Jorge Molist Zdrada Katarzy kontra Strażnicy Świątyni Tytuł oryginału: El retorno cataro 2005 (tłum. Janina Perlin) 2006 Floreillii i Francisce Na tym świecie, stworzonym przez diabła, można się spodziewać tylko tego, co niespodziewane. Ramon VI hrabia Tuluzy, 1156-1222 Telewizja i kino mają największą siłę przekonywania. Mario Cuomo, były gubernator stanu Nowy Jork, lipiec 1997 Lud wzniósł okrzyk wojenny i zagrano na trąbach... mury rozpadły się na miejscu. A lud wpadł do miasta, każdy wprost przed siebie, i tak zajęli miasto. I zabili ostrzem miecza wszystko, co było w mieście: mężczyzn i kobiety, młodzieńców i starców... KSIĘGA JOZUEGO 6, 20-21 PONIEDZIAŁEK Blade światło monitora i lampki padało na białe ręce, prawie doskonałe w kształcie, spoczywające na klawiaturze komputera. Monitor znieruchomiał, czekał na hasło, i długie palce wprowadziły je, klikając mocno: „Arkangel”. W poczcie było wiele maili, ale kursor poszukał wiadomości podpisanej przez Samaela i palec wskazujący prawej ręki, jedyny niedoskonały, na którym widniało pionowe cięcie, upodabniające go do zwierzęcego kopyta, nacisnął szybko klawisz enter. „Wykonano co do joty twoje instrukcje. Za dwa dni zagrają trąby ludu wybranego i zaczną upadać mury Jerycha, wstęp do ataku. To początek naszej krucjaty” - przeczytał komunikat i dodał: „Niech Bóg cię błogosławi, Samaelu. I niech przyjdzie z pomocą naszym braciom” - podpisał: „Arkangel”. ŚRODA Kiedy Jaime zbliżył się do okna, nawet sobie nie wyobrażał, że za kilka chwil ujrzy straszliwą twarz śmierci i że ta wizja zmieni nieodwracalnie jego życie. Właśnie podniósł się od swego biurka i z filiżanką kawy w ręku stanął przy oknie, którego szyby, choć przydymione, przepuszczały promienie słońca do jego gabinetu. Na horyzoncie, na północ od Los Angeles, śnieg okrywający szczyty gór Świętego Gabriela kontrastował z rosnącymi w dole, na bulwarze, palmami, które stawiały opór silnym podmuchom wiatru. Po siedmiu mglistych dniach we wtorek spadł deszcz, a ranek w środę był krystalicznie przejrzysty. Ziemia odmłodniała i przypominała małe dziecko stawiające pierwsze kroki. Świat lśnił i pysznił się swoją urodą. Jaime pomyślał, że taka chwila, bez telefonów, bez pilnych zajęć i zebrań jest luksusem, na który rzadko mógł sobie pozwolić. Słoneczny poranek i do tego jeszcze to ciepło, które daje kawa i słońce. Czego więcej trzeba, by odkryć na nowo piękno istniejące poza tymi ścianami ze szkła, stali i marmuru? A jednak coś było nie tak. Miał wszystkie powody, by czuć się zadowolonym i szczęśliwym. Skąd więc ten gorzki smak? Czy chodzi tu o jego prywatne życie? Rozwód? Możliwe. Na bulwarze, wokół centrum handlowego, narastał z lekkim poszumem ruch samochodów, a na niebie kilka leniwych chmurek płynęło w intensywnym błękicie. - Tak powolne jak moje myśli - szepnął, ścigając chmurki wzrokiem, podziwiając ich lśniącą biel i podnosząc do ust filiżankę z kawą. I wtedy to się stało. Silny wstrząs targnął budynkiem. Jaime poczuł jak serce podchodzi mu do gardła, a kawa wylewa się na koszulę. Jego myśli zaczęły biec tak szybko, że miał wrażenie, jakby czas stanął w miejscu. Rozległ się wszechogarniający huk. - Boże, trzęsienie ziemi! Wielkie trzęsienie ziemi! - zawołał, szukając schronienia w pokoju. Szyby gwałtownie zadrżały. - Budynek jest na to przygotowany, wytrzyma, musi wytrzymać. Ale szyby! Przeklął swój elegancki szklany stół zaprojektowany przez znanego artystę i zatęsknił za solidnym drewnianym meblem, pod którym mógłby się schować przed wylatującymi z okien szybami. Z trudem dotarł na środek pokoju, a tymczasem z półek spadały książki. Półki też były szklane! Spojrzał na rośliny doniczkowe zdobiące pokój, zielone liście trzęsły się jak oszalałe. I nagle wszystko się zatrzymało, jakby ziemia przestała się obracać wokół swej osi. Za krótko to trwało jak na trzęsienie ziemi. Coś przyciągnęło jego wzrok ku oknom. Zobaczył deszcz szkła błyszczącego wesoło w słońcu. Za oknem przesunął się jakiś cień. - Boże mój, to ciało! Ciało człowieka! Zdawało mu się, że dostrzegł szare spodnie i koszulę. Białą? Zbliżył się ostrożnie do okna, teraz już spokojnego i cichego. Pod takim kątem i z takiej wysokości nie mógł widzieć, co się dzieje na dole. Za oknem fruwało w powietrzu, jak na zwolnionym filmie, mnóstwo papierów. Chmury pozostawały w tym samym miejscu, a on ciągle trzymał w ręku filiżankę. Powoli zaczęły rozlegać się różne dźwięki, najpierw szepty, potem odległe krzyki, a na koniec wycie syren. Jaime postawił filiżankę na przeklętym szklanym stoliku, a następnie skierował się ku drzwiom sekretariatu. - Laura! Nic ci się nie stało? - Odradzam ten zakup. To błąd. - Karen Jansen mówiła stanowczo, mocno akcentując słowa, chociaż wiedziała, że pcha się w paszczę wilka. Niełatwo było jej przyznać się przed samą sobą, że, jak wszyscy, bała się tego człowieka i chyba po to, by wypróbować swoje siły i odwagę, parła do bezpośredniego starcia. Owego ranka z sali zebrań na trzydziestym piętrze było wyraźnie widać Pacyfik. Wzgórza, roślinność i budynki wytyczały linię brzegu, wyraźny horyzont oddzielał błękit nieba i morza od kontrastującej z nim ziemi w kolorach zieleni i ochry. Jednak nikt z obecnych nie zwracał najmniejszej uwagi na krajobraz. Prawdziwy spektakl, dramat, rozgrywał się nad mahoniowym stołem zawalonym papierami, zastawionym papierowymi kubkami i filiżankami z kawą. - Przepisy europejskie - mówiła Karen po przerwie, w czasie której słychać było tylko ciche syczenie klimatyzatora - są bardzo rygorystyczne w kwestii kontroli firm medialnych przez... - Bzdury - brutalnie przerwał jej Charles White, jak bokser wymierzający cios. - Wy, prawnicy, jesteście od tego, by obchodzić prawo, tak aby wszystko wyglądało legalnie. - White wstał z krzesła, demonstrując obecnym swoje sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu i ponad sto kilo żywej wagi. - Za to wam płacimy. - Utkwił swoje wyblakłe, podkrążone oczy w Karen i dodał, wyraźnie oddzielając od siebie poszczególne słowa: - Mówię oczywiście o dobrych prawnikach. Walka była nierówna, nie tylko z powodu wagi ciała, ale i wagi funkcji, jaką oboje sprawowali w Korporacji. White był prezesem najpotężniejszego departamentu spraw korporacyjnych i audytu, a ona tylko młodą prawniczką, której szef podlegał prezesowi wydziału prawnego. Chciała kontratakować i już otworzyła usta, ale jej szef, Andrew Andersen stanął w jej obronie: - Charlie, nasi francuscy prawnicy uważają, że zamiarem... - Do diabła z twoimi francuskimi prawnikami! Davis Corporation będzie miała w Europie swoje kanały telewizyjne i właśnie teraz zaczynamy je zdobywać - uciął White. - Mamy pieniądze na zakup większościowego pakietu akcji dużej europejskiej firmy telewizyjnej i nie będziemy czekać, aż zmieni się ustawodawstwo lub sytuacja polityczna. - White wpił wzrok w Karen i nawet nie spojrzał na Andersena, kiedy ten mówił. - Czyż nie tak, Bob? Wytłumacz im, żeby do cholery zrozumieli to raz na zawsze. - Mamy pieniądze, tak? - zwrócił się do prezesa wydziału finansowego, który nie odpowiedział na to pytanie. - Panie White - mówiła dalej Karen stanowczym tonem. - Nie są ważne pieniądze, które pan ma, ale to, czy używa ich pan zgodnie z prawem obowiązującym w danym kraju. To nie jest Ameryka. White podszedł do okna, podpierając się rękami pod boki, udając, że jest pochłonięty podziwianiem widoku. Karen mówiła więc do jego pleców: - Drogą najbardziej skuteczną, najszybszą, legalną i politycznie akceptowaną jest wprowadzanie naszych „treści” poprzez platformy telewizji cyfrowej - konwencjonalne lub naziemne - które upowszechniają się ostatnio w Europie. Taka strategia ma tę zaletę, że wymaga minimalnych nakładów i umożliwia zawieranie długoterminowych sojuszów z wielkimi operatorami europejskimi... - To na nic się nie zda. To zły pomysł - odrzekł White nadal odwrócony plecami do zebranych, opędzając się ręką. - My chcemy przejąć znaczną część medialnego biznesu. Taki jest cel, do którego wszyscy powinniśmy dążyć. Przejęcie kontroli to główne hasło. Kontroli! - Ale po co nam kontrola? - upierała się Karen. - W Europie spotkamy się z wrogością wobec prób naszej Korporacji przejmowania na własność lokalnych środków przekazu. Powinniśmy skoncentrować się na sprzedaży naszych programów po jak najlepszej cenie, co najwyżej... - Andrew - White znów przerwał, zwracając się do Andersena - powiedz tej panience, że ma robić tylko to, co się jej każe. Nie płacimy jej za wymądrzanie się. Nie potrzebujemy jej strategicznego myślenia. - Charlie - odparł Andersen - uważam, że to, co mówi pani Jansen, ma sens i... Drzwi nagle się otworzyły i do sali wtargnęła gęsta chmura pyłu. Rozległ się huk, jakby miał się zawalić cały budynek. Stół podskoczył, przewracając szklanki i filiżanki, a teczki z dokumentami rozsypały się po podłodze. White oparł się o filar, by nie upaść, a reszta zebranych chwytała się czego tylko mogła. Przenikliwy krzyk zagłuszył przekleństwa. Karen nie wiedziała, czy to ona krzyczała, czy sekretarka Andersena, która na laptopie pisała protokół z zebrania. The Big One, wielkie trzęsienie ziemi, które, według przepowiedni, unicestwi Kalifornię - ta myśl przyszła jej do głowy i ścisnęła serce. Po ustaniu wibracji, w sali zapanowała absolutna cisza. Wszyscy milczeli, stali nieruchomo i patrzyli jak zahipnotyzowani na drzwi, a po kilku sekundach dobiegły do nich z daleka krzyki. White ruszył, najpierw chwiejnym krokiem, a potem wielkimi susami w stronę wyjścia, wyjrzał na zewnątrz i bez słowa wyszedł, ginąc w chmurze pyłu. Pozostali spojrzeli po sobie, stwierdzili, że nikt nie jest ranny i wśród szeptów wyszli z sali, by zobaczyć, co się stało. Gus Gutierres od razu wiedział, że to zamach. Już od wielu tygodni przeczuwał grożące niebezpieczeństwo, spodziewał się czegoś takiego, miał bóle kręgosłupa jak reumatyk przed nadchodzącą burzą. Tego ranka obudził się przed świtem z uczuciem niepokoju; napięcie splotu barkowego i karku powodowało ból. Jest niedobrze” - mówiło mu jego ciało, nie precyzując powodu zaniepokojenia. Jakieś przeczucie? Czy spowodował to zły sen, czy też jeden z częstych u niego przypływów zawodowego perfekcjonizmu? Jakakolwiek była tego przyczyna, nie mógł już zasnąć i postanowił dokładnie sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Bez żadnych wyrzutów sumienia obudził Boba i poinformował go, że dziś sam będzie nadzorował ranczo, gdzie przebywał David Davis, prezes Korporacji. Ruch na drodze był słaby i szybko zdołał dotrzeć do biura. Przystąpił od razu do rutynowego sprawdzania środków bezpieczeństwa. System kontroli funkcjonował należycie, wszystko było na swoim miejscu. Ale jego niepokój nie ustępował. - Przecież nie wierzysz w intuicję, jesteś profesjonalistą - mruczał. Czuł jednak, że za przeczuciem może się kryć coś konkretnego. Po tylu latach wiedział dokładnie, gdzie w danej chwili powinna znajdować się dana osoba czy przedmiot. Zapamiętywał każdą zmianę, jaka zachodziła. Każde dziwne zachowanie, każde odejście od rutyny mogło oznaczać potencjalne niebezpieczeństwo. Czasem jednak jego podświadomość rejestrowała szczegóły, jakich racjonalna część umysłu nie zauważała: te obrazy lub słowa tkwiły w nim, niekontrolowane przez mózg i pojawiały się nawet we śnie. Kiedy coś było niezwyczajne i nie pasowało mu, budził się w nim niepokój, uczucie, takie jak tego ranka, że coś wymknęło mu się spod kontroli. Właśnie dlatego, na wszelki wypadek, choć zazwyczaj zwalczał lęki i przeczucia, brał te rzeczy na serio. W kwestii bezpieczeństwa swego szefa Gutierres nie uznawał żartów. Ten eks-ochroniarz prezydenta Stanów Zjednoczonych był teraz czymś więcej niż ekspertem od spraw bezpieczeństwa. Był szefem „pretorianów” Davida Davisa. A ten tytuł oznaczał o wiele większy zakres obowiązków i odpowiedzialności, także w sytuacjach, o których głośno się nie mówi. W chwili wybuchu zareagował błyskawicznie. Był pewny, że z Davisem wszystko jest w porządku, ale musiał to sprawdzić, więc wbiegł do gabinetu prezesa. Stary siedział spokojnie przy swoim biurku i sponad okularów, których używał do czytania na konsulerze, spoglądał na Pacyfik. - Co się dzieje, Gus? - Jeszcze nie wiem - odpowiedział - ale za chwilę poinformuję Pana o sytuacji. Stary kiwnął aprobująco głową i czytał dalej, jakby nic innego go nie obchodziło. Niepokój, jaki Gus poczuł na chwilę przed wybuchem, całkowicie znikł. Był człowiekiem czynu i w krytycznych momentach dawał z siebie wszystko. Miał dwa podstawowe plany przewidziane na takie sytuacje: ewakuować to piętro lub stawić na nim opór. Musiał tylko poznać kilka szczegółów, by podjąć decyzję. Wybuch nastąpił w skrzydle przeciwległym do tej części budynku, w której znajdował się Davis, ale i tak usłyszał huk. Ze względu na wiek starał się nie denerwować i mało co mogło wyprowadzić go z równowagi. W czasie wojny nauczył się, że najlepiej jest powierzyć swoje życie towarzyszom broni: w końcu za to płacił Gusowi, by troszczył się o niego. Szanował swego ochroniarza, który był asem w swojej dziedzinie i wiedział, że wydawane na niego pieniądze nie idą na marne. Nie musiał go widzieć, by być przekonanym, że Gus opanuje sytuację, jego przyjście uspokoiło tylko starego, bo zobaczył, że Gus żyje i zasługuje na pieniądze, które dostaje. Davis Comunications Corporation była najpotężniejszym w świecie holdingiem działającym na polu środków przekazu, a stary był jego założycielem, posiadaczem większościowego pakietu akcji, a ponadto prezesem zarządu i prezesem rady nadzorczej. Choćby tylko z racji posiadania w Stanach Zjednoczonych wielu różnego typu kanałów telewizyjnych, rozgłośni radiowych, czasopism i dzienników, wydawnictw muzycznych, książkowych oraz wytwórni filmowych Korporacja była największym w XXI wieku producentem i dystrybutorem programów rozrywkowych, informacyjnych i opiniotwórczych. Ale dla Davisa był to tylko początek. Jego celem było rozszerzenie działalności Korporacji w ciągu najbliższych pięciu lat na najważniejsze kraje świata. I faktycznie stworzył już po temu solidne podstawy w krajach anglojęzycznych. Nazwisko tego pomarszczonego starca pojawiało się na wszystkich listach najpotężniejszych ludzi w świecie. Nikt jednak nie ośmielił się umieścić go w pierwszej piątce. Davisowi nie podobała się zbytnia popularność; miał dosyć władzy, by do tego nie dopuścić i korzystał z niej. Davis przyjechał tego dnia do firmy opancerzoną limuzyną, w towarzystwie dwóch eleganckich mężczyzn. Przydymione szyby samochodu uniemożliwiały zaglądanie do środka. Davis siedział sam, z tyłu, zasłonięty przez Wall Street Journal. Przestronność wnętrza limuzyny podkreślała jeszcze wątłość starca, który z powodu swoich zmarszczek sprawiał wrażenie, jakby się skurczył w środku. Miał rzadkie, siwe włosy, ale jego ciemne oczy były żywe i ruchliwe za powiększającymi szkłami okularów. Mimo swego kruchego wyglądu i mocno przekroczonej siedemdziesiątki Davis wyglądał na pewnego siebie i władczego człowieka; chwalił się, że jest obywatelem Kalifornii, któremu najczęściej grożono śmiercią. Ludzie z jego otoczenia wiedzieli, że to prawda i podejrzewali, że jego wystudiowane, nader uprzejme maniery były spowodowane napięciem, w jakim żył. Kiedy samochód skręcił w prawo, słońce rozświetliło pióropusze wysokich palm na bulwarze i wywołało odbłyski światła od ogromnego gmachu ze stali, białego marmuru i szkła, stojącego w głębi alei. Była to Biała Wieża, siedziba Davis Corporation. Limuzyna minęła wjazd na parking ogólny i skręciła w stronę bramy, która w tym momencie się otworzyła. W garażu stali dwaj pracownicy. Starszy, o szerokich ramionach i przenikliwym spojrzeniu, poczekał aż się zamknie brama i dopiero wtedy otworzył drzwi samochodu. - Dzień dobry, panie Davis. - Dzień dobry, Gus - stary wysiadł z samochodu. - Widzę, że dzisiaj wcześnie przyszedłeś. - To prawda. Chciałem załatwić kilka spraw przed pana przyjazdem. - Dobrze, nie mam nic przeciwko temu, żebyś pracował w godzinach nadliczbowych. Powiedz, kiedy mam pierwsze zebranie? - W kalendarzu nie ma pan dziś żadnych spotkań przed południem, dopiero o piątej jest zebranie z prezesami. - Dziękuję, Gus. - Poprzedzany przez kierowcę i jego towarzysza Davis skierował się ku windom. Gus szedł za nimi, rozglądając się bacznie wokół. Ciągle czuł niepokojące pobolewanie w krzyżu. Gus patrzył zawsze krytycznym okiem szefa perfekcjonisty na tych wyelegantowanych mężczyzn. Byli ochroniarzami, ale on wiedział, że bardzo niewielu z nich potrafi w pełni sprostać zadaniom, jakie im wyznaczono. Oczekiwano od nich nie tylko zapewnienia całkowitego bezpieczeństwa Davisowi w biurze i poza nim, ale też wykonywania pewnych czynności urzędniczych. Doskonale znali wszystkich ludzi, z którymi prezes utrzymywał kontakty zarówno służbowe, jak i prywatne, byli w stanie zidentyfikować każdą taką osobę, znali ich nazwiska, życiorysy, wiedzieli jak wyglądają. Mieli wyższe wykształcenie i niczym nie wyróżniali się od otoczenia w najmodniejszych restauracjach Hollywoodu, z łatwością podtrzymywali rozmowę na każdy temat, znali najświeższe plotki towarzyskie. I rzeczywiście, większość znajomych Davisa nie zdawała sobie sprawy z tego, że taki sympatyczny osobnik siedzący z nimi przy stole potrafiłby jednym ruchem ręki skręcić im kark. I nie zawahałby się przed tym ani na chwilę, gdyby wyczuł, że jego szefowi coś grozi ze strony któregoś z gości. - Przedstawiam państwu Gusa Gutierresa z wydziału prawnego - mówił Davis swoim interlokutorom. Dzisiaj weźmie on udział w naszych rozmowach. Pracownicy Białej Wieży nazywali tę gwardię osobistą pretorianami, na pamiątkę prywatnego wojska cezarów. Nie podlegali umundurowanej służbie ochrony budynku, której szefem był Nick Moore, odpowiedzialny za sprawy bezpieczeństwa Korporacji. Pretorianie budzili fizyczny respekt i obawy na gruncie zawodowym. Od czasu do czasu któryś z nich przechodził do pracy w jakimś departamencie Korporacji i pracował jak zwykły urzędnik. W tym swoim „drugim życiu” korporacyjnym pretorianie byli często zapraszani na zebrania odbywające się poza budynkiem firmy i podejrzewano, że dla szefa byli ważnym „kanałem informacyjnym”. Mówiono, że za tę samą pracę co inni, dostają o wiele więcej pieniędzy i że szybciej awansują. Muszą być coś warci, skoro prezes powierza im swoje bezpieczeństwo. - Dzień dobry, panie Davis - powiedziała, wzdrygnąwszy się, pracownica stojąca w windzie. - Dzień dobry - odpowiedział za całą grupę Gutierres, a Davis poprzestał na kiwnięciu głową i grymasie, który miał być uśmiechem. Gutierres wolałby używać zakodowanych kart, blokujących windę, która wtedy jedzie bezpośrednio na trzydzieste drugie piętro i tak też robił, gdy wiózł ważnych gości. Ale Davis się na to nie zgadzał. Chciał popatrzeć na ludzi pracujących w biurze i poczuć atmosferę biura. A ponieważ Gutierres uważał, że poza piętrem trzydziestym drugim, które kontrolował, reszta budynku nie spełnia minimalnych warunków bezpieczeństwa szefa, za każdym jego przyjściem czuł się w obowiązku uruchomienia całego rutynowego systemu zabezpieczeń. Na parterze wśród osób wchodzących do windy Davis rozpoznał pracownika, należącego do weteranów w firmie. - Dzień dobry, Paul. - Dzień dobry, panie Davis. - Jak tam rodzina? Miałeś dwie córki na uniwersytecie, prawda? - Tak, proszę pana. Już dawno ukończyły studia. - Co teraz robią? - Jedna pracuje w finansach w Save-on, a druga w towarzystwie ubezpieczeniowym. - Wyszły za mąż? - Starsza tak. - To dobrze, wkrótce zostaniesz dziadkiem. - Chyba tak, proszę pana. - Parę lat temu zmieniłeś departament, prawda? - Tak, teraz pracuję w marketingu telewizyjnym. - Słyszałem. Jak myślisz, jakie notowania w ten piątek uzyska Nasz agent w Miami? Gutierres spostrzegł, jak bardzo spięty był pracownik przed udzieleniem odpowiedzi. - No, ma silną konkurencję w postaci nowego serialu kryminalnego, nadawanego w tych samych godzinach, ale sądzę, że będziemy w stanie utrzymać co najmniej rating 8,5/16. - Byłoby dobrze. I... - To już moje piętro, panie Davis. Życzę dobrego dnia. - Było widać, z jaką ulgą ten człowiek wychodził z windy. - Do zobaczenia, Paul. Pracownicy nienawidzili i bali się tych przesłuchań. Jeśli odpowiedzi nie były poprawne, lub Davis zauważył coś niepokojącego, ruszała lawina pytań i żądań dostarczenia dalszych informacji. Lawina brała początek na trzydziestym drugim piętrze, gdzie rezydował Davis, narastała z piętra na piętro i docierała do nieszczęśnika. Nie sposób było przed nią uciec. Mimo swego wieku Davis miał jasny umysł, wykrywający każdą anomalię, i zadziwiającą pamięć zarówno do liczb, jak i drobnych szczegółów. I nie przyjmował niezadowalających wyjaśnień. Grupa skierowała się do centralnej części budynku, przechodząc obok drzwi jednej z wind awaryjnych. Pracownicy wychodzili z pokojów, pytając, co się stało. White’a nie było widać. - Z pewnością to nie trzęsienie ziemi - odezwała się Karen do sekretarki, która podążała za nią chwiejnym krokiem. Kiedy doszli do wind, stwierdzili, że na drzwiach niektórych z nich migoczą światełka. Znaczyło to, że chodzą. Jeden ze strażników rozmawiał przez komórkę. Luksusowa wykładzina podłogowa była zasłana papierami i kawałkami tynku. Z jednej z wind wyszedł Nick Moore, szef służby zabezpieczenia budynku, wraz ze strażnikiem niosącym gaśnicę. Z drugiej windy wysiadło jeszcze dwóch strażników. - Eksplozja w lewym skrzydle piętra - krzyknął do nich Moore. Jim, idź za mną, zdobądź drugą gaśnicę! Wszyscy czterej pobiegli w przeciwnym kierunku niż grupa. Biura White’a i Stevena Kurtha, prezesa Eagle Motion Pictures, najpotężniejszego po Davisie człowieka w Korporacji, znajdowały się w północnym końcu piętra. Światełka wind zamigotały na nowo, pojawił się jeden z pretorianów i chwytając za ramię strażnika wysiadającego właśnie z drugiej windy, zapytał: - Co się stało? - Wybuch zniszczył północne skrzydło piętra. Pretorianin zaczął coś mówić przez komórkę, a strażnik dołączył do swoich kolegów. Większość osób z grupy Karen zatrzymała się niezdecydowana: uciekać, czy zaspokoić ciekawość. Dziwna rzecz, nie rozległ się jeszcze alarm nakazujący ewakuację, a windy nadal funkcjonowały. Karen pomyślała, że wybuch chyba uszkodził czujniki systemu alarmowego. Andersen pobiegł za strażnikami, a Karen poszła w ślady swego szefa. „Tam dalej są schody awaryjne” - przypomniała sobie. Im bardziej posuwali się do przodu, tym więcej widzieli gruzu i rozrzuconych papierów. Oryginalne plakaty najsławniejszych w historii kina filmów, zdobiące korytarz i oprawione w kosztowne ramy, wisiały przekrzywione na ścianach lub leżały na podłodze. Na końcu korytarza piętro przedstawiało żałosny widok. Czegoś takiego Karen nie widziała nigdy przedtem. Poza północno-wschodnią częścią, gdzie zachowały się niektóre ściany, cała reszta była doszczętnie zrujnowana. Biura White’a i Kurtha już nie istniały. Na wysokości oczu znajdowała się ogromna wyrwa w ścianie, a na podłodze piętrzyły się pogruchotane biurka, krzesła, szczątki szaf, skorupy i papiery. Dużo papierów. Karen zauważyła, że po stronie północno-wschodniej wyleciały z okien przydymione szyby i światło słońca wydawało się bardziej agresywne niż zwykle. Tutaj się to stało. W gabinecie Stevena Kurtha. Podwieszony sufit zniknął, obnażając wewnętrzną strukturę budynku. Z góry zwisały kable, a z niektórych miejsc lała się wielkimi strumieniami woda, prawdopodobnie została uszkodzona instalacja przeciwpożarowa. Z ulicy zaczęło dochodzić wycie syren. Moore, szef służby zabezpieczenia budynku, z dwoma strażnikami wyciągał jakieś ciało. Drugi strażnik wzywał przez komórkę lekarza, a pozostali przetrząsali rupiecie w poszukiwaniu ofiar. Karen rozpoznała kobietę, którą Moore i strażnicy wyciągali zza przewróconej szafy i biurka. - Sara! - krzyknęła, podchodząc do niej. Sara miała we włosach pełno kurzu i krwawiącą ranę na czole. Moore badał jej puls. - Saro, jak się pani czuje? - pytał Andersen. Kobieta uniosła trochę powieki i zamknęła je na nowo - Pan Kurth - odezwała się cicho, z wysiłkiem. - Pan Kurth jest w swoim gabinecie. - Nie ma już gabinetu - odparł Andersen patrząc w górę, gdzie jeszcze przed paru minutami znajdowało się luksusowe biuro drugiego po Davisie najpotężniejszego człowieka w Korporacji. Tam, w miejscu dziwnie niezrujnowanym, zwrócony przodem ku słońcu, którego światło wlewało się przez wyrwy spowodowane eksplozją, dźwigał z podłogi swoje cielsko Charles White. - Trzeba znaleźć Kurtha - krzyknął Andersen do ludzi przeszukujących rumowisko. White odwrócił się powoli od okna i postąpił parę kroków w stronę miejsca, które było kiedyś środkiem gabinetu. - Nie musicie szukać Kurtha - jego potężny głos zagłuszył odgłosy krzątaniny, wszyscy stanęli i utkwili w nim wzrok. - Ja go już znalazłem. Leży trzydzieści jeden pięter niżej, na ulicy. - I dodał: Niech Bóg się zlituje nad jego duszą. - Sara rozpłakała się, a wszyscy podbiegli do okien z rozbitymi szybami. Syreny wyły coraz głośniej. - O mój Boże! - Karen usłyszała okrzyk za swoimi plecami. Pan Kurth! Odwróciła głowę i ujrzała Dane, sekretarkę, która w końcu postanowiła zobaczyć, co się stało. Karen objęła Dane, chcąc ją pocieszyć. Błękitne oczy Karen błyszczały bardziej niż zwykle, kiedy powiedziała do sekretarki: - Następca tronu nie żyje. - Spojrzała złym wzrokiem na White’a, który nadal stał na środku nieistniejącego już gabinetu zmarłego, dumnie jak myśliwy pozujący do zdjęcia z upolowaną zwierzyną. - A on chce odziedziczyć tron - mruknęła Karen przez zaciśnięte zęby. Obszerny salon znajdujący się w północnym skrzydle trzydziestego drugiego piętra zdobiły obrazy i rzeźby znanych współczesnych artystów. Przez okna zaglądał słoneczny poranek, jakby tragedia sprzed kilku minut wydarzyła się na innej planecie. Za wielkim stołem z orzechowego drewna siedzieli w milczeniu dyrektorzy poszczególnych oddziałów Korporacji, z wyjątkiem jednego, który był w podróży. Nieobecni także byli kierownicy wydziałów muzyki i wydawnictw z Nowego Jorku i prezes wydziału prasy międzynarodowej, którego biura mieściły się w Londynie. Davis zażądał obecności szefa ochrony budynku Nicka Moore’a, który zazwyczaj nie brał udziału w tego rodzaju zebraniach. Towarzyszył mu jeden z pretorianów, bo Moore, mimo swojej funkcji nie miał karty wstępu na to piętro. Na stole leżał porządek dnia. Bardzo krótki: „Śmierć Steve’a. Działania, jakie należy podjąć”. - Stary jest niesamowity - odezwał się Andersen do prezesa wydziału finansowego. - Przed chwilą zabili jego najlepszego przyjaciela, a on jak gdyby nigdy nic dyktuje porządek zebrania. Pusty fotel u szczytu stołu czekał na prezesa. Dokładnie o wyznaczonej godzinie Davis wkroczył do salonu z miną poważną i stanowczą, z nieodłącznym Gutierresem u boku. - Dzień dobry - powiedział Davis, idąc na swoje miejsce. - Dzień dobry - odpowiedzieli półgłosem zebrani. - No cóż - zaczął, i usadowiwszy się w fotelu, przebiegł wzrokiem po obecnych - wiecie już, po co się spotykamy. - Zrobił pauzę. - Omówimy sytuację i ustalimy odpowiednią strategię. Tu przerwał, a nikt nawet się nie poruszył, nie spuścił z niego wzroku. - Dotarliśmy do wszystkich pracowników. Powiadomiłem ich osobiście o tym, co zaszło. - Davis zrobił trzecią pauzę i spojrzał na twarz każdego z obecnych. Wyglądało na to, że z trudem przychodzi mu kontynuowanie wyjaśnień. - Wziąwszy pod uwagę fakty, zaprosiłem tu pana Moore’a, bo tematem zebrania będzie sprawa bezpieczeństwa. Zaczynajmy. - Davidzie - rzekł Andersen uroczystym tonem - pozwalam sobie w imieniu wszystkich wyrazić oburzenie i podzielić wielki ból z powodu tego, co się stało ze Steve’em. Był prawym człowiekiem, wielkim i kochanym przyjacielem. Pragniemy złożyć szczególnie tobie wyrazy najgłębszego współczucia, bo wiemy, jak bliska łączyła was przyjaźń. - Dziękuję, Andrew, dziękuję wszystkim - powiedział spokojnie Davis. I spojrzawszy surowo na Moore’a, zażądał: panie Moore, proszę wyjaśnić nam, co się stało. Czerwona zazwyczaj twarz Moore’a zbladła. Wydawało się, że sytuacja i miejsce onieśmielały go. - Bomba, panie Davis - wybełkotał Moore. - Uważamy, że była to bomba. - Kto do diabła mógł wnieść i podłożyć bombę na trzydziestym pierwszym piętrze? - spytał White. Niewielu ludzi ma wstęp na to piętro i są to wyłącznie nasi pracownicy. - A ci, którzy zajmują się konserwacją urządzeń i sprzątaniem są dokładnie rewidowani przy wejściu i przy wyjściu, panie Davis - dodał Moore. - Chce pan przez to powiedzieć, że zrobił to pracownik Korporacji? - zapytał niedowierzająco Davis, unosząc ze zdumieniem brwi. - Policja zaraz rozpocznie śledztwo, proszę pana, ale najprawdopodobniej bomba była w paczce lub liście przyniesionym z zewnątrz. - To co do cholery, robią pana ludzie? Płacimy im za to, żeby nas chronili! - Nie wiem - jąkał się Moore. - Przykro mi proszę pana, ale jest to tylko najbardziej prawdopodobna teoria. Będziemy musieli poczekać i zapytać Sarę, kiedy dojdzie do siebie. Do pana Kurtha przychodziło dużo listów i paczek z książkami albo scenariuszami filmowymi. Zapewniam pana, że nigdy nie dochodziły do niego podejrzane paczki. Do jego biura docierały tylko przesyłki ze zidentyfikowanym nadawcą i przechodziły przez ręce Sary. Zapadło milczenie. Wydawało się, że furia Davisa osłabła, że uszło z niego powietrze. Bardziej niż kiedykolwiek rzucał się w oczy jego podeszły wiek, zrobił się jakby mniejszy. - Davidzie - odezwał się White - pracownicy są bardzo wzburzeni i nie sądzę, by mogli się skupić na pracy. Będą tylko mówić o tym, co się stało. Proponuję więc, abyśmy dla uczczenia Steve’a puścili ich do domu i zamknęli budynek do końca dnia na znak żałoby. - Jeśli pan pozwoli - wtrącił się Moore. - To dobry pomysł. Powinniśmy opróżnić budynek, bo mogą być jeszcze jakieś bomby. Poza tym policja na to naciska. - A gówno! Nie będziemy opróżniać budynku! - odpowiedział Davis, uderzając w stół dłońmi. Nagłe podniesienie głosu zaskoczyło obecnych. - Tego właśnie chce ten skurwysyn od bomby! - Stary znów przebiegł wzrokiem po twarzach uczestników zebrania. - Chcą nas zastraszyć, przerazić, złamać. Nie, David Davis nie sprawi im tej przyjemności! - Wybacz, Davidzie, ale niektórzy pracownicy są bliscy paniki, boją się drugiej bomby, mówią o islamskich fundamentalistach. Nie możemy od nich wymagać, żeby byli bohaterami - powiedział Andersen. - Uważam, że to dobry pomysł, by zamknąć na dziś budynek. Ta Korporacja, podobnie jak inne w naszym kraju, jest permanentnie zagrożona - odpowiedział spokojnie Davis. - Tom, ile pogróżek dostajesz w ciągu tygodnia? - Sporo - stwierdził prezes grupy telewizyjnej. - Panie Moore, ile gróźb, obelg i żartów w złym guście odbierają nasze centrale telefoniczne? - Około tuzina dziennie, proszę pana. - Ile otrzymujemy listów z negatywnymi ocenami naszych programów telewizyjnych i filmów, począwszy od racjonalnej krytyki po zniewagi i grożenie śmiercią? - Trudno je zliczyć, Davidzie - odpowiedział White. - Właśnie, trudno zliczyć, to właściwe określenie - kontynuował Davis, podnosząc znów głos. Steve otrzymywał niezliczoną ilość różnych żądań i pogróżek! Mnie też bez przerwy straszą śmiercią! A wiecie, co ja z tymi pogróżkami robię? Davis popatrzył kolejno na każdego z zebranych, a oni w większości kiwali potakująco głową. Nie było dla nikogo tajemnicą, że prezes miał zwyczaj selekcjonowania listów zawierających najbardziej oryginalne lub napastliwe pogróżki i pochodzących od wybitnych osobistości. Kazał je następnie oprawiać w ramki i wieszać w toaletach na trzydziestym drugim piętrze. Ściany były dosłownie wytapetowane od sufitu po podłogę tymi obrazkami, a najbardziej obelżywe wisiały w ubikacjach. - Sram na nie! - dodał po chwili milczenia. - Walczyłem z nazistami nie tylko za ten kraj. Walczyłem też o wolność, łącznie z wolnością słowa! Wszyscy wiedzieli, że Davis podał fałszywą datę swego urodzenia, wstąpił do wojska na ochotnika i walczył w Anglii jako pilot myśliwca w czasie drugiej wojny światowej i dostał medal za waleczność. - Steve to nie jedyny mój przyjaciel, który zginął u mego boku - głos mu się załamał. Wszyscy patrzyli na niego skonsternowani, ze ściśniętym sercem. W jego oczach zalśniły łzy. Czyżby David Davis, legendarny twardziel, miał się rozpłakać? - W czasach senatora Mac Carthy’ego i jego polowań na czarownice potrafiliśmy zachować się z godnością - mówił głosem bardziej stanowczym. - Wszyscy o tym wiedzą, reżyserzy, scenarzyści, aktorzy, i za to nas szanują. - Jak często rzecznicy moralnej większości blokowali nasze telefony, wysłali do nas tony listów, wywierali nacisk na reklamodawców w naszej telewizji, bo w jednym talk show pozytywnie mówiono o aborcji, lub w jakimś filmie chwalono samotne matki, a w jeszcze innym używano języka, który oni uważają za nieprzyzwoity? Każdy pretekst jest dobry. - Jak często to samo robią ci z przeciwnej strony? Zarzucają nam, że w naszych filmach „niegodne” role wyznaczamy latynoskim imigrantom i Murzynom, że za tę samą pracę aktorkom płacimy mniej niż aktorom, albo że nam się nie podoba czyjaś twarz. Oni też blokują nasze centrale telefoniczne, grożą, straszą reklamodawców. - Co dzień pojawiają się nowe radykalne grupy. Pewna ekstremistyczna organizacja żydowska oskarżyła nas nawet, że popieramy Arabów przeciwko Żydom. I wzywała do bojkotowania nas! Do diabła! Steve był Żydem, ja jestem Żydem i z tego budynku aktywnie popieraliśmy prawo państwa Izrael do istnienia! Nie jesteśmy jednak fanatykami, Arabowie to też ludzie! - Zawsze słuchaliśmy głosu naszego sumienia, który nam mówi, co jest słuszne i nie damy się zastraszyć. Postępowaliśmy tak, kiedy Steve żył i tym bardziej będziemy tak postępować teraz, kiedy jeden z tych kurewskich obłąkańców go zabił. - Spojrzał w twarz Charlesowi White’owi. - I wbrew temu, co proponujesz dla uczczenia Steve’a, będziemy dzisiaj pracować normalnie. - Davidzie, jako prezes departamentu prawnego - odezwał się ostrożnie Andrew Andersen - nalegam, abyś natychmiast kazał zamknąć biura, jak to sugeruje policja. Gdyby wybuchła druga bomba i ktoś by zginął lub został ranny, to wówczas nie tylko musielibyśmy wydać fortunę na odszkodowania, ale ktoś z nas mógłby trafić za kratki. - I sprawić tym przyjemność mordercy? I wskazać drogę do następnego szantażu? Ustąpić? Nie, absolutnie nie! - Davidzie, proszę, przemyśl to - nalegał Andersen. Nikt nie uzna tego za dowód słabości, ale za zrozumiały i logiczny wyraz żałoby. - Dosyć! Wysłuchałem waszych rad. Zrobiłeś co do ciebie należało i zabezpieczyłeś swój ładny tyłek. Decyzja należy do mnie i ja ponoszę pełną odpowiedzialność; nie zajmowałbym się robieniem filmów, gdybym nie umiał podjąć ryzyka. Zapadło ciężkie milczenie. Po kilku chwilach prezes grupy telewizyjnej odważył się zabrać głos. - W jaki sposób poinformujemy o tym dziennikarzy? - Powinniśmy zminimalizować znaczenie tego, co się wydarzyło - stwierdził szef finansów. - Sprawa będzie miała bardzo negatywne skutki dla naszych notowań na giełdzie. Odbije się to na cenie naszych akcji. Nie tylko utraciliśmy ważnego menedżera, ale został on zabity przez bombę podłożoną w samym sercu Korporacji, w jej głównej siedzibie. Jeśli Wall Street uzna, że David Corporation jest obiektem ataku grupy terrorystów, inwestorzy będą uciekać od naszych akcji. - Oczywiście, że zminimalizujemy wagę tego wydarzenia - uznał Davis - ale nie z powodu tej przeklętej, pieprzonej giełdy. Zbrodniarze powinni odnieść jak najmniej korzyści ze swojej zbrodni. - Możemy to przedstawić jako „wypadek” - zaproponował Andersen - wybuch gazu lub coś w tym rodzaju. - Będzie trudno, bo na tym piętrze nie ma gazu - powiedział szef finansów. - Możemy tak powiedzieć, ale tylko jak nie będzie innego wyjścia. - Nie - sprzeciwił się Davis. - Chcę po prostu, aby się o tym nie mówiło. Tom, skontaktuj się z dyrektorami innych sieci telewizyjnych. Charles, poprzez naszą agencję PR kontroluj radiostacje i gazety. Tutaj nic się nie stało, zrozumiano? Wszyscy przytaknęli. - Obawiam się, że niektórych będzie o tym trudno przekonać - oświadczył prezes telewizji. - W takim razie powiedz im, że porozmawiam z ich szefami - odrzekł Davis. - Z bombą czy bez bomby, jestem jeszcze w stanie skopać niektórym tyłki. I chcę osobiście porozmawiać z policjantem zajmującym się tą sprawą. - Tak, proszę pana. Kiedy pan chce się z nim zobaczyć? - spytał spiesznie Moore. - Może dziś po południu, albo jutro. Teraz mam pilniejsze sprawy. - Anna? - zapytał Andersen. - Tak, właśnie - Davis wydał się nagle zmęczony. - Rozmawiałem już z jej synem. Pójdziemy z ich rodzinnym lekarzem zakomunikować jej tę smutną wiadomość. Uroczystości pogrzebowe odbędą się prawdopodobnie w sobotę, w wąskim gronie rodziny i najbliższych przyjaciół. Jutro od jedenastej nie będziemy pracować na znak żałoby. Wystosuję osobiste podziękowanie do pracowników, którzy pójdą do swojego kościoła, synagogi, czy innej świątyni, by się pomodlić za Steve’a. Wieża będzie otwarta, ale odwołamy spotkania zaplanowane na popołudnie. Przyjmiemy tylko osoby, które przybywają z daleka i nie możemy zmienić terminu spotkania. Uczynimy tak z szacunku dla nich, a nie dla interesu. Rozmowy będą krótkie. Pod koniec popołudnia pracownicy wrócą do budynku, a przed wyjściem do domu szefowie departamentów lub wydziałów odczytają krótką notę poświęconą pamięci Steve’a. Wszystko jasne? Wszyscy przytaknęli. - Davidzie - odezwał się Andersen. - Nie da się zapobiec, żeby pracownicy nie rozmawiali między sobą o tym, co się naprawdę stało i żeby się to nie przedostało na zewnątrz. - Nieważne. Kiedy media nie opublikują wiadomości, to ona nie istnieje. I zapewniam was, że one tego nie zrobią, chociaż ja muszę zająć się tym osobiście. Tutaj nic się nie stało. Ty jednak musisz porozmawiać bezpośrednio z naocznymi świadkami eksplozji na trzydziestym pierwszym piętrze i z tymi, którzy widzieli ciało na ulicy. Będę ci wdzięczny za dyskrecję. - Stary zamyślił się na kilka sekund i dodał: - My w każdym razie o tym, co się stało, będziemy mówili jako o „śmierci Steve’a”. I Jeszcze gorliwsze przytaknięcie. - Andrew. - Tak, Davidzie. - Porozmawiaj teraz z tym policjantem. Powiedz mu, że jest osobiście odpowiedzialny za to, by jego ludzie trzymali język za zębami, gdy wyjdą z tego budynku. Powiedz mu, że w grę wchodzi jego posada. Niech wie, że burmistrz tego miasta siedzi zawsze przy telefonie, czekając, aż ja do niego zadzwonię. - David zamilkł na chwilę i zapanowała na sali cisza. Potem mówił dalej z umyślną powolnością, urywanymi słowami. - Powiedz mu, że oczekuję, iż szybko znajdzie winnych. Powiedz mu, że potraktuję to jako wyświadczoną mi przysługę. A ja zawsze pamiętam o przysługach. Powiedz, że lepiej będzie, jeśli znajdzie dziesięciu fanatyków winnych tego morderstwa niż tylko jednego. Niech się nie martwi. Choćby oni mieli najlepszych adwokatów, sprawiedliwości stanie się zadość. Życie tych nędzników nie jest nic warte. Wiem, co trzeba zrobić. Dziękuję, zebranie skończone. - I nie mówiąc nic więcej, wyszedł. Wszyscy wiedzieli, co znaczą jego słowa. Andersen natychmiast wstał z krzesła i podszedł do drugiego końca stołu, gdzie pretorianie robili notatki. - Nie włączajcie ostatnich słów Davisa do protokołu zebrania - zarządził. Na dworze było zimno. Świetlisty poranek zamienił się w szare, lekko mgliste popołudnie. Słońce właśnie się chowało gdzieś w Pacyfiku, zapaliły się reflektory samochodów, a na San Diego Freeway panował wielki ruch. Światła tworzyły dwa ogromne bliźniacze węże: czerwony posuwał się na południe, biały na północ, ruchem powolnym, krętym, a z radia dobywały się melancholijne dźwięki piosenki country o nieodwzajemnionej miłości. Nie, nie mógł teraz jechać do swego mieszkania. Przeklęta samotność. Tylko ona czekała tam na niego, przycupnięta między meblami. Jaime skręcił za następnym skrzyżowaniem, jechał swoim BMW przez słabo oświetloną ulicę i zatrzymał się przed jednopiętrowym budynkiem z drewnianą fasadą. Wielki świetlny szyld „U Ricarda” przebijał się przez resztki dziennego światła. Tuż za drzwiami powitał go zapach rumu, brandy, tytoniu oraz karaibskie rytmy. W środku był długi, drewniany i błyszczący bar z metalowymi okuciami i wysokie obrotowe taborety. Na sali umeblowanej niskimi stolikami i sofami Jaime zobaczył kilka par, które usadowiły się dyskretnie w mniej oświetlonych miejscach, oraz dwie kobiety i mężczyznę tańczących na parkiecie. Jaime usiadł przy barze i napotkał wzrok pięknej blondynki w obcisłej spódnicy, siedzącej o kilka metrów dalej. Dostrzegł jej uśmiech, białe zęby, pełne wargi i błyszczące niebieskie oczy. Przez kilka chwil wytrzymywała jego wzrok, Jaime odwzajemnił jej uśmiech, a następnie skupił uwagę na ewolucjach tancerek. Był to uśmiech zapraszający czy zwykłe pozdrowienie? A może rozśmieszyła ją plama od kawy na jego koszuli? Zapragnął mieć coś w ręku, kieliszek lub papierosa. Ale pięć lat temu przestał palić. - Witaj przyjacielu! Jak leci? Jak miło znów cię widzieć! Ricardo pojawił się za barem i uśmiechnięty wycierał sobie ręce białą ściereczką. Uścisnęli sobie mocno dłonie ponad barem. - Dobrze. A co u ciebie? - Też dobrze. Ale mam dla ciebie złe wieści. - Ricardo odsłonił białe zęby pod gęstym wąsem. - Jakie? - Blondyneczka będzie w towarzystwie. Przykro mi, chłopie! – w jego oczach zamigotały złośliwe iskierki. Jaime poczuł raczej ulgę niż przykrość, tak jakby przyjaciel rozwiązał mu dylemat. - Ricardo, powinieneś bardziej rozreklamować swój cholerny lokal wśród samotnych kobiet. - Tak jest. Postaram się. Cuba libre? - Nie, dzisiaj nie. Przynieś mi brandy. Kiedy Ricardo się oddalił, Jaime podszedł do parkietu. Dwie dziewczyny kręciły biodrami w takt muzyki. Zatrzymał spojrzenie na zmysłowych ruchach i zaczął stopami wybijać rytm. Mężczyzna w marynarce i krawacie tańczył sztywno, powściągliwie i obdarzał uśmiechem i spojrzeniem kolejno obie dziewczyny. Blondynka przy barze witała długim pocałunkiem w usta śniadego chłopaka. Po pocałunku posłała Jaimemu nowe spojrzenie i półuśmiech, a potem zaczęła rozmowę z chłopakiem. Jaime odwrócił się w stronę baru, szukając wzrokiem Ricarda. - Gdzie on się podział, do cholery - mruknął. Jego stopy straciły rytm. Ale Ricardo się pojawił z kilkoma kieliszkami i butelką. - Hej, Jaime, co się stało z twoją koszulą? - To kawa, dziś rano. - Niczego sobie plama, przyjacielu! - Ricardo miał mało roboty i ochotę na pogawędkę. - Powiedz, jak to zrobiłeś, że poplamiłeś sobie tylko koszulę i ocaliłeś elegancki krawat za co najmniej osiemdziesiąt dolarów? - Powiem ci wtedy, kiedy ty mi powiesz, jak to robisz, że w twoim wieku masz takie czarne wąsy. - No dobrze, jak się ma twoja córka? - Ricardo zmienił temat. - Ile ma lat? - Jenny ma osiem lat. Ma się bardzo dobrze. Zobaczę się z nią w ten weekend. - Dolores jest nadal z tym swoim gringo? - Tak. Gringo to porządny facet. Bardzo dobrze traktuje dziecko. - Fajnie, ale nigdy nie zrozumiem, jak taka piękna kobieta może zadawać się z takim typem. Przepraszam, zaraz wracam. Ricardo z najmilszym ze swoich uśmiechów poszedł obsłużyć chłopaka prowadzącego ożywioną rozmowę z blondynką. Dolores i on często przychodzili do lokalu Ricarda, kiedy byli w sobie zakochani. Wydawało mu się, że to było dawno i nie mógł pojąć, co się mu przydarzyło w życiu. Miał w ostatnich latach wiele kobiet, ale nigdy nie czuł do żadnej z nich tego, co czuł do Dolores. Życie jest krótkie, pomyślał i dlatego przysięgi na wieczną miłość muszą obowiązywać jeszcze krócej. - Przyjaciele z policji powiedzieli mi, że tam, gdzie pracujesz, w Białej Wieży, wybuchła bomba, ale niczego nie widziałem w telewizji. - Ricardo przerwał swoje wywody. - Tak, i jedna gruba ryba wypadła przez okno. - No tak, a może to było wielkie ptaszysko - Ricardo się roześmiał - a może ryba latająca? - Bardzo śmieszne, Ricardo. To był porządny facet. - Przepraszam, bardzo mi przykro. Co z tobą? Wyglądasz na wykończonego. - Są lepsze i gorsze dni. To wszystko. - Daj spokój, człowieku - odrzekł Ricardo, nalewając brandy dla nich obu. - Prawdziwy Kubańczyk, taki jak ty, nie zlęknie się byle czego. Nawet strzałów i bomb. - Nie o to chodzi. A przynajmniej nie tylko o to. Czasem masz powyżej uszu tego, co robisz. Nie widzisz dokąd idziesz, mijają lata i uświadamiasz sobie, że po drodze zgubiłeś wszystko, co w tobie było najlepsze. - Ale przecież jesteś jeszcze młokosem! - Trzydzieści dziewięć, przyjacielu. Ale nie o to chodzi. Co się stało z tym, o czym marzyliśmy, mając lat dziewiętnaście? Pamiętasz, jak patrzyliśmy na życie, ty i ja, kiedy mieliśmy po dwadzieścia lat? Świat był romantyczny i pełen ideałów. - Co za czarne myśli naszły cię dzisiaj, Jaime? Przecież zrobiłeś karierę, jesteś grubą rybą w jednej z najpotężniejszych korporacji Ameryki! Jeździsz wielkim importowanym samochodem, masz żaglówkę w Newport, a jeśli mieszkasz tam, gdzie mieszkasz, to tylko dlatego, że tak ci się podoba. Czego może jeszcze chcieć Latynos w Ameryce? Zostać prezydentem tego kraju? Tego chcesz? - Nie, nie chcę tego, ani nawet tego, co mam. Jestem yuppie i na nieszczęście zostałem nim wtedy, kiedy yuppies wyszli z mody. - Teraz mi powiesz, że tęsknisz za czasami dzieci kwiatów, długich włosów, kiedy byliśmy brudni i głodni. Byliśmy gównianymi hipisami. - Tak, tęsknię. Ale nie tyle za estetyką, co za etyką. Gdzie się podział idealizm, poezja, dążenie do wolności? Nie chcę się zgodzić z tym, że wszystko można kupić za dolary. Że jak nadejdzie koniec, zostanie po nas tylko konto bankowe do podziału. - Jaime, nie ma już dla ciebie więcej brandy - rzekł Ricardo, zabierając butelkę. - Nie służy ci. CZWARTEK Palce stukały pewnie w klawiaturę. Na monitorze ukazała się lista odebranych wiadomości. Nadawcą jednej z nich był Samael. „Początek krucjaty został uwieńczony pełnym sukcesem. Runął pierwszy mur. Samael.” Natychmiast wystukał odpowiedź. „Pogratuluj naszym braciom. Ale muszą się dobrze przygotować, bo wewnętrzny i ostatni mur jest o wiele lepiej chroniony i trzeba już poczynić pierwsze kroki, aby go obalić. Na razie musimy być przebiegli i podminować fundamenty muru. Każdy powinien zająć swoją pozycję i kiedy znów zabrzmią trąby i mur runie, Jerycho będzie nasze, a wróg zginie. Arkangel.” List został sprawnie wysłany, a następnie wykasowany z pamięci komputera. PIĄTEK Jaime! Co za niespodzianka! - Piękny uśmiech, ciemnobłękitne oczy, grzywa jasnych włosów. - Jak się miewasz? Jaime oderwał się natychmiast od swoich myśli, w których był pogrążony; jadł właśnie kolację w restauracji Roco i po skończeniu sałatki, pogryzał hamburgera. Siedział tyłem do kasy i chociaż od swego stolika mógł widzieć ulicę i obserwować gości restauracyjki, nie zauważył wejścia blondynki. Teraz stała przy jego stoliku z tacą, na której miała sałatkę, hamburgera i filiżankę z gorącą kawą. Menu niezbyt oryginalne, ale typowe dla tego lokalu. - Bardzo dobrze. - Choć był zaskoczony jej strojem: spodnie i dżinsowa kurtka, od razu ją poznał. - Dziękuję, Karen. Skąd się tu wzięłaś? - Znudziło mnie menu mojej kucharki, przypomniałam sobie o tej greckiej restauracji i postanowiłam zjeść smacznego, prawdziwie amerykańskiego hamburgera. - Masz kucharkę? - Jaime uśmiechnął się z niedowierzaniem. - Oczywiście. Nazywa się Karen Jansen. No dobrze, zaprosisz mnie do swego stolika czy nie? - Usiądź, proszę. - Uczynił powitalny gest ręką wolną od hamburgera. Ona postawiła tacę na stoliku, usiadła naprzeciw Jaimego i spojrzała na niego z uśmiechem. Jaime zdążył zauważyć okrągłości, podkreślone przez obcisłe spodnie. - Wydaje mi się, że po raz pierwszy widzę cię w spodniach. Znali się już od dawna, ale zawsze widział ją ubraną według niepisanego regulaminu obowiązującego kobiety na wyższych stanowiskach w firmie Davisa, co było prawdopodobnie obsesją starego. Spódniczki nie za bardzo nad kolana, bluzki pod szyję lub zapięte wysoko na guziki. Pończochy obowiązkowe nawet latem. Ale teraz Karen miała na sobie wydekoltowaną czarną bluzeczkę, opinającą jej piersi. - Spodnie są zdobyczą socjalną, z której nie myślę rezygnować. My kobiety już od dość dawna w tym kraju mamy prawo głosu. Wiedziałeś o tym? W głowie Jaimego zapaliło się światełko alarmowe i na moment napięły mu się mięśnie. Wiedział, że Karen ma reputację osoby agresywnej i nieraz widział ją w akcji. Ona jednak patrzyła na niego z ciepłym uśmiechem. Nie wydawało się, by szukała, przynajmniej teraz, zwady na temat praw kobiet. - A twoja kucharka też głosuje? - Jaime odwzajemnił jej uśmiech. - Nie, ona nie. Jest nielegalną imigrantką. - Niewiele mamy, przynajmniej w południowej Kalifornii, nielegalnych imigrantek, które są blondynkami, mają niebieskie oczy i nazywają się Jansen. W mieszkaniu mam straszny bałagan. Myślisz, że gdybym przyzwoicie zapłacił, twojej nielegalnej imigrantce, przyszłaby od czasu do czasu posprzątać? Nie odpowiedziała i zaczęła jeść sałatkę. Jaime obawiał się, że posunął się za daleko, zachęcony przyjaznym spojrzeniem niebieskich oczu i świeżo odkrytymi kobiecymi okrągłościami Karen. Towarzystwo tej dziewczyny poza pracą podobało mu się i nie chciał czegoś popsuć. Postanowił milczeć i czekać na jej odpowiedź. Ugryzł kęs hamburgera. Po kilku nieskończenie długich minutach przestała jeść, oparła się łokciami o stolik i trochę się do niego zbliżając, spojrzała mu w oczy. Przestała się uśmiechać, a mały dekolt rozchylił się, ukazując zakazany widok. Wreszcie się odezwała. - Coś mi sugerujesz, Jimmy? Usiłował nie udławić się hamburgerem. Ważył słowa, zastanawiając się, jak ona może być tak ładna i zarazem tak agresywna. - Kay - odpowiedział, używając, jak ona, zdrobniałej formy imienia. - Chodzi o interesy, a nie o prywatne sprawy. - Ja interesy zostawiłam w biurze o siódmej. Czy ty o tej porze nadal pracujesz dla Korporacji, a ponadto masz drugi etat w mafii? - Nawet jeśli o tej porze już nie pracujesz, to w życiu prywatnym jesteś tak samo agresywna jak w biurze - powiedział z wyrzutem, patrząc na nią poważnie. - Coś ty! Żartuję, prywatnie jestem bardzo łagodna. - Uśmiechnęła się. Jaime zastanawiał się, co by było, gdyby powiedział, że istotnie coś sugerował, wolał jednak nie nalegać i poczekać na dalszy ciąg wydarzeń. Jedli dalej w milczeniu. Od czasu do czasu ich spojrzenia się krzyżowały. - Okropna ta historia z zamachem - powiedział Jaime, by przerwać milczenie. - Okropna - odpowiedziała - z bólem w oczach. - Proszę, nie wspominaj o tym, jest piątek i chciałabym zapomnieć na czas weekendu. - Często tu przychodzisz, Karen? - Zmienił nagle temat, chciał znów zobaczyć jej uśmiech. - Właściwie to nie, to daleko od mojego domu, ale miałam ochotę na domowego hamburgera, takiego jak w mojej wiosce i przypomniałam sobie o tym lokalu. - Skąd pochodzisz? - Z Deluh, Minnesota. - Ach, powinienem się domyślić. Typowa blondynka z Minnesota, z nordyckiego rodu i wybitna cheerleader w swojej szkole. Założę się też, że jesteś gorącą zwolenniczką Partii Demokratycznej. - To pierwsze tak, to drugie tak, a co do trzeciego, to nie twoja sprawa. A ty skąd jesteś? - Urodziłem się na Kubie, ale tu, w południowej Kalifornii, spędziłem prawie całe swoje życie. - Ach! Oczywiście! Ja też powinnam była się tego domyślić. Latin lover z wyczuciem rytmu. Z pewnością jesteś aktywnym antyterrorystą i głosujesz zawsze na Partię Republikańską. - Tak co do pierwszego, a drugie to też nie twoja sprawa. Chyba wiesz, że my, mężczyźni mamy w tym kraju te same prawa co kobiety. Spojrzała na niego z uśmiechem i nadal jadła w milczeniu. - Ty i ja jesteśmy tacy sami - szepnęła po chwili. Jaime nie mógł się powstrzymać i głośno się roześmiał. - Właśnie o tym mówimy! - wykrzyknął. - Jesz kolację z blondynem o niebieskich oczach, urodzonym w pobliżu bieguna północnego, o manierach podobnych do twoich. - I z premedytacją spojrzał na jej dekolt. - Ty i ja jesteśmy tacy sami - powtórzyła z uporem i prawie kocią miękkością-. - Tacy sami - powtórzyła tym razem energicznie wobec jego milczenia. Jesteśmy mniejszością, która zdobyła odpowiedzialne stanowiska w miejscu pracy, gdzie jesteśmy jeszcze większą mniejszością. Ilu Latynosów pełni funkcję wiceprezesa Korporacji? Żaden poza tobą. Ilu jest na niższym o jeden stopień stanowisku? Nie ma ani jednego i minie sporo czasu, zanim zjawi się drugi taki jak ty. - Karen zmilkła i spojrzała na niego uważnie. Po chwili mówiła dalej. - Ile kobiet zajmuje takie jak ty stanowisko? Ani jedna. A ile takie jak ja, czyli trzecie od góry? Tylko sześć. Jaime słuchał z uwagą, ale nic nie powiedział. - Wielkie ideały lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych zamierają w tym kraju. Gdybyśmy ty i ja zaczynali teraz, prawdopodobnie nigdy byśmy nie doszli do takich stanowisk. - No tak, masz trochę racji, ale przesadzasz - przyznał Jaime, jedząc swojego hamburgera. - W korporacjach podobnych do naszej jest o wiele więcej kobiet i to na wyższych stanowiskach. Jest ich bardzo niewiele i często zrobiły karierę dzięki powiązaniom rodzinnym. Nie przesadzam,Jaime. Faktem jest, że mimo panującej obecnie wstecznej tendencji społecznej, trzymają nas tutaj, bo udowodniliśmy, że jesteśmy bardzo dobrzy, ale gdybyśmy teraz zaczynali, nie mielibyśmy takich szans jak wtedy. Dlatego ty i ja jesteśmy tacy sami - podsumowała. Jesteśmy ginącym gatunkiem w wielkich korporacjach. - Któż mógłby pomyśleć, że ładna blondynka, która się przysiadła do mojego stolika, jest przewodniczącą towarzystwa ochrony mniejszości zajmującej kierownicze stanowiska? - Jaime zaśmiał się cynicznie. Ona odpowiedziała mu wymuszonym uśmiechem. - Dziękuję za tytuł i za komplement, ale nie odpowiedziałeś na moje pytanie - odparła i pochyliła się nad stolikiem w jego stronę. Jej uśmiech zniknął. - Powiedz Jaime, czy ta sprawa jest ci obojętna? Uważasz, że to w porządku, że młodzi ludzie, należący do mniejszości, nie mają dzisiaj szans na wykazanie, co są warci? Jaime poczuł się nieswojo i znów zadzwonił jego wewnętrzny dzwonek alarmowy. Instynktownie wcisnął się w oparcie krzesła i wydało mu się śmieszne, że rejteruje przed tak atrakcyjną kobietą. A przecież instynkt powinien mu podpowiedzieć coś wręcz przeciwnego. A może instynkt zachowawczy wziął u niego górę nad popędem seksualnym. Niewątpliwie Karen może być niebezpieczna. - Być może masz rację - odpowiedział z całą powagą - ale dajesz się ponosić emocjom. - Do diabła, Jim! - odrzekła podniesionym głosem. - Nie jestem w pracy, mam teraz wolne i mogę sobie pozwolić na luksus wyrażania emocji. - Jej oczy błyszczały tak mocno, że Jaime bał się, że go oślepią. - Powiedz, czy to jest ci obojętne? - Nie, Karen - odrzekł ostrożnie - choć ostatnio przestałem być wrażliwy na sprawy rewindykacyjne. Znów poczuł się nieswojo. Nie podobało mu się, że rozmowa przyjęła taki obrót i czuł, że pogwałcono jego prywatność, zmuszając do ujawniania najbardziej skrytych myśli przed kimś, z kim nigdy nie miał kontaktów towarzyskich. - To znaczy obchodzi cię? - spytała Karen miłym głosem. Jaime odetchnął z ulgą. - Odpowiedz mi. - Przyjęła pozę kogoś, kto ma wysłuchać rewelacji o najwyższej wadze. - To, o czym mówisz, to tylko symptom, oznaka zaniku wielkich ideologii. - Jaime postanowił się otworzyć. - Niepokoi mnie, co się za tym kryje. Myślę, że dzisiaj ludzie zachowują się tak, jakby ktoś krzyknął „ratuj się kto może!” i wszyscy biegną całym pędem, tratując wszystko, co napotykają na drodze. - To jest filozofia yuppie, niech mi filozofowie wybaczą. - Ja bym to po prostu nazwał estetyką yuppie. Jednak rzeczywiście brakuje mi tej poezji, ducha przygody, dążenia do wolności, namiętnej wiary w coś, choćby nawet okazało się to błędem. - Powiedział więcej niż chciał. - No, dobrze, chyba cię to nudzi. Przekroczyłem dość dawno trzydziestkę i pewno przechodzę ten słynny kryzys. - Nie, nie nudzisz mnie, wprost przeciwnie. Ja też przekroczyłam trzydziestkę, niezbyt dawno, i myślę jak ty. Spojrzał na nią zaskoczony. - Te sprawy niepokoją naszą najbardziej agresywną prawniczkę? Żartujesz? - Poezja i duch przygody zaprzątają głowę naszemu nudnemu wiceprezesowi? Żartujesz? - powiedziała ciepłym głosem. Powiedziałam ci, że jesteśmy tacy sami, prawda? - Ciemna noc zgotowała mi ładną niespodziankę. Spotkałem bratnią duszę - powiedział ironicznie Jaime. - Możliwe - popatrzyła na niego z powagą. - Tak sądzisz? - Kto wie - odpowiedziała w zamyśleniu. - No tak, hamburger był tak dobry, jak pamiętałam. Teraz muszę iść, mieszkam daleko stąd. - Wstała. - Było naprawdę przyjemnie, Karen - powiedział, również wstając. Podał jej dłoń, ale ona pocałowała go w policzek. - Mnie też było bardzo miło; hamburger był naprawdę taki jak w mojej wiosce - dodała, uśmiechając się. - Jeśli się dowiem, że przyszedłeś tu znów i mnie nie zaprosiłeś, przekonasz się, co to jest agresywna prawniczka. Nie lubię jeść hamburgera w samotności. Adios, Jim. - Adios, Kay. Widział, jak szła do swego samochodu, z torebką przewieszoną przez ramię, kołysząc biodrami w sposób, o jaki nigdy by jej nie podejrzewał. Patrząc na nią, Jaime poczuł się dobrze, tak dobrze jak od dawna się nie czuł. I powiedział sobie, że skoro w piątek jadła kolację sama, to chyba nie ma partnera i być może... NIEDZIELA Cześć tatusiu! Jak się masz? - Jenny biegła do jego samochodu przez trawnik przed domem swojej matki. Dolores obserwowała ich przez okienko w drzwiach i Jaime zamachał do niej ręką na powitanie. Tęsknił za czasami, kiedy we troje stanowili rodzinę. Nie było odpowiedzi ze strony jego drugiej żony, albo jej nie dostrzegł. Przedtem był to dom ich dwojga ijego widok go zasmucał. Zainwestował weń wiele godzin złudzeń, pracując w nim, dbając o niego, zamieniając go w upragnione ognisko domowe, a teraz mieszkał w nim inny mężczyzna. - Dzień dobry, kochanie - powitał dziewczynkę i ucałował ją. Ona uściskała go mocno i uwiesiła się na jego szyi. - Jak się masz? - zapytał. - Świetnie. Czy popłyniemy łódką. Zobaczymy babcię i dziadka? - Tak kochanie, popłyniemy łódką i zobaczymy się z babcią i z dziadkiem, ale, proszę cię, mów po hiszpańsku. Dobrze, żebyś się go nauczyła, dziadkowi będzie przyjemnie. Zgoda? - W porządku, tatusiu - odpowiedziała dziewczynka znów po angielsku. Jaime uśmiechnął się. Czeka ich miły dzień. Spędzili trzy cudowne godziny na żaglówce. Wietrzyk był przyjemny. Płynęli między plażą Newport Beach a wyspą Catalina, która rysowała się na lekko zamglonym horyzoncie. Kiedy poczuli głód, zacumowali łódź na przystani, wsiedli do samochodu i pojechali autostradą Pacific Coast Highway w stronę Laguna Beach. Dziadek już na nich czekał, robiąc coś w ogrodzie. - Dziadek!- wykrzyknęła Jenny, mocno ściskając Joana.. Joan miał przeszło siedemdziesiąt lat. Ucieszył go widok wnuczki. Uśmiechał się szeroko pod gęstym, siwym wąsem. - Jak się ma moja księżniczka? - Świetnie, dziadku. A ty? - Jenny, Jaime! - Wołanie z domu nie pozwoliło Joanowi odpowiedzieć. - Babcia! - krzyknęła z kolei Jenny i pobiegła uściskać babcię, która schodziła już ze schodów, wycierając ręce w fartuch. - Jaime! Jak się masz synu? - Joan powitał syna po katalońsku i go uściskał. - Wspaniale - krzyknęła dziewczynka, wciągając nosem powietrze. - Jemy kubański ryż. Uwielbiam go. Pogoda była znakomita i obiad zjedli w ogrodzie za domem. Kolibry odwiedzały kwiaty i malutkie karmniki, które dziadek Joan poustawiał w strategicznych miejscach. - Dziadku - poprosiła Jenny w porze deseru - opowiedz mi o swojej rodzinie i o tym co się wydarzyło w twoim starym kraju. - Przecież opowiadałem ci o tym już wiele razy - odpowiedział Joan, starając się ukryć zadowolenie. - Naprawdę chcesz jeszcze raz posłuchać? - Tak dziadku, proszę. - Ja to znam na pamięć - powiedziała babcia Carmen. - Idę zrobić kawę. Pozostali usiedli wygodnie, rozkoszując się deserem i starymi opowieściami z innego kontynentu. - Urodziłem się wiosną 1925 roku. Kwitły już migdałowce, kiedy moja matka Rosa Maria urodziła mnie w łóżku z drzewa orzechowego w małżeńskiej sypialni naszego domu znajdującego się w niewielkiej wsi pod Barceloną. Mój ojciec Pere wypełnił sypialnię kwiatami i pobiegł kupić hawańskie cygara dla krewnych, przyjaciół i klientów. Był tak przejęty, że o mało nie zapomniał kupić cukierków i lukrowanych migdałów dla pań. Dorastałem szczęśliwie między szkołą, uliczkami wioski, plażą i sklepem, który moi rodzice prowadzili na parterze naszego domu. Między ojcem, marzycielem i pasjonatem, a matką, zaprzątniętą bardziej przyziemnymi sprawami. Tata z dostawcami, którzy zaopatrywali sklep w tekstylia i z klientami często dyskutował o republice, statucie Katalonii, a przede wszystkim o wolności. Moja matka dbała o zdrowie rodziny, zajmowała się szkołą dzieci, płaceniem rachunków. Czasem wysyłała mnie do klientów z zamówionymi przez nich towarami. Zdarzało się też, że pobierałem od nich niewielkie należności. - Synu - mówiła - musisz być uczciwy i pracowity. Spłacaj zawsze swoje długi, a twoje słowo powinno mieć większą wartość niż wszystkie pieniądze całego świata. - Pewnego razu, kiedy wracałem od klienta, spotkałem ojca wychodzącego z tawerny. Dyskutował z kimś i był bardziej niż zwykle podekscytowany. - Joan - powiedział, kładąc mi dłonie na ramionach i patrząc w oczy. - Skończyłeś jedenaście lat i jesteś już prawie dorosły. Obiecaj mi, że będziesz człowiekiem wolnym, nie dasz się zdeptać i upokorzyć, że zawsze będziesz walczył o wolność. Zdumiała mnie zarówno treść jego słów, jak i dziwna forma, w jakiej się do mnie zwracał. Oczy mu błyszczały i zdawał się w napięciu czekać na moją odpowiedź. Zastanowiłem się przez chwilę, zanim odparłem. - Tak, ojcze. Obiecuję. - Jego wąsy uniosły się do góry, kiedy się uśmiechnął. Uściskał mnie, ucałował na środku ulicy, położył mi rękę na ramieniu i tak poszliśmy do domu. Mój ojciec mówił mi coś bardzo ważnego, czego nie rozumiałem, na temat wolności, naszego kraju i innych spraw fundamentalnych dla świeżo upieczonego mężczyzny, jakim w owej chwili się stałem. Od tej pory zacząłem Interesować się dyskusjami politycznymi, jakie ojciec prowadził z różnymi ludźmi. Pewnego lipcowego ranka, w czasie letnich wakacji, jeden z partyjnych towarzyszy taty wbiegł do sklepu. - Pere! - krzyknął. - Wojskowi zbuntowali się przeciwko republice. Na ulicach Barcelony toczą się walki. Ojciec zdjął biały fartuch, który nosił w sklepie, rzucił go na ladę i zawołał do matki, patrzącej na niego z niepokojem. - Idę posłuchać radia u aptekarza! Wybiegłem za ojcem i jego kolegą. Nie wiedziałem dokładnie, co to znaczy, ale intuicyjnie czułem, że ma to coś wspólnego z moją wolnością. Pucz w Barcelonie spalił na panewce, wojskowi wpadli w ręce ludowych uzbrojonych grup i policji, ale zwyciężyli w wielu innych hiszpańskich miastach. Następny rok był rokiem sprzecznych informacji, pogłosek i płomiennych przemówień. Młodzi ludzie szli na front, śpiewając patriotyczne pieśni. - Lepiej umrzeć na stojąco niż żyć na kolanach - mówił ojciec. Spędziłem ten rok na chodzeniu do szkoły i do lokalu Partit. Z kolegami bawiliśmy się w wojnę, uzbrojeni w wystrugane z drewna karabiny. Poza tym jednak ja i mój brat musieliśmy więcej pomagać mamie w sklepie, bo ojciec coraz częściej był nieobecny. Pewnego dnia, kiedy siedzieliśmy w jadalni przy stole na parterze naszego domu, usłyszeliśmy odgłosy głośnej kłótni, były to prawie krzyki. Kiedy Rosa Maria zeszła na dół, miała oczy zaczerwienione od płaczu. Ja nie poszedłem do szkoły 1 września, musiałem pomagać w sklepie, bo tata poszedł na front. - Joan, idę walczyć za naszą ojczyznę i naszą wolność - powiedział mi Pere na pożegnanie. - Opiekuj się swoim bratem, słuchaj matki i módl się za mnie. Rosa Maria mocno go uściskała. Potem dała mu kłos zboża, by miał go przy sobie jako symbol naszego domu. Wziąłem za rękę mojego brata, który cicho płakał i zauważyłem, że mnie też wilgotnieją oczy. Do zobaczenia, ojcze! - zawołałem, kiedy ciężarówka z moim ojcem i grupą jego towarzyszy z Partit ruszyła w kierunku Barcelony. Zachowałem w pamięci obraz ojca uśmiechniętego z karabinem na ramieniu. Żółty sztandar z czterema plamami, które oznaczały przelaną krew dawnego bohatera, był zatknięty na dachu kabiny i powiewał na wietrze nad głowami ochotników. Kilku z nich zaintonowało pieśń i mój ojciec się do nich przyłączył, salutując dłonią podniesioną do czoła. My, którzy ich żegnaliśmy, także śpiewaliśmy, a moja matka bez sensu biegła za oddalającą się ciężarówką. Przez pewien czas dostawaliśmy dużo listów od ojca i z tego, co pisał wynikało, że była to raczej przygoda niż wojna. Wyznawał, że chce matce zapłacić za kłos poezją i dlatego tak dużo pisze. Zginął nad rzeką Ebro w czasie ataku na bagnety. A towarzysze z Partit powiedzieli nam, że Pere miał szczęście. Umarł, walcząc za ojczyznę i wolność. Nigdy się nie dowiedział, że przegrał wojnę, a rany niedługo go bolały. Nie musiał znosić upokorzeń z powodu klęski i zakazu mówienia w swoim ojczystym języku. Ominął go też głód, choroby i obozy koncentracyjne. Nie widział też swoich ludzi pokonanych i znieważanych. Jego ciało pozostało nad Ebro i nigdy nie wróciło. Ale ojciec Rio zebrał jego krew i niósł ją przez pola naszego kraju, aż wreszcie oddał ją morzu, naszej matce, by wymieszała się z krwią bohaterów, którzy od tysięcy lat walczyli na wybrzeżach Morza Śródziemnego za ojczyznę i wolność. I wody tego morza przyniosły ją na plażę koło naszej wioski. Od tamtej pory, kiedy chciałem się pomodlić za ojca, szedłem na plażę. Rosa Maria płakała rzewnie, kiedy pierwszy raz usłyszała tę opowieść. Ale za drugim razem powiedziała tym z Partit, żeby nie zbliżali się do sklepu i żeby ze mną więcej nie rozmawiali. A poza tym skąd u licha mogli oni wiedzieć, czy ojciec Rio nie uczcił też w ten sam sposób krwi wrogów, których być może zabił Pere? Powiedziała im, że wolałaby być żoną tchórza niż wdową po bohaterze i że jest pewna, że żona tego, kogo zabił jej mąż, myśli tak samo jak ona. Ja jednak wiedziałem, że gdzieś nad rzeką Ebro ze złotych ziaren kłosa z domu moich rodziców wyrosła pszenica i kiedy powieje wiatr o zachodzie słońca, jej kłosy recytują wiersze, których Pere nie zdążył napisać. I że te wiersze dochodzą do Rosy Marii. W ten sposób Pere spłaca zaciągnięty u niej dług. W 1939 roku klęska była już oczywista. Grupa zmęczonych, podupadłych na duchu żołnierzy przemierzała wioskę, kierując się na północ. Ku Francji. Nie śpiewali. Mówili, że wkrótce wrócą i wyzwolą kraj. Ci z Partii, którzy ocaleli, podobnie jak grupki z innych partii, zabierali swoje sztandary i udawali się na wygnanie. Miałem już czternaście lat i powiedziałem matce, że idę z nimi. Rosa Maria powiedziała mi, że jestem głupi i że ona się nie zgadza, ale ja odrzekłem jej, że obiecałem ojcu, iż będę walczył o moją wolność, nie zniosę upokorzenia, i choć mi przykro, muszę iść. Biedna kobieta powiedziała sobie, że szaleństwo jest jedynym spadkiem, jaki zostawił mi ojciec i kazała mi porozmawiać z księdzem, z nauczycielem i z niektórymi krewnymi, żeby mi przemówili do rozumu. Ja jednak nie zmieniłem decyzji. - Joan, jesteś zbyt młody. Jeśli poczekasz parę lat, nie będzie to znaczyć, że nie dotrzymałeś obietnicy danej ojcu - tłumaczyła mi Rosa Maria, by zyskać na czasie. - Mamo, uczyłaś mnie, że moje słowo powinno być więcej warte niż pieniądze całego świata. Chcesz, żebym zdradził także ciebie? Rosa Maria zdała sobie sprawę z tego, że przegrała, ale jako kupcowa nadal się targowała. Zgodziła się w końcu, żebym pojechał na Kubę, gdzie jej brat miał małą firmę eksportowo-importową. Obiecał zatrudnić mnie jako praktykanta i oczywiście traktować jak członka rodziny. Matka załatwiła mi podróż do Marsylii łodzią rybacką, która nielegalnie popłynęła wzdłuż wybrzeża do Francji. W Marsylii kupiłem bilet na statek do Hawany. O zmierzchu pożegnałem się z rodziną na przystani w naszej wsi. - Joan, dbaj o siebie i pisz - powiedziała mi matka. - Bądź pracowity i uczciwy, płać swoje długi i zawsze dotrzymuj danego słowa. Patrzyłem na drobną kobietę o zielonych oczach i ciemnych włosach, w których było zbyt dużo siwizny. Nie walczyła na froncie jak mój ojciec, ale wytrwale i mężnie, szlachetnie i bohatersko, dzień po dniu, poświęcała się swoim bliskim. Chciałem zapamiętać jej obraz na zawsze, bo może widziałem ją ostatni raz. Uściskaliśmy się, a ja pogładziłem ją po przedwcześnie posiwiałych włosach. Owej chwili zadawałem sobie pytanie, kogo z nich dwojga bardziej podziwiałem, Pere czy Rosę Marię. Nie umiałem na to pytanie odpowiedzieć. Są pytania, na które, choćbyś nie wiem jak długo żył, nie znajdziesz odpowiedzi. Wsiadłem do małej łodzi, która wzięła kurs na wolność. PONIEDZIAŁEK Idę do Douglasa - Jaime był niespokojny i czuł, że musi wyjść z biura. - Dobrze - odpowiedziała Laura, uśmiechając się złośliwie. Mam nadzieję, że wrócisz w dobrym humorze. Jaime nie cenił Daniela Douglasa, również wiceprezesa audytu, ale ponieważ zajmowali w hierarchii ten sam szczebel, mogli ze sobą rozmawiać na różne tematy swobodniej niż ze swym szefem i z podwładnymi. Na szczęście zakresy ich obowiązków zupełnie się nie pokrywały. Jaime nadzorował sprawy dystrybucji w sektorze kina, wideo, telewizji, prasy, muzyki i książek. Kompetencje Douglasa dotyczyły studiów Eagle, a więc produkcji filmów kinowych i telewizyjnych. Często mieli różne zdania na temat kwalifikowania niektórych rachunków, a nawet swoich metod księgowania. Te różnice poglądów i temperamentów sprawiały, że ich dyskusje były głośniejsze niż by nakazywała przyzwoitość i wymagały czasem interwencji Charlesa White’a, ich szefa, gdy rozbieżność opinii była nie do pogodzenia. Teraz jednak ten brak wzajemnego zrozumienia nie był ważny. Jaime chciał z nim porozmawiać i podzielić się swoimi niepokojami związanymi z zamordowaniem Kurtha. - Dzień dobry, Jaime - sekretarka Douglasa powitała go promiennym uśmiechem. - Dzień dobry, Sharon - Jaime odwzajemnił uśmiech. - Chcesz się widzieć z Danielem? - Tak. - Obawiam się, że teraz nie jest to możliwe. Ma spotkanie i nie mogę przerywać. Zza drzwi dochodziły odgłosy rozmowy prowadzonej zbyt podniesionym tonem. - Powiedzieć mu, że chcesz się z nim widzieć? - Tak, proszę, jeśli jesteś taka miła. - i skierował się do wyjścia. Właśnie w tym momencie drzwi się otworzyły i ukazała się piękna kobieta ze zmarszczonymi brwiami i zaciśniętymi ustami. Była to Linda Americo, szefowa zespołu audytu grupy Douglasa. - Dzień dobry, Jaime - powitała go z wymuszonym uśmiechem i nie czekając na odpowiedź, szybkim krokiem wyszła na korytarz. - Myślę, że już jest wolny. - Sharon nadal miała rozbawioną minę. - Nadal chcesz się z nim widzieć? - Właśnie myślałem o tobie. - Douglas mówił ożywionym tonem, który brzmiał fałszywie. - Tak. W związku z programem rotacji na kluczowych stanowiskach. Przypominasz sobie? - Tak, pamiętam. Ale co to ma wspólnego ze mną? Chcesz, żebym ustąpił ze stanowiska? - Nie, skądże! Rzecz w tym, że mam idealnego kandydata do pracy u ciebie. Ta osoba jednak musi awansować na głównego kontrolera. A ty masz stanowisko do obsadzenia. - Ach tak? - Jaime był zaintrygowany. Kto to taki? - Ma wykształcenie w dziedzinie księgowości i staż pracy na stanowisku audytora i superrewidenta. Ma dużo entuzjazmu, rozum, poczucie odpowiedzialności i potrafi ciężko pracować. - Douglas przemawiał dobitnie. - Na szefie praca tej osoby zrobiła dobre wrażenie i z pewnością zgodzi się na jej awans. - Z pewnością. Ale powiedz, kto to jest. - Od trzech i pół roku pracuje w Korporacji, uzyskała dyplom UCLA z doskonałymi ocenami - kontynuował, nie udzielając odpowiedzi na pytanie. Od dwóch lat jest superrewidentem i udowodniła, że umie pokierować zespołem. - Kto to? - Jaime nalegał, udając, że jest ciekawy, chociaż znał już odpowiedź. - To Linda Americo, świetna profesjonalistka. - Czy to nie ta dziewczyna, która przed chwilą wyszła z twojego gabinetu? - Tak. - Wyglądała na wzburzoną, jakbyście się kłócili. Czy nie zamierzasz zwalić na mnie tego kłopotu? - Absolutnie nie - odpowiedział twardo. - Linda jest doskonałym, zdyscyplinowanym pracownikiem. A o tym ci opowiem. - Opowiedz. - Wiesz jakie są te bardzo przebojowe kobiety; dużo pracują, ale czasem doprowadzają do starć z innymi kobietami o podobnym temperamencie. Mam inną szefową zespołu, o trochę większym stażu w firmie i ciągle są z nimi kłopoty, które zatruwają mi życie. - Daj spokój, stary - Jaime powiedział to z udawaną sympatią. - Linda mi opowiedziała o ostatniej awanturze. Ma już tego dosyć i chciałaby pracować w spokojniejszych warunkach. Wy doskonale się zrozumiecie i ona będzie miała lepszą motywację, pracując z tobą. - Pozwól mi nad tym pomyśleć. Nie miałem na razie zamiaru obsadzać tego stanowiska. - Jaime, będę to uważał za przysługę. - W porządku, stary! Zorientuję się, jakie są możliwości. To bardzo ładna kobieta, mam nadzieję, że w pracy jest tak dobra, jak mówisz. - Przekonasz się, że jest nawet lepsza. - Jest coś nowego w sprawie śmierci starego? - Jaime zmienił temat. - Wydaje się, że to Bracia na rzecz Obrony Godności. Zadzwonili do pewnej gazety i przyznali się do popełnienia morderstwa. - Skurwysyny! Kim są i czego chcą ci szaleńcy? - Tego co wszyscy. Szacunku i uznania dla swej rasy w filmach i serialach telewizyjnych. Według nich wszyscy psychopaci i złoczyńcy w filmach powinni być blondynami o niebieskich oczach. - Jest tu za dużo ekstremistów i fanatyków. - Zobaczysz, że któregoś dnia pojawi się grupa twoich przyjaciół Latynosów z czymś podobnym - powiedział Douglas z uśmiechem. - Dlaczego tak myślisz? - zapytał urażony Jaime. - Wiesz przecież, że w każdym stadzie trafiają się czarne owce. Niesforne. - Czasem białe owce są niesforne. - Daj spokój, nie obrażaj się Jaime, żartowałem. - Douglas poklepał go po plecach. - No dobrze, muszę wracać do pracy. - W porządku. Dziękuję za wizytę. Kiedy mi coś powiesz w sprawie Lindy? - Wkrótce. - Nie chciał w żaden sposób się angażować. - Powiedz mi coś jutro. - Zobaczymy. Do widzenia. Jaime wrócił do swego biura w złym humorze. Co to za chamski sposób proszenia o przysługę! Laura sponad okularów obserwowała wyraz jego twarzy po powrocie. Nic nie powiedziała, tylko się lekko uśmiechnęła. ŚRODA Wytrzymał jakoś przez weekend, trudniej było w poniedziałek i wtorek, ale teraz obraz Karen co chwila stawał mu przed oczyma. Jaime podchodził do okna i jego zbłąkane myśli goniły za samochodami, które przecinając bulwar, zmierzały w nieznaną stronę, a na końcu drogi znajdowała się zawsze ona. Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz spędził z kimś tak mile czas i czuł nieodpartą pokusę, żeby ją gdzieś zaprosić. Bardzo mu na tym zależało, jednak nie miał odwagi do niej dzwonić. Od razu by się zorientowała, jak bardzo chce się z nią zobaczyć. I wtedy zadzwonił telefon bezpośredni. - Proszę z wiceprezesem audytu. Jaime poczuł, że serce w nim zamiera. - Karen? - Ta sama, z greckiej restauracji. - Miała wesoły głos. - Ach tak, Karen - postanowił udawać obojętność. Wykorzysta, że to ona zadzwoniła. - Czym mogę ci służyć? Chcesz, żebym ci coś zaksięgował? - Bardzo pan dowcipny, panie wiceprezesie - mówiła śpiewnym tonem - będę musiała porozmawiać ze swoim adwokatem na temat tonu, w jakim mi pan oferował swoje usługi księgowego. - Ja nie mam adwokata. Możesz mi wskazać jakiegoś na wypadek, gdybyś mi wytoczyła sprawę sądową? - Znam jedną dobrą adwokatkę, ale ona jest droga. - Ile? - Jeden grecki hamburger. - Dobrze. Możemy ubić interes. - Czuł się jak Humphrey Bogart i nie chciał pokazać, że mu spieszno. - Może być jutro, w czwartek? - Niemożliwe, na jutro jestem umówiona - odparła. Proponuję piątek, wieczorem. Jaime poczuł, że utracił swoją rzekomą przewagę i przez chwilę milczał. Piątek wieczór był bardziej zobowiązujący niż czwartek i był tym zachwycony. Jego doświadczenie w prowadzeniu negocjacji podpowiadało mu jednak, że aby odzyskać przewagę powinien odpowiedzieć, że w piątek jest zajęty i zaproponować jej najbliższy poniedziałek. Tak, poniedziałek. - Lepiej w sobotę - usłyszał swój własny głos. Myśl o czekaniu do następnego tygodnia, wprawiła go nagle w panikę. - Och, przykro mi, ale w sobotę nie mogę. - Dobrze, niech będzie piątek. - Była to kapitulacja, ale miał nadzieję, że ona tego nie zauważyła. - Ale ty stawiasz za to, że zapraszasz mnie w ostatniej chwili. - Zostawmy to do omówienia naszym adwokatom w czasie kolacji. Mój adwokat ma ochotę iść do restauracyjki w New Port, która się nazywa The Red Guli. Odpowiada ci to? - A nie chcesz hamburgera? - Innym razem. Mówiliśmy przecież o piątkowym wieczorze. Nie bądź taki skąpy, człowieku! - śmiała się. - Ale przecież to ty... - Jaime czuł, że brak mu argumentów. - Dobrze - zgodził się. - Przyjedź po mnie o ósmej. - Karen podała mu adres. No to do zobaczenia, kochanie. Jaime siedział i patrzył na słuchawkę. Miał ochotę ją pocałować. PIĄTEK Było siedem po ósmej, kiedy Jaime zatrzymał swój samochód przed barierką zagradzającą dostęp do kompleksu domów. Zrobił parę okrążeń, żeby się odrobinę spóźnić i miał nadzieję, że Karen jest trochę zła, ale nie na tyle, żeby im to zepsuło wieczór. Z budki wyjrzał ogromny strażnik o nieprzyjaznym wyglądzie i zadał mu milczące pytanie. - Karen Jansen. Strażnik nie odpowiedział, wziął do ręki słuchawkę telefoniczną, wybrał numer, nie spuszczając z Jaimego wzroku. Dziewięć po ósmej, nie miał zamiaru spóźnić się aż tyle, ale był pewny, że ona i tak każe mu czekać. Strażnik wybuchnął śmiechem i twarz rozjaśnił mu uśmiech odsłaniający bardzo białe zęby. - Pan Berenguer? - zapytał, odkładając słuchawkę. - Tak. - Na pierwszym skrzyżowaniu proszę skręcić w prawo. - Facet nadal się uśmiechał. Po stu metrach, po lewej stronie, znajdzie pan ogrodzony parking. Może pan zostawić tam samochód. Pani Jansen mieszka w budynku D, na trzecim piętrze. - Dziękuję - odpowiedział Jaime zdziwiony i zaintrygowany nagłą uprzejmością strażnika, który mu odwzajemnił się przyjaznym gestem. Budynki były średniej wysokości, w stylu kolonialnym, miały klasę. Rozległy trawnik i podrośnięte drzewa w ogrodach były już oświetlone na noc. Zastanawiał się, jaki będzie budynek D, ale nie zdążył go obejrzeć; ona już szła przez ogród i Jaime wydedukował, że wyszła z domu zaraz po rozmowie ze strażnikiem. Poczuł lekkie wyrzuty sumienia z powodu swego wykalkulowanego spóźnienia. Czarny płaszcz, do tego dobrana torebka i pantofle na wysokich obcasach. Niebieskie oczy i wargi bardziej czerwone niż zwykle uśmiechały się ciepło na powitanie. Była bardzo, bardzo piękna. Wysiadł z samochodu i stanęli naprzeciw siebie w odległości trzydziestu centymetrów. - Cześć, Jim.? - Cześć, Karen. Ryzykując, że zrani feministyczne uczucia, O które ją posądzał, powiedział: - Jesteś bardzo ładna. - Dziękuję - odpowiedziała wyraźnie zadowolona z komplementu. - A ty bardzo atrakcyjny. Jaimego zdziwiło swobodne i miłe zachowanie Karen, nie było w niej śladu agresywności, której się obawiał. Spiesznie otworzył przed nią drzwiczki samochodu. - Dziękuję - powtórzyła, wsiadając, a kiedy płaszcz się rozchylił, zobaczył piękne, długie nogi niezasłonięte przez skąpą spódniczkę. Jaime przełknął ślinę, zamknął starannie drzwi, obszedł samochód i pomyślał, że po raz pierwszy ujrzał te jej nogi. Do tej chwili nogi Karen były szczegółem jej anatomii nieistniejącym dla Jaimego i nagle stały się palącą rzeczywistością. Uruchomił samochód, pokonując pokusę spojrzenia raz jeszcze na to fascynujące odkrycie. Karen odpowiedziała na entuzjastyczne powitanie strażnika. - Do zobaczenia, Was. Ten, ciągle uśmiechnięty, pokazał swój rewolwer. Jaime nie rozumiał, o co chodzi. - Karen - zapytał w końcu - co powiedziałaś strażnikowi przez telefon, kiedy przyjechałem? - Powiedziałam mu, że mężczyzna nie powinien się spóźniać na pierwszą randkę - odrzekła spokojnie - żeby ci strzelił w łeb, jeśli będziesz zwlekał sekundę dłużej. - Facet wygląda na takiego, który by to zrobił bez wahania - Jaime podchwycił żart - ale byłaby to zbyt surowa kara. - Oczywiście że by to zrobił i nawet byłby zachwycony. - Ton Karen nagle stał się surowy. - Czy wy, Latynosi zawsze tak traktujecie kobiety na pierwszej randce? - Nie zawsze, tylko wtedy, kiedy są one ważnymi urzędniczkami, które zrobiły karierę. - Ach, nie! - zaprotestowała z udawaną irytacją. - W weekendy nie pracuję i wymagam, by mnie traktowano jak zwykłą kobietę, niech ci nie przyjdzie do głowy dyskryminować mnie. Byłoby to niezgodne z konstytucją. - No, no! Już wychodzi z ciebie prawniczka. - Spojrzał jej w oczy. Oboje się uśmiechnęli. Nie mógł nie spojrzeć na jej nogi; pociągały go jak magnes. Zaraz potem pomyślał, że Karen prosiła, aby strażnik nie stosował dyskryminacji. - Trzeba będzie postępować zgodnie z konstytucją! The Red Guli była romantyczną restauracją z wystrojem okrętowym, z przytłumionym światłem, łagodną muzyką i czerwonymi świecami na stolikach. Konwersacja rozwinęła się szybko; od błahych uwag na temat różnych hobbies do głębszych tematów. Oboje łapczywie badali nieznane rejony osobowości partnera i sami się odsłaniali. - Mój dziadek ze strony ojca zginął w czasie wojny w Hiszpanii, walczył o wolność - opowiadał Jaime. Mój ojciec opuścił swoją pierwszą ojczyznę, wyemigrował na Kubę, potem poparł Castro, a następnie musiał uciekać z wyspy i przybył tu, także w poszukiwaniu wolności. - A więc ją znalazł - podsumowała Karen. - Chyba jest człowiekiem szczęśliwym. - Myślę, że nie jest pewny, czy ją znalazł. - Dlaczego? - Bo wolność to pojęcie ewoluujące. Czy idea wolności, jaką uznajemy ty i ja jest taka sama, jak twórców konstytucji Stanów Zjednoczonych i przywódców Rewolucji Francuskiej? - No dobrze, ale czy to, że nie jesteś skuty kajdanami, możesz jechać, gdzie chcesz i głosować na tych, którzy będą rządzić, nie pomaga być wolnym? Czasem wszyscy musimy robić coś, na co nie mamy ochoty. Aby mieć absolutną wolność, trzeba mieć absolutną władzę. - Za dużo filozofii. Boję się, że się znudzisz i nie zgodzisz się na następne spotkanie. - Mylisz się. - Jej oczy błyszczały w blasku świec. Wcześniej mówiłeś o braku ideologii w naszych czasach, prawda? - Tak. Sądzę, że idealizm umarł. Skończyło się poszukiwanie wolności. - I to był właśnie powód, dla którego nie chciałam zobaczyć się z tobą w sobotę. - Co? - Dlatego ci powiedziałam, że nie mogę spotkać się z tobą w sobotę. Z powodu wolności. - A co to ma wspólnego z naszym spotkaniem? - Jaime był zdumiony. - W czym twoją wolność ogranicza spotkanie się ze mną w sobotę? Czy wyglądam na zwolennika niewolnictwa? - Nie mogłam spotkać się z tobą w sobotę, bo umówiłam się z kilkoma przyjaciółmi, że pójdziemy do UCLA na odczyt na temat wolności i władzy w naszych czasach. Widzisz więc, że wolność była powodem mojej odmowy. - Bardzo sprytne. - Oczywiście. A teraz ja cię zapraszam, żebyśmy jutro razem poszli. Naturalnie na odczyt. - I dodała żartobliwie. - Sądzę, że jesteś na odpowiednim poziomie intelektualnym. - Dzięki za dobrą ocenę, pani profesor, ale przypominam, że to ty zaproponowałaś spotkanie dzisiaj. - Kategorycznie zaprzeczam! - wykrzyknęła, jeszcze szerzej się uśmiechając. - Nigdy żadnego mężczyzny nie prosiłam, żeby się ze mną spotkał. To oni mnie o to proszą. Ręka Karen leżała na stole i Jaimemu wystarczyło przysunąć swoją, aby jej dotknąć. Gorąco tego pragnął, ale pomyślał, że to chyba za wcześnie i może zepsuć wieczór. Nie chciał popełnić błędu. - Jesteś sympatyczną bezwstydnicą. - Być może - odpowiedziała z szelmowskim spojrzeniem. Jaime zadał sobie pytanie, czy świadomie go prowokowała. SOBOTA Na odczyt przyszli spóźnieni. Tym razem Karen kazała na siebie czekać ponad pół godziny. Jaime był już gotów protestować, ale postanowił milczeć. Około trzystu osób, wyglądało na to, że ze środowisk uniwersyteckich, słuchało w skupieniu. Stroje nieoficjalne, niektórzy siedzieli na podłodze w pobliżu mówcy. Jaime i Karen zajęli wolne krzesła w głębi sali. - Wielkim osiągnięciem współczesności jest to, że ogromna większość ludzi wywłaszczonych i zdominowanych nie jest tego świadoma. I co gorsza, ludzie ci uważają się za wolnych. - Człowiek, który to mówił miał około trzydziestu pięciu lat i żywo gestykulował, by podkreślić znaczenie swych słów. - Czy rzeczywiście zdążamy do tego sławnego szczęśliwego świata? - W toku ewolucji ludzkości istnieją momenty, kiedy tworzy się społeczna masa krytyczna. Społeczna masa krytyczna powstaje, naszym zdaniem, wtedy, kiedy wystarczająco wielu ludzi, myśląc podobnie i działając w jednym kierunku, jest w stanie zmienić istniejący stan rzeczy. Kiedyś zmiany społeczne dokonywały się w wyniku rewolucji lub podbojów, dzisiaj następują w wyniku głosowania obywateli. - A jak powstaje ta masa krytyczna? - wykładowca mówił, nie podnosząc głosu, powoli, ale z emfazą. - Kultura określana jako zdolność rozróżniania tego, co słuszne i niesłuszne oraz praktyka ekonomiczna są czynnikami kształtującymi myśl jednostek i mas. - Z mieszanki tych trzech elementów powstaje wyobrażenie o tym, co jest poprawne i słuszne i określa postawę polityczną obywateli. Ciemne oczy mówcy szukały oczu słuchaczy i zatrzymywały się na niektórych z nich. Zdawał się w nich czytać, czerpać z nich energię i w ten sposób zwiększała się siła jego słów i stopniowo zmieniał się ton jego głosu i donośność. - A więc w takim społeczeństwie jak nasze, w którym każdy obywatel ma prawo głosu, przekonywanie i przekonanie są główną bronią w zdobyciu władzy politycznej, gospodarczej, a nawet religijnej. - Po to jednak, by powstała ta masa krytyczna, trzeba, by pojęcie tego co poprawne i słuszne było przekazywane. By dotarło do wielkiej rzeszy obywateli. - W przeszłości to zadanie wykonywali kapłani poprzez religię oraz trubadurzy i komedianci poprzez rozrywkę; to oni brali na siebie trud przekazywania i tłumaczenia obywatelom, co jest poprawne i słuszne. Komu dzisiaj przypada ta rola? Środkom masowego przekazu. To one zawłaszczyły sobie tę ogromną władzę i bezustannie nadają swoje przesłania poprzez filmy, programy telewizyjne i artykuły prasowe. - Daliśmy radiu, telewizji i gazetom klucze do naszych domów i wpływ na nasze głosowanie. A w demokracji, głosując, przekazujemy naszą maleńką cząstkę władzy politycznej komuś, kto w ostatecznym rachunku będzie z niej korzystał zgodnie ze swoją wolą i swoim interesem. Jaime pomyślał sobie, że forma, jaką posługiwał się mówca, przypomina raczej telewizyjnego kaznodzieję niż wykładowcę akademickiego. Wyglądał zdecydowanie na misjonarza i to obudziło w Jaimem nieufność. - Filmy kinowe i telewizyjne są w Stanach Zjednoczonych drugim pod względem wielkości towarem eksportowym, w przeliczeniu na pieniądze. Ale ich znaczenie przewyższa wartość pieniężną: jest to bardzo skuteczna broń. Sprzedaż amerykańskiego stylu życia na pięciu kontynentach przyspieszyła zniknięcie żelaznej kurtyny i upadek systemów komunistycznych. - Ich obywatele, zachłanni konsumenci obrazków i programów rozrywkowych, byli przekonani, mimo działania lokalnych machin propagandowych, że osiągnięcie wysokiej stopy życiowej jest ich celem i parli do zmian w swoich krajach, a sprzyjała im nieefektywność tych systemów proponujących alternatywny styl życia. W ten sposób Stany Zjednoczone wygrały trzecią wojnę światową. Bez jednego strzału. Jaime obserwował Karen i kiedy zobaczył, jak łapczywie chłonie słowa mówcy, jego niechęć do prelegenta wzrosła. - To tylko jeden z przykładów władzy mediów. Przekonują, czarują obywatela, dobrze się sprzedają, pozyskują wyznawców nowych religii, wynoszą do władzy prezydentów, którzy kierują losami narodów. Wmawiają społeczeństwu, że system jest słuszny i że obywatel jako jednostka jest wolny. - Ale czy nasz przeciętny obywatel jest wolny? Czy ma swobodę decydowania o tym, ile godzin śpi? O której godzinie wstaje i idzie do pracy lub nie? Czy rzeczywiście ma wolność? Zastanówcie się. Możemy decydować o tym, co robimy w niedzielę i gdzie pojedziemy na urlop, jeśli oczywiście będziemy mieli na to pieniądze. Co ważnego w naszym życiu możemy zmienić? Przeanalizujcie to, a stwierdzicie, że w gruncie rzeczy bardzo niewiele. Jesteśmy wolni? Czy tylko przekonano nas, że jesteśmy wolni. - Tutaj mówca zrobił długą pauzę. A zakończył tak: 75 procent mediów jest obecnie kontrolowanych przez wielkie spółki wielonarodowe. I te wielkie korporacje mają władzę komentowania informacji, manipulowania nimi i cenzurowania ich. - Jeff Cohen, były komentator USA Today i Los Angeles Time pisze, że „jesteśmy świadkami tworzenia w tym kraju systemu propagandy o wiele bardziej przewrotnego niż w byłym Związku Radzieckim”. - Zastanówcie się nad tymi słowami. Bardzo dziękuję. Salę wypełniły huczne oklaski, a potem chłopak z czwartego rzędu rozpoczął rundę pytań. Karen przysunęła się do Jaimego i szepnęła mu do ucha. - Interesujące, prawda? - Tak. Ten człowiek to rewolucjonista. - A w głębi duszy pomyślał, a może to manipulant, szukający dla siebie samego władzy, którą tak krytykuje? Po zakończeniu pytań, utworzyły się małe grupki dyskusyjne. - Prelegent to mój przyjaciel. Nazywa się Kevin Kepler. Potem ci go przedstawię, teraz jest wokół niego za dużo ludzi. - Wzięła go za rękę i odciągnęła w bok. - Chcę, żebyś poznał jeszcze jednego mojego przyjaciela. Chodź! Podeszli do grupy, od której odłączył się starszy mężczyzna, gdy tylko ich zobaczył. - Peter, to jest Jaime Berenguer - Karen dokonała prezentacji. - Jaime, to mój przyjaciel Peter Dubois. Podali sobie ręce. Siwowłosy mężczyzna z brodą musiał mieć około sześćdziesięciu lat. Miał na sobie obszerną wełnianą koszulę z indiańskim deseniem oraz dżinsy i kowbojskie buty. - Miło mi pana poznać, panie Berenguer. - Spojrzał na niego niebieskimi, dziwnie nieruchomymi oczami. - Miło mi - odpowiedział Jaime, wątpiąc, czy jest mu naprawdę miło. - Jaime jest kolegą z Korporacji - poinformowała Karen. - Ma pan interesujące nazwisko, panie Berenguer. Skąd pochodzi pańska rodzina? - Z Kuby. - A przedtem? Skąd przyjechali? - Z Hiszpanii. - Ośmieliłbym się twierdzić, że z dawnego królestwa Aragonii. - Tak, ma pan rację - odrzekł zdziwiony Jaime. - Jak pan zgadł? - Peter wykłada historię - wtrąciła Karen. - Specjalizuje się w średniowieczu. - Jest pan potomkiem rodu Ramón Berenguer, hrabiów Barcelony, a następnie królów Aragonii - kontynuował Dubois uroczyście, choć z uśmiechem. Poświęciłem dużo czasu na badania tego okresu i czynów, jakich te postacie i ich potomkowie dokonali. Są to fascynujący ludzie. - Nic nie wiedziałem o tych moich przodkach. - Dla Jaimego była to miła niespodzianka. - Chciałbym się o nich dowiedzieć czegoś więcej. - Jestem pewny, że pan wie więcej, ale teraz sobie nie przypomina. - Dubois miał nadal nieruchome spojrzenie, oczy szeroko otwarte jak u węża. - Co pan ma na myśli? - spytał zdziwiony Jaime. - Człowiek, panie Berenguer - ma w swoim wnętrzu zapisane różne nieoczekiwane rzeczy. Niektórzy nazywają to pamięcią genetyczną, inni inaczej. To tkwi w nas i trzeba tylko to przywołać. Zdziwiłby się pan, gdyby się dowiedział, co zachowuje pańska pamięć. - Czy pan żartuje? - spytał Jaime. - Tylko tyle, nic więcej? Jakby to była dyskietka do komputera? - Nie, on nie żartuje - odezwała się Karen. - Znam ludzi, którym udało się odzyskać część swojej pamięci. Jest to jedyne w swoim rodzaju przeżycie. - Tak, panie Berenguer - Dubois uczynił gest dłonią i Jaime zauważył na jego palcu dziwny pierścień, w kształcie podkowy. - Właśnie współpracuję z grupą, która rozwija metody przywoływania takich przeżyć i w wielu przypadkach szczęście się do nas uśmiechnęło. Może mi pan wierzyć, że osiągnięty sukces rekompensuje z nawiązką wysiłki. - Jestem zdumiony. Wydaje mi się, że czytałem o czymś takim, ale nigdy nie traktowałem serio tych historii. - Zapewniam jednak pana, że niektóre z nich są prawdziwe. - Chce pan przez to powiedzieć, że mógłbym „przypomnieć” sobie coś, co mi się nigdy nie przydarzyło, ale przydarzyło się mojemu przodkowi? - Bardzo możliwe, że pan sobie przypomni. Zależy to od postawy i wiary w ten rodzaj nie kartezjańskiego doświadczenia. Niektórych blokuje ich niedowierzanie i nigdy im się to nie udaje. - Mógłbym sobie przypomnieć moje czyny z odległej przeszłości, kiedy byłem królem? Królem Berenguerem, jak pan go nazywa? - Tak, ale to mało prawdopodobne. Prędzej natrafi pan na przeżycia innych. Na historię genetyczną składają się przeżycia tysięcy jednostek. - Niech się pan nie obraża z powodu mojego sceptycyzmu, ale to mi przypomina praktyki spirytystyczne. Nie wierzę w te rzeczy. - Nie obrażam się. Wolno panu wierzyć w to, co się panu podoba, ale znam wiele osób wykształconych, inteligentnych, o wysokim poziomie intelektualnym, które to przeżyły. Jeśli pan przesądza z góry, trzyma się oficjalnych wierzeń i nie jest tym zainteresowany, to ma pan do tego prawo, nie będę tego miał za złe. - Nie tracąc uśmiechu, tajemniczy osobnik zmienił temat. - Co pan sądzi o odczycie? - Interesujący. Wracając jednak do kwestii pamięci, proszę zrozumieć moje zdziwienie - dodał spiesznie Jaime - i oczywiście nie odmówiłbym poddania się eksperymentowi. - Dobrze, w takim razie proszę przyjść na jedno z naszych zebrań. Właśnie jutro wybieramy się na wycieczkę. Może Karen, jeśli nie ma innych zajęć, zaprosi pana. - Oczywiście, że mam inne zajęcia - odrzekła Karen. - A poza tym, dlaczego miałabym zapraszać tego niedowiarka Kubańczyka? Jaimego rozbawiła prowokacja Karen i popatrzył na nią błagalnie. - Dobrze, jeśli mnie ładnie poprosi i na to zasłuży, może zmienię plany i go zaproszę. - Proszę, Karen. - Zobaczę, co się da zrobić. Przedtem jednak muszę zajrzeć do mojego kalendarzyka. - Przepraszam, muszę was opuścić - powiedział uprzejmie Dubois, podając mu rękę. - Było mi bardzo miło pana poznać, panie Berenguer. Jutro się dowiem, czy udało się panu przekonać Karen. - Bardzo miło i do zobaczenia - odpowiedział Jaime, ściskając jego dłoń. - Jak się czuje Sara? - zapytał Davis energicznym, jak zwykle tonem. - Wychodzi z szoku - odpowiedział Andersen szef biura prawnego. Chce wrócić do pracy, ale lekarz mówi, że musi jeszcze odpocząć. Ponad trzydzieści lat pracowała ze Steve’em i nie może przestać myśleć o tym, że to ona przekazała mu list z bombą. - Co za głupota! Niech wraca do pracy, jeśli chce. Praca to najlepsze lekarstwo i kiedy będzie wśród ludzi, łatwiej uwolni się od takich myśli. - Davis podszedł do około pięćdziesięcioletniego mężczyzny, siedzącego przy stole konferencyjnym i zapytał: - Inspektorze Ramsey, myślę, że pan już przesłuchał Sarę. Co ona pamięta? Musieli czekać do soboty, aby Davis mógł się po raz pierwszy spotkać z inspektorem prowadzącym śledztwo. Ramsey miał na sobie pospolite ubranie, tani krawat i bawił się papierosem trzymanym w ręku. Jego wygląd kontrastował z drogim garniturem i włoskim krawatem Gutierresa. Inspektor wyglądał na podrzędnego urzędnika administracji miejskiej i nie wydawał się zbyt błyskotliwy, ale to sam burmistrz zarekomendował go Davisowi, na którym zresztą nie robiły wrażenia markowe garnitury ani krawaty. - Nic, co by naprowadziło na jakiś ślad. Mówi, że przekazała panu Kurthowi dwie duże koperty z napisem „do rąk własnych”. Wyglądało na to, że są w nich scenariusze filmów. Jak zwykle. Pokazaliśmy Sarze szczątki kopert znalezione w rumowisku, ale nie mogła rozpoznać żadnej z nich. - A natrafiliście na coś w liście, w którym ktoś się przyznaje do dokonania zamachu? - spytał Gutierres. - FBI nic nie wie o organizacji, która się nazywa Obrońcy Ameryki, choć może to być druga lub trzecia nazwa jakiejś paramilitarnej ekstremistycznej grupy. Prowadzą dochodzenie. Inne firmy medialne też dostały takie listy. Grożą im, bo produkują, ich zdaniem, filmy i programy telewizyjne zawierające liberalne treści. Nigdy jednak nie przyznawały się do jakiegoś zamachu. - Są to nasi starzy znajomi - poinformował Gutierres. - Już od ponad roku przysyłają ciągle listy z obelgami i pogróżkami. Do wszystkich, ale najwięcej do panów Davisa i Kurtha. - Muszę mieć te listy - oznajmił Ramsey. - Przechowujecie je? Gutierres popatrzył na Davisa, który kiwnął głową. - Tak. Będzie pan je miał już dzisiaj. - Czy znaleźli coś w tych listach? - spytał Davis. - Nie ma na nich odcisków palców, zostały wydrukowane na zwykłym papierze, na drukarce, najczęściej kupowanej w Ameryce. Żadnej znaczącej informacji. - Co stwierdzono w związku z telefonem otrzymanym od tak zwanych Braci na rzecz Obrony Godności Ludzkiej? - Nic. FBI nic nie wie o istnieniu takiej organizacji. Osobnik, który dzwonił, miał akcent nowojorski i to jest jedyny trop. - A co wynika z analizy rumowiska w biurze? - Był to straszliwy wybuch. Choć szyby w zewnętrznych oknach budynku są odporne na wstrząsy, wiele z nich wyleciało. Pan Kurth znajdował się między bombą a oknami. - Ramsey mówił powoli, rozwlekle. - Poniósł śmierć natychmiast, dosłownie porwany przez falę uderzeniową wybuchu. Kiedy wyleciał przez okno, był już martwy. - Może pan sobie oszczędzić szczegółów - uciął Davis. - Pytałem, co znaleziono w biurze. Zakładam, że ci wszyscy ludzie, których pan przysłał, na coś się przydali. - Panie Davis - rzekł Ramsey, przestał bawić się papierosem, oparł go filtrem o stół, trzymając pionowo drugi koniec w ręku - pan kieruje tą firmą, a ja kieruję śledztwem - pochylił się lekko do przodu. - Wyjaśnijmy sobie na samym początku, co kto robi. My prowadzimy śledztwo, a wy z nami współpracujecie. Jest to wasz obowiązek i pan zapewne nie chce wyjść na kogoś, kto utrudnia działanie wymiaru sprawiedliwości. Pytania zadaję ja i jeśli odpowiadam na pańskie pytania, czynię to wyłącznie z uprzejmości i odpowiadam tylko na tyle, na ile uważam za stosowne. Ma pan dosyć kłopotów i będzie lepiej, jeśli nie będzie ich pan sobie przysparzał. Zapadło grobowe milczenie. Ręka pretorianina, który pisał protokół z zebrania, zawisła nieruchomo nad klawiaturą komputera, a on sam, z otwartymi ustami patrzył zdumiony na Ramseya. Gutierres spojrzał na inspektora wzrokiem kota goniącego mysz. Andersen próbował powstrzymać uśmiech. Nikt jeszcze nigdy nie mówił tak do starego. - Panie Ramsey - odezwał się Davis po kilku sekundach - sądzę, że nie zdaje sobie pan sprawy z istniejącej sytuacji i zaraz ją panu wytłumaczę. - Zrobił znów pauzę. - Znaczna część pieniędzy, z których płaci się panu pensję, pochodzi z podatków płaconych przez Korporację, którą ja kieruję. To samo dotyczy pensji pańskiego szefa i szefa jego szefa. Z tego telefonu mogę zadzwonić do kogoś, kto przerwie zaraz każde posiedzenie, w którym uczestniczy, by odebrać mój telefon. Ten ktoś skopie panu tak tyłek, że nie będzie pan mógł na nim usiąść do końca życia. I zrobi to, jeśli ja zechcę, bo otrzymał swoją pieprzoną robotę dzięki poparciu tej Korporacji. I sra w portki ze strachu na myśl, że może ją stracić. Oparłszy się na krześle Ramsey odczekał parę chwil, zanim zabrał głos. - Pomogę panu powiedzieć to, czego nie mógł pan powiedzieć? Chciał pan chyba powiedzieć: „skopać pańską pieprzoną czarną dupę”? - Zrobił pauzę. - Czy grozi pan publicznie oficerowi, który prowadzi śledztwo w sprawie zamachu dokonanego w pańskiej firmie? Ma pan wielką władzę, panie Davis, ale nie mógł pan zapobiec zamordowaniu swego najlepszego przyjaciela. Nie wie pan, kto to zrobił, ani czy oni nie spróbują znowu, a jeśli spróbują, to pan wie, że może im się udać zrobić to samo, nawet z panem. Władza ma swoje granice, panie Davis, czasem osa może ukąsić słonia, który nie będzie mógł nic zrobić, by tego uniknąć. I chociaż słoniowi uda się zadeptać osę, nie uśmierzy to bólu od ukąszenia. Proszę o tym pomyśleć. - Panie inspektorze - odezwał się Andersen - proszę źle nie interpretować słów pana Davisa, w naszej branży to normalny sposób mówienia. Korporacja w pełni współpracuje z prowadzącymi śledztwo. - Dziękuję za pomoc, Andersen - odezwał się Davis - ale jej nie potrzebuję. Mam nadzieję, panie Ramsey, że pracuje pan równie dobrze, jak mówi. I szanuję to, co pan powiedział. Będziemy z panem współpracować, ale niech pan szybko złapie tych sukinsynów Obrońców Ameryki. Wówczas będzie miał pan więcej niż mój szacunek: moją osobistą wdzięczność. A to jest dużo warte w tym mieście i w tym kraju. Mam nadzieję, że będzie pan prowadził tę sprawę z zachowaniem najwyższej poufności, zwłaszcza wobec prasy. I niech mnie pan nie zawiedzie, bo gdy pan to zrobi, ja osobiście skopię pańską pieprzoną czarną dupę i dopilnuję, by to samo zrobiło pięćdziesięciu innych ludzi. - Za bardzo się pan spieszy - mówił dalej Ramsey, ignorując pogróżkę Davisa. - Możliwe, że Obrońcy Ameryki czy też Bracia na rzecz Obrony Godności są zwykłą przykrywką innej organizacji lub grupy interesów. Proszę mi powiedzieć, kto skorzysta na śmierci Kurtha? Konkurenci? Ktoś, kto zajmie jego miejsce w Korporacji? Osobiści wrogowie? Jestem pewny, że kierowanie studiem filmowym nie jest zajęciem dla siostrzyczek miłosierdzia. Wrogowie polityczni? Pan Kurth miał wielką władzę polityczną. Komu przeszkadzał? - Uważa pan więc, że Obrońcy Ameryki to tylko przykrywka? - szepnął zamyślony Davis. - Niech pan zwróci uwagę na to, panie Ramsey - wtrącił Gutierres - że od lat otrzymujemy pogróżki od pojedynczych osób i od grup. Kaznodzieje różnych religii nazwali nas antychrystem i zorganizowali bojkot naszych programów telewizyjnych. Ci ludzie naprawdę istnieją. I wielu z nich jest gotowych zabijać. - Tak, istnieją. Jest wielu ekstremistów i wariatów. Niewątpliwie. Jakie to ładne wyjaśnienie! - odrzekł Ramsey. - Ramsey - rzekł Davis - szukanie wrogów i ludzi mających do nas pretensje, to będzie bardzo trudne zadanie. Kurth musiał narazić się wielu ludziom i wiele razy w swojej pracy mówić nie. Ta droga to nigdy niekończące się śledztwo. - Analiza motywów może naprowadzić na jakiś trop - odrzekł Ramsey - a także analiza środków, którymi posłużyli się mordercy. Pan Kurth był Żydem, jak pan, prawda? - Tak, prawda. I jakie to ma znaczenie dla śledztwa? - Tego jeszcze nie wiem. Może znaczyć tak mało jak to, że ja jestem Murzynem - odparł spokojnie Ramsey - lub przeciwnie, może mieć fundamentalne znaczenie. Czyż nie jest faktem, że pan Kurth nie ukrywał swego stanowiska w konflikcie izraelsko-palestyńskim? I że był za tym, by oddać terytoria palestyńskie w zamian za pokój? A to, że pan również jest Żydem? I że to może przeszkadzać bardzo potężnym grupom, które mają bezpośredni wpływ na rząd państwa Izrael? Czyż nie jest prawdą, że otrzymywaliście listy i telefony z pogróżkami z powodu reportaży telewizyjnych, w których otwarcie proponowano pokój w zamian za ustępstwa w kwestii terytoriów? I że te grupy uważają was za zdrajców? I że kilku ekstremistycznych rabinów rzuciło na was klątwę? Macie wielkie możliwości wpływania na obywateli amerykańskich i przekonania ich kto jest dobry, a kto zły w tym konflikcie, a poglądy zwykłego obywatela wywierają większy wpływ na politykę rządu niż naciski grup finansowych. Polityka rządu Stanów Zjednoczonych ma podstawowe znaczenie dla Izraela. Tak więc wyeliminowanie was może leżeć w czyimś politycznym interesie. - Myślę, że pan ma uprzedzenia rasowe - powiedział z wyrzutem Davis - i obawiam się, że za dużo ogląda pan filmów szpiegowskich. - Panie Davis, dużo zabiegów kosztowało mnie zidentyfikowanie użytego tu środka wybuchowego, ale z pomocą pewnego przyjaciela, który pracuje w wyspecjalizowanych laboratoriach FBI, udało mi się. Jest to rzadki środek wybuchowy. Domyśla się pan, jaki? - Oczywiście, że nie. Skąd, do diabła, miałbym to wiedzieć? - Nazywa się RDX. Jeden gram ma taką siłę wybuchu jak kilogram dynamitu; można go łatwo ukryć wewnątrz budynku. Detonator także musiał być bardzo mały, a więc chodzi o wytwór wysokiej technologii. Czy wie pan, kto używa tego środka wybuchowego? - Niech to szlag trafi. Niech pan sobie daruje te zagadki, Ramsey! - RDX jest ulubionym środkiem wybuchowym tajnych służb niektórych krajów - poinformował Ramsey z uśmiechem - zwłaszcza tajnych służb Izraela. Za pomocą tego środka i telefonu komórkowego udało im się zabić Isadina Ayasha, szefa milicji islamskich fundamentalistów z organizacji Hezbollah. - Sugeruje pan, że oni są w to zamieszani? - Być może - odpowiedział Ramsey, obserwując uważnie wyraz twarzy Davisa. - Musisz zasłużyć na jutrzejszą wycieczkę. Nie jadę do lasu z byle kim - powiedziała Karen, żegnając się z Jaimem po wykładzie. Teraz siedzieli w ekskluzywnej restauracji francuskiej, gdzie ona elegancko zmagała się ze ślimakami, a on poprzestał na świeżej foie. Garnitur i krawat obowiązkowe, Karen zaś miała na sobie ciemną wieczorową obcisłą suknię z głębokim dekoltem; kontrast z jej jasnymi włosami i białą cerą był olśniewający. Wyglądała prześlicznie. Karen zadecydowała, że w zamian za wycieczkę on zaprosi ją na wystawną kolację, a ona wybierze restaurację. Jaime przyzwyczaił się do tego, że musiał zmienić swoje plany na noc i dzień następny. Ale za nic w świecie nie zaprzepaściłby okazji, żeby być z nią razem. Restauracja oczywiście była nieprzyzwoicie droga, a Karen nie zaproponowała, że zapłaci połowę. Pomyślał jednak, że i tak jest to dobra inwestycja i że wykorzysta jak najlepiej gruby plik dolarów, który wyda na kolację. - Opowiedz mi o jutrzejszej wycieczce. Czy mam otrzepać z kurzu mój skautowski mundur? - Pojedziemy samochodem do południowej części Narodowego Parku Sekwoi, skąd trzeba będzie przejść pieszo parę kilometrów przez las, obiad zjemy z grupą przyjaciół. - I co tam będziecie robić? Będziecie wywoływać leśne duszki? Odprawiać jakąś mistyczną ceremonię? Czarować? - Tak naprawdę to składamy ofiary z ludzi i ty zostaniesz wybrany - wyjaśniła Karen z promiennym uśmiechem. Jako prawniczka potrafiła prowadzić dialektyczny spór, sprawiało jej to przyjemność i była zachwycona, kiedy mogła ciosem odpowiedzieć na cios. Przeklęta Karen - pomyślał. Jak ona to robi, że zawsze panuje nad sytuacją? To było dla niego wyzwanie. Jaka ona piękna! Wyobraził sobie, że ją obejmuje i całuje w lesie na ziemi wśród paproci. - Nie rób takiej miny, człowieku - drażniła się z nim, widząc, że nie odpowiada. - To wielki zaszczyt. - Możliwe, że to wielki zaszczyt, ale uprzedzam cię, że jeśli jutrzejsza zabawa będzie się odbywać moim kosztem, to nie zapłacę za dzisiejszą kolację. Zaśmiała się krótko, atakując następnego ślimaka: wydawało się, że bardzo dobrze się bawi i Jaimemu sprawiło to wielką przyjemność. Ożywił się po zadaniu tego celnego ciosu. - Mam przynajmniej nadzieję, że spełnisz ostatnie życzenie skazańca, jak to jest w zwyczaju. Karen zostawiła napoczętego ślimaka i spojrzała na Jaimego z lekko zmarszczonymi brwiami i zaczątkiem uśmiechu na wargach. Wjej oczach były elektryczne błyski i Jaime poczuł dreszcz. Po kilku długich sekundach Karen włożyła powolutku swego escargot do ust, wysunęła odrobinę język i poruszyła nim. Potem oderwała swój wzrok od Jaimego i skoncentrowała się na manipulowaniu kolejnym ślimakiem. Nic nie odpowiedziała, a na jej wargach nadal błąkał się uśmiech. Jaime nie przypominał sobie, by kiedykolwiek w życiu widział coś tak zmysłowego. - A co poza czarami i składaniem ofiar będziecie jeszcze robić? - zapytał, byleby tylko przerwać milczenie, w którym zamknęła się Karen. - Będziemy żyć, cieszyć się przyrodą i rozmawiać z przyjaciółmi. Rozszerzamy naszą grupę. Jesteśmy ludźmi o zbliżonych poglądach na życie i zapraszamy innych przyjaciół, by zapoznali się z naszym sposobem myślenia. - A co to ma wspólnego z pamięcią genetyczną, o której dziś rano wspomniał Dubois? - Czasem dużo, czasem nic. - Była jakaś tajemnica w jej dwuznacznych słowach. - Wszystko zależy od tego, jaki obrót przyjmie rozmowa. - Przyjdzie Kevin Kepler? - Możliwe, często przychodzi. - Uśmiech Karen znikł, a jej wzrok umykał. - Od kiedy znasz tę grupę? - Od kilku lat - powiedziała po chwili. - Niektórych poznałam, kiedy chodziłam na uniwersytet. Potem ten krąg się rozszerzył. Podobają mi się ci ludzie. A skoro mowa o gustach, jak tam twoja foie? - Doskonała. A twoje ślimaki? - Wolą, żeby je nazywać escargots. Bardzo mi smakują, ale nie chcę myśleć o tym, że to te same stworzenia, które łażą po ogrodzie. Widać było, że Karen chciała zmienić temat rozmowy. Jaime pomyślał, że lepiej na nią nie naciskać, z czasem i tak wszystkiego się dowie. - Skoro mowa o gustach: jesteś bardzo piękna. - Mówiliśmy o jedzeniu! - Kiedy my, Kubańczycy, mamy przed sobą tak piękną kobietę jak ty, mówimy, że jest do schrupania. A ty jesteś do schrupania. - Widzisz, że jesteśmy dla siebie stworzeni? - przypomniała mu, patrząc na niego swoimi błyszczącymi niebieskimi oczami i uśmiechając się ironicznie. - Ja składam ludzi w ofierze, a ty ich zjadasz. - Ale jem tak, aby nie bolało, ale sprawiało przyjemność, a potem będziesz jeszcze bardziej żywa i szczęśliwa. - Czy to groźba, czy zaproszenie? - Zaproszenie. - Bardzo dziękuję. Wiedziałam, że to ty zapraszasz na kolację. - Przybrała surowy wyraz twarzy i lekko zmarszczyła brwi. - Wiesz, że tego rodzaju kubańskie powiedzonka mogą ci przysporzyć kłopotów w tym kraju? - Czasem warto zaryzykować - odrzekł Jaime i wyciągając rękę, dotknął końcami palców dłoni Karen. Ona, nie ruszając się, patrzyła nadal na niego, jakby się nic nie stało. Poczuł napięcie i skurcz w żołądku. Ale nie mógł się wyzwolić z fascynacji, jaką wywierała na nim Karen. - Dla ciebie gotów jestem narazić się na wiele kłopotów - zakonkludował. - To komplement, czy mówisz serio? - Absolutnie serio - odrzekł Jaime z głębokim przekonaniem, że mówi prawdę. Spojrzała na niego dziwnie. Wyszli w chłodną noc i Jaime uruchamiając samochód, powiedział: - Zapraszam cię na kielicha w jedno szczególne miejsce. - Zerknęłam niedyskretnie na rachunek i sądzę, że to ja powinnam teraz ciebie zaprosić. - To bardzo delikatnie z twojej strony, że poczułaś wyrzuty sumienia, kiedy już zapłaciłem, ale nie przejmuj się, wystarczy jeszcze na jeden kieliszek. Cieszmy się tą nocą. - Przykro mi, ale jutro musimy wcześnie wstać. Odłóżmy to na inny raz, Jaime. Odwieź mnie do domu. Ona nie może mi tego robić! - pomyślał.-Czy ona się z nim droczy? - Karen - powiedział na głos - nie możesz mi tego robić. Jest mi z tobą strasznie dobrze. Zostań jeszcze chwilę, - Mnie też jest dobrze, ale to ty chcesz jechać na tę wycieczkę. Jutro spędzimy razem cały dzień. Proszę, odwieź mnie do domu. - Ależ Karen - błagał śmiesznie żałosnym głosem - tylko godzinkę. - Jaime, nie psuj tego cudownego wieczoru - ostrzegła go poważnym głosem. - Bądź rozsądny. Za parę godzin znów się zobaczymy. A teraz odwieź mnie do domu. Poczuł się tak, jakby go spoliczkowała. Nic już nie powiedział. Skręcił gwałtownie za najbliższym rogiem w stronę domu Karen. W milczeniu, jakie zapadło, słychać było cichą muzykę country. Pasterz o złamanym sercu zarzucał niewdzięczność pasterce. Po długim milczeniu Karen zapytała: - Przyjedziesz jutro po mnie, czy mam jechać sama? - Oczywiście, że przyjadę. - Dziękuję panu za uprzejmość. A więc proszę przyjechać o ósmej - powiedziała łagodnym głosem. Was znajdował się na swoim posterunku i jego twarz się rozjaśniła, kiedy zatrzymali się przed barierką. Karen pozdrowiła go ruchem ręki, kiedy podniósł szlaban, a on nadal się uśmiechał, kiwając aprobująco głową. Jaime ruszył, wyobrażając sobie, że wysiada z samochodu i pięścią wali faceta w zęby. Jaime podjechał na parking dla gości. Wysiadając, trzasnął drzwiami, otworzył drzwi przed Karen i życzył jej dobrej nocy. Ona, żegnając się, ujęła go za rękę i na jej wargach zabłysła na chwilę iskierka uśmiechu. Jaime zrobił ruch, jakby chciał odejść, ale ona nie puszczała jego ręki. Spojrzał jej znów w oczy i zobaczył w nich dziwne światełko, - Czy zgodzi się pan wypić kieliszek w moim domu? Jaime nie od razu opanował zdumienie. Następnie, patrząc na zegarek, z udawaną obojętnością powiedział: - Tak, zgadzam się, ale szybko, bo jest już późno. Nic nie odpowiedziała, ale uśmiechnęła się i ciągnąc go za rękę, poprowadziła do budynku. Serce Jaimego waliło jak szalone. Czy Karen znów robiła z niego balona? Mieszkanie było urządzone w nowoczesnym stylu: białe ściany i czarne meble. Wielkie dzbany z tekstylnymi kwiatami rozbijały tę dwuchromatyczność. Obrazy na ścianach były bardzo kolorowe. Jaime zwrócił uwagę na gobelin oświetlony punktową lampą, przedstawiający podkowę utkaną ze srebrnych i złotych nici. Przypominał dziwny pierścionek, który miał na palcu Dubois, także z podkową. Przypadek? - Barek jest w głębi. - Karen przerwała tok jego myśli. - Whisky z lodem i Perrier dla mnie. Czuj się jak u siebie w domu. Jaime zdjął marynarkę, zapalił światło i nalał dwie whisky. Skądś dochodził głos Sheryl Crow śpiewającej Leaving Las Vegas. Karen podeszła i stuknąwszy się z nim, zbliżyła swe czerwone i kuszące wargi do szklanki. - Zatańczysz? - Z przyjemnością, proszę pana. Lewą ręką chwycił jej rękę, a prawą objął ją w talii. Smukłej. Ona położyła mu rękę na ramieniu i zaczęli powoli tańczyć, w pewnej od siebie odległości. Jaime był pijany zapachem jej perfum i nią całą w swoich ramionach. - Karen, jesteś cudowna - powiedział, zbliżając usta do jej ucha. - Mnie też jest z tobą bardzo dobrze - odpowiedziała. Tańczyli parę chwil w milczeniu i Jaime poczuł, że ma erekcję. Przez chwilę czuł zakłopotanie, ale potem pomyślał: „do diabła, oboje jesteśmy dorośli i ona się nie zgorszy tym, że jej pożądam”. Przyciągał ją leciutko do siebie i zauważył, że się nie opiera. Teraz jej piersi i brzuch już się o niego ocierały. Ona zauważyła sygnał jego pożądania. Jaime pocałował ją leciutko w szyję, Karen pogłaskała go po karku. Czuł się tak, jakby za chwilę miał rozpaść się na tysiąc kawałków, spadał w przepaść bez ratunku. Ale Karen bawiła się nim i każdej chwili mogła go zaskoczyć czymś nieprzyjemnym. Pocałował ją w usta tylko wargami, na próbę, a ponieważ nie odsunęła się, Jaime zagłębił się bardziej. Był to długi, rozkoszny pocałunek, który zmusił ich do przerwania tańca i przyciśnięcia się do siebie. Jaime wziął ją za rękę i poprowadził do białej sofy, kuszącej tysiącem obietnic. Zapytała cichutko: - Teraz mnie schrupiesz? Nie mógł nie docenić jej poczucia humoru nawet w tej sytuacji i odpowiedział jej po hiszpańsku z wielką namiętnością, której nie musiał wcale udawać: - Tak, kochana, całą, caluteńką. Karen może nie zrozumiała słów, ale ton wszystko jej powiedział i roześmiała się cichutko. Na sofie Jaime zaczął znów ją całować, a ręką szukał jej piersi w głębokim dekolcie i głaszcząc ją, wydobył na zewnątrz. Była gorąca jak jej usta. Poczuł się jak w niebie. Przedtem tak nie było, ale teraz Karen pozostawiała mu inicjatywę, oddawała się bez zastrzeżeń i bez swoich gierek, których tak bardzo się bał. W chwilę potem Jaime zaczął całować jej szyję, powoli zsunął się niżej, na piersi. Drażniąc delikatnie zębami brodawki, usłyszał westchnienie Karen. Drugą rękę położył na jej kolanie i przesunął wyżej po śliskiej pończosze. Kiedy pończocha się skończyła, Jaime pieścił delikatne i miękkie ciało. Potem wsunął rękę pod majteczki i dotknął jej najbardziej intymnego miejsca. Karen znów westchnęła. A kiedy położyła mu rękę na kroczu, Jaime już nie mógł dłużej czekać. Lewą ręką wymacał suwak z tyłu sukienki. - Zaczekaj - rzekła dziewczyna, odwracając się. Jaime rozsunął zamek błyskawiczny aż do końca. Spod ciemnej tkaniny ukazały piękne, bardzo białe plecy, a kiedy wstała, sukienka, lekko pociągnięta, opadła całkowicie. Jakie piękne krągłości pośladków i bioder! Spiesznie zdjął krawat, koszulę i spodnie. Kiedy się odwrócił, stwierdził, że Karen wygląda poważnie, a zarazem ogromnie prowokująco. Objęli się, a ich usta znów się spotkały. Kontakt z jej ciałem przyprawiał go o szaleństwo. Kiedy Karen zaprowadziła go do sypialni, Jaime widział tylko łóżko, na którym było dosyć miejsca dla dwojga. Pieszcząc się i całując, upadli na nie i Jaime, zdejmując bieliznę, miał już w nią wejść. Karen jednak kładąc mu obie ręce na piersi, odepchnęła go. Poczuł, że serce w nim zamarło. Nie. Znowu te gierki. Nie. Nie może mu tego zrobić! W półmroku spojrzał jej w oczy. Uśmiechnęła się nieśmiało i patrzyła słodko. - Poczekaj chwilkę. Przekręciła się na bok, wyciągnęła rękę i coś mu podała. Była to prezerwatywa. Jaime odetchnął z ulgą, choć zrobiło mu się przykro. Niczego tak nie pragnął jak poczuć, że jest w niej, ale sprzeciwianie się byłoby absurdalne i zepsułoby tę cudowną chwilę. A poza tym, jak mógł spodziewać się po niej czegoś innego? Chociaż tak, wydało mu się, że Karen po raz pierwszy straciła nad sobą kontrolę. Ale niewątpliwie był to bardzo ograniczony brak kontroli. Teraz pozwoliła, by kochał ją bez przeszkód, objęła go rękami i nogami i zatonęli w nowym pocałunku. Zaczęli wykonywać ruchy coraz bardziej gwałtowne. Jaime posuwał się coraz dalej. Potem ona odchyliła głowę do tyłu, ciałem jej targnęły wstrząsy, dochodziła do szczytu, on już nie wytrzymał i jęki obydwojga zmieszały się z dochodzącymi z salonu dźwiękami łagodnej piosenki. Jaime czuł, że eksploduje w środku niej. Było to coś więcej niż doznanie fizyczne. Eksplodowały w nim nerwy i umysł. I poczuł, że się oddala. Daleko, bardzo daleko. Daleko od spraw tego świata, od swego życia i osobistej historii. Bardzo daleko od wszystkiego, blisko tylko jej miękkiego, delikatnego ciała. - Kocham cię - powiedział, kiedy powróciła mu przytomność umysłu. - Po chwili milczenia szepnęła: - Zostań ze mną tej nocy. - A jutrzejsza wycieczka? - Wstąpimy do ciebie, żeby zabrać twoje rzeczy. - Po chwili dodała: ja cię znam, Jaime, znam cię. - Ja też ciebie znam. Kochana. A teraz jeszcze lepiej. - Ale ja cię znam od dawna. - Od dawna? - Tak - odrzekła, znów go obejmując i całując w usta. On odwzajemnił się z wielkim entuzjazmem, czując narastające w nim pożądanie i stracił całe zainteresowanie tym jej zagadkowym oświadczeniem. Chciał się z nią kochać jeszcze raz i nie była to stosowna pora na pogawędki. NIEDZIELA Palce klikały w klawiaturę komputera, szukając wiadomości z nocy, Arkangel”. Punktualnie jak wartownik czekała wiadomość od Samaela. „Krucjata posuwa się pomyślnie do przodu. Udało nam się naprowadzić inspektora Ramseya na mylny trop w śledztwie; nie podejrzewa on obecności naszego brata w Jerychu. Nadal zajmujemy kluczowe pozycje w oczekiwaniu na runięcie wewnętrznego muru. Nasi bracia nawiązali kontakt z dwoma nowymi członkami kadry kierowniczej. Jeden z nich ma wielkie możliwości. Samael”. Odpowiedział: „Bóg nas pobłogosławił, bracia, tymi małymi zwycięstwami. Zachowajcie wiarę w nasze zwycięstwo w końcowym ataku. Arkangel.” Precyzyjnymi ruchami palców Arkangel usunął ślady obydwu wiadomości. - Nie! - krzyknęła Karen. - Nie! Rzucała się na łóżku, próbując odegnać tę wizję i kiedy w końcu zdołała otworzyć oczy, zdała sobie sprawę z tego, że był to sen. Usiadła na łóżku, dysząc ciężko, zimny pot pokrywał jej czoło i całe ciało. Zarys znajomych sprzętów sypialni powoli łagodził jej napięcie. - Nie! Boże mój! Już nie! - zawołała półgłosem. Jaime się obudził po pierwszym krzyku i głaskał jej ręce. - Spokojnie, kochana, to nic. Już minęło. Jesteś tutaj, ze mną. Objął ją i kołysał jak dziecko, a ona się zwinęła w kłębek i przytuliła do niego. - Co się stało, Karen? Co to było? - Nic, jeszcze raz ten zły sen. Czasem mnie nachodzi. Ciągle ten sam koszmar. - Wiedziała jednak, że to nie sen. - Opowiedz mi go. - Nie mogę go sobie dokładnie przypomnieć, ale teraz czuję się już dobrze. Dziękuję, kochany. Karen pamiętała dobrze sen. Zbyt dobrze. Pamiętała doskonale sen z dzisiejszej nocy i z poprzednich. Spojrzała na budzik. - Dopiero piąta. Śpij. Uśmiechnął się do niej szczęśliwy, a jej oddech świadczył, że znów zasnęła. Ale ona nie mogła zasnąć. Powtarzający się zły sen był zawsze taki sam, a obrazy pozostawały żywe w jej pamięci. Łącznie z datą: 1 marca Roku Pańskiego 1244. Karen przewróciła się na swoim posłaniu ze skór rozłożonych na podłodze. Niewiele spała. Mimo wyczerpania nie mogła spać. - Czy z głodu? Nie. Pragnienie i zimno były o wiele gorsze. Jedynym oświetleniem były gwiazdy, które zaglądały przez otwór okienny, z którego zwisały sople lodu. Cienkie pasemko światła wskazywało oczom Karen przyzwyczajonym do ciemności otwór, w którym znajdowały się przedtem drzwi. Dwa dni wcześniej wyrwano drzwi i framugi okna, by je spalić. Nie po to, by ogrzać ręce i ciała, ale by stopić śnieg i uzyskać wodę do picia. Letnia woda była jedną z nielicznych przyjemności, jakie im zostały. Wzdrygnęła się, gdy nowy powiew lodowatego powietrza wtargnął do izby. Mimo futrzanego kaptura, który zakrywał jej głowę i prawie całą twarz, jeszcze bardziej skuliła się z zimna. Ktoś leżący w pobliżu przewrócił się na drugi bok i jęknął. Czy to była jej ukochana Claramonda? Nie, najgorsze nie było pragnienie i zimno, ale strach. Dobry Bóg zesłał na nią fizyczny ból, by złagodził przejmujący strach ściskający jej wnętrzności. A może to głód? Wiatr przywiewał jęki rannych i płacz nielicznych dzieci, które jeszcze żyły. Kiedy na chwilę ustawały lamenty, zapadała absolutna cisza wśród mroźnej nocy. Potem, wraz z wyciem wiatru, rozbrzmiewał na nowo smutny chór ludzkich cierpień. I znów wraz z wiatrem przychodził strach. Jej ciało drżało. Strach czy zimno? Wiedziała, że ona, pani na Montsegur, ma przywileje. Ona jedyna spała na drewnianej podłodze, a właściwie na ostatnich kilku belkach, których nie użyto do obrony, lub do rozpalenia ognia. Wstała po omacku, dotknęła lodowatej ściany i mróz przeniknął przez futrzaną rękawicę. Tam, pod ścianą, stał jej ostatni kufer. Znajdowała się w nim tylko mizerna garstka metalowych przedmiotów, lusterko i suknia, którą jej podarował król. Spalili kufry i stare ubrania, by się trochę ogrzać. Wcześniej spalili meble. Jej klejnoty zostały już dawno wymienione najedzenie, opłacono nimi też żołd żołnierzy. Na nic się nie przydali najemnicy i poszukiwacze przygód, których przyciągnęły do ufortyfikowanej wioski pieśni o bohaterskich czynach śpiewane przez trubadura Montahagola i jego przyjaciół. W końcu jedni uciekli, inni pomarli. Zbocze góry było jak lędźwie olbrzymiego śpiącego smoka, którego cielsko rozciągało się od wschodu na zachód, od nisko położonego Roc de la Torre po wyżej usytuowaną obwarowaną wioskę Montsegur. Dominująca nad okolicą wioska była praktycznie nie do zdobycia, bo nie istniała taka machina wojenna, która mogłaby z podnóża góry miotać kamienie tak wysoko, by ją dosięgły. Jednakowoż w październiku kilku najemnikom baskijskim, będącym na żołdzie Francuzów, udało się nocą wejść po drabinach na sześćdziesięciometrową, pionową ścianę i pojmać obrońców Roc. Po zdobyciu Roc, wojska katolickie, przeważające liczebnie, stoczyły kolejne walki i podbiły całą tę część góry na wysokości tysiąca dwustu metrów. Wciągnęli tam swoje katapulty i obrzucili ufortyfikowaną wioskę gradem kamieni, niszcząc domy i zabijając ich mieszkańców. Odcięte też zostały tajemne ścieżki, którymi dotychczas mieszkańcy oblężonej góry komunikowali się ze światem zewnętrznym. Koniec z posiłkami, dostawami i nadzieją. Potem, dokładnie w okresie świąt Bożego Narodzenia, wrogowi udało się zdobyć wschodni barbakan i budynki poza głównymi murami, gdzie mieściły się wszystkie zapasy drewna niezbędnego do przeżycia surowej zimy. Ze swych klejnotów, będących niegdyś przedmiotem zazdrości wszystkich dam Okcytanii i Prowansji, został jej tylko złoty naszyjnik z rubinami czerwonymi jak krew, dar króla. Zdjęła jedną rękawicę i zaczęła szukać tego słodkiego klejnotu, z którym wiązało się tyle wspomnień. Wymacała zimne lusterko i pomyślała o swej urodzie opiewanej niegdyś tak chętnie przez trubadurów. Lusterko było jej bliskim przyjacielem. Ukazywało uwodzicielski uśmiech, o który staczali walki okcytańscy rycerze. Jednakże ten intymny związek z lusterkiem skończył się, kiedy zaczęła tracić swoje olśniewające zęby. Pieśni przetrwały dłużej niż jej uroda. Ale doskonałość ciała odeszła z upływem czasu, jak również wszystkie cielesne uciechy, stworzone przez Boga złego i przez diabła. Ale bardziej niż upływ czasu, urodę zniszczyły cierpienia. Znalazła naszyjnik i założyła go. Potem zsunęła kaptur, zdjęła płaszcz z niedźwiedziej skóry i pozwoliła mu upaść na ziemię. Szybko się rozebrała, czując jak jej ciało kurczy się z zimna. Ubrana tylko w naszyjnik znalazła po omacku suknię od króla i ją włożyła. Choć przekroczyła trzydziestkę i urodziła pięcioro dzieci, suknia nadal na nią pasowała. Otuliła się płaszczem, włożyła rękawiczki i zaczęła iść w stronę bladego światła padającego od otworu, w którym niegdyś były drzwi. Doszedłszy do progu, posłała ręką pocałunek tym, którzy spali w ciemnościach i poczuła, że podmuchy wiatru stały się jeszcze bardziej gwałtowne i zimne. Bez wahania zaczęła schodzić po kamiennych stopniach, które prowadziły z pierwszego piętra obwarowanego domostwa na ulicę. Nad głową miała rozgwieżdżone niebo. Niżej zraniona wioska, pokryta całunem śniegu, rozciągała się we wschodnim kierunku, otoczona wyszczerbionymi murami. W ciemności, po prawej stronie, dostrzegła łańcuch Pirenejów z masywem świętego Bartłomieja i szczyt Soularac, który wznosił się na ponad dwa tysiące metrów i zatrzymywał ciepłe wiatry od morza. Przy końcu doliny, także na prawo, widać było ogniska rozpalone przez Francuzów, którymi dowodził seneszal z Carcassonne. Wznosiła się tam Głowa Smoka, czyli Synagoga Szatana, jak oni nazwali jej ukochaną wioskę Montsegur. Zatrzymał się w niej arcybiskup Carcassonne ze swoimi budzącymi postrach inkwizytorami oraz biskup Durand, cieszący się sławą największego na świecie znawcy machin oblężniczych. W pełni zasługiwał na tę swoją reputację, rzucając im na głowy płonące pociski i miotając z katapult wielkie kamienie, które kruszyły domy i mury. Na noc Durand zatrzymywał machiny i pozwalał, by natura użyła swojej najstraszliwszej broni: zimna, któremu oblężeni nie mogli zaradzić z braku opału. Dalej, na wschodnich murach, można było dostrzec odblask wielkiego ogniska, które oblegający rozniecili pod skałą, gdzie wznosiła się, jeszcze nie zniszczona, wieża obronna. Była groźniejsza niż machiny wojenne biskupa. - Tutaj wszyscy zostaniecie spaleni, heretycy! - krzyczeli żołdacy. Niemniej jednak najgorętszym pragnieniem oblężonych było teraz zbliżenie się do tego ognia, by uśmierzyć dotkliwy ból zziębniętego brzucha. Ale byłoby to samobójstwo. Niedługo by cieszył się ciepłem ten, kto by wychylił głowę zza wschodniego muru; zręczni francuscy łucznicy ukryci w ciemnościach nocy, w jednej chwili ustrzeliliby niewiernego jak gołębia. Karen powoli schodziła ze schodów, ostrożnie stawiając na nich stopy w grubych butach ze skóry i futra. Lód trzeszczał pod jej krokami, a z prawej strony ziała czarna pustka. Kiedy dotarła do kamiennych płyt chodnika na ulicy, skierowała się ku placykowi, przy którym stały ciasno stłoczone chaty. Tylko z jednej dochodził słaby odblask ognia. Umieszczono w niej rannych, chorych i dzieci. Zdecydowanym ale ostrożnym krokiem przeszła na drugą stronę placu; słabe światło dochodzące z chaty i gwiazdy wskazywały jej drogę. Nagle zatrzymała się. Pośrodku placu dostrzegła stojącą nieruchomo postać, jakby zatrzymaną w marszu. Serce w niej stanęło i poczuła ze strachu ucisk w żołądku. Biały, jakby rozświetlony zarys sylwetki, wyglądał jak zjawa zza grobu. Czy to duch? Boże, tylu ludzi zmarło! Stała ze ściśniętym żołądkiem, słysząc ciche głosy dochodzące z chaty i podmuchy wiatru. Narastał w niej niepokój, gdy widmo zbliżało się do niej. Jej serce waliło jak młot z przerażenia wobec nieznanego, próbowała uciekać, ale nie mogła, nogi odmówiły jej posłuszeństwa! Chciała krzyczeć, ale stała bez ruchu, ogarnięta paniką, podczas gdy widmowa postać zbliżała się cichutko, niespiesznie, nieubłaganie jak śmierć. W pewnej chwili poczuła lodowate dotknięcie... zaraz jej serce pęknie z grozy. I wtedy się obudziła. Pragnęła śnić dalej, skończyć z tym raz na zawsze, aby więcej nie cierpieć... Ale się obudziła. Spojrzała na Jaimego, który szczęśliwy spał u jej boku i pogłaskała go po kędzierzawych czarnych włosach, w których pojawiło się już trochę przedwczesnej siwizny. Patrząc na niego w zamyśleniu, westchnęła i powiedziała cicho, pieszczotliwie, jakby śpiewała mu kołysankę: - Chcesz wiedzieć, kochany Jaime, chcesz wiedzieć, ale jakże bolesne będzie dla ciebie to, czego jeszcze nie wiesz! - Jak ci minęła noc? - zapytał. - Patrzyła na niego z wesołą i złośliwą iskierką w oczach, Spokojnie połykając to, co miała w ustach.! Chłód na dworze i zamglone szyby przydawały intymności tej przydrożnej restauracyjce, w okolicy Bakersfield. Był to jeden z tych schludnych, ale pełnych smakowitych zapachów lokali, w których kierowcy ciężarówek, policjanci i sprzedawcy spotykali się po pracy na kawie. Oboje byli głodni i zamówili duży sok pomarańczowy, smażone jajka z szynką i bekonem z ziemniakami halfbrowns oraz tosty z masłem i dżemem. Mały, podniszczony stolik był całkowicie zastawiony. Mimo skromnego wyglądu, dla Jaimego ten lokal już od kilku lat był czymś zbliżonym do raju. Dwie duże filiżanki aromatycznej, gorącej kawy uzupełniały scenerię. A nade wszystko była ona: Karen. Tak piękna. Naprzeciw niego, po drugiej stronie stolika, zapełniająca swą atrakcyjną osobowością prawie pustą salę. Jaime czuł się szczęśliwy. Nie mógł uwierzyć w swe szczęście, przyjąć do wiadomości, że jest ono rzeczywiste. Zdobył tę kobietę z wyglądu tak nieprzystępną i na domiar szczęścia seks okazał się doskonały. Przynajmniej dla niego. - Było całkiem nieźle - odrzekła Karen przełknąwszy jedzenie. - Nie musisz się martwić. Egzamin zdałeś dobrze. - A jak spędził noc don Jaime? - spytała, podnosząc do ust filiżankę z kawą. - Don Jaime doskonale. Tylko jego karta kredytowa została poważnie nadwerężona. Śmiech Karen odbił się echem od dna filiżanki. - Dobrze, wobec tego ja stawiam śniadanie. Nie chcę, żeby przeze mnie umieścili cię na liście niewypłacalnych dłużników. - Dziękuję za troskę o moje finanse. - Mam nadzieję, że jeszcze zaprosisz mnie na niejedną kolację i musisz mieć kartę kredytową w dobrym stanie. - Zawsze będę miał dla ciebie dobry kredyt, zwłaszcza gdy finał nastąpi w nocy, jak wczoraj. Karen zaśmiała się cichutko. - Zbereźnik. Ty mnie zaprosisz, a los zadecyduje, co będzie dalej. - Oczekiwałem bardziej zdecydowanej umowy. - Od prawniczki? Chyba żartujesz! Wtedy on wybuchnął śmiechem. Oboje wrócili do jedzenia. „Powinienem był więcej wiedzieć o życiu - rozmyślał Jaime. - Po rozwodzie i wielu romansach przedtem i potem, nie powinienem tak bardzo się zakochać”. Czuł się jak uczniak i był bardziej zakochany niż pierwszy raz. Musi to być jakaś choroba, która jak odra przejdzie z wiekiem. Ale teraz, mając prawie czterdzieści lat, zupełnie stracił głowę dla tej nadzwyczaj niebezpiecznej, jak mu podpowiadała intuicja, kokietki. A poczucie niebezpieczeństwa w jeszcze większe wprawiało go szaleństwo. Czegoś jednak się nauczył w ciągu lat; całkowite spełnienie, jakie odczuwał w tej chwili, było nieczęstym darem Boga i byłoby grzechem z niego nie skorzystać. Tego ranka był bezgranicznie szczęśliwy, wiedział, że w przyszłości będzie musiał bardzo się starać, by przydarzyło mu się więcej takich chwil jak ta. Teraz i dzisiaj przeżywał chwile niepowtarzalne. Zobaczył pierwsze promienie słońca przedostające się przez szyby. Wdychał woń boczku i kawy. Wpadał w ekstazę na sam dźwięk głosu tej kobiety. Jej uśmiech, uśmiech Karen był jeszcze lepszy niż słońce w zimny ranek. Szukając miejsca na zastawionym stoliku, ujął jej rękę, a ona przyjęła pieszczotę. Do tego dotyku doszło jeszcze spotkanie ich oczu. Jaime poczuł, jak otwierają się bramy raju i jak ogarnia go fala pełnego, niezwykłego i odurzającego szczęścia. Przejechali przez Bakersfield i skręcili na szosę 178 w kierunku Sierra Nevada. Wkrótce po lewej stronie ukazała się rzeka Kern, a następnie tablice informujące o wejściu do Parku Narodowego Sekwoi. Jechali przez pewien czas zgodnie z biegiem rzeki, równoległym do szosy; Karen wskazała Jaimemu miejsce do parkowania, gdzie stało już sporo samochodów. - Chodźmy, trzeba kawałek przejść pieszo. Włożyli kurtki, rękawiczki i zanurzyli się w świeżość poranka. Karen weszła na wąską ścieżkę między wysokimi drzewami i podążała nią jak ktoś, kto dobrze zna drogę. Jaime, którego prowadziła za rękę, czuł zawrót głowy, gdy patrzył na gigantyczne drzewa. Promienie słońca i małe ptaszki igrały nad ich głowami na wysokości pięćdziesięciu metrów. Potem on pociągnął ją za jeden z olbrzymich pni. Karen poszła posłusznie, objęli się i całowali na ziemi wśród paproci. To, co czternaście godzin temu było fantazją, okazało się całkiem łatwe. On chciał więcej. - Musimy iść, Jaime. Jest już późno - ucięła. - Nie będą na nas czekać. - Dyszeli, z ust szła im para, mieszając się z krystalicznym górskim powietrzem. Poszli dalej szybkim krokiem. Po chwili ścieżka zaprowadziła ich na polanę, gdzie znajdowało się około pięćdziesięciu osób. Wszyscy rozmawiali, śmiali się i pili kawę z ogromnych termosów. Dalej stał samochód terenowy, który zapewne przywiózł prowiant. Wiele osób ciepło witało Karen i zaczęła się wzajemna prezentacja. Jaimego poczęstowano kawą i pewien mężczyzna imieniem Tom zaczął rozprawiać o tych cudownych drzewach. Karen zaś prowadziła ożywioną rozmowę z trzema kobietami, które ją powitały z entuzjazmem i oklaskami. Po paru minutach Karen zostawiła je, podeszła do Jaimego i wskazała mu mężczyznę siedzącego pod drzewem i otoczonego kilkoma osobami, które słuchały go z uwagą. Był to Peter Dubois. Wydawało się, że mówi tylko do osób najbliżej stojących, ale wkrótce potem wszyscy zaczęli go słuchać. - To Peter. Niektórzy nazywają go „Doskonałym” - powiedziała Karen cicho. - On jednak woli, by nazywano go „Dobrym Człowiekiem” albo „Dobrym Chrześcijaninem”. My tak mówimy o tych, którzy mają wiedzę, by nauczać innych i im pomagać. - Niektóre z otaczających nas gigantów mają po dwa tysiące lat, jednak nasza tradycja jest jeszcze starsza - mówił Dubois. - Sięga czasów biblijnych i okresu nauczania Chrystusa, opiera się na mądrości pierwszych chrześcijan zaczerpniętej z pierwotnego źródła i przekazanej przez świętego Jana. Słowa Chrystusa z upływem czasu zostały zniekształcone, ukryte i ocenzurowane przez tych, którzy posłużyli się religią, by podporządkować sobie ludzi. Jesteśmy bezpośrednimi spadkobiercami Dobrych Chrześcijan. Tych, którzy w XIII wieku chcieli bez pośredników czytać Ewangelię, by poznać pierwotne słowo, odrzucając oficjalne wersje. Którzy nie zaakceptowali ziemskiej władzy i posiadłości Kościoła będących zalążkiem zepsucia oraz interesownej interpretacji słowa bożego, służącej możnym tego świata. Jesteśmy spadkobiercami tych, których katoliccy inkwizytorzy nazwali katarami, którzy wierzyli, że kobieta i mężczyzna są równi i że wszyscy ludzie są równi. Spadkobiercami tych chrześcijan, którzy wierzyli w wielokrotną reinkarnację jednostki aż do chwili, kiedy nauczy się ona pokonywać swoje słabości, odnosząc w ten sposób zwycięstwo nad Bogiem złym i szatanem. Jego głos wznosił się nad drzewami do nieba. Jaimemu drzewa przywodziły na myśl gotycką katedrę, a Dubois średniowiecznego kaznodzieję. Znajdował się w innym czasie, w innym miejscu. - Przeciwko nim wymyślono inkwizycję. Rozpoczęto krucjaty chrześcijan przeciwko chrześcijanom. I spalono ich na stosach, unicestwiono. Zostali wyzuci z mienia, podbito ich ojczyznę. Wolność umarła. Prawie osiemset lat temu. - Oni wiedzieli jednak, że wrócą i że będą wtedy lepsi, bo dusze ewoluują z upływem czasu, dążąc do doskonałości. - Jesteśmy ich duchowymi spadkobiercami i chociaż nasze wierzenia uległy ewolucji, idziemy tą samą drogą. - Przyjaciele, którzy jesteście z nami po raz pierwszy, zapraszamy was do odbycia wspólnej drogi. Drogi prawdziwej wolności. Wolności umysłu. I ducha. Dubois zamilkł i przez kilka chwil słychać było tylko mowę wiatru i ptaków. A potem na polance rozbrzmiał inny głos. Kevina Keplera, którego przedtem Jaime nie zauważył. - Tym, o co was prosimy, jest natychmiastowe zaangażowanie w walkę prowadzącą nas do celu i zaakceptowanie naszych zasad; wymaga to dyscypliny. Jest nas wielu, jesteśmy zaangażowani, mamy już trochę władzy i powinniśmy jej użyć do walki o wolność dla większości. O wolność najważniejszą, wolność myślenia. O tę wolność, której nieustannie zagrażają integrystyczne grupy różnych tendencji, które chcą nam narzucić swoje credo. - Dla nas nie są ważne ich wierzenia, mogą oni być wyznawcami Chrystusa, Mahometa czy Konfucjusza, ale wszyscy, którzy chcą narzucić swoją religię jako jedynie słuszną, nie dając prawa do sprzeciwu, szkodzą jednostce, kradnąc jej wolność i opóźniając jej ewolucję w kierunku bycia lepszym. - Kevin zrobił pauzę, a zgromadzeni nadal zachowywali milczenie. - Witajcie, którzy nas wcześniej nie znaliście, proszę, byście pozostali w naszej grupie. Wielu was tu przyszło, ponieważ przyjaciele, którzy was zaprosili, wiedzieli, że czegoś szukacie. Bardzo możliwe, że dzisiaj to znajdziecie. Jeśli tak, to cieszymy się, że przyszliście i przyjmujemy was z radością. - Jeśli tak nie jest, również się cieszymy z waszego przybycia i życzymy wam miłego dnia na tej wycieczce. Wiedzcie, że kiedy droga życia przywodzi was do myślenia w podobny sposób, jak my myślimy, będziecie nadal mile widziani. - Przerwał i się uśmiechnął. - Dosyć kazań na dziś, teraz tylko przyjacielskie pogawędki i obiad. - Ona kłamie, Andy - powtórzył Daniel Douglas. - Być może, nie wątpię w twoje słowa, ale jakie masz na to dowody? Andrew Andersen, szef biura prawnego Korporacji, siedział w fotelu za swoim biurkiem i gładził ręką siworude włosy. Miał na sobie białe spodnie, żeglarskie buty, granatowy sweter i wyglądał jakby wrócił z regat lub się na nie wybierał. Po drugiej stronie biurka siedział Douglas, ubrany w dżinsy i sweter, i jego szef Charles White, prezes Audytu i Spraw Korporacyjnych, który tego dnia miał bardziej niż zwykle podkrążone oczy. Trzecie krzesło, teraz puste, kilka minut temu zajmowała Linda Americo. Z jakiegoś powodu Andersen postanowił odgrodzić się biurkiem od swych rozmówców, choć zazwyczaj wykorzystywał do tego celu szklany okrągły stolik, usytuowany w drugim końcu gabinetu, gdzie rozmowy miały charakter mniej formalny i bardziej egalitarny. - Bardzo proszę, Andy! Przez piętnaście lat pracowałem dla Korporacji z całym oddaniem. Nigdy nie było na mnie żadnych skarg ani w kwestiach merytorycznych, ani dotyczących relacji z podwładnymi. - Douglas siedział na brzeżku krzesła i spoglądał to na jednego, to na drugiego. - Wręcz przeciwnie, były tylko pochwały i awanse; wykonywałem swoją pracę ku pełnemu zadowoleniu mojego szefa. Czyż nie, Charles? White kiwnął głową, ale ust nie otworzył. - Sądzę, że ja bardziej zasługuję na wiarę niż ta dziewczyna, która jest tylko szefem audytu i dopiero od niedawna pracuje w Korporacji. Stawiam moje słowo przeciwko jej słowu. - Nieważne, co my sądzimy, Daniel - powiedział powoli Andersen. - Liczy się to, co postanowi ława przysięgłych, jeśli Linda pozwie nas do sądu; przyznają jej rację. - Nie wiem, co ona naopowiadała. - Przykro mi, ale nie możemy pozwolić, by Korporacja stanęła przed sądem z powodu molestowania seksualnego. - Charles, obiecałeś, że porozmawiasz z Davisem. On zna moją pracę i moją lojalność przez te wszystkie lata. - Zrobiłem to - odpowiedział, kręcąc przecząco głową. - Chcę z nim porozmawiać osobiście. - Wszystko zostało już powiedziane. Wydał bardzo jasne instrukcje. Nie chce nic więcej wiedzieć, nie spotka się z tobą. - Co to ma znaczyć? - w głosie Douglasa zabrzmiał strach. - W tej sytuacji powinieneś to wiedzieć równie dobrze jak my. Twoja praca w Korporacji się skończyła. - Tak, po prostu? Dopiero trzy dni temu Linda przyszła do twego gabinetu z tą historią, a już dzisiaj, w niedzielę, mnie wyrzucasz? - powiedział podniesionym głosem. - Daniel, na Boga - wykrzyknął Andersen, uderzając dłonią w biurko. Przeprowadzono gruntowne i całkowicie bezstronne śledztwo. Ty przedstawiłeś swoją wersję, ona swoją. Przesłuchaliśmy świadków. Powiedz, czy możesz zaprzeczyć, że z nią spałeś? Douglas milczał. - Oczywiście, nie możesz zaprzeczyć - kontynuował Andersen. - Ona ma wszelkie możliwe dowody na wasz związek i świadków, że ciągle wywierałeś na nią nacisk. Americo twierdzi, że wykorzystałeś swą wyższą pozycję w hierarchii służbowej. - Ależ Charlie - zwrócił się do White’a - musi być jakieś inne wyjście. To był związek dwóch dorosłych osób, całkowicie przez oboje akceptowany. Bez żadnego przymusu. Przysięgam. A poza tym mam rodzinę, czworo dzieci, które jeszcze nie są na uniwersytecie, potrzebuję pieniędzy. Przykro mi, Daniel. Nie utrudniaj sprawy. Ja nie mogę nic zrobić, Charles też nie. Wiedziałeś, jakie jest ryzyko. Posiadasz akcje Korporacji, a ich wartość ostatnio bardzo wzrosła, możemy je od ciebie odkupić po cenie rynkowej. A ponadto chyba nie chcesz skandalu. Damy ci dobre referencje z pracy i łatwo ci będzie znaleźć coś innego. Daniel przygnębiony spuścił głowę. Dwaj pozostali wymienili spojrzenia, a potem skupili na nim uwagę. - To niesprawiedliwe - jęknął po chwili. - A co z nią zrobicie? - Ona zachowa swoją pracę. - Ale dlaczego ta dyskryminacja? Ona nadal pracuje, a ja na bruk. To okropnie niesprawiedliwe! - Mogę ci wyjaśnić dlaczego, chociaż ty sam powinieneś to wiedzieć - odrzekł zimno Andersen. - Jeśli ją zwolnimy, będzie uchodzić za ofiarę seksistowskiej zemsty. Fatalna reklama dla Korporacji. Ponadto byłeś jej szefem, miałeś nad nią władzę z racji swego stanowiska i dlatego ponosisz odpowiedzialność. Otworzył dłonie i opuścił je na biurko, dając znak, że rozmowa skończona. - Przykro mi, Daniel, ale tak to jest. - Przecież tego rodzaju rzeczy zdarzają się codziennie w studiach Eagle i w innych agencjach pracujących dla nich; to normalne w show biznesie. - Być może. Może dotyczy to artystów, ich romansów, ambicji i ceny, jaką za to płacą. Producenci umieją radzić sobie w takich sytuacjach, aby uchronić się przed wytoczeniem sprawy sądowej firmie. Tutaj, w tym budynku i w Korporacji taka jest nasza polityka, nie tylko jako prawne zabezpieczenie się, tylko dlatego, że tak chce Davis. Andersen wstał z fotela, spojrzał na zegarek, by dać wyraźnie do zrozumienia, że spotkanie się zakończyło. - Muszę już iść - wskazał na drzwi. - Powodzenia! Na zewnątrz czeka na was strażnik, który was odprowadzi. Obydwaj mężczyźni w milczeniu szli pustymi korytarzami dwudziestego pierwszego piętra w stronę windy. W taki słoneczny niedzielny poranek budynek był praktycznie opustoszały. Tylko pracownicy mający do wykonania pilną robotę lub ci najbardziej ambitni i umotywowani przychodzili do biura w dzień świąteczny. Ubrani byli swobodnie, nie tak jak tego wymagał ścisły kodeks postępowania w dni robocze. Wyglądało na to, że sami sobie wmawiali: „Wpadnę tylko na chwilę, a potem skorzystam z weekendu”. Czasem chwilka zamieniała się w cały dzień. Daniel niósł kartonowe pudła zabrane z biura Andersena ze swoimi rzeczami. Obaj znali rytuał. Jeszcze kilka minut temu Daniel był ważnym urzędnikiem i zasługiwał na zaufanie. Miał dostęp do wszystkich danych. Do poufnych informacji o kluczowym znaczeniu. Nagle, po piętnastu latach pracy w Korporacji, zamienił się w podejrzanego osobnika, który mógłby sprzedać swoje tajemnice konkurentom lub komuś jeszcze bardziej niebezpiecznemu. W korytarzu czekał na niego jego były szef White ze strażnikiem, by dopilnować, czy to, co niesie w kartonach, to jego ściśle osobiste rzeczy. Po wielu latach wspólnej pracy, wychodzeniu z biura czasem późną nocą, dzieleniu się kłopotami i zwierzeniami, to co go spotkało, było bardzo brutalne. - Ona jest zwykłą kurwą, Charles - powiedział po włożeniu do pudła oprawionych w ramki, uśmiechniętych zdjęć swojej żony i dzieci. - To zwykła kurwa, która za mną latała i mnie prowokowała. Nie mogłem przed nią uciec, byłem głupi i zasługuję na tę karę bożą za to, że uległem pokusie i skorzystałem z jej przeklętej cipy. - Zbierał nadal swoje rzeczy i po chwili powiedział: - Mam nadzieję, że Bóg i żona mi wybaczą. - Spojrzał w oczy White!owi i rzekł podniesionym głosem: - Co się zaś tyczy Korporacji, dla której przepracowałem tyle nadliczbowych, nigdy niezapłaconych godzin, z powodu której miałem tyle zmartwień i zarwanych nocy, to ja ją zwyczajnie pieprzę. - Daniel, uspokój się. - White był zadowolony, że sprawę załatwiono w niedzielę, unikając, być może, publicznego skandalu. - Pieprzę też ciebie i Andersena - krzyknął Douglas z wściekłością. - W niczym mi nie pomogliście. Spodziewałem się, że ty i inni przyjaciele mi pomożecie, ale nie otrzymałem z waszej strony żadnego wsparcia. - Stał przed swoim byłym szefem i mierzył wskazującym palcem w jego oczy. White zesztywniał, wyprostował swoje olbrzymie cielsko i patrząc Douglasowi prosto w oczy, zagrzmiał: - Daniel, opamiętaj się! Wiem, jakie to dla ciebie trudne, ale igrałeś z ogniem i się sparzyłeś. Zachowuj się teraz jak mężczyzna. Miałeś nad nią władzę, a ona cię oskarża, że korzystałeś z tej władzy, by zmusić ją do usług seksualnych. Osiągnąłeś to, oszukując swoją żonę i dopuszczając się grzechu cudzołóstwa. - Zrobił pauzę i widząc wrogą postawę Douglasa, kontynuował: - Rozmawiałem z Davisem i zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy. Wiesz, że wcale nie chcę, żebyś odchodził, ale Andersen przedstawił Davisowi tysiąc argumentów prawnych. To on jest winny zwolnieniu ciebie. On i twój własny grzech. Uspokój się i przyjmij to do wiadomości. Strażnik, który na nas czeka na korytarzu, otrzymał instrukcje od Andersena: ma cię natychmiast wyrzucić z budynku, jeśli będziesz robił trudności. Myślę, że chcesz z godnością wyjść przez drzwi. Poza tym my, twoi przyjaciele, wiesz którzy, nie opuścimy cię - dodał po chwili. Douglas nic nie mówiąc, nadal wkładał swoje rzeczy do kartonów. Kiedy skończył, spytał: - Jak się mam pożegnać z moimi podwładnymi i kolegami? - Powiem im, że złożyłeś rezygnację i jeśli ktoś będzie chciał wiedzieć coś więcej, niech do ciebie zadzwoni. Tak zalecił Andersen, zgodnie z rozkazem Davisa. Ty możesz im podać taką wersję, jaką chcesz. Korporacja nie ujawni żadnych szczegółów. Służba bezpieczeństwa budynku nie wpuści cię, jeśli przyjdziesz nie wezwany przez upoważnioną do tego osobę. Mamy nadzieję, że nie będziesz do nikogo telefonował, poza Andersenem i mną. I oczywiście wszystkie twoje kody dostępu do systemów komputerowych zostały skasowane. - Co jeszcze zostało do zrobienia? - zapytał sucho Daniel. - Masz mi oddać kartę wstępu do budynku, kartę kredytową Korporacji, rachunki dotyczące wydatków oraz kluczyki od służbowego samochodu. Czy jest on zaparkowany w garażu, na przeznaczonym dla ciebie miejscu? - Tak - odpowiedział Douglas, otworzył portfel i rzucił karty na stół. A potem kluczyki od samochodu. Rachunki wyślę ci pocztą. - Dobrze. Po sprawdzeniu rachunków wyślemy ci czek na sumę, jaką ci jesteśmy winni. Jeszcze jakieś pytanie? - Nie. W drodze powrotnej z sekwojowego lasu Karen spała, opierając głowę na ramieniu Jaimego. Na jakimś zakręcie drogi chylące się ku zachodowi słońce oślepiło go, mimo ciemnych okularów. Krajobraz był piękny, ale niespokojne myśli nie pozwalały mu w pełni go podziwiać. Co znaczyły przeżycia ostatnich godzin? Dlaczego myśli rzucone przez katarów w przejrzyste powietrze utkwiły mu w głowie jak strzały w tarczy? Nie były one tym, za co chciały uchodzić. Jaką rolę odgrywa Karen w tej grupie? Samochód z automatyczną skrzynią biegów i szosa bez ostrych zakrętów pozwalały mu trzymać prawą rękę na kolanie Karen. Lekko się poruszyła i położyła swoją rękę na jego dłoni. - Jak się masz Jaime? - zapytała. - Dobrze, a ty, kochanie? - Doskonale. Pospałam trochę. - Zauważyłem. Na moim ramieniu jak na poduszce. - Lubię tak spać. Powiedz, jak spędziłeś ten dzień? - Wspaniale. Z tobą. - A co myślisz o moich przyjaciołach? - Zadziwiający. - Dlaczego? - Bo są czymś więcej niż grupą przyjaciół. O co tu chodzi? Czy to sekta religijna? Do czego oni dążą? Dlaczego zaprosiłaś mnie na to spotkanie? - Są moimi przyjaciółmi, Jaime, ty też. Chciałam, żebyś ich poznał. To chyba normalne? - Karen siadła prosto i mówiąc do niego, patrzyła mu w oczy. - Tak, ale to nie są zwykli przyjaciele. Patrzą w ten sam sposób na życie. I wydaje się, mają ten sam program. Oraz religię. Nie tego się oczekuje od grupy przyjaciół. - Dlaczego nie? Mamy wspólne wierzenia i to nas zbliża w wielu sprawach, jesteśmy ludźmi, których coś łączy, a więc przyjaciółmi. - No dobrze, ale co mi powiesz o przemówieniach waszych guru? Kevin Kepler mówił o dyscyplinie. Czy tak wygląda spotkanie przyjaciół, czy promocja jakiejś sekty? - Ci, których nazywasz naszymi guru to ludzie, którzy mają coś do powiedzenia, co może innych zainteresować. I słucha się ich z szacunkiem. Jaki więc problem w tym, że ma się wspólne zasady i wierzenia? Czy byłoby lepiej, gdybyśmy się spotykali, żeby omówić wynik meczu bejsbola lub ostatni model importowanego samochodu? Albo żebyśmy się spotykali w modnym barze, by porozmawiać o naszych wygranych na giełdzie? Sądziłam, że cię interesują głębsze tematy, Jaime, i dlatego cię zaprosiłam. Wygląda na to, że się pomyliłam. Jeśli tak, to bardzo mi przykro. Karen odsunęła rękę. Jaime się przeraził, nie chciał zepsuć dnia sprzeczką. Położył obie dłonie na kierownicy i minęło kilka minut, zanim odpowiedział: - Nie, nie pomyliłaś się i dziękuję ci, że mnie poznałaś ze swymi przyjaciółmi i że miałem sposobność dowiedzieć się czegoś więcej o tobie. Tylko nie spodziewałem się tego. - Z tego, co mi o sobie opowiedziałeś, wywnioskowałam, że może cię to zainteresować. - Niektóre z poruszonych tematów mnie interesują i rzeczywiście czuję jakąś pustkę w moim życiu. - Jaime postanowił zażegnać konflikt i zwierzyć się. - Porzuciłem swoje młodzieńcze marzenia i nie miałem czym ich zastąpić. Czuję się też tak, jakbym zdradził jakąś waleczną tradycję swojej rodziny. - Tradycję swego dziadka i ojca? Opowiedz mi o nich coś więcej! Jaime poczuł ulgę widząc, że Karen znów się uśmiecha. Pod koniec tego zimowego popołudnia zachodzące słońce było jeszcze piękniejsze. - Historia jest długa. - Droga do domu też jest długa. - Spróbuję się skracać. Karen usadowiła się wygodniej na fotelu, jak mała dziewczynka czekająca na cudowną bajkę. - Mój dziadek ze strony ojca walczył w hiszpańskiej wojnie domowej za wolność, wolność swoich dzieci i swej małej ojczyzny. Zginął nie osiągnąwszy niczego. Jedyne, co po sobie zostawił swemu synowi, a mojemu ojcu, to własny przykład do naśladowania. Kazał mu przysiąc, że wyrośnie na człowieka, który nie pozwoli sobą pomiatać i zawsze będzie walczył o swe ideały. Mój ojciec, Joan, wyemigrował na Kubę, gdzie przez wiele lat pracował u swego stryja w Hawanie i wraz z nim stworzył kwitnącą iirmę handlową. Po latach, już jako człowiek dosyć zamożny, ożenił się z dziewczyną z dobrego domu, a potem ja się urodziłem. Ojciec sympatyzował z rewolucją Fidela Castro i nawet potajemnie ją wspierał. W okresie świąt Bożego Narodzenia 1959 roku rewolucjoniści wkroczyli do Hawany, a Batista i jego ludzie uciekli. Ku konsternacji reszty rodziny w domu mojego ojca wypito toast za przyszłość i za nowe życie w wolności. Jednak ojciec bardzo szybko się rozczarował. Nowy rok przyniósł nową formę dyktatury. Konflikt ze Stanami Zjednoczonymi zmusił Fidela Castro do szukania oparcia w Rosjanach i wkrótce zakazał on handlu z USA. To zrujnowało mojego ojca. Był to dla niego również cios moralny, bo sam przyczynił się trochę do tych zmian. Wierzył w ideę wolności, a teraz stracił znaczną część własnej wolności. Moja matka mu powiedziała:,Joan, tu jest coraz gorzej. Ten Castro zrobi z nas wszystkich komunistów. Wyjedźmy stąd, kochany, zanim sytuacja jeszcze bardziej się pogorszy”. Sprzedali, co mogli i z zaoszczędzonymi pieniędzmi przybyli do Stanów Zjednoczonych. Mogliśmy jechać do Hiszpanii, ale ojciec powiedział, że nie chce już żyć pod żadną dyktaturą i że wybiera wolność. Zawierzył morzu i jak wąska łódź popłynął ku nadziei. Wpływając do portu w Nowym Jorku, ujrzeliśmy Statuę Wolności. Byłem za mały, aby to pamiętać, ale opowiadała mi o tym matka. Ojciec podniósł mnie i trzymając na lewym ramieniu, prawym objął matkę. Potem na pokładzie statku, patrząc na ten cudowny symbol, powiedział uroczyście: „Oto ojczyzna wolnych ludzi. Przybywamy do wolności”. Początki nowego życia były bardzo trudne. Przyjaciele, których ojciec miał w Nowym Jorku z racji prowadzonych przedtem wspólnych interesów, załatwili mu tylko pracę dostawcy towarów do sklepów. Pracował w dzielnicach, których nikt nie chciał obsługiwać. Był to Harlem i inne ubogie rejony miasta. Ze swą kulawą angielszczyzną i rodziną do wyżywienia Joan nie mógł wybrzydzać. Do pracy wstawał bardzo wcześnie rano. Wielu jego klientów mówiło po hiszpańsku i było imigrantami niedawno przybyłymi do wielkiego miasta wolności. Nie mieli zaufania do banków i mój ojciec pobierał zapłatę za towar na zapleczu sklepów, dolar po dolarze, wszystko w gotówce, wiedząc, że w tych miejscach jego życie było mniej warte niż ten zwitek pomiętych banknotów otrzymanych za ostatnią dostawę. Około południa Joan starał się oddalić od niebezpiecznych miejsc. W tym czasie chłopcy z gangów budzili się po pracowitej nocy i zaczynali kombinować, jak zdobyć pieniądze na przeżycie dnia. Wtedy to Joan dowiedział się, co to strach. Nie o swoje życie, ale o życie mojej matki i moje. Bo co by się z nami stało, gdyby został zamordowany? Wiem, że moja matka także była przerażona. Ojciec zdał sobie sprawę z tego, że nie jest wolny, że nienawidzi tej pracy, jedynej, jaką miał, której nie mógł porzucić, bo był odpowiedzialny za swoją rodzinę. Najgorzej było rano, kiedy nas żegnał pocałunkiem, zastanawiając się, co się z nami stanie, jeśli on nie wróci na noc. I nawet wtedy, kiedy grożono mu nożem, jego strach, że może zostać ranny lub zginąć był mniejszy niż ten, który czuł rano, zostawiając nas ze łzami w oczach, myśląc, co z nami się stanie, gdy jego zabraknie. Nie był wolny. Nikt, kto żyje w takim lęku, nie może być wolny. Mój ojciec zawsze mówi, że w Nowym Jorku są dwie statuy Wolności. Jedna olbrzymia, poważna, odległa. Widoczna z bardzo daleka, niedostępna, twarda i zimna jak metal, z którego została zrobiona. Druga jest mała i niewidoczna, ukryta. Jest miła, przystępna, uśmiechnięta i ciepła. Jest pozłocona i hojna dla tych, którym udaje się ją spotkać, choć mogą ją zobaczyć tylko wybrańcy spośród imigrantów, przybywający do tego kraju z dużymi pieniędzmi. Przed nimi wszystkie drzwi stoją otworem. Minęło kilka lat i nasz angielski oraz sytuacja materialna rodziny trochę się poprawiły. Ale mój ojciec nie był szczęśliwy. Pewnego dnia wyruszyliśmy na zachód, znów w poszukiwaniu wolności. I tak znaleźliśmy się w południowej Kalifornii, gdzie ojciec założył sklepik, który funkcjonował dobrze, choć nie tak dobrze jak sklep w Hawanie. Tutaj staliśmy się amerykańskimi obywatelami i tutaj dorastałem. - Skoro jednak twój ojciec żywił taką niechęć do tego kraju, to dlaczego został jego obywatelem? - Dokładnie tego nie wiem, ale może dlatego, że jest najbardziej zbliżony do jego marzeń. A może dlatego, że był już zbyt stary i zmęczony, by dalej szukać. Zaproszę cię któregoś dnia na obiad do moich rodziców i zapytamy o to samego Joana. - Będę zachwycona - uśmiechnęła się oficjalnie. - Ale z całym szacunkiem dla ciebie, Jaime, chciałabym zapytać, jak to jest z twoją wolnością i twoimi ideałami. - Miałem je, Karen. Byłem spóźnionym hipisem, poszukującym utopii. Ideały odeszły z upływem lat i pozostawiły pustkę, która czasem sprawia mi ból. - Sam widzisz, Jaime. Wiedziałam, że się nie myliłam co do ciebie - położyła mu znów rękę na kolanie. - Powiedziałam ci, że jesteśmy jednakowi, pamiętasz? A ty sobie z tego żartowałeś. - Tak, pamiętam. Ale skąd wiedziałaś, że dla mnie nie jest najważniejszy bejsbol i samochody wyścigowe? - Nieważne skąd, może intuicja mi to podpowiedziała. Najważniejsze, że jesteś jednym z nas. Przyłącz się do nas, by walczyć o wolność dla siebie i dla innych. - Karen, jaką ty rolę odgrywasz w tej grupie? - Jaime czuł niepokój, coś mu tu nie pasowało. - Jestem jedną z nich, jak wszyscy. Wierzę w ich walkę i walczę razem z nimi. Inny jest tylko Dubois; jest Dobrym Chrześcijaninem czyli Doskonałym, który spełnia funkcję biskupa i ma dwóch asystentów, pierwszego i drugiego, w San Francisco i San Diego. Jego funkcja jest wyłącznie duchowa, odrzuca on wszelką przemoc, choć zgadza się, żebyśmy my, pozostali, walczyli o nasze ideały. Ale jakie ma to teraz znaczenie? Najważniejszy jesteś ty. Doskonale do nas pasujesz. Co mi na to powiesz? - Chciałbym więcej wiedzieć o tej grupie, Karen. Zwłaszcza ojej walce i kwestii posłuszeństwa. - Coś w środku ostrzegało go, by się nie angażował, ale bał się stracić przyjaciółkę. - Być może, ci ludzie mają coś, czego ja szukam, oni mnie zaciekawiają. Ale dla mnie ty jesteś najważniejsza. Dlatego jestem z tobą i będę się spotykał z twoimi przyjaciółmi, aby ich lepiej poznać. - To wspaniale, Jaime! - aż podskoczyła i pocałowała go w policzek. - Zobaczysz, że ci się spodoba. Słońce zaszło, pozostawiając cudowny, czerwonawy odblask kontrastujący z ciemnoniebieskimi chmurami widocznymi na horyzoncie. Ruch na szosie był większy i samochody jechały z zapalonymi reflektorami. Przez pewien czas milczeli, słuchali muzyki i własnych myśli. - Trzeba to uczcić! - Karen przerwała wreszcie milczenie. Mam trochę jedzenia w lodówce i butelkę dobrego wina. Myślę, że uda mi się namówić moją kucharkę, żeby nam przygotowała dobrą kolację. - Masz na myśli twoją nielegalną imigrantkę, blondynkę o niebieskich oczach? - Tę samą. - Karen nadal trzymała rękę na jego kolanie. - Zgadzam się z przyjemnością. - Ale najpierw musimy zabrać twoją piżamę. - Będzie ci przeszkadzało, jeśli będę spać bez piżamy? Karen wybuchnęła perlistym śmiechem. WTOREK Wiesz już, że Daniel Douglas przestał pracować w Korporacji? - spytał Jaime. Jedli w restauracji Roco kolację składającą się z hamburgerów i sałaty i było to ich pierwsze spotkanie po pożegnalnym pocałunku, w poniedziałek rano, w mieszkaniu Karen. Jaime niecierpliwie czekał na to spotkanie po dwóch dniach spędzonych bez niej. - Coś słyszałam. Ale ty chyba wiesz więcej. - W poniedziałek White zadzwonił do mnie, by mi o tym powiedzieć. Puścili w obieg dwuznaczny, oficjalny komunikat, kończący się słowami: „Życzymy mu powodzenia w realizacji jego nowych planów w pracy zawodowej”. W rzeczywistości go wyrzucili. - Wiesz dlaczego? - Karen wydawała się zatroskana. - Oficjalnie nie. Ale i tak wszystko wiadomo, a Laura, moja sekretarka, powiedziała, że chodzi o sprawy damsko-męskie. Poprosiłem White’a o wyjaśnienie i on mi poufnie powiedział, że Douglas miał romans z jedną ze swoich podwładnych. Nazywa się Linda Americo, jest młoda, atrakcyjna, ambitna i szybko awansowała w pracy dzięki niemu. - I tylko dlatego go wyrzucili? - Chociaż nie byłem z Douglasem w dobrych stosunkach, to często się z nim kontaktowałem. Należy do tych mężczyzn, którzy zawsze na biurku, w widocznym miejscu trzymają zdjęcie swojej żony. Na Boże Narodzenie, jako kartkę z życzeniami, wysyłał zdjęcie całej swojej odświętnie ubranej rodziny przy kominku i choince. Był bardzo konserwatywny, pod względem politycznym i społecznym, i bardzo mnie dziwi to, co zaszło. - Ci którzy afiszują się swoją moralnością, często ukrywają w szafie bardzo paskudne szkielety - skomentowała ironicznie Karen. - Nie wiedziałem o istnieniu tej afery, ale doszedłem do wniosku, że ma on problemy z Lindą, kiedy w ubiegłym tygodniu próbował mnie namówić, abym przyjął Lindę do mojego zespołu i ją awansował. - Wydaje się, że się z tym spóźnił. - Obawiam się, że tak. Czekałem, ale ponieważ Douglas nie dawał znaku życia, zadzwoniłem dzisiaj do niego, do domu. Był zdruzgotany, nie tylko z powodu utraty pracy, ale z obawy, że jego żona zażąda rozwodu. Linda wykorzystała go do robienia kariery, a kiedy on odmówił jej kolejnego awansu, zaczęła mu grozić, a potem spełniła pogróżkę. Dziewczynie się spieszyło, nie wstydziła się do tego przyznać, a kiedy nie mogła już od niego nic wyciągnąć, postanowiła go zniszczyć. Czy nie mogła po prostu go rzucić? Wiedziała, jak rygorystyczny jest Davis w kwestii stosunków seksualnych między pracownikami i kiedy doniosła na Douglasa, doskonale zdawała sobie sprawę, że tym go wykończy. Linda jest piękną kobietą, ale budzi we mnie głębokie obrzydzenie. - Chwileczkę! - Karen przestała się uśmiechać i przerwała mu ostro. Zbyt pospieszne wyciągasz wnioski. Skąd wiesz, że wersja Douglasa jest prawdziwa? Ja to widzę inaczej. Mieli ze sobą romans, który źle się skończył. Twierdzisz, że ona go wykorzystywała, by awansować. Znam Lindę, ona jest bardzo dobra pod względem zawodowym, a więc i tak by awansowała. A poza tym, jeśli ona odnosiła korzyści w pracy dzięki swemu związkowi z Douglasem, to jego wina. A co ona dawała mu w zamian? - Karen zmarszczyła lekko brwi i mówiła z surowością nieznaną dotychczas Jaimemu, i nie czekając na jego odpowiedź, dodała - godziła się na wygodny dla niego związek, schlebiający jego próżności, bo mógł sypiać z dwiema kobietami naraz. Miał swój domek z wzorową rodziną, mógł w każdą niedzielę iść do kościoła, a jednocześnie korzystać z wdzięków młodej kobiety, ładnej jak sam mówisz, podczas gdy ona traciła czas na związek bez przyszłości. Nie sądzisz, że to on nieźle na tym wychodził? I nie wahał się zdradzać i okłamywać swojej żony. I mówisz mi jeszcze, że Douglas awansował swoją kochankę! Co za obrzydliwy, niemoralny facet, który pieniędzmi Korporacji opłaca swoje prywatne przyjemności! - To nie tak, Karen. On się w niej zakochał. - Ach tak? On był w niej zakochany, a ona w nim nie? Patrzysz na tę sprawę z punktu widzenia macho. - Jak to? - Jaime się rozzłościł. - Ta kobieta nie działała w dobrej wierze. Jeśli tak nie jest, to powiedz mi, dlaczego oskarżyła go o molestowanie seksualne, skoro to była ich sprawa osobista? Czy musiała go pogrążyć? - Linda jest moją przyjaciółką, a ty wypowiadasz się w sprawach, o których nic nie wiesz. On miał nad nią władzę po prostu dlatego, że był jej szefem. I użył tej władzy najpierw po to, by mu uległa i by potem przedłużyć ten związek. I chciał, by ta sytuacja trwała. Spał z nią, kiedy miał na to ochotę i wracał do domu, do swej przykładnej rodziny, by dmuchać tę drugą. Linda prosiła go, by dokonał wyboru, a on za wszelką cenę chciał utrzymać istniejącą sytuację. Oskarżenie go było jedynym wyjściem, jakie miała Linda, by odzyskać swą wolność. - Nawet gdyby tak było, to jestem przekonany, że istniało inne wyjście - Jaime mówił podniesionym głosem. - Jestem też przekonany, że Linda usiłowała zwiększyć swe przywileje w pracy, podnosząc cenę za usługi seksualne. Wydawało się jej, że otrzymała za mało i głupi Douglas obiecał jej dalszy awans, byle tylko ją zatrzymać. Kiedy stwierdził, że nie może jej go dać, uwolniła się od niego na zawsze. Nie musiała być tak okrutna i choć jest twoją przyjaciółką, dla mnie to zwykła kurwa. - No dobrze, a według ciebie, co z nią zrobią? Nie zwolnili jej i teoretycznie Korporacja ją popiera jako ofiarę molestowania seksualnego. Ale tylko dlatego, że boi się skandalu i ewentualnej sprawy w sądzie. Dlatego tak postąpili. Zawsze pozostanie napiętnowana w życiu zawodowym, bo jej szefowie są paskudnymi machos jak ty, i zawsze będą o niej mówić „ta kurwa, która spała z Danielem dla kariery i na koniec go ugryzła”. Linda nie ma żadnej przyszłości w Korporacji. Wykazała wielką odwagę, uwalniając się od niego w taki sposób. - Jaka odwaga, jaka biedna dziewczyna? Nikt jej nie prześladował. Szli do łóżka i robili to poza biurem. Teraz wyobraź sobie, że to ona jest szefem i sytuacja jest odwrotna. Wszyscy by się z niego śmiali i Linda nie byłaby zwolniona. - Umiesz odwracać kota ogonem, ale ja aprobuję metody, które zastosowała, aby odzyskać wolność. Popieram ją. - Karen, nie będziemy w taki sposób rozmawiać - odpowiedział Jaime po chwili milczenia. „Daje się ponieść emocjom i nie myśli logicznie” - tłumaczył sobie. - Wyobraź sobie, że ty zrywasz ze mną, ja chcę się nadal z tobą widywać, ty nie, chociaż nalegam. Czy musiałabyś oskarżać mnie jak przełożonego, który cię molestuje? Jestem pewny, że tego byś nie zrobiła. Karen spojrzała na niego, zachowując milczenie. Pojawił się błysk w jej niebieskich oczach i lekko się uśmiechnęła. - Nie? Skąd wiesz? - spytała cicho. Jaime odwzajemnił jej uśmiech, a ona się uśmiechnęła szerzej. Znikło silne napięcie, które powstało między nimi. Poczuł ulgę. - Bo ty jesteś dziewczyną z zasadami moralnymi i nigdy byś mi tego nie zrobiła. - Ale też jestem ambitną dziewczyną. Wyobraź sobie, że mi nie dajesz tego, czego chcę, podczas gdy ja ci dałam wszystko, czego chciałeś. Mogłabym się bardzo rozgniewać. - Ale ja chcę tego samego co ty. Prawda, kochanie? - Nie bądź taki zarozumiały ani tak pewny siebie. - Ale ty nigdy byś tego nie zrobiła. - Linda jest moją przyjaciółką i doradzałam jej, zarówno jak przyjaciółka i jak prawniczka. Bez wahania znowu zrobiłabym to samo. Karen już się nie uśmiechała i wypowiedziała te słowa ze specjalnym naciskiem. Jaimemu również uśmiech znikł z twarzy. Po chwili krępującego milczenia, w czasie której mierzyli się spojrzeniami, oboje wybuchnęli śmiechem. - Mam nad tobą władzę, panie wiceprezesie - powiedziała łagodnie. - Żartujesz, prawda? - Oczywiście, kochany. Ale ona jest moją przyjaciółką. Jaime spojrzał na nią podejrzliwie. W głębi duszy czuł, że Karen byłaby naprawdę zdolna zrobić to, co Linda. Nie sądził, by żartowała i pojawiło się w powietrzu ostrzeżenie. W jaki kłopot się wpakował, idąc z nią do łóżka? - Poza tym powinieneś dostrzec pozytywny aspekt tej sprawy. Po odejściu Douglasa, twojego szefa, na pewno awansujesz na prezesa Audytu. To całkiem nieźle, jak na Latynosa. Jaime czuł, że żarty poszły za daleko i że za nimi może nadejść zagrożenie. Ogarnęło go dziwne uczucie, mieszanina niepowstrzymanego przyciągania i strachu przed niebezpieczeństwem. Odezwał się w nim wewnętrzny, ostrzegawczy głos: „Jak ćma do płomienia”... ŚRODA Słońce zachodziło. Senator McAllen popatrzył na eukaliptusy, palmy i wielkie krzewy oleandrów, wśród których czaił się już cień. - Jest uparty - zwrócił się do swego towarzysza. - Zachowuje się jak stary król i ma jego maniery. Nie ułatwi nam sprawy. - Ma pan pismo od prezydenta Stanów Zjednoczonych, a to otwiera wszystkie drzwi w kraju i większość na świecie. - Nie, John. Niekoniecznie drzwi Davida Davisa - rzekł z ubolewaniem McAllen. W gruncie rzeczy Davis uważa, że prezydent jemu zawdzięcza swój urząd. I mówi to bez rumieńca wstydu. - Może to prawda. - Prawda czy nie, faktem jest, że Dawid spodziewa się, że to prezydent będzie stosował się do jego poleceń, a nie na odwrót. - Czy Biała Wieża jest potężniejsza od Białego Domu? Wznosi się ponad prezydenta? - Dla Davisa ten kraj jest monarchią: on jest królem, a prezydent premierem. - McAllen westchnął głęboko. Limuzyna i czterej motocykliści, którzy ją eskortowali, zatrzymali się przed wielką, żelazną bramą prowadzącą na ranczo. Kamery czujnie obserwowały przybyłych. Kiedy brama się otworzyła, zobaczyli dwóch mężczyzn w garniturach oraz kilku strażników z automatami. Wyglądało to, jakby mały oddział wojskowy przechodził szkolenie. McAllen wiedział, że to nie wszystko i instynktownie szukał spojrzeniem strzelców ukrytych w gęstych krzakach. Nikogo jednak nie dostrzegł. Brama się zamknęła i jeden z pretorianów podszedł do samochodu senatora. - Witamy, senatorze. Miło pana znów widzieć. - Dziękuję Gus. Jest ze mną pan Beck. - Miło mi, panie Beck - powitał go Gutierres przez okienko. Oczekujemy także pana. - Miło mi - odpowiedział krótko Beck. - Panie senatorze, pan już zna zwyczaje tego domu. Obawiam się, że pana eskorta i samochód będą musiały tu zostać. Mój kolega odprowadzi pańskich ludzi do budynku dla gości, gdzie będą dobrze obsłużeni. - Dobrze, dobrze - mruknął McAllen i dał znak Beckowi, by wysiadł z samochodu. W tym momencie zatrzymał się przed nimi drugi samochód, wysiadł z niego kierowca i bez słowa skierował się do Becka. - Jestem pewny, że pan Beck, zważywszy na jego zawód, to zrozumie - powiedział Gutierres, podczas gdy pretorianin niezbyt delikatnie obmacywał Becka. - To rutynowe postępowanie. Ochroniarz znalazł rewolwer, którego szukał i nic poza tym. Zabrał go i bez słowa wyjaśnienia schował do kieszeni swojej obszernej kurtki. - Oczywiście, przy wyjściu zwrócimy panu pańską zabawkę, panie Beck. Przepraszam za kłopot - pocieszył go Gutierres. Potem zwrócił się do McAllena - sądzę, że jak zwykle, nie jest pan uzbrojony. Prawda, panie senatorze? - Nie jestem uzbrojony - odpowiedział McAllen nieco dotknięty. - Dziękuję senatorze. Możemy wsiąść do samochodu. Jazda trwała zaledwie kilka minut po drodze z jednym tylko pasmem ruchu w każdym kierunku. Po obu stronach rosły wysokie palmy i rozciągał się piękny trawnik. Dalej widać było kępy drzew i ogrody. Przejechali obok ogrodzenia, za którym znajdowały się konie oraz zabudowania przypominające z wyglądu stajnie. W końcu samochód zatrzymał się przed głównym budynkiem, pięknym białym domem w stylu kolonialnym. Beck pomyślał, że nie przypomina on typowych, nowoczesnych domów w Los Angeles, które dzięki użyciu drewna, kafelków i stiuków imitowały hiszpański styl kolonialny. Ten dom wyglądał na autentyczny i stary. Musiał być przedtem siedzibą jakiegoś farmera z czasów, kiedy południowa Kalifornia należała do Hiszpanii a potem do Meksyku. Gutierres wprowadził ich do środka, do jednego z wielkich salonów, do których wchodziło się z holu. Była to biblioteka zastawiona półkami z drewna orzechowego i mahoniowego. Ustawione na nich książki sięgały aż po kasetonowy drewniany sufit. Na kamiennym rzeźbionym w platereskowe motywy kominku wesoło trzaskał ogień stwarzając w wielkiej sali przytulną domową atmosferę. Na jednej ścianie, tworząc uderzający kontrast z arystokratycznym wystrojem biblioteki, znajdowało się sześć wielkich ekranów telewizyjnych, przed którymi siedział Davis. Wstał z fotela, kiedy Gutierres zaanonsował przybycie gości. Nacisnął pilot, telewizory umilkły i drewniany panel, równie antyczny, jak reszta bibliotecznych mebli, zsunął się bezszelestnie z góry, zasłaniając monitory. McAllen zbliżył się i wylewnie przywitał Davisa. - Jak się masz, Davidzie. Miło cię znów zobaczyć. Wielki, o czerwonej twarzy McAllen wyglądał śmiesznie przy małym i wysuszonym Davisie. - Dziękuję, Richard, dobrze - odrzekł Davis, nie ruszając się z miejsca i wyprostował się, jakby chciał wydać się wyższy. - Widzę, że ty też masz się dobrze. - Tak, dziękuję. Przedstawiam ci Johna Becka. Uprzedziłem cię, że przyjdzie ze mną. - Witam, panie Beck. - Miło mi pana poznać, panie Davis. - Wzajemnie. Zechcą panowie usiąść. - Wskazał fotele stojące naprzeciw jego fotela. Obaj usiedli, to samo uczynił w milczeniu Gutierres. - Davidzie, chcę ci, ja osobiście i w imieniu twoich przyjaciół w Waszyngtonie, złożyć wyrazy głębokiego współczucia z powodu śmierci Steve’a. - Zamordowanego! - Tak, zamordowanego. I chociaż złożyli ci już oni kondolencje przez telefon, a gubernator reprezentował ich na pogrzebie, prezydent, wiceprezydent i ich małżonki przekazują ci wyrazy współczucia. - Dlaczego nie przyjechał z tobą wiceprezydent? - Wiceprezydent? - McAllen przyjął postawę defensywną. - Tak - potwierdził Davis. - Jeśli powód twojej wizyty jest tak ważny, to należało oczekiwać, że co najmniej wiceprezydent pofatyguje się osobiście, żeby się ze mną zobaczyć. - Dobrze, Davidzie, sprawa jest naprawdę ważna, ale teraz chodzi tylko o kwestie techniczne. Jestem pewny, że zarówno wiceprezydent, jak i sam prezydent będą zachwyceni, kiedy będą mogli wysłuchać, co im powiesz po naszym dzisiejszym spotkaniu. - Kwestie techniczne? Nie zwykłem zajmować się kwestiami technicznymi. - Ale tymi akurat musisz zająć się osobiście. Dotyczą one twojego życia i przyszłości Korporacji. - Słucham. - Jak ci wiadomo pan Beck zajmuje wysokie stanowisko w FBI. Departament, którym kieruje, specjalizuje się w rozpoznawaniu grup nacisku politycznego i ekonomicznego, które stosują niekonwencjonalne metody. - O czym ty mówisz, Richard? Czyjestjakaś taka grupa, nad którą nie mamy kontroli? - Istnieją grupy o ekstremistycznej ideologii politycznej - rzekł McAllen z miną kogoś, kto się spodziewał takiej reakcji i z uśmiechem przypominającym grymas - czy też sekty religijne, dążące do władzy, manipulujące swoimi wyznawcami. Stosują przemoc fizyczną lub psychiczną i działają na granicy konstytucji lub ją przekraczają. - Ma pan interesującą pracę, panie Beck. Może kiedyś zamówimy u pana scenariusz filmowy. Ale czemu to teraz służy? - Inspektor Ramsey prosił o pomoc w zidentyfikowaniu tych, którzy przyznają się do zamordowania pana Kurtha - wtrącił Beck. - W FBI zlokalizowaliśmy ponadto osiemset zorganizowanych ugrupowań antyrządowych. Z tego przeszło czterysta to dobrze wyszkolone grupy umiejące się posługiwać bronią i środkami wybuchowymi. Nie mamyjednak informacji na temat tych, którzy przyznają się do tego morderstwa. Odniesiony sukces i zastosowane metody są zbyt wyrafinowane jak na bandę zwykłych szaleńców lub nowo powstałą grupę. Jesteśmy zdania, że jest to zasłona dymna skrywająca tego, kto dobrze wie, co robi. Uważamy, że to morderstwo to tylko początek i część bardziej przemyślanego i ambitnego planu. - Jeśli neguje pan istnienie grup przyznających się do morderstwa - przerwał Gutierres - to jak pan tłumaczy fakt, że przez ponad rok otrzymywaliśmy od nich listy z pogróżkami? - Mordercy planowali to od dawna. - I mamy wszelkie powody, by sądzić, że następnym razem spróbują zabić ciebie, Davidzie - wtrącił McAllen. - Prezydent życzy sobie, abyś wzmocnił środki bezpieczeństwa. - Powiedz prezydentowi, że dziękuję mu za troskę, ale moje środki bezpieczeństwa, jak mogliście sami stwierdzić, są naprawdę dobre. - Prezydent życzy sobie, abyś przygotował swego następcę w firmie. Wiesz lepiej niż ktokolwiek, jak potężna jest Korporacja. Macie dzienniki, najważniejsze czasopisma i jedno z największych wydawnictw w kraju. Kontrolujecie jeden z czterech największych kanałów telewizyjnych, a ponadto wiele kanałów informacyjnych i tematycznych. Studia Eagle znajdują się ciągle w czołówce światowej, a wasza produkcja telewizyjna lansuje nieustannie nowe programy osiągające najwyższą oglądalność. Nie mówiąc o waszej dominującej pozycji w radiu. Firma Davis ma dla bezpieczeństwa kraju zasadnicze znaczenie strategiczne. - Chcesz powiedzieć, że ma zasadnicze znaczenie dla zapewnienia wam zwycięstwa w wyborach, prawda? - Daj spokój, Davidzie, dobrze wiesz, że strategiczne znaczenie Korporacji w świecie jest prawie tak duże jak Floty Pacyfiku. - Mylisz się. Znaczenie Korporacji w świecie dzisiaj, na początku XXI wieku jest o wiele większe niż Floty. Zwłaszcza dla wiceprezydenta. Aby mógł zostać prezydentem po najbliższych wyborach. - Wraz ze śmiercią Kurtha nie ma już twego naturalnego następcy. Akcjonariat Korporacji wygląda tak, że nawet gdyby twoi spadkobiercy sprzedali swoje akcje, żadna grupa nie będzie miała pakietu kontrolnego. A wartość firmy jest tak wielka, że buy-cut jest prawie niemożliwy. Tak więc uprawnienia poszczególnych członków kierownictwa będą miały zasadnicze znaczenie dla kontrolowania Korporacji, choćby nie dysponowali oni większą liczbą akcji. - Widzę, że odrobiłeś lekcje przed przyjściem na spotkanie ze mną. Ale co mnie do tego? - Firma Davis jest dziełem twojego życia. Ma twój styl i odzwierciedla twoje poglądy na wolność, które są zbieżne z naszą wizją świata tolerancyjnego i liberalnego, bez zbytniej ingerencji w życie obywateli. To może dramatycznie się zmienić, jeśli ty zginiesz, nie zapewniwszy następcy. Twoje dzieło zginie i ta potworna machina medialna mogłaby wpaść w ręce kogoś, kto ją poprowadzi w odwrotnym kierunku, niż ty dotychczas ją prowadziłeś i popchnie społeczeństwo ku pewnym konkretnym ideologiom i religiom. - Richard, uważam, że wasza obsesja na punkcie utrzymania się u władzy, to wasz koszmarny sen. A ponadto moje ideały różnią się bardzo od waszych. - To nie jest koszmarny sen - odparł McAllen. I zwrócił się do Becka: - John, wytłumacz to panu Davisowi. - Mamy informatorów i wtyczki we wszystkich prawie sektach, zwłaszcza tych najbardziej aktywnych. Zdziwiłby się pan, jak potężne są niektóre z nich i jakie mają kontakty, dzięki temu, że ich adepci wzajemnie sobie pomagają we wspinaniu się po szczeblach władzy. - W takim razie jest pan doskonale poinformowany o darowiźnie, jaką uczyniłem na rzecz mojej synagogi, prawda Beck? - zamiast się uśmiechnąć, Davis pokazał zęby. - Niektóre z tych sekt są bardzo zamknięte i prowadzą działalność, znaną tylko niewielu jej członkom - kontynuował Beck, nie zwracając uwagi na uszczypliwość Davisa. - Albo czasem najbardziej radykalny odłam sekty podejmuje inicjatywę bez wiedzy jej głównego trzonu. W takich przypadkach śledztwo jest bardzo trudne. Mogę jednakże pana zapewnić, że istnieje bardzo potężne ugrupowanie, które od dłuższego czasu usiłuje infiltrować pańską Korporację. Kilku jej pracowników nie kryje się z przynależnością do tej grupy, a niektórzy z waszego kierownictwa mogą być jej zakonspirowanymi członkami. - Beck, niech pan już nie kręci, tylko poda nazwiska, a my zaczniemy działać. - To nie takie proste. Chociaż mamy uzasadnione podejrzenia co do pewnej konkretnej sekty i kilku członków różnych grup zostało zidentyfikowanych, nie możemy jeszcze udowodnić, że mieli oni związek z morderstwem. - Musimy mieć twarde dowody, Beck - przerwał Gutierres. - Nie możemy dopuścić, by zaczęto mówić, że w Korporacji prześladujemy jakąś sektę czy religię. Zwykłe podejrzenia nie wystarczą. - Nazwiska, Beck - naciskał Davis. - Nie możemy jeszcze ich wam podać - wtrącił się McAllen - ale jesteśmy pewni, że morderstwo stanowiło ważny krok w realizacji planu przejęcia kontroli nad firmą przez sektę. I pójdą dalej, Davis, a ty stoisz im na drodze. - Senator przerwał, a potem mówił z jeszcze większą emfazą. - Postanowiliśmy, że Beck, agent do zadań specjalnych, zajmie się od dzisiaj śledztwem. W ten sposób będziesz lepiej chroniony i... - Chwileczkę, Richard. - Głos Davisa zdradzał irytację. - Opowiadasz mi tu historyjkę o jakiejś sekcie i spisku, ale nie chcesz sprecyzować, co to za sekta i nie ustaliliście, czy ma ona związek z morderstwem. Nie podajecie mi nazwisk podejrzanych pracowników. Nie dostarczacie żadnych dowodów. I pod tym pretekstem chcesz temu gwiazdorowi z FBI powierzyć kierowanie śledztwem, żeby mógł wtykać swój nos, połączony internetem z Waszyngtonem, w moje sprawy? Myślicie, że urodziłem się wczoraj, że jestem gównianym nowicjuszem? Codziennie moje studia odrzucają lepsze scenariusze niż wasz. Czerwona twarz McAllena zbladła. - Davidzie, proszę, bądź rozsądny. Chodzi o twoje bezpieczeństwo i bezpieczeństwo Korporacji. - Dobrze, panie Beck - powiedział Davis, nie zwracając uwagi na McAllena - skoro pan już tyle wie, to co pan sądzi o środku wybuchowym użytym przez Obrońców Ameryki? Mniejsza o głupią nazwę wziętą z komiksów. - Nie omówiłem jeszcze szczegółów z Ramseyem ani z laboratorium, które przeprowadziło analizę. - Ale uważa pan, że może mi dawać jakieś głupie rady - wbił w niego twarde spojrzenie. - Powiedz mu Gus, co to było. RDX, środek wybuchowy stosowany przez tajne służby. - Tak, przez tajne służby - mówił dalej Davis. Otóż ja mam takie zdanie o tajnych służbach jak pan o sektach. Wiem, że któraś z nich to zrobiła, ale nie wiem która. Senatorze, a może to była któraś z naszych tajnych służb? - Bardzo cię proszę Davidzie. - McAllen był oburzony. Jak możesz mówić coś takiego! - Pan prezydent Stanów Zjednoczonych martwi się, kto będzie moim następcą - mówił Davis, nie bacząc na obrażony ton McAllena. Ma kandydata? Powiedz Richard, kto to taki? - Największym naszym zmartwieniem jest twoje bezpieczeństwo, bardzo proszę, nie obrażaj nas. Davis zamilkł. - Szanuję prezydenta, przekaż mu moje podziękowanie za jego troskę - rzekł Davis po dłuższej przerwie, zmieniając nagle ton na bardziej swobodny i pojednawczy. Dziękuję za informacje, jakich mi dostarczył pan Beck, ale wolę, żeby następnym razem było to coś więcej niż pogłoski. Chcę nazwisk i siatki powiązań, jeśli będę musiał jeszcze raz z panem się zobaczyć. I dowodów. Jeśli nie, to nie ma potrzeby, żeby pan się do mnie fatygował. Niech się kontaktuje z tobą, Gus, i z Ramseyem. Dopóki Beck nam nie dostarczy nazwisk i motywów, będziemy pomagać w śledztwie, ale niech nim nadal kieruje Ramsey. Mam do niego pełne zaufanie. - A jeśli chodzi o sprawę przygotowania odpowiedniego następcy? - spytał McAllen. - Powiedz prezydentowi, że zacznę się zastanawiać nad możliwymi opcjami. No dobrze, panowie, pora na kolację. - Davis wstał z fotela, a pozostali natychmiast poszli wjego ślady. - Richard - powiedział do senatora, biorąc go za ramię - ty i ja mamy do omówienia pewne sprawy z dawnych lat. Zjemy kolację tylko we dwóch. - I dodał: pan Beck i Gus zjedzą kolację razem. Jestem pewny, że znajdą wiele „technicznych” tematów do omówienia. Beck widział, jak Davis podał McAllenowi ramię, gdy wychodzili z salonu. Odwrócił się i jego spojrzenie spoczęło na Gutierresie, a na twarzy pozbawionej zazwyczaj wyrazu, zagościł porozumiewawczy uśmiech. - Wiesz, zainteresowało mnie to, co Dubois powiedział o pamięci, o pamięci genetycznej, ale potem już nigdy nic na ten temat nie słyszałem. Jaime zaprosił Karen na kieliszek do Ricarda. Czuł się tu jak u siebie w domu i pomyślał sobie, że intymna atmosfera zachęci Karen do zwierzeń i coś więcej powie mu o tajemniczych katarach. - Ach, zainteresowałeś się tym? - Karen otworzyła szeroko oczy w udawanym zdumieniu. - Tak, oczywiście. Ale żeby się upewnić, że Dubois mówi prawdę, chciałbym się poddać eksperymentowi. - Tak Jaime, to prawda - powiedziała Karen i po chwili dodała - gwarantuję. - Jak możesz być taka pewna? Mówisz tak, jakbyś sama tego doświadczyła. - Doświadczyłam. - Ty? Opowiedz o tym., - Nie teraz. Nie jesteś przygotowany. - Jak to nie? - Posłuchaj Jaime. To nie jest miejsce, które możesz zwiedzić tak jak turysta zwiedza Sekwoje. Wymaga wiedzy, pozytywnego nastawienia i zaangażowania. - Nie rozumiem. Jakiej wiedzy? - Ważniejsza niż wiedza jest twoja postawa. Musisz być przygotowany na zaakceptowanie jako możliwych wydarzeń, które twoje wykształcenie i sposób myślenia może gwałtownie odrzucić. - Jak to, Karen? Co muszę zaakceptować? - Wolę nie rozmawiać o tej sprawie, póki nie upewnię się co do twego pozytywnego nastawienia. - Proszę cię, Karen, nie wykręcaj się. Jestem gotów wysłuchać z całą powagą tego, co mi powiesz. Uwierz mi, jestem tak pozytywnie nastawiony, jak tylko to możliwe. - Dobrze, skoro chcesz. - Karen zamilkła, patrząc mu w oczy. Oświetlenie lokalu odbiło się dziwnym błyskiem w jej błękitnych źrenicach. Mówiąc dalej, ściszyła głos. - To, co powiedział Dubois o pamięci genetycznej to eufemizm. To nie tak. Nie pamiętasz tego, co przeżyli twoi dziadkowie, pradziadkowie i inni biologiczni przodkowie. Pamiętasz to, co przeżyli twoi przodkowie duchowi. - Co to jest przodek duchowy. Pierwszy raz słyszę coś takiego. - To twoje najgłębsze wnętrze, twój duch. - Nie rozumiem, Karen. Co ma wspólnego mój duch z moimi przodkami? - Twój duch żył już przedtem, miał niejedno życie i zawsze był taki sam. Dlatego osobnicy, którzy żyli z twoim duchem w swoim ciele są twymi duchowymi przodkami. Ciało umiera, duch pozostaje. - Mówisz o reinkarnacji, tak? - Tak. W tym momencie pojawił się Ricardo z trunkami i postawił je na stoliku. - Wszystko dobrze, kochani? - Tak, dziękuję - odrzekł Jaime. Ricardo klepnął go parę razy przyjaźnie po plecach, ukazując swój olśniewający uśmiech. Karen odwzajemniła mu się nie mniej olśniewająco. Kiedy na niego nie patrzyła, Ricardo zrobił oko do Jaimego i kciukiem wzniesionym do góry zrobił aprobujący gest. Karen mu się spodobała. - Trudno uwierzyć w reinkarnację - powiedział Jaime, gdy tylko Ricardo się oddalił. - Uprzedzałam cię. - Wyobraź sobie jednak, że ja w nią wierzę - szybko dodał. - A przynajmniej wierzę, że jest możliwa. Czyja też mógłbym sobie przypomnieć minione życia? - Oczywiście Jaime. Właśnie o tym rozmawiamy. W specjalnych warunkach możesz uzyskać dostęp do strzępów informacji, do wspomnień o dawnych przeżyciach, które pomogą ci nadać sens swemu życiu jako kontynuacji procesu uczenia się, który rozpoczął się dawno temu. - Czy sama doznałaś tego rodzaju przeżyć, czy ci o nich opowiadano? - Już ci mówiłam, że osobiście to przeżyłam. - Co się działo? Co widziałaś? Opowiedz. - Przykro mi Jaime. Teraz nie mogę. Nie sądzę, byśmy mieli już do siebie tyle zaufania. - Co ty mówisz? Nie masz do mnie zaufania? Opowiadaliśmy przecież sobie o sprawach bardzo osobistych. Wiele razy spaliśmy ze sobą i nie okazywałaś żadnej szczególnej nieśmiałości, ja też nie. Nasz kontakt należy do jak najbardziej intymnych. Skąd teraz ta powściągliwość? - Mylisz się Jaime. Oddałam ci swoje ciało bez zastrzeżeń, a ty oddałeś mi swoje. Ale jest to tylko coś fizycznego. Coś, co kiedyś się zmieni i umrze. Nasze ciała cieszyły się sobą i było nam bardzo dobrze razem. Ale to mało. O wiele łatwiej jest odkryć coś najbardziej intymnego w ciele, niż najbardziej intymne myśli, a w nich tkwi ciągłość życia, w twoim umyśle. W najgłębszym twoim wnętrzu. Jaime nie mógł się zgodzić z opinią Karen. Zdał sobie sprawę z tego, że słucha jej z otwartymi ustami. Zamknął je. Jeśli Ricardo patrzył na nich w tej chwili, będzie się śmiał do końca życia z tego, jak głupio wyglądał Jaime w rozmowie z tą blondynką. - Prawdziwym bytem jest duch, umysł, który ewoluuje i czyni postępy w dużej mierze dzięki doznaniom w życiu fizycznym. Używając dawnego języka, powiedziałabym, że to diabeł stworzył ciało i dlatego ma ono koniec, podczas gdy duch jest wieczny. - A więc diabeł! Niezłe ci dał ciało, Karen! - wykrzyknął Jaime, usiłując żartami pokryć swoje zdumienie i niepokój. Karen roześmiała się wesoło. - Ciało byłoby więc narzędziem diabła, według ciebie - ciągnął Jaime zachęcony jej śmiechem - ale ja czerpię z niego diabelną przyjemność, wykorzystując moje narzędzie. - Co jest? - Karen nagle spoważniała. - Śmiejesz się ze mnie? Widzisz, mówiłam, że nie jesteś przygotowany. - Przepraszam cię, Karen, nie gniewaj się. Traktuję poważnie to, co powiedziałaś. Tylko że temat ciała i diabła skłania do żartów i nie mogłem się powstrzymać. - To prawda, ale powiedziałam ci, że to język średniowieczny. W gruncie rzeczy nie bardzo wierzę w diabła, ale on się przydaje, czasem trzeba na kogoś zrzucić winę za coś, za co tylko my jesteśmy odpowiedzialni. - Uśmiechała się łobuzersko. - Nie sądzisz Jaime? - Absolutnie się zgadzam - on też się uśmiechnął. - A skoro już mówisz o ciele, o którym ja myślę, to zamiast obwiniać diabła, należało by mu podziękować. - Obsesjonista - skwitowała. - Widzę jednak, że nadal jesteś sceptyczny. - Nie, Karen. Gorąco pragnę przeżyć to sam i przypomnieć sobie swoją przeszłość. - To wymaga zaangażowania, poważnego zaangażowania. - Jakiego zaangażowania? - Różnego rodzaju. To przeżycie może ci otworzyć drogę, którą szedłeś, nie zdając sobie z tego sprawy i uświadomić ci, wjakim kierunku idziesz. Pozwoli ci to nie zbaczać z niej i nie ustawać w tej drodze. Musisz też przyłączyć się do naszej grupy i stosować się do naszych wskazań. To niełatwe. Wolność to jedno z dóbr, których pragniemy. Jednakże w drodze trzeba czasem z niej rezygnować, by dojść do wspólnego celu. Innymi słowy, musisz być posłuszny przywódcom grupy. - Nie rozumiem, co z tego wynika. Co dokładnie znaczy posłuszeństwo. Co mam robić. Czyż w lesie sekwoi nie głosili oni wolności? - Nie wiem, czego posłuszeństwo może wymagać w danej chwili. - Ależ Karen, czy nie czujesz, że to wszystko, co mi opowiadasz, pachnie sektą? - Jaime podniósł głos. - Ty pytasz, a ja odpowiadam. Już o tym wcześniej dyskutowaliśmy i nie chcę teraz o tym mówić. Jaime, jesteś dorosły, zrobisz co zechcesz. Ja wiem, czego chcę. - Karen wstała z krzesła. - A teraz chcę jechać do domu. Jest późno. Odprowadzisz mnie? - Oczywiście, Karen. Zawiodłem cię - odpowiedział Jaime i natychmiast wstał. Ruch na szosie znacznie osłabł, ale Jaime jechał wolno, chciał jak najdłużej być z Karen. Ona chyba nie podzielała tego pragnienia. - Zobaczymy się w piątek? - Już ci mówiłam, że spotykam się z przyjaciółmi. - To mnie wyklucza? - Nie, Jaime. Jeśli przyjdziesz, będziesz mile widziany, ale przedtem musisz się zastanowić i podjąć decyzję. Jeśli przyjdziesz, będzie to znaczyło, że chcesz należeć do naszej grupy. - Dziękuję za zaproszenie. Posłucham twojej rady i pomyślę o tym. Zadzwonię i potwierdzę. Kiedy najpóźniej? - Nawet w piątek. Nie mam innych planów. Albo pójdę z tobą, albo sama. Zapadła między nimi cisza, jakby zatrzasnęły się oddzielające ich drzwi. Jaime czuł wywierany na niego nacisk i to mu się nie podobało. Co się za tym kryło? Czy historia o duchu i reinkarnacji to była bujda? Co straci, idąc z Karen? Zaczynał rozumieć, czym ryzykuje, jeśli tego nie zrobi. Ryzykuje utratę Karen. A to byłaby ostatnia rzecz, którą mógłby zaakceptować. W ciągu niewielu dni Karen stała się dla niego małym słońcem, wokół którego krążyła planeta jego życia. To uzależnienie budziło w nim strach, ale nie było alternatywy. Przez jego głowę przemknęło podejrzenie, straszliwe podejrzenie, jak błyskawica rozświetlająca noc. - Karen, Linda Americo... - Tak, o co chodzi z Lindą? - Należy do twoich „przyjaciół”? - Tak. Przecież ci powiedziałam, że jesteśmy przyjaciółkami. - Pytam cię, Karen, czy ona należy do „tych” przyjaciół, o których mówimy, do tych, którzy winni są posłuszeństwo swoim przywódcom. - Skąd ci to przyszło do głowy? - Mogłoby to wyjaśnić, dlaczego tak postąpiła z Douglasem. Nie widzę, żeby ona miała swoje powody, by pogrążyć go z takim okrucieństwem. Odpowiedz, Karen, czy należy ona do katarów? - Jaime, na to pytanie ci nie odpowiem. Zapytaj ją, a ona, jeśli zechce, odpowie ci. Nie mogę ci udzielić informacji o Lindzie, jeśli nawet je mam, bo jestem jej przyjaciółką i katarką. Dowiesz się tego, jak przyłączysz się do naszej grupy. - Jaki interes mogłaby mieć wasza grupa w wykończeniu Douglasa? - Co się z tobą dzieje? Skąd to pytanie? Zdajesz sobie sprawę z tego, o co nas oskarżasz? Nie mam zamiaru kontynuować tego rodzaju rozmowy - stanowczo ucięła Karen. Milczenie stało się trzecim pasażerem. Było to milczenie ciężkie, dokuczliwe. Pełne pytań. Pełne przeczuć. Przejechali przez podniesioną barierkę do kompleksu domów. Jaime dojechał do parkingu dla gości. - Wchodzę z tobą na górę? - zapytał bez większego przekonania. - Przykro mi. Dzisiaj nie. Jutro muszę być w biurze bardzo wcześnie. Czeka mnie ciężki dzień. Odwróciła się do niego i kładąc mu prawą dłoń na ramieniu, pocałowała go. Był to pocałunek, który był tylko dotknięciem warg, ale ciepłym i przedłużonym. Ta pieszczotliwość Karen rozjaśniła mu noc. - Zadzwoń do mnie - szepnęła na pożegnanie. Jadąc do domu, Jaime czuł się szczęśliwy, ale jego przeklęty umysł księgowego znowu zaczął kombinować. Dlaczego załatwiono Douglasa? Czy Linda naciskała na niego, by przyłączył się do katarów tak jak Karen na niego? Podobieństw relacji Lindy z Douglasem i jego z Karen było zbyt dużo. Czy ich pierwsze spotkanie w restauracji Roco było przypadkowe? Czy Karen była osobiście nim zainteresowana, czy chciała coś uzyskać dla swej grupy? Czy przyjdzie taka chwila, kiedy Karen będzie chciała go zniszczyć tak jak Linda Douglasa? Znowu pojawiło się uczucie zagrożenia. Silniejsze niż przedtem. Tak, Karen była niebezpieczna. A grupa, ku której go popychała, o wiele bardziej niebezpieczna. Jaime wiedział, że podjął już decyzję bez udziału swego umysłu ani rozsądku; rządziło nim serce. Nie mógł postąpić inaczej. Pójdzie za Karen, dokąd go ona zaprowadzi, jak ćma do płomienia. PIĄTEK Przykro mi szefie - słowa ubolewania Laury brzmiały nieszczerze. - Może ci ludzie panu nie odpowiadają, ale trzeba do nich oddzwonić. Ze mną już nie chcą rozmawiać. - Z lekkim ukłonem podała mu listę osób, które telefonowały, i już w drzwiach, przypomniała: powiedz, do kogo będziesz najpierw dzwonił. Jaimemu jednak nie było w głowie dzwonienie ani żadna inna sprawa. Tylko jedno zaprzątało mu myśli. Tylko jeden telefon był ważny. Do Karen. Był już piątek. Udawał, że rozmyśla nad zaangażowaniem się, jakiego Karen od niego żądała i dlatego nie dzwonił do niej od czasu ich spotkania u Ricarda, w środę wieczorem. Chciał porozmawiać z nią już z rana, ale nie zastał jej i zaczął się niepokoić. Zostawił wiadomość w jej biurze i w poczcie głosowej jej komórki. Ponieważ się nie odezwała, po obiedzie zszedł do departamentu prawnego. Było tam pusto, ale spotkał jakiegoś prawnika, który mu powiedział, że nie widział Karen przez całe przedpołudnie. Nie wiedział też, kiedy przyjdzie. Jej asystentka poszła na obiad. Jaime przylepił do jej biurka karteczkę: „Pani Jansen, proszę zadzwonić. To pilne. Jaime”. Popołudnie wlokło się, pełne napięcia, przygnębiające. Telefon wyglądał na narzędzie tortur. Bolało, kiedy milczał, podskakiwało w nim serce, kiedy dzwonił, ale było jeszcze gorzej, kiedy odzywał się inny głos, nie ten upragniony. Na ulicy zapadała ciemność i cienie wspinały się po ścianach budynków, goniąc słońce. Boże! Ajeśli ona nie zadzwoni i nie zobaczy jej w ten weekend? To byłaby prawdziwa katastrofa! Jaime nie mógł usiedzieć na miejscu. Znów telefon. - Pan Berenguer? - Karen! - Jaime poczuł niewysłowioną ulgę. - We własnej osobie. Życzył pan sobie rozmawiać ze mną? - Przez cały dzień próbowałem cię złapać. Gdzie byłaś? - Broniłam interesów Korporacji na polu bitwy, poza budynkiem. A ty co robiłeś? - Myślałem o tobie. - Korporacja nie za to panu płaci, panie wiceprezesie. O czym myślałeś? - Że chcę wziąć udział w dzisiejszym spotkaniu z twoimi przyjaciółmi. Jeśli zaproszenie jest nadal aktualne. - Jest aktualne. Nie masz pojęcia, jak się cieszę. - Ale mam jedno pytanie. - Nie, Jaime, nie teraz. To nie rozmowa na telefon. Nie na miejscu są też karteczki przyklejone do biurka. Czekam na ciebie w moim mieszkaniu o siódmej. W telefonie rozległo się ciche cmoknięcie, potem trzask i cisza. Odłożyła słuchawkę. On jednak wcale się tym nie przejął. Czuł ciepły pocałunek na policzku. A więc popołudnie było piękne, promienne cudowne. Jaime nie wiedział, dokąd pojadą ani w jaki kłopot się wpakuje o siódmej, ale powiedział sobie, że mu wszystko jedno. Pojedzie, gdzie ma pojechać. Nawet do samego piekła. Byle z Karen. Był to dwupiętrowy, średniej wielkości budynek przy Whilshire Boulevard, otynkowany na biało, trochę przybrudzony przez upływ czasu i zanieczyszczenie powietrza. Jaime pomyślał, że równie dobrze mogłaby się tu mieścić przychodnia lekarska lub biuro towarzystwa ubezpieczeniowego. Karen skręciła z bulwaru w prawo i wprowadziła samochód na duży parking. - Jesteśmy na miejscu - powiedziała z uśmiechem, wyjmując kluczyki ze stacyjki. Wysiadła z samochodu, ujęła Jaimego za rękę i spokojnym prawie spacerowym krokiem poprowadziła go do wejścia. Na drzwiach z przydymionymi szybami, nie pozwalającymi zajrzeć do środka, widniała dyskretna tabliczka z brązu: „Chrześcijański Klub Katarów”. Weszli, popychając jedno skrzydło drzwi, wnętrze przypominało Jaimemu poczekalnię u dentysty. Kilka foteli, na środku stolik z czasopismami, rośliny w doniczkach i obrazy w prostych ramach przedstawiające stare zamczyska wśród urwistych skał. Za kontuarem kobieta w okularach koło pięćdziesiątki powitała ich z uśmiechem. - Dobry wieczór. Cześć, Karen. - Cześć, Rose - odpowiedziała Karen z szerokim uśmiechem. Jak się masz? Jesteśmy umówieni z Dubois. - Dobrze, dziękuję. Wiem, czeka na ciebie. Proszę, wejdź. - Rose, przedstawiam ci Jaimego. Jaime, to Rose. Oboje powiedzieli, że bardzo im miło. Karen nie dała im czasu na dalsze uprzejmości i pociągnęła Jaimego za rękę. - To na razie, Rose. Karen poprowadziła go przez korytarz, zapukała lekko do jakichś drzwi, otworzyła je i nie czekając na odpowiedź, weszła. - Dobry wieczór. W głębi pokoju stało biurko. Pośrodku stolik i kilka foteli. Dwóch mężczyzn wstało na ich widok. Byli to Peter Dubois i Kevin Kepler. - Dobry wieczór, Karen. Jak się pan miewa, panie Berenguer? Dubois powitał ich z uśmiechem łagodzącym jego twarde spojrzenie. Podał Jaimemu rękę, on ją uścisnął. - Bardzo dobrze, panie Dubois, a pan? - Doskonale - odpowiedział Dubois, gdy tymczasem Karen przywitała Keplera pocałunkiem w policzek. - Zna pan już pana Keplera. - Tak poznaliśmy się w lesie. r - Miło mi pana znów widzieć, Berenguer - powiedział Kepler i obaj uścisnęli sobie dłonie. - Usiądźmy i porozmawiajmy o tym, co pana sprowadza do naszego klubu. Kepler przystąpił do rzeczy, gdy tylko zajęli miejsca. - Dlaczego? - Pana przemówienie w lesie wydało mi się bardzo interesujące. - Jaime mówił powoli, spoglądając kolejno na pozostałych. Czegoś takiego się nie spodziewał. Czuł się jak wtedy, kiedy starał się o pierwszą pracę i przeprowadzano z nim rozmowę. Nie był przygotowany do egzaminu, ale potrzebował tej „posady” i bał się, że straci Karen, jeśli obleje egzamin. To się nie może stać. Był powód, który go tu sprowadził. Jedyny, do którego jednak nie mógł się przyznać. - W gruncie rzeczy - mówił dalej - mógłbym wiele akceptować z tego, co tam mówiliście, i chociaż trudno mi uwierzyć w kilka punktów, to odnoszę się do tego pozytywnie. - W co panu trudno uwierzyć? - spytał Kepler. Miał poważny wyraz twarzy w odróżnieniu od Dubois, który nadal się uśmiechał, choć wzrok miał badawczy. - W to, co mówiliście o pamięci genetycznej. I o wspomnieniach z poprzednich wcieleń. To ładna historia, chciałbym, aby była prawdziwa, ale rozum nie pozwala mi w nią wierzyć. - Czy chciałby pan spróbować? - spytał Dubois. - Spróbować przypomnieć sobie poprzednie wcielenia? - Tak. - Byłbym zachwycony. - Jest to rytuał zaawansowanej fazy. Może być za wcześnie - zaoponował Keppler. - To prawda - przyznał Dubois. - Istotnie często się zdarza, że się próbuje, a dana osoba niczego nie doświadcza. Mógłby pan się czuć mocno zawiedziony, gdyby pan przystąpił do tej ceremonii z wielkimi oczekiwaniami. - Peter - przerwała Karen - uważam, że Jaime jest przygotowany. - Zgadzam się z Karen - stwierdził Dubois, zwracając się do Keplera. - I jeśli pan Berenguer jest skłonny stosować się do naszych norm postępowania, powinniśmy dać mu tę szansę jak najwcześniej. Choćby jutro. - Dobrze - zgodził się Kepler. - Wy go znacie lepiej niż ja. Znacie też ryzyko. Jeśli z tym wszystkim chcecie posunąć się dalej, niech będzie jutro. - Co pan na to, panie Berenguer? - spytał Dubois. - Chce pan przyłączyć się do nas? - Chcę tego doświadczyć - potwierdził Jaime, mając wrażenie, że zdał egzamin. Karen mówiła mi o niektórych normach obowiązujących w grupie i jestem gotów ich przestrzegać. - Później dowie się pan o szczegółach - odezwał się Kepler - ale trzy punkty są podstawowe: po pierwsze nie mówić nikomu o tym, co pan widział; po drugie, pomagać ze wszystkich swoich sił braciom w osiągnięciu celu grupy; po trzecie, ścisłe, choć utrzymane w granicach rozsądku, posłuszeństwo przywódcom grupy. - Jestem gotów stosować się do tych zasad, zwłaszcza że chodzi o posłuszeństwo w granicach rozsądku. - A więc jutro złoży pan uroczystą przysięgę - Dubois wolno wymawiał słowa. - I proszę pamiętać, że nie ma drogi odwrotu. - Już się nie uśmiechał, jego twarz się zmieniła, jakby to była inna osoba. Jaimego przeszedł dreszcz. Kogo mu on przypominał? - Proszę to przemyśleć tej nocy. Jeśli rano będzie pan niezdecydowany, nie ma sprawy. Rytuał może poczekać, a pan będzie mógł dołączyć do grupy z mniejszym stopniem zaangażowania. Proszę o tym pomyśleć i jeśli nie czuje się pan gotów, niech pan zaczeka. Jaime spojrzał na Karen. Uczyniła gest potwierdzający. - Jeśli zmieni pan zdanie, proszę jutro rano powiedzieć to Karen - polecił Kepler. Jeśli nie, spotkamy się o jedenastej. Niech to pan przetrawi. - Musi być pan pewny. - Zapraszam cię na kolację do siebie - powiedziała Karen po wyjściu. Jaime poczuł jej ciepłą i miękką dłoń i był bardzo szczęśliwy. Ale natrętny głos w jego najgłębszym wnętrzu znów odezwał się ostrzegawczo. SOBOTA Jaime był ubrany w białą tunikę i być może dlatego salka przypominała mu poczekalnię solarium, w której klienci się przebierają. Tylko niewiele osób, jak mu powiedziano, jest w stanie za pierwszym razem przypomnieć sobie swoje poprzednie życie. Był więc w nastroju oczekiwania, ale i pewnego lęku, jaki w nim budził dziwny rytuał i sposób, w jaki tu się znalazł. - Potem ci wszystko wytłumaczę - powiedziała mu Karen. Tego ranka obudził się, czując ciepły dotyk jej ciała. Śmiejąc się co chwila, zjedli śniadanie w kuchni zalanej już słońcem. Potem wsiedli do samochodu. Karen podjechała na parking przed centrum handlowym i zanim się zatrzymała, powiedziała: - Musisz to włożyć. Nie zdziw się, jeśli nic nie będziesz widział, ale o to chodzi. Były to okulary przeciwsłoneczne z zakrytymi bokami. Kiedy Jaime je włożył, rzeczywiście nic nie widział. - Po co ten teatr, Karen? - Zaufaj mi. Później zrozumiesz, teraz tylko mi ufaj. Jaime nie miał innego wyjścia. Zorientował się, że Karen manewruje na parkingu, ustawia samochód i otwiera drzwiczki po swojej stronie. - Proszę cię, nie ruszaj się i nie dotykaj okularów - uprzedziła go, zanim wysiadła. Potem zaprowadziła go do innego stojącego w pobliżu samochodu i posadziła z tyłu. - Dzień dobry, Berenguer - poznał głos Keplera - podoba się panu nasz mały seans tajemnic? - Staram się, Kepler, staram się. Karen usiadła obok niego i wzięła go za rękę. Samochód ruszył. Jazda trwała około godziny. Jaime wyczuł, że na drodze były zakręty i wzniesienia. Musieli znajdować się w górzystym terenie. Kiedy się zatrzymali, usłyszał, że otwierają się automatyczne drzwi do garażu. Potem wysiedli i przechodzili przez jakieś korytarze i kiedy wreszcie zdjął okulary zobaczył, że znajdują się w małej salce. - Byłeś bardzo grzeczny - powiedziała Karen tonem, jakim się mówi do małych dzieci. - A teraz rozbierz się do naga, zdejmij buty i włóż tę tunikę. Nie ruszaj się, póki po ciebie nie przyjdę. Po pięciu minutach pojawiła się Karen, bosa i też w białej tunice. Biorąc ją za rękę, Jaime skorzystał z okazji, by pomacać swoją przyjaciółkę przez tkaninę. Stwierdził z przyjemnością, że ona też jest naga pod tuniką. Zrobił gest, jakby chciał zedrzeć z niej szatę, a ona się żachnęła. - Przestań, to nie jest odpowiednia pora - ostrzegła go, dotykając piersi i marszcząc brwi. - Zachowuj się poważnie. To jest dla nas bardzo ważne, i będzie, mam nadzieję, ważne także dla ciebie. Nie mogę się przez ciebie ośmieszyć. Jaime widział cały komizm tej sceny, pomyślał jednak, że lepiej robić, co każe Karen i o nic nie pytać. - Dobrze, będę grzecznym chłopcem. Poprowadziła go krótkim, słabo oświetlonym korytarzem, otworzyła jakieś drzwi, odchyliła ciężką kotarę. Był to pokój średniej wielkości. Jego ściany pokrywały wielkie, ciemnogranatowe kobierce prawdopodobnie zasłaniające okna i drzwi. Ścianę w głębi stanowiła skała. Jaime odniósł wrażenie, że znajdują się w podziemiu. Na skalnej ścianie, za szybą, wisiał gobelin o wymiarach trzy na dwa metry. Padało na niego łagodne światło jedynej elektrycznej lampy znajdującej się w pokoju. Na solidnym drewnianym stole stał pozłacany kielich, wysadzany zielonymi i czerwonymi kamieniami oraz cztery świece, których płomienie wydzielały dziwny zapach. Wzrok Jaimego padł od razu na kobierzec. Wydawał się stary, bardzo stary, kolory były wyblakłe, a tłum przedstawionych na nim różnej wielkości postaci, prymitywnych w formie, ale bardzo wyrazistych, zdawał się poruszać i żyć. Centralną część zajmowała wielka lśniąca podkowa utkana ze srebrnych i złotych nici. Wewnątrz podkowy dominowała postać Pantokratora - Chrystusa-sędziego. Siedział na tronie w królewskich szatach, z poważnym wyrazem twarzy i patrzył wprost przed siebie. W lewej ręce trzymał księgę, prawą ręką błogosławił. Jego gest był pełen majestatu. Na koronie widoczna była omega, ostatnia litera w greckim alfabecie. W symbolice średniowiecza oznaczała koniec czasu i sąd nad ludźmi. Chrystusa adorowali dwaj aniołowie. Wizerunek wykonany był w stylu romańskim i otaczała go aura pogodnego majestatu. Poniżej podkowy znajdowała się postać o podobnych wymiarach, także zasiadająca na tronie. Zupełnie nie pasowała do tego, co Jaime wiedział o sztuce romańskiej. Prawa ręka nie błogosławiła, ale dzierżyła uniesiony do góry miecz. Lewa spoczywała na kolanach, a na dłoni kuliły się dwie małe ludzkie figurki. Adam i Ewa? Głowę wieńczyły płomienie, a oblicze było surowe, czerwonej barwy. Ta postać była nieco mniejsza, ale symetryczna w stosunku do poprzedniej, a owal ciemniejszy, otoczony małymi płomykami. Na koronie umieszczona była litera alfa, czyli początek. Stworzenie świata. Po prawej stronie postać mniejsza od pozostałych. Chrystus w długiej szacie, z ramionami rozkrzyżowanymi, ale bez krzyża. Po tej samej stronie dzikie zwierzęta, rolnicy przy pracy, kupcy, a powyżej mnisi. Wszystko w tym zadziwiającym prymitywnym stylu, ale pełne ekspresji. Po lewej stronie od podkowy zwierzę podobne do smoka z rogami i siedmioma oczami, duszące swoim ogonem człowieka. Czyżby to był Antychryst? Nad potworem postać diabła z rogami i uszami kozła, z wielkimi pazurami u rąk i nóg. Był prawie czarny i trzymał w ręku człowieka, o wiele mniejszego od siebie. Zaostrzonym językiem zdawał się lizać człowieka. Morskie potwory, walczące wojska, miasta w płomieniach, kobiety i mężczyźni paleni na stosach wypełniały resztę lewej strony. Jaime był zafascynowany pięknem i żywością obrazu. Wtedy spoza kotary wyszedł Peter Dubois i zajął miejsce za stołem. Karen i Kepler usiedli po obu bokach Jaimego. Wszyscy byli w białych tunikach i bosi. Dubois bez większych wstępów zaczął mówić uroczystym tonem: - Kto pragnie dostąpić wtajemniczenia drugiego stopnia naszej wiary? - Jaime Berenguer - odpowiedziała cicho Karen. - Kto go trzyma do tego duchowego chrztu? - Karen Jansen - odpowiedziała ona. - Kevin Kepler - odrzekł on. - Karen i Kevin czy bierzecie na siebie odpowiedzialność za to, że pragnący dostąpić wtajemniczenia spełnia warunki niezbędne do otrzymania duchowego chrztu? - Tak, Dobry Człowieku - odpowiedzieli oboje. - Czy podejmujecie się być mu przewodnikami w jego przyszłych wątpliwościach i potrzebach duchowych? - Tak - odpowiedzieli jednocześnie. - Jaime Berenguer, czy pragniesz być przyjęty do naszej wspólnoty? - Tak, pragnę. - Czy przyrzekasz utrzymać w tajemnicy wszystko, co usłyszysz i zobaczysz ani też nie ujawnisz nikomu tożsamości osób, które tu poznasz? - Przyrzekam. - Przyrzekasz popierać grupę w jej działaniach na rzecz wspólnej sprawy, jak również pomagać swoim braciom oraz być posłusznym w granicach rozsądku temu, kto będzie twoim przywódcą? - Przyrzekam, w granicach rozsądku. - Wiesz, że złamanie tego przyrzeczenia pociąga za sobą największe nieszczęścia? Godzisz się na to i akceptujesz? - Tak, akceptuję. - Zgadzasz się poddać próbie katarskiego chrztu, wiedząc, że możesz zostać odrzucony i przeżyć wielki duchowy ból? Jaime zawahał się wobec tych nieznanych sobie dotąd szczegółów, ale doszedł do wniosku, że już za późno na wątpliwości i odpowiedział: - Tak, zgadzam się. - Wypij więc zawartość tego kielicha i nie odstawiaj go na stół, póki go nie opróżnisz. Jaime podniósł złocony kielich i poczuł, że jest dziwnie ciężki. Napój miał smak czerwonego wina, niskoprocentowego, ale o silnym korzennym i słodkim smaku. Wypił do dna. - A teraz odmówmy Ojcze Nasz, aby Bóg dobry udzielił nam swojej pomocy; tobie, byś przeszedł próbę wtajemniczenia, a mnie, bym ją należycie przeprowadził - rzekł Dubois łagodnym głosem. - Ojcze Nasz, któryś jest... - Dubois zaczął odmawiać modlitwę, a pozostali przyłączyli się do niego. Wzrok Jaimego zwrócił się ku gobelinowi, jakby przyciągnięty przez magnes. Mechanicznie odmawiał modlitwę i stwierdził, że ona nieco się różni od tej, której nauczył się od rodziców i w kościele, ale nie wydało mu się to ważne. Czuł, jak rozluźnia się jego ciało i umysł i jak popada w inny rodzaj wrażliwości. Ten gobelin! Czy smok naprawdę się poruszył? W gobelinie było jeszcze coś więcej. Był tego pewny. Żył własnym życiem. Kiedy skończyli modlitwę, poczuł, że ręka Karen zaciska się na jego dłoni. - Chodź - powiedziała, wyprowadzając go zza stołu. W pokoju był wąski tapczan i kilka krzeseł. Karen kazała mu się położyć, sama usiadła po jego prawej stronie, Kevin po lewej, a Dubois z tyłu. Jaime nadal patrzył na kobierzec z pozycji leżącej. Postacie nabierały ruchu, boskie oczy rozjarzały się. Poczuł ręce Dubois na swojej głowie i jakieś szczególne ciepło spływające z nich. Ciągle patrzył na gobelin, nie mógł oderwać od niego wzroku. Ogień był prawdziwy! Pomyślał, że za parę sekund cała tkanina spłonie. - Zamknij oczy, Jaime - usłyszał. Posłuchał polecenia Dubois, które przywodziło na myśl techniki relaksacyjne. Czuł, że jego ciało wiotczeje, a oddech staje się przerywany i wolny. Wkrótce w jego umyśle zapanowała pustka, zostały tylko poruszające się cienie dziwnych postaci i czuł jedynie nasilające się ciepło płynące z dłoni Dubois. Dochodziły do niego z oddali instrukcje Dobrego Człowieka, które zaczęły stawać się dziwne. Jaime automatycznie je wykonywał, nie kwestionując ich. Czyżby był pod wpływem hipnozy? Ta myśl jednak natychmiast się ulotniła. Uświadomił sobie wówczas, że nic go nie obchodzi. Nic na tym świecie i w tym czasie nie miało znaczenia. Koniec lipca Roku Pańskiego 1212. Pięć dziewcząt, z zasłoniętymi cieniutkim welonem ustami, tańczyło, kołysząc biodrami i podnosząc nad głowy wężowo wijące się ramiona. Pod tiulami zakrywającymi im piersi i odsłaniającymi brzuch, owijającymi się wokół kostek u nóg, odgadywało się krągłości ciał, poruszających się w rytm z daleka dochodzącej arabskiej muzyki. Obrazy, z początku zamazane, stawały się coraz wyraźniejsze w miarę nasilania się muzyki. Usłyszał okrzyki, owacje i śmiechy. Tłum uzbrojonych mężczyzn oraz nieliczne kobiety, być może małżonki żołnierzy, albo prostytutki, albo jedne i drugie, otaczał tancerki i klaskał. Zapadał zmierzch i lipcowy upał złagodniał w cieniu kilku wielkich pinii. Wojsko było szczęśliwe a szlachta zadowolona. Byli to zwycięscy wojownicy wracający z wyprawy krzyżowej, na której chrześcijańscy królowie Hiszpanii zadali straszliwą klęskę zastępom Almohadów. Tak, to prawda, że walczyli na obcej ziemi z wrogiem, który bezpośrednio nie zagrażał posiadłościom króla Aragonii Pedra II, ale pomagając teraz Kastylijczykom, oddalali od swej ojczyzny wielkie zagrożenie w przyszłości. Ponadto papież odpuścił im wszystkie grzechy i ogłosił to w bulli poświęconej krzyżowcom. Wszystkie grzechy. Choćby nie wiem, ile ich było i jak bardzo były śmiertelne. Dla wielu zgromadzonych to odpuszczenie było sprawą nie do pogardzenia, zważywszy na ciężar grzechów popełnionych przed krucjatą. A łupy zdobyte na Almohadach zarówno w walce, jak i w wyniku zajęcia wielu wiosek i miast, były niemałe. Konie arabskie, klejnoty, broń, tkaniny, łącznie z pięcioma tancerkami i przygrywającymi im muzykantami. Wszyscy byli zadowoleni i dobrze się bawili. Przewodniczyli uroczystości zasiadający przy stole z surowych desek najmożniejsi panowie, a wśród nich Jaime. Uczta miała się ku końcowi i stół z resztkami mięsiwa, chleba i owoców, przypominał pole bitwy. Wszyscy wznosili swoje kielichy w takt muzyki. Jaime jednak nie uczestniczył tym razem w śmiechach i żartach. Czuł jakiś niepokój. - Ach, kobiety! - Siedzący obok Jaimego jego przyjaciel Hug de Mataplana wstał i wznosząc ku tancerkom kielich oświetlony przez promienie zachodzącego słońca, recytował grzmiącym głosem zagłuszającym muzykę. - Dziełem wielkiego mistrza jest rytm waszych stóp, uśmiech waszych warg, światło waszych oczu, okrągłość waszych policzków...! - Tu przerwał i stał nieruchomy ze swym kielichem wzniesionym ku niebu. Zapadło wyczekujące milczenie. - Krągłość waszych tyłków. Śmiechy i owacje nastąpiły po zaimprowizowanym toaście Huga, który pozdrawiał wszystkich wokół swoim wzniesionym kielichem, a następnie wychylił go do dna i usiadł. Hug de Mataplana, szlachetny rycerz wyróżniający się męstwem na polu bitwy, był także wybitnym trubadurem, który w swych utworach nie ograniczał się do tematu miłości dworskiej, uprawiając poezję o wiele bardziej zmysłową. Hug usiadł, spoglądając na Jaimego z szerokim uśmiechem, ukazującym białe zęby olśniewające przy jego czarnej brodzie i czarnych kędzierzawych włosach. - Którą z nich chcielibyście mieć na tę noc, don Pedro - spytał Jaimego, ściszając konfidencjonalnie głos. - Jak wam się podoba ta z niebieskimi oczami? Widzicie, jak porusza biodrami? A jeśli znudziliście się już Fatimą, zostawcie ją mnie. Hug go rozśmieszył i Jaime był mu za to wdzięczny, ale postanowił nie odpowiadać i skupić uwagę na tańcu i na prowokacyjnych wargach, jakie kryły się za welonem. Muzyka, która była coraz szybsza i coraz bardziej intensywna, podczas gdy tancerki wirowały i skakały, dzwoniąc kastanietami, nagle ucichła, a zgromadzeni zaczęli głośno wiwatować i wznosić okrzyki. Dziewczyny wybiegły z sali, ochraniane przez gwardię królewską, która się zbytnio nie wysilała, by oszczędzić im obmacywania przez żołdactwo. Jeszcze się nie skończył mały tumult, kiedy wyglądający na około dwadzieścia lat młodzieniec, ze słabym zarostem, w stroju rybałta, stanął pośrodku kręgu i zaczął grać na lutni. To rybałt Huggonet, który przybył z Carcassonne i Tuluzy - wykrzyknął Hug i ta wiadomość dobiegła do żołnierzy po drugiej stronie stołu. Nowo przybyły zagrał parę nut na swoim instrumencie i zadziwiająca cisza zaległa w tłumie upojonym winem. Huggonet złożył ukłon, zdejmując czapkę i przemówił donośnym, potężnym głosem, który wszystkich zadziwił u młodzieńca wyglądającego tak wątło i niedojrzale: - Don Pedro, hrabio Barcelony, królu Aragonii, władco Okcytanii, Prowansji, Roussillon, Montpellier, pogromco Maurów pod Navas de Tolosa, proszę was, panie, abyście pozwolili zaśpiewać kilka strof, które podyktował pewien okcytański trubadur i moje własne serce. Znów zapadło milczenie i oczy wszystkich zwróciły się kujaimemu, który przez kilka chwil trwał nieporuszony, a potem uczynił przyzwalający gest ręką: - Masz moje pozwolenie. Huggonet wziął lutnię i cichym głosem, pół śpiewając, pół recytując, zaczął opowiadać o inwazji, którą od południa podjęły wojska Almohadów. O nietolerancji i fanatyzmie tych plemion, wrogo nastawionych do skłonnych do dialogu muzułmanów z Al-Andalus. O tym jak król Pedro przyjął do swych królestw uciekinierów, chrześcijan, żydów a nawet muzułmanów, którzy opuścili zajęte regiony i obawiali się utraty swojej religii, życia, albo jednego i drugiego. - O szlachetny, współczujący i tolerancyjny don Pedro! Huggonet śpiewał w swoim języku d’oc, ale wtrącał na tyle dużo słów aragońskich i katalońskich, by mogli go zrozumieć katalońscy i aragońscy żołnierze. Śpiewał o tym, jak chrześcijańskie matki, kładąc do kołyski swoje dzieci, lękały się o ich życie w obliczu nadciągającej z południa okrutnej nawałnicy. O tym, jak chrześcijańskie plemiona starożytnej Hiszpanii połączyły swoje siły i swoje losy, aby zażegnać niebezpieczeństwo. Głos Huggoneta przybierał na sile, stawał się coraz bardziej dramatyczny w miarę zbliżania się batalii. Wśród słuchaczy panowała zupełna cisza, a wzruszenie ściskało im gardło. 16 lipca Roku Pańskiego 1212 chrześcijanie i Almohadzi starli się na wysokich równinach Navas de Tolosa. Twardzi i zaprawieni w bojach byli Almohadzi, ale walecznymi okazali się Kastylijczycy, nieustraszonymi Nawarrowie, zuchwałymi Aragonczycy i Katalończycy. Wojownicy z Kastylii powstrzymali od frontu straszliwy atak niezwyciężonej dotychczas awangardy Almohadów. A tymczasem Katalończycy, Aragonczycy i Nawarrowie złamali środkową linię wojsk almohadzkich, tak jak chart łamie kręgosłup zająca, chwytając go zębami. Dzień chwały i dzień bólu! Chwały, kiedy rycerze aragońscy i katalońscy, ze swoim królem don Pedrem walczący z przodu zniszczyli główne siły wroga i doszli aż pod namiot almohadzkiego wodza Miramamolina. Dzień chwały, w którym don Pedro dowiódł, że jest pierwszym rycerzem Chrześcijaństwa, a jego rycerze ustępowali mu tylko o krok. I jak dzielnie walczyli rycerze i piechota! Dzień chwały i bólu, bo tylu było rannych i poległych w bohaterskiej walce! Wyrecytował imiona najwybitniejszych poległych w tej bitwie, a potem przybity opuścił prawą rękę, w której trzymał lutnię, jakby była martwa. Biła z niego rozpacz. W panującej ciszy można było usłyszeć mniej lub bardziej powstrzymywane lamenty i płacz. Huggonet przebiegł wzrokiem stojących w półkolu słuchaczy i zaczął znów śpiewać: Tacy dzielni piechurzy, tacy szlachetni rycerze, którzy nie wahali się odnieść ran lub zginąć, aby ratować Chrześcijaństwo. Chwała walecznym, którzy przeżyli! Huggonet ściszył teraz głos. Jak wielka chwała, sprawiliśmy bowiem, że Miramamolin, przedtem tak dzielny i niezwyciężony, od dnia bitwy ciągle ucieka! I nie przestanie uciekać, póki nie dotrze do Gibraltaru i nie wróci do Afryki! Jak wielka chwała dla chrześcijan, którzy ponieśli śmierć jako bohaterowie, a teraz są z aniołami po prawicy Pana Naszego Jezusa Chrystusa. Jak „wielka chwała dla was, którzy mnie słuchacie, którzy walczyliście w Navas. Będziecie więc zawsze wzorem bohaterstwa i będziecie żyć w pieśniach pisanych przez trubadurów i śpiewanych przez nas, rybałtów! Szeptem i głośno zagraną nutą Huggonet zakończył. Przez kilka chwil panowała cisza, wszyscy czekali na dalszy ciąg. Potem zaczęli klaskać i wiwatować. Chcieli więcej. Rybałt poczekał, aż umilkną owacje, zagrał dwie nutki i znów zapanowała cisza. Złożył nowy ukłon Jaimemu, prosząc go o pozwolenie, a ten skinął przyzwalająco ręką. Król Pedro, który własną krwią i krwią swoich poddanych broni ziemi i dusz Chrześcijaństwa, zostaje w tym czasie zdradziecko okradziony. Zaległa jeszcze głębsza cisza. Tłum ani drgnął. Jaime czuł, że dawny lęk ściska mu wnętrzności. Pod pretekstem walki z katarami Francuzi tylnym wejściem wtargnęli do domu króla Pedra, a papież był tym, który otworzył drzwi domu swojego wasala, Pedra zwanego Katolickim, walczącego w krucjacie przeciwko Maurom. Co za hańba, kiedy ci, którzy nazywają siebie katolikami, okradają broniącego ich katolickiego króla! Co za zdrada, kiedy senior łamie feudalną przysięgę chronienia swego wasala. Jakież okrucieństwo Francuzów zabijających kobiety i dzieci! Spytajcie w kościele Magdaleny w Beziers, gdzie Arnaut Amalric, bezecny legat Innocentego III, opat cystersów, splamił krucyfiks na głównym ołtarzu, święte ściany i posadzkę zalał krwią niewinnych! Nawet domu Boga nie uszanują ci, którzy zwą się jego przedstawicielami! Boże dobry! Owego dnia zabili w kościele osiem tysięcy Dobrych Chrześcijan, a dwadzieścia tysięcy w mieście, nie pytając, czy ktoś jest katolikiem czy katarem, zabijali mężczyzn, kobiety, dzieci i starców. Ty, Rzymie i ty, zakonie cystersów okryliście się hańbą na wszystkie wieki. Szlachetnego i wytwornego wicehrabiego Beziers i Carcassonne Raimona Rogera de Trancavall, najwierniejszego z wasali króla Pedra, przybyłego, by układać się z Francuzami i ratować poczciwych ludzi w Carcassonne także podle zamordowano. Mężny wicehrabio, twój pan i król don Pedro musi ciebie pomścić! Okradają króla, zabijają jego poddanych. Och, Okcytanio, moja ziemio! Co się z tobą stanie? Huggonet opuścił znów prawe ramię, znieruchomiał w pozie wyrażającej głębokie przygnębienie, milczał ze spuszczoną głową. - Śmierć Frankom! - krzyczał oburzony tłum. Skończmy z tymi nikczemnikami! Jaime czuł narastający w nim lęk, a oburzenie i nienawiść obudziły się w nim na nowo. Siedzący obok niego Hug powstał od stołu i wznosząc do góry pięść, krzyknął w stronę tłumu: - Drogo zapłacą za swą nikczemność! Tłum zawył. Siedzący po lewej stronie Jaimego Miguel de Luisian, chorąży jego wojska, zdawał się nie podzielać ogólnego oburzenia i waląc pięścią w stół, krzyknął: - Przeklęty Huggonet! - Jego głęboko osadzone oczy, między uniesionymi brwiami i zakrzywionym do dołu długim nosem, odbijające od reszty twarzy, nadawały mu wygląd młodego lwa. Rybałt wzniósł oczy do góry i znów zagrał na lutni. Jakież okrucieństwo okazał Simón de Montfort, kiedy w ubiegłym roku zajął Lavaur! Pani Guiraude de Montreal, piękna dama o cudnych ciemnych oczach została zgwałcona, wrzucona do studni i jeszcze żywa obrzucona kamieniami, które ją zabiły. A podły Simón powiesił jej brata America i owego smutnego wiosennego dnia spalono na stosie czterysta bezbronnych osób! Szmer oburzenia, prawie krzyk podniósł się, kiedy rybałt zrobił małą przerwę. Jaime czuł coraz większy niepokój. W czasie gdy don Pedro walczył z niewiernymi, zdrajca Simón, mimo złożonej przysięgi na wierność, zabija jego dobrych, chrześcijańskich poddanych. A Francuzi śmieją się i nazywają tchórzem naszego mężnego króla don Pedra. - Przeklęty heretyk! - rozległ się głośny krzyk i Miguel de Luisian przy trzasku tłuczonych kielichów i półmisków przeskoczył przez stół. Podbiegł do Huggoneta, który przerwał śpiew i patrzył na Miguela rozszerzonymi oczami. Ten w biegu wyciągnął obnażony miecz, którego ostrze zabłysło złowrogo w promieniach zachodzącego słońca. Rybałt zareagował z opóźnieniem i zdążył tylko cofnąć się o krok, a jego lutnia upadła na podłogę. Miguel chwycił go za gardło i uderzył pięścią w pierś. - Pokażę ci, zdrajco, co się dzieje z tym, kto znieważa naszego pana! Rybałt wydawał się kukiełką w rękach jasnowłosego olbrzyma, który trzymał go przed sobą za włosy, a do gardła przystawił mu miecz. Za Miguelem stanął natychmiast drugi blondyn, w którym wszyscy rozpoznali Abdona, jego giermka. Ten, również z obnażonym mieczem, zabezpieczał tyły swego pana. - Litości, panie! - zaczął krzyczeć Huggonet. - Tak mówią Francuzi, nie ja! Z jeszcze większym hałasem rozbijanych naczyń przez stół przeskoczył Hug de Mataplana, wyciągnął swój miecz i zawołał: - Miguel, puść go! Tłum się wzburzył. Grupki rycerzy i wojska próbowały przedrzeć się do środka kręgu, niektórzy z nożami w ręku. Straż królewska nie zdołała powstrzymać podnieconego żołdactwa. - Weź go sobie, jeśli się odważysz - odrzekł Miguel, pokazując w uśmiechu zęby, co czyniło go jeszcze bardziej podobnym do lwa i coraz silniej przyciskał ostrze miecza do szyi rybałta, który próbował odchylić głowę do tyłu. Huggonet krzyczał, ale jego głos nie miał już takiej, jak przedtem, siły. - Och, królu Pedro, ratujcie mnie! Przynoszę wam wiadomość! Jaime przejął inicjatywę. Było oczywiste, że za kilka chwil wywiąże się tu prawdziwa bitwa. Wstał i krzyknął głosem tak potężnym, że zagłuszył tumult, a i siebie samego zadziwił. - Zatrzymajcie się wszyscy! Kto zrobi choćby tylko jeden krok, o świcie zostanie powieszony. A wy, Miguel, natychmiast puśćcie Huggoneta. - Tak, panie - odrzekł Miguel, tnąc jednocześnie gardło rybałta. Huggonet upadł pod nogi Aragończyka, brocząc krwią. Jakby budząc się z koszmarnego snu, Jaime nadal widział skąpanego we krwi Huggoneta i uśmiech Miguela de Luisian. To był nie tyle uśmiech, co pokazanie ostrych kłów przez płowego lwa, który ciesząc się agonią swojej zdobyczy, rzucał wyzwanie temu, kto by się odważył mu ją odebrać. Jaime stopniowo uświadamiał sobie, gdzie się znajduje, zamazany obraz gobelinu stawał się wyraźniejszy, a przedstawione na nim postacie były nieruchome. Słyszał, że Dobry Człowiek recytuje jakąś monotonną i niezrozumiałą kantylenę i czuł ciepło jego rąk. Dziwny zapach świec był silniejszy, bardziej intensywny, a jego własne ciało pod tuniką spływało potem. Boże, co to za uczucie! Wydawało mu się, że to wszystko zdarzyło się przed paroma sekundami! Próbował wstać, ale brak mu było sił. Znów padł na sofę i zamknął oczy. Nadal widział krew i zęby Miguela. Dubois skończył modlitwę i zdjął ręce z głowy Jaimego, który poczuł zimno w miejscu, gdzie one spoczywały. - Jaime, dobrze się czujesz? - To była Karen, która czule głaskała mu rękę. Nie od razu odpowiedział. - Tak. - Otworzył oczy i wreszcie udało mu się wstać. - Przeżył to pan, prawda? - pytał Kepler i Jaime zdziwił się, że on jeszcze przy nim siedzi. - Odbył pan podróż w swoją przeszłość, w wiek XIII, tak? - Skąd pan to wie? Jak pan może wiedzieć, co przeżyłem? - To łatwe, przyjacielu - odrzekł Kepler powoli. - Tego się spodziewaliśmy. A może mam pana nazywać don Pedro? Zresztą pan krzyczał, wydając nam rozkazy. Niewiele z nich zrozumiałem, ale sądzę, że było to w języku d’oc, lub w starokatalońskim. Jaime był zdumiony. Pragnął tego, ale nigdy by się nie spodziewał, że to naprawdę nastąpi. Czuł się zagubiony. Musiał się nad tym zastanowić. - Jaime - odezwał się łagodnie Dubois - czy jest pan w stanie teraz mówić? Jest to przeżycie ciężkie i traumatyczne. - Tak, ale przedtem chcę się ubrać. Zimno mi. - Był spocony i miał dreszcze. - Proszę się przebrać. Kiedy pan skończy, porozmawiamy. Wytarł się tuniką i ubrał, a kiedy wrócił do pokoju, zastał samego tylko Dubois, któremu opowiedział ze szczegółami, co przeżył. - Ma pan szczęście - powiedział Dubois. Przypadki, w którym takie przeżycie następuje zaraz po chrzcie duchowym, są bardzo rzadkie i to ma znaczenie. - Jakie znaczenie? - Takie, że pan jest nie tylko tym kim, naszym zdaniem, pan był, ale ma pan do odegrania kluczową rolę. Ma pan do spełnienia pewną misję. - Jak mogę być tym kim, waszym zdaniem, byłem. - Jaime się zdziwił? - Czy to znaczy, że mnie szukaliście? A jeśli tak, to jak mogliście mnie spotkać? - Niektórzy z nas byli już przedtem tam, gdzie pan był przed chwilą. I udało się nam pana rozpoznać. - Udało się wam rozpoznać we mnie osobę, którą przed chwilą byłem? - Jaime nie mógł się otrząsnąć ze zdumienia. - Kto mnie rozpoznał? I o jakiej misji pan mówi? - Dzisiaj miał pan już aż nadto emocji. Gdybyśmy wcześniej opowiedzieli panu o tym, co pan przed chwilą przeżył, nigdy by pan w to nie uwierzył. Teraz nie ma rady, musi pan uwierzyć. Odpowiedzi na niektóre pytania przyjdą same, kiedy pan dozna dalszych przeżyć. Innych odpowiedzi udzielimy panu później, kiedy przyswoi sobie pan dzisiejsze doświadczenia. Są też pytania, których jeszcze nie sformułowano i odpowiedzi na razie są zbyt niebezpieczne. Proszę nam zaufać, pozwolić się prowadzić, a w stosownym czasie będzie pan wiedział wszystko. - Co teraz mogę wiedzieć? - Musi pan wiedzieć, że ustawił się pan na bardzo wysokiej pozycji w naszej grupie. Musi pan wiedzieć, że związał się pan z nami w sposób nierozerwalny, ponieważ część pana, to, co niektórzy nazywają prawdziwym ja, żyła przedtem. W czasie jednej ze swych egzystencji stykał się pan z wieloma osobami tworzącymi naszą grupę. Król Pedro II Katolicki, który żył w średniowieczu, na przełomie XII i XIII wieku jest jednym z pana duchowych przodków. Mieliśmy takie podejrzenie, a teraz mamy pewność. - Co mam teraz robić? - Przyswoić sobie to, co pan dzisiaj przeżył. Zastanowić się nad tym. Teraz jest już pan wtajemniczony i być może sam, bez niczyjej pomocy, będzie pan doświadczał dalszych przeżyć. Niech pan się nie przymusza, one same do pana przyjdą w sposób najzupełniej naturalny. Przeżył pan konkretny moment życia historycznej postaci, o której być może nigdy przedtem pan nie słyszał. Czyż nie tak? - Tak. Niezbyt dobrze znam historię średniowiecza. - Tym lepiej. Niech pan pozwoli, by historia ożyła w panu. Pedro II Aragoński istnieje w podręcznikach historii. Niech pan do nich nie zagląda, nie pyta znawców. Proszę nie pozwolić, by pana to warunkowało, musi pan zakończyć swój cykl wspomnień i dopiero wtedy będzie mógł pan zestawić swoje przeżycia z tym, co na ten temat napisano. Jaime zastanawiał się przez kilka chwil nad słowami Dubois. - To, co pan mówi ma sens - stwierdził. - Teraz Karen i Kevin odwiozą pana tam, gdzie się spotkaliście. Ubolewam, że musimy stosować takie środki bezpieczeństwa, które mogą się panu wydać śmieszne, ale wkrótce pan pozna to miejsce i zrozumie konieczność utrzymania go w tajemnicy. Teraz mogę panu tylko powiedzieć, że jest pan na Górze Bezpiecznej, na którą wstęp mają wyłącznie osoby należące do naszej organizacji. Proszę skorzystać z weekendu i nie oddalać się zbytnio od Karen. Jestem pewny, że ona pozostanie bardzo blisko pana. - Dlaczego pan tak sądzi? - Jaime zastanawiał się, co Dubois wie o jego romansie z Karen. Czy ta miłość była w planach katarów? - Ona była pańską chrzestną przy pana duchowym chrzcie, co nakłada na nią pewną odpowiedzialność. Karen musi odwołać wszelkie swoje zajęcia na ten weekend, by być przy panu. To trudny moment i ona musi panu pomóc. Kevin też jest za pana odpowiedzialny, ale odnoszę wrażenie, że pan woli być z Karen. - Po chwili dodał z uśmiechem, który nie łagodził intensywności jego spojrzenia. - A może się mylę?.... Czuł się dziwnie: ciemne okulary nie tylko nie pozwalały mu poznać powrotnej drogi, ale też symbolizowały jego sytuację w tej przedziwnej przygodzie, w której poruszał się na ślepo. To, co jeszcze wczoraj wydawało się grą, teraz stało się zbyt realne i całkowicie wymykało się spod jego kontroli. Ktoś jednak to kontrolował, a on musiał tańczyć, jak marionetka, gdy ten ktoś pociągał za sznurki. Myśl o tym go irytowała. Jednakże przeżył coś nadzwyczajnego, nieoczekiwanego i realnego. Miał tysiąc pytań, był podekscytowany a zarazem skonfundowany. Musiał to wszystko przemyśleć, zrozumieć co zaszło, przyswoić i być może wtedy zdoła uwierzyć w to, co teraz wydaje mu się nieprawdopodobne. Karen w drodze powrotnej kilkakrotnie próbowała nawiązać z nim rozmowę, ale Jaime ucinał ją. Postanowiła więc uszanować jego milczenie i wymieniła tylko kilka nieistotnych uwag z Keplerem. Wreszcie dojechali do centrum handlowego i przesiedli się do samochodu Karen. - Mogę zdjąć okulary? - spytał, gdy samochód ruszył. - Tak. Przykro mi z powodu tej tajemniczości, ale musimy chronić to miejsce. - Dlaczego musicie mieć bezpieczne miejsce? - spytał Jaime. - W tym kraju każda religia, która respektuje choćby minimalnie prawo, jest dozwolona. - Wkrótce to zrozumiesz. Być może któregoś dnia będziemy potrzebowali tego tajnego schronienia, które nazywamy Bezpieczną Górą, Montsegur. Proszę, nie pytaj już więcej o to, tylko mi zaufaj - powiedziała z błagalnym gestem. - Karen, zrozum, że chociaż mnie o tym uprzedziliście, ta sprawa wydaje mi się coraz bardziej tajemnicza. Zamiast odpowiedzi pojawiają się coraz to nowe pytania, a ty mnie prosisz o zaufanie. Ufam ci, ale widzę, że tańczę w rytm muzyki, którą ktoś gra. To mi się nie podoba. - No dobrze, ale przynajmniej tańczymy razem. Czy to nie jest dla ciebie pociechą? - posłała mu jeden ze swoich najbardziej czarujących uśmiechów. - Daj sobie i mnie czas. Stopniowo będą przychodzić odpowiedzi. To nie jest podróż turystyczna na plażę Waikiki na Hawajach, tylko podróż duchowa. Tu nie ma biur podróży ani map. Ja też mam wiele pytań i czasem idę swoją drogą po omacku. - Masz ochotę na makaron i dobrą sałatę? - spytała nagle z ożywieniem. Znam bardzo przyjemną włoską restaurację tu niedaleko. Zapraszam cię. Opowiesz mi o swoim przeżyciu, dobrze? Restauracja była zachwycająca. Jedzenie i wino naprawdę dobre i Jaime w miarę jedzenia odzyskiwał dobry humor. Karen z uwagą słuchała jego relacji i od czasu do czasu przerywała ją pytaniami. - Te wspomnienia rozpoczynają pewien cykl. Mamy przywilej wykorzystania lekcji z naszej przeszłości - wyjaśniła mu po wysłuchaniu opowiadania. - Niektóre lekcje mamy przyswojone, tkwią w naszej podświadomości. Niestety, z pewnymi doświadczeniami nie daliśmy sobie rady i nie przezwyciężyliśmy przywar, które ciągną się za nami jako pozostałość po innym życiu. I tak podążamy od błędu do błędu, aż nauczymy się lekcji. To jest proces, który coraz bardziej przybliża nas do Boga. Przyjrzałeś się gobelinowi? - Jak mógłbym mu się nie przyjrzeć? Jest fascynujący. - To autentyczne dzieło z XIII wieku, wyhaftowane przez samą Korbę de Landa y Perelha i jej damy, katarki, chociaż rysunek i być może model pochodzą z wieku XII. Znawcy sztuki romańskiej przypisują autorstwo nieznanemu malarzowi, prawdziwemu dwunastowiecznemu Picassowi. Nazywają go Mistrzem z Tatlll. Bardzo niewiele jego dzieł się zachowało do naszych czasów, ale on był prawdziwym geniuszem. - Katarzy odrzucali kult obrazów i dlatego, a także dlatego, że inkwizycja spaliła wszystko, co do nich należało, ten gobelin jest unikatem. Był używany do nauczania podstawowych pojęć dzieci i nowicjuszy. Przedstawia fundamentalne elementy wiary ówczesnych katarów. Jest częścią legendarnego skarbu, który ocalał w Montsegur, na Bezpiecznej Górze. Wtedy była to mała ufortyfikowana wioska, schronienie ostatnich katarów, którzy stawili opór inkwizytorom. - Oczy Karen błyszczały, a słowa były pełne pasji. - Z gobelinem i kilkoma księgami zawierającymi podstawy prawdziwej wiary katarskiej, kilku wyznawców zdołało uciec tajnymi górskimi ścieżkami, zanim wioska wpadła w ręce naszych wrogów. Przez wiele wieków te wierzenia i nauki trzymano w tajemnicy, aby uniknąć prześladowań i przekazywano je małym grupom wiernych. - Jak ten autentyczny gobelin dotarł do Ameryki? - Dobre jedzenie osłabiło nieco krytycyzm Jaimego. - Czy to nie jest imitacja lub nowoczesna podróbka? - Gobelin poddano próbie węgla i stwierdzono, że istotnie pochodzi z XII lub XIII wieku. Przodkowie Petera przywieźli go z Francji w nadziei, że w Nowym Świecie będą mogli w warunkach większej wolności rozprzestrzeniać swoją wiarę. Niewiele lat temu kataryzm wyszedł z podziemia, chociaż kwestie bardziej skomplikowane są zastrzeżone tylko dla wtajemniczonych, dla tych, którzy mieli szczęście żyć w przeszłości. - Co oznacza wielka podkowa w centrum gobelinu? - Reinkarnację. Obecnie wraz z modą na duchowość orientalną, zaczyna być akceptowana, ale w Europie osiemset lat temu katarzy już w nią wierzyli. - Może dlatego palono ich na stosie - powiedział cynicznie Jaime. - Dlatego, a także dlatego, że atakowali Kościół Katolicki, który żył w dostatku i zagarniał wszelkie dobra materialne, dając przykład wszystkiego, tylko nie ubóstwa i czystości. Wiara katarów szybko się rozprzestrzeniała i papież bał się utracić swą władzę doczesną i bogate darowizny, jakie składała mu szlachta w zamian za zbawienie swojej duszy. Dlatego papież, z pomocą szlachty z północy, zwłaszcza z Francji, zorganizował krucjatę przeciw katarom, wymyślił inkwizycję, aby zniszczyć ich wiarę. Ale nie mogę ci więcej opowiadać; to ty musisz sobie przypomnieć. - Powiedziałaś mi, że ty też sobie przypomniałaś. To prawda? - Tak. To prawda. - A więc teraz twoja kolej, żeby mi o tym opowiedzieć. Czy żyłaś w tym samym czasie co Pedro II Katolicki? Znałaś go? - Opowiem ci o moich wspomnieniach - zgodziła się Karen - ale uprzedzam, że na razie niektóre rzeczy pominę. To mój obowiązek. - Zgoda. No to zaczynaj - powiedział niecierpliwie. - Kilka razy przeżyłam to, co przeżywała pewna młoda dama, należąca do katarów, która była świadkiem oblężenia Montsegur. Przypominasz sobie, że pewnej nocy obudziłam się z krzykiem z koszmarnego snu i ty mnie uspokajałeś? - Oczywiście, to była nasza pierwsza noc. Nie sądzę, bym mógł kiedykolwiek o niej zapomnieć. - Otóż to nie był koszmarny sen. - A co? - Przypomnienie. Napawające lękiem. - Jak to przypomnienie? - zdziwił się Jaime. - Przecież nie byłaś na uroczystości z gobelinem. - Gobelin, napój w kielichu, modlitwa Dobrego Człowieka, to tylko narzędzia pomagające w przypominaniu i czasem są zupełnie nieprzydatne. Doświadczenie jest twoje i pochodzi z twego wnętrza. Gdy twoja świadomość się zaktywizuje, może się zdarzyć, że sam sobie przypomnisz, kontynuując to, co pozostało niedokończone. - A co ci się przypomniało tamtej nocy? - Jak ci już mówiłam, byłam katarską panią zamkniętą w wiosce Montsegur, obleganej przez Francuzów i inkwizycję. - I co się stało? - Nie wiem, Jaime. I tego muszę się dowiedzieć - odrzekła ze smutną miną. - W gruncie rzeczy to przypomnienie zamieniło się dla mnie w koszmarny sen. Często budzę się w nocy z tymi samymi obrazami, które znikają zawsze w tej samej chwili. Jestem zablokowana, nie mogę posunąć się dalej. Tak jakby trzeba było czegoś więcej, żeby zakończyć przypomnienie i zamknąć cykl. - Ale co widzisz? - Jestem na placyku w małej oblężonej wsi, w mroźną noc. Idę cicho, sama i nagle ukazuje się biała postać, widmo, które mnie przeraża. Przeszywa mnie dreszcz strachu. I na tym się kończy wizja, która powtarza się wiele razy, a ja nie mogę posunąć się dalej. - A Dubois? Dlaczego ci nie pomaga? - zapytał Jaime z niepokojem. - Odbyliśmy wiele razy ceremonię taką jak dzisiejsza, bym sobie mogła przypomnieć, co było dalej. Bez rezultatu. Mówią, że jeszcze nie jestem przygotowana, że to samo przyjdzie i się skończy. - Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Znałaś mnie w swoim poprzednim życiu? - Nie odpowiedziałam Jaime, bo nie powinnam. - Karen wpatrywała się w niego swoimi intensywnie niebieskimi oczami. - Musisz pogrzebać w swojej pamięci. To ty musisz powiedzieć, czy mnie tam spotykasz i kim ja jestem. - Uśmiechnęła się do niego czule. - Jeśli mnie rozpoznasz i okaże się, że nasze przeżycia się zbiegają, że byłam dla ciebie kimś ważnym, będzie wspaniale. Nie sądzisz? - Tak, Karen. Masz rację. Magia, jaka ich otaczała w restauracji, rozwiała się zaraz przy wyjściu i kiedy wsiadali do samochodu Karen, Jaime był znów krytyczny i zirytowany. Dlaczego właśnie jemu dano przywilej przypomnienia sobie poprzedniego życia, choć był nowym przybyszem w grupie? Co katarzy chcieli uzyskać, werbując go? Jaka jest rola Karen w tej intrydze? Za dużo pytań, za dużo tajemnic. Katarzy omotali go subtelną pajęczyną, a Karen ukrywała to, co wiedziała. Dlaczego musiał znosić tę śmieszną komedię ze ślepymi okularami? - Karen, proszę, zawieź mnie do domu. - Do twojego domu? - Tak. Muszę zostać sam. - Ależ Jaime, miałam tyle planów, myślałam, że wyjdziemy gdzieś na kolację i spędzimy razem noc. - Nie, Karen. Przykro mi. Innym razem. Dzisiaj muszę zostać sam i pomyśleć. - Uważam, że najbardziej potrzebujesz rozmowy ze mną - odpowiedziała z uśmiechem i porozumiewawczym spojrzeniem. - No chodź, obiecuję, że dobrze cię potraktuję. - Przykro mi, nie nalegaj. - Jaime usiłował opanować rozdrażnienie, ale nie mógł uniknąć suchego tonu. - Odwieź mnie do domu. - Jak chcesz, ale przypominam ci, że twój samochód stoi pod moim domem. - Zupełnie zapomniałem. Będziesz tak dobra i mnie podrzucisz? - Oczywiście. Resztę drogi przebyli w milczeniu, w radiu Mark Collie śpiewał Trouble’s coming like a train. Przeczuwał, że w to słoneczne zimowe popołudnie, podobnie jak w piosence, nadciąga burza i czarne chmury zakryją niebo. Zatrzymując samochód przed samochodem Jaimego, Karen powiedziała: - Jim, moim obowiązkiem jest dziś być przy tobie, ale nic na to nie poradzę, że ty nie chcesz zostać ze mną. Jeśli jednak będziesz mnie potrzebował, zadzwoń, będę w domu. Do widzenia. I podała mu usta do pocałunku. Jaime musnął je tylko. Wargi Karen podążyły za cofającymi się ustami Jaimego, ale ich nie dosięgły. - Dziękuję, do zobaczenia - powiedział na pożegnanie i ruszył całym pędem, na jaki mógł sobie pozwolić na krótkim odcinku do budki strażnika. Pojechał na wschód przez Ventura Freewy. Jechał zbyt szybko. Zdawał sobie z tego sprawę. Czy to, co przeżył, było rzeczywiste? Czy też był to rodzaj hipnozy, podczas której katarzy wprowadzili do jego umysłu przeżycie zakonserwowane w puszce? Rzeczywistość wirtualna powstała w wyniku sugestii? Jak sen mógł być tak realny? Ile innych ludzi przeszło już przez to samo i uważało się za króla aragońskiego Pedra II? Czy Dubois i jego przyjaciele opanowali tak niezwykłe metody? Jeśli tak, to jak potężną dysponują bronią pozwalającą im mieć kontrolę nad wolą innych ludzi! Czuł ponadto, że jest zależny od Karen nie tylko z powodu gorącego pożądania płciowego. To coś gorszego. Możliwe, że się zakochał i dlatego był bezbronny. Bardzo bezbronny. A ona? Czy go kochała. Czy tylko wykorzystywała dla swoich osobistych interesów i celów sekty? Gdyby chciała, mogłaby wykorzystać ich związek przeciwko niemu w Korporacji. Miałaby wszelkie dowody na to, że z sobą sypiali. Tak jak zrobiła to Linda z nieszczęsnym Douglasem. Linda. Był pewny, że ona też należała do sekty katarów. Karen nie chciała mu tego powiedzieć. Dlaczego Linda zniszczyła karierę zawodową Douglasa, oskarżając go, zamiast po prostu z nim zerwać? Był pewny, że katarzy mieli z tym coś wspólnego. Czy dążyli do przejęcia kontroli nad Korporacją? Karen zapytała go, czy teraz, kiedy nie ma Douglasa, który był jego konkurentem, będzie następcą swego szefa. Odpowiedział, że prawdopodobnie tak. Po zejściu White’a ze sceny, tak jak uczynił biedny Kurth, lecąc na dół z trzydziestego pierwszego piętra, on, Jaime Berenguer zostałby prezesem audytu. Jego zadaniem było kontrolowanie tego, co się działo w Korporacji. Podporządkowując go sobie, katarzy, którzy przeniknęli do firmy, mogliby wiele rzeczy robić bezkarnie. Mogliby wywierać wpływ na umysły milionów ludzi w Stanach Zjednoczonych i na całym świecie. A może na miliardy. Rozpowszechnialiby swoje poglądy wykorzystując potężne medium jakim jest Davis Corporation, ta kolosalna machina propagandowa. A następnie na użyźnionym gruncie łatwo by rozkwitło ich credo. Czy mógł się zgodzić na coś takiego? Na zdradę rodzinnej tradycji poszukiwania wolności, na utratę szacunku do samego siebie? Mój Boże! Jakże niegodziwy i niepewny czuł się teraz! Czy sprzeda swą wolność za miłość Karen? Bał się odpowiedzieć na to pytanie. Zaalarmowały go światła samochodu jadącego z tyłu. Zmniejszył prędkość i stanął na poboczu autostrady. Za nim zatrzymał się policyjny samochód. Cholera! Wiedział, że jedzie za szybko. Dokumenty. Próba alkomatu. Całe szczęście, że pił mało i dosyć dawno temu. Zbliżał się do granicy prędkości, ale jej nie przekroczył. Po południu Jaime grał na gitarze i śpiewał pieśni o błękitnych wodach Pacyfiku, które widział z okien swojego mieszkania, za palmami ogrodu. Między jednym a drugim łykiem brandy, głaszcząc krągłe kształty swej przyjaciółki gitary, rozmyślając wciąż na nowo o tym, co zaszło, zasnął. Obudził się, kiedy słońce kryło się już w oceanie. Była to dobra sjesta, czuł się rześki i wypoczęty. Coś mu się śniło, ale nie pamiętał co, powiedział sobie, że to nieważne. Nastrój mu się zmienił, miał jeszcze wiele pytań, ale już go nie dręczyły zanadto. Co będzie robił w nocy? Wiedział, że Karen na niego czeka, że mogłaby uciszyć jego niepokój, że chce być z nią. Czuł jednak, że teraz musi oderwać się od ziemi i przypiąć sobie skrzydła. Karen zawładnęła nim, zdominowała go, kontrolowała, absorbowała. Pobiec teraz do niej, znaczyłoby zapuścić na zawsze korzenie w doniczce. A tej nocy chciał fruwać, poczuć, że jest wolny. Wziął prysznic, ubrał się i wyszedł w ciemność nocy. Obudził się w nim dawny duch przygody, noc ze swoimi światłami go pociągała, fascynowała tym, co mogła w sobie kryć. Na sercu czuł jednak lekki ciężar. Wiedział, że ten mały ból ma imię Karen. Chciał go przezwyciężyć. Przerwać uzależnienie. Odzyskać wolność, którą stracił, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Pragnął innej kobiety, żeby się przekonać, że Karen nie jest nie do zastąpienia. Przypomniał sobie pewną japońską restaurację, bardzo oryginalną, z wielkim wyborem sushi. Problem kolacji został więc rozwiązany. Potem pójdzie do Ricarda i być może noc okaże się dla niego łaskawa. Poczuła, że dawny lęk ściska ją w środku żelazną ręką. Pośrodku placyku w oblężonej wsi na szczycie pirenejskiej góry znowu ukazało się jej widmo, stojące nieruchomo na jej drodze. Tak jak tyle razy przedtem jej lęk wzrastał wraz ze zbliżaniem się zjawy, a bicie serca stało się prawie słyszalne. W tej właśnie chwili zawsze budziła się ze snu i wszystko znikało. Dziś jednak było inaczej. Była gotowa iść aż do końca. Zjawa zaczęła do niej podchodzić, wychodzić ze słabej poświaty bijącej z chaty i wkraczać w oddzielający ich pas ciemności. Serce galopowało w jej piersi, ale przełykając ślinę, postanowiła wytrzymać. Przy świetle gwiazd nie tyle widziała, co czuła zbliżanie się widma znajdującego się w odległości zaledwie paru metrów. Kontury białej postaci rozpływały się w ciemnościach, stawały się prawie niewidoczne, ale zbliżała się! Karen chciała się cofnąć, uciekać. Czuła, że to coś strasznego, jakby preludium śmierci. Bezcielesny anioł, zwiastujący złą nowinę. Ogarnęła ją panika, ale musiała nad nią zapanować. Musiała dojść aż do końca. Jeśli się jej nie uda, wizja znów się rozpłynie i koszmar powtórzy się jeszcze tysiąc razy. Drżała na całym ciele, a zjawa zbliżała się do niej powoli, nie ubłaganie. Czuła, że już jest przy niej. Ciało spięte do ostatecznych granic szykowało się do przyjęcia ciosu, serce o mało nie pękło jej ze strachu. Ale wytrzymała. Postać nabierała wyraźniejszych konturów. Już była przy niej. I wtedy ją rozpoznała. - Bóg z tobą, siostro - rzekła zjawa. - Bóg z tobą, Dobry Człowieku - odpowiedziała, czując przy tym niewysłowioną ulgę i rozluźnienie wszystkich mięśni. Potrzebowała czasu, aby dojść do siebie. Skąd ten strach przed najlepszym przyjacielem? Był to Bertrand Marti, biskup Montsegur, mężczyzna wysoki i szczupły, z gołą głową mimo mrozu. Jego gęste siwe włosy rozwiewały się w podmuchach wiatru. Skąd ten lęk przed jedynym człowiekiem, który mógł jej pomóc? Może stąd, że po raz pierwszy miała zamiar go oszukać, ukryć coś przed nim? Może z poczucia winy? Karen podeszła do niego, ujęła jego ręce, by ucałować rękawicę, a on z szacunkiem złożył pocałunek na jej kapturze. - Co robicie tak wcześnie rano, pani Korba - spytał głębokim głosem. - Nie mogłam spać, Bertrandzie - odrzekła, nie puszczając jego rąk - i przyszłam, żeby popatrzeć na wschód słońca. Dobry Człowiek nic nie rzekł, ściskając nadal jej ręce. Ona poprzez ciemność czuła przenikliwe spojrzenie starca. Przekazywało ono pokój, który ogrzewał serce, pozwalając zapomnieć o mrozie. - Co tutaj robicie? - zapytała, ale nie otrzymała odpowiedzi. - Nie mówcie mi tylko, że ktoś zmarł tej nocy, nie chcę tego wiedzieć, Bertrandzie. - Czekałem na was, pani. - Na mnie? Dlaczego? - zapytała, cofając gwałtownie ręce. Milczał, ale ona czuła poprzez ciemność jego wzrok i płynący zeń spokój. - Jak długo jeszcze wytrzymamy - pytała dalej Karen, nie czekając na odpowiedź. - Wiecie to, pani, lepiej niż ja. Nie wiemy. Skończyło się nam już drewno a także żywność. Nasi ludzie są wyczerpani, a katapulty naszych wrogów niszczą wszystko. - Czy jest jakaś nadzieja na przyjście pomocy? - Żadna. Ani od cesarza Fryderyka II, ani od króla Aragonii, ani od hrabiego Tuluzy. Nikt nam nie pomoże. - O Boże dobry! Jesteśmy ostatni i z nami umrze cywilizacja Okcytanii. Zabiją nasz okcytański język i naszą katarską religię. Na zawsze zniknie kultura tolerancji, poezji i trubadurów. Dlaczego nas prześladują, zabijają i palą na stosach? Czy Chrystus nie nauczał ich, tak jak nas, miłości bliźniego? Dlaczego Bóg dobry pozwala, by diabeł odniósł zwycięstwo i by dzieło Stwórcy złego, Boga złego zapanowało nad światem? - Nie traćcie nadziei, pani, nie wszystko kończy się tutaj. Wiecie, że kilka tygodni temu, Pere Bonet wraz z innymi braćmi zdołał przemknąć się przez okrążenie i ukryć nasz skarb w bezpiecznym miejscu. W ten sposób ocalały pisma dotyczące naszej wiary i gobelin z podkową, który wy z innymi damami wyhaftowałyście. Nasza wiara, nasze przesłanie nie spłonie wraz z nami na inkwizytorskich stosach. Misja Boneta się powiedzie i do przyszłych pokoleń dotrze nasza myśl. - Zmęczony Bertrand zamilkł i dopiero po chwili wrócił do przerwanego wątku. - Dzisiaj, w tych ciemnych czasach opanowanych przez diabła są dwa Kościoły: jeden, który ucieka i przebacza; to nasz Kościół, i drugi, który rabuje, prześladuje i odsądza od czci i wiary; to ich Kościół. Jednakże ci, którzy nas prześladują też w przyszłości ujrzą światło Boga dobrego i przyłączą się do jego dzieła, a Bóg nienawiści zostanie pokonany na zawsze. - Bertrand znów ujął jej dłonie. - A teraz, pani, rozpogódźcie swoją duszę. Nie lękajcie się o życie tych, których kochacie ani nie lękajcie się własnej śmierci. Śmierć jest tylko krokiem, który musimy zrobić. - Nie boję się śmierci, Dobry Człowieku, ale kapitulacji. Montsegur musi stawiać opór aż do końca. Katolicy będą mogli stanąć na tej świętej ziemi dopiero wtedy, kiedy zginie jej ostatni obrońca. - Pani, to nie jest możliwe. Broniący nas żołnierze są w większości katolikami i są jeszcze niewinne dzieci, które dopiero rozpoczęły cykl życia i muszą go zakończyć. - Ale oni każą dzieciom wyrzec się katarskiej wiary i w ten sposób utracą one przesłanie Boga dobrego. Nie, Bertrandzie, lepiej, żeby umarły tu, z nami, niż żeby wpadły w ich ręce. - Nie, pani, nie możemy za nie decydować i zamknąć, wbrew naturze, kres ich życiu. Czy nie widzisz, że czyniąc to, spadlibyśmy do poziomu naszych prześladowców? Czy uważasz, że jesteś w posiadaniu jedynej prawdy i masz prawo decydować o życiu niewinnych dzieci? One muszą żyć i nie martw się o ich dusze. Będą podążać swoją drogą, aż dojdą do Boga dobrego. - Macie rację i dlatego to wy zostaliście wybrani, a nie ja. Nie mogę jednak patrzeć na to, jak dumni mieszkańcy Okcytanii są gnębieni, upokarzani, torturowani i paleni na stosach. Nie chcę też widzieć sztandarów naszych wrogów powiewających nad Montsegur. Ja się nie poddaję, ale dowiedziałam się, że mój mąż jutro zamierza podjąć rokowania w sprawie kapitulacji. - Karen znów chwyciła starca za rękę. - Czy to prawda, Bertrandzie? Wy nie możecie skłamać, a on nie chce mi powiedzieć. Odpowiedzcie, na miłość Boga dobrego! Mówcie! Mężczyzna spojrzał jej w oczy, ale nie odpowiedział. - A więc to prawda - widząc, że on nadal milczy, mówiła dalej. - Ja umrę wolna. Nie podporządkuję się zasadom nienawiści. Nie będą mnie sądzić ani nie spalą. - Pani Korba, moja droga, nie pozwólcie, by zaślepiła was wasza duma i nie czyńcie nic, co by opóźniło ewolucję waszej duszy. Okażcie pokorę tak jak Chrystus, który choć był Bogiem, pozwolił się sądzić ludziom. - Bóg dobry wie, że wkrótce umrę i nie sądzę, by miał jakieś preferencje co do rodzaju mojej śmierci. Wybaczcie mi, ojcze, ale w tym życiu nie pozwolę, by wróg położył na mnie rękę i mnie upokorzył. Udzielcie mi consolamentum. - Nie, moja córko - zawołał starzec, puszczając jej ręce i obejmując ją uściskiem. Przepędź te myśli ze swojej głowy. - Po kilku chwilach Korba zauważyła, że uścisk starca słabnie. Odsuwając się od niej powiedział: - Nie, nie mogę wam go udzielić. Ból zmącił wam rozum. Przemyślcie to na nowo. Zapanujcie nad waszą dumą. - Tę decyzję podjęłam, gdy tylko zaczęło się oblężenie. Korby de Landa y Perelha wrogowie nie wezmą żywej ani martwej. Pozbawienie mnie consolamentum nie zmieni mojej decyzji. Wiecie o tym równie dobrze jak ja i dlatego mnie oczekiwaliście tutaj, dzisiejszej nocy. Wiedzieliście i wiecie, co się stanie. Czekaliście na mnie, stary przyjacielu, żeby się ze mną pożegnać. A także by udzielić mi ostatniego sakramentu. Zauważyła znów mimo ciemności jego głębokie spojrzenie i znów poczuła narastający w niej lęk, ściskający wnętrzności. Łzy napłynęły jej do oczu, gdy czekała na decyzję starca. Po chwili usłyszała słaby, ale stanowczy głos: - Uklęknijcie, pani. - Twarde i zimne kamienie zraniły ją, kiedy kolana dotknęły ziemi, a jej ciało przez długą chwilę całe drżało. Zimno? Strach? Stary zdjął rękawiczki i położył swoje kościste dłonie na futrzany kaptur okrywający głowę Karen. Zamknęła oczy i już nic nie czuła. Tylko jej serce biło jak oszalałe, miała przyspieszony oddech, było jej zimno. Bertrand coś cicho mówił, ale nie mogła rozróżnić, czy była to łacina czy język d’oc. Zaczęło spływać na nią ciepło. Rozszerzało się. Nie czuła już, że marzną jej uszy i nos. Oddech się uspokajał, ciepło ogarniało całe ciało i poczuła spokój, jakiego od dawna nie zaznała. Nie spała, ale nie było jej tutaj. Wzniosła się ponad swą obecną nędzę, nie czuła lęku, nie czuła też swojego ciała. Cofała się w czasie, widząc obrazy ze swej młodości, dzieciństwa, zobaczyła się w łonie swej matki, była bezpieczna, szczęśliwa. Była to matka z jej obecnego życia, czy przyszła matka? Pragnęła nie opuszczać już nigdy tego miejsca, nie wyrzekać się tego uczucia. To było rzeczywiste, egzystencja taka, jakiej pragnęła i jej prawdziwe przeznaczenie. Reszta, obecne życie, to tylko zły sen. Straciła poczucie czasu, choć minęło zaledwie kilka chwil. Starzec zdjął ręce z głowy Korby i pomógł jej wstać. - Och, Bertrandzie! Wydaje mi się, że tak jak ja teraz, czują się dzieci zaraz po narodzeniu. Dlatego płaczą. Jak przykro jest wracać do tego świata! Jakże twarda jest rzeczywistość życia fizycznego! - mówiła urywanymi słowami. - Ale teraz wiem, że pokój gdzieś istnieje. - Niech Bóg dobry ma was pani w swojej opiece. - I was także, drogi przyjacielu. Opiekuj się moimi dziećmi i wszystkimi. - Tak, pani. Uścisnęła go. On odwzajemnił uścisk, ale Korba nie mogła w sobie odnaleźć wspaniałego uczucia, jakiego doznała przed chwilą. Dobry Człowiek oddalił się z ociężałą powolnością w stronę chaty, z której dochodziło słabe światło. Jaime patrzył na piękną kobietę o orientalnej urodzie, która siedziała przy stoliku i mimo głośnej muzyki prowadziła z koleżanką ożywioną rozmowę. Obydwie miały na sobie minispódniczki odsłaniające zgrabne nogi. Były same. Doskonały zespół grał rumbę, a goście poddawali się jej rytmowi. Parkiet był zatłoczony, a karaibska muzyka brzmiała głośniej niż zwykle. Lokal najwidoczniej był w modzie, goście reprezentowali wszelkie możliwe kolory skóry, a Latynosi wcale nie byli w większości. Spojrzenie Jaimego mimowolnie zwracało się ku kobietom. Odzywał się w nim instynkt myśliwego. Piękne Latynoski, Azjatki, kilka atrakcyjnych czarnulek, sporo blondynek i szatynek. Nagle aż podskoczył: ta blondynka stojąca tyłem... to Karen! Co ona tu robi? Rozmawia z jakimś mężczyzną. Przepchał się przez tłum, serce mocno mu biło, czuł się zdradzony. Czy nie powiedziała, że zostanie w domu? Dotknął lekko jej ramienia, kiedy do niej doszedł. Odwróciła się. Niebieskie oczy, ten sam odcień jasnych włosów, prawie taka sama fryzura, ale to nie była ona. - Przepraszam, bardzo mi przykro - powiedział, czując ogromną ulgę - wziąłem panią za kogoś innego. Blondynka coś musiała dostrzec w jego twarzy, bo wybuchła śmiechem. - Mam nadzieję, że ta druga jest ładna. - Oczywiście, tak jak ty - odpowiedział uprzejmie Jaime. - Dziękuję, jesteś bardzo miły - odrzekła. Blondynka chciała kontynuować rozmowę i odwróciła się tyłem do swego towarzysza, jakby go nie znała. Dobra okazja - pomyślał Jaime. - Ona jest jeszcze bardziej skłonna poflirtować niż ja. Ale jego serce nadal głośno biło na myśl o Karen. Teraz najbardziej potrzebował kielicha. - Umówiłeś się z nią? - podtrzymywała rozmowę dziewczyna. - Tak - skłamał Jaime. - Właśnie jej szukam. - Powodzenia! - powiedziała, wzruszając ramionami i czyniąc dwuznaczną minę, odwróciła się znów do swego towarzysza. - Dziękuję - odpowiedział i zaczął przepychać się do baru. - Przeklęta Karen, ukazuje mi się jak widmo. Kiedy kelner podał mu Cuba librę, usłyszał: - Zapraszam cię, przyjacielu., Za barem stał Ricardo, z uśmiechem, odsłaniającym jego piękne zęby, i z czarnymi wąsami. Jaimego zmroziło; ta mina, ten sposób mówienia. Ricardo nagle przypomniał mu kogoś, kogo widział dzisiaj rano. Nie tu, ale gdzieś daleko w odległej przeszłości. To nie mógł być on, a jednak był. Hug de Mataplana. Co za głupoty! Jaime odrzucił natychmiast tę absurdalną myśl. To, co przeżył dzisiaj rano, dotknęło go bardziej niż sobie wyobrażał. Zaczynał mieć halucynacje. - Co za zaszczyt gościć cię tutaj. - Ricardo na powitanie uścisnął mu obie ręce. - Przyprowadziłeś blondynkę? - Miło cię widzieć - odparł szybko Jaime. - Co u ciebie? Cieszysz się, że mnie widzisz, czy też wolałbyś zobaczyć ją? Ricardo się roześmiał. - Tak, to wspaniała kobieta i miło byłoby jeszcze ją spotkać. Patrzyłeś na nią w taki sposób, że wydało mi się, że nie mógłbyś jej rzucić. Co się dzieje? Czyżbyś jednak zamienił ją na inną? - Nie. Przyszedłem sam - odpowiedział Jaime sucho. Choć miał do Ricarda zaufanie, nie zamierzał zaczynać rozmowy na temat Karen. To nie był odpowiedni moment. Nie chciał. - Trafiłeś we właściwe miejsce. - Ricardo miał intuicję i potrafił uszanować prywatność przyjaciela. Mam wszystko, czego trzeba. - Znowu rozjaśnił twarz uśmiechem. - Ile procent ma tequila? - Daj spokój, Jaime. Tequila nie jest ci potrzebna. Ty potrzebujesz fajnej babki. - Może masz rację, a co, zajmujesz się teraz handlem żywym towarem? - Mam wszystko: żółte, czarne i tę, która przede mną stoi. Ale nie sprzedaję. Lubię, jak moi przyjaciele są szczęśliwi. Zaczekaj chwilę. Ricardo wyszedł zza baru. Wszystko grało i mógł sobie pozwolić na chwilę wytchnienia. Dla Ricarda najważniejsze były kobiety. Muzyka i przyjaciele byli na drugim miejscu. Jaime cieszył się, że Ricardo ma ten lokal, w którym pracę mógł łączyć z przyjemnością. Ricardo ujął Jaimego pod ramię i powiedział nader konfidencjonalnym tonem: - Jest pewna Meksykanka, która tu się urodziła, ale zachowała cały urok Guadalajary; bardzo seksowna. Jej przyjaciółka, z którą wszędzie chodzi, żyje z gringo. Chciałbym, abyś ją poznał. Jeśli postarasz się jej spodobać, zobaczysz, co jest dobre. Ma takie ciało i rytm, że od razu puścisz się w tany. Mam nadzieję, że przyznasz mi rację. Przyjaciel nie może się mylić w takich rzeczach. Rozumiesz? Jaime wzruszył ramionami. Ricardo oczywiście dobrze wiedział, o czym mówi, bo sam dziewczynę wypróbował. Jaime nie przywiązywał do tego wagi. W czasach bohemy nieraz wymieniali się przyjaciółkami. - A może chcesz mnie wykorzystać do promocji swego lokalu, co? Przychodzi Jaime, by użyć dynamitu, którego inni nie potrafili zdetonować, bo mieli za krótki lont? - Jaime patrzył na Ricarda z uśmiechem. - Nie martw się, jestem pewien, że jak mnie pozna, pozostanie nadal twoją klientką. - Cholerny podrywacz! - skwitował Ricardo, wybuchając śmiechem. Karen czuła zimno, ale nie strach i zdecydowanym krokiem przeszła przez placyk. Potem po omacku, dotykając w ciemności ścian domów, dotarła do zewnętrznej linii obrony wsi. Kiedy doszła do północno-wschodniego muru, spojrzała w gwiazdy. Była jeszcze noc, ale miała już potrwać krótko. Zaczęła powoli, ostrożnie wspinać się wzdłuż muru. Usłyszała dochodzący z góry okrzyk: - „, - Stój! Kto idzie? Był to strażnik. Karen uśmiechnęła się i pobłogosławiła w duchu tych, którzy stawiali opór aż do końca. - To ja, Korba - zawołała mocnym głosem. - Zimno? - Bardzo, pani. - Niech dobry Bóg wam błogosławi, żołnierzu. Wchodziła dalej po schodach, które w tym miejscu skręcały, opierając się o mur biegnący na wschód. Ognisko pod murem, rozpalone przez oblegających, znajdowało się teraz po drugiej stronie. - Pani Korba, nie wystawiajcie się na światło! Łucznicy czyhają! Kiedy Karen dotarła do wyższego odcinka fortyfikacji kryła się za balustradą, by nie dostrzeżono jej z zewnątrz, a odkrytą część schodów przebyła biegiem. Płomienie tutaj nie sięgały, ale czuło się ciepło. Zatrzymała się w tym miejscu, zasłonięta parapetem muru, już blisko otwartej przestrzeni. Wkrótce zaświta. Gwiazdy jarzyły się na lodowatym niebie w marcową noc. Siadła na ciosanym kamieniu i patrzyła na swój obwarowany dom. Z trudem dostrzegała jego zarys po drugiej stronie muru. Były tam jej dzieci, jej mąż i matka. Niech Bóg dobry ma ich w swojej opiece. Na myśl o nich jej oczy napełniły się łzami. Siedziała nadal, czując w duszy spokój i wspominała lepsze czasy, kiedy to król Aragonii uległ jej miłości. Była najpiękniejszą spośród pięknych, najszlachetniejszą spośród szlachetnych, damą wielkiego uroku. Sławiona przez trubadurów. O jej rękę starali się najmożniejsi panowie Okcytanii, Burgundii, Gaskonii, Prowansji, Aragonii i Katalonii. Jej zielone oczy rzucały urok, jej głos uwodził. Korba czarownica, mówiły zazdrośnice. Urodziła się nie po to, by być upokarzana i nie sprawi inkwizytorom tej przyjemności. Na czarnym niebie zaczęły się pojawiać ciemnoniebieskie linie, pozwalające dostrzec góry na wschodzie i na południu. Nadchodził świt, a ona była spokojna, bo już nie miała żadnych wątpliwości. Powoli zdjęła futrzane buty, z obszernych kieszeni palta wyciągnęła balowe pantofelki. Zrzuciła palto i została tylko w strojnej sukni, w której tańczyła na balach. Sukni od króla, w której czekała zawsze na Pedra i w której go żegnała. Lodowaty, nielitościwy wiatr zmroził ciało, ale ona tego nie czuła, bo nie było to już jej ciało, bo w środku czuła ciepło przekazane jej przez Bertranda. Spojrzała znów w niebo i zaczęła się modlić: - Ojcze nasz, któryś jest w niebie...Przyjdź królestwo twoje. - Postąpiła parę kroków i usiadła w szczelinie muru. Czuła ciepły prąd powietrza dochodzący z dołu, a naprzeciw, ponad górami, błękitne pasmo rozszerzało się i stawało coraz jaśniejsze. - Bądź wola twoja, jako w niebie tak i na ziemi. - Dotarło do jej świadomości, że coś na murze, na prawo od niej, się roztrzaskało. - Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj. - Doszła do skraju muru, czując wielki żar buchający do góry. Spojrzała w dół, dostrzegła bystrym wzrokiem, choć oczy przesłaniały jej łzy, ten fascynujący ogień, który skręcał się jak ogromny smok niecierpliwie czyhający na swą ofiarę. Znów świst strzały. Mężczyźni za murami krzyczeli, krzyk słyszała również w sobie. I odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy... Jeszcze jedna strzała. Korba rozpoczęła lot. I jak czarny kruk w ciemności leciała, rozpowszechniając w świecie herezję. Tak to określali katolicy nazywający ją czarownicą. Prawdą jest, że zanurkowała tak, jak nauczyła się w dzieciństwie; z łodzi skakała do Morza Śródziemnego, w okresie kiedy jej ojciec był konsulem Tuluzy w Barcelonie. Poczuła, że wpada do płonącego morza, a tiule jej ukochanej sukni i jej niegdyś wspaniałe agatowe włosy zamieniają się w światło i żar. I nie opuszczaj nas... Czuła nadal spokój. Upadek w sam środek ogniska podniósł do góry snop iskier, które błyszczały w ciepłym powietrzu aż do świtu. Nie wzleciały jednak do odległych i zimnych gwiazd, które obojętnie patrzyły na koniec Korby, wielkiej damy. Karen zbudziła się ze snu. Była tu, we własnym łóżku, w swoim mieszkaniu w Los Angeles. Czuła przyjemną miękkość pościeli. Koszmarny sen dobiegł końca. To, czego tak pragnęła, co pragnęła wymusić w czasie uroczystości odprawianych przed katarskim gobelinem, stało się samo, w czasie snu. Próbowała zapisać to, co się zdarzyło i co czuła, w swoim umyśle. Czy mogłaby o tym zapomnieć? Udało się jej odblokować pamięć i dojść do końca swego cyklu. A teraz po przezwyciężeniu bólu i lęku, czuła się dobrze. Co za straszna a zarazem piękna historia! Nigdy nie zatrą się w jej pamięci te przeżyte chwile. Kiedy przeżyte? Parę sekund, czy parę stuleci temu? Wyciągnęła ręce, mając jeszcze pod powiekami obrazy ze swego snu. Szukała kogoś, ale napotkała tylko pustkę. Brakło jej ciepła drugiego ciała, ciepła Jaimego. Gdzie był? Uciekł. O dziesiątej, o jedenastej, o dwunastej dzwoniła do jego mieszkania, ale usłyszała tylko jego głos na sekretarce. Spojrzała na zegarek na nocnym stoliku. Trzecia nad ranem, a on nadal jest poza domem, zagubiony w niezliczonych możliwościach, jakie oferuje nocne Los Angeles. Jaime się bał. Tak, bał się jej oraz przysięgi wierności i posłuszeństwa, jaką złożył w katarskim zgrupowaniu. Bał się utraty wolności, najważniejszego spadku po swojej rodzinie, który, jak każda utopia, nigdy się nie zamieni w pieniądz. Uciekł. Jak daleko? Na jak długo? Karen nie wiedziała tego, ale pragnęła, żeby szybko wrócił. Już teraz! Bardzo chciała, podzielić się z kimś, zwłaszcza z Jaimem, tym cudownym przeżyciem z ostatniej nocy. Wiedziała, że wróci. Nikt nigdy nie oparł się konieczności zakończenia cyklu pamięci duchowej, kiedy on się rozpoczął. Jaime chciał przypomnieć sobie przeżycia i uczucia króla Pedra i nie zatrzyma się, póki nie dojdzie do końca. Choć będzie z tego powodu cierpiał. Chociaż zamieni się w niewolnika przeszłości i zrezygnuje z części swojej wolności. Karen wstała z łóżka, poszła do kuchni i wyjęła z lodówki butelkę wody Perrier. Wlała do szklanki sporą porcję whisky i zmieszała z wodą. W salonie podeszła do wielkiego okna, zgasiła światła i odsunęła zasłony. Noc była cicha, a księżyc znajdował się w trzeciej kwadrze. Usiadła na miękkim fotelu, rozkoszując się ciepłem swojej starej, mało seksownej nocnej koszuli. Popatrzyła na światła miasta. On gdzieś tam był i chociaż tego nie wie, wróci do niej. Karen wiedziała, że wystarczy tylko poczekać: tak jak to robiła niegdyś, tyle razy, dawno temu. Tylko czekać aż wróci. I wróci. Utkwiła swe błękitne oczy w ciemności. - Przyjdź - powiedziała cicho. Ricardo znalazł Martę. Tańczyła swobodnie na parkiecie z jakimś mężczyzną. Miała piękne czarne włosy, wyraziste oczy i nieco przekroczoną trzydziestkę. Była ubrana w ciemną, krótką sukienkę obciskającą biodra, lekko rozszerzoną na dole i ukazującą jej zgrabne nogi. Poruszała się z wdziękiem i stylem, nie patrząc na swego partnera. Ricardo poprosił inną dziewczynę tańczącą na parkiecie, żeby ją sprowadziła. Nie mógł zawołać, bo muzyka wszystko zagłuszała. Kiedy Marta spojrzała na Ricarda, ten dał jej znak, żeby podeszła. - Marta, przedstawiam ci mojego najlepszego przyjaciela, jaimego - powiedział, gdy Marta stanęła przy nich. Opowiadałem mu o tobie i strasznie chce cię poznać - skłamał bezwstydnie Ricardo. - Bardzo mi miło. - Mnie też. - Zostawiam was. Muszę coś załatwić. Ale przedtem muszę Marcie coś prywatnie powiedzieć - rzekł Ricardo, pociągnął Martę i zaczął jej szeptać do ucha, rzucając jednocześnie Jaimemu łobuzerskie spojrzenia. - Marta wydawała się rozbawiona i patrzyła na Jaimego z uśmiechem, który był mniej lub bardziej szeroki w zależności od rozwoju opowiadania Ricarda. - Zobaczymy, jak się spiszesz - rzucił na pożegnanie Jaimemu. Stali naprzeciw siebie, uśmiechając się. Jaime ze swą Cuba librę w ręku, Marta, przyglądając mu się uważnie, z rękami założonymi do tyłu. - Co ci ten bezwstydnik naopowiadał o mnie? - Same dobre rzeczy. Ale ja chciałabym wiedzieć, co on tobie naopowiadał o mnie? - Same cudowne rzeczy. Powiedział, że jesteś idealną kandydatką na moją kolejną żonę. - Jaime dobrze znał styl swego przyjaciela. Marta wybuchnęła śmiechem. - Mnie powiedział, że jesteś ważnym menedżerem, rozwiedzionym. Że masz dużo pieniędzy i złamane serce. Jaime śmiał się. To było typowe dla Ricarda. - Ricardo to dobry przyjaciel. Zamierzasz podjąć się tej misji? - No cóż, właśnie poznałam niezłego chłopaka, którego porzuciłam na parkiecie - odpowiedziała z miną, jakby miała podjąć ważną decyzję. - Z drugiej jednak strony, ty zostałeś bardzo dobrze zarekomendowany i Ricardo zagroził mi zakazem wejścia do klubu, jeśli cię dobrze nie potraktuję. Powiedz mi, czy jesteś bardzo zainteresowany tym, żebym podjęła się tej misji? - Bardzo. Rana w moim sercu goi się od samego patrzenia na ciebie. - Dobrze, chodź więc ze mną. Sprawię sobie przyjemność posiadania dwóch adoratorów jednocześnie przez jedną małą chwilkę - rzekła z wdzięcznym przymrużeniem oka. - Oczywiście ty też na tym trochę skorzystasz. Jaime poszedł za nią na parkiet, myśląc, że Marta dobrze umiała rozegrać swą kartę. Przedstawiła go swemu towarzyszowi i nie wdając się w dalsze wyjaśnienia, zaczęła tańczyć. Z wyczuciem rytmu, zmysłowo dokonywała ewolucji między obydwoma mężczyznami. Poczucie, że konkuruje o nią z innym, wzmagało pożądanie Jaimego. Po kilku tańcach zabrzmiało bolero i rywal zaraz zaprosił Martę, ale ona odmówiła mu, tłumacząc, że Jaime już wcześniej poprosił ją o pierwszy wolny taniec i pociągnęła go na parkiet. - Mam nadzieję, że przynajmniej umiesz tańczyć bolero - powiedziała. - Przepraszam bardzo, ale czy nie zauważyłaś mojego kubańskiego akcentu? To mój dziadek wynalazł bolero! Marta wesoło się roześmiała i oboje skoncentrowali się na tańcu. Potem Jaime zaprosił dziewczynę do baru na drinka. Rozmawiali. Powiedziała mu, że jest Amerykanką w pierwszym pokoleniu i powiodło się jej. Ma magisterium z ekonomii, pracuje w dużym banku w południowej Kalifornii. Jakiś czas temu uniezależniła się materialnie od rodziny, wyprowadziła się ze swojej dzielnicy i mieszka sama we własnym apartamencie. To nie spodobało się jej starym, choć są dumni z córki. Życie tak się jej ułożyło, że nie musi być zależna ani od swej rodziny, ani od żadnego mężczyzny i może korzystać z wolności. Ricardo miał rację. To wspaniała kobieta. Chwilowe podniecenie kazało Jaimemu zapomnieć o tym, co się zdarzyło rano. Około trzeciej Marta zaczęła zerkać na zegarek i Jaime zapytał, czy chce już wyjść. Potwierdziła i Jaime, patrząc jej w oczy zapytał z lekkim uśmiechem: - Do ciebie, czy do mnie? - Do ciebie - odrzekła, a jemu dreszcz rozkoszy przebiegł przez ciało. Wyszli w przejrzystą noc. On objął ją w talii, ona uczyniła to samo i w milczeniu doszli do samochodu, patrząc na światła miasta. Nagle Jaimemu się wydało, że w ciemności widzi coś dziwnego, a zarazem coś znajomego. Jakby niebieski, albo zielony błysk oczu kobiety, wzywający go z głębokich ciemności. Widział oczy i słyszał niezrozumiały szept, który go wzywał. Coś działo się w jego wnętrzu, nad czym nie potrafił zapanować. Miał u swego boku wspaniałą kobietę, niewiele takich miał przedtem. I pragnął jej. Ale coś go ciągnęło do innej kobiety. To jakaś obsesja. - Jak ćmę do płomienia - ostrzegł go wewnętrzny głos. - Głupoty - mruknął. - Powiedziałeś coś? - zapytała Marta. - Ach, nic, kochana. Jestem szczęśliwy, że jestem z tobą-> odpowiedział Jaime, otwierając drzwi swego samochodu. NIEDZIELA Jaime obudził się dosyć późno. W jego łóżku, na wpół przykryta, spała Marta. Oboje byli nadzy. Odsunął prześcieradło i przyjrzał się swojej partnerce. Marta była piękną kobietą, o obfitych, ale nie przesadnie, kształtach. Jaime znów porównywał. W nocy do tego stopnia nie mógł się uwolnić od obrazu Karen, że w pewnej chwili wydało mu się, że to z nią się kocha, choć ciało było Marty. Dlaczego? Karen jest czarownicą i zawładnęła nim. Obie kobiety absolutnie nie były do siebie podobne. Marta była prawie tak wysoka jak Karen, ale kształty i krągłości Karen miała bardziej wystylizowane. Jedna była blondynką, druga brunetką. Marta miała cerę śniadą, Karen bardzo białą. Jedna uwodziła czarnymi, migdałowymi oczami, oczy drugiej były intensywnie błękitne. Włosy łonowe jednej były jasne i rzadkie, drugiej czarne, gęste i kręcone. Z jedną rozmawiał po angielsku, z drugą po hiszpańsku. Marta była bardziej dojrzała, bardziej swobodna w miłości, występowała z inicjatywą, czego nie było u Karen. Spędził wspaniałą noc z Martą, ale coś było nie tak. Czy zdradził Karen? Czy to sprawiało mu ból? Czy też uwierała go pamięć o tym, co przeżył poprzedniego dnia w sekretnej siedzibie katarów? Jakakolwiek była tego przyczyna, Jaime nie czuł satysfakcji ani odprężenia, jakiego mógł się spodziewać po nocy spędzonej z tak piękną kobietą, która teraz spała w jego łóżku. Dlaczego? Marta otworzyła oczy. Spojrzała na Jaimego, uśmiechnęła się, sięgnęła po prześcieradło i wstydliwie naciągnęła je na siebie. - Dzień dobry - pozdrowiła go zakryta po szyję. - Dzień dobry, Marto. Jak się czujesz? - Genialnie. A ty? - Doskonale. To była wspaniała noc. - Cieszę się. Misja spełniona. Ricardo pozwoli mi wrócić do klubu. - Nie mówisz mi chyba, że zrobiłaś to dla Ricarda? - Nie, głuptasie. On mnie z tobą poznał, ale potem ja wybrałam jednego z dwóch mężczyzn i wcale tego wyboru nie żałuję. - Dobre i to. - Ale co ty teraz wyprawiasz, stojąc goły? - powiedziała Marta z łobuzerskim uśmiechem. - Chcesz mi zademonstrować swoje atrybuty, jakbym o nich nic jeszcze nie wiedziała? Było mi dobrze tej nocy, ale nie powinieneś przesadzać. Jaime nie spodziewał się tej szpilki. Był zaabsorbowany swoimi myślami i nie zauważył, że stoi przed nią nagi. Roześmiał się. - Nie mogłem się zdecydować, czy iść pod prysznic, czy do kuchni przygotować śniadanie. - Pod prysznic! - zawołała wesoło Marta, wyskakując z łóżka. Jaime poszedł za nią. - Pod prysznicem znów się kochali, badając swoje ciała. Marta była zabawną partnerką, z wyobraźnią. Potem wytarli się i poszli do kuchni, gdzie ubrali się tylko w fartuszki. Jaime zauważył, że tyłeczek Marty nie był uniesiony tak wysoko i wystający jak u Karen, choć zaokrąglony, jędrny i strasznie podniecający. Przygotowali obfite śniadanie złożone z pachnących tostów, jajek na bekonie i kawy. Wszystko jest doskonałe - pomyślał Jaime, ale skąd u niego ten niepokój? Dlaczego nie cieszył go ten cudowny poranek? - Marta. - Co, Jaime? - Dzisiaj mam się zobaczyć z moją córką i zaplanowaliśmy, że razem zjemy obiad - skłamał. - Mam nadzieję, że nie będziesz mi miała za złe, jeśli cię nie zaproszę, ale ona ma osiem lat i bardzo jest przeczulona na punkcie moich znajomości z kobietami. Marta wydawała się rozczarowana, ale odpowiedziała z uśmiechem: - Nie szkodzi. Innym razem. Kiedy odwiózł ją do domu, pocałowała go na pożegnanie w usta i powiedziała: - Zadzwoń. - Zadzwonię. Dziękuję za tę noc. - Do widzenia, Jaime. Jaime jednak był już myślami gdzie indziej i zapominając o wczorajszym mandacie, ruszył całym gazem tam, gdzie duchem znajdował się przez całą noc. Boże, proszę, żebym ją zastał w domu! Jaime nie znał strażnika przy wejściu. Zadzwonił z rozpaczliwą powolnością telefonem wewnętrznym, podczas gdy Jaime umierał z niepokoju. W końcu podniósł szlaban i gestem zaprosił do wjazdu. Jaime odetchnął głęboko z ulgą. Karen otworzyła drzwi. Miała nadal na sobie starą, ciepłą nocną koszulę. Nie powiedziała nic, tylko mierzyła go wzrokiem z góry na dół, a potem wyciągnęła do niego ręce. Jaime uścisnął ją mocno. Był tak szczęśliwy, że łzy napłynęły mu do oczu. - Karen, dziękuję, że na mnie czekałaś, kochanie moje. Karen wpuściła go i zamknęła drzwi. A on przy drugim uścisku poczuł, że jest w domu. Nie miał już żadnych pytań. Chciał tylko cieszyć się tą cudowną chwilą. Karen też o nic nie pytała. Szepnęła tylko: - Wiedziałam, że wrócisz. WTOREK Ogrody nad plażą Santa Monica były o świcie opustoszałe. Chłodna bryza poruszała liśćmi palm, a w głębi, za szeroką plażą, widać było odległy i ciemny Pacyfik. John Beck w szortach, swetrze z kapturem biegł w ramach swych rutynowych porannych ćwiczeń fizycznych. Zachwycał się blaskiem pierwszych godzin dnia i chłodem, który sprawiał, że z jego ust wydobywała się para. Tego ranka zauważył, że nie jest sam. Biegł szybko, ale słyszał za plecami odgłos innych sportowych butów. Niezwykłe. Chociaż obecnie jego praca w FBI miała raczej biurowy charakter, nie utracił refleksu i podejrzliwości, gdy zdarzało się coś nienormalnego. W tej chwili i w tym miejscu coś, co jest dziwne nigdy nie zwiastowało niczego dobrego. Ten ktoś się zbliżał. Nie przestając biec, rozpiął sweter i sięgnął po rewolwer. Stwierdził, że nieznajomy jest tuż, tuż. Wtedy uskoczył w bok, odwrócił się i stanął z nim twarzą w twarz. - Dzień dobry, Beck - pozdrowił go mężczyzna, dostrzegając kątem oka, że Beck pod swetrem chwyta za kolbę rewolweru. - Może pan zostawić w spokoju swoją broń, dzisiaj nie mam zamiaru zrobić panu krzywdy. - Gus Gutierres, też w stroju sportowym, uśmiechał się rozbawiony i ruchem ręki dał Beckowi znak, by nie przerywał biegu. - Dzień dobry, Gutierres. - Teraz obaj biegli obok siebie. - Nie spodziewałem się żadnej wizyty, bo wyobrażam sobie, że nasze spotkanie nie jest przypadkowe, prawda? - Oczywiście, że nie. Tego rodzaju sprawy wolę załatwiać w barze, ale nie wydaje mi się, by pan zwykł odwiedzać takie miejsca. - Śledził mnie pan. - Nie zauważył pan? To dobrze! - Czego pan chce? Beck zaczął biec szybciej. Był to jego sposób na zmniejszenie napięcia, jakie spowodowało to nieoczekiwane spotkanie. - Od wizyty na ranczo nie było okazji porozmawiać, ale pan wchodził i wychodził z Białej Wieży, kiedy tylko miał ochotę i zadawał wiele pytań. - Gutierres bez trudu nadążał za nim. - Oczywiście. I co z tego? - Nie zabraniałem panu rozmawiać z kim pan chciał i zadawać pytań, jakie pan chciał. Pan jednakże nie udzielił mi żadnych informacji o sektach, które, jak pan twierdzi, zajęły kluczowe pozycje umożliwiające im kontrolę nad Korporacją. Już pora, żeby mi pan podał jakieś szczegóły. - A jeśli odmówię? - wyglądało na to, że Beck jest urażony. Gutierres mówił tonem zbyt rozkazującym. Wyglądało na to, że zaraził się arogancją od swego szefa. I fakt, że zaskoczył go w czasie porannego biegu, krył w sobie być może niezamierzoną pogróżkę. Gutierres mówił jak ktoś, kto mógłby przyłożyć mu nóż do gardła i ostrzegał go o tym bez słów. - Waszyngton będzie musiał poszukać sobie innego człowieka. Zostanie pan uznany w Korporacji za persona non grata. Zabronię panu wstępu do naszych obiektów, a inspektor Ramsey poinformuje pana o tym. - Nie może pan tego zrobić. - Zwiększył przy tym tempo, choć było ono już bardzo szybkie. - Jasne, że mogę. Davis może, my możemy. - Gutierres bez trudu go dogonił. Nie wydawało się, by wysiłek osłabił jego sprawność w mówieniu. - Co pan chce wiedzieć?? - Wszystko, co panu wiadomo. l - - Nigdy panu nie powiem wszystkiego, co wiem. - Beck nie potrafił ukryć zadyszki. - To niech mi pan powie to, co mnie usatysfakcjonuje. O jakiej sekcie pan mówił w zeszłym tygodniu na ranczo? - Mówiłem o katarach, ale powiedziałem też, że nie mamy dowodów na to, że są zamieszani w zabójstwo Kurtha. Wiem, że wyznawcy innych tajnych sekt także przeniknęli do Korporacji. Beck zwolnił bieg, nie mógł utrzymać takiego tempa i jednocześnie rozmawiać, natomiast dla pretorianina nie stanowiło to najwidoczniej problemu. Przeklęty Gutierres zdobył jeszcze jeden punkt. Beck musiał to przyznać, ale powiedział sobie, że nadarzy się jeszcze okazja do wyrównania rachunków. - Katarzy to sekta, która, jak mówią, powstała w Europie, w XII wieku, ale w ostatnich latach wyłoniła się z całym impetem tutaj, w Stanach Zjednoczonych. Mają już siedziby w przeszło czterdziestu stanach. Wierzą w Chrystusa i w reinkarnację. Jest to mieszanka bardzo komercyjna, która w wielu punktach zbiega się z New Age, bardzo ostatnio modnym w naszym kraju, a zwłaszcza w Kalifornii. Bardzo szybko się rozpowszechniają. - Proszę o nazwiska. - Ich duchowy przywódca to niejaki Peter Dubois i choć oficjalnie jest profesorem historii, to prawdopodobnie jest ich najwyższym przywódcą religijnym. Mają oni także drugie oblicze, bardziej ideologiczne, bardziej polityczne. Przewodzi w tym niejaki Kevin Kepler, charyzmatyczny profesor współczesnej socjologii na UCLA. Dzięki niemu grupa szybko się rozszerza w środowiskach uniwersyteckich. Treści filozoficzne, jakie propagują, wydają się nieszkodliwe, ale w sekcie istnieje hermetyczna frakcja, do której nie sposób przeniknąć. Uważamy, że ma ona konkretne plany zdobycia władzy doczesnej. W tych planach jest uwzględniona wasza Korporacja. - Proszę mi podać nazwiska tych, którzy są naszymi pracownikami. - Mamy tylko podejrzenia, nic konkretnego. Nie podam panu nazwisk, nie mając pewności. - Nie udzielił mi pan wystarczających informacji, Beck. - Uważam, że teraz ma pan dosyć materiału, Gutierres, aby nad tym popracować. Proszę to zbadać, posprawdzać, a potem porównamy nasze notatki. Ich oficjalna siedziba znajduje się przy Whilshire Boulevard, pod szyldem Chrześcijański Klub Katarów. - W porządku, jeszcze się zobaczymy. Nie mówiąc nic więcej, Gutierres nie zwalniając biegu, skręcił w stronę swojego samochodu z przydymionymi szybami, który jechał za nimi w pewnej odległości. Beck stanął, dysząc, podparł się rękami pod boki i oczami zamglonymi przez parę własnego oddechu, patrzył na odjeżdżający samochód Gutierresa. PIĄTEK Aleję z jednej strony obrzeżają budynki z lat trzydziestych, w pastelowych kolorach, w których mieszczą się hoteliki, restauracje i bary. Dzięki urokowi art deco to miejsce stało się symbolem Miami. Z drugiej strony alei rozciąga się szeroka plaża, łącząca wyspę z Atlantykiem. Różnokolorowy tłum turystów, pochodzących z całego świata,tłoczył się na deptaku, a uliczny gitarzysta śpiewał kultową już piosenkę Mi tierra Glorii Estefan. Choć trwała zima, owa piątkowa noc była ciepła, zachęcała do spaceru, jezdnia była zapchana samochodami, sunącymi powoli, z zapalonymi światłami. Ludzie piesi i jadący samochodami uczestniczyli w dziwnym spektaklu, w którym każdy był zarazem aktorem i widzem. Linda Americo ze swoim zespołem audytorów wychodziła po kolacji z kubańskiej restauracji, mieszczącej się przy Ocean Drive, w Miami Beach. Byli odprężeni, bo właśnie skończyli przegląd serialu telewizyjnego, który studia Eagle kręciły w Miami. Nazajutrz mieli wracać do domu, do starego Los Angeles. - To naprawdę grzech w taki cudowny wieczór wracać do hotelu. A gdybyśmy wpadli na drinka gdzieś, gdzie moglibyśmy trochę rozruszać nasze zesztywniałe nogi? - zaproponował Frank. - Niezły pomysł - zaaprobował natychmiast John. - Będziemy spać jutro w samolocie w drodze powrotnej. Polecali mi tu w pobliżu dwa lokale. Pasuje wam, dziewczyny? - Czemu nie? - odpowiedziała Dana. - Pracowaliśmy przez całą dobę i sprawozdanie jest prawie gotowe. Zasługujemy chyba na to, by pokosztować trochę jak smakuje Miami Beach, nie uważasz, Linda? Linda z góry wiedziała, że taka będzie ostatnia noc w Miami i z góry znała swoją odpowiedź. - Oczywiście, że zasługujemy na to, Dana. Odwaliliśmy kawał dobrej roboty. Przykro mi, ale ja muszę wracać do hotelu - odpowiedziała z uśmiechem. - Daj spokój, szefowa, nie psuj zabawy - odezwał się Frank. - Wszystko jest pod kontrolą, pozwól nam trochę wytchnąć. - Chodź z nami - nalegała Dana, głaszcząc ją pieszczotliwie po ramieniu. - Idziemy albo wszyscy, albo nikt. Nie zostawiaj mnie samej z tymi dwoma nudziarzami. Linda zaśmiała się wesoło. - Dana, jestem pewna, że nie tylko będziesz się świetnie bawić z tymi dwoma, ale też nie dopuścisz do tego, by te głuptasy wpakowały się w kłopoty z powodu molestowania jakiejś latynoskiej dziewczyny. No, idź się zabawić. Linda miała powody, by z nimi nie iść. Poza tym, że była o dwa lata starsza od Franka i była jego szefową, to zauważyła, że on odnosi się do niej z większą czułością niż normalna i być może próbowałby przy tej okazji bardziej się do niej zbliżyć. Nie podobał się jej scenariusz „dwóch par”. Frank był chłopakiem atrakcyjnym, sympatycznym i w innej sytuacji Linda może by nawet z nim się umówiła, ale wiedziała, że po aferze z Douglasem jej nazwisko jest na ustach wielu osób i nie mogła pozwolić na dalsze komentarze na swój temat, które by przysporzyły jej problemów w Korporacji. - Poza tym - dodała - jestem zmęczona, a jutro rano muszę tu jeszcze trochę popracować. Jestem umówiona z producentem serialu, który do sprawozdania audytu włączy swoją ocenę, dotyczącą nieprawidłowości w księgowaniu i podejmowania decyzji przez dostawców. Wiecie, jaką reputacją skurwysyna cieszy się ten osobnik, nie będzie to miłe spotkanie. Życzę wam szczęśliwej podróży powrotnej. - Chodźmy, szefowo. - Frank także wziął ją za ramię. - Nie bądź Taka ważna i chodź z nami. Tylko jeden kieliszek, pół godzinki. Linda wcale nie miała ochoty wracać do hotelu i sposób, w jaki Frank wziął ją za ramię wywołał w niej przyjemny dreszcz, ale odpowiedziała: - Nie, Frank. Wiesz, że nie jestem ważna. Dziśjednak nie mogę. Naprawdę. Idźcie i bawcie się dobrze. Ja złapię taksówkę i pojadę do hotelu. - Proszę cię, Linda! - odezwał się John. - Nie zostawiaj nas samych. Co poczniemy bez szefowej? Linda roześmiała się. - Będzie przyjemnie jak nigdy, jestem tego pewna. Ja już idę. Bawcie się dobrze, Zobaczymy się w Los Angeles. - Zaczekaj, Linda - odezwał się znów Frank. - Idę z tobą. Niech tych dwoje idzie na swojego kielicha. Linda pomyślała, że za nic w świecie nie może wracać do hotelu sama z Frankiem. Nieważne, co by się stało potem. Ważne byłyby tylko nieprzyzwoite komentarze, jakie wywołałaby ta wiadomość. - Nie, Frank. Absolutnie nie. To twoja ostatnia noc w Miami. Zabaw się. Zasłużyłeś na to. - Nie pozwolimy ci wracać samej nocą - nalegał Frank - czuję się w obowiązku ci towarzyszyć. Ja mogę sam wypić kieliszek w hotelu. - Wracam sama, Frank - powiedziała Linda stanowczym tonem i dla złagodzenia go, uśmiechnęła się. - Jeśli to wam poprawi samopoczucie, możecie odprowadzić mnie do taksówki. - Czym mogę pani służyć? - zapytał recepcjonista, ukazując w uśmiechu zęby, arcydzieło sztuki dentystycznej. - Proszę mnie obudzić jutro o siódmej. Pokój 511. - Bardzo proszę, pani Americo. - kliknął w komputer i spojrzał na monitor. Czy życzy pani sobie rano Wall Street Journal, jak zawsze? - Tak. Bardzo dziękuję. - Życzę dobrej nocy. - Dziękuję, wzajemnie. W holu było pełno ludzi: orientalni goście i para czekająca na windę. Kilkoro turystów trzeciego wieku - mężczyźni w jasnych spodniach w kratkę, kobiety z tlenionymi włosami i fryzurami w stylu lat sześćdziesiątych - wychodziło ze śmiechem z restauracji, by przenieść się do baru. - Południowa, czy północna Dakota? - zastanowiła się Linda. Jakiś mężczyzna, siedzący w fotelu art deco w kolorze jasnopomarańczowym, rozmawiał przez telefon komórkowy. Przez szyby baru, który zdawał się być pełny, widać było grupkę ludzi świętujących z jakiejś okazji wśród głośnych wybuchów śmiechu. Linda, słysząc dzwonek windy, przyspieszyła kroku i dołączyła do czekającej pary. Latynosi - stwierdziła, prawdopodobnie w podróży poślubnej, sądząc po słodkich minach. - Dobranoc - pożegnała ich, kiedy winda zatrzymała się na piątym piętrze. Była pewna, że będą mieli dobrą noc. - Dzięki - odpowiedziała dziewczyna. Linda zaczęła iść korytarzem po wykładzinie w łagodnie zielonym kolorze, z pomarańczowym obszyciem. Gdzie włożyła kartę magnetyczną, otwierającą drzwi do pokoju? Tak, jest w torebce. Młody, wysoki blondyn, w garniturze i krawacie szedł korytarzem w przeciwnym kierunku. Spotkali się w odległości paru kroków od jej pokoju. Nie zdążyłaby wejść do środka i zamknąć za sobą drzwi, w momencie, kiedy młody człowiek będzie ją mijał. Nie było powodu, by się cofnąć i wrócić do windy, więc szła dalej korytarzem, a potem zawróciła pod drzwi swego pokoju. Trzymała kartę magnetyczną w ręku i szła zdecydowanym krokiem. Mijając mężczyznę zwróciła uwagę na jego niebieskie oczy, regularne rysy i nieco spłaszczony nos. Pozdrowiła go krótkim „cześć”. On kiwnął jej głową i krzywo się uśmiechnął. Wtedy poczuła gwałtowne szarpnięcie; osobnik chwycił ją z tyłu i zatkał ręką usta. Na szyi Linda poczuła zimny dotyk noża. - Bądź grzeczna, a nic ci się nie stanie - powiedział nieco ochrypłym, ale przyjemnym głosem. Akcent nowojorski. Pierwsza głupia myśl, jaka jej przyszła do głowy. - Idziemy do twego pokoju - rozkazał facet. Linda próbowała uspokoić się i myśleć trzeźwo. Serce waliło jej jak oszalałe. Nie, nie do pokoju! To najgorsze, co może zrobić. - Lepiej żebyś była posłuszna, bo inaczej poderżnę ci gardło - uprzedził ją łagodnym, ale stanowczym głosem. - Jak zaczniesz krzyczeć, jesteś trupem. Będziesz zachowywać się grzecznie? - zapytał, jakby była małym dzieckiem. Linda postanowiła udawać posłuszną i kiwnęła głową. - To mi się podoba - powiedział facet. - Dalej, ruszaj się! Linda podeszła do drzwi pokoju 515. Będzie udawać, że karta nie działa. - Pomyliłaś się, ślicznotko. - Ostrze noża ukłuło ją w szyję, więc cofnęła się. Była pewna, że ją skaleczył. Robiąc krok do tyłu, plecami dotknęła jego piersi, twardych jak ściana. - Twój pokój ma numer 511. Skąd zna numer? Czego chce? - zastanawiała się Linda, coraz bardziej przerażona. - Otwórz! - powiedział. W owej chwili Linda usłyszała dzwonek windy. Kątem oka zobaczyła, że ktoś wchodzi na korytarz. Może to dla niej jedyna szansa! Udawała, że wkłada kartę w otwór i walnęła z całej siły łokciem w tył. Kiedy uderzyła, jak sądziła, w żołądek napastnika, nóż odsunął się od jej szyi, spadł na podłogę i potoczył się pod nogi nadchodzącego. - Pomocy! - krzyknęła do niego. Tę twarz gdzieś już widziała. Czy był to człowiek, który w holu rozmawiał przez telefon? Stał teraz spokojnie, jakby zdziwiony, ale kiedy Linda podbiegła do niego, uderzył ją tak mocno w twarz, że upadła na podłogę. Próbowała zrozumieć nową sytuację, kiedy poczuła, że taśmą zalepili jej usta i w ciągu kilku sekund unieruchomili jej ręce z tyłu. Czymś zimnym. Kajdankami? Choć miała ponad metr siedemdziesiąt wzrostu i odpowiednią wagę, podnieśli ją jak piórko. Chłopak otworzył kartą drzwi i nie zapalając światła, wepchnął ją do pokoju. Linda potknęła się i upadła na twarz. Spojrzała w okno i zobaczyła księżyc zmierzający ku pełni, który rzucał do ciemnego pokoju swe tajemnicze promienie. Okna. Może to jej jedyna droga ucieczki. Ale to piąte piętro, niechybne samobójstwo, a Linda chciała żyć. Nie ma jak uciec, jej szansa na przeżycie polega na tym, by nie drażnić tych osobników. To jasne - pomyślała - facet z holu zawiadomił przez telefon tego drugiego, że ona wjeżdża na górę. Czy usłyszał numer jej pokoju? A może już wcześniej go znali? Od odpowiedzi na to pytanie zależało, czy dożyje jutra. Usłyszała z tyłu szmer, jakby gumy; zastanawiała się co to może być. Jeden z facetów podszedł do okien, zasunął zasłony, a następnie zapalił światło. Lindę bolała twarz, czuła się bezbronna i krucha. Młodszy facet włączył telewizor i pilotem zaczął szukać programu, który by go zadowolił; okazał się nim dziennik CNN. Telewizor gadał głośno, ale nie za bardzo, żeby nie zwracać uwagi. Linda usłyszała, że za jej plecami otwierają szafę. - Powiesić ci żakiet? - usłyszała. - Kiwnęła głową. Spokojnie, jakby byli we własnym pokoju, powiesili jej żakiet. Potem, ciągnąc ją za włosy zmusili do wstania. - Źle się zachowałaś. Oszukałaś mnie dwa razy. Mogę się bardzo pogniewać. - Młody stał w odległości dwudziestu centymetrów od jej twarzy i mówił ochrypłym, groźnym głosem. - Chcę usłyszeć twój głos i chcę, żebyś mnie przeprosiła. Zdejmę ci knebel. Jeśli będziesz krzyczeć, stanie ci się coś bardzo złego, a potem poderżnę ci gardło. Zrozumiałaś? Linda kiwnęła głową. - Będziesz krzyczeć? Linda pokręciła głową. - Obiecujesz? Linda potwierdziła. Wiedziała, że ten typ nie żartuje. Poczuła silne szarpnięcie na wargach i policzkach, kiedy zrywał taśmę zalepiającą jej usta. Wtedy zdała sobie sprawę z tego, że ci osobnicy włożyli gumowe rękawiczki, takie jakich używają chirurdzy. Nie chcą zostawić śladów - pomyślała. Wyglądało, że nie robią tego pierwszy raz. - No dobrze, ślicznotko, teraz mnie przeproś. Powiedz: wybacz mi Danny, już więcej tego nie zrobię. - Czego ode mnie chcecie? Dlaczego mi to robicie? - Najpierw przeproś - odezwał się ten drugi i uszczypnął ją w policzek. - Powiedz: wybacz mi Danny, już więcej tego nie zrobię. I powiedz to czułym tonem. - Wybacz mi, Danny, już więcej tego nie zrobię. - Grzeczna dziewczynka. A ty, Paul, czego ty chcesz od tej laleczki? Powiedz, nie bądź taki nieśmiały. Powiedz jej teraz, czego chcemy. Linda spojrzała na drugiego mężczyznę. Siedział na sofie i patrzył na nią z zadowolonym uśmiechem. Miał jasną cerę, przekroczył chyba trzydziestkę i był grubszy niż ten młody. - Danny i ja jesteśmy urzędnikami jak ty, musimy często wyjeżdżać i przebywać poza domem. I powiedzieliśmy sobie: nie możemy pozwolić, by taka ślicznotka się nudziła. I żeby szła do łóżka o dziesiątej. Samiutka! - Typ dobrze się bawił. - Pomyśleliśmy sobie, że będzie ci miło zabawić się trochę z nami. - Dobry pomysł! - przyznała Linda, próbując zapanować nad sytuacją. - Zabawny się! Ale mieć związane ręce, to nie jest wcale zabawne. Dlaczego mnie nie rozwiążecie, żebyśmy mogli wypić tu parę kieliszków? Ja stawiam. Zabawimy się, a wy nie wpakujecie się w kłopoty, czego później będziecie żałować. Co wy na to? - Świetny pomysł! - powiedział gruby kpiącym głosem. - Mnie się podoba. A tobie, Danny? - Tak. To dobry pomysł, ale dzisiaj wróciłem z biura zmęczony, chciałbym być w domu z moją kobietką i... kochać się z nią, jak się patrzy - dodał z szerokim uśmiechem zwracając się do Lindy. - Jak ci się podoba mój program, kochanie? Masz ochotę na miłość ze mną dzisiejszej nocy? - Nie w takich okolicznościach. - Podejrzewała, że kpią sobie z niej, ale próbowała rozładować sytuację. - Rozwiążcie mnie, wyjdźmy czegoś się napić, a być może potem ja też nabiorę ochoty. - Przykro mi, kochana - odpowiedział Danny, kładąc jej ręce na piersiach. Jutro muszę wstać bardzo wcześnie i lepiej, żebyśmy zrobili to tutaj. Linda cofnęła się o krok, ale on nadal głaskał jej piersi przez bluzkę. Ona zrobiła znów krok do tyłu i ostrzegła go: - Posłuchaj Danny, to, co zamierzasz zrobić, jest gwałtem i za to możesz zgnić w więzieniu. Wyjdźmy i napijmy się czegoś. Jesteś przystojnym chłopcem, nie musisz pakować się w kłopoty i zmuszać kobietę, żeby się z tobą kochała. Potem to zrobimy za moją zgodą, dobrze? - Posłuchaj, laluniu - odpowiedział Danny twardo. - Bierzesz mnie za głupiego? Jasne, że zrobimy to za twoją zgodą. I pokażesz mi, że jesteś doskonałą kochanką, bo jeśli nie, poderżnę ci gardło. Dobrze zrozumiałaś? Teraz cię rozbiorę, a ty we wszystkim będziesz współpracować, jeśli chcesz wyjść stąd żywa. Jasne? Nie dając jej czasu na odpowiedź, drugi wstał i znów zalepił jej usta. - Nie wierzę tej kurwie - powiedział. - Pewnie gryzie. Tak będzie mniej zabawnie, ale bezpieczniej. Danny zaczął jej rozpinać białą bluzkę, którą nosiła pod żakietem. - Teraz pokażesz, że umiesz się grzecznie zachować, dziecinko. Następnie, głaszcząc ją, przesunął obydwie ręce na jej plecy i rozpiął stanik. Dotyk gumowych rękawiczek był nieprzyjemny. Linda próbowała myśleć. Nie mogła nic zrobić, chodziło już tylko o ratowanie życia. Chłopak zaczął ją obmacywać. Ten drugi usiadł znów na sofie, usadowił się wygodnie jak ktoś, kto zamierza obejrzeć mecz bejsbola. Danny ściągnął do tyłu, na skute ręce Lindy, jej bluzkę, obnażając ją od pasa w górę. Potem pchnął ją do tyłu, aż się uderzyła o kant łóżka. Linda pozwalała mu robić co chciał, usiłując przywołać jakieś przyjemne obrazy z przeszłości, które by ją oderwały od tego, co się teraz działo. Miała tylko jeden cel - przeżyć. - Zrobiłaś to dobrze, kurewko, usłyszała głos Danny’ego, kiedy już się zadowolił. A teraz musisz zrobić równie dobrze mojemu przyjacielowi. I uprzedzam cię, że on jest bardziej wymagający. Otworzyła oczy i zobaczyła, że ten drugi idzie do niej. Ważył o wiele więcej niż młody, cuchnął tytoniem i alkoholem, zbierało się jej na wymioty. - Odwróć się - powiedział po chwili. Ponieważ Linda się nie ruszała, spoliczkował ją. Pragnęła tylko, żeby to wreszcie się skończyło, żeby ją zostawili w spokoju i cierpiała, nie wydając głosu, bo miała zaklejone usta. Wbijała sobie tylko paznokcie w dłonie. Na koniec zostawił ją wyczerpaną na łóżku. Nadal cierpiała, ale ból był już tak słaby, że nie wydawał się jej bólem. Młody odwrócił ją na wznak. - Grzeczna dziewczynka. Dobrze się zachowałaś, pieszczoszko. A wiesz, co ja lubię robić po kochaniu się? - Nie czekał na odpowiedź, bo Linda była zakneblowana. - Otóż lubię zapalić papierosa i trochę pogadać. Bo widzisz, ja nie należę do tych egoistów, którzy po zrobieniu sobie dobrze, zasypiają i nie pogadają chwileczkę z dziewczyną. - Chcesz papierosa? - zapytał i jednym szarpnięciem zerwał jej taśmę z ust. Linda pokręciła przecząco głową. - Ja tak. - Wyjął z paczki papierosa, włożył go do ust i zapalił. - Posłuchaj, Danny, zachowałam się bardzo dobrze - odezwała się Linda błagalnie. - Bardzo mnie skrzywdziliście. Zostawcie już mnie. W sejfie jest około czterystu dolarów w gotówce i trochę biżuterii. Weźcie sobie także karty kredytowe. Zostawcie mnie tu związaną, a kiedy już będziecie w bezpiecznej odległości, zadzwońcie do hotelu, żeby mnie uwolnili. Danny patrzył na nią z uśmiechem. - Oprócz rozrywki, pieniądze. Czego jeszcze chcecie? - zapytała. - Dobry pomysł. Podaj mi szyfr do sejfu. Podała mu, a drugi osobnik, który już zdążył się ubrać, otworzył sejf i zaczął go opróżniać. - To było dobre, kochana, ale jeszcze nie dosyć pogadaliśmy. Pogadajmy. Jakie jest hasło dostępu do twojego laptopa? Linda wzdrygnęła się. Te typy chciały nie tylko seksu i pieniędzy. Ujrzała, że gruby zbliżył się do stolika, na którym stał laptop i go włączył. - Ale czego chcecie? - zapytała w panice. - Odpowiedz ślicznotko, jakie jest hasło dostępu do twojego komputera, jaki jest adres twojej poczty elektronicznej? Chcą uzyskać dane dotyczące Korporacji - pomyślała Linda. Danny tymczasem zdjął prezerwatywę i wrzucił ją do torby, razem z papierem toaletowym, którym się wytarł. Włożył slipy i rozsunąwszy nogi Lindy, które zwisały poza łóżko, usiadł między nimi. Ćmił papierosa, pokazał go jej i rzekł groźnie: - Odpowiadaj. Linda podała hasła. A gruby zaczął natychmiast manipulować przy komputerze. - Dobrze. Jak na razie spisujesz się nieźle. A teraz powiedz, komu w sekcie katarów przekazujesz informacje? - O czym ty mówisz? - Linda była przerażona, ale usiłowała to ukryć. - Kim są ci katarzy? Danny na nowo zalepił jej usta taśmą, zaciągnął się mocno papierosem, rozżarzył go i lekko przytknął do jej ciała i uważając, by nie zgasł, zaczął ją przypiekać. Linda poczuła jak jej kręgosłup wygina się w łuk, jakby smagnięto ją batem, a straszliwy ból przeszył najpierw jej piersi, a potem ogarnął całe ciało. Krzyczała tak, jak nigdy dotąd, ale żaden dźwięk nie wyszedł z jej ust. Kiedy ból pozwolił jej myśleć, miała absolutną pewność, że tej nocy umrze. Oby prędko. Zaczęła się modlić: Ojcze nasz, któryś jest w niebie... SOBOTA Jaime szedł, wyczuwając gołymi stopami chłód posadzki i lekkie tarcie tuniki o nagie ciało. Znajdował się w sali z gobelinem, mając po prawej stronie Karen, a po lewej Kevina. Za pierwszym razem był zaciekawiony i rozbawiony niezwykłą sytuacją, teraz czuł wielkie napięcie. Serce biło mu szybko, a w żołądku go ściskało. Chciał znów popróbować tego dziwnego życia. Chciał poczuć, dotknąć tej nierealnej rzeczywistości. Poprzednim razem był nieprzygotowany. Traktował to jak zwykłą rozrywkę, przyszedł tu, zamiast jak zwykle w sobotę przed południem popływać łódką. Teraz było inaczej, chciał za wszelką cenę przeżyć to jeszcze raz. Po drugiej stronie starego drewnianego stołu z dziwnym kielichem Dubois, imponujący w tunice, z siwymi włosami i brodą, zdawał się nie zauważyć jego wejścia do pokoju. Miał splecione ręce i z zamkniętymi oczami mruczał modlitwę. Oni, stojąc nieruchomo, czekali, aż Dubois przemówi, ale on nadal był zatopiony w modlitwie. Zapach palących się świec wypełniał pokój. Jaime spojrzał na ścianę w głębi. Solidna skała, grota, rytuał z podziemnego świata, stare zaklęcia. Czary? Jaime utkwił wzrok w fascynującym gobelinie, który po wyjaśnieniach Karen nabrał dla niego nowego sensu i stał się jeszcze bardziej tajemniczy. W dole, w owalu, otoczona płomieniami, postać Boga złego, władającego diabłem, niedoskonałość według dzisiejszych katarów. Na głowie miał symbol alfa, bo to on był odpowiedzialny za stworzenie świata materialnego. I ciała ludzkiego. Wjednej dłoni trzymał Adama i Ewę, w drugiej miecz. Natura zmysłowa, erotyczna, twórcza, a zarazem okrutna i niszczycielska. W jednej ręce narodziny, stworzenie, w drugiej kara i śmierć fizyczna. Ale tylko fizyczna, nie duchowa. Dlatego On nie był końcem. On nie mógł niczego dokończyć, nie miał takiej władzy i jego przeznaczeniem była klęska przy końcu czasu. Wyżej bowiem był Bóg dobry. Spokojny, pełen majestatu, imponujący w swoim niebiańskim kręgu i w koronie króla wszystkiego. Służą mu aniołowie. W jednym ręku błogosławieństwo, wybaczenie win, w drugim mądrość, nauczanie duchowe. Litera omega na jego koronie oznacza koniec człowieczej drogi; doskonałość, porzucenie ciała i triumf ducha. Bóg dobry pokona przy końcu czasu zło, a duch pokona ciało. A między obydwoma Bogami podkowa: symbol reinkarnacji, według starej tradycji katarów. Oznacza trudy drogi prowadzącej człowieka do życia wiecznego. Reinkarnacja po reinkarnacji w toku trudnego uczenia się i śmierć fizyczna, by przejść do następnego życia i pobrać następną lekcję. Dubois zakończył modły, otworzył oczy i czyniąc gest błogosławieństwa, rzekł do nich: - Witajcie, bracia. - Dzięki, Dobry Człowieku - odpowiedzieli Karen i Kevin. - Jaime Berenguer, twoi rodzice chrzestni mówią mi, że pragniesz pogłębić przeżycie duchowe, jakiego doświadczyłeś w czasie chrztu. Czy to prawda? - Tak, Dobry Człowieku. - Karen, Kevin, czy uważacie, że brat Jaime jest godny pogłębić dalej naszą wiarę? - Tak, jest godny. - Jaime, czy jesteś gotów odnowić swoją przysięgę, że nie ujawnisz nic z tego, co tu widzisz, albo przeżywasz? A także, że będziesz posłuszny, jeśli kiedyś polecą ci coś zrobić dla dobra wspólnoty? - Tak, Dobry Człowieku. - A więc opróżnij zawartość kielicha i nie stawiaj go na stole, zanim nie wypijesz do dna. Jaime uniósł ciężki kielich i poczuł ostry i słodkawy smak wina. - Módlmy się - powiedział Dubois i zaczął odmawiać swoje dziwne Ojcze Nasz. Jaime czynił to mechanicznie, podczas gdy jego wzrok skierował się ku gobelinowi, który zaczynał nabierać życia. Miał pewność że fascynujące przeżycie wraca. Przeszedł na drugą stronę stołu i kiedy padł na sofę, Dubois położył mu ręce na głowę. Zamknął wtedy oczy i czując ciepło płynące z dłoni, pozwolił się unieść w duchową podróż. Ku tajemnicy. W przeszłość. - Powiedzcie mi, Miguel - zapytał Hug z zawodową ciekawością - jak zdołałeś zrobić tak długie i płytkie cięcie? Wydawało się, że poderżnąłeś gardło Huggonetowi. W polowym namiocie króla Aragonii Pedra II, Jaime na wpół leżał na kilku bogatych arabskich poduszkach. Po drugiej stronie, za ośmiokątnym stołem ozdobionym skomplikowanymi, geometrycznymi rysunkami z masy perłowej i drogocennego drewna, siedzieli na poduszkach Hug i Miguel. żartowali. Ich zęby, wyłaniające się z gęstwiny bród, lśniły w świetle kandelabrów. Nikt by nie powiedział, że przed godziną walczyli na miecze i byli gotowi się pozabijać. - Ciąć i krajać to jedyne zajęcie, na które mi pozwala moje szlachectwo. - Mnie także - odrzekł Hug. - Ale im głębiej kraję i tnę, tym lepiej, nie pozostaję w połowie drogi. - Ten przeklęty Huggonet zasłużył na karę za swą zuchwałość i bezczelność. Następnym razem go zabiję. - Nie chciał obrażać króla, panie. Przedstawiał tylko, co robią. - O nie. - Miguel podniósł głos. Huggonet chce tylko, by król wydał bitwę Francuzom, by chronić tych katarskich heretyków. I wy, Hug, znacie dobrze jego intencje. Pod pretekstem zaśpiewania tego, co inni mu podpowiadają i co mówią Francuzi, Huggonet znieważa króla i prowokuje. Wojsko rwie się na wojnę, a szlachta jest obrażona i podekscytowana. W tej delikatnej sytuacji śpiew przeklętego, heretyckiego trubadura ma więcej siły niż stu aragońskich rycerzy ze swymi mieczami - stwierdził Miguel. Śpiewając pieśni przeciwko krucjacie, wykorzystując naiwność wojska i wielu szlachciców, chce zmusić naszego króla do działania. Czyście ich nie słyszeli? Już dzisiaj domagają się wojny przeciw krzyżowcom Simona de Montfort. A praktycznie wojny przeciw papieżowi. Niech sobie śpiewa pieśni o rycerzach i damach, albo smutne opowieści o starożytnych bohaterach! Taka jest praca rybałta, ma doprowadzić damy do płaczu. Jeśli znów zacznie się wtrącać do polityki swoimi piosenkami, jednym cięciem skrócę go o głowę! Błazen w obcisłych portkach! Nie widzieliście, jak się posikał ze strachu, kiedy go ukłułem w szyję? - Huggonet śpiewa o faktach - argumentował Hug. - Pod pretekstem zwalczania katarów, Francuzi mordują w Okcytanii wasali naszego króla don Pedra i zbrojnie zdobywają posiadłości tych, którzy pozostają mu wierni. Nie jest dla nich ważne czy zabijają katolików, czy katarów, chcą tylko zagrabić ich mienie. Na naszych braci w Okcytanii nasłali wszelkiego rodzaju awanturników i motłoch żądny złota i nagród z Francji, Burgundii i Niemiec. A papież daje im swoje błogosławieństwo, rozgrzesza ich z morderstw i gwałtów, nadaje im ziemie i posiadłości, które do niego nie należą. Da im, niezależnie od tego czy spalą na stosie katolika czy katara, byle tylko przestraszyć tych, którzy mu się przeciwstawiają. - Teraz Hug zwrócił się do Jaimego. - Kiedy zakończy się krucjata, Okcytania będzie należała do króla francuskiego i pozbawi was, panie, waszych praw. Musimy podjąć walkę przeciw krzyżowcom. - Byłby to wielki błąd, Hug - zaprotestował Miguel. - Jeśli przeciwstawimy się papieżowi, może on wykląć króla i nas wszystkich, którzy jesteśmy mu wierni. Ekskomunika będzie oznaczała bunt wielu z naszej szlachty i, być może, wojnę domową. - Zwracając się do Jaimego, Miguel mówił dalej. - W Rzymie niektórzy oskarżają was o herezję, mimo tytułu króla katolickiego, jaki Wasza Miłość posiada. Wasza małżonka Maria de Montpellier znajduje się tam, z papieżem, rozgniewana z powodu waszego zamiaru rozwiedzenia się z nią. Uważa, że mało, panie, korzystaliście z jej wdzięków, a dużo z wdzięków innych kobiet. Twierdzi, że pewna okcytańska katarka was zaczarowała i swymi diabelskimi sztuczkami wpędziła w herezję. - Daj spokój, Miguel - przerwał Hug. - Wystarczy, że nasz król nosi przydomek Katolickiego. Byłoby z pewnością przesadą, gdyby jeszcze nazywano go Czystym, jak jego szlachetnego ojca, oby Bóg zachował go w swojej chwale. Trzeba korzystać z kobiet, póki się może, a nikt nie może więcej niż król. - Naszego ojca, króla - Jaime mówił jakby do siebie - nazywano Czystym nie dlatego, że nim był, tylko dlatego, że nie chciał uznać swoich bękartów. Dwaj pozostali się uśmiechnęli. Znali opowieści o erotycznych przygodach starego króla Alfonsa, wiedzieli też, że pod tym względem syn prześcignął ojca. - Wasz problem, Miguel, polega na tym, że jesteście takim papistą, iż możecie się kochać tylko z katoliczkami. - Hug postanowił dokuczyć Miguelowi i mówił cynicznie: - Obawiasz się, szlachetny panie, że cipki muzułmanek, żydóweczek czy katarek mogą zarazić twojego członka jakimiś ideami. Przysięgam na mój miecz, że to by wam się spodobało. Z pewnością wasz członek myślałby o tym inaczej niż wasza głowa. Jaime nie mógł się powstrzymać od śmiechu, Miguel także śmiał się z przymusem, zanim przystąpił do kontrataku. - Wasz problem, Hug, polega na tym, że jesteście zatwardziałym heretykiem, który myśli tylko o cudzołożeniu, albo udaje trubadura, by omamić naiwne istoty. Mówią, że kiedy nie macie kobiety, robicie to ze swoim koniem. A ponieważ myślicie nie głową ale ogonem, macie takie idee, jakie macie, szlacheckiego chama. Jaime zaśmiał się głośno, podczas gdy Hug parskał ze złości. - Poczęstunek, panie! - krzyknął królewski giermek, dowodzący strażą stojącą przed namiotem. - Wejść - zezwoli! Jaime. Rozmowa urwała się, kiedy ze srebrnymi tacami weszły do namiotu, kołysząc uwodzicielsko biodrami, dwie tancerki. Nie miały na twarzach zasłon i widoczne były ich pełne wargi. Przyklękły obok stolika, i na znak dany przez Jaimego, do srebrnych kubków mauretańskiej roboty zaczęły nalewać herbatę z domieszką aromatycznych ziół. - Mam kuzynkę, która z pewnością wam się spodoba, Miguel - Hug oddał cios. - Jest żarliwą katoliczką i szaleje za porządną, papistowską pytą, taką jak twoja. Jej jedyny problem polega na tym, że nie spotkała wystarczająco odważnego katolika, który by się z nią ożenił. Jest bardzo brzydka, więc wstąpiła do klasztoru. Jestem pewny, że papież doceniłby wasz akt męstwa i miłosierdzia, który by rozwiązał problem mojej kuzynki i wydałby w waszej sprawie specjalną bullę. Hug zakończył swoją tyradę i przysunął się do bliżej znajdującej się tancerki, pogłaskał ją po tyłku, a potem wsunął jej rękę między nogi. Dziewczyna drgnęła i zachichotała. - O piękna! Podaruj jeszcze jedną orientalną noc biednemu wojownikowi - powiedział Hug do dziewczyny, tylko trochę kalecząc saraceński język. Ona chętnie się zgodziła. Hug pocałował ją ceremonialnie w rękę. - Udzielisz mi tego przywileju, panie? Jaime roześmiał się i rzekł: - Hug, walczyliście mężnie za moją sprawę, zasługujecie na taki przywilej i udzielam go wam. Wkrótce znów będę potrzebował was i waszego konia do nowych bitew, obydwóch w dobrym zdrowiu, czynię to więc również ze względu na waszego konia. Wszyscy trzej wybuchnęli śmiechem i zaczęli pić herbatę, a Hug posadził tancerkę o niebieskich oczach u swego boku. Druga tancerka przysunęła się do Jaimego. - Panie - powiedział Hug po chwili milczenia - wyróżniliście się jako władca tolerancyjny i ludzki wobec waszych poddanych I uchodźców z innych stron. Jeżeli jednak pozwolicie Saracenom i Żydom pozostać na nowo zdobytych ziemiach i zachować swoją religię, papieżowi to się nie spodoba. Podobnie jak nie spodobało mu się, że nie rozprawiłeś się z całym okrucieństwem z katarami w Okcytanii. Ja nie widzę nic złego w tym, że każdy postrzega Boga takim, jakim Bóg mu się ukazuje i podejrzewam, że dla was również nic w tym złego. Kim jest papież, by pozbawiać ludzi takiej wolności? Przypominacie sobie, panie, polemikę teologiczną, której przewodniczyliście w Carcassonne w 1204 roku? Katarski biskup Carcasses Bernard de Simorre dowiódł na podstawie różnych tekstów Starego i Nowego Testamentu, że Kościół katolicki przystosował słowa Chrystusa do swoich potrzeb. Jedynym celem Innocentego III jest wyeliminowanie konkurencji, jaką stanowią dla niego katarzy, aby utrzymać doczesną władzę nad ludźmi i bogactwami. Podżega do ataków na was, bo się was boi. Wchodźcie z nim w układy, ale tylko po to, by zyskać na czasie, bo on nadal będzie popierać Simona de Montfort i tych, którzy was ograbiają. Pojedźmy do Barcelony a następnie do Hueski. Przekroczmy Pireneje w okolicy Andory i Foix, zaatakujmy krzyżowców. A tymczasem niech wasz stryj Sancho z wojskiem z północnej Katalonii i Prowansji wkroczy od strony wschodniej, a wasz szwagier Ramón z Tuluzy zrobi resztę. Po rozgromieniu krzyżowców, papież będzie bardziej wspaniałomyślny w rokowaniach, bo wasze dominia będą się rozciągać aż po Niceę, która nie jest zbyt odległa od Rzymu. Jeśli będzie trzeba, możemy go zbrojnie zastraszyć. - Jesteście szalony, Hug - wtrącił się Miguel. - Demon rozpusty pożarł wam rozum. To, co doradzacie don Pedrowi, doprowadzi nas wszystkich do ruiny. Innocenty III jest jedynym przedstawicielem jedynej słusznej religii. Pochodzi ona bezpośrednio od apostoła Piotra, któremu nasz Pan Jezus Chrystus powierzył swój Kościół. Wysłannicy papieża dowiedli tego w polemice w Carcassonne. Ponadto tak uważają wszyscy wielcy władcy chrześcijańscy. W naszym stuleciu religia jest polityką i każdy władca powinien opierać swą władzę na łasce, jaką zesłał na niego Bóg i powinien mieć wsparcie ze strony duchownych, którzy z ambon nauczają lud, co jest słuszne. Teraz Miguel zwrócił się do Jaimego: - Wy popieracie Kościół katolicki; papież i Kościół otrzymują posiadłości; Kościół potwierdza wasze boskie prawo do rządzenia, odpuszcza wam grzechy i zapewnia wam niebo po śmierci. To dobry układ. To był piękny pomysł, że postanowiliście zostać wasalem papieża i że nadano wam przydomek Katolicki. To wizerunek niezbędny dla króla, który w swoich włościach ma poddanych wyznających cztery religie i którego katolicyzm może każdej chwili być zakwestionowany. Ta religijna różnorodność jest niebezpieczna. Potrzebna jest wam polityczna jedność w waszych dominiach i nie będziecie jej mieli, jeśli będą w nich grupy o różnych religiach. Czy sądzicie, że Saraceni, Żydzi i katarzy szczerze przysięgają wam lojalność? Czy może wiecie, w imieniu jakiego Boga to czynią? - A co więcej daje Bóg? - wtrącił Hug. - Najważniejsze, żeby wierzyli w to, co przysięgają. Działajmy zgodnie z naszym sumieniem. Nie możemy się godzić na unicestwienie naszych okcytańskich braci. Mówimy prawie tym samym językiem, śpiewamy te same pieśni, mamy te same poglądy. Panie, don Pedro, oni ograbiają nie tylko ich. Ograbiają również was, kradną to, co jest waszą własnością i zabijają tych, co bronią waszych praw. Chwyćmy za broń i zniszczmy tych przeklętych morderców, którzy każą siebie nazywać krzyżowcami. Jaime był w rozterce, nie wiedział jak rozwiązać ten problem, nad którym tysiące razy rozmyślał. Impuls i serce przemawiały za Hugiem, ale Miguel de Luisian - który otrzymał tytuł chorążego królewskiego nie tylko za męstwo na polu walki, lecz również za rozum polityczny - mówił to, co dyktował rozum. Nie było dobrego wyjścia. Chodziło jednak nie tylko o to. Na podjęcie decyzji miały również wpływ jego wewnętrzne rozterki religijne. Bóg i prawda. Jaka droga jest słuszna? Co dobry Bóg chce, by on uczynił? Wjakim celu dał mu tytuł króla? Jakąż torturą jest niewdzięczność! Tancerka siedząca u boku Jaimego pocałowała go w rękę, w policzek i na koniec przytuliła się do niego. Była to piękna kobieta o czarnych włosach, migdałowych oczach, pachnąca jaśminem. Spędzili razem poprzednie noce. Była słodką kochanką, a on był jej wdzięczny za ciepły kontakt, który łagodził nieco jego lęki. - Zapomnijcie o Okcytanii, panie - ciągnął dalej Miguel. Jeśli papież nie chce, by ona była wasza, pozostawcie ją Francuzom. Zdobędziecie wielką sławę, czyniąc waszymi i chrześcijańskimi ziemie w Hiszpanii. Zostawmy Baleary i Walencję Saracenom i prowadźmy handel morski z portów naszej bezpiecznej części Morza Śródziemnego. Możemy negocjować z papieżem, by w zamian za nasze nieuczestniczenie w zwalczaniu krucjaty poparł nasz handel morski w konkurencji z Genuą. - Nie możemy opuścić Okcytanii - rzekł Hug. - Prawa naszego króla zostały pogwałcone, a jego wasali torturowano i zabijano. - Dobrze - ciągnął Miguel - jeśli chcecie zachować Okcytanie, to poprowadźmy nasze wojska do Tuluzy. Hrabia Ramón VI będzie myślał, że przybywamy mu z pomocą i będziemy dobrze przyjmowani. Przejmiemy kontrolę nad miastem, a hrabiego, jego syna i kilkuset katarów oddamy w ręce braci cystersów, żeby ich spalili na stosach, lub zrobili z nimi co zechcą. - Ależ to haniebne, Miguel - Hug się oburzył. - Gdzie się podział wasz honor rycerza? Jak możemy przybyć z pomocą Okcytańczykom, a potem ich zdradzić? Przecież Ramón VI ma za żonę siostrę naszego króla! - Co się z wami dzieje, Hug? - odparł szybko Miguel. - Czyżbyście traktowali serio heroiczne pieśni, które układacie? Ideał rycerskości jest dla głupców, którzy giną na samym początku bitwy, a nie dla książąt władających wielkimi państwami. Zostaw na tę noc swoje pieśni, bo ich nie potrzebujesz. Masz już kogoś, kto ci ogrzeje łóżko. - Dosyć już, panowie! - przerwał Jaime. Widział, że dyskusja przybiera zbyt gwałtowny obrót. - Dziękuję, Miguel, dziękuję, Hug. Dzięki za wasze opinie i rady. Pozwólcie, że je przemyślę. Dobranoc, panowie. Miguel wstał, a Hug rzekł do Jaimego: - Proszę o chwilę rozmowy na osobności, - Zgadzam się, Hug. Miguel skłonił się i powiedziawszy dobranoc, wyszedł z namiotu. - Huggonet przywiózł osobiste przesłanie do was, panie - oznajmił Hug. - Chcecie go posłuchać? Serce podskoczyło w piersi Jaimego, bo domyślał się od kogo jest wiadomość. Ukrył jednak emocje i odrzekł sucho: - Tak. - Była to trudna decyzja i ja musiałem wybrać jedno z dwóch możliwych rozwiązań. - Jaime mówił wolno, wydawało się, że mówi do samego siebie. Poruszał rękami, jakby każda z nich oznaczała inną opcję. - Obydwa rozwiązania były złe, ale musiałem podjąć decyzję. Czułem lęk. Wielki lęk. A czas naglił i musiałem coś postanowić. Siedząc przy pomalowanym na biało stole z kutego żelaza, Jaime pozwolił wzrokowi błądzić wokół. Dzień był piękny, świetlisty. Słońce spychało cienie drzew na trawnik ogrodu i wysypane piaskiem alejki. Na stole stały trzy szklanki z chłodzącym napojem. Karen i Kevin słuchali go z uwagą. - Pozwól, że ci pomogę. - Kevin przerwał milczenie, w jakim pogrążył się Jaime. - Musiałeś wybrać między dwiema racjami. Papieża i jego krzyżowców popierał Paryż. Gdybyś opowiedział się za nimi, znaczyłoby to, że jesteś za siłami integrystycznymi i nietolerancyjnymi. Drugą opcją była pokojowa rewolucja dokonująca się na obszarze, który dzisiaj jest południową Francją i północnymi Włochami oraz Hiszpanią. Była to kultura tolerancji, muzyki, poezji, trubadurów i rybaków. Stworzyła ona własny styl miłości, miłości dworskiej lycerzy do swoich dam. Powstawały nawet trybunały, przed którymi dobrowolnie stawali oskarżeni i które osądzały miłosne grzechy. Sam Ryszard Lwie Serce i król Alfons, ojciec don Pedra stanęli przed trybunałem, w którym sędzią była fascynująca i uwodzicielska Adelajda z Tuluzy, okcytańska arystokratka. Będący w opozycji do Kościoła katarzy byli kluczowym elementem tej rewolucji. Katarzy w niektórych sprawach bardzo wyprzedzili swoją epokę. Uważali, że mężczyzna i kobieta są równi wobec Boga i ludzi. Kobiety mogły osiągać w Kościele katarskim takie same stanowiska jak mężczyźni; istniały Dobre Kobiety, czyli Doskonałe, jak je nazywała inkwizycja. Było to rewolucyjne osiemset lat temu i jest rewolucyjne do dzisiaj w większości religii naszych czasów. Była to całkiem nowa kultura, która dynamicznie się rozwijała, ale groziła zniszczeniem ówczesnego feudalnego porządku i katolickiego społeczeństwa, bardziej bezwzględnego i fanatycznego, które wypowiedziało wojnę rodzącej się nowej kulturze. Jest to wieczna wojna między demokracją a absolutyzmem, między religijną tolerancją a nietolerancją. Walka między złem a dobrem. - Tak. Taki był wybór - powiedział Jaime zdumiony tymi dodatkowymi informacjami, jakich mu udzielił Kevin. - Widać, że tego wszystkiego dobrze się nauczyłeś. - Czytałem sporo na temat tej epoki. Ale więcej wiem z tego, co przeżyłem niż z tego, co przeczytałem. - Ty też żyłeś w tamtych czasach? Znałem cię? - Nasza znajomość była krótka i być może pewnego dnia mnie rozpoznasz, ale jeszcze nie teraz. - A czy ty, Jaime, rozpoznałeś kogoś kogo znasz w obecnym życiu? - zapytała Karen. - Rozpoznałem przyjaciela z dzieciństwa. Nie z wyglądu zewnętrznego, tylko mam takie wewnętrzne przekonanie. Chodzi o to, jak się on porusza, jak mówi, myśli, postępuje. To on, jestem tego pewny. - Sądzisz, że chciałby przyłączyć się do naszej grupy? - Ty go znasz, Karen. To Ricardo, ten z klubu. - Tak, wiem. Przyprowadź go. - Wątpię, aby wewnętrzne przeżycia były dla Ricarda w tej chwili najważniejsze - powiedział Jaime i uśmiechnął się, widząc oczyma duszy owłosionego Ricarda w tunice i boso. Wyobraził go sobie w pozłacanym wianuszku na głowie, ze skrzydełkami u ramion. Ricardo jako aniołek! Starał się nie wybuchnąć śmiechem. - Myślę, że jego obecne zainteresowania są bardziej natury fizycznej i zmysłowej niż duchowej. - Może cię spotkać niespodzianka. Nie wyrażaj pochopnego sądu o duchowości osób z twojego otoczenia. To coś, co większość ludzi zachowuje tylko dla siebie, zwłaszcza taki facet jak twój przyjaciel, który chce uchodzić za macho. Jego duch jest tam jednak. Nie masz prawa pozbawiać go przeżyć, których ty teraz doznajesz. - Może masz rację, Karen. Ale zostawmy to na razie. Powiała lekka bryza i Jaime zapatrzył się na kołyszące się liście palmy, rosnącej o kilka metrów od nich. Dalej stał piękny dom na jednym z tych wzgórz Santa Monica, z których rozciąga się widok na znaczną część doliny San Fernando. Piękne miejsce, do którego dojeżdża się szosą San Diego Freeway, potem licznymi zakrętami przez Mulholland Drive. Choć wydaje się to niewiarygodne, Jaime kilka chwil wcześniej znajdował się w tym samym miejscu, tyle że kilka metrów pod ziemią, w piwnicy wydrążonej w skale, przed gobelinem z podkową katarów. - Czemu zawdzięczam honor, że mogę być na zewnątrz, bez ślepych okularów? - zapytał złośliwie. - Już dwukrotnie wróciłeś do tamtego życia i wkrótce odnajdziesz sens swoich wspomnień i ich związku z twoim obecnym życiem. Rozpoczął się cykl i niczego bardziej nie będziesz pragnął jak tego, by ten cykl zamknąć i dowiedzieć się, jak się zakończyło tamto życie. To łączy cię nierozerwalnie z naszą grupą. Jesteś jednym z nas. Wiemy, że będziesz nam wierny tak, jak przysiągłeś i dochowasz tajemnicy, o co cię poprosiliśmy. Gdybyś zdradził nas, zdradziłbyś samego siebie. - Gdzie jesteśmy? - W Montsegur, duchowym ośrodku katarów - odpowiedziała Karen. Bezpieczeństwo okcytańskiemu Montsegur zapewniało to, że znajdowało się ono najednym z niedostępnych szczytów Pirenejów. To miejsce jest bezpieczne dla katarów XXI wieku dlatego, że jest utajnione. Zna je tylko bardzo niewielu wtajemniczonych, których wierność nie budzi żadnych wątpliwości. - Jest to więc katarski Watykan - rzekł Jaime, rozglądając się wokół. - Nikt by tego nie powiedział. - Właśnie o to chodzi - wtrąciła Karen - żeby nikt poza nami tego się nie domyślał. Jest to kryjówka na wypadek prześladowań i niebezpieczeństwa. - Nie rozumiem tego waszego szaleństwa. Po co ta zabawa w sekretną kryjówkę, o której wiedzą tylko wtajemniczeni? - Musimy mieć kryjówkę. Każdej chwili niektórzy z nas, lub wszyscy, mogą się znaleźć w niebezpieczeństwie. Trzeba chronić osoby najważniejsze w naszej organizacji. - Daj spokój! Co to za teatr? - Jaimego zaczynały złościć odpowiedzi Karen. - Kto ma was prześladować? Znajdujemy się w kraju pełnej wolności religijnej. Inkwizycja już nie istnieje. Przed czym się ukrywacie? Ach, już rozumiem, przed inspektorami podatkowymi. - Jaime mówił cierpkim tonem. - Przecież stworzyliście Kościół nie nastawiony na zysk i nie musicie płacić podatków. - Nie, nic nie rozumiesz, Jaime - odezwała się łagodnie Karen. - Jest wojna. - Co? - Tak. Jest wojna. Jak osiemset lat temu. Ale ta wojna jest podziemna i tajna. Tylko niewielu z nas o niej wie. - Co ty opowiadasz, Karen? - Tak, Jaime. W swoich wspomnieniach z XIII wieku musiałeś zdecydować kogo poprzeć w wojnie i choć pragnąłeś uniknąć konfliktu, nie mogłeś pozostać neutralny. Teraz, w XXI wieku, to się powtarza. Przeżywasz inną wojnę. Jesteś w jej środku i nie możesz jej uniknąć. Jaime spojrzał bacznie na Karen. Była poważna, jej spojrzenie było głębokie i szczere. Z oczu zniknął łobuzerski i kpiący błysk. Nie żartowała. - Żartujesz, Karen, prawda? Rozejrzał się wokół, świetlisty spokój popołudnia zdawał się ogarniać wszystko. I w tej chwili poczuł jak wraca mu żywy, realny, ten sam lęk, który odczuwał we śnie o swoim poprzednim życiu, przed gobelinem. Doszedł do wniosku, że Karen ma rację i że choćby nawet chciał, nie może uciec przed tym, co nastąpi. Znalazł się w pułapce. Wiedział, że otaczający go spokój jest pozorny, że to spokój przed burzą. A burza przyjdzie. Bardzo szybko. - A niech to diabli! - krzyknął Davis. - To ranczo jest moim domem, a w moim domu mogę robić, co mi się podoba. Gutierres radził mu, by ograniczył swoje konne przejażdżki dookoła głównego budynku, dopóki nie znajdą sprawców zabójstwa Kurtha. Ranczo obejmowało wiele hektarów i mimo czujności, strzelec mógłby się przedostać przez zewnętrzne ogrodzenie. Wobec sprzeciwu Davisa, Gutierres wzmógł środki bezpieczeństwa. Niezależnie od kamer wideo i detektorów podczerwieni umieszczonych w strategicznych punktach terenu objętego ochroną, owego ranka sprawdzono, czy nie zostało uszkodzone zewnętrzne ogrodzenie posiadłości. Już o świcie trzy pary jeźdźców przepatrzyły wielokrotnie teren konnych spacerów Davisa w poszukiwaniu ewentualnych intruzów. Również teraz Gutierres miał strzelbę przytroczoną do siodła, pistolet pod marynarką i był połączony radiotelefonem z inną parą jeźdźców, którzy uzbrojeni po zęby, jechali za nim w dyskretnej odległości. Uparty jak zwykle Davis nie chciał włożyć kamizelki kuloodpornej i chociaż obaj byli ubrani podobnie - dżinsy, buty z cholewami i kapelusze z szerokim rondem - to gdyby ktoś chciał strzelać do Davisa, nie pomyliłby się, różnica wzrostu ułatwiała identyfikację. Tak więc, choć wyglądało to na zwykłą, spokojną przejażdżkę, oczy Gutierresa nie przestawały być czujne. - Coś nowego w śledztwie? - zapytał Davis. - Beck powtarza, że pańskie bezpieczeństwo jest zagrożone. Upiera się przy teorii o spisku jakiejś sekty i przy tym, że powinien pan jak najszybciej rozstrzygnąć kwestię swego następcy. Gdyby pan miał następcę, przestałby być celem zamachu. - Lub przeciwnie, może stałbym się najbardziej pożądanym trofeum myśliwskim - powiedział Davis w zamyśleniu. - Czy ten facet przekazał ci więcej informacji na temat sekty, czy nadal nie odkrywa swoich kart? Davis nabrał jeszcze większego zaufania do Gutierresa, zwłaszcza po stracie swego najtęższego współpracownika Kurtha. Cenił jego inteligencję i zdrowy rozsądek. Gus był doradcą całkowicie bezstronnym, ponieważ pozostawał poza bataliami politycznymi staczanymi w Korporacji przez członków jej kierownictwa. Poza bajeczną pensją, jaką Davis mu wypłacał, otrzymywał bonus w postaci udziału w zyskach Korporacji. I oczywiście przestałby tyle zarabiać, gdyby Davis zmarł. Tak więc Davis był przekonany, że Gutierres straciłby najwięcej na jego śmierci, więc można mieć do niego największe zaufanie. - Wspomniał o jakiejś sekcie, którą nazywa katarami i podał mi o niej bardzo ogólne informacje, ale nie chce wymienić nazwisk. Mówi, że niektórzy pracownicy należą też do innych sekt, ale nie poda nazwisk, póki nie będzie miał dowodów. - Co to za sekta? - Wiem tylko to, co mi powiedział Beck, ale mam tam wtyczkę, jednego z moich ludzi, i za parę dni otrzymam od niego informację. - Czy Beck podejrzewa, że ci katarzy mają coś wspólnego z bombą? - Nie ma jeszcze pewności, ale jest pewny, że to dzieło grupy bardzo dobrze zorganizowanej, mającej swoich ludzi w Korporacji. FBI kontynuuje śledztwo. - Nie podoba mi się, że miesza się do tego FBI. Trzyma się ona terminarza Waszyngtonu, a ja mam swój. Jak sądzisz, dlaczego im tak zależy na tym, abym wyznaczył następcę? - Niepokój prezydenta i senatora wydaje się szczery. Ale pewne jest też, że w Waszyngtonie uważają pana za człowieka trochę trudnego. - Czy oni myślą, że mój następca będzie bardziej ich słuchał? - Możliwe. - Otóż właśnie dlatego nie wyznaczam swego następcy. Jeśli oni liczą na to, że następca będzie dla nich wygodniejszy, będą chcieli, żeby Davis się wycofał. A ja nie myślę tego zrobić. - Moja praca polega na tym, żeby nie dopuścić, aby pana wycofali, jeśli pan tego sobie nie życzy, ale pan mi nie ułatwia pracy. - Gdybyś mnie zawsze zamykał w kasie pancernej, nie zarabiałbyś u mnie tyle pieniędzy. - To prawda, że jak pana zabiją, ja stracę dużo pieniędzy. Ale pan straci życie. - Dlatego tworzymy taki zgrany zespół, Gus. Ja jestem jednak już bardzo stary, ty z pewnością straciłbyś więcej niż ja - odpowiedział Davis, wybuchając śmiechem. Obaj przez jakiś czas milczeli, rozkoszując się popołudniowym wietrzykiem i zimowym słońcem oświetlającym dobrze chronioną dolinę. - Jak idzie Ramseyowi? - spytał Davis po chwili. - Ciężko pracuje, ale ma bardzo mało otwartych kierunków śledztwa. Dzisiaj mnie wezwał i przekazał złą wiadomość. Uważa, że ma ona związek z zabójstwem Kurtha. Zamierzałem powiedzieć o tym panu w poniedziałek. - Płacę ci za to, byś dbał o moją skórę a nie stan ducha. No, puść farbę! - Jedna pracownica naszego audytu została wczoraj zamordowana w hotelu w Miami. Znęcali się nad nią. Została zgwałcona, a na ciele miała liczne rany i ślady przypalania papierosem. - Jakiś trop? - Na razie żadnego. Nie ma podejrzanych. Nie znaleziono odcisków palców. Przeprowadza się autopsję, ale nie wydaje się, by pozostały resztki spermy. Nie znaleziono też niedopałków. Tak jakby zrobiły to duchy. - Myślisz, że istnieje jakiś związek między obydwoma morderstwami? - Mają odmienne cechy i styl. Nie wydaje się, by istniały dowody pozwalające łączyć te dwie zbrodnie. - Kim była ta dziewczyna? - Nazywała się Linda Americo, była szefową grupy audytorów produkcji. Pewnie pan o niej słyszał. Niedawno oskarżyła Douglasa o molestowanie seksualne. Miała dowody i zwolniliśmy Douglasa. - Nie miałem okazji jej poznać, ale doskonale pamiętam tę sprawę - powiedział w zamyśleniu Davis. - Biedna dziewczyna. Bardzo mi przykro. Czy była w Miami służbowo? - Tak. - Przypilnuj, żebyśmy się wszystkim zajęli. Żeby rodzinie wszystko załatwić i zwrócić koszty. - Davis przerwał, spojrzał na horyzont szklistym wzrokiem i dodał: - Nie znałem jej, ale teraz należy ona do mojej rodziny. I jeśli jej śmierć ma związek z Kurthem, ta sprawa znajdzie się na mojej osobistej liście. - Tak, szefie. - Gutierres westchnął. Dobrze wiedział, co znaczy „osobista lista” Davisa. - Dosyć tych tajemnic! - krzyknął na nich Jaime po chwili milczenia. - Powiedzcie mi wreszcie, co się dzieje. Co to za historia z tą tajną wojną? Kim jest wróg? Karen i Kevin wymienili spojrzenia, po chwili ona uczyniła aprobujący gest i Kevin zaczął mówić. - Znasz już idee, jakimi się kierujemy. - Karen wyprostowała się na krześle i poprzez stół zbliżyła do Jaimego w odruchowej chęci pozostawania z nim w lepszym kontakcie. - Jesteśmy przeciwnikami przymusu i dogmatyzmu. Jesteśmy za swobodą przyjęcia lub odrzucenia przez każdego nauk udzielanych przez Dobrych Ludzi, bo kiedy dana osoba osiągnie wystarczający poziom rozwoju duchowego, bez trudu przyjmie te nauki. W gruncie rzeczy w taki właśnie sposób ludzie odnoszą się do wielkich religii, które wyznają z racji tradycji rodziny i otoczenia. Biorą z religii to, w co pozwala im wierzyć rozum lub duch, który jest mądry dzięki temu co przeżył w poprzednich wcieleniach. Wielu ludzi w naszych czasach nie akceptuje już dogmatów. - Niemniej jednak istnieje też coś wręcz przeciwnego i to zarówno w małych sektach, jak i w wielkich religiach. - Kevin kontynuował wyjaśnienia Karen. - Tym czymś jest skłonność do nietolerancji, niezgadzanie się, by ktoś myślał inaczej. Ci ludzie wierzą, że są w posiadaniu prawdy absolutnej i zwalczają każde odmienne zdanie, nie znoszą żadnego sprzeciwu. - A co to ma wspólnego z wojną, w którą podobno jestem zamieszany? - Istnieją grupy interesów, które działają na sposób mafijny lub występują pod szyldem religii czy sekty. Celem tych grup jest zdobycie władzy i bogactw materialnych. Mamy do czynienia z jedną z takich grup, która jest bardzo potężna. To „Strażnicy Świątyni”, radykalna grupa integrystyczna będąca odłamem jednej z religii chrześcijańskich zrodzonej tu, w Stanach Zjednoczonych. Działa otwarcie i publicznie. Członkowie kierownictwa tej religii są dobrze zintegrowani z lokalnymi społecznościami, zajmują ważne stanowiska w świecie biznesu, gdyż bogactwo, według nich, oznacza nagrodę od Boga. Ponadto oddają swemu Kościołowi dziesięć procent swoich dochodów. Religia, o której mówię, nie zawiera w sobie nic nagannego, poza pewną skłonnością do podkreślania wyższości rasy białej i poza mizoginią. Jedną z jej cech jest wzajemne wspomaganie się należących do niej członków i szukanie władzy na wszystkich możliwych szczeblach, której potem używa się do promowania tej religii i jej wyznawców. Dla nich cel uświęca wszystkie środki, łącznie z zabójstwem. - Czy ten radykalny odłam ma powiązania polityczne? - Tak, ale je ukrywa. Sądzimy, że są powiązani z grupami skrajnej prawicy. Są zbliżeni do organizacji paramilitarnych, takich jak Milicja Północnoamerykańska i podpisaliby się bez problemu pod hasłem Johna Trochmanna, założyciela Milicji z Montany: „Bóg, Męstwo i Broń”. Są to fundamentalistyczni chrześcijanie, kochają broń, uwielbiają jej używać, są stanowczo przeciw takiemu rządowi, jaki mamy w naszym kraju. Jaimemu trudno było przyswoić sobie to wszystko. Odwrócił wzrok od Kevina, spojrzał znów na słoneczny i uspokajający krajobraz i opierając się na krześle, spostrzegł, że nieświadomie ręką przygładza sobie włosy do tyłu. Mowa jego ciała zdradzała zakłopotanie. - A jaki związek mają z tym katarzy? - zapytał, udając, że panuje nad sobą. - Dlaczego mówisz, że możemy być zaatakowani? - Ponieważ „Strażnicy” reprezentują idee wprost przeciwne do tych, których my bronimy. Reprezentują barbarzyństwo, z którym trzeba walczyć, bezrozumność i brutalność. Ale najgorsze jest to, że chcą przejąć kontrolę nad Korporacją Davisa. I są bardzo bliscy tego celu. Jeśli uda im się go osiągnąć, w ich rękach znajdą się najpotężniejsze na świecie możliwości w zakresie środków przekazu. Kevin wrócił do stylu natchnionego kaznodziei, ale tym razem Jaimego to nie irytowało. Udzielał mu się jego niepokój i napięcie. - Zdobycie władzy nad Korporacją, ważną instytucją służącą polityce, może przechylić szalę na korzyść jednego z kandydatów na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych. Mogłoby w sposób decydujący wpłynąć na wybór senatorów i kongresmenów i spowodowałoby uchwalenie lub odwołanie niektórych ustaw. I oczywiście służyłoby propagowaniu ich poglądów etycznych i idei religijnych. Przejęcie kontroli nad Korporacją przez „Strażników” byłoby niepowetowaną katastrofą, jeśli chodzi o rozwój świadomości człowieka w kierunku większej tolerancji i doskonałości. Ludzkość by się cofnęła w swoim rozwoju o wiele lat, a być może o całe stulecia, tak jak się to stało po zniknięciu katarów w XIII wieku. Są to te same wsteczne siły, które wówczas zwyciężyły, choć przystosowały się do obecnych warunków. Jest to znów walka zła z dobrem, walka Boga złego z Bogiem dobrym, ciemności ze światłem. Dla nich to taka sama krucjata jak osiemset lat temu. Jeszcze raz toczy się ta sama wojna. Ale tym razem my postanowiliśmy ją wygrać. - Skąd wy to wszystko wiecie? - Od dłuższego czasu obserwujemy Korporację i „Strażników”. Zdołaliśmy przemycić naszych braci katarów do ich organizacji. Znamy więc ich plany i poczynania. Musimy działać po kryjomu, by chronić naszych braci, którzy są naszymi wtyczkami. Poza tym „Strażnicy” są niebezpieczni i nie zawahają się użyć wszelkich metod, by zniszczyć opozycję. - Czy oni wiedzą, że ich śledzicie? - tym razem Jaimego pożerała ciekawość. - Sądzimy, że nie. W każdym razie szybko się dowiedzą, że jest ktoś, kto im się przeciwstawia. Wtedy będzie nam grozić niebezpieczeństwo. - Kto z pracowników Korporacji należy do „Strażników Świątyni”? - Niektórych zidentyfikowaliśmy, jednym z nich jest Paul Cochrane, wiceprezes studiów Eagle. Ustaliliśmy, że wprowadził do podlegającego mu sektora produkcji wielu swoich braci „Strażników”. Służba bezpieczeństwa centralnego budynku też jest infiltrowana. Nick Moore, szef ochroniarzy, jego trzej zastępcy i wielu strażników należy do „Strażników Świątyni”. Wśród pretorianów Davisa nie znaleźliśmy żadnego „Strażnika” i być może jest to strefa czysta-Jesteśmy jednak pewni, że w innych ogniwach Korporacji kryje się ich wielu. Należy do nich twój szef White, prezes audytu i spraw korporacyjnych. - Mój szef? - wykrzyknął zdumiony Jaime. - Tak, ale uwierz nam na razie na słowo. Dowody przyjdą później. - A jak działają ci ludzie? Jakie są ich plany przejęcia kontroli nad Korporacją? - Oś, którą stworzyli w sektorze produkcja - audyt pozwala im przechwytywać znaczne sumy pieniędzy. Są to pieniądze wypłacane za godziny nadliczbowe dla członków sekty zatrudnionych w produkcji, albo też wielkie kwoty pochodzące ze sprzedaży towarów I usług towarzystwom należącym do „Strażników Świątyni”. Kupujący, będący członkami sekty, są kontrolowani przez specjalistów należących do sekty. W taki sposób można obchodzić przepisy i unikać wewnętrznych kontroli dotyczącej kontraktów i płac. Ty i twój zespół nie mogliście niczego wykryć, ponieważ twój szef nadał ci tylko uprawnienia w dziedzinie dystrybucji, a nie produkcji. - A więc Daniel Douglas, który kontrolował produkcję, musi być jednym z nich. - Tak, jest członkiem sekty. - Wobec tego Linda Americo, jego podwładna i była kochanka, musi wiedzieć o wszystkim, co się dzieje, - jaime zauważył, że nagle jego umysł zaczyna wiązać fakty i pracuje szybciej niż on jest zdolny to wyrazić. - Ale to nie wszystko. Nie rozumiem sytuacji Lindy, chyba że ona też należy do „Strażników”. Ale jeśli jest członkiem tej sekty to dlaczego spowodowała usunięcie Douglasa z Korporacji. Nawet jeśli nie mogła już wytrzymać w tym związku, nawet jeśli obiecał jej awans i nie dotrzymał słowa. Dlaczego miałaby narazić na szwank interesy sekty w Korporacji, eliminując Douglasa? I wiedząc jaką władzę sekta ma w Korporacji, dlaczego odważyła się zaatakować Douglasa? I co wreszcie mogła zyskać na tym, że Korporacja go wyrzuci? - Brawo, Jaime. Twoje pytania są logiczne. Stawiasz je, bo intuicyjnie znasz odpowiedź. - Nie, nie znam odpowiedzi, ale mam pewną teorię, która może być odpowiedzią. - Słuchamy cię.. - Linda należy do sekty „Strażników”, ale ty, Karen, powiedziałaś że to twoja najlepsza przyjaciółka i to ty jej poradziłaś, co ma zrobić z Douglasem. Jedynym wyjaśnieniem waszej przyjaźni i tego, co się stało, jest to, co mi podpowiadała moja intuicja, kiedy ty nie chciałaś odpowiedzieć na moje pytanie. - Jakie jest to wyjaśnienie, Jaime? - Karen uśmiechała się, podczas gdy on wyciągał logiczne wnioski. - Linda jest również katarką. A więc jest podwójną agentką. Wślizgnęła się do sekty, bo Douglas miał zająć w korporacji ważne stanowisko. Romans Douglasa i Lindy był korzystny dla Strażników” gdyż wzmacniał ich kontrolę nad audytem produkcji Oni oczywiście nie wiedzą, że Linda jest katarką. A musi być katarką zaawansowaną w wierze, gdyż odgrywa kluczową rolę w tej sprawie. - Jaime przerwał i utkwił w Karen intensywne spojrzenie. - Moje zdanie o Lindzie nie zmieniło się. - Powiedz, jakie ono jest. - Karen wytrzymała jego wzrok, ale z jej twarzy zniknął uśmiech. - Linda uwiodła Douglasa dla interesu. Może ten interes jest szlachetniejszy niż sądziłem. Tak, oczywiście, zrobiła to dla Kościoła katarów. To być może zmienia fakty duchowe w waszych oczach i usprawiedliwia to, co zrobiła, ale dla mnie nie zmienia faktów materialnych. Powiedziała Douglasowi, że go kocha i byli kochankami przez długi czas, ona szeptała mu do ucha czułe słówka, śmiała się z jego dowcipów i przyrzekała wieczną miłość. Kiedy uznała to za stosowne i kiedy katarzy uznali to za korzystne dla siebie, zniszczyła Douglasa z zimną krwią. Czy do tego momentu pomyliłem się w czymś, Karen? - Twoja analiza tego, co zaszło, jest błyskotliwa, ale ocena surowa i skrajnie niesprawiedliwa dla Lindy - powiedziała Karen. Była bardzo poważna. - No widzisz, trafiłem w sedno. Bingo! Powiedz mi, Karen, taka jest katarska czystość? Czy często prowadzicie takie gry seksualne? Kim jest następny głupiec? Co mówią wasi Doskonali Katarzy o takim postępowaniu? A może zamiast Biblii czy Ewangelii świętego Jana studiujecie Kamasutrę dla katarek? Jeśli tak, to nie mogę się doczekać. Posuwamy się naprzód powoli, musisz mnie jeszcze nauczyć masę rzeczy. Karen przygryzała wargi i patrzyła na Jaimego oczami pełnymi łez. Brwi miała lekko zmarszczone, co oznaczało napięcie. - Sam nie wiesz, co mówisz - wybuchła. Nie wiesz, co się działo przedtem i co się dzieje teraz. Nic nie wiesz. Nie znasz ani motywów, ani celu. Nie wiesz też, co ja czuję. I ośmielasz się oceniać i krytykować to, co my robimy, nie wiedząc, dlaczego to robimy. - Ach, tak? A więc mnie poinformuj. Chcę bardzo wiedzieć, jak katarzy usprawiedliwiają używanie swoich kobiet jako broni w walce. - Uspokój się, Jaime - wtrącił się Kevin. - Jeśli porównujesz sytuację Lindy i Douglasa ze swoim związkiem z Karen, to się mylisz i będziesz tego żałował. Najpierw posłuchaj, a potem wyciągaj wnioski i osądzaj. - Słucham - odrzekł sucho Jaime. - Pomyślał, że Kevin ma rację. Utożsamiając się z Douglasem, czuł się wykorzystywany i zraniony. Mógł się mylić i być niesprawiedliwy. Spojrzał na dziewczynę. Teraz jej wzrok błądził wśród drzew. Łzy przepełniły oczy i spływały po policzkach. Płakała w milczeniu, usiłując się powstrzymać. Poszukał w kieszeni chusteczki. Oburzenie Jaimego nagle znikło, czuł do niej ogromną czułość. Cholera! - pomyślał. Jestem do szaleństwa zakochany. Powstrzymał odruch, by wziąć ją za rękę i pocieszyć. Zwrócił wzrok na Kevina w oczekiwaniu na wyjaśnienia. „Arkangel, Nasi wysłannicy do Miami przybyli do naszego brata i dostarczyli część informacji, o które prosiłeś, na temat naszych, dotychczas nieznanych, wrogów. Potwierdzają się twoje podejrzenia. Przygotowujemy sprawozdanie; są nowe przesłanki, które zmienią plany naszej krucjaty. Po przeanalizowaniu danych, będziemy czekać na twoją decyzję dotyczącą momentu ataku. Sachiel”. Arkangel uderzył z niesmakiem pięścią w stół. A następnie jego palce spiesznie wystukały odpowiedź: „Pospieszcie się z informacją. Nie marudźcie. Musimy ustalić, kto jest z wrogiem i działać zdecydowanie. Trzeba ich unicestwić, zanim zabrzmią trąby i padną mury. Arkangel.” Paznokciem podobnym do kopyta kliknął: „Wyślij”. - Abyś mógł zrozumieć postępowanie Lindy, powinieneś poznać zarówno jej przeszłość, jak i teraźniejszość - mówił dalej Kevin. - Chociaż nigdy nie opowiadamy o poprzednim życiu innych ludzi, sądzę, że tym razem powinienem zrobić wyjątek, abyś mógł zrozumieć co się stało. Linda z łatwością przypomniała sobie, jak ty teraz, swoje poprzednie życie. Była młodą okcytańską szlachcianką, która się nawróciła na katarską wiarę. Była piękna, inteligentna i jak wiele okcytańskich dam owego czasu uważała się za równą mężczyznom. Na dworze jej ojca było zawsze pełno rybałtów, którzy śpiewali i recytowali, trubadurów, którzy komponowali i rycerzy, składających hołd baronostwu i ich pięknej córce. W salonie zamku prawie codziennie odbywały się przyjęcia poświęcone poezji, muzyce i innym rozrywkom, na których wygłaszano katarskie kazania. Młodzi rycerze wędrowali po okcytańskich ziemiach, a baron, jak to było w zwyczaju, udzielał im u siebie gościny. Niektórzy z nich nawet konkurowali z trubadurami i śpiewali pieśni oraz deklamowali wiersze. Miłość dworska, duchowa, a nie fizyczna, była jednym z filarów tego kulturowego odrodzenia. Młodzi rycerze wyznawali swą miłość, a nawet prosili baronową, matkę Lindy, w obecności barona i całego dworu, by zechciała zostać damą ich serca, mimo różnicy wieku i mimo uczucia, jakie baronowa żywiła do swego męża. Zarówno pani na zamku, jak i jej małżonkowi pochlebiała tak wielka galanteria. Baronowa na wiersze odpowiadała własnymi utworami i godziła się być damą niektórych rycerzy. Oczywiście młode damy, a zwłaszcza Linda, otrzymywały o wiele więcej wyznań dworskiej miłości. Wśród wędrownych rycerzy pojawił się Douglas. Linda teraz go rozpoznała, nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Pochodził z północy, z regionu Ille de France, spustoszonego i zubożałego przez toczące się tam wojny. Nie nawykł do posługiwania się językiem d’oc, bo jego ojczystym językiem był d’odl, z którego wywodzi się obecny francuski. Douglas został przyjęty z całą gościnnością i wkrótce zakochał się w Lindzie. Zasady gry były dla niego trudne, Ale postanowił konkurować z innymi na niwie poezji i uczynić z Lindy swoją damę. Tolerancyjni Okcytańczycy wspierali go w tych staraniach, ale jego słaba znajomość języka d’oc uniemożliwiła mu pozyskanie łask Lindy za pomocą swoich nieudanych poetyckich utworów. Linda nie mogła się powstrzymać od śmiechu, słysząc je i odpowiadała mu sympatycznymi wierszykami, ku uciesze zebranych. Douglas był śmiesznym prostakiem i stał się przedmiotem żartów wyrafinowanej elity okcytańskiej. Odepchnięty i wyśmiewany powrócił na swoje północne ziemie z silnym poczuciem upokorzenia i nienawiści do tych uczonych i zarozumiałych Okcytańczyków, którzy byli tak zniewieściali, że sobie golili brody. Wkrótce nadszedł dla niego czas zemsty. Rok później, na początku 1208 r. we wszystkich kościołach północnej Europy katoliccy księża, biskupi i opaci wezwali wiernych do chwycenia za broń. Trzeba było bronić prawdziwej religii przed zarazą katarów, którzy zdaniem Innocentego III „byli gorsi od Saracenów, czczących Mahometa”. Krucjata na bogatych ziemiach okcytańskich zapowiadała się jako bardziej korzystna i mniej niebezpieczna niż krucjaty w Ziemi Świętej lub w Hiszpanii przeciw muzułmanom. Tam trzeba było pokonywać wielkie odległości, a długie lata walki zahartowały wroga, ale też zubożyły ludność i miasta. Teraz wszystkie łupy wojenne mogły się stać własnością krzyżowców, a ponieważ grzechy popełnione przed i w czasie krucjaty były im odpuszczone, mogli dokonywać wszelkich nieprawości. Poza tym minimalny czas uczestnictwa w krucjacie przeciw katarom wynosił czterdzieści dni i szlachta ze zdobytymi łupami, po niezbyt długiej nieobecności, mogła nadal zajmować się swoimi posiadłościami we Francji, Burgundii, Niemczech i innych krajach północnej Europy. Dla prostego ludu, który nie miał nic do stracenia oraz dla tych, którzy mieli niezałatwione rachunki z wymiarem sprawiedliwości, była to wspaniała szansa na uzyskanie przebaczenia i zdobycie bogactwa. Douglas z entuzjazmem przyłączył się do krucjaty, ale jego głównym celem była zemsta. 24 czerwca 1209 r., trzy lata przed bitwą pod Navas de Tolosa z almohadami, którą ty sobie przypomniałeś, rozpoczęła się krucjata. Z Lyonu wyruszyło dwadzieścia tysięcy rycerzy, w większości francuskich, pod wodzą legata papieskiego Arnau Almerica, opata z Citeaux i całego orszaku biskupów, opatów i innych duchownych. Wśród rycerzy znajdował się Douglas z grupą konnych i pieszych, których dostarczył mu ojciec na skutek uporczywych nalegań syna. Za rycerzami maszerowały tysiące mężczyzn z ludu, ożywionych nadzieją zdobycia wielkich doczesnych bogactw i miejsca w niebie po śmierci. 25 lipca dotarli pod mury Beziers, okcytańskiego miasta położonego blisko wybrzeża Morza Śródziemnego. Katolicki biskup Beziers zaproponował mieszkańcom miasta, by wydali dwustu dwudziestu dwóch zidentyfikowanych heretyków katarskich, aby krzyżowcy ich spalili i aby w ten sposób uratować pozostałą ludność przed atakiem i zniszczeniem. Biskup nie zdołał przekonać swoich wiernych, mimo gróźb oblegających. Bezier postanowiło stawić opór. Jednakże mury obronne okazały się zbyt słabe wobec ogromnej armii i krzyżowcy bez trudu weszli do miasta, zdobywając je ogniem i mieczem. Zamordowano dwadzieścia tysięcy mieszkańców Beziers, w tym kobiety i dzieci, którzy schronili się w kościele. Miasto zostało złupione, spalone, zrównane z ziemią. Okrucieństwo i upojenie krwią było tak wielkie, że budziło grozę nawet u żołnierzy zahartowanych w bojach, którzy byli świadkami niejednej rzezi. Pewien francuski rycerz zwrócił się do opata Almerica z pytaniem, jak odróżnić heretyków od nie heretyków. Odpowiedź legata papieskiego przeszła do historii: „Nie przejmujcie się tym, że nie potraficie odróżnić dobrych katolików od heretyków. Zabijajcie ich wszystkich. Bóg będzie umiał odróżnić swoich.” I tak też się stało. Mniej krwawy, choć też okrutny był podbój Carcassonne i kilku mniejszych miast, gdzie krzyżowcy szerzyli z premedytacją terror. Większość francuskich rycerzy, widząc ze zgrozą, że to, co miało być szlachetną krucjatą, okazało się rzezią dokonywaną na oślep, po czterdziestu dniach wracała do siebie. Pewien mały baron z Ille de France nazwiskiem Simon de Montfort, który zasmakował w tych rzeziach oraz opat Almeric, po opuszczeniu krucjaty przez wielkich rycerzy, stanęli na jej czele. Douglas, który wówczas nie miał jeszcze okazji do zemsty, bo zamek Lindy nadal był niezdobyty, pozostał z krzyżowcami, którzy założyli zimowy obóz w dobrze obwarowanym Carcassonne. Wycofanie się znacznej części rycerstwa francuskiego nie stanowiło problemu, bo już następnego roku Kościół katolicki wezwał do nowej krucjaty i znów wielkie rzesze ludzi dobrej wiary, wraz z najemnikami i awanturnikami, napłynęły z północy. Simon de Montfort i opat rozpoczęli nowe podboje, napotykając słaby opór. Rycerze okcytańscy byli bardziej przyzwyczajeni do rycerskich turniejów na swoją chwałę lub w hołdzie swojej damie niż do prawdziwych, regularnych bitew. Ich poddani, w większości katolicy, bez entuzjazmu walczyli z krzyżowcami papieża, którego uważali za swego duchowego przewodnika. Katarzy ze swej strony uważali broń za narzędzie szatana, a wojnę i przemoc za czyny diabelskie. Dobrzy Ludzie zakazali nawet walki o własne życie, natomiast krzyżowców silnie motywowało przekonanie, że walcząc zdobędą bogactwa i zasłużą na niebo. Tak więc kolejne miasteczka i zamki wpadały w ich ręce. Tymczasem ty, król Pedro, patrzyłeś z niepokojem na inwazję almohadzkich Maurów z południa i nie chciałeś uczestniczyć w wojnie na północy. Opór stawiali tylko katarzy i to nie zbrojny, ale bierny, poprzez odmowę wyrzeczenia się swojej religii. Wiele tysięcy katarów, i podejrzanych o przynależność do nich, spłonęło na stosach. Przyszła kolej na zamek Lindy. Douglas w uznaniu swoich zasług otrzymał zaszczyt zdobycia zamku. Zamek stawiał opór przez parę tygodni, aż wreszcie wyrwa w murze umożliwiła wrogowi wejście do środka. Dokonano prawdziwej rzezi, ale zachował przy życiu rodziców i siostry Lindy, i kazał ich wszystkich uwięzić. Trzymając rodzinę jako zakładników, mógł wreszcie robić z Lindą, co chciał. Zemsta była słodka i przyjemna. Ona mu uległa, bo ciało jest dziełem diabła, ciało nie plami duszy, która jest dziełem Boga dobrego. Nigdy nie zgodziła sie na małżeństwo, które jej Douglas proponował, stała się jego nałożnicą, ale nie zmieniła swej duszy. I nigdy też. nie wyrzekła się swej katarskiej wiary. Ta sytuacja szybko stała się dla niego nie do zniesienia. To, że jego kochanką była zatwardziała heretyczka stawiało go w trudnym położeniu wobec katolickich duchownych. Ci go pytali, czy katarska trucizna Lindy nie zatruwa jego czystego serca krzyżowca. Znalazł się w niebezpiecznej sytuacji i obawiał się, że sam skończy na stosie. Pewnego wieczoru postawił więc Lindzie ultimatum: wyrzeknie się katarskiej wiary, weźmie z nim ślub i zostanie panią na zamku. Odpowiedziała mu tym samym wierszem, którym dwa lata wcześniej odrzuciła jego zaloty, wśród śmiechu całego dworu jej ojca. Douglas wpadł w gniew i oddał dziewczynę swoim dwóm adiutantom, którzy spędzili z nią noc. Rano ją i jej rodzinę wydał inkwizytorom. Po południu tego samego dnia wszyscy zginęli na stosie, nie wyrzekając się swej wiary. Linda była wtedy moją najlepszą przyjaciółką. Rozpoznała mnie i Douglasa na pierwszej sesji, w czasie której przypomniała sobie swoje życie w XIII wieku. - Jak możliwe są takie przypadki? - spytał zdziwiony Jaime. - Jak mogą się zbiec w czasie różne wcielenia przyjaciół i wrogów? - Tak to funkcjonuje - odrzekła Karen. - To dziwne, ale tak jest. Mamy niezałatwione sprawy z poprzedniego życia lub wspólne misje, które wypełniamy. Rozwój duchowy nie dokonuje się w izolacji tylko w dużym zespole dusz. Wiąże się z wieloma osobami, z którymi żyliśmy przedtem, zależy od długów, jakie wobec nich mamy. Dubois opowie ci o tym lepiej niż ja. Ale tak jest. - Mamy niezałatwione sprawy z Douglasem i jego ludźmi - mówiła dalej Karen - i nie chodzi o zemstę za krzywdy doznane w poprzednim życiu. Chociaż oni także powinni zaznać bólu klęski, aby rozwijać się duchowo. Obecnie „Strażnicy Świątyni” reprezentują fanatyczną i autorytarną ideologię nietolerancji, którą wówczas wyznawali krzyżowcy i chcą opanować największe na świecie przedsiębiorstwo medialne, by propagować tylko swoje poglądy i zmusić do milczenia takich ludzi jak my. Tak jak robili to w średniowieczu z katarami i innymi ludźmi uznawanymi przez nich za heretyków. To jest obecna forma wojny: media. - Karen miała łzy w oczach, mówiła ze wzruszeniem i siłą. - Ale tym razem będzie inaczej. Oni nie będą górą. Zwyciężymy my, katarzy. Pokonamy ich! Ta lawina informacji i uczuć wywołała zamęt w głowie Jaimego. Znów przebiegł wzrokiem po łagodnym, oświetlonym popołudniowym słońcem krajobrazie. Spojrzał na błękitną wodę w basenie. Posłuchał śpiewu ptaków. To wszystko kontrastowało z jego emocjami, tchnęło spokojem, zapraszało do wypoczynku. Spojrzał na Karen. Ona patrzyła na niego. Wytrzymał przez chwilę jej wzrok. Była piękna i kochał ją. Obawiał się jednak, że go wykorzystuje. Ta myśl budziła w nim gniew. Chciałby się mylić. Chciałby, żeby to była tylko przelotna, zła myśl. Ale prawdę mówiąc, gdyby ona chciała tylko go wykorzystać, by wygrać swoją wojnę, to złamałaby mu serce. Bo on jej potrzebował. Był od niej zależny. Zwrócił wzrok ku drzewom i jego racjonalny umysł zaczął na nowo funkcjonować. - Dobrze, zgoda - powiedział Jaime - możemy sobie wyobrazić, że jakaś mała mafia religijna stworzyła system okradania Korporacji, ale stąd do twierdzenia, że istnieje jakiś spisek mający na celu przejęcie władzy w Korporacji, jest bardzo daleko. - To nie jest mała mafia, wręcz przeciwnie, oni są bardzo potężni - oświadczył Kevin - a spisek naprawdę istnieje, dobrze o tym wiem, nie tylko od Lindy, ale i od wielu innych naszych ludzi, którzy do nich przeniknęli. Pamiętasz chyba bombę, która położyła kres życiu, Stevena Kurtha. - Oczywiście. - No właśnie. Bomba była dziełem „Strażników”. - Co ty mówisz! Twierdzi się, że uczyniła to radykalna, stosująca przemoc grupa, sprzeciwiająca się treściom niektórych produkowanych przez nas programów telewizyjnych. - Wszystko się zgadza! „Strażnicy” to radykalna, stosująca przemoc sekta religijna, której nie podobają się treści obecnych programów telewizyjnych i filmowych Korporacji. A ponieważ ta sekta ma plany przejęcia kontroli nad Korporacją, ukryła się za jakąś wymyśloną przez siebie grupą. - Ale co zyskują, zabijając Kurtha? - Kurth był starym liberalnym Żydem o poglądach takich jak Davis. Obaj wierzyli w wolność wyrażania myśli, byli przeciw dyskryminacji z powodu rasy, płci czy religii, wierzyli, że tolerancja jest naj-lepszą ochroną dla wszystkich, ponieważ wszyscy w jakimś momencie lub w jakimś miejscu możemy być mniejszością. Jednakże Kurth działał w tym samym personalistycznym i autorytarnym stylu co Davis. Nigdy nie pomyślał o wyznaczeniu następcy na swoje stanowisko w Korporacji. Chyba sądził, że jego nie dotyczą starość i śmierć. Najbardziej oczywistym następcą Kurtha jest obecny wiceprezes studiów Eagle Cochrane, ważna, jak powiedziałem, osobistość w sekcie „Strażników”. Wyobraź sobie, co zyskają, powierzając Cochrane’owi funkcję prezesa Eagle: większą kontrolę nad programami i wymarzoną pozycję startową do sukcesji po Davisie. - Dlaczego nie zadenuncjujecie ich inspektorowi Ramseyowi? - Nie mamy jeszcze wystarczających dowodów materialnych, a te nieliczne, które posiadamy, pochodzą z niezbyt legalnych źródeł. Policja wciągnęłaby nas na swoją listę podejrzanych i stalibyśmy się pierwszym celem ataku „Strażników”. Nie, jeszcze nie pora, trzeba poczekać. Jaime zamyślił się. Po chwili znów podjął rozmowę. - Pozwólcie mi nadal zgadywać. Jeśli nawet Lindzie udało się spowodować zwolnienie Douglasa z powodu afery seksualnej, którą ona przedstawiła jako molestowanie, to ponieważ szef Douglasa jest również „Strażnikiem”, dziewczyna musiała mieć poparcie kogoś, kto w Korporacji zajmuje bardzo wysokie stanowisko. A ponieważ nie sądzę, by ona miała jeszcze jednego kochanka w firmie - Jaime spojrzał na Karen a ona odwzajemniła mu spojrzenie - to ten ktoś, kto ją poparł, musi też być katarem. Czyż nie? Kto to taki? Ktoś zakamuflowany, kto wydaje rozkazy? - Tego jeszcze nie mogę ci potwierdzić, przykro mi - odpowiedziała Karen. - No dobrze, mam jednak nadzieję, że mi wyjaśnisz rzecz następującą. Dlaczego Linda oskarżyła Douglasa i spowodowała jego zwolnienie? Rozumiem, że istnieje jakiś dług z poprzedniego życia, który trzeba spłacić, ale dlaczego Linda nie zgromadziła dowodów przeciw Douglasowi i White’owi, nie oskarżyła ich przed Davisem o sprzeniewierzenia, by jednocześnie uwolnić się od nich obydwu? - Rozważaliśmy tę ewentualność, ale najprawdopodobniej upadłby tylko Douglas, bo by krył White’a. Teraz, kiedy już nie ma Douglasa, Linda ma dostęp do informacji, które on zatajał nawet przed nią i które kompromitują White’a, i być może Cochrane’a. W odpowiedniej chwili, może z twoją pomocą, powiemy Davisowi o spisku. - Wtedy Davis przeprowadzi wzorową czystkę zarówno w studiach Eagle, jak i w administracyjnych jednostkach Korporacji, utnie głowę temu, kto pociąga za sznurki. Pierwszy padnie szef ochrony budynku i jego ludzie; bo w końcu to oni przemycili bombę do budynku i zamordowali Kurtha. - Co za niespodzianka! A więc ja mam jakąś rolę do spełnienia, prawda? - zapytał Jaime ironicznie. - Przeczuwał, że umieścili go w swoich planach. - Oczywiście że masz - odparła oburzona Karen. - Nie możesz uciec przed swym duchowym przeznaczeniem, choćbyś chciał. Nie masz innego wyjścia, musisz wziąć udział w tej wojnie. I sądzę, że zrobisz to mądrzej niż osiemset lat temu. Odegrałeś kluczową rolę wówczas i twoim przeznaczeniem jest uczynić to samo obecnie. Czy ci się to podoba czy nie. Jaime patrzył ze zdziwieniem na Karen. Jej oburzenie, ironiczny komentarz, jej stanowcze twierdzenie, że powinien odegrać w tej sprawie kluczową rolę, dziwiły go. Dotychczas słyszał tylko aluzje. Spojrzał na Kevina, który obserwował go z rozbawieniem. Powrócił spojrzeniem do Karen. Przyglądała mu się z lekko zmarszczonymi brwiami, zaciśniętymi wargami, a jej oczy, jeszcze zaczerwienione niedawno wylanymi łzami, zdawały się rzucać iskry. Była na niego wściekła. Jaime miał zamęt w głowie. Zbyt dużo informacji. Zbyt wielkie wymieszanie teraźniejszości z przeszłością. A teraz ta historia z jego obowiązkiem i duchowym przeznaczeniem. Postanowił nie przeciwstawiać się Karen, nie wszczynać na razie dyskusji, która oddali ich od siebie. Musiał myśleć spokojnie. Zmienił temat. - Linda chyba znajduje się w niewygodnej sytuacji wobec „Strażników”. - Tak, oczywiście - odrzekła Karen. - Linda dużo ryzykuje. Jeden z członków „Strażników Świątyni” zadawał jej pytania na temat oskarżenia Douglasa. Linda powiedziała to, co zawsze: była nim zmęczona, a on nadal ją molestował i posunął się nawet do fizycznej przemocy. Douglas znalazł się w trudnej sytuacji i Linda to wykorzystała. - Karen przestała marszczyć brwi i w jej oczach pojawiły się figlarne iskierki. - Ale przemoc i molestowanie były faktem. Facet surowo ją skrytykował za to, że nie zwróciła się do nich, aby załatwić sprawę i że odważyła się podjąć sama taką decyzję. Powiedział jej, że wyrządziła sekcie wielką krzywdę. Tak jakby Linda tego nie wiedziała! Kazał jej wycofać zarzuty, a ona odpowiedziała, że był to jedyny sposób uwolnienia się od Douglasa i że nie ma zamiaru z niczego się wycofywać. On jej na to, że nie jest to rada, ale formalny rozkaz „Strażników”, a Linda mu odpowiedziała, że w takim razie on i jego przeklęta sekta pójdą do piekła. - Tak czy owak oni stamtąd pochodzą - dodała po chwili Karen. - Chcę zmienić moje komentarze na temat Lindy - oświadczył Jaime, patrząc ironicznie na Karen. - Możliwe, że jest ona mistrzynią na polu Kamasutry, uwodzicielką i Matą Hari, ale jest też dzielną kobietą i za to ją szanuję. Kevin roześmiał się, a Karen spojrzała na Jaimego z leciutkim uśmiechem, nie wiedząc, czy ma nadal być na niego obrażona, czy go pocałować. Jaime gorąco pragnął tego drugiego. PONIEDZIAŁEK Radio, między muzyką a reklamami, informowało o wielkich korkach na rozległej sieci autostrad wokół Los Angeles i podawało trasę objazdów, żeby ich uniknąć. Ruch był piekielny w ów deszczowy poranek, ale Jaime schwytany w potrzask na Ventura Freeway czuł się świetnie. Karen nie żywiła do niego urazy z powodu oskarżeń, jakie w sobotę rzucił na nią i jej przyjaciółkę Lindę i kiedy wreszcie zostali sami, przez resztę weekendu rozmawiali, kochali się, żeglowali i dobrze jedli. Pogoda zaczęła się psuć w niedzielę popołudniu, ale dla Jaimego było to nieważne. W jego duszy świeciło słońce. W końcu udało mu się uporządkować lawinę informacji i emocji, jaka spadła na niego w sobotę. Wszystko toczyło się szybko. Zbyt szybko. Ale rozmowy z Karen pomogły mu zrozumieć, co się wydarzyło i odzyskać spokój. Ruch samochodów zwolnił i w ciągu niespełna minuty stanął. Zazwyczaj złościł się na głupców, którzy stwarzają kłopoty i na radio, że nie uprzedziło w porę o korkach. Ale tym razem się nie złościł. Był zakochany we wspaniałej kobiecie. Z wzajemnością. Jeszcze przed kilkoma tygodniami narzekał na swoje nieciekawe życie, bez sensu i celu, nastawione tylko na zarobienie paru dolarów więcej. Teraz był pogrążony w pasjonującej przygodzie, w której epicka przeszłość mieszała się z teraźniejszością pełną znaków zapytania i dreszczy niepewności. I chyba pierwszy raz w życiu będzie miał sposobność walczyć o starą, rodzinną utopię: o wolność. Przede wszystkim jednak tym, co czyniło go szczęśliwym, była Karen. Czuł się naprawdę szczęściarzem. Policyjne samochody wyprzedzały ich, wjeżdżając na pobocze, ze swymi oślepiającymi reflektorami przeszywającymi szarzyznę poranka. Jego spojrzenie skrzyżowało się z oczami mężczyzny o śniadej cerze, w bejsbolowej czapce, siedzącego przy kierownicy starej wywrotki, stojącej obok ich samochodu. Jaime uśmiechnął się do niego serdecznie i machnął z rezygnacją ręką. Tamten spojrzał zdziwiony, pozdrowił go lekkim skinieniem głowy i skierował znów wzrok przed siebie. Jaime pomyślał, że wbrew swemu zwyczajowi zachował się zbyt uprzejmie, ale chciało mu się krzyczeć ze szczęścia. Jakieś dwieście metrów przed nimi na autostradę pełną unieruchomionych samochodów runął helikopter. Wypadek był poważny, wiele osób zostało ciężko rannych. Myślami wrócił znów do Karen. Miał prawie czterdziestkę a był zakochany jak uczniak. Miał nadzieję, że nie będzie tego żałował. Miłość jest ślepa, mówi stare porzekadło. On jednak nie był na tyle ślepy, by wierzyć, że jego pierwsze spotkanie z Karen w greckiej restauracji było przypadkowe. Był pionkiem, może nawet dość ważnym, w partii szachów, którą katarzy rozgrywali ze „Strażnikami Świątyni”, ale czy tylko ta gra była celem Karen, czy też ona naprawdę go kochała? A może tylko chciała go wykorzystać do swych celów, tak jak Linda Douglasa? - Niech to diabli - powiedział sobie. Ponure myśli napłynęły jak chmara komarów. A jeśli jedynym celem Karen było zwycięstwo w grze ze „Strażnikami”, co będzie ze mną, kiedy ta gra się skończy? Jaime potrząsnął głową, jakby chciał odegnać te pytania. Cóż, zakonkludował, życie jest krótkie, a szczęście jak ptak przelatuje z drzewa na drzewo. Dzisiaj znajduje się w moim ogrodzie i ma postać wspaniałej kobiety, być może towarzyszki, której szukałem przez całe życie. Muszę maksymalnie wykorzystać to p szczęście. A gra może być długa, partia szachów może trwać całe życie, i póki będzie trwać, będę się nią cieszył. Jaime przyszedł do biura z godzinnym opóźnieniem, ale nadal był w dobrym humorze. - Zaspaliśmy dzisiaj, prawda? - zapytała Laura, widząc jak szybkim krokiem idzie przez korytarz. - Korki, Lauro. Przeklęta autostrada. - Założę się, że to twoje nieuporządkowane życie rozwodnika - powiedziała z surową miną. - To nie była moja wina, to ona mnie rzuciła. - Nie wszyscy są tak odporni jak twoja sekretarka. Chcesz usłyszeć wiadomości przed czy po kawie? - Mów. - Wielki szef White dzwonił dwa razy, by sprawdzić, czy już przyszedłeś. Chce się z tobą widzieć. - A niech to szlag! Czy dla szefów nie istnieją korki na szosie? - Zależy. Dla twojego szefa nie, dla mojego tak. - Bardzo jesteś bystra - powiedział Jaime, wchodząc do pokoju. Powiesił marynarkę i nacisnął guzik telefonu White’a. - White - głos odezwał się prawie natychmiast. - Dzień dobry, Charlie. Laura mi powiedziała, że chcesz ze mną porozmawiać. - Dzień dobry, mam tu zebranie i jesteś mi potrzebny. Czy możesz przyjść na górę? - Już idę - powiedział i rozłączył telefon. - Cholera, ładnie się zaczyna ten tydzień. Pilne zebranie, zanim jeszcze zdążyłem usiąść za biurkiem. W drzwiach pojawiła się Laura z filiżanką kawy. - Przykro mi, Laura, ale nie mogę teraz pić kawy. White ma z kimś spotkanie i na mnie czeka. - Jednak się napij. - Już wypiłem jedną kawę. - To wypij jeszcze jedną. - Pan Berenguer, wiceprezes audytu - White przedstawił go z bardzo poważną miną. - Jaime, to jest inspektor Ramsey i agent specjalny Beck z FBI. Uścisnął dłoń Afroamerykaninowi koło pięćdziesiątki i osobnikowi o kościstej twarzy i niebieskich oczach. - Inspektor Ramsey prowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa Kurtha, a agent Beck z nim współpracuje. Usiądź, proszę. - Panie Berenguer, Linda Americo pracuje w pańskim departamencie, prawda? - spytał bez żadnych wstępów Ramsey. - Tak, jest szefową zespołu księgowych, ale nie pracuje ze mną tylko z Danielem Douglasem, a po jego odejściu podlega panu White’owi - odpowiedział zdziwiony Jaime. - O co chodzi? - Panie Berenguer - Ramsey znów zabrał głos - zdarzyło się coś tragicznego, może to być powiązane z zabójstwem prezesa studiów Eagle. Będziemy panu wdzięczni za każdą informację, która może ułatwić nam śledztwo. - Co się stało? - Linda Americo została zamordowana w swoim pokoju hotelowym w Miami, w piątek w nocy. - Co? - Jaime poczuł się tak, jakby dostał cios pięścią w brzuch. - Chcielibyśmy, aby sobie pan przypomniał wszystko, co ma z nią związek, co panu wiadomo, co pan zauważył i co może nas naprowadzić na trop, wskazać na motywy, ujawnić wrogów, których mogła mieć - mówił dalej Ramsey. - Jakieś komentarze w biurze dotyczące jej prywatnego życia? - Ale jak to się stało? W jaki sposób została zamordowana? - Jaime zaczął reagować. I nagle cudowny, poniedziałkowy ranek poszarzał, pojawiło się w powietrzu coś złowrogiego, a sobotnia rozmowa przestała być ładną bajką o rycerzach, księżniczkach i czarownicach. Wydała mu się teraz realną groźbą. - Sposób, w jaki tego dokonano, jest ciągle badany i nie możemy podać więcej szczegółów - odrzekł sucho Beck. - Czy przypomina pan sobie coś znaczącego w związku z panią Americo? - Nie, nie wiem nic poza tym, co jest powszechnie znane. Parę tygodni temu Linda wywołała skandal, oskarżając swego szefa Daniela Douglasa o molestowanie seksualne, po czym został on zwolniony z pracy. - Czy sądzi pan, że może to mieć związek z morderstwem? - Nie wiem - odpowiedział Jaime ostrożnie. - Panie Berenguer - wtrącił się agent FBI - zdaje się, że pani Americo należała do jakiejś sekty czy bardzo szczególnej grupy religijnej. Co panu wiadomo na ten temat? - Moje kontakty z Lindą były nieczęste, miały charakter czysto zawodowy i poza tematami dotyczącymi pracy, wymienialiśmy tylko błahe uwagi. Nigdy nie rozmawialiśmy o polityce ani o religii. Czy religia ma coś wspólnego z jej śmiercią? - Być może - odrzekł Beck. - Badamy ten aspekt i inne. Czy słyszał pan, by ona lub ktoś inny powiedział coś, co by wskazywało na to, że pani Americo wyznawała jakąś dziwną religię lub zajmowała jakąś szczególną postawę religijną? - Jak już powiedziałem, znaliśmy się słabo. Nie przypominam sobie niczego takiego - Jaime starał się by jego kłamstwo zabrzmiało naturalnie. - Czy zna pan kogoś, z kim pani Americo utrzymywała stosunki pozazawodowe? - Beck kontynuował zadawanie pytań. - Kogoś z biura lub spoza biura, kto by do niej dzwonił lub przychodził do niej do pracy? - Nie. Nie wiem nic o jej prywatnym życiu. Na kilka sekund zapadło milczenie. Wydawało się, że Beck skończył z pytaniami i skierował wzrok na Ramseya. - Dziękujemy za pomoc, panie Berenguer. Jeśli pan sobie coś przypomni, to proszę się skontaktować z którymś z nas. Ramsey wręczył Jaimemu swoją wizytówkę, a Beck uczynił to samo. Jaime dał im swoją. - Dziękuję Jaime - powiedział White. - Inspektorzy Ramsey i Beck już rano zaczęli w twoim biurze pytać ludzi o biedną Lindę. Jestem pewny, że pomożesz im w miarę swoich możliwości i zachęcisz wszystkich do współpracy z prowadzącymi śledztwo. W południe ogłosimy oficjalny komunikat o tym co zaszło, a tymczasem, proszę cię, nie rozmawiaj z nikim na ten temat. - Oczywiście. - Jaime wstał i pożegnał się z policjantami. - Jeśli będę mógł w czymś panom pomóc, to wiecie, gdzie mnie szukać. - Dziękuję - powiedział Ramsey. - Jestem pewny, że jeszcze poprosimy pana o pomoc. Kiedy Jaime wrócił do swego biura znalazł na szklanym stoliku filiżankę kawy, wystygłej, nie do picia. Podlał nią drzewko w doniczce stojące w głębi pokoju. Było zimno. Podszedł do okna. Lało jak z cebra. Nie było widać gór, a wielkie liście palm uginały się pod ciężarem wody, która padała pionowo, bo nie było wiatru. To na pewno byli „Strażnicy Świątyni” - pomyślał. Związek przyczynowo-skutkowy jest oczywisty. Pomyślał, że White, jego szef, musi być w to zamieszany. Trudno mu było jeszcze łączyć go z tą tajną sektą, ale katarzy twierdzą, że należy on do „Strażników”. Jeśli to prawda, to ten łajdak dobrze grał swoją rolę przed policją. On też, oczywiście, musiał kłamać. Czuł, że niebezpieczeństwo jest tu, w jego biurze, mruczy jak wielki niewidzialny kot, którego, wyciągnąwszy rękę, można by pogłaskać po grzbiecie. Ale to nie budziło w nim bynajmniej strachu, podniecało go. Chciał w jakiś sposób zaatakować i to natychmiast. Atawizm z jego przeszłości rycerza na koniu i z mieczem? Nagle ogarnął go strach. Nie o siebie, ale o Karen. Groźba nowej zbrodni była realna i mogła spełnić się bardzo szybko. Wziął telefon i za drugim naciśnięciem guzika usłyszał jej głos. - Karen Jansen. - Karen... połączenie się przerwało. Co się dzieje? Znów zadzwonił. - Karen Jansen - znów usłyszał ukochany głos. - Ka... - znów się przerwało. Było oczywiste, że nie chce rozmawiać z nim przez telefon. Jaime zamyślił się, trzymając ciągle słuchawkę w ręku. Był pewny, że ona rozpoznała jego głos. Musiała mieć powody, by odkładać słuchawkę. Co się dzieje? Nadal padał drobny, ale gęsty deszcz. Zimno i podniecenie kazały Jaimemu wstać od biurka i chodzić wielkimi krokami po pokoju. Potem znów usiadł i próbował skupić się na pracy. Było to trudne. Sekundy wlokły się powoli. Minuty trwały w nieskończoność. Musiał zobaczyć się z Karen, ale choć myślał o niej, nie znajdował wystarczająco dyskretnego sposobu skontaktowania się z nią. Wewnętrzna poczta elektroniczna? Przechodziła przez centrum kontroli i nie była całkowicie bezpieczna. Do diabła! Nie mógł już wytrzymać. Jeśli nie znajdzie szybko jakiegoś sposobu, będzie musiał pójść do jej biura. Przed dwunastą Laura przyszła z pocztą. Niosła wielką białą kopertę z jego nazwiskiem napisanym na maszynie i uwagą: „Do rąk własnych. Poufne”. Była zaklejona taśmą. Jaime natychmiast ją otworzył. Była w niej tylko jedna kartka i kilka słów napisanych na komputerze: „Grecka restauracja. O wpół do ósmej”. Bez podpisu, ale nie był on potrzebny. Wszystko wydało mu się znów pozytywne. Deszcz przyda się do napełnienia zbiorników wody w rejonie Los Angeles. Było dwanaście po siódmej, kiedy Jaime poczuł ulgę, widząc jak w drzwiach otrzepywała z wody parasol. Miała poważny wyraz twarzy, a zaczerwienione oczy kryła za przeciwsłonecznymi okularami, nie pasującymi do deszczowej pogody, pory dnia i nieprzemakalnego płaszcza. Ale i tak była piękna. Bardzo piękna. Jaime wstał i chciał ją pocałować, ale ona lekko go odepchnęła. Nie nalegał. - Cześć, Karen. - Cześć Jaime - uśmiechnęła się smutno. - Bardzo mi przykro z powodu Lindy. - Dziękuję. - Do oczu Karen napłynęły łzy i Jaime zapragnął ująć ją za rękę, ale się powstrzymał. - Kiedy się dowiedziałaś? - zapytał. - Jak tylko przyszłam do biura, jeden z naszych przyjaciół mi powiedział. - A jak się dowiedział ten „przyjaciel”? - Wiedział, Jaime. Wybacz, że ci nie powiem kto to i jak się dowiedział. Jeśli przedtem byliśmy ostrożni, to teraz musimy być jeszcze bardziej ostrożni. Są różne grupy wiernych, którzy działają równolegle, ale się wzajemnie nie znają. Na przykład tylko pięcioro z nas wie, że należysz do nas. Linda o tym nie wiedziała i dlatego nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo. Przykro mi, że wydaje ci się to przesadne, ale przez całe stulecia byliśmy prześladowani przez inkwizycję i nawet najlepsi nie wytrzymywali tortur i mówili. - Chcesz powiedzieć, że Linda... - Tak, Linda była okrutnie torturowana i gwałcona, sądzimy, że przez co najmniej dwóch mężczyzn w pokoju hotelowym w Miami. Na ciele, w miejscach najbardziej wrażliwych, na piersiach i narządach płciowych ma wiele śladów przypiekania papierosem, niezliczone rany zadane nożem, niektóre bardzo głębokie, na twarzy i na ciele, tworzące figury geometryczne. Prawdziwa masakra. Musiała umrzeć z wykrwawienia. - Jedna łza stoczyła się po policzku Karen, potem druga. Karen wyjęła z torebki chusteczkę i otarła łzy ostrożnie, żeby nie zepsuć makijażu. - Jestem pewna, że jej oprawcy byli „Strażnikami Świątyni” i być może ona coś im powiedziała, choćby po to by, przyspieszyć śmierć. - Skąd ta pewność, że to byli oni? - To dziwne, że zbrodni dokonano w takim eleganckim hotelu, mającym odpowiednią ochronę. Ale o wiele dziwniejsze jest to, że zbrodniarze nie zadowolili się kradzieżą i że ją zgwałcili i zabili. Linda była torturowana przez wiele godzin. Celem było uzyskanie informacji, ale zakamuflowano to gwałtem i torturami z akcentami satanicznymi dla większego prawdopodobieństwa. Linda nie była przypadkową ofiarą, została starannie wybrana. To byli „Strażnicy”, Jaime. - Skąd możesz wiedzieć, czy ona coś im powiedziała, czy nie. - Mordercy otworzyli sejf znajdujący się w pokoju i weszli do jej laptopa, musiała podać im hasło dostępu. - Karen, to co mówisz o wejściu do komputera to tylko twoje przypuszczenie. Jeśli nie zostawili odcisków palców na klawiaturze, nie możesz wiedzieć, czy się nim posłużyli czy nie. - Oczywiście, że wiem. Linda gromadziła ogromne ilości informacji. Kompromitujące informacje o licznych oszustwach, dzięki którym „Strażnicy” wyciągali pieniądze z Korporacji, by kupować jej akcje. Zbierała też informacje na temat wewnętrznej struktury sekty, innych rodzajów jej działalności, planów i nazwisk członków; jej były kochanek miał wysoką pozycję w sekcie, a w chwilach szczęścia był bardzo gadatliwy. Linda stosowała specjalne środki zabezpieczające informacje. Przesyłała nam oryginały lub kopie ważnych dokumentów, często zmieniając system wysyłania. Kiedy przesyłała nam tekst pocztą elektroniczną, nie zostawiała kopii w pamięci komputera, nie zapisywała też w nim numerów naszych telefonów i ręcznie zaznaczała a potem kasowała rejestr przesyłek. Jedyne, co mogli wydobyć z komputera, to informacje dotyczące jej pracy w Korporacji. Ponadto miała specjalny system zabezpieczenia polegający na stosowaniu podwójnego hasła dostępu. Używając pierwszej części hasła uzyskuje się dostęp do jej komputera, ale jeśli nie wystuka się drugiej części hasła, uruchamia się system alarmowy, który przez internet wysyła do nas wiadomość, że ktoś wszedł do systemu bez zgody Lindy. Po uruchomieniu alarmu ten mały program zabezpieczający kasuje bazę danych. Mordercy manipulowali komputerem, który był połączony z linią telefoniczną i w ten sposób sygnał alarmowy otrzymaliśmy już w tamtą piątkową noc. - Kiedy ty go zobaczyłaś? - Jeszcze go nie widziałam. Ty i ja w czasie weekendu cieszyliśmy się życiem i miałam wyłączony komputer. Ostatnia wiadomość od Lindy czeka chyba na mnie w domu. - Teraz i tobie grozi niebezpieczeństwo. - Nie natychmiastowe. Jestem całkowicie pewna, że Linda nie wspomniała im o mnie; mogła podać nazwiska innych ludzi, ale nie nazwisko swojej najlepszej przyjaciółki, czy miejsce, gdzie się znajduje Montsegur. Teraz oni wiedzą, że istniejemy i że szykujemy coś przeciw nim. Choć nie wiedzą dokładnie, kim jesteśmy i co o nich wiemy, teraz zaczną poszukiwania. - Jakie podjęłaś środki ostrożności? - Musimy nadal żyć normalnie, ale ja zabezpieczyłam informacje, które miałam w domu. Nie rozmawiaj ze mną w biurze, jeśli już, to tylko o sprawach ściśle związanych z pracą. Bezpieczeństwo budynku mają pod swoją kontrolą poprzez Moore’a, mogli też założyć podsłuchy na telefony. Możliwe, że szybko skojarzą mnie z Lindą. Przyjaźniłyśmy się od wielu lat i dopiero ostatnio ukrywałyśmy się z naszą przyjaźnią. Obawiam się, Jim, że przez pewien czas nie będziemy razem spędzać tak wspaniałych weekendów jak ten ostatni. Karen patrzyła na niego smutno przez swoje ciemne okulary. Po chwili dodała: - Teraz, kiedy nie ma Lindy, twoja pozycja w Korporacji ma dla nas kluczowe znaczenie. My, katarzy, potrzebujemy ciebie, nie możemy cię stracić. A jeśli „Strażnicy” skojarzą mnie z nimi, a potem z tobą, nasze życie nie będzie warte złamanego szeląga. Jaime poczuł, że jego świat się wali. Nie z powodu niebezpieczeństwa, które go podniecało, ale dlatego, że nie będzie mógł widywać się z Karen. Nie mógł żyć bez niej. Ujął jej rękę, która spoczywała na stole i mocno uścisnął. - Karen, skoro znaleźliśmy się już w takiej ekstremalnej sytuacji, to nie możemy się ukrywać i pozwalać, by nas szukali. Musimy kontratakować. Wyciągnijmy na światło dzienne informacje zebrane przez Lindę i zadenuncjujmy ich u Davisa. Jeśli ujawnimy ich sprawki, nie będą mogli działać przeciwko nam. Po pierwsze dlatego, że ich plan przejęcia kontroli nad Korporacją będzie już niemożliwy do zrealizowania i nie będzie im się opłacało podejmowanie ryzyka. Po drugie dlatego, że jeśli nam się coś przydarzy, oni będą pierwszymi podejrzanymi. - Tak, jest to jakiś plan. Nie możemy jednak natychmiast go wprowadzić w życie, gdyż ilość przesłanych materiałów jest ogromna, a bez Lindy wszystko się opóźni. Trzeba przygotować dowody, wyselekcjonować informacje przed rozmową z Davisem. Musimy go już za pierwszym razem przekonać o istnieniu spisku. On nie daje drugiej szansy. To będzie twoje zadanie. Potem sam Davis pomoże ci w wykryciu spiskowców. Jaimemu ten plan wydał się rozsądny, ale problemem był czas. - Z upływem czasu „Strażnicy” mogą ukryć dowody, wymordować świadków, dowiedzieć się czegoś więcej o naszej grupie i nas zaatakować. Trzeba to przyspieszyć, Karen. Jaki będzie następny krok? - Jutro spotykamy się w Montsegur. Omówimy plan działania, a ty zobaczysz dokumenty dostarczone przez Lindę. - Bardzo dobrze. Im wcześniej tym lepiej. Czuję, że nie zaprosisz mnie do siebie na kolację, więc lepiej zjedzmy coś tutaj. Ja zapraszam. Na co masz ochotę? - Na nic. Nie mam apetytu. - Powinnaś coś zjeść. - Nie, nie mogę jeść. - Proszę. Jaime poszedł do bufetu. Myśl o przystąpieniu do działania podniecała go. Poprosił o dwa hamburgery, sałatkę, frytki, kilka plasterków cebuli i piwo. Smakowity zapach pikantnie przyprawionego mięsa obudził w nim apetyt. Kiedy wracał, zobaczył Karen ze wzrokiem utkwionym w wilgotną ciemność za oknem. Postawił tacę na stoliku i zaczął nakładać dania. - Najwspanialszy i najbardziej soczysty grecki hamburger dla mojej pani - wykrzyknął głosem przekupnia na jarmarku. - Historia się powtarza - powiedziała Karen z nieobecnym spojrzeniem. - Słucham? - Zamordowanie Lindy jest XIII-wieczną wersją jej śmierci poniesionej osiemset lat temu. Pamiętasz, co ci opowiedzieliśmy? Spalili ją na stosie, a przedtem zgwałcili. Teraz użyli ognia z papierosów... - Karen, nie wracaj już do tego. Spróbuj zapomnieć na kilka minut Przysięgam ci, że drogo za to zapłacą. - My katarzy, nie przysięgamy. Mamy zakaz - przestrzegła go Karen. - Nie widzisz tego? Historia zaczyna się powtarzać. Co robimy źle? Czego nas nie nauczyło to, co się wówczas zdarzyło? - Wszystko mi jedno, czy przysięgamy czy nie. - Jaime ujął zimne dłonie Karen i usiłował przekazać im swoje ciepło. Teraz ona patrzyła mu w oczy. Widział je mimo ciemnych okularów. - Skończymy z nimi, Karen i drogo zapłacą za to, co zrobili. Zwyciężymy. Zmiażdżymy ich. Przysięgam ci! WTOREK Popełniłam błąd, pomyślała Karen, kiedy została sama w windzie z ochroniarzem budynku. Powinnam była wysiąść wcześniej o jedno piętro, razem ze wszystkimi. Przygryzła wargi i poczuła jak jej serce zaczyna szybciej bić. Spojrzała na mężczyznę, on spojrzał na nią i skinął głową. Karen odpowiedziała pozdrowieniem, ale była spięta. On miał jakieś dwadzieścia osiem lat, krótko ostrzyżone włosy w stylu marinę i był ogromny. Kiedy drzwi się otworzyły, poczekał, aż ona wyjdzie. Wyszła i szybkim krokiem zaczęła iść w stronę samochodu. Słyszała stuk swoich obcasów na posadzce parkingu i czuła jego oddech na plecach. Na parkingu nie było nikogo, wiedziała, że on wyszedł z windy i odruch nakazywał jej biec, ale duma nie pozwoliła. Zawsze była trochę zuchwała i miała nadzieję, że nigdy nie będzie tego żałować. Słyszała za sobą kroki mężczyzny. Przyspieszyła. Samochód znajdował się w odległości około trzydziestu metrów i gdyby oboje pobiegli, ona nie zdążyłaby dobiec do samochodu przed nim. Słyszała kroki strażnika coraz bliżej, coraz szybsze. Bicie jej serca było głośniejsze niż stukot obcasów o podłogę. Mężczyzna był już bardzo blisko! Chociaż strażnik był o wiele silniejszy i chyba lepiej wytrenowany, to ona znała trochę sztukę samoobrony i powinna ją wykorzystać: teraz albo nigdy! Wykonała pełny obrót i zasłoniła się torebką jak tarczą. Mężczyzna znajdował się w odległości jednego metra, stanął i patrzył na nią z głupkowatym uśmiechem. - Przepraszam, nie chciałem pani przestraszyć - odezwał się strażnik. - Chciałem tylko powiedzieć, że jeden zamek w pani torebce jest otwarty i może pani coś z niej wypaść. - Karen spojrzała na torebkę i stwierdziła, że tak jest rzeczywiście. - Jest pan bardzo uprzejmy. - Jej napięcie trochę opadło. - Dziękuję. - Nie ma za co, proszę pani - odparł strażnik i uśmiechnął się szerzej. - Do widzenia - powiedziała Karen. Uznała rozmowę za zakończoną, nadal zasłaniała się torebką. Mężczyzna patrzył na nią ze zdziwieniem. - Do widzenia - odpowiedział. Odwrócił się i zaczął iść w przeciwnym kierunku. Karen trwała w swojej dziwnej pozycji i poczuła, że krew zaczyna znów krążyć w jej żyłach. Po kilku krokach strażnik odwrócił się, i nie przestając iść, spojrzał na nią. Ona przyspieszyła, szukając drżącymi rękami kluczyków, które gdzieś się zapodziały w torebce, wreszcie je znalazła i otworzyła drzwi samochodu. Rzuciła swoje rzeczy na fotel obok kierowcy i natychmiast ruszyła. W czasie jazdy powoli odzyskiwała spokój. Głupi facet! Dlaczego musiał do niej tak blisko podejść? Uspokajała się. Linda nigdy by jej nie zdradziła. Nawet na torturach. Zasady gry się zmieniły. I to bardzo. śledzenie „Strażników Świątyni” i przygotowywanie strategii mającej na celu pozbycie się ich z Korporacji było pasjonujące, a nawet zabawne. Ale stanie się ich zwierzyną łowną i ofiarą ich brutalności to zupełnie coś innego. Czuła napięcie. Nie miała jednak drogi odwrotu, skończy to, co zaczęła. Przez pamięć o dawnych czasach, ze względu na przyszłość nowych pokoleń, z powodu Lindy i swojej własnej dumy. Karen zaparkowała samochód w odległości około dwudziestu metrów od jednego z wejść do Mali. Nie wydawało się, by ją ktoś śledził, ale poczekała parę minut, przyglądając się przyjeżdżającym samochodom. Wszystko było w porządku. Weszła do centrum handlowego przez Bloomingdale, mieszając się z ludźmi, którzy tłumnie szli, wypełniali przejścia i skierowała się do głównej hali Mali. W szybie wystawy jednego z butików zobaczyła, że za jej plecami nie dzieje się nic nienormalnego. Potem weszła do księgarni i przeglądając nowości, obserwowała ludzi przechodzących za oknami. Wszystko w porządku. Wyszła szybkim krokiem, dotarła do Macy’s na drugim końcu centrum handlowego, przeszła przez sklep i skierowała się do wyjścia na parking. W odległości około czterdziestu metrów, w umówionym miejscu zobaczyła samochód Jaimego, który widząc ją, zapuścił motor i ruszył, gdy tylko Karen wsiadła. - Cześć - przywitał ją. Jako tajny agent jesteś jeszcze ładniejsza. Wjechali na ulicę przeciwległą do tej, którą przyjechali i stwierdzili, że nie jedzie za nimi żaden samochód. Po dwudziestu metrach Jaime zatrzymał się na czerwonym świetle, a ona objęła go za szyję i pocałowała. - Być tajnym agentem to bardzo podniecające - stwierdził Jaime. Wjechali na Ventura Freeway, a następnie na San Diego, ona mu opowiedziała, jak się przestraszyła na parkingu. Za Sepulveda Boulevard przejechali przez most nad autostradą i wjechali na ślimak Rimerton, który doprowadził ich do Mulholland Drive. - Dzisiaj poznasz tajną drogę do Montsegur - oznajmiła Karen tajemniczym tonem. - Jak to? Macie jakieś tajne przejścia? - Tak - oświadczyła triumfująco. - Jak w prawdziwym zamku. - Jechali dalej szosą obrzeżoną drzewami, w deszczowym mroku. - Kiedy będziesz znów tędy jechał, zawsze się upewniaj, czy jakiś samochód cię nie śledzi. - Nikt mnie nie śledzi - stwierdził Jaime, patrząc w ciemność przez lusterko wsteczne. - Jeśli coś jest z tyłu, to z pewnością nietoperz. Myślisz, że sekta zatrudnia na etacie nietoperze? - Jeśli nietoperze to chyba wampiry - odpowiedziała Karen. - Przyhamuj, jedź wolniej - dodała. - Czy to ten dom? - zapytał Jaime. Z lewej strony widać było piękny budynek, prawie schowany w dolinie wśród drzew; ogród był dyskretnie oświetlony, a w dwóch oknach widać było światło. - Tak. Zwolnij, ale się nie zatrzymuj. Teraz spójrz, czy w pobliżu domu nie ma jakiegoś zaparkowanego samochodu. To by oznaczało niebezpieczeństwo, bo my zawsze parkujemy wewnątrz. Upewnij się też, czy nie ma nikogo na poboczu drogi i między drzewami. Nie widzieli nikogo, a pobocze drogi było zbyt wąskie, aby jakiś samochód mógł się ukryć wśród roślinności. Przejechali szosą jeszcze około stu metrów i kiedy znaleźli się w miejscu, skąd nikt nie mógł ich widzieć ani z domu, ani z jego najbliższego otoczenia, Karen kazała mu skręcić w lewo, na wąską drogę. Ciemność z przodu, ciemność z tyłu, nikt za nimi nie jechał i jeszcze przez parę minut posuwali się do przodu i wyraźnie w dół. Dotarli do skrzyżowania, skręcili znów w lewo na polną drogę. W świetle reflektorów ukazała się imponująca skalna ściana, drzewa i krzewy. - Zaparkuj tu, między drzewami. Jaime stanął w miejscu widocznym tylko z drogi, z odległości kilku metrów. Dobra kryjówka. Kiedy zgasił światła, zapanowała prawie zupełna ciemność burzliwej nocy. Jaime położył rękę na kolanie Karen i spytał poufnym szeptem: - Kochałaś się kiedy w BMW? - Rozpustny Kubańczyk - skarciła go rozbawiona. Znajdujesz się u stóp Montsegur, świętej góry katarów, tutaj zbierają się Dobrzy Mężczyźni i Dobre Kobiety. A oni składają śluby czystości. - Ale ty ich jeszcze nie złożyłaś, prawda? - Przestań się wygłupiać. Wysiadamy, czekają na nas. - Dobrze - zgodził się Jaime z rezygnacją. - Idź za mną - poleciła Karen, otwierając torebkę i wyjmując z niej latarkę. Doszli do skalistej ściany, a potem przeszli parę metrów między kamiennym murem a ścianą zieleni. Wkrótce potem Karen rozgarnęla krzaki z lewej strony, a jej latarka odnalazła kamienny łuk wyglądający na wejście do piwnicy. Kamuflaż był doskonały. Karen weszła zdecydowanym krokiem, po kilku metrach natknęła się na żelazne drzwi ze słabo oświetloną tabliczką z cyframi. Wystukała kod i cichy pisk oznajmił, że system zabezpieczenia się odblokował. Włożyła klucz do zamka i drzwi bezszelestnie się otwarły. Weszli na wąski korytarz, na końcu którego znajdowały się metalowe spiralne schody. - Jest to tajne wejście, a zarazem droga ucieczki - wyjaśniła mu cichym głosem. - Zważywszy na rolę, jaką masz odegrać w grupie, Dubois da ci dzisiaj komplet kluczy, a ty musisz nauczyć się kodów. Pierwszy dotyczy tylko wejścia, następny alarmu, który powiadamia zebranych w domu, że ktoś składa nieprzewidzianą wizytę. Nie czekając na odpowiedź, zaczęła wchodzić po kręconych schodach, tworzących jakby głęboką studnię. Karen wchodziła tak szybko, że Jaime spóźniony o kilka sekund, znalazł się w zupełnych ciemnościach. Weszli na wysokość jakichś dziesięciu metrów i znaleźli się na podeście wydrążonym w skale, skąd odchodziły dwa tunele. Tunel z prawej strony prowadzi do cel Dobrych Ludzi i do kaplicy, którą znasz. My skierujemy się do centralnej części budynku. Chyba z powodu wzmianki o kaplicy Jaime poczuł obecność gobelinu, na którym postacie nabierały życia. Pragnął tam wrócić. Chciał wrócić do rytualnej groty. Karen jednak zagłębiła się w tunelu, na którego końcu znów były drzwi z tabliczką z kodem. Karen powtórzyła poprzednią operację i drzwi cicho się otworzyły. Po uniesieniu drewnianego panelu, który tak dobrze przylegał do północnej ściany, że z zewnątrz nie można było dostrzec wejścia, znaleźli się w głównym salonie. Było to przestronne dwupoziomowe pomieszczenie umeblowane nowocześnie i wygodnie, z wielkim kominkiem. W ścianach wschodniej i zachodniej znajdowały się wielkie okna wychodzące na ogród. W części jadalnej zobaczyli Kevina Keplera i Petera Dubois siedzących przy stole zawalonym papierami. Dyskutowali nad jakimś dokumentem. Na stole stał włączony laptop, a drugi znajdował się na stoliku także zawalonym papierami, stojącym między sofami, przed kominkiem. - Dobry wieczór panom - powiedziała wesoło Karen, zamykając drzwi. Obydwaj mężczyźni spojrzeli na nich i też ich pozdrowili. Jaime podszedł, by uścisnąć im dłonie. - Panowie są bardzo zajęci. To wygląda nie jak ośrodek religijny, ale jak biuro księgowych. - To coś więcej niż ośrodek religijny - odrzekł Kepler - i niestety, jest to księgowość tajna, musi być tajna, bo gdyby „Strażnicy Świątyni” dowiedzieli się, gdzie się znajdujemy i co robimy, szybko by nas zlikwidowali. Zamordowanie Lindy to wielkie nieszczęście, ale także oznacza poważne opóźnienie w realizacji naszych planów. Ona doskonale znała każdy dokument i była ekspertem w dziedzinie księgowości. Teraz jeszcze bardziej pana potrzebujemy. Przy tym bałaganie, jaki mamy w części dokumentów, niemożliwe będzie przedstawienie dowodów. - Dobrze, pomogę wam. Ale chcę czegoś w zamian. - Czego? - Nieustannie myślę o królu Pedro i jego dylemacie; chciałbym jak najprędzej się dowiedzieć, co się stało. Chcę wrócić do kaplicy i znów to przeżyć. I nie mogę czekać do soboty. - Zgoda - odrzekł Dubois. - Rozumiem pana potrzebę. Mam jednak dwa warunki. - Jakie? - Po pierwsze, może to być dopiero jutro. Dzisiaj mamy dużo pracy, którą musimy skończyć. - Jaime skinął potakująco głową. - Po drugie, będzie pan musiał tutaj popracować i pomóc nam w tym, co konieczne. Nie możemy już tracić czasu. „Strażnicy Świątyni” wiedzą, że coś się dzieje i będą starali się ukryć lub zniszczyć dowody. - Umowa stoi! - zawołał Jaime i przypieczętował ją mocnym uściskiem dłoni. ŚRODA Proszę! - Odpowiedź Jaimego na ciche pukanie do drzwi była niepotrzebna, bo gość już wchodził. - Dzień dobry, Jaime. - White pozdrowił go z pewnością siebie właściwą szefowi. - Dzień dobry, Charlie - odpowiedział uprzejmie Jaime, przeklinając w duchu. Wszystko toczyło się szybciej niż przewidywał. Poprzedniej nocy w Montsegur skończyli pracować dopiero po północy. Wynotował kilka spraw, co do których należało zebrać dodatkowe informacje, aby dokończyć pracę Lindy. Nie było to łatwe. Chociaż dane znajdowały się w biurze, to jednak te sprawy nie należały do kompetencji Jaimego ani członków jego zespołu. Co prawda po odejściu Douglasa, nikt w pierwszej instancji nie miał prawa odmówić mu udzielenia informacji, to jednak audyt produkcji niechętnie otwierał swoje archiwa. I było to ryzykowne; z pewnością znajdowali się tam ludzie wprowadzeni przez sektę i White natychmiast by się dowiedział, że Jaime węszy wokół spraw, które go nie dotyczą. Nie sądził, by go powiązano z katarami, ale dostałby się na listę podejrzanych. Mimo niebezpieczeństwa Jaime uznał, że nie ma innego wyjścia, musi podjąć ryzyko i dalej zbierać informacje. Nie miał czasu na rozterki. Podzielił dokumenty na dwie grupy, najważniejsze i te o mniejszym znaczeniu. Jeśli chodzi o te pierwsze, musiał przejrzeć archiwa i zrobić fotokopie. Jednak parę razy pytał o dokumenty, których szukał. O mniej ważne materiały poprosił Laurę, która była w bardzo dobrych stosunkach z byłą sekretarką Douglasa i dzięki niej mogła uzyskać kopie. Cholera! A teraz White zażąda wyjaśnień. Jak mógł tak szybko się dowiedzieć? A on nie wymyślił jeszcze żadnego sensownego wytłumaczenia! - Co słychać? - zapytał White, sadowiąc swoje cielsko na krześle i zapraszając Jaimego ruchem ręki, by też usiadł. - W porządku - odpowiedział Jaime - stawiając swoją filiżankę kawy na biurku. Potem wskazał na stos papierów. - Pcham do przodu zaległe sprawy. - Czekał, aż White coś powie. Nie będzie łatwo wymyślić coś przekonującego. - Jaime, przeczytałem sprawozdania zewnętrznych audytorów z Europy, którzy wykryli parę niepokojących nieprawidłowości w sektorze dystrybucji filmowej i telewizyjnej - powiedział White. - Tak, ja też przeczytałem sprawozdania i znalazłem parę drobiazgów. - Jaime zachodził w głowę, dlaczego White tak krąży. Jego ulubioną taktyką był przecież frontalny atak. - Ale to nic ważnego. - Mamy więc różne zdania. Uważam, że niektóre wskazane przez nich sprawy wymagają naszej bezpośredniej interwencji. - Charlie, audytorzy zewnętrzni wielokrotnie przysyłali podobne sprawozdania, a my ograniczaliśmy się do wyrażenia zgody na dostosowanie się do zaleceń, jeśli tylko kierownicy sektorów nie zgłoszą uzasadnionych obiekcji. Dlaczego teraz mielibyśmy interweniować? - Uważam, że tym razem jest inaczej i że trzeba z audytorami europejskimi omówić wszystkie punkty sporne - odpowiedział stanowczo White. - I to pilnie. Chcę, żebyś poleciał do Londynu już dziś po południu lub jutro rano. - Charlie, to nierozsądne. - Jaime próbował oponować. Zaczynał rozumieć, do czego zmierzał White; chciał pozbyć się go z biura, by zyskać na czasie i coś wykombinować. - Mam tu mnóstwo spraw do załatwienia, a ten problem nie jest tak ważny, by wymagał naszej interwencji. - Jaime, to ja jestem szefem audytu. - White mówił dobitnie z powstrzymywaną furią. Jego niebieskie, podkrążone oczy błyszczały złowrogo. - Otrzymuję polecenia bezpośrednio od Davisa, a ty ode mnie. Wysłuchałem już twojego zdania, nie masz racji, zdasz sobie sprawę z tego, jeśli zbadasz sprawę od samego początku. Wsiądź do tego przeklętego samolotu i rób co ci każę! - Dobrze, ale uważam, że robisz z igły widły. - Jaime doszedł do wniosku, że sprzeciwianie się byłoby absurdalne i niebezpieczne. - Jeśli jednak tego sobie życzysz, pojadę do Londynu. Pozwól mi tylko zamknąć najpilniejsze sprawy. Jak tylko Laura poda mi rozkład lotów, powiem ci, kiedy jadę. - Zrób to jak najszybciej. Chcę ustalić z tobą plan pracy na te dni. - Zważywszy na zmianę czasu, byłoby lepiej, gdybym wyjechał pod koniec tygodnia, w ten sposób byłbym z naszym zespołem wcześnie rano w poniedziałek. - Przecież mówię ci, że masz wyjechać jutro. - Dobrze, sprawdzę rozkład lotów, zobaczę, jakie sprawy wymagają załatwienia i zaraz do ciebie zadzwonię. - Przyjdź do mnie o czwartej, aby potwierdzić termin wyjazdu. - Dobrze. Widzimy się o czwartej. - Do zobaczenia - powiedział White i trochę zbyt głośno zamknął za sobą drzwi. Jaime zamyślił się. Czyżby już donieśli White’owi, że grzebał w dokumentach? Nie, bo w przeciwnym razie wspomniałby o tym. Prawdopodobnie chce się go pozbyć na kilka dni, żeby usunąć dowody. I nie było innej rady, jak wykonać jego polecenie. Była to okropna komplikacja. Czas naglił i trzeba było jak najszybciej przedstawić sprawę Davisowi, co w tej sytuacji odwlecze się co najmniej o tydzień. Przy tym rozwoju wydarzeń tydzień może oznaczać całe życie. Do diabła z White’em! Nie wyjedzie przed sobotą. Kiedy przybył do Montsegur, wszyscy już pracowali. Karen przedstawiła mu Tima. Był to godny zaufania katar, który pomagał im przygotować sprawozdanie. Jaime przypominał sobie, że spotkał go w lesie sekwoi i wydał mu się wtedy sympatyczny. Poinformował ich o swojej podróży do Europy. Wszyscy zmartwili się, bo chociaż ciężko pracowali, ścigając się z czasem, to z powodu nieobecności Jaimego, informacja przeznaczona dla Davisa będzie opóźniona o co najmniej pięć dni. Potem Dubois go zapytał: - Czy chce pan jeszcze dzisiaj wrócić do przeszłości? Dręczyły go wątpliwości. Po czyjej stronie jest prawdziwy Bóg? Po stronie papieża czy katarów? Miguel i Hug przestali dyskutować o krucjacie i wyszli z namiotu. Hug, za przyzwoleniem króla, poszedł szukać Huggoneta, który miał dla Jaimego wiadomość. Jaime siedział pogrążony w myślach, podczas gdy Fatima podawała mu jeszcze jedną filiżankę wonnej herbaty. Rozważał argumenty zarówno Miguela, jak i Huga. Sercem był za Hugiem. Wieści napływające z okcytańskiej krainy budziły w nim oburzenie, nie mógł się godzić na zagładę swoich wasali ani na odbieranie mu jego feudalnych praw. Jego dawny wróg Ramón VI, hrabia Tuluzy, chciał mu teraz złożyć przysięgę na wierność, tak jak przedtem uczynili to inni okcytańscy wielmoże. I jeśli Jaime tę przysięgę przyjmie, będzie zobowiązany przyjść hrabiemu z pomocą. A poza tym Ramón był mężem jego siostry, co też go do czegoś zobowiązywało. Rozum jednak mówił mu, że rację ma Miguel. Jako wasal papieża-o czym świadczył jego tytuł: Pedro Katolicki - powinien słuchać jego rozkazów. Innocenty III mógł obłożyć go klątwą, a to było bardzo niebezpieczne. Czy jednak katarzy zasłużyli na okrutne prześladowania, jakim ich poddał Kościół katolicki i kraje północne? Jaime tak nie sądził. Oczywiście katarzy często krytykowali Kościół katolicki. Zarzucali Kościołowi, że posiada zbyt dużo dóbr doczesnych. Ale czy to nie prawda? Dlaczego ich prześladują? Za to, że mają inne zdanie? Bóg stworzył rozum, aby ludzie myśleli i dał im wolność myślenia. Może za dużo dał tej wolności? A może to diabeł stworzył rozum? Po czyjej jednak stronie jest diabeł? Według katarów, diabeł jest po stronie Boga złego, Boga nienawiści i zepsucia. Starotestamentowego Boga: „oko za oko”. Katarzy uważają, że stoją po stronie Boga dobrego, Boga nieprzekupnego umysłu i ducha. Boga z Ewangelii świętego Jana. Boga miłości. AMOR. A papieski Rzym, ROMA, jest odwrotnością słowa AMOR czyli przeciwieństwem miłości. A więc, zdaniem katarów, Innocenty III czcił Boga złego. Po czyjej więc stronie jest prawdziwy Bóg? Fatima pełnym gracji ruchem podała mu następną herbatę. Wargi dziewczyny pełne były obietnic, a jej włosy w kolorze agatu wydzielały silną woń jaśminu. Od czasu bitwy pod Navas de Tolosa, kiedy Fatima i inne jej przyjaciółki stały się częścią wojennego łupu, Jaime spędzał z nią wszystkie noce. Niewątpliwie kobiety wychowane w haremie przewyższały w sztuce kochania kobiety chrześcijańskie. Wiedziały, kiedy być czułe, a kiedy namiętne. A on zaznawał czułości z Fatimą. Podawszy mu napój, siadła u jego boku. Pocałował ją lekko w szyję i objął w pół. Poczuł podniecenie, gdy kobieta przytuliła się do niego. Było mu jednak trudno cieszyć się tą chwilą. Dręczyły go myśli i wątpliwości, jak ma postąpić. - Hug de Mataplana pragnie was widzieć, panie - sprzed namiotu dobiegł go głos dowódcy nocnej straży. - Przybywa z Huggonetem. - Pozwólcie im wejść! - rzekł, nie ruszając się z poduszek i obejmując rozpaloną dziewczynę w talii. Obydwaj mężczyźni weszli. Hug, który przewyższał wzrostem rybałta o chłopięcym wyglądzie, skłonił głowę, Huggonet, z zakrwawionym opatrunkiem na szyi, również wykonał głęboki ukłon. - Huggonet, myślałem, że on poderżnął wam gardło - powiedział smutno Jaime. - Bóg dobry i wasza interwencja uratowały mnie. Dziękuję - rzekł rybałt słabym głosem i ponownie głęboko się skłonił. - I przyszedłeś tylko po to, by mi podziękować? - zapytał Jaime, skrywając niepokój. - Nie, mój panie. Nie ośmieliłbym się zakłócić waszego odpoczynku, gdybym nie miał przesłania od kogoś, kto żywi do was wielki szacunek i czułość. - Kogo masz na myśli, rybałcie? - Panią Korbę. - Daj mi jej pismo. - To nie jest pismo, panie. Pani Korba nie życzyła sobie, by przesłanie tak osobiste wpadło w obce ręce i podyktowała mi je, abym je wam wyrecytował, a potem o nim zapomniał. - A więc recytuj, Huggonet. - Za waszym pozwoleniem panie - rzekł Hug - odejdę. - Masz moje pozwolenie, Hug - powiedział Jaime. - Mów, Huggonet. Hug długim krokiem wyszedł z namiotu. - Mam nadzieję, że moja rana pozwoli mi powiedzieć do końca... - Mów, nieszczęsny! - krzyknął Jaime tracąc cierpliwość. Huggonet zagrał kilka nut na lutni. Fatima, słysząc łagodną muzykę, jeszcze mocniej przytuliła się dojaimego. Widzę białego gołębia w locie i myślę, że to wieść od was. Ale i wy jesteście daleko i nie ma od was wieści. Słyszę wasz głos, kiedy wiatr porusza liśćmi wierzby. Ale wy znajdujecie się daleko i jest to tylko moje pragnienie. Czuję moje ciało, które płonie, kiedy pachnie dym. Ale wy jesteście daleko i taki jest mój los. Boli mnie wasza nieobecność, kiedy moja lutnia płacze. Ale wy jesteście daleko, a moja komnata jest zimna. Słyszę waszego konia, kiedy podkowy dzwonią o bruk. Ale wy jesteście daleko, a to nie jest wasz koń. Proszę Boga dobrego, abyście wygrywali wasze batalie. Ale wy jesteście daleko i późno przychodzą wieści o waszym losie. Słyszę płacz i jęki okcytańskich dzieci. Ale wy jesteście daleko, a one tracą matkę i ojca oraz swoje życie. Czuję strach, kiedy wojownicy idą na walkę z Francuzami. Ale wy jesteście daleko, a ja nie wiem, kto zwycięży. Słucham lutni rybałtów i ich śpiewu w naszym języku. Panie mój, przybądźcie do Tuluzy i naprawcie krzywdy. Panie mój, przybądźcie do Okcytanii i ustanówcie wasze prawo. Sprawcie, by moje serce śmiało się ze szczęścia. Sprawcie, by matki śpiewały, a dzieci bawiły się w spokoju. Uciszcie tych, którzy zwą was tchórzem. Uczyńcie z mojego ciała schronienie dla swego ciała. Uczyńcie z ziemi d’Oc ojczyznę trubadurów. Przybądźcie, panie mój, do Tuluzy i niech wasze prawo zapanuje nad Okcytanią, niech wasze, jedyne prawo zapanuje nade mną. Ucichło echo ostatnich słodkich nut. Jaime miał ściśnięte gardło i oczy pełne łez. Targnęła nim burza uczuć i obrazów. Korba! Kochana Korba! Słodka, uwodzicielska. Mógł szukać pociechy u innej, ale żadna nie mogła mu jej zastąpić. Jej zielone oczy... czarownicy, jak niektórzy mówili. Jej czarne lśniące włosy... jak skrzydło kruka, którego przypominało jej nazwisko. Korba, trubadur. Korba, dama. Korba, kobieta. Korba, czarownica. - Panie mój - powiedział Huggonet po kilku chwilach. - jaką odpowiedź przekażecie odpowiedź dla pani? Jaime nie od razu odpowiedział. Potem wyrecytował: Pedro przybędzie do Tuluzy i naprawi krzywdy?, i uczyni swoim na zawsze to, co do niego należy. Huggonet lekko się uśmiechnął, poruszył wargami, zapisując w pamięci słowa i złożył pożegnalny ukłon. - Za waszym pozwoleniem, panie, biegnę do Tuluzy, by przekazać damie waszą odpowiedź. Po wyjściu Huggoneta Jaime wiedział, że nigdy nie cofnie swego słowa. Decydowały się losy Okcytanii. A także jego los. San Diego Freeway była o zmierzchu zatłoczona i Jaime jechał wolno, próbując uporządkować swoje myśli i uczucia. Po wyjściu z podziemnej kaplicy, wraz z innymi gorączkowo porządkował dokumenty. Nastrój nie sprzyjał dzieleniu się z pozostałymi duchowymi przeżyciami z przeszłości i tym razem nie mówił o nich nawet Dubois. Choć bardzo się starał, nie mógł skupić uwagi na papierach. Poprzednio sceny z przeszłości zachwycały go i zdumiewały. Zastanawiał się, jak mogło dojść do tego niewiarygodnego powrotu do poprzedniego życia. Nadal pozostawało to dla niego zagadką, ale teraz co innego zaprzątało mu głowę: dlaczego zdarzyło się to właśnie jemu? Musiał być jakiś powód, cel. Doszedł do wniosku, że istniało jakieś przesłanie, ukryte ostrzeżenie, którego nie był w stanie rozszyfrować. Nie dawała mu spokoju myśl, że może to być dla niego ważna wiadomość. Coś w jego przeżyciach z przeszłości pasowało dokładnie do jego obecnego życia; rozpoznał bez najmniejszych wątpliwości damę Korbę. To była Karen. Karen przez cały czas wiedziała, kim był on i kim była ona, czekała, aż sam to odkryje. Ich związek zaczął się przed wiekami, być może trwał w ciągu wielu ich poprzednich wcieleń. Świadomość tego nadawała ich znajomości całkiem inny sens. Głębszy? Bardziej mistyczny? Jaime jeszcze tego nie wiedział i z niecierpliwością czekał, aż będzie mógł o tym z nią porozmawiać. Było jeszcze coś. Korba wciągała króla Pedra w wojnę po stronie Okcytanii. Nawet dla tak potężnego króla jak on było to niebezpieczne. Czy jednak w jego obecnym życiu nie było podobnie? Karen nakłaniała go do podjęcia nieznanego jeszcze ryzyka, do udzielenia poparcia katarom. Chociaż żywił do nich sympatię, a wspomnienia z XIII wieku fascynowały go, nadal krytycznie odnosił się do ich doktryny i nie podzielał wielu ich wierzeń. To prawda, był z nimi, z powodu Karen. Historia się powtarzała. Czy Korba była naprawdę zainteresowana Pedrem mężczyzną? Czy tylko Pedrem królem, mającym władzę polityczną i militarną, mogącym katarom wiele oferować? Czy Karen była rzeczywiście zainteresowana nim, Jaimem jako mężczyzną? Czy tylko interesowała się nim dlatego, że zajmował ważne stanowisko i mógł im pomóc w zadaniu klęski „Strażnikom” w Korporacji? Czy Korba wykorzystywała króla Pedra? Czy Karen wykorzystuje jego? A jeśli tak, to czy naprawdę go kocha? Jaime miał zbyt dużo pytań i żadnej odpowiedzi. Ale miał pewność, że będzie teraz dużo przemocy i popłynie dużo krwi, tak jak w XIII wieku. Nie znał sytuacji, której król Pedro musiał stawić czoło, ale wiedział trochę, co się dzisiaj dzieje. Montsegur z pewnością nie uchroni obecnych katarów przed ich wrogami. Ich systemy zabezpieczeń i tajne przejścia niewiele im pomogą, kiedy zacznie się poważna gra. Co najwyżej zdołają uciec, a jeśli nie, zostaną zgładzeni. Katarzy twierdzą, że broń jest sprawą szatana i w Montsegur nie ma ani jednego rewolweru! Tak, przysiągł im do pewnego stopnia wierność, ale na niego, Berenguera, nie będą polować jak na szczura. Nie miał zamiaru osiągać doskonałości w obecnym życiu, ani w następnym, jeśli takie będzie. W gruncie rzeczy nie spieszyło mu się. Będzie grał, aby zwyciężyć i żeby Karen zwyciężyła razem z nim. A gdyby przegrał, z pewnością zapłaciłby za to głową. Poświęcenie się oznacza dla katarów korzyści duchowe, ale jeśli nawet się mylą, on będzie miał swoją małą satysfakcję. Zanim straci życie w tej wojnie, załatwi paru tych sukinsynów zwanych „Strażnikami”. Jaime nacisnął pedał gazu. Samochód skoczył do przodu, jakby chciał rozciąć czarną noc, a tymczasem z radia nastawionego na cały regulator dobywały się dźwięki modnego rapu: To live and die in LA. - Jutro muszę się zobaczyć z Ricardem. CZWARTEK Kiedy następnego dnia Jaime przyszedł do lokalu Ricarda, było już ciemno. Zobaczył na parkingu samochód przyjaciela i zrobiło mu się ciepło na sercu jak komuś, kto po długiej nieobecności wraca do domu. Jego przyjaciel był tu. Daleko od katarów. Daleko od Korporacji. Był tu i Jaime wiedział, że zawsze go odnajdzie, gdy będzie mu potrzebny. Siedział jeszcze przez kilka minut w samochodzie, słuchając muzyki i wyobrażał sobie, z jaką przyjemnością uściśnie mu dłoń, wypije kieliszek i porozmawia. Powiedział Ricardowi przez telefon, że ma poważny problem i może potrzebować jego pomocy. - Jak przedtem i jak zawsze - odpowiedział Ricardo. Po to są bracia. Ich przyjaźń była bardzo dawna. Od kiedy byli małymi dziećmi i sąsiadami w dość zamożnej dzielnicy. Nie dorastali wśród biedoty. Ich dzielnica składała się z domów jednorodzinnych, zamieszkałych przez klasę średnią, w większości białą, z pojawiającymi się już pierwszymi Azjatami i Afroamerykanami. Były to lata sześćdziesiąte. Ojciec Ricarda był pochodzenia meksykańskiego i zajmował poważne stanowisko w policji Los Angeles. Rodzice Jaimego mieli hurtownię, zajmującą się dostawą towarów do sklepów i wykorzystywali swoje umiejętności handlowe nabyte w Nowym Jorku, a przedtem na Kubie. Powodziło im się dobrze, choć bez luksusów. Rodziny obu chłopców wiele łączyło, byli sąsiadami i przyjaźnili się. Chłopcy natomiast stali się nierozłączni, zwłaszcza gdy dorośli do wieku młodzieńczego, kiedy się okazało, że korzenie kulturowe odróżniają ich od reszty młodzieży. Ricarda pociągały latynoskie gangi i zadawali się z nimi. Jaime nie chciał uchodzić ani za mniej męskiego, ani za mniej latynoskiego, więc zawsze był przy swoim przyjacielu, na dobre i na złe. Umiejętność Ricarda do pakowania się w kłopoty była zdumiewająca, ale też potrafił zręcznie z nich się wydobywać. Dlatego też Ricarda pociągały sytuacje niebezpieczne, podczas gdy Jaime ciężko je znosił. Mimo to zawsze był przy przyjacielu, gdy ten go potrzebował. Często się zdarzało, że Ricardo był w tarapatach i wtedy Jaime spieszył mu z pomocą, innym razem Ricardo wyciągał Jaimego z jakiejś podejrzanej afery, w którą sam go wplątał. Jego powiązania z dzielnicowymi gangami urwały się, kiedy lokalna policja odkryła, że syn Ramosa jest zamieszany w wojnę między bandami. Francisco Ramos potrafił zrobić to, co nie udało się gangom: skutecznie nastraszyć swego syna. Ricardo i Jaime uznali, że to wszystko było zabawne, ale czas już zmienić styl życia. Schowali noże i wzięli do rąk gitary, ku uldze rodziców. Czas gitar trwał długo, ale ulga rodziców krótko. Muzyka folk, Bob Dylan i Leonard Cohen w połączeniu z country. I oczywiście dla lepszego efektu nie mogło zabraknąć rancheras, bolera i trochę salsy. Nieźle grali i komponowali. W wieku dwudziestu lat postanowili zostać zawodowcami ku rozpaczy rodziców, którzy wynegocjowali z nimi, że w ciągu lata będą mogli grać, pod warunkiem, że jesienią wrócą na uniwersytet. Występowali w wielu lokalach na wybrzeżu, od San Diego po San Francisco. Jaimego cieszyła wolność wędrowania z gitarą z miejsca na miejsce, ale zarabiali niewiele więcej niż wydawali. Tak, byli wolni, ale czasem nie mieli dolara na piwo, ani miejsca do spania i doszedł do wniosku, że nie można być wolnym z pustymi kieszeniami. Ricardo i Jaime byli hipisami u schyłku epoki dzieci kwiatów. Byli oczywiście trochę nietypowymi hipisami, zwłaszcza Ricardo. Wszystko było w porządku, gdy chodziło o pokój i miłość, przede wszystkim z dziewczynami, ale gdy w grę wchodziła obrona jego terytorium lub tego, co uważał za swoje prawo, Ricardo bez wahania uciekał się do przemocy. - Dwa razy daje, kto pierwszy daje - zwykł mawiać i stosował się do tej zasady. Jeśli słuchacze nie zachowywali się spokojnie, jego koncert kończył się bardzo często awanturą, a w lokalach, w których występowali, ludzie często zachowywali się nieodpowiednio. Dużo piwa i wódki. Dużo kłótni. - Hej, wy tam! Śpiewacie tak, że przykro słuchać - krzyczał ktoś, komu alkohol stępił słuch. Ricardo i Jaime robili swoje, bo za porządek odpowiadał właściciel lokalu. Ale niekiedy porządku nie dawało się przywrócić. - Gówniane hipisy! - krzyczał ktoś, a niektórzy się śmiali. - Wyszliście z obiegu, pokój i kwiaty już nie są w modzie! - Co, pokój już nie jest w modzie, palancie? - Jeśli Ricardo miał dosyć, zaczynała się bijatyka. - Te wszystkie gadki hipisów o miłości są dobre dla pedałów! - darł się prowokator, wywołując entuzjazm zgromadzonych i uczucie rezygnacji Jaimego, który szykował się na to, co będzie dalej. - Widzisz tę szklankę? - mówił Ricardo i wykorzystując chwilę przerwy i ciszę, która zapadała, wypróżniał szklankę do dna. - Otóż ja ci tę szklankę wsadzę w dupę, aby cię nauczyć szacunku dla miłości! Ciskał szklanką w głowę zuchwalca i natychmiast się na niego rzucał. Jeśli ten nie zareagował na czas, otrzymywał dwa dobrze wymierzone ciosy, które eliminowały go z walki. I tak kończyła się dyskusja. - To dla ciebie nauczka, żebyś się więcej nie czepiał tych, którzy bronią pokoju - mówił sentencjonalnie Ricardo. Jaime szedł za Ricardem, trzymając butelkę piwa. Usiłował odciągać przyjaciela od ofiar, ale czasem oni sami stawali się ofiarami i dostawali tęgie lanie. Wtedy butelka przydawała się jako broń. Często wychodzili z tego z zakrwawionymi twarzami i posiniaczeni, zatrzymywała ich policja, a wtedy najbardziej zależało im, by Frank Ramos nie dowiedział się o awanturze. Ale do ojca Ricarda zawsze to dochodziło. Kiedy skończyło się lato, Jaime doszedł do wniosku, że studia zapewnią mu lepszą przyszłość niż show biznes, a Ricardo był przeciwnego zdania. Jednakże zbyt duża konkurencja i jego temperament nie ułatwiły mu zrobienia kariery na polu muzyki. Jego obecny lokal, „U Ricarda”, był drugim z kolei i okazał się jego ostatecznym powołaniem. Pierwszy znajdował się w niespokojnej dzielnicy miasta i kiedy przedstawiciel miejscowego gangu zgłosił się do Ricarda z ofertą „ochrony”, miał już lufę rewolweru w ustach, zanim skończył mówić i został bezzwłocznie wyrzucony z lokalu. Frank Ramos nauczył strzelać swego syna i jego przyjaciela Jaimego, kiedy jeszcze byli dziećmi. Ricardo był więc bardzo dobrym strzelcem i kiedy sytuacja tego wymagała, bez wahania sięgał po rewolwer. Przy drugiej wizycie „przedstawiciela” Ricardo i jego pracownicy wyrzucili go kopniakami za drzwi i wkrótce w lokalu zaczęły się rozróby i kłopoty. Ricardo nie popuszczał w bójkach, ale ponieważ był synem wysokiej rangi oficera policji, jego wizyty w komisariacie kończyły się dobrze. Tamci jednak byli profesjonalistami i chociaż Ricardo miał talent do układania się z ludźmi, lokal coraz bardziej podupadał. Kiedy Ricardo doszedł do wniosku, że „szewc powinien pilnować kopyta”, a jego praca polega na dostarczaniu ludziom rozrywki i „otrzymywaniu pieniędzy za wypite kieliszki, a nie na rozdawaniu za darmo hostii”, było już za późno. Lokal nie przyciągał już wystarczająco wielu odpowiednich klientów. Ale kobiety nadal się do Ricarda uśmiechały, a Fortuna musiała być kobietą, tak więc udało mu się sprzedać lokal i kupić drugi w lepszej dzielnicy. Teraz Ricardo płacił za ochronę. Ale zważywszy na jego temperament i na to, że miał do czynienia z „ludźmi interesu”, którym nie zależało na konflikcie z kimś takim jak Ricardo, zawarł z nimi dosyć korzystną dla siebie umowę. Lokal stał się oazą spokoju, gdzie klienci czuli się bezpiecznie. Żaden z członków małych miejscowych band nie odważyłby się zaczepić nikogo, kto wychodził z restauracji. Szanowano przyjaciół i klientów Ricarda. Gdyby ktoś ośmielił się złamać tę zasadę, „ochrona” kazałaby mu za to drogo zapłacić. - Powiedz Jaime, w co się wpakowałeś? - zapytał go Ricardo, podając drinka. Jaime opowiedział mu szczegółowo o spisku „Strażników Świątyni” i o tym, co się stało z Lindą, pomijając seanse przypomnień poprzedniego życia i problemy katarskiej duchowości, co jak sądził, budziłoby sceptycyzm przyjaciela i bardziej by się zaniepokoił stanem umysłu Jaimego niż jego fizycznym bezpieczeństwem. - Dlaczego nie idziecie na policję? - zapytał. Jaime uznał za absurdalne, że Ricardo, który zawsze na własną rękę załatwiał podobnego rodzaju sprawy, proponuje takie wyjście. - Nie mamy dowodów, że to oni są sprawcami tych morderstw, a poza tym policja zaczęłaby podejrzewać o to naszą grupę. - Ale były dwa morderstwa, a mordercy wyglądają na zawodowców - powiedział w zamyśleniu Ricardo. - Tak, ale niepokoi mnie to, że katarzy mogą zostać wyeliminowani, zanim zbiorą ostateczne dowody dokonanych sprzeniewierzeń. Jest to grupa nieszkodliwych naiwniaków, która działa przeciw ludziom bardzo niebezpiecznym. - Jak ci mogę pomóc? - Może będę potrzebował twojej pomocy, kiedy sprawy się skomplikują. - Będę tam, gdzie mi każesz - powiedział Ricardo bez wahania. W oczach miał entuzjazm. Poza tym, kiedy zawarłem umowę z miejscowymi mafiosami, nasze stosunki są bardzo poprawne. Jesteśmy przyjaciółmi. I mają oni wobec mnie pewne zobowiązania. W razie potrzeby mogę ci wystawić małą armię. - Dzięki, Ricardo. Wiedziałem, że można na ciebie liczyć. - Masz pistolet? - Od ostatniego razu, kiedy musieliśmy uciekać nocą przez pół miasta, nie czułem potrzeby posiadania broni. - Co za niezdara! - złajał go Ricardo z uśmiechem. - Mogę ci pożyczyć. Chcesz nieoznakowany? - Wolę legalny. PIĄTEK Jaime spędził ten niekończący się dzień na czekaniu, że White zadzwoni, albo przyjdzie robić mu wyrzuty, że nie wyjechał. Dyskusja poprzedniego dnia była bardzo nieprzyjemna. White zarzucał mu nieposłuszeństwo, a Jaime tłumaczył, że jego natychmiastowy wyjazd nie miałby sensu i zakłóciłby normalny tryb pracy. Mówił, że będzie posłuszny, ale w granicach rozsądku i zgodnie z interesami Korporacji. Im dłużej Jaime patrzył w głęboko osadzone oczy White’a, tym silniejszego nabierał przekonania, że są to oczy przestępcy. Nigdy jeszcze Jaime nie starł się tak gwałtownie ze swoim szefem i wiedział, że ich stosunki popsuły się na zawsze. Był jednak przekonany, że gdy tylko przedstawi Davisowi dowody, White zostanie zwolniony. Tymczasem musi w miarę możności zachować pozory i udać się w tę podróż. White nie dawał znaku życia; chyba zrozumiał, że nie ma co nalegać, bo jego podwładny i tak nie pojawi się w biurze w Londynie przed poniedziałkiem rano. Jaime nie miał najmniejszej ochoty na rozmowę z nim i przez cały dzień załatwiał pilne sprawy, poza tym przygotowywał materiały potrzebne do tej podróży i zdobywał dodatkowe dokumenty i informacje do dossier opracowywanego w Montsegur. Trzeba było się spieszyć i zapomnieć o ostrożności. - Wiesz, że w poniedziałek lecę do Londynu? - spytał Jaime półgłosem. - A od ubiegłego weekendu nie byliśmy ani przez chwilę sam na sam. Spędźmy wspólnie tę noc. Kiedy podszedł dyskretnie do Karen, ona pracowała przy swoim biurku. Spojrzała na niego z lekkim uśmiechem i nie odpowiadała. Niebieskie oczy dziewczyny figlarnie błyszczały i Jaime pomyślał, że jest bardzo ładna. I że jej pragnie do szaleństwa. - Już myślałam, że nigdy mnie o to nie poprosisz - odrzekła wreszcie, perfidnie każąc mu czekać na odpowiedź. - Zgadzam się, ale gdzie? Po twojej kłótni z White’em zarówno twój dom, jak i mój może być obserwowany i jeśli nas zobaczą razem, przejrzą naszą grę. - A tam? - Daj spokój, Jim. Tam, w Montsegur, ludzie będą pracować do późna i niektórzy mogą pozostać na noc. Nie wiem, jakie masz zamiary - Karen jeszcze szerzej uśmiechnęła się łobuzersko. - Równie dobrze mógłbyś to robić za drzwiami kuchni lub w łazience. Jaime uśmiechnął się z zadowoleniem. - To dobry pomysł, Karen. Jestem zachwycony. Jednakże tej nocy preferowałbym pozycję horyzontalną. Proponowałbym jeden z hoteli na lotnisku. - Zgoda. Karen wyjechała z Montsegur godzinę później, żeby Jaime miał czas na zabranie swojego bagażu. Na lotnisku zatrzymała się na parkingu. Parę minut czekała w samochodzie, przypięta pasem bezpieczeństwa, aż odezwała się jej komórka: - Pięćdziesiąt szesnaście - usłyszała. - Pięćdziesiąt szesnaście - odpowiedziała Karen. - Dobrze - rzekł Jaime i się wyłączył. Karen wysiadła z samochodu, przeszła kawałek szerokiej ulicy w kierunku terminalu przylotów. Stanęła na środkowej wysepce, przy której zatrzymują się mikrobusy hoteli i towarzystw wynajmu samochodów. Po paru minutach pojawił się pojazd hotelu uzgodnionego zjaimem. Jaime był już w hotelu i się niecierpliwił. Przez drzwi swego pokoju mógł słyszeć dyskretny dzwonek windy. Karen wysiadła z windy i szła korytarzem. Przebiegł ją dreszcz na myśl o Lindzie. Nie musiała nawet stukać do drzwi pokoju. Jaime otworzył, wciągnął ją do środka i oboje zatonęli w uścisku i długim pocałunku. - Szkoda, że wyjeżdżasz - powiedziała, gdy oderwała usta od jego warg. - Będę za tobą tęsknił, kochana. - Na razie żadnych telefonów, chyba że do biura. Wchodzimy w najbardziej niebezpieczną fazę. Będziemy się komunikować przez internet. Będziemy używać mojego tajnego adresu i haseł, które tylko my znamy. Moje hasło to Korba. - A moje Pedro. Jaime pomógł Karen zdjąć płaszcz, a potem ona zdjęła mu krawat. Zrzucili buty, a potem ubrania. Rozbierali jedno drugie i siebie samych, szybko, niecierpliwie. Potem stali nadzy na środku pokoju, ubrania leżały rozrzucone na podłodze, a oni połączyli się w następnym uścisku. Rozpaczliwym. Takim, w którym lęki obydwojga rozpraszały się, ustępując miejsca poczuciu bezpieczeństwa. Uścisk powtarzany przedtem setki razy. Ale zawsze nowy, intensywny i konieczny. - Jeszcze nie wyjechałeś, Jim, a już czuję twoją nieobecność. Chcę, żebyś już był z powrotem i żebym cię mogła widzieć - szepnęła. - Dbaj o siebie. Nie narażaj się, bardzo proszę - powiedział jej cichutko do ucha. I chcę, żebyś mi potwierdziła to, co już wiem. Korba to ty, prawda? - Tak, to ja. A ty byłeś Pedrem. Pedro i Korba po wiekach znów się kochali. Po nocy trwającej stulecia. Rzuceni z zawrotną szybkością w otchłań czasu; od mrocznej przeszłości ku przyszłości, która unosiła się przed nimi jak oślizgła, niekształtna, groźna masa, czyhająca na zewnątrz, w nocnych ciemnościach. W owej chwili czuli dotyk wieczności, chronieni przez cztery ściany anonimowego pokoju hotelowego. Ich ciała starły się, a on pragnął się w niej rozpłynąć. Byli materią walczącą, skręcającą się, wibrującą, buchającą namiętnością. Ich członki zbudowane z ciała, kości i krwi przypominały automaty działające samoczynnie i kierowane wewnętrznym impulsem tak niepowstrzymanym, że wydawało się, iż serca im eksplodują. To z pewnością diabeł pociągał za sznurki i kazał tańczyć ich ciałom jak marionetkom, wprawiając ich w zmysłowy i rozpustny taniec. Ale w tym tańcu było jeszcze coś prawdziwego, wiecznego, co stworzył Bóg dobry. Ich dusze przyciągające się, goniące jedna drugą w szalonym biegu przez przestrzeń i czas. To były ich umysły, których świat i diabeł nie zdołały zniszczyć; to byli oni, wieczni: Korba i Pedro. A Jaime stwierdził wtedy, że Karen jest kobietą, na którą zawsze czekał. W tym życiu. I o wiele wcześniej. SOBOTA Gobelin nabierał życia. Jaime czuł ciepło dłoni Dubois na swojej głowie, oddychał głęboko, gotów zanurzyć się w tamto odległe życie. Wrócił do polowego namiotu króla Pedra: ta sama lipcowa noc sprzed prawie ośmiuset lat, dokładnie ten moment, kiedy odpowiadał na przesłanie pani Korby, dając słowo kobiecie, którą kochał i decydując o swym dalszym losie. Gdy tylko Huggonet wyszedł, Jaimego znów opadły dręczące myśli. - Boże mój, czy podjąłem słuszną decyzję? Fatima, która nadal siedziała u jego boku, odsunęła się delikatnie i patrząc na niego błyszczącymi oczyma, pocałowała go w szyję. Potem czule przygryzła jego wargi i pogłaskała po brodzie. Ale podniecenie, jakie czuł, przed usłyszeniem przesłania z Tuluzy zniknęło i nie chciało wrócić. Dlaczego Korba trzymała się Tuluzy? Dlaczego uparła się dzielić los nieszczęsnego hrabstwa? Korba oczywiście należała do katarów. Być może była wybitną wyznawczynią tej sekty, a nawet pełniła ważną funkcję w tym Kościele. Czyżby była Dobrą Kobietą? Fatima spoglądała na niego zza długich rzęs i szepnęła w języku saraceńskim z wdzięcznym akcentem lewantyńskim: - Kocham was, panie mój. Jaime jednak jej nie słuchał, jego myśl obsesyjnie wracała do Korby. Nie sądzę, aby Korba była Dobrą Kobietą, moi szpiedzy poinformowaliby mnie o tym. Poza tym Doskonali mają zakaz dotykania broni oraz czerpania przyjemności z seksu i bogactw. Może Korba nie używa broni, ale korzysta z seksu, kocha klejnoty i mało w niej pokory. A może postępuje tak jak niektóre wielkie damy okcytańskie; czekają na starość, by dopiero wtedy złożyć ostateczne śluby Dobrej Chrześcijanki. A wcześniej cieszą się muzyką, tańcem, hołdami trubadurów, zakochanych rycerzy i miłością. Potem zostają matkami i babciami. Zmysłowość w młodości i uduchowienie w starości. Abstynencja musi być łatwiejsza po nasyceniu się. Dziewczyna pocałowała go w usta, zdjęła bluzkę i obnażyła okrągłe i kształtne piersi, zmysłowo nimi falując. - Jaka piękna! - powiedział półgłosem do siebie. Fatima zaczęła się bawić jego nogami i podciągać do góry jego tunikę, aż w końcu zdjęła mu ją przez głowę. Śmiała się i znów zaczęła go całować w usta, a on pieścił jej piersi. Potem dziewczyna nachyliła się, całowała jego brodę i szyję, ale on myślami był daleko. Poznał Korbę w Barcelonie parę lat temu. Jej ojciec był szlachcicem, konsulem hrabiego Tuluzy. Była młodziutka, wyróżniała się urodą, pewnością siebie i dowcipem. Potrafiła konkurować z trubadurami i rybałtami w układaniu pieśni i w śpiewaniu. Była uosobieniem piękna, talentu, wdzięku. Dziewczyna mająca w Barcelonie wielu starających się o jej rękę, zrobiła też wrażenie na królu; konsul Tuluzy i jego rodzina byli częstymi gośćmi w pałacu. Król Pedro odwzajemniał wizyty i pewnego razu, kiedy na chwilę został sam z Korbą, wyznał jej miłość. - Pragniecie odpocząć panie? Zostawić was samych? - Fatima zauważyła u Pedra brak ochoty na miłość. - Nie, zostań ze mną - odpowiedział również w języku saraceńskim. Nie chciał, nie mógł tej nocy zostać sam ze swoimi myślami. - Kochaj mnie, piękna Fatimo. Ona wstała, uczyniła kilka wdzięcznych tanecznych kroków i zdjęła dolną część swojej sukni. Była całkiem naga. A potem jej ręce uniesione nad głową rozpoczęły taniec. Popchnęła Jaimego, który podniósł się z poduszek, by na nią popatrzeć, stanęła nad nim i zaczęła go całować i pieścić. W świetle kandelabrów Pedro widział piękne pośladki, kształtne nogi tancerki, a migotanie płomyków sprawiało, że te kobiece krągłości, które miał tak blisko przy sobie, stawały się jeszcze bardziej sugestywne. Zapach jaśminu i kadzidła bijący od Fatimy był bardziej niż kiedykolwiek odurzający i Jaime poczuł, że wraca mu podniecenie. Jednakże myśl podążała innymi drogami niż ciało. Król Pedro zaproponował Korbie wspólne życie, chociaż sam był mężem Marii de Montpellier. Małżeństwo z Marią było tylko układem politycznym, który okazał się złym interesem. Ona, zgodnie z umową, w rok po ślubie, oddała mu Montpellier, ale to miasto i należące do niego posiadłości przysporzyły hrabiemu Barcelony tylko kłopotów. Po paru latach chciał się z nią rozwieść i oddać Montpellier, ale ani ona, ani papież nie zgadzali się na rozwód. Pedro miał zamiar ożenić się z Marią de Montferrat, która nosiła honorowy tytuł królowej Jerozolimy. Warunkiem zawarcia tego małżeństwa miało być zorganizowanie przez niego, Pedra II, króla Aragonii, hrabiego Barcelony, wyprawy krzyżowej mającej na celu wyzwolenie Jerozolimy. Ale nawet ten argument nie przekonał papieża. Potem Pedro zakochał się w Korbie. Obiecał uczynić ją hrabiną, powiększyć jej dominia i uczynić z jej syna drugiego z kolei pretendenta do tronu. Maria de Montpellier podstępem sprawiła, że miała dziecko z Pedrem, choć on nie lubił dzielić z nią łoża. W czasie swego pobytu w Montpellier Pedro był oczarowany pewną damą i skłonił ją, by spędziła z nim noc. Była to jednak zasadzka, zastawiona przez Marię, która w ciemności nocy zastąpiła ową damę. Przed sypialnią stali duchowni i miejscowa szlachta, by zaświadczyć, że spędził noc ze swą małżonką. Pedro dobył miecza i był gotów zasiec tych nędzników, którzy rankiem weszli do komnaty, prosząc go o wybaczenie i zrozumienie, bo chcieli mieć następcę tronu. Niewiele miał czułości dla Jaimego I, owocu tego oszustwa, po jego urodzeniu zwlekał rok z uznaniem go za swego syna. Gdyby syn Marii, doszedłszy do pełnoletności, odziedziczył koronę Aragonii i tytuł hrabiego Barcelony, to syn Korby otrzymałby hrabstwo Prowansji albo nowe królestwa zdobyte na Saracenach. Gdyby jednak syn Marii nie dożył do pełnoletności, syn Korby zostałby królem. Pedro zaproponował Korbie podanie do publicznej wiadomości ich związku i zalegalizowanie go poprzez podpisanie przez niego dokumentu, w którym zaręczał słowem rycerza i króla, że dopełni swoich zobowiązań. Świadkami mieli być najwięksi notable królestwa, łącznie z biskupem Tarragony i opatem Ripoli. Korba jednak odmówiła. Nie chciała należeć do niego w zamian za korzyści materialne. Pragnęła tylko jego miłości. A on ją dawał. Fatima poruszała się rytmicznie, czuł dreszcze, gdy go dotykała. Długie i bujne włosy zakrywały plecy dziewczyny, a dolna część ciała wyglądała jak duża, doskonała w kształcie gruszka. Próbował wyobrazić sobie, że Fatima to Korba. Nie, nie mógł. Znowu próbował. Jednakże myśli były silniejsze od jego woli i podczas gdy ciało Pedra wibrowało wraz z ciałem Fatimy, myślami był w Tuluzie z Korbą. Po powrocie do Tuluzy, nie zdołał namówić Korby, żeby opuściła okcytańską ziemię, a teraz ona prosiła go, aby był przy niej. W poemacie Huggoneta prosiła go nie tylko o przybycie do niej, lecz także o wzięcie udziału w wojnie po stronie hrabiego Tuluzy. Po stronie katarów. Przeciw papieżowi i Kościołowi Rzymskiemu. Przeciwko ich katolickiemu Bogu. Zrezygnowała z hrabstw, tytułów, z władzy oraz z ewentualnego urodzenia króla. Chciała tylko miłości. A on jej wierzył. Teraz prosiła go, by postawił wszystko na jedną kartę, wszystko co posiadał - swoje królestwo i swoją duszę. Papież obłoży go ekskomuniką, a ekskomunika oznaczała skazanie duszy na wieczne potępienie. Ale on dał Korbie słowo, że przybędzie do Tuluzy i uratuje jej ludzi przed krzyżowcami. - Podoba się wam? Dobrze wam, panie? - spytała dziewczyna, odwracając się, by spojrzeć mu w twarz; czuła, że dzieje się coś dziwnego. - Tak, Fatimo. Nie przerywaj. - Wiele by dał za to, żeby to Korba była tu i kochała się z nim! Fatima obdarzyła go szerokim uśmiechem, pocałowała w usta i zmieniając pozycję, patrzyła mu nadal w oczy. Widząc jej twarz nie potrafił sobie wyobrazić, żeby Fatima była Korbą. Jego dusza. Straci duszę, jeśli zostanie wyklęty za to, że przyszedł z pomocą heretykom. Ale jeśli to katarscy heretycy mają rację a nie papież? A jeśli Bóg jest po stronie katarów? Popieścił piersi dziewczyny, która się wyprężyła i odrzuciła do tyłu głowę wraz z bujnymi włosami. Dyszała i z trudem powstrzymywała krzyk. Jakżeby chciał, aby na jej miejscu była Korba! Jeśli Bóg jest z katarami, to trzeba się martwić tylko o polityczne skutki ekskomuniki, i choć były one dosyć skomplikowane, to można by sobie z nimi poradzić. A jego dusza i życie wieczne nie byłyby zagrożone. Czy Bogu zależy na przysiędze, jaką złożył Korbie za pośrednictwem Huggoneta, czy też Bóg stoi po stronie papieża? Ta wątpliwość go zabijała. Być sądzonym przez Boga! To było jedyne rozwiązanie. Podda się sądowi Bożemu. Jeśli wybrał słuszną drogę, Bóg da mu swoje błogosławieństwo i sprawi, że zwycięży. Jeśli nie, umrze i tym odkupi swój grzech. Wolał po tysiąckroć zginąć na sądzie Bożym niż skazać swoją duszę, sprzeciwiając się Bogu. Uwolni się wreszcie od strasznej, dręczącej go wątpliwości. Chciał osiągnąć szczytowanie z Fatimą i wreszcie się odprężyć, ale nie mógł. Korba była naprawdę czarownicą, a on został zaczarowany przez jej poemat. To dlatego nie mógł. Musiał się skupić. Sąd Boży. W najbliższej bitwie z papieskimi krzyżowcami będzie walczył na czele swoich rycerzy. Jako pierwszy zaatakuje pierwszego wroga i tak będzie do końca bitwy. Jeśli Bóg go uratuje, będzie to znak, że jest z nim i z jego sprawą, a jeśli zginie, stanie się to, zanim sprzeciwi się Bogu, naszemu Panu. Fatima była zmęczona i zwolniła rytm. Korba, moja miłości! Dlaczego cię tu nie ma? Sąd Boży! Pedro zamknął oczy i jeszcze raz usiłował sobie wyobrazić, że to Korba: „Twoje nogi są nieco dłuższe, twoje piersi mniejsze, twoja skóra ciemniejsza. Ale to z tobą, Korba, w tej chwili się kocham. Z tobą, moja zielonooka pani o kruczych włosach.” I poczuł, że wreszcie nadchodzi ekstaza. - Czy wolicie inną pozycję? Ta wam się podoba? W złej chwili zapytała o to Fatima! Oczarowanie znikło. Obraz Korby się rozpłynął. - Nie. Odejdź! - krzyknął nagle. Ona spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Odejdź! Zostaw mnie! - Odepchnął ją z całą siłą. Dziewczyna straciła równowagę i padła na poduszki. Patrzyła na niego ze łzami w oczach i ze szlochem pobiegła zebrać swoje ubranie. Iluzja prysła. Ubierała się w milczeniu przerywanym płaczem. - Zostań ze mną na noc, piękna Fatimo - odezwał się w końcu Jaime, kiedy ona już kierowała się do wyjścia z namiotu. - Chodź tu do mnie i zgaś kandelabry. Odwróciła się, nie patrząc na niego, poszukała kapturka do gaszenia świec i gasiła je jedną po drugiej. Potem podeszła do łóżka i nie zdejmując ubrania, położyła się obok niego w pozycji embrionalnej. Popłakiwała nieustannie. - Wybacz mi, maleńka, to nie twoja wina. - i dodał cicho, głaszcząc jej włosy: - Ile bym dał za to, by móc płakać jak ty! - Sąd Boży - powiedział sam do siebie. Stanę przed Bogiem. Dla ciebie, Korba. Albo On mnie ocali, albo zabije. Głośno warczały silniki, cały samolot zadrżał, kiedy koła oderwały się od ziemi i ogromna maszyna wzbiła się w powietrze. Jak wielki nocny ptak zaczęła swój lot w ciemności, wznosząc się nad czarnym oceanem. Był to ciężki dzień; pożegnanie z Karen w hotelu, wizyta w Montsegur; przeżycia przed gobelinem i znów pożegnanie z Karen, tym razem bardziej oficjalne. Teraz Jaime próbował się odprężyć i spokojnie myśleć z kieliszkiem szampana w ręku, spoglądając w mglistą pustkę nocy, w okienko ukazujące mu niewyraźne odbicie jego twarzy. Ciemne, jeszcze dość bujne włosy, mocno zarysowany nos, proste, gęste brwi. Jakieś światła w dole sygnalizowały obecność statku, albo platformy wiertniczej, kiedy zachwycająca stewardesa w schludnym, granatowym mundurku, podeszła ze szczypcami, podając ogrzane serwetki. Zaczęła się ceremonia serwowania kolacji. Jaime serwetką otarł pot z twarzy i na skórze poczuł odprężające ciepło. Zwrócił wzrok na ciemność za oknem. Czekał na moment, w którym samolot, zatoczywszy wielkie półkole nad Pacyfikiem, wróci nad kontynent. Będą lecieć wzdłuż linii wybrzeża, na południe od Newport Beach, gdzie zacumował swoją żaglówkę, i ponad osiedlami Laguna Beach i San Juan Capistrano. Poprzez ciemność nocy przebijały się światła wybrzeża i wkrótce zaczęły konkurować ze światłem gwiazd. Jego normalną rozrywką było szukanie z samolotu domu rodziców w Laguna Beach. Tam dożywali swoich ostatnich lat jego starzy, w domu z wypielęgnowanym ogrodem, jego prawdziwym domu. Samolot w tym momencie osiągał wysokość od pięciu do sześciu tysięcy metrów i znalezienie domu za dnia było trudne, a w nocy niemożliwe. Mimo to Jaime nie rezygnował z tej zabawy; był to jego mały rytuał. Grupy świateł, świetliste linie, które się zakrzywiały, znacząc ulice poszczególnych dzielnic. Ciemne strefy. Chociaż nie mógł dostrzec rzeźby terenu ani linii szos i mógł tylko się domyślać, gdzie jest dom rodziców, posyłał im pozdrowienia. W pewnej chwili przelecieli chyba nad San Diego Freeway, by zaraz wpaść w ciemność Cleveland National Forest w górach Santa Ana, a następnie zagłębić się w pustynię Mojave w pobliżu Las Vegas i w ten sposób przemierzyć cały kontynent, suchy na południu, ośnieżony na północy. Nalał sobie jeszcze trochę czerwonego wina i kiedy kończył jeść filet mignon, znów osaczyły go myśli. Daleko od Karen czuł się jak wygnaniec; warto było ją kochać i odczuwać jej miłość, mimo podejrzeń. Karen go kocha, nawet jeśli on podejrzewa, że jest to miłość interesowna. Wątpliwość kłuła go w piersi jak sztylet. Czyżby go oszukiwali? Czy te przeżycia zostały wywołane hipnozą lub sugestią stosowaną przez katarów? Gdyby tak było, wszystko uległoby zmianie. Z wyjątkiem jego miłości do Karen. Lepiej o tym nie myśleć. Po deserze i kieliszku koniaku, rozłożył fotel, który łącząc się z małym podnóżkiem, tworzył łóżko. Po zgaszeniu świateł, popatrzył w ciemność za oknem. Policzył. Kieliszek szampana, kilka kieliszków dobrego wina i koniak. Czy była to senność, czy alkoholowa ospałość? Ranek 12 września Roku Pańskiego 1213. Na dworze padał deszcz. Pedro II, król Aragonii, hrabia Barcelony, senior Bearn, Roussillon, Prowansji i Okcytanii, klęczał w namiocie przed swoim mieczem wbitym w ziemię. Był to dzień sądu Bożego. W świetle siedmioramiennego kandelabra modlił się do krzyża umieszczonego na mieczu. - Panie, dobry Boże, uczyń mnie godnym zwycięstwa lub zabierz z pola bitwy. Jeśli cię obraziłem, spraw, by karą dla mnie była śmierć w bitwie, ale ocal moją duszę; jeśli jestem ci miły, daj mi zwycięstwo nad moimi wrogami. - Panie, Boże prawdziwy. Nie wiem, czy jesteś katarem czy katolikiem. Być może jesteś jednym i drugim. Daj mi odwagę, abym jako pierwszy stanął do walki, żebym nie zasłaniał się moimi rycerzami. Dzisiaj będę walczył na pierwszej linii. Pedro był zmęczony. Dzień był długi, pełen dyskusji i dyplomatycznych zabiegów. Wreszcie nocą kochał się z Korbą, kobietą swego życia, swoją namiętnością, katarską czarownicą, która rzuciła na niego urok. Kochali się tak, jakby to był ostatni raz. Potem, na kilka godzin przed świtem, ona zasnęła. Pokonało ją zmęczenie. On nie chciał, nie mógł zasnąć. Tuż obok miecza, na składanym polowym taborecie leżała kolczuga, hełm i tunika używana w boju, nieco dalej tarcza oraz złote i czerwone sztandary. W głębi namiotu widział piękne ciało i rozrzucone na poduszkach, czarne jak skrzydło kruka, włosy swojej ukochanej. Doskonałej linii obnażonego ramienia i jednej białej piersi nie zakrywał cienki wełniany koc, niezbędny w chłodną, wrześniową noc. Korba wydawała się odprężona. Za dnia, z obozu można było dostrzec mury miasta Muret, na wpół ukryte w roślinności porastającej brzegi rzeki Loja oraz topole znaczące bieg Garonny. - Panie, pomóż mi w bitwie; jeśli jednak nie dasz mi zwycięstwa, chroń Korbę i spraw, żeby ocalała. Choć zmęczony, pilnował swego oręża, jak nakazują reguły, kiedy rycerz poddaje się sądowi Bożemu. Na początku roku hrabia Tuluzy Ramón VI przesłał jeszcze jedno rozpaczliwe wezwanie o pomoc w obliczu niepowstrzymanego marszu krzyżowców. Pedro już podjął decyzję. Przyjął przysięgę na wierność, jaką złożył mu jego dawny wróg i obydwaj konsulowie - ojciec Korby był jednym z nich - w imieniu hrabstwa i swoim własnym, poświadczyli przysięgę swego hrabiego. Teraz Pedro musiał spełnić swój obowiązek jako feudalny senior i bronić Tuluzy. Pragnął jednak, w miarę możliwości, uniknąć starcia z papieżem: jego emisariusze i ambasadorowie przemierzali region śródziemnomorski, od Barcelony po Rzym, w poszukiwaniu pokojowego rozwiązania. Dyplomacja poniosła klęskę i pod koniec czerwca na dwór Pedra przybyło dwóch opatów przysłanych przez Simona de Montfort oraz sam legat papieski. Ich zadaniem było przekonać Pedra, by nie udzielał pomocy heretykom, a ponieważ on ich nie posłuchał, legat papieski użył najmocniejszego argumentu: zagroził ekskomuniką. Było to definitywne zerwanie stosunków. Pedro zwołał swych najwierniejszych rycerzy i udał się do Barcelony. Wojna z almohadami w poprzednim roku przysporzyła mu tyleż długów co sławy. Mając pusty skarbiec, musiał zastawić posiadłości, jakie jeszcze mu pozostały. Za uzyskane w ten sposób pieniądze zebrał szybko nową armię, doszedł do Pirenejów i wykorzystując dobrą sierpniową pogodę, przeprawił się przez góry i dotarł do Gaskonii. Tam po drodze zdobył zamki zajęte przez krzyżowców i nie zatrzymując się, nie dochodząc nawet do Tuluzy, forsownym marszem dotarł pod Muret, gdzie spodziewał się starcia z głównymi siłami wroga. Po drodze tłumy witały go jak zbawcę Okcytanii, a hrabiowie Foix, Cominges i hrabia Tuluzy dołączyli do niego na przedpolu Muret, oddając się pod jego rozkazy jako wasale. Pedro objął dowództwo jako senior ich wszystkich. Korba konno wraz z wojskami z Tuluzy przyjechała na spotkanie swego ukochanego. - Mój rycerzu, moja miłości, mój królu - tymi słowami powitała go ze łzami radości w zielonych oczach, a on, przyklęknąwszy na jedno kolano, całował jej ręce. W obecności rycerstwa przyjął jej powitanie z królewską godnością, ale na osobności, w swoim namiocie połączył łzy szczęścia z jej łzami, obsypał ją tysiącami pocałunków kochanka, w zamian za powitanie go jako króla. Krótko cieszył się miłością Korby. Armia składała się z ludzi przybyłych z różnych stron, mówiących różnymi językami, modlących się do różnych bogów. Szybko doszło do ostrego sporu z hrabią Tuluzy. „Tchórz bardziej uprzejmy od wojownika! Oby Bóg sprawił, żeby tacy ludzie nigdy nie rządzili światem! Dowiódł tego już przy oblężeniu Castelnaudary. Trzymał w okrążeniu Simona de Montforta, pokonanego i bliskiego kapitulacji, a potem się wycofał, nie kończąc dzieła, tak jakby on, Ramón, był prawdziwym pokonanym” - myślał Pedro o wasalu. Teraz Ramón VI, hrabia Tuluzy, prosił go, by poczekał, aż przybędą z pomocą wojska z Prowansji, pod wodzą Sancha, hrabiego Roussillon oraz wojska z Bearn, wraz z wicehrabią Guillemem de Montcada. Pedro nie zgodził się na zwłokę. Ponadto Ramón VI chciał ufortyfikować obóz. Simon de Montfort, ze swą budzącą postrach jazdą, znajdował się za murami Muret, dokąd przybył poprzedniego dnia. W Muret nie było dosyć żywności, tylu ludzi nie wytrzymałoby nawet dwudniowego oblężenia, dlatego Pedro postanowił zaatakować już nazajutrz. Zdaniem hrabiego, lepiej byłoby zasypać ich gradem strzał i kamieni wystrzeliwanych z ufortyfikowanego obozu. Taktyka Ramóna była rozsądna, ale Pedro go nie posłuchał. Dlaczego nie posłuchał rady Ramóna, który lepiej znał krzyżowców? Dlaczego nie chciał czekać na posiłki? Dlaczego się nie ufortyfikował? Pedro znał odpowiedź na te pytania. Po wielodniowym forsownym marszu przybył na tę wilgotną równinę na spotkanie ze swoim losem. I stawi mu czoło z męstwem króla, na czele swego wojska i ze swym rycerskim orężem. Jego los, nieznany i tajemniczy, czekał w ciemnościach deszczowej nocy, gdzieś między jego polowym namiotem a murami Muret. Dopełni swego paktu z Bogiem. Nie mógł dłużej się wahać; powinien dowiedzieć się, i to jak najszybciej, czy Bogu nie podoba się, że udziela pomocy katarom i nie słucha papieża, czy też jest On po jego, króla Aragonii, stronie. Tu i teraz Bóg osądzi króla Pedra. Jaime nagle został wyrwany ze snu. Pamiętał wszystko, tak jakby to wydarzyło się przed chwilą. Znów przeszłość skrzyżowała się z teraźniejszością. I czuł konkretne, namacalne niebezpieczeństwo, nie tylko to, które groziło mu w przeszłości, ale też inne, dotyczące przyszłości. Bardzo bliskiej przyszłości. NIEDZIELA Świt pojawił się w którymś miejscu między chmurami nad Atlantykiem i zaraz potem zaczęto podawać śniadanie. Jaimemu nie udało się zasnąć po śnie z przeszłości; po głowie krążyły mu niekontrolowane myśli, nie mógł się od nich uwolnić. Ogarnęło go zdumienie i podniecenie; proces przypominania funkcjonował sam z siebie! Wrócił do swego życia w XIII wieku sam, nie trzeba było Montsegur ani dziwnego kielicha, ani gobelinu, ani Dubois. Wiedział, że to samo przydarzyło się Karen, ale zdumiewało go, że z nim jest tak samo. W czasie śniadania przestał się dziwić i zaczął myśleć o intrygującej historii. Bardzo pragnął dowiedzieć się, czy bitwa się odbyła, z jakim rezultatem i jaki był los Pedra i Korby. Czy kochali się aż do końca swoich dni? Pedro król, Pedro mężczyzna. Może tylko zabawka w rękach uwodzicielskiej okcytańskiej damy. Rozdarty, niepewny komu powinien dochować wierności. Pełen wątpliwości stawał do walki, pozostawiając Bogu prawdziwemu, a może przypadkowi, rozstrzygnięcie czy ma rację, czy błądzi. Ze strachem, że skarze swą duszę na wieczne potępienie, postanawia ratować swoją miłość. Jaime żywił wielką sympatię do Pedra. To był bohaterski rycerz, który spieszył z pomocą swojej damie, gotów poświęcić dla niej wszystko, przeciwstawić się największym potęgom swoich czasów: papieżowi i krzyżowcom. Obraz polowego namiotu oświetlonego siedmioramiennym kandelabrem nie znikał sprzed jego oczu. Być może był najpotężniejszym królem owych czasów, ale w nocnej samotności, kiedy na klęczkach modlił się przed wizerunkiem krzyża na swym mieczu wbitym w ziemię, był człowiekiem jednym z wielu. Człowiekiem odwiecznym. Ten, który żył, raz i drugi, w ciągu tysięcy lat, czując się samotnie w tej ciemności, ze swymi lękami jako jedynymi towarzyszami, i z niebezpieczeństwem, czyhającym na zewnątrz jak wygłodniały wilk. Nigdy jednak nie uciekałby. Mógłby pogalopować na swym najbardziej rączym rumaku, dotrzeć do wybrzeża i wsiąść na najbardziej dalekomorski okręt. Mógłby dopłynąć do wyspy smoków i jednorożców i ukryć się w najgłębszej jaskini. Ale nigdy nie będzie uciekał od siebie samego ani od swego gorączkowego pragnienia, by czuć miłość swojej ukochanej. Dlatego mimo niebezpieczeństwa i strachu, nie ucieknie i wyjdzie nazajutrz naprzeciw swemu losowi i zmierzy się z nim, jakikolwiek by on był. Tak jak wielu ludzi czyniło przez całe wieki. Jak czyni wielu mężczyzn i wiele kobiet codziennie przez całe życie. Anonimowe życie anonimowych bohaterów, którzy jadąc autobusem czy samochodem, walczą ze swoim strachem, stawiają czoło swemu przeznaczeniu, broniąc swojej małej wolności, godności i miłości. Jaime obserwował wełniste chmury pod samolotem i popijał kawę. Spojrzał na zegarek. Była trzecia nad ranem według czasu w Los Angeles. Zamknął oczy i pozwolił płynąć myślom. Dokąd go doprowadzi ta przygoda? Obecna, teraźniejsza. Ale czym jest teraźniejszość? Czas teraźniejszy dla niego był czasem przyszłym dla Pedra. Czas przyszły dla Pedra jest czasem przeszłym dla Jaimego. Ile wcieleń przeżył? W ilu była z nim Karen? Ile jeszcze będzie? Dużo pytań, żadnej odpowiedzi. Poczuł niepokój. Niewielki. Niewyraźny. Zapragnął zrobić to, czego od dawna nie robił: pomodlić się. Do Boga katolików. Do Boga dobrego katarów. Do Boga. Albo do nikogo. Zaczął szeptać: - Ojcze nasz, któryś jest... „Przyjechałem szczęśliwie. Całuję. Pedro.” Upewnił się, że wiadomość została wysłana i wykasował ją z komputera. Tak uzgodnili. Żadnych telefonów, ani do Korporacji, ani do Karen; kontaktowanie się przez internet było bardziej bezpieczne. Komputera Karen chroniło podwójne, tajne hasło dostępu. Ona też skasuje e-mail Jaimego, gdy tylko go odbierze. Włączenie laptopa było pierwszą rzeczą, jaką zrobił po wejściu do pokoju; to był już rytuał, gdy przybywał do nowego hotelu. Zajrzał do swojej poczty, znalazł dwie wiadomości, ale nie od Karen. Następnie rozejrzał się wokół, ten pokój z wiktoriańskimi meblami będzie przez tydzień jego domem. Rozpakował walizkę. Był bardzo zmęczony. Łóżko przyciągało go jak magnes, ale nie uległ pokusie. Umył twarz i włożył płaszcz nieprzemakalny. Lepiej iść na dwugodzinny spacer po ulicach Londynu lub po melancholijnym Hyde Parku. Po prysznicu i wczesnej, lekkiej kolacji, szansę na dobry sen będą większe. Na szczęście nie cierpiał dotychczas na jet lag. PONIEDZIAŁEK Obudził się nagle o piątej nad ranem; śniło mu się coś, nie pamiętał co, ale było to coś niepokojącego. Włączył komputer i zajrzał do poczty. W Los Angeles była dziewiąta wieczór i Karen jeszcze nie odpowiedziała. Czyżby była do tej pory w Montsegur? Czy coś się z nią stało? Nieobecność Karen wywoływała ból w piersiach. - Boże! Jedna maleńka wiadomość od niej, żebym wiedział, czy u niej wszystko w porządku. Wróciło poczucie niebezpieczeństwa, które zostawiało gorzki smak w ustach. Niebezpieczeństwo czaiło się za wiktoriańskimi meblami, krążyło wokół niego jak niewidzialny nocą nietoperz. A może przycupnęło za drzwiami pokoju? Nie widział go. Ale czuł. Coś miało się stać. Był sam w nocy, jedyny, który nie spał w uśpionym Londynie. Zazwyczaj, kiedy budził się z powodu zmiany czasu lub koszmarnego snu, sięgał po książkę. Albo pracował na komputerze, albo przygotowywał materiały związane z podróżą. Tym razem nie był w stanie. Spojrzał przez okno na pustą ulicę, błyszczącą od mżawki. Włożył spodnie, gruby wełniany sweter, buty do Joggingu i nieprzemakalny płaszcz. Wyszedł na dwór, przemierzając długimi krokami ulice miasta. W poniedziałek spotkał się w biurze najpierw z europejskim szefem Audytu Wewnętrznego Korporacji. Potem z zespołem biegłych. Przejrzeli najważniejsze punkty ostatnich audytów zewnętrznych. Wszystko zgodne z rutyną. Nic, co by uzasadniało jego przyjazd. Zasady i procedury poprawnie stosowane i nic nie wskazywało na to, by sprzeniewierzenia, do jakich doszło w sektorze produkcji Korporacji w Stanach Zjednoczonych, dotyczyły w jakiś sposób dystrybucji własności intelektualnej Korporacji w Europie. Jaime mógłby załatwić najważniejsze punkty omawiane na spotkaniach tego dnia, po prostu u siebie w biurze: wystarczyłoby przejrzeć sprawozdania, poprosić przez telefon lub przez pocztę elektroniczną o dodatkowe wyjaśnienia. Przyjazd tutaj był stratą czasu. W następnych dniach miał przejrzeć sprawozdania dotyczące kina, wideo, telewizji i merchandisingu, a także firmowych sklepów z logo „Eagle stores” sprzedających koszulki i tysiąc innych produktów. Miał też skontrolować mniej ważne sprawy i przejrzeć dwie kontrowersyjne umowy z nabywcami licencji. Mogły to być rutynowe sprawy, ale miały podstawowe znaczenie dla jego pracy i zawsze się nimi interesował. Dzisiaj jednak nie miały dla niego żadnego znaczenia. Myślą a także sercem był w Los Angeles. Kochał Karen. A na odległość to uczucie stawało się tak silne, że głośno płakał z powodu jej nieobecności. Nie mógł bez niej żyć i chciał sformalizować ten związek. Okazywał jej jasno swoje uczucia, ale formalnie nie wyznał jej miłości. Musiał to zrobić jak najszybciej, musiał wiedzieć, czyjest to uczucie odwzajemnione, zaangażować się wobec niej i żeby ona uczyniła to samo. Miał włączony swój komputer i wykorzystywał każdą wolną chwilę między zebraniami, żeby zajrzeć do swej internetowej skrzynki pocztowej. I wreszcie! Wiadomość od Karen! Poczuł wielką radość, po której nastąpiło rozczarowanie. Wiadomość była króciutka. A czego się spodziewał? Listu miłosnego? Pragnął go ze wszystkich sił, ale e-mail był prawie tak lakoniczny, jak ten, który on wysłał poprzedniej nocy. „Cieszę się, że czujesz się dobrze. Dużo pracy. Trochę do przodu. Dbaj o siebie. Korba!” Musiała to napisać w niedziele po północy. Karen naprawdę dużo pracowała. Tego wieczoru był na kolacji z szefem europejskiego audytu w ekskluzywnej restauracji. Kiedy wracał do hotelu jego spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem pięknej kobiety siedzącej w holu. Jego uwagę przyciągnęły przede wszystkim jej nogi przyzwoicie skrzyżowane, ale dość szczodrze odsłonięte przez krótką spódniczkę. A potem jej piękne zielone oczy. Była ubrana z klasą. Zgodną z klasą hotelu. Dziewczyna lekko się do niego uśmiechnęła, przez moment patrzyła na niego, a potem odwróciła wzrok z roztargnieniem. Jaime pomyślał, że była to okazja na seks łatwy i fachowy, bez zobowiązań. I być może antidotum na jego samotność za niewielkie pieniądze. Połączenie gustownego ubrania, dobrego makijażu, umiejętności zachowania się w takim hotelu, czyniło z dziewczyny, nawet gdyby była średnio atrakcyjna, obiekt intensywnego nocnego pożądania. Rzucił wzrokiem na bar. Był bardzo oblegany i Jaime wycofał się. Przez chwilę przyszło mu do głowy, że dobrze byłoby uciszyć niepokój w towarzystwie tej kobiety. Ale nie. Wiedział, że nie mógłby. Karen albo żadna. Wszedł do pokoju i siadł przed laptopem. Jak można się było spodziewać, żadnej wiadomości od Karen. Było kilka e-maili z Korporacji, w tym dwa od White’a, jeden z Japonii i jeden z Australii. Nie otworzył żadnego. Zrobi to jutro. Chciał napisać do Karen. Uzgodnione środki ostrożności: pisać jak najkrócej, nie używać telefonu, były straszliwą karą. Miał jej tyle do powiedzenia! Starannie dobierał słowa i łączył je w odmienny sposób, ale w żaden sposób nie wyrażały one tego, co czuł i w końcu napisał coś, co mu się wydało nieistotnym zbiorem liter. „Przypomniałem sobie jeszcze jedno przeżycie. Sam. Byłaś w nim. Tęsknię za tobą i pragnę cię jak najszybciej zobaczyć. Dbaj o siebie. Pedro”. Spojrzał na monitor i westchnął. Co za głupi list! Był do szaleństwa zakochany w Karen i chciał, musiał wyznać jej miłość. A wysyła jej taki głupkowaty tekst. Pocieszał się, że komputer nie nadaje się do wyznawania miłości. WTOREK Good morning, sir. Głos był uprzejmy, z akcentem brytyjskim. Jour awaking call. Have a good day. Jaime podziękował telefonicznemu budzikowi, chrząknął i odłożył słuchawkę. Kiedy już się zorientował, gdzie się znajduje, wstał, podszedł do okna i rozsunął ciężkie kotary, by spojrzeć na ulicę. Na dworze było jeszcze ciemno, ale dostrzegł, że kałuże marszczyły się od kropelek deszczu. Taka sama mżawka jak wczoraj. Podszedł do laptopa, który miał włączony przez całą noc, zajrzał do poczty. Żadnej wiadomości od Karen. A w Los Angeles była już jedenasta wieczór. Czy jeszcze pracowała w Montsegur? Czy też nie spieszyło się jej z odpowiedzią? Po prysznicu zabrał się do śniadania, które przyniesiono mu do pokoju. Zanim wyłączył komputer, zajrzał jeszcze raz do skrzynki odbiorczej. Jest nareszcie e-mail od Korby! Jego głupie serce podskoczyło z radości. „Pedro, fenomenalnie! Sam sobie przypomniałeś! Wkrótce będzie koniec cyklu. Moje gratulacje. Bardzo się cieszę. Pragnę cię jak najszybciej zobaczyć. Będziemy mieli o czym rozmawiać. Mnóstwo pocałunków. Korba.” Jaime rozradowany siadł przed monitorem. Czytał wiadomość raz i drugi i postanowił natychmiast odpisać, choć Karen na pewno już śpi i przeczyta to dopiero rano. „Dzień dobry, Korba. Myślę tylko o tobie. Brak mi ciebie. Sądzę, że cię kocham. Sądzę, że jestem bardzo zakochany. Pedro.” Co to za głupi sposób oświadczania się. Powinno to odbyć się przy świecach, w czasie romantycznej kolacji, jak każe tradycja. Ale nie mógł już dłużej czekać. Stało się. Zdał sobie sprawę z tego, że spóźni się do biura. Wcale go to nie obchodziło. Kości zostały rzucone - powiedział sobie i wyłączył laptop. Dzień dłużył się niemiłosiernie i Jaime musiał zdobyć się na ogromny wysiłek, by skoncentrować się na pracy. Jak zareaguje Karen? Ona chyba też coś do niego czuje. Ale jak głębokie jest jej uczucie? Była nim zainteresowana naprawdę, czy tylko go wykorzystywała? Wkrótce będzie wiedział. Minęła czwarta. Jaime obliczył sobie, że Karen już wstała i niecierpliwie szuka wiadomości w komputerze. Dlaczego nie odpowiada? Może nie miała czasu odpowiedzieć przed wyjściem z domu i oczywiście nie przyśle nic z biura. Czekanie będzie długie. Bardzo długie. ŚRODA Co za niespodzianka, Pedro! Czy to tylko deklaracja intencji, czy formalne oświadczyny? «Sądzić» nie wystarczy. Trzeba być pewnym. Byłoby lepiej, gdybyś to powiedział jasno, masz do czynienia z prawniczką. Wydrukowałam twoje oświadczenie i będziesz musiał je podpisać, jak tylko wrócisz. Czekam niecierpliwie i całuję, Korba.” Wiadomość od Karen przyszła akurat w chwili, kiedy wychodził z hotelu do biura. Tak na nią czekał! Jego życie zamieniło się w nieustanne klikanie w komputer w poszukiwaniu wiadomości z dalekiego Los Angeles. Przeczytał kilka razy lakoniczną odpowiedź Karen, typową dla niej. Angażowała się, nie angażując; wykorzystywała swoją przewagę, jaką uzyskała dzięki dziwnemu wyznaniu Jaimego i nie odpowiedziała jasno. Igrała z nim z właściwym sobie poczuciem humoru. Ton jednak był czuły i Jaime pomyślał, że nie wygląda to źle. Znów pewnie się spóźni na pierwsze w tym dniu spotkanie w biurze, ale wcale się tym nie przejmował. Napisał odpowiedź:.Jest to formalne wyznanie miłości, pani mecenas, ale niczego nie podpiszę, zanim nie dostanę liściku. Teraz twoja kolej. Kocham cię i chcę otrzymać od ciebie jasną odpowiedź. Uważaj na siebie. Pedro.” Przeczytał te dwie linijki parę razy, zrobił korektę. Teraz ona będzie musiała się zdeklarować. Był optymistą. Ranek przeszedł dobrze i Jaime był w dobrym nastroju. O wiele łatwiej było mu dziś skupić się na pracy niż poprzedniego dnia. Około jedenastej zajrzał z przyzwyczajenia do internetu. Była odpowiedź! Dziwne, została wysłana z Los Angeles o pierwszej w nocy. Czyżby Karen nie poszła spać, tylko siedziała przy komputerze, czekając na jego odpowiedź? Jaime poczuł się szczęśliwy i patrzył na zapowiedź wiadomości, nie otwierając jej. Kilka chwil przyjemnego napięcia. Czy napisała, że też go kocha? Otworzył. „Niebezpieczeństwo. Jeden z naszych wiernych, podwójny agent, infiltrowany do «Strażników» zniknął dwa dni temu. Znaleziono trupa. Torturowano go. Zmuszono do mówienia. Podejrzewam, że powiedział im o naszym planie dotyczącym Korporacji. I o mnie. Nie mogę więcej do ciebie pisać, ani ty do mnie. Trzeba chronić twoją tożsamość. To ostatnia wiadomość ode mnie. Skasuj ją. Boję się. Całuję. Uważaj na siebie. Korba.” Przeszedł go dreszcz. Karen nie wspomniała o jego wczorajszym e-mailu, być może go nie przeczytała. Jaime starał się w głowie odtworzyć to, co się stało. Karen przeczytała wiadomość od niego z poprzedniego dnia. W Los Angeles musiało być wpół do dwunastej lub dwunasta. Potem poszła spać. Nagły telefon lub przyjście kogoś musiało ją obudzić w nocy. Nie czytając wiadomości od Jaimego, lub nie wiedząc, że czeka ona na nią w komputerze, wysłała mu ostrzeżenie. Prawdopodobnie resztę nocy spędziła na powiadamianiu innych katarów o tym, co się stało. Miał nadzieję, że przeczytała wiadomość od niego, zanim wykasowała z pamięci komputera wszystkie kompromitujące wiadomości. Miał taką nadzieję. Możliwe, że ten nieszczęśnik mówił, tak jak Linda, a ponieważ znał Karen, zadenuncjował ją. Teraz ona znajdowała się w prawdziwym niebezpieczeństwie. Ci ludzie nie cofali się przed niczym, zwłaszcza jeśli wiedzieli, że mają zostać wkrótce zdemaskowani w Korporacji. Jeśli ją znajdą, będzie stracona, a znaleźć ją łatwo. Wielu strażników chroniących budynek Korporacji należy do sekty i ustalenie jej adresu jest kwestią dwóch minut. Boże mój, chroń ją. W ciągu sekundy podjął decyzję. Nie zostawi Karen samej. Dla niego było ważne tylko jej bezpieczeństwo. Nie może się z nią stać to, co z Lindą. Niechby nawet te skurwysyny, które torturowały Lindę, były najlepszymi na świecie rewolwerowcami, zabije każdego, który będzie starał się odnaleźć Karen. Zrobi to z pewnością. Wziął numer wewnętrzny telefonu pokoju, w którym pracował między jednym a drugim zebraniem i poprosił europejskiego dyrektora audytu. - Tom. Odwołaj wszystkie moje spotkania. Właśnie powiadomiono mnie o poważnym wypadku w mojej rodzinie w Los Angeles. Wyjeżdżam natychmiast. Poproś swoją sekretarkę, aby dowiedziała się o rozkład lotów do Los Angeles. Zadzwonię do niej z hotelu. Wszystko działo się jak na zwolnionym filmie. Recepcjonista długo szukał kluczy, winda nie przyjeżdżała, a nawet on sam długo otwierał drzwi. Zadzwonił do biura, dowiedział się, że mu zarezerwowano bilet na samolot o godzinie czwartej. O siódmej po południu tego samego dnia, według czasu kalifornijskiego, będzie w Los Angeles. Musiał się spieszyć. Zadzwonił do recepcji, prosząc o przygotowanie rachunku. Zapakował swoje ubrania i rzeczy z łazienki. Karen była w niebezpieczeństwie i bała się. Rewolwer od Ricarda schował pod fotelem swego samochodu, który zostawił na parkingu lotniska Los Angeles. Zaraz po przyjeździe odnajdzie Karen. Ale gdzie jej szukać? Wziął słuchawkę, żeby do niej zadzwonić. Nie, nie może. Ricardo pracował w nocy. Zadzwonił do niego. Głos Ricarda był mechaniczny i formalny; nagrany na sekretarkę. - Ricardo, taniec się zaczął. Moja przyjaciółka ma kłopoty. Będę przy niej. Przylatuję o siódmej wieczór. Zostaw wiadomość w lokalu, gdzie cię mam szukać. Ściskam, bracie. Wiedział, że Ricardo mu pomoże, niezależnie od tego, jaki to będzie problem. Zawsze tak było. Teraz też tak będzie. Samolot odleciał godzinę później niż przewidywał rozkład lotów. W drodze odrobi częściowo opóźnienie, jeśli wiatry będą sprzyjające - oznajmił kapitan, przepraszając za zwłokę i tłumacząc ją zatłoczeniem na pasach startowych. Jaime spędził trzy niekończące się, pełne strachu godziny, chodząc tam i z powrotem, z bagażem, po korytarzach lotniska. Wziął wózek i przeszedł do strefy bezcłowej. Nie mógł usiedzieć w miejscu. Nagle zobaczył telefon. Miał jeszcze kilka monet. Wystarczy. Jeżeli nie, użyje karty kredytowej. Wiedział, że nie powinien dzwonić. Ale musiał wiedzieć, czy z Karen wszystko w porządku. Spojrzał na zegarek. W pół do szóstej w Kalifornii. Karen jeszcze śpi. Nie, nie powinien dzwonić. Nadal chodził po korytarzach i usiłował odwrócić myśli, oglądając wystawy. Omijając tłum. Na wystawie sklepu jubilerskiego zobaczył piękną kolekcję pierścionków. Przypomniał sobie, że zaledwie parę godzin temu wyznał Karen miłość. Czy ona zgodzi się na zaręczyny? Czy uda mu się z nią ożenić? Jakże tego pragnął! Jakże pragnął ją uściskać! Pocałować! Kochał ją. Jak nigdy przedtem nikogo nie kochał. Gotów był oddać wszystko za jej miłość. Poświęcić wszystko za jeden jej uśmiech, za wiadomość, że wszystko u niej dobrze, za to, żeby być przy niej. Czas się wlókł niemiłosiernie. Spojrzał znów na pierścionki. Były dwa pierścionki zaręczynowe. Który spodobałby się Karen? Ten z ogromnym diamentem; był tego pewny. Zaczął znów pchać wózek po tych korytarzach, by zagłuszyć niepokój. Czuł się jak skazaniec. Znów przeszedł obok telefonów. Nie mógł się oprzeć. Włożył do automatu monety i wybrał numer. Nagrany głos Karen potwierdził, że to jej telefon, i prosił o pozostawienie wiadomości. Był rozczarowany. Przez kilka sekund rosła w nim nadzieja, że Karen odbierze telefon. Chciał jej powiedzieć, że wkrótce będzie przy niej i że ją ochroni. Jaime wiedział, że było to głupie. Może spała? Może cierpiała na bezsenność? Może wyszła z domu. Ale nawet gdyby była w domu, nie pozwoliłaby sobie na taką nieostrożność, by odbierać telefon. Najbardziej prawdopodobne było to, że „Strażnicy” ją zidentyfikowali, że ustalili jej numer telefonu i adres. A może już zadziałali? A musieli działać szybko, zanim zostaną wykryte ich machinacje w Korporacji. Poza tym ci ludzie nie bawili się w ceregiele. Jaime był pewny, że tylko kula w łeb mogłaby powstrzymać sektę. Nie zostawił wiadomości. Kiedy w samolocie zaczęli podawać kolację, uświadomił sobie, że od śniadania nic nie jadł. Popołudnie, noc, osiem godzin różnicy w czasie; lot będzie trwał w nieskończoność. Po kolacji i koniaku Jaime zasunął firankę w okienku oraz zgasił światło przy swoim fotelu. Przykrył się kocem, wysunął podnóżek, opuścił oparcie fotela i próbował zasnąć. Zamknął oczy i oddychał głęboko. Lecąc do Londynu zagłębił się we własne wnętrze, przeżył niebezpieczeństwo, interpretując je jako przestrogę aktualną w obecnym czasie. Coś się zdarzyło. I to szybko. Nie powinien był wyjeżdżać z Los Angeles, powinien pozostać przy Karen, powinien posłać White’a do diabła. Znów zaczął głęboko oddychać, próbując uciszyć skumulowane napięcie; czuł, że jest zesztywniały. Wyciągnął ręce i nogi, napinał i rozluźniał mięśnie. Siłą woli usiłował rozluźniać ciało w rytm swego oddechu i próbował przywołać obrazy, które widział we śnie w czasie podróży w tamtą stronę. Powoli się uspokajał i sobie przypomniał. Powróciły obrazy. Jeszcze raz. Ale nie te same. To był inny moment. Wracała przeszłość! Pedro stał, wsparty na mieczu. Miał na sobie kolczugę a na niej tunikę w ukośne czerwone pasy na żółtym tle. Były to dawne barwy hrabiego Barcelony, a obecnie herb królestwa Katalonii i Aragonii. Po jego prawicy stał hrabia Tuluzy Ramón VI z synem; na tarczach mieli swój herb: żółty krzyż tuluzyjski na czerwonym tle, z trzema punktami na końcu każdego ramienia krzyża. Po lewej stronie Pedra stał hrabia Foix w uniformie również w czerwone i żółte pasy oraz hrabia Cominges, mający w herbie trzy byki. Z tyłu wielkie grupy szlachty i rycerstwa, wszyscy gotowi do bitwy. W większości byli to Okcytańczycy, przeważnie z Tuluzy, lecz także z Foix i Cominges. Było też wielu Aragończyków z Miguelem de Luisian, królewskim chorążym na czele, oraz niemało Katalończyków, a wśród nich Hug de Mataplana, kobieciarz i trubadur, ze swym ironicznym uśmiechem. Grupę uzupełniali rycerze zwani faidits, okcytańscy szlachcice, którym krzyżowcy zagrabili ziemie i zamki; wielu z nich musiało sprzedać resztki swego mienia lub zaciągnąć pożyczkę, by nabyć konia i niezbędny ekwipunek do walki z tymi, którzy z wszystkiego ich wyzuli. Dalej stali giermkowie, sierżanci i kapitanowie piechoty, a także łucznicy, kusznicy, procarze, lansjerzy i piesi z krótkimi mieczami. Pochodzili z oddziałów królewskich i książęcych, lub byli ochotnikami zwerbowanymi w Tuluzie, Foix i Cominges. Było też wielu najemników, którzy zawierali kontrakty na określony czas za określoną zapłatę. Zdarzało się, że w czasie jednej kampanii walczyli po stronie swoich wrogów z poprzedniej wojny. Pierwsi uciekali, kiedy bitwa przybierała niekorzystny dla nich obrót. Świt zaczął przed chwilą rozjaśniać niebo i wojsko wysłuchało mszy poprzedzającej bitwę. Już nie padało i kiedy kapłan zaczął czytać Ewangelię spomiędzy chmur wychynął czerwonawy promyk słońca. Ludzie zachowywali całkowite milczenie przerywane tylko głuchym szczękiem żelaza; patrzyli na wstający dzień, wiedząc, że dla wielu z nich będzie to dzień ostatni. Jakby przychodzące z innego świata trele ptaków stanowiły kontrapunkt dla modlitwy, którą po łacinie, potężnym głosem odmawiał ksiądz. Pocałunek, uścisk, „kocham cię”: takie było jego pożegnanie z Korbą, która, polecając go swemu Bogu, pozostała w namiocie, pogrążona w modlitwie. Pedro spędził dużą część nocy czuwając nad swym orężem i modląc się, ale pod koniec zmogło go zmęczenie i spał może godzinę może mniej, kiedy Korba i jego giermek go obudzili. Był zmęczony, bardzo zmęczony, ale nadal się modlił. Miał nadzieję, że po nocnych modłach odzyska wewnętrzny spokój, którego przez tyle miesięcy Bóg mu odmawiał i pójdzie w bój, ku swemu przeznaczeniu ze spokojnym umysłem. Ale tak się nie stało. - Panie Boże mój i Jezu Chryste, twój synu. - Pedro powtarzał w myśli swoją modlitwę, kiedy spostrzegł, że słowa księdza dochodzą do niego z daleka, hełm mu ciąży, a on chwieje się na nogach. Z całej siły prawą rękę wsparł na mieczu, który wbił się w ziemię, a lewą ręką szukał jakiegoś oparcia. Zauważył, że hrabia Foix trzyma go za ramię, a hrabia Cominges podpiera z tyłu. Oddychał z trudem, krew napłynęła mu do głowy. Mógł zemdleć tutaj, na oczach swego wojska. Zmęczenie spowodowane długą drogą przebytą na koniu, rozpaczliwym kochaniem się z Korbą i nocą spędzoną na powierzaniu swojej broni Bogu dawało o sobie znać. Chyba przecenił własne siły. Stopniowo pulsowanie krwi w skroniach ustępowało, zaczynał przychodzić do siebie. Kapłan przerwał modlitwę, a wojsko szemrało. - Mówcie dalej - rozkazał księdzu i odsunął ramiona obydwu hrabiów. - Dziękuję, panowie - powiedział cicho. - Zauważył, że hrabia Tuluzy, stojący po jego prawej stronie, nie ruszył się, żeby mu pomóc, lecz przeciwnie, odsunął się, okazując niechęć. Ceremonia dobiegała końca. Ksiądz rozpoczął odmawiać Pater noster. Ludzie wstawali do modlitwy, powstał szmer, który się przerodził w błagalny krzyk. Jedni odmawiali Ojcze nasz po łacinie, inni w swoim ojczystym języku, a spora grupa wprowadzała do modlitwy niewielkie ale znaczące zmiany. Inkwizytor natychmiast by rozpoznał, że jest to heretyckie Ojcze nasz. Ojcze nasz katarów. W tym hałasie nikt nie usłyszał galopu konia. Oddawszy wodze rumaka jednemu z giermków, jeździec zbliżył się do Pedra, przyklęknął i rzekł: - Panie mój, don Pedro. Francuzi właśnie wyszli z Muret i podążają w naszą stronę. - Z jakim wojskiem? - To jazda, panie. Utworzyli dwa oddziały jeźdźców, wyszli przez wschodnią bramę, przejeżdżają nad brzegiem Garonny. Za nimi idzie piechota z dzidami. Przebyli most na rzece Loja, i zaatakowali tuluzańczyków z ich machinami oblężniczymi. - Ilu ich jest? - Około tysiąca jeźdźców, panie i trochę pieszych lansjerów. - Dobrze. Wyjdziemy im na spotkanie. Także tylko z jazdą. - Pedro nie chciał mieć przewagi w tym sądzie Bożym, postanowił, że będą walczyć równymi siłami. - Don Pedro - hrabia Tuluzy podniósł głos. - Powinniśmy umocnić się w obozie i tu czekać na ich atak, tak jak wam powiedziałem. Wychodzić im na spotkanie to szaleństwo! - Głupota! - odrzekł Pedro. - Będziemy walczyć w jednakowych warunkach i na otwartym polu. - Nie będzie jednakowych warunków, don Pedro. Ich jazda liczebnością prawie dorównuje naszej, a nasza jest bardziej zmęczona po wczorajszym marszu. Uwierzcie mi, panie. Oni mają za sobą wiele lat walki. Są bardzo wprawieni w atakowaniu i zdyscyplinowani. Dobrze ich znam. To najlepsza jazda na świecie. A poza tym ich wojska wielokrotnie walczyły razem tu, w Okcytanii, a nasze połączyły się dopiero wczoraj, pochodzą z różnych stron, mówią różnymi językami. Bardzo się obawiam, że będą działać bezładnie na otwartym polu. - Nie. Moja jazda jest bardziej waleczna. Jesteśmy lepsi od krzyżowców! I pokonamy ich! - Na pohybel im! - krzyknął hrabia Foix, a jego wojsko poderwało się, unosząc w górę oręż. - Poczekajcie chwilę, panie - nalegał Ramón, biorąc Pedra za ramię. - Posłuchajcie mnie. Zorganizujmy obronę tutaj. Znajdujemy się na terenie położonym wyżej, a oni atakując, będą musieli wspinać się w górę. Pierwsza linia łuczników, kuszników i procarzy z ołowianymi kulami, potem piesi lansjerzy, potem wojsko z mieczami i druga linia łuczników i procarzy. Pierwsza linia po wystrzeleniu pocisków, będzie miała czas, by wycofać się, a następnie pobiec za lansjerami, przygotowując się do ataku. Wtedy łucznicy z pierwszej linii wypuszczą znów swoje strzały, a my wystrzelimy wielkie kamienie z machin stojących w ariergardzie. Grupa rycerzy z moim synem na czele, wspomagana katapultami, skończy z wrogiem, chcącym przerwać nasze linie. A potem do boju włączą się główne siły naszej jazdy: hrabia Cominges i ja zaatakujemy z prawej flanki, a hrabia Foix ze swoimi ludźmi i kilku waszych rycerzy - z lewej. My będziemy ich gonić, a wtedy wy i wasi ludzie, będący w ariergardzie rozgromicie ich. Ci, którzy uciekną i schronią się w Muret, poddadzą się razem z obleganym miastem. - Nie, hrabio Ramón. Król Aragonii nie będzie w ariergardzie. Będzie walczył na pierwszej linii! - Wy na pierwszej linii? Ależ Pedro, jesteście szalony? - zawołał Ramón. Nie jesteście młody, macie prawie czterdzieści lat. Jeśli polegniecie, duch w rycerzach upadnie, wojsko piesze rzuci się do ucieczki, poniesiemy klęskę, a ci, którzy przeżyją, będą ścigani i zabijani. Aragonia utraci Okcytanię, a Francuzi pozostaną tu na zawsze. - Będzie co Bóg zechce, a Bóg będzie z nami. - Bóg będzie z tym, kto jest inteligentniejszy, kto zachowa zimną krew i stosuje lepszą taktykę. Pedro, nie mieszajcie Boga w wasze błędne myślenie - rzekł skonfundowany Ramón. - Jak śmiecie, Ramón! - wykrzyknął Pedro, czując, że robi się czerwony na twarzy z oburzenia. - Co nazywacie taktyką i zimną krwią? I co nazywacie inteligencją? Chować się, żeby ktoś inny za was walczył? Kusi mnie, żeby wam zaraz skręcić kark. - Uspokójcie się panie, czego chcecie? Popełnić samobójstwo? Poprowadzić nas na śmierć? - nie ustępował Ramón. - Przedwczoraj zmusiliście swoje wojsko do piekielnego marszu. Wasi ludzie nie zdążyli odpocząć. Nie zgodziliście się na umocnienie obozu, jak was prosiłem, ani na formalne oblężenie Muret i pozwoliliście wojskom Montforta wejść wczoraj do tego miasta. Biskupi krzyżowców przybyli, aby się układać, zaproponować wam pokój i być może oddać miasto, a wy odpędziliście ich bez ceregieli, nie chcieliście z nimi rozmawiać. Nie czekacie na przybycie waszych wojsk z Prowansji ani z Bearn, ani na całą szlachtę aragońską i katalońską, która zawsze brała udział w waszych przedsięwzięciach. A teraz chcecie walczyć wy, osobiście, na pierwszej linii przeciwko jeździe krzyżowców. To samobójstwo, Pedro! - Przestańcie gadać głupstwa, Ramón. Pora na walkę, a nie na gadanie i kłótnie. Chodźcie ze mną i walczcie po mojej prawicy. Jako mąż mojej siostry. Jako mężny rycerz i człowiek honoru. Uwolnimy Okcytanię od Francuzów. Skończymy ze stosami, na których giną ludzie tylko dlatego, że myślą inaczej lub są przeciwni papieżowi. Damy wolność chrześcijanom, aby handlować z nimi, jak to czynią Żydzi. Kobiety nie będą gwałcone, a dzieci będą miały co jeść. Twój lud stanie się bardziej wolny, zamożny i szczęśliwy. - Albo waszą zuchwałością spowodujecie coś wręcz przeciwnego - odparł Ramón. - Nie mogę przyłączyć się do takiego bezsensownego działania. Od wielu lat dobrze znam tego wroga. Jest odważny, zdyscyplinowany, sprytny i okrutny. Bardzo okrutny. Chcecie popełnić samobójstwo. I jeśli zginiecie tu, ściągniecie na moje ziemie i na moich wasali wszystkie najgorsze nieszczęścia. - Na wasze ziemie i waszych wasali spadło już najgorsze z możliwych nieszczęść - ryknął jak lew Miguel de Luisian, który do tej pory słuchał w milczeniu. - Bo ich hrabia jest tchórzem! - Jak śmiecie! - zawołał Ramón, czyniąc gest, jakby chciał chwycić za rękojeść miecza. Miguel, który zdawał się na to czekać, był szybszy, w sekundę dobył lewą ręką sztyletu i przystawił go do gardła Ramóna. Hug de Mataplana uczynił to samo synowi hrabiego. Obaj zostali unieruchomieni, a rycerze króla nie spuszczali oka z rycerzy hrabiego. - Puście go, Miguel - rozkazał Pedro, który także instynktownie położył rękę na rękojeści miecza. - Wy także, Hug. Natychmiast! Byliśmy w przeszłości wrogami, ale teraz znajdujemy się po tej samej stronie. Miguel i Hug niechętnie schowali sztylety. - Idźcie do waszego namiotu, by lamentować jak bezzębna starucha - rzekł urągliwie Miguel do Ramóna, jakby plunął mu w twarz. - Jeśli jednak jesteście odważny, to czekam was na polu bitwy i wtedy skoryguję swoje słowa i zwrócę wam honor. - Co powinniście powiedzieć na to, don Pedro? - zapytał pobladły Ramón. - Proszę was, abyście nakazali Miguelowi Luisian odwołać wypowiedziane słowa i przeprosić mnie. - W czas bitwy król powierza swój sztandar i słowo chorążemu. Nie będę dezawuował Miguela. Chodźcie ze mną, a on odwoła to, co powiedział. - Szalony - wycedził Ramón. - Jeśli chcesz, to daj się zabić razem ze swoimi zuchwałymi Aragończykami. - Idziemy, synu. - Hrabia Tuluzy i jego syn skierowali się do namiotu. Za nimi podążyli ich rycerze. Pedro patrzył za odchodzącymi. Chciałby móc im powiedzieć, że nie jest samobójcą, że on, król Aragonii, poddaje się sądowi Bożemu. I jeśli przeżyje, nie będzie się już lękał papieskiej ekskomuniki, którą poprzedniego dnia zamierzali mu zagrozić biskupi popierający Simona de Montfort. Dlatego ich nie przyjął. Jeśli zwycięży, będzie miał prawo rozprawić się z krzyżowcami i ich wojowniczymi biskupami. A być może nawet z papieżem. Wszystko postawił na jedną kartę. Jeśli zwycięży, stworzy imperium. Niezależnie od tego, czy zwycięży, czy umrze, ocali swą duszę przed piekłem. - Sformujemy trzy oddziały. Nie damy im uciec. Otoczymy ich w obozie - oznajmił Pedro hrabiom. - Dwa pierwsze oddziały zetrą się z Francuzami, a oddział z ariergardy zaatakuje, kiedy my ich okrążymy. Hrabia Ramón i jego syn będą dowodzić trzecią grupą złożoną zjazdy tuluzańskiej. Kapelanie Arnau - zwrócił się do księdza, który odprawił mszę - powierzam wam zadanie udania się do namiotu hrabiego Tuluzy i powiadomienia go o pozycji, jaką ma zająć w walce, i przekonania go, by to uczynił. Pedro doszedł do wniosku, że powinien odzyskać poparcie Ramóna VI, chociaż wiedział, że będzie trudno go skłonić do wzięcia udziału w walce po tak ostrej kłótni. Był jednak zdecydowany wygrać bitwę, nawet bez niego. - Hrabia Foix i jego syn będą dowodzić pierwszą kolumną. Złożą się na nią jazda Foixa i pierwsza grupa jazdy aragońskiej; wyjdziecie pierwsi z prawej strony, by wesprzeć pierwszą grupę piechoty tuluzańskiej, która będzie miała machiny oblężnicze pod murami Muret. Nie możecie dopuścić, by krzyżowcy uciekali przez prawą flankę. Ramón Roger, wy wyjedziecie natychmiast, zanim oni wybiją tuluzańczyków i zaczną uciekać. - Tak, don Pedro - zawołał hrabia Foix. I wyszedł do koni, krzycząc: - Idzie Foix! - Miguel - Pedro zwrócił się do swego chorążego - przydzielcie Foixowi więcej koni. - Tak, panie. - I Miguel zaczął wydawać polecenia swoim gromkim głosem górala z Pirenejów. - Pozostali rycerze z moich oddziałów oraz okcytańscy faidits będą w moim oddziale. Ja będę szedł pierwszy. - Don Pedro - odezwał się Guillem de Montgrony, młody rycerz, który już wyróżnił się męstwem. Czy mogę mieć honor walczyć z waszymi insygniami? - Przyrzekłem to wam pod Navas de Tolosa i teraz się zgadzam - odrzekł Pedro zdjąwszy tunikę, która okrywała jego żelazną kolczugę i zamienił się z Guillemem na jego tunikę. To samo uczynili z tarczami. Taka była tradycja, kiedy król ruszał do boju młody, godny tego rycerz nosił na sobie królewskie insygnia. Chronił w ten sposób króla przed łatwym rozpoznaniem i zabiciem. Oddział hrabiego Foixa już wyruszył i Pedro poszedł do koni, by sformować swoją grupę. Na wszelki wypadek rozkazał, aby za nią szła część pieszych z lancami. Łucznicy, lansjerzy i reszta wojska miała zostać w ariergardzie. Wznosząc do góry miecz, Pedro wykrzyknął do swoich ludzi: - Za Okcytanię! Za Katalonię i Aragonię! Wielka wrzawa rozległa się wśród wojska; rycerze i giermkowie pospieszyli do swoich wierzchowców, a dowódcy piechoty wykrzykiwali rozkazy. Pedro wsiadł na rumaka, a rycerze natychmiast go otoczyli. - Naprzód! - zawołał, prowadząc swego konia na pole bitwy. Nie jest to samobójstwo, lecz sąd Boży - powtarzał sobie raz po razie. - Panie, dobry Boże, poddaję się teraz twojej decyzji. Miej litość nade mną. I król Pedro II Aragoński jechał na czele swoich ludzi na spotkanie ze swoim przeznaczeniem. Obrazy wojska w marszu, krzyki, stuk końskich podków i szczęk oręża mieszały się z głuchym szumem silników samolotu i uspokajającym widokiem wnętrza klasy business. Bitwa była bliska. Ale jak się to wiązało z jego obecnym życiem? Czy tamta sytuacja się powtarza, może teraz też będzie musiał walczyć na śmierć i życie. Jaime był na to gotów. Bo poza wszystkim, jaki sens miałoby dla niego życie, gdyby Karen została zamordowana? Żadnego. Rozumiał tego legendarnego szaleńca, który, choć był jednym z najpotężniejszych królów swego czasu, rozkazującym tysiącom rycerzy, chciał być pierwszym w bitwie. To, co dotychczas było absurdalne, stało się oczywiste - Pedro musiał zwyciężyć albo zginąć na czele swoich wojsk. Wolał umrzeć niż zrezygnować z tego, co kochał. Pedro kochał Korbę i musiał stanąć po stronie katarów upewniwszy się, że Bóg jest z nimi, albo utracić ją na zawsze. Pod rządami inkwizycji jego miłość była niemożliwa. Jaime wrócił myślami do teraźniejszości. Karen prowadziła z nim tę samą grę, co Korba z Pedrem, a on czuł tę samą namiętność co Pedro przed ośmioma wiekami. Analogie były niewiarygodne. Co się dzieje? Czy byli skazani na powtórzenie tych samych scen tylko w nowym przebraniu? Potrząsnął głową, aby przepędzić te myśli. Można zwariować. Czy padnie ofiarą manipulacji psychologicznych, w wyniku których Dubois i jego ludzie sprowadzali na niego fałszywe przypomnienia? Ale gdyby to wszystko było prawdą? Nie, nie będzie tego roztrząsał, nie było alternatywy. Oszukany, czy nie, będzie walczył o Karen i ojej miłość. Podobnie jak Pedro w XIII wieku, Jaime nie miał wyboru. W Los Angeles czekała go jego własna bitwa pod Muret. Przylecieli z opóźnieniem. Aby oszczędzić czas, Jaime nie nadał swojej walizki na bagaż, więc teraz szybko skierował się do wyjścia. Dojedzie autobusem do gigantycznego parkingu pod gołym niebem, gdzie zostawił samochód, w którym ukrył telefon komórkowy i rewolwer od Ricarda. Bardzo się spieszył. Chciał jak najszybciej zobaczyć Karen. Dowiedzieć się, czy u niej wszystko w porządku. Uścisnąć ją. Grupa witających stała przy wyjściu. Anonimowe twarze, wesołe, wyczekujące na swoich przyjaciół, krewnych, bliskich. Jaime pozazdrościł tym, którzy za chwilę zobaczą ukochaną osobę. Ale zaraz sam rozpoznał jedną twarz z szerokim, ciepłym uśmiechem pod czarnym, gęstym wąsem. Ricardo patrzył na niego z ironiczną iskierką w oczach. Pomachał mu ręką i Jaime poczuł ulgę; niezależnie od sytuacji, przyjaciel będzie przy nim. Ricardo zaczął iść w jego stronę, wymijając czekających. Spotkali się w miejscu, gdzie tłum był mniej gęsty. Uściskali się. Ricardo poklepał go mocno po plecach. - Witaj, bracie. Jak ci było? - Dobrze. Jakże cieszę się, że cię widzę. Dziękuję, że przyszedłeś. - Po to są przyjaciele - odpowiedział Ricardo. Złapał wózek, załadował bagaż i skierowali się do wyjścia. - Ktoś zostawił czułą wiadomość na mojej sekretarce. Julia wpakowała się w kłopoty, prawda? I przybywa Romeo, aby wyciągnąć z tarapatów damę swego serca. O to chodzi? - To długa historia, Ricardo. Ale o to chodzi. Karen grozi poważne niebezpieczeństwo. Jej przyjaciółka została niedawno zamordowana, a ja nie pozwolę, żeby teraz jej się coś stało. - Na razie nie musisz mi wszystkiego opowiadać, powiedz mi tylko przed bójką, kogo mam bić. - Będzie niebezpiecznie. - Tym lepiej. - Karen należy do grupy religijnej, która między innymi nienawidzi przemocy. Ich kapłanom nie wolno nawet dotknąć broni. A mają konflikt z sektą, która uważa przemoc za dobry środek prowadzący do celu. Oni posługują się bronią i środkami wybuchowymi jak zawodowcy. Chcę, żebyś wiedział, że nie jest to knajpiana bijatyka. To coś bardzo poważnego. Ale kiedy pojawią się pistolety i dojdzie do strzelaniny, będziemy sami, tylko ty i ja. - Przeszli przez dwa odcinki ulicy oddzielającej lotnisko od parkingu. Była to istna rzeka samochodów i świateł. Mnóstwo taksówek, prywatnych samochodów i sznur mikrobusów; pozorny chaos, w którym, o dziwo, każdy w końcu się odnajdywał. - Zawiadom policję - zasugerował Ricardo. - Jeszcze nie możemy. Karen i inni zbierają dowody, żeby móc ich oskarżyć. Muszę szybko się z nią zobaczyć, upewnić się, że z nią wszystko w porządku, chronić ją, a potem zadecydować, co robić dalej. Ona zna informacje i ma dokumenty, które sekta chce zniszczyć; jest narażona na niebezpieczeństwo. Dotarli do samochodu Ricarda. Luksusowa czerwona corvette z czarnymi, skórzanymi fotelami. - No więc skoro nie możesz zawiadomić policji, to dobrze zrobiłeś, zawiadamiając mnie. Jeśli będziemy potrzebowali posiłków, mam dwóch przyjaciół, którzy włączą się do zabawy, a gdy będzie trzeba więcej, to wiem skąd ich wziąć - powiedział, kiedy wyjeżdżali z parkingu. Dociskając gaz do dechy, Ricardo skierował się ku Century Boulevard. - Pożyczysz mi swoją komórkę? - w odpowiedzi Ricardo nacisnął hasło dostępu i podał mu ją. Jaime chciał tylko usłyszeć głos Karen, przekonać się, że wszystko w porządku i żeby, wiedziała, że przyjechał. Wybrał numer jej komórki; usłyszał głos operatora informujący, że telefon jest wyłączony. Zadzwonił jeszcze raz, do domu. Głos Karen nagrany na sekretarce. Wyłączył się. Logiczne, że jeśli nawet jest w domu, nie odpowiada. Znów zadzwonił. Jeszcze raz sekretarka. Pomyślał, że spróbuje jeszcze raz. Jeśli Karen jest w domu, to się nie oprze trzeciemu telefonowi. Wybrał numer i usłyszał sygnał. - Słucham - odezwał się męski głos. Jaime na kilka sekund zaniemówił ze zdumienia. - Dzień dobry. Chciałbym mówić z Karen Jansen. - Jakieś przeczucie kazało mu odpowiedzieć, choć nie miał zamiaru się odzywać. - Kto mówi? - zapytał mężczyzna z wyraźnym akcentem nowojorskim. - A z kim mam przyjemność? Kim pan jest? - w tym momencie Jaime usłyszał w głębi zegar wahadłowy, bijący ósmą godzinę. - Nie pana sprawa. Pomylił pan numer. Jaime poczuł dreszcz. - Zapytał mnie pan, kto mówi, jak więc może pan twierdzić, że pomyliłem numer? - Nie ten numer. Tu nie mieszka żadna Karen. - Ale... Mężczyzna wyłączył się. Jaime patrzył na telefon i myśli kotłowały mu się w głowie. W mieszkaniu Karen znajdował się wróg. Z całą pewnością nie pomylił numeru, wybrał taki sam jak przy drugim dzwonieniu. Na początku dwa razy usłyszał głos Karen z sekretarki, a ostatni raz bicie zegara w jej mieszkaniu. Co się dzieje? Jeśli Karen znajduje się w domu, jest w poważnych kłopotach. Może ją torturują jak Lindę? Boże mój, nie pozwól na to, proszę. - Kłopoty? - zapytał Ricardo. - Tak. Ktoś jest w mieszkaniu Karen i nie jest to przyjaciel. - No to jedziemy tam. - Masz broń? Twój pistolet zostawiłem w samochodzie, a nie miałem czasu tam dojechać. - Nieważne. Mam przy sobie pistolet i jeszcze drugi w zapasie. Ricardo pędził przez zatłoczone ulice Los Angeles. Nocne światła mijały ich błyskawicznie, a Jaime czuł jak rośnie w nim strach. Przestroga, jaką intuicyjnie wyczuł w swoim śnie, stawała się oczywista. Trzeba było stawić czoło wrogom, których istnienia nie podejrzewał jeszcze kilka dni temu. Miał tylko nadzieję, że nie przyjedzie za późno. Wyobrażał sobie, jak wchodzi do mieszkania i znajduje nagie ciało Karen, zakrwawione i bez życia. Zacisnął mocno pięści. Nie, to nie może się stać. Rozpaczliwie kochał tę kobietę, która w tak krótkim czasie stała się najważniejsza w jego życiu. Dojechali do budki strażnika, uniknąwszy zatrzymania przez policję za przekroczenie prędkości lub nieostrożną jazdę. Was, który stał w budce, uśmiechnął się do Jaimego. - Pan do pani Jansen, prawda? - powiedział, sięgając po telefon. - Tak, ale nie warto, żeby pan dzwonił. Nikt nie odpowie. Widział pan, czy Karen wchodziła lub wychodziła? - Nie, dzisiaj jej nie widziałem. I nie wiem, czy jest w domu. Zadzwonię, to tylko sekunda - znowu wziął słuchawkę do ręki. - Niech pan nie dzwoni. Jeśli Karen jest w domu, to znajduje się w poważnym niebezpieczeństwie. Są u niej napastnicy. Proszę mi dać kopię jej kluczy, otworzyć szlaban i zadzwonić po policję. Szybko! Strażnik patrzył na nich osłupiały. - Klucze i to już! Chce pan, żeby ją zabili? - krzyknął Ricardo. Was zareagował tak jak marinę reaguje na rozkazy sierżanta, podał Ricardowi klucze i zaczął podnosić szlaban. Ricardo rzucił klucze Jaimemu, ten sprawdził na etykietce, że to są rzeczywiście klucze do budynku, gdzie mieszka Karen. Samochód skoczył do przodu, dojechał do parkingu, obaj wysiedli, nie zamykając nawet za sobą drzwi. - Ricardo, ty wjeżdżasz windą, ja idę schodami! - Dobrze - rzekł Ricardo, wyciągając pistolet z kieszeni marynarki. Jaime trzymał już w ręku drugi. Wbiegł bez tchu na trzecie piętro, zanim Ricardo wysiadł z windy. Na drzwiach nie było śladu włamania; jeśli weszli bez klucza, byli prawdziwymi zawodowcami. Włożył klucz do zamka, starając się nie robić hałasu. Jaime wszedł pierwszy, Ricardo za nim, zamykając starannie drzwi, żeby zabezpieczyć tyły. Znajdowali się w małym przedpokoju, z którego krótki korytarz prowadził do salonu z wahadłowym zegarem. Po obu stronach drzwi: jedne do toalety, drugie do kuchni, z której można było wejść do salonu. W mieszkaniu było cicho i z miejsca, gdzie stali, nie było widać nikogo w salonie. - Ty ubezpieczasz korytarz - szepnął Ricardo do ucha Jaimemu, szykując się do otwarcia drzwi do kuchni. - Jaime zaprzeczył gestem, wskazując mu drzwi do toalety. W czasie gdy Ricardo sprawdzał toaletę, on obserwował korytarz i widoczną część salonu. Drzwi leciutko zaskrzypiały, co w zupełnej ciszy zabrzmiało jak wystrzał. Po kilku sekundach Ricardo wyszedł, kręcąc przecząco głową. - Te drzwi prowadzą do kuchni, odgrodzonej barierką od salonu - szepnął Jaime. - Wchodzimy obaj jednocześnie. Podniósł palec: jeden, dwa, trzy. Ricardo wszedł do salonu z pistoletem gotowym do strzału, a Jaime pojawił się w tym samym czasie od strony kuchni. Celowali w przeciwnych kierunkach. Nie było nikogo. Drzwi do sypialni Karen były zamknięte; w salonie był bałagan; obrazy przekrzywione, sofy rozprute, meble otwarte, szuflady na podłodze. W kuchni jeszcze gorzej, nawet śmiecie były rozsypane na podłodze. Pozostawała sypialnia, gdzie Karen miała mały kącik biurowy, a obok łazienkę. Ricardo stanął cicho przed drzwiami, a Jaime z tyłu. Ricardo otworzył drzwi kopniakiem, uskakując od razu w bok, ajaime wszedł do sypialni, stając po stronie przeciwnej do Ricarda, aby utrudnić celowanie ewentualnemu strzelcowi. Tu też nikogo nie było. Drzwi do łazienki były otwarte i Jaime wbiegł tam trzema skokami. - Nie ma nikogo. Ptaszki odfrunęły. Nie znaleźli też nikogo w szafach ani oczywiście na tarasie. Sypialnia przedstawiała żałosny widok; materac rozpruty, papiery pokrywały kącik biurowy. Komputer Karen był otwarty na poczcie. Ktoś w nim grzebał. Jak weszli do komputera? Albo byli świetnymi informatykami, albo Karen podała im hasło dostępu, z pewnością nie dobrowolnie. Czy mogli wyprowadzić Karen z domu tak, by strażnik niczego nie zauważył? Jeśli tym osobnikom udało się wejść do budynku, wyjść z niego było o wiele łatwiej. Mogli też oczywiście dostać się tu inną drogą. Jeśli taka istniała. Jaime zaczął przeglądać pościel, całą sypialnię, sofy i podłogę. - Czego szukasz? - spytał Ricardo. - Śladów krwi. Ale nie widzę, dzięki Bogu. - Myślisz, że ją porwali? - Muszę tak myśleć, póki jej nie znajdę. Ale wiem, gdzie ona może być. - No to natychmiast wychodzimy. Jeśli przed naszym wyjściem przyjedzie policja, to stracimy wiele godzin na udzielanie wyjaśnień, których ty nie będziesz chciał udzielić - Jaime natychmiast zareagował. Jeśli tu ich przyłapią, będą musieli składać zeznania i zawiozą ich na komisariat, a on nie będzie mógł szukać Karen. Tego by nie zniósł. - Chodźmy. - Mieszkanie rzeczywiście zostało ograbione. Czegoś szukali i wszystko przewrócili do góry nogami. Pani Jansen nie ma. Odchodzimy - poinformował Jaime. - Tu są klucze. - Rzucił je Wasowi. - Chwileczkę. - Strażnik ich zatrzymał. - Nie mogę panów puścić. Policja powiedziała, żebym panów tu zatrzymał. - Was, spieszymy się. Życie Karen jest w niebezpieczeństwie. Otwórz szlaban. - Przykro mi, ale nie mogę. - Was, masz dzieci? - spytał Ricardo. - Tak, ale... - Otóż twoja żona będzie miała dzieci sieroty, jeśli natychmiast nie otworzysz - zagroził, wkładając lufę pistoletu do okienka na wysokości twarzy Wasa. Podnieś ten kurewski szlaban! Was nie ruszał się, tylko patrzył na nich wybałuszonymi oczami. - Rób, co ci każe, Was. On nie żartuje - doradził Jaime. Szlaban zaczął powoli się podnosić, a Ricardo cały czas celował strażnikowi między oczy. Dopiero kiedy barierka była w górze i samochód wyjechał, Ricardo schował pistolet. - Mogłem najechać na tę cholerną barierkę, ale dopiero co polakierowałem samochód na ten piękny, czerwony kolor. Nie chciałem go porysować z winy tego idioty. Jaime nic nie odrzekł. Wiedział, że teraz mogą ich oskarżyć o napaść z bronią w ręku. Ale się tym nie przejmował. Oby tylko Karen była wolna, oby schroniła się w Montsegur. Była to jego jedyna nadzieja i jedyny sposób skontaktowania się z katarami. Tam pojadą. Usłyszeli policyjne syreny i za chwilę reflektory przedarły się przez dyskretne nocne światła ulicy. Samochody pędziły w odwrotnym kierunku, ku osiedlu apartamentowców. - Niewiele brakowało - mruknął Jaime. - Kiedy strażnik powie, co zaszło, zaczną na nas polować wszystkie gliny w tym cholernym mieście - powiedział Ricardo. - Mój samochód za bardzo rzuca się w oczy. Nawet nie muszą znać numerów, wystarczy marka i kolor. - Jedźmy na lotnisko po mój wóz. - Zgarną nas, zanim tam dojedziemy. - Gdzie jest najbliższy hotel? - spytał Jaime. Hotelowy boy odprowadził ich samochód na parking, a oni natychmiast wzięli taksówkę i pojechali na lotnisko. W drodze Jaime znów próbował zadzwonić do Karen, ale jej komórka była nadal wyłączona. - Nie przejmuj się stary - dodawał mu otuchy Ricardo. - Twoja dziewczyna na pewno ma się świetnie. Jaime zapamiętał w jakim sektorze parkingu zostawił samochód, w przeciwnym razie godzinami musiałby go szukać. Niemniej jednak kazał taksówkarzowi zatrzymać się nieco dalej, bo gdyby w najgorszym wypadku policja zlokalizowała corvette, a taksówkarz po powrocie pod hotel byłby przesłuchiwany, to policja mogłaby wpaść na trop jego własnego samochodu. - Rozejrzyj się, czy nie ma tu jakiegoś samochodu - ostrzegł Jaime, gdy dojeżdżali do Montsegur. - Oznaczałoby to niebezpieczeństwo, nawet gdyby w samochodzie nikogo nie było. „Strażnicy Świątyni” mogą ukrywać się w ciemnościach. Przejechali powoli przed domem i nie zobaczyli w pobliżu niczego podejrzanego. Ogród był oświetlony, ale w żadnym oknie nie paliło się światło. Możliwe, że Dubois w obliczu niebezpieczeństwa ukrył się u jakiegoś katara. - Ktoś jest w domu - zauważył Ricardo. - Skąd wiesz? - To łatwe. Choć jest ciemno, to jednak na tle gwiazd widać dym z kominka. Jaime przejechał ostrożnie jeszcze parę metrów, aż zobaczył z lewej strony wąską wyasfaltowaną drogę, zjechał w dół po zboczu, patrząc przez wsteczne lusterko, czy nie widać świateł jakiegoś jadącego za nimi samochodu. Nikt nie jechał. Potem na rozwidleniu dróg skręcił w lewo. Reflektory samochodu oświetlały skalistą ścianę i gęstwinę drzew oraz krzaków po prawej stronie. Przejechał jeszcze kawałek i dostrzegł samochód zaparkowany między drzewami. Serce mu mocno zabiło, kiedy rozpoznał wóz. - Samochód Karen! Jest tutaj! - Zaraz będzie mógł ją uściskać. Pragnął z całej duszy znaleźć ją w dobrym zdrowiu. Zaparkował koło samochodu ukochanej i ostatni raz bezskutecznie spróbował do niej zadzwonić. Potem wyjął latarkę ze schowka na rękawiczki. - Idź za mną, Ricardo. Idźmy ostrożnie, bo nie wiadomo, czy sekta nie weszła tu jak do mieszkania Karen. Jest natomiast pewne, że znajdziemy tutaj Karen. - No to idziemy! Wyszli w ciemność i zaczęli posuwać się do przodu między skalną ścianą a roślinnością. Wkrótce stanęli przed wejściem do piwnicy i Jaime je oświetlił. Były tu pierwsze żelazne drzwi, Jaime latarką odnalazł tabliczkę z cyframi i wybrał kod, tak jak go nauczyła Karen. Usłyszeli pisk wyłączania się alarmu. Kluczem, który mu dał Dubois otworzył drzwi, które nawet nie zaskrzypiały. Dobrze naoliwione - pomyślał Jaime, zamykając je za Ricardem. Na końcu wąskiego korytarza odnaleźli spiralne żelazne schody i doszli do podestu, od którego odchodziły dwa tunele. - Tunel z prawej prowadzi do cel Dobrych Ludzi i ja nie mam klucza do tych drzwi - szepnął Jaime Ricardowi. - Przejdziemy więc przez główny salon, gdzie się znajduje ten kominek, z którego dym widziałeś. Możliwe, że tam będzie Karen i ludzie z sekty, jeśli się potwierdzą moje najgorsze obawy. Weźmiemy ich z zaskoczenia; ty będziesz kontrolował prawą stronę, a ja lewą. Jeśli zobaczysz kogoś z bronią, niewątpliwie będzie to wróg. Weszli do tunelu i stanęli przed drugimi żelaznymi drzwiami. Jaime poczuł, że mu serce szybciej bije. Za tymi drzwiami znajduje się jego ukochana, być może w niebezpieczeństwie, być może za kilka sekund może zacząć się walka, którą zapowiedział jego sen w samolocie. Zwycięstwo w tej walce oddzieli śmierć od życia. Wziął głęboki oddech i przytknął ucho do drzwi w nadziei, że usłyszy coś, co mu pozwoli zorientować się, ile tam znajduje się osób i jaka jest sytuacja. Nic. Niczego nie słyszał. Co się dzieje? Czy przez drzwi niczego nie da się usłyszeć, czy salon jest pusty? Karen musi tam być! „Boże mój - sam się zdziwił, że się modli - spraw, żeby tam była, cała i zdrowa”. - Niczego nie słyszę, Ricardo. Nie wiem, co się dzieje. Gotów do wejścia? - Wchodzimy! Jaime włożył klucz do zamka, wybrał kod na małej tabliczce. Nacisnął guzik enter, ale nie usłyszał dźwięku wyłączającego alarm. - Dziwne - mruknął. - Przysiągłbym, że kod, który wprowadziłem, jest dobry. Powtórzył operację raz i drugi. Bez rezultatu. Zastanowił się chwilę. Był pewny, że poprzednim razem słyszał ten dźwięk. - Ricardo, przygotuj się. Ktoś zmienił kod dostępu. - Jaime wyjął pistolet z kieszeni. - Kiedy będziemy wchodzić, rozlegnie się alarm. Nie wiem, czy od razu, czy będziemy mieli kilka sekund. Jesteś gotowy? - Tak - odpowiedział Ricardo, sięgając również po broń. Jaime przekręcił klucz w zamku, pchnął drzwi, które się otworzyły bez trudności i bez szmeru. Wszedł szybko do salonu i trzymając pistolet obydwiema rękami, stanął z lewej strony, dając przejście Ricardowi. Salon słabo oświetlał ogień z kominka i dwie stołowe lampy. Z początku Jaime myślał, że w wielkim salonie nikogo nie ma. Potem zobaczył ubranie rozrzucone na podłodze, na sofie, krzesłach. Damskie buty. Bluzka. Biustonosz. Majtki. I męskie spodnie! Poszukał wzrokiem i zobaczył na kanapie, w słabym świetle kominka i lamp, dwa nagie ciała, jedno na drugim! Kochali się! Stał sparaliżowany ze zdumienia. To była ostatnia rzecz, jakiej się spodziewał. Para nie zdawała sobie jeszcze sprawy z jego obecności, ale Jaime mógł zobaczyć ich głowy; mężczyzna miał ciemne włosy, a kobieta jasne. Miał wrażenie, że żelazna pięść wciska mu się w żołądek. Mężczyzna powolnymi ruchami wchodził w nią, namiętnie dysząc. Jaime poczuł, że jest śmieszny ze swoim rewolwerem i wtedy rozległ się alarm. Był to niski, buczący dźwięk, słyszalny tylko wewnątrz domu. Minęło zaledwie parę sekund, ale Jaimemu wydały się one godzinami. Mężczyzna uniósł się trochę, spojrzał w stronę drzwi i wtedy jego wzrok skrzyżował się ze wzrokiem Jaimego. To był Kepler! „Żeby to nie było to, czego się obawiam! Nie, proszę, nie; żeby to nie była ona!” Kobieta odchyliła głowę do tyłu i też spojrzała w stronę drzwi. Jaime zobaczył błysk oczu, które tak bardzo kochał. Karen! Patrzyli na siebie przez sekundę, która się wydała Jaimemu piekielną wiecznością. Karen zepchnęła z siebie Kevina, skuliła się i odwróciła plecami do wszystkich. Ogień z kominka i lampy oświetlały jej złote włosy, białą skórę pleców, okrągłości jej bioder i pośladków. Jaimemu zawalił się świat. Kevin stał, zupełnie nagi, patrzył na niego z członkiem jeszcze nieprzyzwoicie naprężonym. Nie uczynił żadnego ruchu, by zasłonić się rozrzuconym wokół ubraniem. - Jaime, jakże nie w porę. Nie spodziewaliśmy się ciebie. - Mówił z pewnością siebie, arogancko, a na twarzy malował mu się wyraz triumfu. Jaime milczał. Przemknęła mu nawet przez głowę myśl, żeby przeprosić za to, że przeszkadza. Natychmiast ją odrzucił. Ten człowiek, który spoglądał na niego z cynicznym uśmiechem, okrada go. Zabiera mu to, co kochał najbardziej. Zabiera mu Karen, a z nią wszystkie jego nadzieje, całą przyszłość, jego nowe życie. Krew uderzyła mu do głowy. Ten łajdak stał przed nim ze swym obrzydliwym uniesionym członkiem, błyszczącym w świetle lamp jak zwycięskie trofeum. - Dzięki za wizytę - mówił dalej Kevin w odpowiedzi na jego milczenie. - Ale pracę już skończyliśmy i wszyscy pozostali już poszli. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, wróć jutro rano, teraz przeszkadzasz. - Ty skurwysynu! - Ten krzyk wydarł się Jaimemu z najgłębszego wnętrza. Jak on śmiał tak do niego mówić? Czuł jak z nienawiści gotuje się w nim krew, a rewolwer w prawej ręce celuje w czoło tego nędznika. Triumfująca mina Kevina trochę zrzedła. Jaime miał absolutną pewność, że strzeli. Ale było coś, czego nienawidził jeszcze bardziej niż ten arogancki uśmiech zwycięzcy. I kiedy wycelował w jego penisa stwierdził z żałosną satysfakcją, że zaczyna on opadać. Pragnął, by Kevin zaznał strachu, wielkiego strachu, zaznał choć trochę tego cierpienia, które on odczuwa. A potem do niego strzeli. Żeby cierpiał. Żeby go bolało, bardzo bolało. Tak jak jego boli zranione serce. - Jaime, zostaw go - usłyszał dochodzący jakby z daleka głos Ricarda. - Nie strzelaj. Skażą cię na śmierć, jeśli go zabijesz. Co to ma za znaczenie? - pomyślał. - I tak już nie żyję. I nacisnął spust. - My, Amerykanie, wierzymy mocno w Boga, niezbyt w ludzi, a w państwo w ogóle nie wierzymy. - Davis zapatrzył się w rdzawobursztynowy odblask whisky w szklance z rżniętego kryształu podświetlonej ogniem z kominka. Gutierres rozparty wygodnie w fotelu pociągnął łyk whisky i nic nie mówiąc, patrzył na niego z uwagą. Mały, pomarszczony, niknący w ogromnym skórzanym fotelu Davis miał umysł ostry jak brzytwa i szybki jak język kameleona. Gus lubił te ich posiedzenia, na których obaj dzielili się swoją samotnością; patrzył na orzechowe i mahoniowe półki zapełnione książkami niewyraźnie rysującymi się w półmroku salonu i rozkoszował się smakiem tej chwili i whisky. Wiedział, że Davis nie czeka na jego odpowiedź, że tylko głośno myśli i dlatego zachowywał milczenie. - Prawie dziewięćdziesiąt procent z nas wierzy w Boga, a siedemdziesiąt pięć procent uważa, że ci, którzy nami rządzą, to banda oszustów i krętaczy. - W Europie natomiast ludzie nie wierzą w bogów, ale wierzą w państwo. Mają nadzieję, że ono zaspokoi ich potrzeby. Oczywiście, po upadku reżimów komunistycznych, które pogrążyły w nędzy tych, którzy ufali swoim rządom, miliony ludzi czuje się oszukanych i pojawiają się znów z wielką siłą potrzeby duchowe, potrzeba wiary w Boga. - To logiczne, kiedy zdasz sobie sprawę z tego, że państwo nie opłaci ci lekarza, że nie ma pieniędzy na twoją emeryturę, zaczynasz się żarliwie modlić. - Zęby Davisa zalśniły w krótkim uśmiechu. - I brak wiary w Europie zachodniej przenosi się na jej państwo dobrobytu. Humanizm ginie we własnej kolebce, jaką jest Europa, a ja ubolewam nad tym, Gus, naprawdę ubolewam. - Nie mogę uwierzyć, że pan naprawdę ubolewa nad upadkiem komunizmu. - W głosie Gutierresa brzmiało zdumienie. - W pewnym sensie tak. Po części dlatego, że nie mamy już wroga, a bez niego życie staje się nudne. Po wielu latach walki, zaczynasz lubić swego rywala, oczywiście wtedy, kiedy ty wygrywasz albo remisujesz. - Davis perorował podniesionym głosem. - Kiedy przez wiele lat definiowałeś się jako przeciwnik czegoś i tracisz to coś, tracisz część samego siebie. A poza tym zawsze podobała mi się wiara w człowieka, w przeciwieństwie do wiary w Boga, jako coś bardzo atrakcyjnego i romantycznego. - Davis zrobił pauzę, a ponieważ Gutierres milczał, ciągnął dalej. - Czas pokazał, że ludzie się mylili, ale to logiczne; człowiek jest niedoskonały, a Bóg z definicji jest doskonały. To nierówna walka. Trudno ci wierzyć ślepo w sąsiada, którego codziennie widujesz, a bardzo łatwo wierzyć w Boga, którego nie widzisz. - Nie dotyczy to katarów - odezwał się Gutierres, który postanowił przelicytować szefa w dialektyce. - Oni mają Boga niedoskonałego. - Ach, tak! Bo oni są manichejczykami, dualistami, ale niezupełnymi - odparł Davis, zachwycony, że napotkał sprzeciw. - Gdyby byli konsekwentnymi dualistami, wierzyliby, że zasada zła jest równie potężna, jak zasada dobra. Jednakże absolutni manichejczycy nie mogą funkcjonować w dzisiejszym świecie, w którym prawie nie istnieje białe i czarne, lecz dominują różne odcienie szarości. - Tak, to prawda. Nowi katarzy nie nazywają już dawnego Boga złego jego imieniem, lecz mówią o nim jako o „zasadzie stwórczej” lub „naturze” - potwierdził ochroniarz. - Oczywiście, nowe religie muszą mieć dobry marketing i, jak powiedziałeś, ta religia dobrze dostosowała się do nowych czasów i zwycięży, przynajmniej tu, w Kalifornii. Pierwotne chrześcijaństwo i reinkarnacja! Najlepsza kombinacja od czasu wynalezienia coca coli z rumem! Davis zamilkł i wpatrzył się w zawartość swojej szklanki, jakby chciał w niej znaleźć odpowiedź. Gutierres popijał whisky, rozkoszując się dwuznacznym, pełnym niedomówień językiem starego. - Powiedz, co jeszcze wykryła twoja wtyczka w klubie katarów? - spytał Davis po chwili. - Niewiele więcej. Struktura religijna, na której czele stoi Peter Dubois jest jasna. A także ideologiczna, której przewodzi Kevin Kepler, profesor UCLA. - Ton Gutierresa stał się bardziej oficjalny. - Jesteśmy jednak pewni, że istnieje część hermetyczna, tylko dla wtajemniczonych, struktura władzy, do której nasz człowiek nie zdołał przeniknąć. Wydaje się, jakby Dubois i Kepler słuchali rozkazów jakiegoś zakonspirowanego lidera. Nie wiem, kim on jest, nie znamy też nazwisk większości wyznawców. Ludzie, których można spotkać w klubie to zwykli wierni i sympatycy, nie mający większego znaczenia. - Jakbyś usytuował ich pod względem politycznym? - Wnioskując z tego, co mówią, są na lewo od Partii Demokratycznej i, uwzględniając pewne różnice, przypominają mi masonów obediencji francuskiej. - Interesujące. Masoni też są humanistami, choć laickimi, i wierzą, że człowiek rodzi się dobry. - Tak, ale oni też mają swoją hermetyczną grupę i pewne istotne zbieżności z katarami. - Jakie? - Francuskie pochodzenie. Dubois jest bezpośrednim potomkiem Francuzów, a kataryzm narodził się na południu Francji. - Widać było, że pretorianin zebrał o wiele więcej informacji, niż żądał Davis. - Jest też zbieżność w domaganiu się dla kobiet pełnych praw. U katarów kobieta może dojść do najwyższych godności kapłańskich, a u masonów obediencji francuskiej kobieta może zostać nawet Wielkim Mistrzem. - Jedni i drudzy głoszą tolerancję, wolność i braterstwo; katarzy uznają tylko Ewangelię świętego Jana, a na zebraniach masońskich na honorowym miejscu leży zawsze Pismo Święte otwarte na Ewangelii świętego Jana. - Interesujące. Uważasz, że są ze sobą powiązani? - Być może. - Czy katarzy mogli wprowadzić swoich wyznawców do Korporacji, jak sugeruje Beck? - Bardzo możliwe. Kepler okazał wielkie zainteresowanie, kiedy nasz człowiek powiedział, że pracuje u nas i rozpytywał go o charakter jego pracy. - Czy twój człowiek zidentyfikował jakiegoś naszego pracownika? - Stary, nie kryjąc zainteresowania, wyprostował się w fotelu. - Jeszcze nie, ale niech pan nie zapomina o tym, że przeważająca większość ich wyznawców pozostaje anonimowa. - Czy sądzisz, że mogą oni być zamieszani w zabójstwo Steve’a? - Są przeciwnikami przemocy, morderstwo wydaje się sprzeczne z ich myśleniem. Nie wiemy jednak, do jakich celów dąży ich część hermetyczna i czy jest ona powiązana, czy nie z innymi tajnymi, postępowymi stowarzyszeniami. I jeśli to prawda, że ich przyjaciele w rządzie uważają pana za niewygodnego, to być może nie zechcą skorzystać z usług tajnych służb, żeby pana „wycofać”, tylko wolą zwrócić się do kontrolowanej przez siebie organizacji, na przykład do katarów. Davis spojrzał na odblask ognia na swojej szklance, a poprzez nią spojrzał na Gutierresa. - Nie, nie sądzę. Gdyby tak było, to Beck nie naprowadzałby nas na ich trop. - Beck twierdzi, że jest wiele innych sekt, obecnych i aktywnych w Korporacji. A z tego, co się o nim dowiedziałem, wynika, że jego poglądy są inne niż senatora McAllena. - Być może. Nie spuszczaj go z oka. Wbrew temu, co powiedziałem McAllenowi, trudno mi uwierzyć, by ktoś z rządu popierał działania wymierzone przeciwko mnie. Jestem przyjacielem. Niewygodnym, ale przyjacielem. A jeśli chodzi o tych katarów, to nie wyglądają mi na ludzi podkładających bomby. - Po chwili mruknął zamyślony: - A może tak? - Potem ciągnął tonem szorstkim i rozkazującym. - Powiedz swojemu człowiekowi, żeby był czujny, niech za wszelką cenę ustali, kto z naszych pracowników jest katarem. Chcę to wiedzieć! Przez długą chwilę patrzyli na siebie. Potem Gutierres jednym haustem opróżnił szklankę. Jak widz oglądający dramat z zewnątrz, Jaime zwrócił uwagę na odrzut rewolweru w jego ręku, huk rozlegający się w salonie i znikający przeklęty uśmiech Kevina. Ale jednocześnie, w ułamek sekundy, poczuł mocne uderzenie w rękę. Ricardo zmienił tor pocisku, który utkwił w suficie. Jaime, szarpiąc się z Ricardem, usiłującym wyrwać mu broń, jeszcze raz wycelował w Kevina. Ten stał nieruchomo z obwisłym członkiem. Sprawiło to Jaimemu wielką przyjemność. Ricardo lewą ręką chwycił prawą rękę Jaimego, odwrócił lufę pistoletu, szybkim ruchem włożył swój pistolet do kieszeni marynarki i pięścią wymierzył Jaimemu silny cios w żołądek. Jaime zgiął się w pół, a powietrze ze świstem uszło mu z płuc. Błogosławił fizyczny ból, który złagodził cierpienie jego duszy. Ricardo wyrwał mu broń, a on się nie opierał. To, co wtedy czuł trudno opisać; zawalenie się świata, nieodwracalna katastrofa, ból dotychczas nie znany i prowadzący do szaleństwa. I do zabicia tego człowieka. Jednakże nienawiść do rywala ustąpiła szybko miejsca głębokiemu cierpieniu. - Idziemy. - Ricardo popchnął go do ukrytych drzwi, które nadal były uchylone. Jaime był posłuszny, rzucił tylko ostatnie spojrzenie na scenę, gdzie wszystko się rozegrało. Nikt się nie poruszył. Karen nadal leżała na sofie, skulona i odwrócona tyłem. Kevin stał ze swoim obwisłym już penisem, pognębiony i upokorzony. Ricardo prowadził Jaimego, który poruszał się jak automat. Potem wziął kluczyki do samochodu i jechał w milczeniu przez Mulhołland Drive do San Diego Freeway. - Olewaj to, bracie! Przykro mi, Jaime. - Ricardo odezwał się wreszcie po długim milczeniu. - Wiesz, to często się zdarza. Takie są kobiety. A my jesteśmy jeszcze gorsi. Jaime nie odpowiedział. Patrzył na światła samochodów. Wszystkie jego nadzieje, wszystkie jego marzenia były związane z tą kobietą, wszystko krążyło wokół niej. Nigdy nie podniesie się po tym ciosie. Nigdy nikogo nie kochał tak jak Karen. Nadal ją kocha. Boże! Ona także musiała go kochać. Ta jej miłość trwała wieki! Była Korbą, jego ukochaną i kochanką w XIII wieku, a on Pedrem, królem, dawną miłością Korby. Ona go szukała i w końcu znalazła. Jak Karen mogła zniszczyć wszystko: przeszłość, teraźniejszość i przyszłość ponadczasowej miłości? Było to śmieszne, nie do pomyślenia. Chyba, że ta historia o ich poprzednich wcieleniach była kłamstwem. Wielką blagą, manipulacją, oszustwem. Zamknął oczy i mimo woli westchnął. - Daj spokój, stary. - Ricardo przerwał jego myśli. - Spokojnie, jutro wszystko będzie wyglądać inaczej. Dziś jest to tragedia, jutro będzie komedia. Napijemy się czegoś i pogadamy. - Łatwo ci mówić - odezwał się Jaime, z trudem wymawiając słowa. - Ty byś zabił tego gównojada. Ricardo wybuchnął śmiechem. - Nie, mylisz się, Jaime. Ricardo Ramos nigdy nie zabije mężczyzny z powodu kobiety. Albo zabijam mężczyznę, bo on na to zasługuje, albo kobietę, bo ona na to zasługuje. Jeśli to ona zdradza, on nie jest winny. Nie warto też zabijać kobiety; i tak umrze sama z siebie po nudnym i nędznym życiu beze mnie. Jeśli miała taki zły gust, to znaczy, że na mnie nie zasługiwała. Strzelać i zabijać ludzi to sprawa bardzo poważna. Nie jestem z tych, co sobie zarzucają pętlę na szyję z powodów miłosnych. Jaime znów poczuł, że Ricardo to Hug de Mataplana. Wojownik, trubadur, cynik. Jego przyjaciel od setek lat. I pomyślał, że to, co on mówi, ma sens, że pomaga mu uśmierzyć ból, wyjść z najgłębszej rozpaczy. Ricardo gadał i gadał, zadawał Jaimemu pytania, by zmusić go do odpowiedzi i oderwać od jego myśli. Jaime przeważnie nie odpowiadał, nie mógł zapomnieć spojrzenia Karen i arogancji Kevina. Ku swemu zdziwieniu, stwierdził, że o wiele bardziej boli go utrata tej kobiety niż zniewaga, jakiej od niej doznał. Myśl, że nigdy już nie weźmie jej w ramiona napełniała go wielkim lękiem. Po jakimś czasie Jaime poczuł, że wraca mu po trochu jasność umysłu i odezwał się do przyjaciela. - Dziękuję, Ricardo - powiedział prawie szeptem. - Straciłem rozum. Ten typ rżnął moją dziewczynę i mnie prowokował. Chciałem go zabić. Dziękuję, że do tego nie dopuściłeś, ale się cieszę, że go porządnie nastraszyłem. Była już prawie północ, kiedy dotarli do klubu. Ricardo nalegał, żeby weszli, wypili coś i pogadali. Jednakże po długiej dyskusji, w czasie której Jaime przekonywał go, że nie zrobi żadnego głupstwa, że musi zaczerpnąć świeżego powietrza i pobyć trochę sam, Ricardo pozwolił mu odejść. - Zgoda, skoro tak sobie życzysz - powiedział i pokazując rewolwer, który mu odebrał w Montsegur, dodał: - ale tego ci nie zwrócę, dopóki sobie nie pogadamy. - Ricardo uściskał go na pożegnanie. - Czekam na ciebie tutaj, przyjdź, zanim minie noc. CZWARTEK Był wykończony. Jechał wolno wśród ciemnej nocy i słuchał muzyki z latynoskiej rozgłośni. Ponieważ tobie zawdzięczam moje gorzkie godziny. Ponieważ tobie zawdzięczam moje mroźne godziny. Ponieważ w tobie pokładałem wszystkie moje nadzieje. Ty mi zabrałaś wszystko, łącznie z moim życiem. Smutno dźwięczał akordeon towarzyszący ludowej meksykańskiej balladzie. Zgodnie z jego stanem ducha. To było o nim. Dlaczego Karen go zdradziła? Czy nigdy go nie kochała i spała z nim tylko po to, by go wykorzystać, jak Linda wykorzystała Douglasa? Jeśli tak było, to on jest skończonym głupcem. A ona kurwą. Niech cały świat wie, niech wiedzą wszyscy, że dziś kocham cię równie mocno jak wczoraj. Łza spłynęła mu po prawym policzku, zamglił mu się widok szosy i zrobiło mu się strasznie żal samego siebie. Kochał ją, zbudował sobie wokół niej świat iluzji i ten świat mu się zawalił. Życie było monotonne i nudne jeszcze parę tygodni temu; potem, do wczoraj było cudowną przygodą, a teraz zamieniło się w gnojówkę. A on myślał, że Karen jest w niebezpieczeństwie, chciał oddać za nią życie! Głupiec! Byłoby lepiej, gdyby jej nigdy nie spotkał. Szloch wyrwał się z jego piersi, co nie zdarzyło mu się od czasów dzieciństwa. Zaczął płakać. Skręcił na szosę 55, a potem jechał przez Newport Freeway w stronę oceanu. Wszystko robił bezmyślnie, automatycznie, jakby płynął swoją żaglówką. Potem wjechał na Pacific Coast Highway, w kierunku południowym. Kiedy czuł się zraniony, instynkt prowadził go do Laguna Beach, do domu rodziców, jego prawdziwego domu. Na szosie biegnącej wzdłuż wybrzeża prawie nie było samochodów, a restauracje były już zamknięte. Potrząsnął głową. Dosyć już użalania się nad sobą! Starał się chłodno myśleć i podsumować to, co zaszło. Czego jednak naprawdę chcą Dubois, Kevin i ich ludzie? Kevin, rewolucjonista i charyzmatyczny profesor uniwersytetu. Idealista. Wykorzystał Karen, swoją kochankę, kazał jej rozkochać w sobie jego, Jaimego, by wciągnąć go do pracy nad swym planem. Było oczywiste, że Kevin nie jest Dobrym Człowiekiem, a Karen Dobrą Kobietą. Kevin, Karen, nieszczęsna Linda, i być może sam Dubois wraz z innymi, utworzyli radykalną grupę, sektę wyznawców Kościoła katarów. Odrzucają fizyczną przemoc, ale walczą i oczywiście nie stosują się ściśle do nauk Chrystusa. Wykorzystują seks i uwodzenie jako broń. Są sektą, inną, ale sektą jak „Strażnicy Świątyni”. Być może ich celem jest także przejęcie kontroli nad Korporacją i w tym celu go zwerbowali. Dążą do władzy jak tamci i niewykluczone, że niewiele są od nich lepsi. Teraz wszystko jasne. Kevin i Karen wykorzystali go do swoich celów. A ona złamała mu serce. Jaime zatrzymał samochód w parku, na skarpie przed wejściem do Laguna Beach. Wysiadł i zagłębił się w chłód nocy, kierując się ku nabrzeżnym skałom, o które rozbijały się spienione fale. Wiatr, zwiastun oceanicznego zimna i wilgoci, wiał w silnych porywach, a na niebie, spomiędzy chmur mrugały gwiazdy. Usiadł na kamieniu, usiłując w ciemnościach dostrzec wysepkę, na której za dnia opalały się lwy morskie. Czy były tam teraz, przy tych gwałtownych falach? Nie, chyba nie. Skały. Fale. Tyle razy patrzył na ten krajobraz! Fale go pociągały. A gdyby teraz skoczył? Z pewnością nie pokonałby siły oceanu. Nie zdołałby wyjść. Samobójstwo. Bez Karen życie nie miało sensu. Czuł się jak oszukany głupiec; śmierć uwolniłaby go od tego bólu. Ale jak oni zdołali go tak omamić? Coś jednak było niejasne...wspomnienia z jego poprzedniego życia. Czy były nieprawdziwe? W takim razie katarzy musieliby znać sposób na wszczepianie do umysłu jakichś prefabrykowanych przeżyć. Czy coś takiego jest możliwe? Czy komuś jeszcze wmówili, że był królem Pedrem, a Karen jego kochanką? Zamknął oczy. Wyobraził sobie, jak Karen uwodzi innych za pomocą tej samej historii. Nie mógł tego znieść. Czuł wielkie zmęczenie. Spojrzał na ciemne morze. Ogromna czarna masa, galopująca niestrudzenie na brzeg. Z bezpiecznego stałego lądu patrzył na ocean jak na dziką bestię gotową pożreć każdego, kto wpadnie w jej szpony. Ocean przyzywał go do siebie uwodził swoim nie cichnącym rykiem. Pociągał go z wielką siłą. Coś nie pasowało do tego schematu. Jaka jest rola Dubois? Wyglądał na prawdziwego Dobrego Człowieka, stosującego się do nauk Chrystusa, głoszącego Chrystusa. Musiał chyba pomagać innym. Skomplikowana osobowość Pedra, jego wewnętrzna walka w poszukiwaniu prawdziwego Boga, była zbyt realna. Hug de Mataplana i Ricardo. Był pewny, że to jedna i ta sama osoba. A gdyby mimo wszystko jego wspomnienia były prawdziwe? To, że Karen zdradziła go z Kevinem, nie znaczy, że oszukała go we wszystkim. Co jednak było prawdą, a co kłamstwem? Jaime rzucił ostatnie spojrzenie na ocean, który ciągle ryczał, bijąc o skały. Nadal słyszał jego wołanie. - Żegnaj - powiedział i odwrócił się. Nie był samobójcą. Miał zbyt dużo pytań wymagających odpowiedzi. - Opowiedz mi o wszystkim - poprosił Ricardo, kiedy usiedli daleko od muzyki, by móc porozmawiać. Ricardo słuchał go uważnie, drapiąc się od czasu do czasu po głowie, Jaime opowiedział mu całą historię, łącznie ze wspomnieniami z przeszłości i pojawieniem się w niej Ricarda. Kiedy Jaime doszedł do tego punktu, wykrzyknął: - Och, cholera! - I tak doszliśmy do dalszego ciągu, który znasz. Przesłałem jej wyznanie miłości i zanim na nie odpowiedziała, przyszła od niej wiadomość, że znajduje się w niebezpieczeństwie i się boi. Rzuciłem wszystko i pełen lęku, nie bacząc na niebezpieczeństwo, pospieszyłem do niej, aby jej bronić; bo kocham ją jak wariat. I co widzę. Ona zabawia się z innym. Oszukała mnie. Wykorzystała mnie jak ostatniego głupca do załatwienia interesów tej katarskiej sekty. Rozumiesz to? Posługuje się mną, boja mogę pomóc im wygrać bitwę ze „Strażnikami”! Jestem małym pionkiem w grze Karen. Czuję się bardzo źle, Ricardo. Byłem idiotą i tak też zostałem potraktowany. - To źli ludzie! Ale wszyscy jesteśmy czasem idiotami, Jaime. Nie zawsze musimy być najmądrzejsi. A teraz powiedz mi, całkiem szczerze, kochasz ją? Jaime bał się, że Ricardo o to zapyta. Zastanowił się głęboko i odpowiedział: - Tak. - To idź do niej. Nie pozwól, by ten typ ci ją zabrał. - Jak możesz tak mówić Ricardo? Po tym, co mi zrobiła? - A co ci zrobiła? Przespała się z tym facetem. No i dobrze. A ty co robiłeś z Martą? Nie musisz podawać szczegółów. Powiedz tylko ogólnie. - Tak. Spałem z nią. Ale to co innego. - Jak to co innego? Dlaczego? Może to robiliście na stojąco, a nie na leżąco? - Nie miałem żadnych zobowiązań wobec Karen wtedy, kiedy przespałem się z Martą. - Ach, nie? Myślałem, że od dość dawna chodziliście ze sobą? - Tak, ale ja się nie czułem zaangażowany. - Ach, tak, nie czułeś się zaangażowany. A zapytałeś, czy ona czuła się zaangażowana? - Nie, nie wiedziałem, jak ona zapatrywała się na nasz związek. - No dobrze, wobec tego powiedziałeś jej, że spałeś z Martą, prawda? - Nie, nie powiedziałem jej - odparł zirytowany. - Powiedz mi, do diabła, do czego zmierzasz? - Całkiem proste. Karen zrobiła z tym facetem to samo, co ty zrobiłeś z Martą. - Nie, to nie to samo. - Dlaczego nie? Bo ty wiesz, co ona zrobiła, a ona nie wie, co ty zrobiłeś. Może Karen by ci powiedziała o swojej przygodzie. - Nie sądzę. - Może jest uczciwsza od ciebie. Ale nie o to chodzi. Wyobraź sobie, że nie pojawiamy się tam w nocy, przez tajne przejście, jak dwa duchy, by zepsuć im zabawę. - Ricardo wybuchnął śmiechem. - Bo tych dwoje przestraszyło się i nie mogło skończyć. Wyobraź sobie, że to ty zabawiasz się tak miło i nagle pojawia się jakiś palant i strzela do ciebie. - Ricardo nadal śmiał się rozbawiony. Jaime nie mógł powstrzymać uśmiechu, słuchając Ricarda. Jego przyjaciel zamieniał tragedię w komedię, czego się Jaime obawiał. - Jesteś cholernym łajdakiem, Ricardo. Widać, że tobie nic takiego się nie przydarzyło. Tak, tak, śmiej się, dupku, że ten świat tak się dziwnie kręci. - Nie, Jaime. Mnie też się zdarzały podobne rzeczy. Niektóre znasz, o innych potem ci opowiem i się pośmiejemy. Ale wróćmy do tego, co się stało. Wyobraź sobie, że przyjeżdżasz dzisiaj i nie wiesz, co się działo w nocy. Nadal byś szalał z miłości do niej? - Oczywiście. - To nie bądź głupi. Byłoby źle, gdyby ona została z Kevinem. Jeśli możesz ją odzyskać, zrób to. Nie pozwól, by ten sukinsyn ci ją zabrał. Ten facet się uśmiechał, bo myślał, że ci ją zabrał. - Ale ja jej napisałem, że ją kocham, Ricardo. A ona mnie zdradziła. - Nie zdradziła cię, jeśli niczego ci nie obiecywała. Nic nie jest twoje, póki tego ci nie dano. Walcz o nią, Jaime, walcz, jeśli ją kochasz. Słońce wchodziło chwilami przez okno z lekko rozsuniętą zasłoną. Chmury i przejaśnienia. Było już popołudnie, kiedy Jaime się obudził. Spojrzał na zegarek. Piąta! Był głodny. Otworzył lodówkę. Zrobił sobie grzanki, usmażył jajka, do tego sok pomarańczowy i podnosząca na duchu kawa. Co się stało? Mój Boże, żeby to był tylko koszmarny sen. Jeden z tych, które czasem męczyły go nocami? Oby! Odsłuchał automatyczną sekretarkę. Jedna wiadomość od Dolores, jego byłej żony, żeby do niej zadzwonił, by uzgodnić weekend z córką. Druga od matki, która pytała, czy wszystko dobrze. Musi trochę bardziej zadbać o rodzinę. Ostatnio mało się nią zajmował. Kilka pytań od Laury: Gdzie jest? Potrzebują go w biurze. Ricardo zostawił wiadomość, że odebrał swój samochód i że czeka na niego w klubie, żeby dokończyć rozmowę. A na końcu głos Dubois: „Dzień dobry, panie Berenguer. Karen mi powiedziała, co się stało w nocy. Myślę, że byłoby dobrze się spotkać. W pańskiej ulubionej greckiej restauracji o ósmej. Upewnię się, czy mnie nie śledzą. Do widzenia”. - Czy nie zdarzyło się kiedyś panu, że niektóre, dopiero co poznane, osoby podobają się panu, lub nie podobają, a inne są panu obojętne? - zapytał Dubois Jaimego, który właśnie przyniósł tacę zjedzeniem dla obydwóch i usiadł przy stoliku. Dubois patrzył na niego swymi oczami zbyt szeroko otwartymi, zbyt nieruchomymi. - Tak, zdarzało mi się. - Proszę mi powiedzieć szczerze, czy mylę się twierdząc, że kiedy pan mnie poznał, nie spodobałem się panu? - Dlaczego pan tak myśli? - Wytłumaczę to, ale najpierw niech pan odpowie, proszę. - Tak, to prawda. Nie spodobał mi się pan. Skąd pan to wie? Dało się to zauważyć? - Nie dało się zauważyć. Wielokrotnie stykamy się z osobami znanymi nam z poprzedniego życia. Nie jesteśmy tego świadomi, ale coś w nich rozpoznajemy. A miłość i nienawiść mają trwały żywot. I to wyjaśnia, dlaczego ktoś nam się nie podoba, chociaż nie zrobił nic takiego, by zasłużyć na naszą niechęć. Oczywiście w tym życiu. - A więc w przeszłości zetknęliśmy się ze sobą? - Oczywiście. - Co mi pan zrobił w moim poprzednim życiu, że czuję do pana urazę? - Nie rozpoznał mnie pan? - Dubois patrzył na niego, gładząc swoją siwą brodę, z uśmiechem, który łagodził nieco jego nieruchome spojrzenie. - Nie. - Do jakiego miejsca doszedł pan w swoich wspomnieniach? - Wyruszałem z moim wojskiem na bitwę z krzyżowcami pod Muret. - A więc miał już pan za sobą ostrą dyskusję z jednym ze swoich sojuszników? - Tak. - Pamięta pan z kim? - Ramónem VI, hrabią Tuluzy. Dubois nic nie powiedział, tylko nadal patrzył na Jaimego i się uśmiechał. - To był pan! - Jaime doznał nagle olśnienia. - Tak, to byłem ja. Pamiętał kłótnię, do jakiej doszło między nimi tuż przed bitwą i jak Ramón odszedł oburzony. Pedro gardził Ramónem za jego tchórzostwo, a Ramón uważał Pedra za szaleńca i samobójcę. - Zdumiewające. - Jaimego naszły nowe myśli i po chwili milczenia zapytał: - Czy ojcem Korby nie był konsul pańskiego miasta, Tuluzy? - Tak był moim dobrym przyjacielem. - I pan go posłał jako konsula do Barcelony. I w ten sposób wysłał Korbę do Pedra. - Do czego pan zmierza? - Czy teraz wysłał pan Karen do mnie, żeby mnie w sobie rozkochała? Dubois uśmiechnął się szerzej. - Nie mam takiej władzy. Pan mnie przecenia. Karen rozpoznała pana w swoich wspomnieniach z czasów krucjaty i szukała pana na własną rękę. - Na pewno dlatego? To był jedyny powód? - spytał Jaime podejrzliwie, ale natychmiast zrozumiał, że niepotrzebnie pyta. - No dobrze, wobec tego pan wie, że poszła do łóżka z innym. - Karen powiedziała mi, co się stało. Co pan zamierza teraz zrobić? - Posłać do wszystkich diabłów katarską sektę. Dubois trwał nieporuszony. - Pozwoli pan, by „Strażnicy” odnieśli sukces i opanowali Korporację? I aby pański szef nadal krył oszustwa finansowe? - To już nie moja sprawa. - Nie sądzę. Nie pozostawi pan niezamkniętego cyklu. Będzie pan nadal współdziałał z nami, bo wierzy pan w to, co robimy. A także dlatego, że jest to dalszy ciąg wojny sprzed wieków. Był pan wówczas po naszej stronie i tak jest teraz. Jaime nie odpowiedział. Dubois miał rację. Nawet bez Karen nie mógł opuścić pola walki; wpadł w pułapkę swojej dawnej tożsamości, a obecna wojna stała się jego własną sprawą. - A poza tym - kontynuował Dubois - nie opuści pan Karen w niebezpieczeństwie, prawda? Wie pan, że wczoraj napadnięto na jej mieszkanie? - Wiem, że jest w niebezpieczeństwie, ale teraz ma kogoś, kto ją obroni. - To znaczy, że pan się wycofuje. Odstępuje pan Karen swemu rywalowi, tak? - Nie. - Jaime zastanawiał się przez chwilę. - Nie chciałbym tego, ale Karen jest dorosła, wie co robi i wybrała. - Być może jeszcze nie wybrała. - Co pan ma na myśli? - To, że pan ma jeszcze szansę. - Skąd pan wie? - Mówiłem już panu, że Karen mi opowiedziała, co zaszło tej nocy. I prosiła mnie o pośrednictwo. - W czym? - Chce się z panem spotkać. Chce z panem porozmawiać i wyjaśnić, dlaczego tak się stało, ale nie ma odwagi skontaktować się z panem osobiście. Z piersi Jaimego omal się nie wyrwało: „oczywiście, tak”, ale się powstrzymał i udawał, że się zastanawia. Uświadomił sobie, że mimo straszliwego bólu, jaki mu zadała, rozpaczliwie pragnie ją zobaczyć. - Zgoda. - Gdzie i kiedy się spotkacie? - U Ricarda dziś wieczorem. - Dobrze. Mam nadzieję, że potem polubi mnie pan trochę. - Dubois wstał i podał mu rękę na pożegnanie. Jaime mocno ją uścisnął. Grzywa jej jasnych włosów oświetliła wejście do lokalu Ricarda, jakby księżyc w pełni wyszedł zza ciemnej chmury. Lokal był pełen ludzi, a ciepły zapach, mieszanina dymu z papierosów, rumu, tequili i brandy, niósł się razem z latynoską muzyką. Jaime na jej widok poczuł znów palpitacje. Miała na sobie czarny kostium i mocno wydekoltowaną bluzkę. Karminowe wargi. Przepiękna. Krótka spódniczka odsłaniała długie, zgrabne nogi w ciemnych rajstopach, przez które prześwitywała jej biała skóra. Pantofle na wysokich obcasach i dobrana do kostiumu mała torebka. Dwaj mężczyźni popijający przy barze, przerwali rozmowę, by jej się przyjrzeć; jeden pochylił się i szepnął: - Czy to mnie pani szuka?, i, Karen, bardzo pewna siebie, uśmiechnęła się lekko, tyle, co konieczne. - Mam towarzystwo, dziękuję. I postąpiła kilka kroków na środek lokalu, ze skalkulowaną powolnością, z tym kołysaniem biodrami, które stosowała tylko poza biurem. Wszystkie spojrzenia klientów skierowały się na nią. „Ubrała się zabójczo” - pomyślał Jaime. Ricardo, stojący za barem, zobaczył ją i powitał głośno, by przekrzyczeć muzykę: - Cześć, Karen! Cieszę się, że cię widzę. - I dodał nieco złośliwie: - Znowu. Karen podeszła, uścisnęła wyciągniętą rękę Ricarda, który zademonstrował jej jeden ze swych najbardziej zniewalających uśmiechów. Jaime nie mógł słyszeć jej odpowiedzi, ale domyślał się, że po wymianie grzeczności, zapytała o niego. Ricardo wskazał głową we właściwym kierunku, a Karen pożegnała Ricarda wdzięcznym ruchem ręki. Kiedy zobaczyła Jaimego, utkwiła w nim wzrok i odsłoniła w uśmiechu białe zęby. Ucieszyła się, widząc go, lub przynajmniej świetnie udawała. Piękna kobieta. - Cześć, Jim. - Cześć, Karen. Siadła obok niego, zsunęła nogi tak, by widoczna była tylko ich zewnętrzna strona. Spojrzała mu głęboko w oczy. - Jak się masz? - spytała. - Bywało lepiej. A ty? - Tak samo. Przychodzę z mojego mieszkania, które jest w żałosnym stanie. Miałam szczęście, że mnie tam nie było. Przeszli rozciąwszy metalową siatkę, która oddziela ogród od części gospodarczej. Zostawili komputer włączony, ale mogli się dostać tylko do tych wiadomości, których nie zastrzegłam. To zadziałało. - Widzę, że wszystko masz pod kontrolą. Nie spodziewałaś się tylko, że ja zaniepokoję się o ciebie. - Rozmawiałam z Wasem, wycofał skargę na was. - Dziękuję, to bardzo szlachetnie z twojej strony. Jaime nic więcej nie dodał i zapadło milczenie. Po kilku chwilach Karen się odezwała. - Myślałam, że jesteś w Londynie. - Byłem, ale ktoś, kogo kochałem, przysłał mi wiadomość, że znajduje się w niebezpieczeństwie. I widzisz, jaki byłem głupi, rzuciłem wszystko i pospieszyłem na pomoc. - Bardzo mi przykro z powodu tego, co się stało. - Przykro mi, że popsułem wam miły wieczór. - To prawda, że popsułeś. - Bardzo się z tego cieszę. Karen roześmiała się cichutko i powiedziała: - Dostałam od ciebie wiadomość. - Tak? I postanowiłaś uczcić dobrą nowinę w towarzystwie Kevina, prawda? Karen przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu, a potem zapytała: - Zmieniłeś zdanie, czy nadal mnie kochasz? - Jakie to ma teraz znaczenie? - Ma. I to bardzo duże. Proszę, odpowiedz mi. - To ty powinnaś mi odpowiedzieć. Czy przypominasz sobie wiadomość, którą, jak mówisz, wydrukowałaś? Tę, w której mnie prosiłaś, żebym się jasno zadeklarował? I ja to zrobiłem. Pamiętasz? - Oczywiście, pamiętam. - I jaka jest twoja odpowiedź? - Tak. Jaime poczuł, że stanęło mu serce. - Tak, co tak? - Tak. Kocham cię. - Przeklęta Karen! Kochasz mnie i pierwsze co robisz, kiedy mnie nie ma, idziesz do łóżka z Kevinem! – W Jaimem uczucie szczęścia mieszało się z oburzeniem i wściekłością. - Nie wiesz, że dla normalnych ludzi miłość i zdrada są nie do pogodzenia? - Tak. Ale jego również kocham. Jaime patrzył na nią, nie wierząc własnym uszom. Karen wytrzymała jego wzrok. Miała poważną minę. - Żartujesz? Kochasz nas obydwu? Co do cholery chcesz przez to powiedzieć? Że wy, kurewscy katarzy jesteście bigamistami? - Ale ciebie kocham o wiele bardziej. - Co to ma znaczyć? Że ze mną pójdziesz do łóżka pięć razy w tygodniu, a z nim tylko dwa? - Nie. Uspokój się Jim, pozwól, że ci wytłumaczę. Kevin i ja byliśmy kochankami, zanim ciebie poznałam. Ściślej mówiąc, byliśmy małżeństwem, bo dla katarów małżeństwo nie jest sakramentem, ale dobrowolną umową między dwojgiem ludzi. Faktem jest, że mieszkaliśmy razem mniej więcej przez rok. I ja chciałam go zostawić. On jednak nigdy się z tym nie pogodził i zabiegał o mnie, chociaż oboje mieliśmy innych partnerów. Kiedy we wtorek w nocy zadzwonili do mnie, zawiadamiając o tym, co się stało i o niebezpieczeństwie, zaczęłam wydzwaniać do innych ludzi, by się schronili w bezpieczne miejsce i wzmogli środki ostrożności. Robiłam to przed przeczytaniem twojego e-maila. Potem zobaczyłam go i kiedy przeczytałam, byłam bardzo szczęśliwa. Ale się bardzo bałam, a ty byłeś daleko. Kiedy Kevin dowiedział się o tym, co się stało, natychmiast przyszedł, żeby mnie chronić i cały czas był przy mnie. Znów wyznał mi miłość i nalegał, żebym do niego wróciła. Widzisz, nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale się bałam, a z nim czułam się bezpieczna i było mi przyjemnie. W końcu stało się, co się stało. Jestem monogamistką i nie zdradzam swego partnera, kiedy oboje jesteśmy zaangażowani. Zanim postanawiałam być z kimś innym, zawsze zrywałam swój poprzedni związek. Nie byłam jeszcze z tobą zaręczona, ale już postanowiłam definitywnie zerwać z Kevinem. Obydwaj zabiegaliście o mnie. I nie wiem dokładnie, jak się to stało. Być może chciałam sprawdzić swoje uczucia wobec Kevina przed udzieleniem ci odpowiedzi. Teraz wiem, co czuję do każdego z was. - Czy to znaczy, że gwarantujesz mi wyłączność? - Tak, jeśli nadal tego chcesz. - Jedna margarita dla seniority. - Ricardo przerwał im, osobiście przynosząc napoje. Przyniósł też jeszcze jedną brandy dla Jaimego, nie pytając go o zdanie. - Mam nadzieję, że dobrze się bawicie. Ale niejaka Marta, która twierdzi, że jest twoją dawną przyjaciółką, Jaime, pytała o ciebie. W samą porę wyskoczył z tym ten Ricardo! Przypomniał mu noc spędzoną z Martą. Musi, drań, wsadzać nos w nie swoje sprawy - pomyślał. - Ach! Kto to jest Marta? - zapytała Karen, marszcząc brwi i uśmiechając się z ulgą, bo była zadowolona ze zmiany tematu. - No więc jest to taka bardzo ładna czarnulka, która czasem się pyta o tego dżentelmena - odpowiedział Ricardo z uśmiechem. „Ten skurwysyn dobrze się bawi” - pomyślał Jaime. - No dobrze, zostawiam was, wygląda na to, że macie o czym pogadać. - Wziął tacę i odszedł. - Kto to jest Marta? - Dziewczyna, którą poznałem dawno temu - skłamał. - Powiedz mi jednak Karen, ta cała historia o naszej wiecznej miłości, o naszej miłości przed ośmiuset laty. Jak możesz igrać z tym wszystkim? Mówisz, że nie wiesz jak doszło do tego z Kevinem? Mówisz mi, że cię uwodził, a ty mu dałaś to, czego chciał. Tak, po prostu. Proszę cię, Karen, jak możesz być tak powierzchowna? Myślałem, że uważasz nasz związek za coś wyjątkowego, prawie świętego, że odnalazłaś mnie w swoich snach o przeszłości, że mnie szukałaś, by kontynuować tę miłość, aż wreszcie mnie znalazłaś. Twoją dawną wielką miłość! Jak to możliwe? Znajdujesz ją i natychmiast zdradzasz. - Mylisz się, Jaime - odparła Karen stanowczym tonem. Nie zdradziłam cię, bo nie miałam wobec ciebie żadnego zobowiązania. Byłam kobietą wolną i miałam dwie oferty. Sprawa była bardzo poważna. Zastanowiłam się i podjęłam decyzję. Nie zdradziłam cię w żadnej chwili. Jeśli mnie kochasz, weź mnie. Jeśli nie, to powiedz, i się rozstaniemy. Ale jeśli mnie weźmiesz, to bez robienia mi wyrzutów i regulowania rachunków. Ale nasz związek był inny. Jedyny. Wyłączny. Widziałem cię w moich wspomnieniach. Wtedy kochałem cię do szaleństwa. I ta - miłość przetrwała, wzrosła z biegiem czasu. Jak możesz to porównywać ze swoim związkiem z Kevinem? - Masz rację co do tego, że nasz związek był niezwykły. Ale mylisz się myśląc, że był jedyny i wyłączny. - Co chcesz przez to powiedzieć? - To, że mogę cię porównywać z Kevinem. - Jak to? - Bo jego też dawniej kochałam. - Co? - Nie mogę ci nic więcej powiedzieć, Jim. Musisz zakończyć swój cykl przypomnień tamtego życia. Uwierz mi tylko. Nie była to dla mnie łatwa decyzja. Musiałam odrzucić część mojego dawnego życia, by wziąć drugą część. Jaime milczał. Próbował to wszystko zrozumieć. - To, co zaszło z Kevinem, było czymś w rodzaju pożegnania - mówiła dalej Karen. - Ty, zdaje się, traktujesz to jak wielką, osobistą zniewagę. I mylisz się. Byłam to winna Kevinowi. Karen zamilkła i Jaime na chwilę zdał sobie sprawę z tego, gdzie się znajduje, bo w czasie rozmowy świat zewnętrzny zniknął z jego świadomości. Grano karaibskie melodie, lokal się zapełniał. A Karen była tu, obok niego. Piękna jak nigdy i prowokująca w bluzce z głębokim dekoltem, odsłaniającym górną część jej piersi, z długimi, pięknymi nogami, które się odsłaniały coraz bardziej w miarę jak jej spódniczka podchodziła do góry. Kochał tę kobietę. I miał po temu tysiąc powodów. Jej osobowość, jej uśmiech, sposób mówienia, poruszania się... Cóż mógłby jej zarzucić. Może coś, a może nic. Prawda jest taka, że robienie jej wyrzutów nie doprowadziłoby do niczego pozytywnego. Musiał jak najszybciej zapomnieć o sprawie z Kevinem i cieszyć się ze zwycięstwa. Karen nadal milczała i obserwowała go z tym swoim szczególnym błyskiem w oczach. Ponieważ Jaime milczał, zaczęła znów mówić. - Byłam to winna biednemu Kevinowi. A ty popsułeś nam noc, Jim. Szkoda, bo nadal mam wobec niego dług. - Co? Karen wybuchnęła śmiechem, widząc jego minę. - To żart, głuptasie - powiedziała, wciąż się śmiejąc. Jaime poczuł nagłą ulgę, ale nie było mu do śmiechu. To wcale nie było dla niego śmieszne. PIĄTEK Wstał i poszedł do kuchni po szklankę wody. Poprzedniej nocy zaproponował Karen, żeby zamieszkała z nim, póki nie minie niebezpieczeństwo. Karen się zgodziła. Prawie nikt nie wiedział, że Jaime jest katarem, wobec czego uznali oboje, że jego mieszkanie jest bezpieczne. Zatelefonował do Laury, swojej sekretarki, informując, że wyjechał wcześniej z Londynu, gdyż jego bliski krewny miał wypadek. Poprosił ją, aby powiadomiła White’a, że do pracy przyjdzie dopiero w poniedziałek. Dodał, że do tego czasu nie będzie można się z nim skontaktować, gdyż przebywa wraz z krewnym w odległym stanie. Miał nadzieję, że w poniedziałek będą gotowi zadenuncjować „Strażników” przed Davisem. Kiedy wrócił do sypialni, spojrzał na Karen. Spała na prawym boku, na wpół przykryta kocem, z włosami rozrzuconymi na poduszce. Jej biała skóra wydawała się jeszcze bielsza na tle niebieskiej pościeli. Była bardzo piękna. Jaime pomyślał, że tej nocy należała wyłącznie do niego. Jeszcze do niego. Trudno mu było uwierzyć, że posiadał tę kobietę. I świadomość, że ona należy do niego, dawała mu satysfakcję, jakiej nigdy dotąd nie zaznał. Zwyciężył i miał Karen. Na razie. Na jak długo? To pytanie nie dawało mu spokoju. Jak długo zdoła ją zatrzymać? Był pewny, że Kevin nie pogodził się ze swoją klęską i ponowi próby odzyskania jej. Czy uczucie Karen do Jaimego przetrwa, kiedy on już nie będzie potrzebny sekcie do realizacji planów? Jaime położył się, pocałował ją, przylgnął piersiami do jej pleców, ułożył swoje nogi równolegle do jej nóg, dostosował swoje ciało do jej ciała. Zapomniał o swych myślach i oddał się przyjemności płynącej z uścisku. Słuchał spokojnego oddechu tej, która w tym momencie była jego kobietą i poczuł, że przepełnia go spokój. Po chwili wstał, poszedł do kuchni zrobić śniadanie. Wrócił do sypialni, by obudzić ją pocałunkiem. Najpierw pocałował ją w policzek, potem w szyję i w usta. Karen otworzyła oczy i się uśmiechnęła, po czym znów je zamknęła. Jaime nie ustępował, a ona zaczęła się przeciągać. - Dzień dobry, kochanie - powiedział. Karen włożyła swoją wydekoltowaną bluzkę z wczorajszego wieczoru i oboje usiedli do śniadania. - Jak ci się spało? - Bardzo dobrze. A tobie? - Wcześnie się obudziłem. Miałem niespokojny sen. - Jak to? Nie było ci ze mną dobrze? - Oczywiście, że jest mi z tobą dobrze. Za dobrze. Rozpaczliwie cię kocham i myśl, że mogę cię stracić, że możesz wrócić do Kevina, nie daje mi spokoju. - Och, Jaime! Nie wiem, co ci powiedzieć. - Nic nie mów. Tak już jest. - Dobrze. Jesteś niespokojny, bo uważasz, że jutro mogę cię zdradzić z Kevinem lub z kimś innym. O to chodzi? - No... tak. - Mam rozwiązanie. Ożeń się ze mną. Teraz. - Jak to teraz? - Dla katarów małżeństwo nie jest sakramentem i żadnemu księdzu nic do tego, co ty i ja z własnej woli postanawiamy. - A więc możemy zawrzeć związek małżeński tu i teraz? - Tak. Zróbmy to! Proponuję, żeby to było na krótki czas, zanim definitywnie się zaangażujemy. Co powiesz na trzy miesiące? - Trzy miesiące? Dlaczego tak krótko? - Współżycie nie jest sprawą łatwą, a przeszłość nie gwarantuje przyszłości. Ja dotrzymuję swoich zobowiązań. Możesz być zupełnie pewny, że w czasie gdy będę twoją żoną, nie pozwolę nawet, by na mnie spojrzał inny mężczyzna. Co ty na to? Godzisz się i jesteś spokojny przez trzy miesiące. - Niech będzie sześć. - Umowa stoi. Chodź. - Jaime stanął naprzeciw Karen. Ona ujęła go za ręce i patrząc mu w oczy, powiedziała: - Ja, Karen, zobowiązuję się być twoją małżonką przez sześć miesięcy i może na zawsze, zależnie od tego, jak postanowimy w przyszłości. Będę ci całkowicie wierna i pozostanę z tobą na dobre i na złe, będę twoją żoną, fizycznie i duchowo. Jestem równa tobie, a ty jesteś równy mnie. Dlatego moje zobowiązanie będzie zawsze ważne, jeśli ty zobowiążesz się do tego samego i swego zobowiązania dotrzymasz. Co ty mi powiesz? - Karen! Brakuje tylko obrączek! - Obrączki są materialnym symbolem, nie mającym dla katarów żadnego znaczenia. Ale ja kocham klejnoty i byłabym zachwycona takim prezentem. Każesz mi jednak czekać. Czy ty też się zobowiązujesz? - Tak, chciałbym jednak dodać dwa punkty do tej umowy. - Jakie? - Że cię kocham do szaleństwa. I że zawsze będę cię kochał. - Ja ciebie także. I zatonęli w pocałunku i uścisku. Jaime wziął ją za rękę i poprowadził do sypialni. - Małżeństwo będzie nieważne, jeśli nie zostanie skonsumowane. - Ależ zrobiliśmy to o świcie! - zaprotestowała Karen. - Nie liczy się, bo to było przedtem. Karen dla zabawy stawiała opór i Jaime wziął ją na ręce, a ona wierzgała nogami. Nagle coś mu przyszło na myśl i postawił ją na podłodze. - Czy to miałaś na myśli, mówiąc, że przez rok byłaś żoną Kevina? Czy to prawda? - Dosyć tej zazdrości, głuptasie! - krzyknęła Karen, marszcząc brwi. Nadal jednak była w dobrym humorze. Popchnął ją na łóżko; padła na plecy, a on położył się na niej i ją całował. Pomyślał, że wszystko jest na dobrej drodze i nie wolno tego popsuć. Musiał jednak zdobyć się na wielki wysiłek, by z łóżka przepędzić widmo przeklętego Kevina. SOBOTA Jaime czuł ciepłe dłonie Dubois na swojej głowie, ale zanim zamknął oczy, spojrzał na gobelin. Postacie nabrały życia, a Jaime ierował wzrok na Boga złego. Stary mistrz z Taull nadał mu siłę, witalność, moc. Bóg patrzył na niego! Wznosił swój groźny miecz, a w lewej ręce trzymał dwoje ludzi, nagich, kruchych. Adam i Ewa - a może Pedro i Korba - wydawali się przestraszeni i usiłowali się wzajemnie chronić. Bóg hieratyczny, niewzruszony, daleki, zdawał się wykrzywiać wargi. Jaime dostrzegł, że był to złośliwy uśmiech pełen okrucieństwa. Odwrócił wzrok, obawiając się, że to przestroga dla niego, ale zaraz obrazy i myśli mu się zmąciły. Został rzucony w przeszłość. Bitwa miała się zaraz rozpocząć. Krzyżowcy Simona de Montfort wyszli z Muret, kiedy zza chmur nieśmiało wyjrzało słońce. Po przekroczeniu mostu na rzece Loja wojsko krzyżowców podzieliło się na dwie kolumny jadące w zwartym szyku. Mniejsza licząca około trzystu rycerzy, skierowała się na zachód, gdzie znajdowały się milicje tuluzańskie oblegające miasto z pomocą sześciu machin wojennych. Tuluzańczycy zaczęli się cofać przed naporem jazdy, mającej nad nimi przewagę. Druga kolumna, złożona z siedmiuset jeźdźców, ruszyła na północ, zamierzając zaatakować obóz aragoński z lewej flanki. Wkrótce podzieliła się ona na dwie grupy: jedna jechała na spotkanie z wojskami Pedra, druga okrążała obóz z lewej strony. Obóz katalońsko-aragoński był usytuowany wyżej, stamtąd teren obniżał się w stronę miasta Muret, położonego w widłach rzek Garonny i Loji. Z prawej strony znajdował się obóz hrabiego Tuluzy. Między nim a wrogiem rozciągało się szczere pole poprzecinane strumyczkami, powstałymi po niedawnych deszczach. Rosła tam rzadka trawa i nieliczne krzaki, a w niektórych miejscach wisiała niska mgła ograniczająca widoczność. W głębi rysowały się mury miasta. A po środku trzy groźne kolumny rycerzy krzyżowych z powiewającymi na wietrze białymi sztandarami z długim czerwonym krzyżem. Na niebie białe obłoczki mieszały się z szarymi chmurami. Oddział Ramóna Rogera I, porywczego hrabiego Foix, ruszał już do ataku na wroga zagrażającego tuluzańczykom i ich machinom wojennym. Hrabia rwał się do walki i udzielenia pomocy sojusznikom i nie czekał, aż zbiorą się wszystkie wojska będące pod jego rozkazami. Jazda z przedniej straży jechała kłusem, a z tyłu galopowali pozostali, żeby dogonić główny oddział. Piesi zaś musieli biec ze swymi lancami i pozostawali coraz bardziej w tyle za jeźdźcami. - Naprzód! - krzyknął Pedro, kierując swego rumaka na wroga. Miguel de Luisian, niosący sztandar królewski - cztery ukośne krwistoczerwone pasy na żółtym tle - jechał u jego boku. Hug de Mataplana i pozostali rycerze podążali za nimi. Pedro zauważył, że Francuzi jechali wolno i ostrożnie, obserwując ruchy swoich sojuszników, którzy spinali ostrogami konie i znajdowali się już ponad obozem. Król Pedro zatrzymał swoją grupę i stanął w strzemionach, by zobaczyć, czyjego wojsko jest już gotowe, ale kolumna jeszcze się nie sformowała i nadal dołączali do niej spóźnieni jeźdźcy. W obozie panował gorączkowy ruch jak w zaatakowanym mrowisku: bezładny tumult, rżenie koni, bieganina pieszych szukających swoich oddziałów, szczęk oręża mieszający się z pytaniami, przekleństwami i krzykami w różnych językach. Dwóch katolickich księży, każdy z dwoma ministrantami, niosącymi srebrne naczynia, kropiło święconą wodą wyruszających na bitwę. Pedro ocenia! sytuację. Podział kolumny krzyżowców na dwie grupy zmuszał go do walki na dwóch frontach, a to zapowiadało poważne niebezpieczeństwo i uzależniało od wsparcia trzeciej sojuszniczej kolumny dowodzonej przez hrabiego Ramóna VI, z którym się właśnie pokłócił i który wycofał się do swego obozu. Ta perspektywa niepokoiła Pedra. Nie mógł zostawić żadnego spóźnionego jeźdźca, każdy był potrzebny. Odważnemu hrabiemu Foix spieszno było do walki i nie zwalniał marszu, w wyniku czego jego tylna straż była rozproszona. Tymczasem tuluzańska piechota, porzuciwszy machiny wojenne, zaczęła biec w stronę oddziału Foixa, szukając ratunku przed krzyżowcami. Pedro przeklinał w duchu zarówno tchórzy pochowanych w swoich namiotach, jak i tych, którzy podejmowali nadmierne ryzyko. Jedni i drudzy byli jednakowo niebezpieczni. Była to jedna z niedogodności zaimprowizowanego tworzenia wojska z ludzi o różnym pochodzeniu, którzy muszą przez pewien czas walczyć razem, by się wdrożyć do dyscypliny. - Pospieszcie się ze sformowaniem szyku! - krzyknął Pedro i gestem dał znak swoim towarzyszom, że ruszają dalej. Przedtem jednak zwrócił się do hrabiego Cominges. - Cominges, wy będziecie dowodzić strażą tylną i spóźnionymi rycerzami. I jeśli hrabia Tuluzy nie przybędzie szybko w sukurs, brońcie mojej lewej flanki przed krzyżowcami. - Hrabia Foix zostawia w tyle swoich pieszych i wielu jeźdźców - ostrzegł króla galopujący obok niego Miguel de Luisian. - To nierozważne wkraczać do walki bez wsparcia pieszych oszczepników, kiedy piechota krzyżowców jest wprost przylepiona do ich koni. - Mimo to nie możemy go zostawić - odrzekł Pedro. - Jeśli nie zmniejszymy dystansu od niego, główna francuska kolumna zaatakuje go z lewej flanki i rozgromi. - Ale to znaczy, że zostawimy w tyle naszych własnych oszczepników oraz jeźdźców z grupy hrabiego Cominges - odezwał się Hug de Mataplana. Ryzykujemy wtedy, że Cominges nie zdoła powstrzymać trzeciej grupy krzyżowców i nasza kolumna zostanie jednocześnie zaatakowana w środkowej części i z lewej flanki. - Dobrze o tym wiem, Hug - odrzekł Pedro - ale nie ma innej rady, tylko trzeba chronić oddział Foixa przed oskrzydlającym atakiem krzyżowców. Jeśli utracimy lewe skrzydło naszego wojska, którym dowodzi Ramón Roger de Foix, bitwa będzie bardzo trudna. Zbliżymy się na tyle do środkowej kolumny francuskiej, by ona nie odważyła się zaatakować Foixa. - Wtedy uderzą na nas, a grupa, którą dowodzi Cominges, nie zdąży do nas dotrzeć - powiedział Hug. - Poza tym lewa kolumna uderzy na naszą tylną straż. Sytuacja nie jest przyjemna - dodał Miguel. - Niech Bóg ma nas w swej opiece. - Będzie, co Bóg zechce - odrzekł Pedro II. Miguel przeżegnał się, a Hug, który, mimo trudnej sytuacji, nie tracił poczucia humoru, powiedział złośliwie: - Od czasu mszy, obserwowałem was przez cały czas, Miguel i stwierdziłem, że nie zdążyliście jeszcze zgrzeszyć. Nie ma więc potrzeby, żebyście ciągle się żegnali. - Czynię to z myślą o waszej czarnej duszy - pospieszył z ripostą Miguel. Hug wybuchnął śmiechem. Pedro powiedział cicho, jakby chciał przekonać samego siebie: - To nie jest samobójstwo. To sąd Boży. - I odmówił krótką modlitwę: - Panie, dobry Boże, poddaję się twemu wyrokowi. Zmiłuj się nade mną. Hrabia Foix, który się znajdował w odległości zaledwie sześciuset metrów od wroga, nadchodzącego z prawej strony, stanął w strzemionach i krzyknął: Za Foix, za Okcytanię, za króla Pedra! Jego rycerze powtórzyli okrzyk z całych sił, wznieśli w górę miecze i ruszyli do ataku na kolumnę krzyżowców i tym samym zmusili Pedra i jego oddział do zwiększenia tempa. Krzyżowcy w zwartym szyku uderzyli, ale nie najazdę Foixa, lecz na tuluzańczyków, tak że ci znaleźli się między krzyżowcami a oddziałem Foixa. W krótkiej chwili uciekający tuluzańczycy i rycerze Foixa pomieszali się, podczas gdy wróg atakował. Krzyki, szczęk oręża i rżenie przestraszonych koni; ważyły się losy pierwszej bitwy. Główna kolumna Simona de Montfort posuwała się do przodu i nie wyglądało na to, że zaatakuje wprost jazdę Foixa. Rycerze Pedra jechali nadal kłusem; od krzyżowców dzieliło ich tylko pięćset metrów. Pedro kazał zwolnić i konie poszły stępa. Król miał nadzieję, że jadący za nim hrabia Cominges niebawem do nich dołączy. Tymczasem oddział Ramóna Rogera I ponosił największe koszty; zamieszanie i bezład wśród wojsk sojuszniczych były ogromne. Jeźdźcy wpadali na tuluzańską piechotę, byli niezdolni do skoordynowanego działania i podjęcia kontrataku. Francuzi w zwartym szyku, zręcznie cięli mieczami, a ich piechota, posługując się oszczepami zdołała zwalić z koni sporo jeźdźców z oddziałów sojuszniczych. Kilku rannych rycerzy zaczęło się wycofywać z bitwy, a inni ustępowali pola pod naporem krzyżowców. Jedna trzecia jazdy Foixa już poległa; straty krzyżowców były niewielkie. Mieczami utorowali sobie przejście wśród broczącej krwią i uciekającej piechoty i stawiającej opór jazdy. Tymczasem oddział króla dzieliło od wroga około czterystu metrów. I wtedy stało się. Na nic się zdało męstwo Foixa. Jego jeźdźcy zaczęli się cofać. W owej chwili wielka wrzawa podniosła się wśród Francuzów. Wiwaty z powodu zwycięstwa? Nie. Oni atakowali. Uderzyli na nich. W wyniku tak szybkiej porażki Foixa Pedro znalazł się w bardzo trudnej sytuacji. Musiał walczyć z głównymi siłami wroga, który atakował go z przodu. Oczekiwał uderzenia z prawej flanki pierwszej kolumny krzyżowców, która właśnie rozbiła oddział Foixa, trzecia zaś kolumna szykowała się do zaatakowania go z tyłu i z lewej strony. Jeśli Ramón VI z swymi rycerzami natychmiast nie włączy się do walki, Pedro będzie zgubiony. Król czuł przyspieszone bicie serca i ucisk w gardle. Był w sytuacji zbyt trudnej, by atakować i znajdował się zbyt daleko od piechoty i oddziału hrabiego Cominges, choć ten zbliżał się galopem. Co robić? Wycofać się na linię łuczników? Za późno. Jeśli zrobią zwrot, będą mieli za plecami jazdę wroga. Czasu starczyłoby tylko na to, by zmienić kierunek i nie pozwolić się dopaść. I nawet jeśli większości jeźdźców uda się uciec, Francuzi wybiją pieszych oszczepników, którzy znajdowali się pośrodku. Poza tym było bardzo prawdopodobne, że jego własna jazda, cofając się, zderzy się z tymi, którzy są z tyłu i że powstanie jeszcze większy zamęt. Bóg go sądzi. I będzie tak, jak On chce. Jak nakazuje tradycja sądu Bożego, Pedro stoczy walkę wręcz z wrogiem na śmierć i życie. - Rycerze! - krzyknął unosząc miecz. - Za Okcytanię, Katalonię, Aragonię! W imię Boga! I ruszyli galopem, z wielkim krzykiem. Miguel, Hug i inni rycerze króla oddalili się od Pedra, by chronić go przed pierwszym uderzeniem, które natychmiast nastąpiło. Szczęk toporów i mieczy uderzających w żelazo mieszał się z krzykami i przekleństwami, powodując ogłuszający hałas. Pewien krzyżowiec przedarł się przez pierwszą linię, na prawo od Pedra; chyba był ranny, bo miał niepewne ruchy i zapewne stracił czujność. Pedro wymierzył mu oburącz, z góry na dół, cios mieczem, którego tamten nie mógł odparować i żelazo wbiło się między hełm i czoło, rozcinając nos i usta. Niebieskie oczy mężczyzny rozszerzyły się ze zdumienia, miecz wypadł mu z rąk, a on sam odchylił się do tyłu. Pedro spiął swego konia, który skoczył do przodu, jednocześnie zadając cios w plecy krzyżowca, z którym walczył Hug i który po wymianie ciosów, był już w kiepskim stanie. Krzyżowiec zgiął się w pół, a Hug uderzył go mieczem W szyję, rozrywając kolczugę. Bez jęku krzyżowiec spadł z konia w dziwnej, zgiętej pozie, a z jego rany potoczyły się krople krwi. Dalej, po prawej stronie Guillem de Montgrony, młody rycerz z insygniami królewskimi ustępował pod naporem kilku wrogów. Obok niego Gomes de Luna zwalił z konia Francuza. Trzech krzyżowców zachodziło Gomesa od tyłu, chcąc zabić króla. Pedro ruszył do przodu i krzyknął: - Pomocy dla Guillema! Miguel, Hug i kilku innych rycerzy, którzy nigdy nie oddalali się od Pedra, podążyło za nim. Za późno. Guillem i Gomes padli pod gradem ciosów. - To nie jest król Pedro! - krzyknął jeden z krzyżowców, który zdawał się dowodzić oddziałem. - Król jest starszy i bardziej korpulentny. - Chcecie króla? To go macie! - krzyknął Pedro, tnąc jednocześnie mieczem jednego z jeźdźców, którzy zaatakowali Guillema. Ten zdążył się zasłonić tarczą. - Boże mój, on oszalał! - zawołał Miguel, nacierając na drugiego krzyżowca znajdującego się na lewo od Pedra. Hug nadjechał z prawej strony i zaatakował jeźdźca, zmierzającego ku królowi. Francuzi szukali króla Pedra i oto go znaleźli. Pedro galopował za swym przeciwnikiem, który tarczą odparował już trzy ciosy. Krzyżowiec odzyskał dobrą pozycję i zamierzył się na króla mieczem, wywijając nim nad głową. Pedro uskoczył w tył, by uniknąć ciosu, i natychmiast potem ruszył do przodu z wyciągniętym mieczem. Wykorzystał to, że jego przeciwnik na moment się odsłonił i ugodził go w bok, ale nie zwalił go z konia. Krzyżowiec zwinął się z bólu, ale zaraz zaatakował. Pedro zasłonił się tarczą, ale przeciwnik, choć osłabiony, wymierzył mu cios i mimo hełmu, zranił go w głowę. Głowa Pedra opadła, a on poczuł rozdzierający ból. Zdobył się jednak na najwyższy wysiłek i ugodził, choć za słabo, przeciwnika w rękę trzymającą tarczę. Pedro szykował się do następnego ciosu, kiedy jego przeciwnik padł do przodu; to Miguel zadał mu głęboką ranę w żebra. Następnie Miguel stanął między Pedrem a Francuzami, którzy zbliżali się ku nim w wielkiej gromadzie. - To zasadzka, chcą was zabić, panie. Usuń się w bezpieczne miejsce w straży tylnej. Francuzi was rozpoznali i idą po was. Pedro był zmęczony jak nigdy dotąd, a płynąca krew nie pozwalała mu widzieć na lewe oko. - Nie, mój dobry Miguelu, to jest sąd Boży. - Pomocy dla króla! - krzyknął Miguel donośnym głosem. Hug, który właśnie rozprawił się ze swoim wrogiem, stanął u boku Aragonczyka. Wtedy inny krzyżowiec ciął go mieczem w głowę. Krew zaczęła mu spływać z czoła Huga. Rycerz jednak skoczył na swym koniu do przodu i ostrzem miecza ugodził przeciwnika w pierś. Krzyżowiec rozpostarł ramiona i padł do tyłu. Drugi przeciwnik, trzymając oburącz miecz, zamierzył się na Huga, który z wielkim trudem zdołał zasłonić się tarczą; stracił równowagę, ale zadał cios krzyżowcowi, który się poddał. Hug zbytnio się odkrył i kiedy kontratakował Francuza, ten zranił go w bark. Miecz Huga upadł na ziemię, ale zdołał zasłonić się tarczą przed następnym ciosem. Próbował chwycić swoją maczugę, przytroczoną do siodła, ale nie mógł jej dosięgnąć. Pedro spiął konia, dojechał z tyłu do Huga i zagłębił miecz w twarzy krzyżowca. Krew obryzgała bladą jak ściana twarz Huga, którego ramię zwisało bezwładnie. - To dla mnie zaszczyt mieć króla za ochronę. - Hug miał jeszcze siłę żartować. - Dziękuję, panie. - Wycofajcie się, Hug - powiedział Pedro. - Nie, panie. Nie opuszczę was na polu bitwy - odrzekł Hug, próbując jeszcze raz dosięgnąć maczugi. Jego rana obficie krwawiła, a maczuga upadła na ziemię. - Odejdźcie, Hug. Tutaj tylko przeszkadzacie, a ja was będę jeszcze potrzebował w następnych wojnach. Rozkazuję wam, zaklinam na wasz honor i wierność, którą mi przysięgliście! - Niech Bóg dobry nad wami czuwa, panie - powiedział Hug, i z trudem utrzymując się w siodle, skierował się w stronę obozu. Pedro znajdował się w krytycznej sytuacji. Około dwudziestu krzyżowców rzuciło się na króla, któremu zostało tylko pięciu rycerzy. Grupa licząca około dwudziestu pięciu jeźdźców pod wodzą Dalmau de Creixeilla usiłowała przyjść mu z pomocą, ale nieprzyjacielska jazda i piechota, atakująca ich długimi kopiami, uniemożliwiała im to. - Wycofaj się do tylnej straży, panie! - krzyknął znów do króla Miguel. - Szybko, don Pedro. Zanim nas okrążą. Były to jego ostatnie słowa. Jeden krzyżowiec rozwalił mu głowę toporem, a drugi zagłębił miecz w jego brzuch, poniżej tarczy. Miguel padł twarzą na ziemię. Pedro spiął swego konia i zamierzył się mieczem na jednego z oprawców Miguela. Trafił jednak w szyję jego konia, który padł na kolana. Pedro szybko podniósł miecz i ranił niezbyt głęboko jeźdźca w pierś. Ledwo zdążył zasłonić się tarczą przed ciosem wymierzonym przez drugiego jeźdźca. Uniósłszy oburącz miecz ugodził w pierś rannego krzyżowca; mężczyzna i koń osunęli się na ziemię. Pedro poczuł wtedy uderzenie i ostry ból w prawym barku; ręka, w której trzymał tarczę, zwisła i tarcza upadła na ziemię. Prawie natychmiast straszliwy ból przeszył mu bok; pieszy żołnierz ugodził go oszczepem. - Boże mój! - szepnął, stracił równowagę i spadł z konia. I właśnie w owej chwili nadjechali jego rycerze i odparli krzyżowców. Pedro nie stracił przytomności. Niedaleko leżał na ziemi Miguel, jego przyjaciel ze swą gęstą jasną brodą i niebieskimi otwartymi oczami. Patrzył w niebo, ale go nie widział; miał zakrwawione, głęboko rozcięte czoło, po którym płynęła strużka, jeszcze niedawno czystej wody, teraz krwi - pomyślał Pedro. Pedro wiedział, że jego rany są śmiertelne. Bóg go osądził i skazał. Tam, w górze, jego rycerze jeszcze walczyli, wyrąbując wolną przestrzeń, która go chroniła i widział, jak padają jeźdźcy pojednej i drugiej stronie. I chciał do nich krzyknąć, że wszystko jest stracone, żeby się wycofali. Że sąd Boży już się odbył. Ale nie mógł powiedzieć ani jednego słowa. Chciał, żeby zaprzestali walki, wiedział, że jego rycerze raczej zginą niż go opuszczą, chociaż bitwa była już przegrana. Lęk, który ta myśl w nim budziła, był większy niż ból od ran. Popełnił błąd, nie słuchając rad Ramóna VI. Pobłądził, prowadząc swych ludzi do walki w otwartym polu. Działał nierozważnie i ponosi za to odpowiedzialność. Chciał jednak być sądzony przez Boga, aby skończyć z tymi straszliwymi wątpliwościami, nawet kosztem życia. I Bóg go skazał. Teraz jednak rozumiał, że nie tylko on poniósł karę za swój grzech, lecz także jego rycerze. Ludzi, którzy byli mu wierni, spotyka ten sam los. Łzy trysnęły mu z oczu. Był szaleńcem opętanym przez miłość do kobiety, dla niej sprzeciwił się woli Boga i z jej powodu szukał swego przeznaczenia na polu bitwy. I spotkał je. Jego przeznaczeniem była śmierć. Czuł dwa bóle w piersi; ból fizyczny od rany i ból duchowy. Nie wiedział, który z nich jest bardziej dotkliwy, ale oba go zabijały. Zaraz straci przytomność. Śmierć wyzwoli go od bólu fizycznego. Ale jak ucieknie przed lękiem, bólem swej duszy? - Panie Boże, wybacz mi to, co zgotowałem moim ludziom. - Resztką sił Pedro odwrócił się i spojrzał w niebo. Prawie nie słyszał bitewnej wrzawy. Tysiące obrazów przebiegało mu w głowie. Dzieciństwo, wojny, miłości i miłostki, Korba. - Panie, dobry Boże, miej pieczę nad moją ukochaną Korbą, nad moimi poddanymi i moim synem. Po niebie płynęły nadal szare i białe chmury. Wzrok mu się zamglił i ujrzał postacie walczących jak na zwolnionym filmie, ujrzał wokół siebie makabryczny taniec szkieletów. - Panie, dobry Boże wybacz mi. Nagle przez chmury przedarł się słaby promyk słońca. Pedro ujrzał jasny blask idący z nieba. Światło stało się jeszcze jaśniejsze i zbliżyło się do niego. I poczuł, że nie jest sam, że w tym świetle jest ktoś. Miłosierny głos mówił mu, że dobry Bóg mu wybaczył. Pedro poczuł spokój. - Cykl się zamknął - powiedział Dubois, zdejmując ręce z jego głowy. Jaime powoli uświadamiał sobie, gdzie się znajduje. Dubois zaczął mówić: - Teraz musi pan się spotkać z samym sobą. Będę się modlił w swojej celi; proszę przyjść, jeśli będzie mnie pan potrzebował. Skierował się do wyjścia, zostawiając go samego w podziemnej kaplicy. Jaime leżał na wąskim tapczanie i patrzył znów na gobelin z podkową katarów, z jego postaciami i bogami, dziwnie prymitywnymi, teraz nieruchomymi. Bóg dobry, Bóg zły byli na nim, spokojni, ale zasłonięci tajemną mocą i pełni znaczeń, których Jaime nie mógł do końca rozszyfrować. Zauważył, że ma wilgotne oczy i policzki, i uświadomił sobie, że płakał, kiedy płakał Pedro. Przeżył własną śmierć, a zanim umarł, doznał męki i oskarżał samego siebie. Bardzo współczuł Pedrowi. Współczuł sobie. Rycerzowi, królowi, który wierzył w Boga, osądzającego stworzone przez siebie istoty, nagradzając sprawiedliwych życiem doczesnym i karząc śmiercią tych, co pobłądzili. Użalał się nad losem człowieka, który oddał wszystko za miłość kobiety: własne życie, życie swoich rycerzy i przyjaciół, swoje królestwo, a także swoją duszę. Był pewny, że ta dawna historia powtarza się obecnie i że on doświadcza tego samego co Pedro, kiedy w nocy przed bitwą czuwał ze swym orężem i modlił się do Boga. W poniedziałek, jeśli wszystko będzie gotowe, będzie musiał zobaczyć się z Davisem i przekonać go, udowodnić mu, że w Korporacji istnieje spisek i że niektórzy z najwyżej postawionych pracowników mają udział w morderstwach. Jeśli mu się to nie uda, „Strażnicy” dowiedzą się, że on jest ich wrogiem i jego życie nie będzie warte złamanego grosza. Będą starali się go zabić. A także zabić Karen. Czuł, że przeżycie, jakiego właśnie doświadczył, nie jest przestrogą, lecz powiadomieniem, że jest coś złego. On jednak, jak Pedro, nie miał innego wyjścia. Spojrzał na postać Boga dobrego. - Panie, dobry Boże - zaczął się modlić. - Daj mi odwagę, daj mi zwycięstwo. Jaime wszedł do celi Petera Dubois. Ujrzał go modlącego się, na stojąco, z księgi opartej o pulpit. Był to zwykły pokój o powierzchni dwudziestu metrów, o białych ścianach, umeblowany nader skromnie, co kontrastowało z wystrojem reszty domu. Drewniane łóżko, stół, dwa krzesła, półki z książkami. Nie było okien, tylko świetlik w dachu, rozjaśniający kącik w głębi, gdzie na pulpicie leżała stara księga. Jaime domyślał się, że był to Nowy Testament, Ewangelia świętego Jana, dla katarów księga miłości, wola Boża wyrażona przez Jezusa Chrystusa. - Dzisiaj przeżyłem własną śmierć - odezwał się Jaime do Dubois, gdy usiedli na krzesłach. - Ciało, które stworzył diabeł, umarło - odpowiedział Dubois z uśmiechem. - Pana prawdziwe, duchowe ja jest tutaj, ze mną. Nigdy nie umarło. - Widziałem, jak cierpiało i ginęło wielu ludzi z mojej winy. To wspomnienie mnie strasznie dręczy. - Uświadomienie sobie szkód, jakie wyrządziliśmy innym, jest częścią postępu, jaki się w nas dokonuje. - Głos Dubois był łagodny i napawał Jaimego spokojem. - Nie może pan zmienić przeszłości, Jaime. Musi pan po prostu nauczyć się być lepszym w przyszłości. - Miałem poważne wątpliwości, czy droga, na którą wkroczyłem, była sprzeczna z wolą Boga. Oddałem się pod osąd Boga, walcząc w bitwie na pierwszej linii. A On ukarał mnie za moje błędy i wydał wyrok skazujący. - To oczywiste, że pan się mylił. Ale poddał się temu sądowi. Jak pan mógł myśleć, że Bóg dobry zgodzi się na to, że pan wraz z innymi pójdzie na śmierć, po to tylko, żeby On pana osądził? Broń, wojny, bitwy i nagła śmierć są dziełem ducha złego, którego można nazwać diabłem i który pochodzi od Boga złego. I jeśli to jest dla pana łatwiejsze, może pan go nazwać Naturą, z jej wielką mocą twórczą oraz siłą destrukcji i okrucieństwa. Pedro II stawił się przed sądem Boga dobrego. A On go nie potępił. - Peter, mówi pan, że broń i bitwy są dziełem diabła. Teraz jestem w takiej sytuacji, że muszę stawić czoło ludziom. I jeśli zwyciężę, wyrządzę im zło. A może nawet któryś z nich umrze. Jeśli jednak przegram, oni pozbawią mnie życia. A wszystko z powodu wojny, którą wy wypowiedzieliście „Strażnikom Świątyni”. Czy nie stoi to w jaskrawej sprzeczności z waszą wiarą? - „Strażnicy” posługują się fizyczną przemocą i morderstwem w imię swego Boga. Są w błędzie. Człowiek zrodził się z prymitywnego i okrutnego zwierzęcia stworzonego przez demona, Boga złego, ale w swoim wnętrzu ma duszę czystą, stworzoną przez Boga. I człowiek wspaniale ewoluuje poprzez swoje kolejne wcielenia w kierunku dobroci, porzucając na tej długiej drodze swe zwierzęce okrucieństwo. Jest tylko jeden Bóg, Bóg dobry, który na końcu czasu przyjmie dusze ludzkie do swego królestwa. - Dubois mówił łagodnie, a jego oczy utraciły surowość i hipnotyzującą groźbę, jaką Jaime zawsze w nich widział. Teraz czuł się dobrze z tym mężczyzną o siwej brodzie. - Jednakże każdy człowiek ma własne wyobrażenie Boga, zależnie od stopnia swojej ewolucji. I swego Boga poznaje psychologicznie. W dawnych czasach bogowie domagali się ofiar z ludzi. Ale nigdy tego nie żądał Bóg dobry, lecz tylko brutalna i okrutna Natura ludzi. - Bóg dobry nigdy nie żądał morderstw, kradzieży, zemsty, oszustwa ani gwałtu, choć są ludzie, którzy takie czyny usprawiedliwiają, powołując się na Niego. Jednakże wierzenia także ewoluują i przystosowują się do potrzeb człowieka znajdującego się najbliżej Boga dobrego. Proszę przeczytać Stary Testament. To, co Kościół katolicki robił przed ośmioma wiekami, dzisiaj zdjęłoby grozą jego wyznawców. Przeszedł ewolucję stał się bardziej miłosierny, bardziej czysty. My, katarzy, także się zmieniliśmy, bo nasza religia, choć szukała Boga dobrego, też nie była doskonała. W XIII wieku wierzyliśmy, że Pan żąda od nas, byśmy pozwolili się prześladować, ograbiać, palić na stosach; byliśmy w błędzie. Nasi wyznawcy powinni przeciwstawiać się tym, którzy chcą szerzyć nietolerancję i wsteczne wierzenia, właściwe Bogu złemu. Tyle tylko, że w miarę możliwości, należy unikać stosowania przemocy wobec innych. - A co pan powie o uwodzeniu i seksie? - Jaime wiedział, że Dubois się domyśla, dlaczego o to pyta. - Czy jest to broń dozwolona w walce? - Ja złożyłem ślub czystości. Ale nasi wierni tego nie robią. Seks jest dobry, umożliwia narodziny i wcielenie duszy. Niesie też ze sobą miłość, która jest największą cnotą człowieka. Ale trzeba z niego korzystać ostrożnie, nie dlatego, że jest grzechem, ale dlatego, że może sprawiać komuś cierpienie. Jeśli się nie robi krzywdy innym ani samemu sobie, seks jak każda inna rzecz w naszym świecie jest owocem Natury. Albo demona, jakby powiedziano dawno temu. Nie powinien służyć za broń, ale też nie należy posługiwać się żadną inną bronią. Kiedy Jaime wszedł do salonu, Karen i Kevin stali z papierami w ręku i prowadzili gorącą dyskusję, a Tim słuchał jej, siedząc na krześle. Na stole piętrzył się stos dokumentów i stał włączony laptop. Na podłodze leżała masa teczek. Jaime nie widział Kevina od czasu incydentu, który miał miejsce w tym salonie i na tej sofie. Widząc go z Karen, poczuł ukłucie w sercu i obudziły się w nim gwałtowne uczucia. Nienawidził tego osobnika i odruchowo zacisnął pięści i szczęki. Chyba siedział w nim diabeł lub Natura, jakby powiedział Dubois. Cokolwiek to było, śmiertelnie nienawidził tego człowieka. Z trudem się opanował i pozdrowił obecnych: - Dobry wieczór. - Dobry wieczór - powtórzyli Karen i Tim. Kevin patrzył na niego wyzywająco, z zaciśniętymi ustami, nie odpowiadając na pozdrowienie; w nim także musiał siedzieć jego własny diabeł. Oczy Karen zabłysły na jego widok, posłała mu zachwycający uśmiech i porzuciwszy rozmówców i papiery, pospieszyła mu na spotkanie. Pocałowała go w usta i wzięła za rękę. Jaime poczuł wielką ulgę, mięśnie mu się rozluźniły. Karen była z nim, Kevin przegrał. - Jak ci poszło? - zapytała. - Zamknąłem cykl. - Rozmawiałeś z Dubois? - Zrobimy trochę kanapek i wyjdziemy do ogrodu. Musisz mi wszystko opowiedzieć. - Nie żegnając się z nikim, pociągnęła Jaimego do kuchni. Było piękne słoneczne popołudnie. Poszli na trawnik obrzeżony drzewami i azaliami. Postawili talerz z kanapkami i napoje na ogrodowym stole, w pobliżu basenu, a Karen poprowadziła go w miejsce, skąd widać było dolinę San Francisco i góry. Mimo lekkiej mgły widok był wspaniały. - Opowiedz - poprosiła. Opowiedział jej o tym, co przeżył parę minut temu i zakończył relacją o swojej śmierci i o bólu, jakiego doznał, widząc jak wielu ludzi zginęło z jego winy. - Mogę już zapoznać się z oficjalną historią? - zapytał na koniec. - Tak, ale prawdziwa historia to ta, którą już znasz. Wersje zwycięzców nie powinny cię obchodzić. - Ale i tak mam dużo pytań. - To, co napisano w książkach jest bardzo podobne do twojej relacji, ale Dubois mógłby lepiej odpowiedzieć na to pytanie. Właśnie wyszedł do ogrodu. Karen zawołała starca, który usiadł przy stole. - Przeżył pan bitwę pod Muret dokładnie tak, jak to jest opisane w podręcznikach historii. - Dubois nadal się uśmiechał. - Zdumiewająca jest dokładność pana wspomnień. - Miguel zginął razem ze mną. Ale co się stało z moim przyjacielem Hugiem? - Hug, jak mu rozkazał król, opuścił pole bitwy. Jego giermek i jego rycerze zdołali doprowadzić go w bezpieczne miejsce, potem zabrali go do Tuluzy, ale jego rany były bardzo ciężkie i zmarł po dwóch dniach. Poza lekkim smutkiem, Jaime nie czuł większych emocji. Ricardo żył i cieszył się dobrym zdrowiem. Przeżywając na nowo bitwę, doznawał gwałtownych uczud, ale teraz wydawało mu się to lekcją historii średniowiecza. - Co się stało z resztą moich rycerzy? - Wszyscy właściwie zginęli. Otoczeni przez wrogów pozwolili się zabijać, jeden po drugim. Stanęli kołem, broniąc ciała swojego króla. Potem krzyżowcy rozebrali trupy szukając klejnotów. Kiedy przybył Simon de Montfort, by zobaczyć króla, ten leżał nagi z licznymi ranami na ciele, ale tylko jedna, na żebrach, była śmiertelna. Rozpoznali go po wysokim wzroście. Mówią, że dowódca krzyżowców płakał, widząc go w takim stanie. - Reszta wojska rozpierzchła się po śmierci Pedra, pozostawiając rycerzy strzegących ciało króla. Hrabia Tuluzy Ramón VI, czyli ja (przykro mi) nie pojawił się nawet ze swymi rycerzami na polu bitwy. Jego syn Ramón VII, który obserwował bitwę z daleka, tak ją opisuje: „Hałas był taki, jakby las wyrąbywano siekierą”. Hrabia Tuluzy wycofał się ze swoim synem do miasta, skąd wkrótce potem udał się na wygnanie wobec naporu krzyżowców. Wiele razy tracił i odzyskiwał swoje hrabstwo, udowadniając, że jest mistrzem intrygi i sprytnym politykiem, choć nie wielkim wojownikiem. W końcu, po wielu latach jego syn Ramón VII odzyskał definitywnie Tuluzę, ale już jako wasal francuskiego króla. - A co się stało z synem króla Pedra? Czy kontynuował wojnę swego ojca? - Nie. Jaime I miał pięć lat, kiedy zginął jego ojciec. Parę miesięcy wcześniej osierociła go także matka. Maria de Montpellier zmarła w Rzymie, a on został oddany pod opiekę mistrza templariuszy w Aragonii. Jego królestwo było ogromnie zadłużone, on małoletni i wdzięczny papieżowi, że go uwolnił od Simona de Montfort. Jaime zrezygnował ze swych praw do Okcytanii, pozostawiając wolne pole królowi francuskiemu, jak sobie życzył papież. A swego ojca Pedra II Jaime I tak ocenił: Jeśli stracił życie pod Muret, to z powodu swego szaleństwa. Był jednakże wierny swemu rodowi, postanowił zwyciężyć lub zginąć na polu walki”. Mimo rezygnacji z Okcytanii, nowy król Aragonii wyróżnił się militarnie, zdobywając na Maurach królestwa Walencji i Majorki i kładąc podwaliny pod imperium śródziemnomorskie, które później, za panowania jego następców, umocniło się na Sardynii, Sycylii i w Neapolu, a nawet zdobyło dominia w Grecji. - A co się stało z wodzem krzyżowców? - Simon de Montfort zginął w czasie jednej ze swoich prób podbicia Tuluzy. Kilka tuluzańskich dziewczyn, broniąc miasta przy użyciu małej katapulty, rozwaliło mu czaszkę kamieniem. Jego syn Amauric nie potrafił utrzymać tego, co zdobył ojciec i w końcu udał się na wygnanie do Francji. - A co było z Korbą? - Ja odpowiem na to pytanie - powiedziała Karen. - Korba schroniła się w Tuluzie, gdzie miała rodzinę, a ponieważ była powiązana z hrabią, udała się za nim na wygnanie. Wyznawali wiarę katarską. Nie brakowało starających się o jej rękę. Dama Korba była ceniona nie tylko za swą urodę i inteligencję, lecz także za to, że była panią serca króla Pedra. Stawiało ją to wyżej od innych dam. Po kilku latach wyszła za mąż za szlachcica Ramóna Perelha, z którym miała kilkoro dzieci. Ramón był seniorem Montsegur i wasalem Esclaramondy de Foix, siostry hrabiego de Foix, który brał udział w bitwie pod Muret. Esclaramonda była Dobrą Kobietą i nakazała ufortyfikować Montsegur, aby chronić katarów, którzy uciekli przed inkwizycją. Ramón Perelha troszczył się o Korbę aż do jej śmierci, która nastąpiła w roku 1244 w czasie oblężenia Montsegur. Oficjalna historia mówi, że ponieważ nie chciała wyrzec się swojej wiary, spalono ją na stosie wraz z dwustu czternastoma katarami. Nie jest to jednak pewne, moje wspomnienia są inne. Korba skoczyła z wysokich murów w ognisko, aby umrzeć wolna. - Wiem - powiedział Jaime. - Opowiadałaś mi o tym. - Tak, ale jeszcze nie wiesz wszystkiego. Ton głosu Karen zaniepokoił go. - Jest jeszcze coś? - Tak. Mogłam rozpoznać mego ówczesnego męża. - Karen zrobiła pauzę. - On mnie też rozpoznał. Ty wiesz, kto to. Jak błyskawica przemknęła przez głowę Jaimego myśl. - Kevin! - Tak. Praca przez resztę soboty w Montsegur, potem wiadomość o Kevinie były prawdziwą torturą dla Jaimego. Nie mógł patrzeć na twarz i ruchy tego uwielbianego przez kobiety człowieka, swego rywala. Widok pięknisia i świadomość roli, jaką odegrał w przeszłości, zwiększały w Jaimem wątpliwości, czy zdoła przy sobie utrzymać Karen. Jego miłość rozpaczliwie się nasilała w przeczuciu możliwej utraty. Pocieszało go tylko, że Kevin też nie wyglądał na szczęśliwego, pracował w milczeniu i zdawał się jeszcze gorzej znosić przymusowy wspólny pobyt w wielkim salonie Montsegur. Karen zachowywała się dyskretnie w obecności ich dwóch, ale gdy była z Jaimem w kuchni lub w ogrodzie, starała się udowodnić, że jej czułość jest zarezerwowana tylko dla niego i dla nikogo więcej. Jaimemu było wtedy niezmiernie miło, ale tylko do czasu, kiedy nie musiał wracać do salonu i patrzeć na Kevina. NIEDZIELA Postanowili trochę odetchnąć, bo napięcie nieznośnie wzrastało w miarę zbliżania się poniedziałku. Jaime będzie musiał dostać się do Davisa w taki sposób, by nie zaalarmować żadnego członka sekty. Nie było to łatwe, ale Jaime miał pewność, że mu się uda. Rano pojechali po Jenny, córkę Jaimego, we troje wybrali się na żagle, a potem poszli na obiad do jednej z portowych restauracji w New Port. Jaime i Karen zgodnie stwierdzili, że ranek był cudowny. Po południu odwieźli Jenny do matki i wrócili do Montsegur, gdzie na Jaimego czekała niespodzianka. - Dzień dobry, Berenguer. Cieszę się, że pana widzę. Był to Andrew Andersen, szef departamentu prawnego Korporacji. Przezwyciężywszy zdumienie, Jaime przywitał się z nim, a jednocześnie po głowie przemykały mu różne myśli. To oczywiste! To jedna z brakujących części układanki. Andersen był katarem i być może mózgiem i głównym autorem intrygi, która miała doprowadzić do klęski „Strażników” i utorować drogę katarom. Jaime domyślał się istnienia katara, mającego wielką władzę w firmie; to dlatego Douglas musiał odejść, mimo poparcia wielu wpływowych członków swojej sekty. Ktoś musiał wywrzeć wpływ na Davisa, by powstrzymać presję „Strażników”. I Andersen, ze swoją pozycją w Korporacji, był tym kimś. To chyba on powiedział Karen o zamordowaniu Lindy, bo jego pierwszego, jako głównego prawnika Korporacji, zawiadomiła policja. Jaime z ciekawością przyglądał się wysportowanej sylwetce Andersena. A więc to on był zakonspirowanym, najwyższym przywódcą katarów, to on pociągał za wszystkie sznurki. Zdumiewające! - Mamy spotkanie z Davisem jutro, o dziewiątej. Powiedziałem staremu, że mamy dla niego bardzo ważne informacje - oznajmił Andersen stanowczym tonem. - Będziemy mieli kilka godzin na ich przedstawienie. - Bardzo dobrze. Spróbujemy - powiedział Jaime. Podniosło to go na duchu. Szef departamentu prawnego był znakomitym sojusznikiem, a kwestia dostania się do Davisa została załatwiona. - Czy jest pan zdecydowany pójść do końca? - zapytał Andersen z powątpiewaniem w głosie. - Czy się pan odważy? - Oczywiście - odrzekł Jaime, zachowując pozorny spokój, choć czuł, że godziny dzielące go od bitwy, są już policzone. Tej nocy znów będzie czuwał ze swym orężem, czekając na sąd Boży. PONIEDZIAŁEK Sekretarki jeszcze nie było i Jaime wszedł do pokoju bez pukania. Andersen stał przy oknie i patrzył na mgłę nad miastem. - Gotowy? - zapytał bez wstępów Jaimego. Wyglądało na to, że mu się spieszy. - Tak. - A więc idziemy... i powodzenia. Czekali na windę w nieskończoność, obserwowani przez strażnika. White zazwyczaj przychodził wcześnie, miał do pracy niedaleko. Spotkanie z nim mogłoby być bardzo nieprzyjemne. Jaime nie zamierzał z niczego się tłumaczyć i jego szef mógłby być zaniepokojony. Winda przyjechała pusta, Andersen zbliżył swą kartę do czujnika i kiedy pojawiło się niebieskie światełko, nacisnął guzik trzydziestego drugiego piętra. W kilka sekund dojechali i Jaime uświadomił sobie, że nie może już się cofnąć. Nieważne. Nie miał najmniejszego zamiaru się wycofywać; kości zostały rzucone. Gutierres w nienagannym garniturze i z poważną miną czekał na nich w recepcji. - Dzień dobry, panie Andersen - powitał go uściskiem ręki. - Dzień dobry, panie Berenguer. - I znów uścisk ręki. - Pozwoli pan swoją teczkę? W tym momencie Jaime spostrzegł jak mocno ją ściskał. Znajdowały się w niej wyselekcjonowane informacje, dowody, za które Linda zapłaciła życiem i z powodu których zamordowano ostatnio katara. Nie ulegało wątpliwości, że „Strażnicy” byli gotowi popełnić dalsze zbrodnie, byleby tylko teczka nie dotarła do celu. - Proszę przejść tędy - powiedział Gutierres, wskazując na bramkę, wykrywacz metali, jak na lotnisku. Po dopełnieniu tych czynności zabezpieczających, Gutierres wprowadził ich do sali konferencyjnej, mieszczącej się w północnym skrzydle budynku. Wytworny mahoniowy stół i obrotowe fotele stanowiły całe umeblowanie sali, która wydałaby się surowa, gdyby nie obrazy na ścianach: Picasso, Matisse, Van Gogh, Miro, Gauguin i kilka innych, których Jaime nie umiał zidentyfikować. Jaime nie mógł powściągnąć niecierpliwości i po kilku minutach czekania wstał, by popatrzeć przez okno. Ale w ten deszczowy poniedziałek świat, nawet z rezydencji Davisa, wydawał się mały i szary. - Dzień dobry panom - powiedział Davis mocnym głosem i nie podając ręki swoim gościom, usiadł naprzeciw nich. Wszyscy grzecznie się skłonili. Gutierres usiadł obok Davisa i otworzył notatnik. Davis nie przyniósł ze sobą żadnych papierów. - Andrew, byłoby lepiej, żeby to było warte fatygi. Wiesz, że nie lubię tracić czasu. - Stary miał zgaszony wzrok, wyglądał na zmęczonego. - Wiesz, że szanuję twój czas, ale ta sprawa wymaga, abyś osobiście się nią zainteresował. Znasz pana Berenguera? - Tak, jest podwładnym White’a, prawda? - Tak. - Andrew, to mi się nie podoba. Jeśli mamy mówić o księgowości, to White powinien tu być, żeby posłuchać, podać swoją wersję i, jeśli to konieczne, bronić się. Nie życzę sobie intryg i politycznych gier. Wiesz o tym aż za dobrze. Gus, zawiadom White’a! - Teraz stary mówił energicznie i rozkazująco. Jaime nagle zapomniał o fizycznej kruchości tego człowieka i jego starości. To był Davis, legenda; człowiek z żelaza, który rządził najpotężniejszym na świecie zespołem przedsiębiorstw medialnych. - Chwileczkę, David - spokojnie powstrzymał go Andersen. Posłuchaj najpierw, o co chodzi. Jeśli prosiłem o pilne spotkanie to dlatego, że sprawa jest bardzo ważna i musisz o niej się dowiedzieć bez White’a. A teraz posłuchaj. Potem będziesz mógł skonfrontować Berenguera z White’em, aby ci wyjaśnili, jeśli czegoś nie będziesz rozumiał. - Zgoda - powiedział Davis po dłuższej przerwie, w czasie której zdawał się rozważać słowa Andersena. - Mów, Berenguer. - Panie Davis - Jaime zaczął mówić tonem poważnym i stanowczym. Istnieje bardzo potężna grupa, działająca potajemnie w celu przejęcia kontroli nad Korporacją. - Mam nadzieję, że powie mi pan coś nowego, panie Berenguer - przerwał Davis z sarkastycznym uśmieszkiem. Znam wiele potężnych grup, które od dawna próbują przejąć nad nami kontrolę. A moja ulubiona gra polega na tym, aby do tego nie dopuścić. - Ta grupa jest bardzo dobrze usadowiona w Korporacji, niektórzy jej członkowie zajmują u nas kierownicze stanowiska. - To też nie nowina. - Davis był nadal opryskliwy. - Powie mi pan wreszcie coś, czego nie wiem? - Chodzi o sektę religijną. - Jaime widział zniecierpliwienie Davisa, ale postanowił udawać, że tego nie dostrzega. - Chce ona wykorzystać Korporację do propagowania swej fundamentalistycznej i nietolerancyjnej doktryny. - Zrobił pauzę i stwierdził, że Davis i Gutierres słuchają go już z uwagą. Zabójstwo pana Kurtha oraz osoby, którą pan wyznaczył jako jego następcę w studiach Eagle, są ważnymi etapami ich strategii, a kandydat sekty ma, jak sądzę, największe szansę na objęcie tego stanowiska. Jeśli tym ludziom uda się objąć kluczowe funkcje w firmie, to gdy tylko pozbędą się pana, będą mieli pełną kontrolę nad Korporacją. - Powiedział pan, że Cochrane, wiceprezes studiów Eagle należy do tej sekty? - Teraz oczy Davisa błyszczały, a z jego twarzy zniknęły wszelkie oznaki zmęczenia. Jaime zawahał się przed udzieleniem twierdzącej odpowiedzi, bo oznaczałaby ona bezpośrednie oskarżenie. Spojrzał na Andersena, który nic nie powiedział, ale kiwnął potakująco głową. - Sądzimy, że jest to możliwe. - Mówi pan, że pan sądzi. - Podejrzewa pan, że jeden z najwyższych menedżerów Korporacji jest zamieszany w zabójstwo Kurtha i mówi mi pan, że tylko tak sądzi? Mam nadzieję, że pan ma jakieś dowody. - Jeszcze nikogo nie oskarżam. A przynajmniej nie o zabójstwo. Proszę mi pozwolić, że powiem to, co wiem, potem zobaczymy, co mogę udowodnić. Stary nie odpowiedział, tylko patrzył na Jaimego, ajego oczy rzucały stalowe błyski. Jaime czuł się tak, jakby ominął szczęśliwie pierwszą rafę. Gutierres patrzył na niego wzrokiem bez wyrazu; nie robił nic, żeby go zastraszyć, ale był podobny do prymitywnego wojownika, który czeka na najmniejszy gest swego szefa, by przeskoczyć przez stół, wyrwać mu serce i ofiarować je Davisowi, jakby był Bogiem. Ponieważ Davis milczał, Jaime kontynuował. - Celem sekty jest, jak już powiedziałem, zawładnięcie Korporacją i... - O jakiej sekcie pan mówi? O katarach? Jaime odebrał to pytanie jak policzek. Co Davis wie o katarach? - Nie. Mówię o „Strażnikach Świątyni”. Jest to odgałęzienie dobrze znanej i rozpowszechnionej w naszym kraju religii. Przez całe lata wyciągali z Korporacji wielkie sumy pieniędzy, zawyżając koszty produkcji wielu filmów i seriali telewizyjnych. Potem za te pieniądze kupowali akcje naszej firmy. - Okradali nas! - Teraz twarz Davisa wyrażała oburzenie i niedowierzanie. Jak to mogło umknąć naszym systemom kontroli? - Dzięki zawartej wcześniej umowie między kierownictwem naszego audytu a nabywcami naszej produkcji. Sekta i jej członkowie mają swoje wtyczki w wielu spółkach dostarczających materiały i usługi przy produkcji naszych filmów. I Jaime przeszedł do szczegółów. Sprawa wygląda poważnie, a pan jest księgowym - powiedział surowo Davis, wysłuchawszy Jaimego. - Pan wie, że musi pan udowodnić to, co pan powiedział. Żądam dowodów i to zaraz! Jaime z całym spokojem postawił teczkę na stole i zaczął rozkładać dokumenty. - To jest lista filmów i seriali telewizyjnych, w których wykryliśmy oszustwa finansowe - rzekł, podając Davisowi przez stół dokument. Poczekał chwilę, a stary z niewzruszonym wyrazem twarzy przeglądał listę. Davis bez słowa podał listę Gutierresowi. - A to jest lista przedsiębiorstw, które, jak to sprawdziliśmy, zawierały oszukańcze umowy. Jest ich ponad pięćdziesiąt, a ich właścicielami, których nazwiska podaliśmy na marginesie, są zawsze ci sami osobnicy; jest ich piętnastu, marionetki podstawione przez sektę. I dalej opisywał mechanizm spisku. Na koniec Davis, odłożywszy papiery na stół, spojrzał na Jaimego oczami, które na początku spotkania były oczami zmęczonego starca, a teraz ciskały gniewne błyski. - Czy ma pan jakieś podejrzenia, że prezes departamentu finansowego uczestniczy w tym spisku? - Nie, nie mam. - Dobrze. Wobec tego on się zajmie sprawdzeniem tych danych, które rzeczywiście wskazują na wielką defraudację. Sprawa jest bardzo poważna, a pan sugeruje, że zabójstwo Kurtha jest częścią tego spisku i że uczestniczą w nim wysocy urzędnicy Korporacji. Chcę poznać pana teorię. Chcę wiedzieć, skąd ma pan te informacje i dokumenty nie należące do zakresu pana kompetencji. - Chyba pan pamięta Lindę Americo. - Tak, pamiętam. To dziewczyna, którą w Miami zamordowała banda sadystów. - To było coś więcej niż banda sadystów. Linda była kochanką Daniela Douglasa, szefa audytu produkcyjnego. Była także jego podwładną. On wprowadził ją do sekty „Strażników”. Tu Jaime wyjaśnił szczegółowo, nie ujawniając nazwiska Karen, w jaki sposób Linda uzyskiwała informacje i jak je przekazywała swojej przyjaciółce. - Jaki ma pan w tym wszystkim interes, panie Berenguer - spytał na koniec Davis. - Sekta, jeśli istnieje, może zastosować represje wobec pana i pańskiej przyjaciółki. Dlaczego się pan naraża? Co pan na tym zyskuje? Czy pan chce samotnie wymierzać sprawiedliwość, pomścić śmierć Lindy? Czy pozbyć się White’a i zająć jego stanowisko prezesa audytu? Jaime dostrzegł złośliwość w ostatnim pytaniu starego. - Panie Davis, jestem audytorem i zauważyłem oszustwa finansowe na szkodę przedsiębiorstwa, w którym pracuję od wielu lat. Moim obowiązkiem jest je ujawniać. Co w tym dziwnego? - Tak, oczywiście, to pana obowiązek - odpowiedział Davis z grymasem przypominającym uśmiech. - Ale to nie wchodzi w zakres pana normalnych obowiązków i osobiście pan się naraża na niebezpieczeństwo. - No dobrze. Przyznaję, że byłbym zachwycony, gdyby morderców Lindy spotkała zasłużona kara. - I dodał, powoli ważąc słowa. - A awansu bym nie odrzucił. - Niech się pan tak nie spieszy - uciął Davis z uśmiechem bardziej udanym niż poprzedni. Było widoczne, że odpowiedź mu się spodobała; był to język, który stary rozumiał i do którego był przyzwyczajony. A teraz nie mówmy już o tej sprawie. Chcę pana widzieć o trzeciej po południu. I ciebie też, Andrew. Davis wstał i, nie żegnając się, wyszedł z sali, a za nim Gutierres. - Co słychać cudzoziemcze? - powiedziała z ironią Laura. - Już myśleliśmy, że cię porwała jakaś ładna Angielka. - Wszystko dobrze, a co u ciebie? - spytał Jaime, wchodząc do swego biura. Laura poszła za nim. - Masz tu całą listę osób, które dzwoniły i którym musisz odpowiedzieć. Nie zajrzałeś też do swojej poczty elektronicznej. - Tak, wiem. Byłem bardzo zajęty. - Szef ciągle o ciebie pytał. Masz do niego natychmiast zadzwonić. - Powiedziałem mu przecież, że mój krewny miał wypadek. - Jaime już nie ukrywał swojej niechęci do White’a. - To mu nie wystarcza? - Jak widać, nie. Telefonował mnóstwo razy i pytał, gdzie jesteś. Lepiej zadzwoń do niego. - Nie przejmuj się, Laura. Niedługo się z nim zobaczę. - Jaime był pewny, że na popołudniowym zebraniu Davis skonfrontuje ich ze sobą. Laura przeczytała listę osób, które dzwoniły w czasie jego nieobecności, streściła otrzymaną korespondencję i poinformowała go o kilku mniej ważnych sprawach. Ale dla Jaimego nic nie było pilniejsze i ważniejsze niż popołudniowe spotkanie. - Widzę, szefie, że jesteś jakby nieobecny. Na pewno wszystko w porządku? Mogę ci w czymś pomóc? - Dziękuję, Laura. Na razie wszystko w porządku. - Czy to aby nie jakaś historia miłosna? Angielka? - Laura patrzyła na niego figlarnie, unosząc górną wargę. - No dobrze, może coś jest z tego, a także inne sprawy. Ale teraz mnie nie rozpytuj. Opowiem ci potem. Teraz muszę wyjść. - Wyjść? White się wścieknie, kiedy się dowie, że wyszedłeś, nie porozmawiawszy z nim. - To nie mów mu, że byłem. - A jak mnie zapyta? Chyba nie chcesz, żebym go okłamała? - Ależ tak, okłam go. Do zobaczenia! Jaime wyszedł natychmiast z budynku i pojechał do Ricarda, aby z nim i z Karen zjeść pizzę i opowiedzieć im, co zaszło. Potem wrócił bezpośrednio do sali, gdzie był rano i musiał czekać niekończące się pół godziny na rozpoczęcie zebrania. - Sprawdziliśmy przedstawione nam informacje i stwierdziliśmy, że są prawdziwe. - Głos Davisa był poważny i spokojny. - To bardzo poważny przypadek sprzeniewierzenia. Pan powiedział o wiele więcej. Że jest to spisek uknuty przez pewną sektę i że zabójstwa Stevena i Lindy stanowią część tego spisku, do którego należą niektórzy członkowie kierownictwa Korporacji. Czy pan to potwierdza? - Tak, chociaż nie mam bezpośrednich dowodów na to, że ci wysoko postawieni pracownicy Korporacji są zamieszani w te zabójstwa. - Poda nam pan jednak wszystkie nazwiska, prawda? - Nie, nie podam nazwisk tych ludzi, przeciw którym nie mam wystarczających dowodów; nie chcę być pozwany za oszczerstwa. - Co pan powie o swym szefie Charlesie Whicie? - Jego udział w oszustwie jest ewidentny, dowody leżą na stole. - Dobrze. Nie traćmy już czasu. Niech wejdzie White - powiedział Davis. Gutierres wyszedł i po chwili wprowadził White’a i wskazał mu miejsce na końcu stołu. White blady spojrzał na zebranych swymi wyblakłymi niebieskimi, pozbawionymi wyrazu oczami, które teraz wydawały się zamglone i martwe. Nic nie powiedział, kiedy ujrzał Jaimego. - Charles - zaczął Davis - Berenguer przedstawił dokumenty, które świadczą o oszustwach finansowych w studiach Eagle, w wyniku których ukradziono mi miliony dolarów. Daniel Douglas, twój szef audytu, którego zwolniliśmy za molestowanie seksualne, jest w to zamieszany, a Linda Americo została zamordowana w Miami, gdzie zbierała dowody. Wszystko świadczy o tym, że brałeś, bezpośrednio lub pośrednio, udział w kradzieży, kryjąc sprawców. Chcę usłyszeć twoją wersję. - W całym moim życiu nie popełniłem żadnej defraudacji - odpowiedział White z pozornym spokojem. - Oszukują cię. Linda, podobnie jak Berenguer, należała do sekty katarów. Inni pracownicy, jak na przykład Karen Jansen i jej szef, obecny tu Andersen, są także katarami. Chcą przejąć kontrolę nad Korporacją. Zamierzają wykończyć mnie za pomocą oszczerstw, aby Berenguer został awansowany i w ten sposób zdobył większą władzę nad Korporacją. Ten człowiek - wskazał palcem Jaimego - parę dni temu zniknął, przypuszczam, że przygotowywał w tym czasie to fałszywe oskarżenie. Jeśli jest tu jakaś ofiara spisku, to ja nią jestem. Spytajcie Berenguera, czy należy do sekty katarów. Niech zaprzeczy, jeśli ma odwagę. - To absurdalna obrona - oświadczył Jaime, czując, że wszystkie spojrzenia skierowały się na niego. - Nieprawidłowości istnieją w sektorze produkcji, za którą ja nie odpowiadam i do której nie mam dostępu. Gdybym ja należał do spisku, nieprawidłowości dotyczyłyby sektora dystrybucji. - Byłeś w dobrych stosunkach z Lindą - odparł szybko White, podnosząc głos. - Ona miała dostęp do produkcji i uważała ciebie za swego mistrza. To wy dokonaliście oszustwa, a teraz oskarżacie mnie. To właśnie jest spisek. Odpowiedz! Czy Linda należała do katarów? A ty jesteś katarem? Odpowiedz: tak, czy nie. - Co za bzdura! - odrzekł Jaime, który zdołał odzyskać spokój mimo tego ataku. - Linda została zamordowana, bo badała wasze oszustwa, a dowody, jakie zebrała, są aż nadto wystarczające: dotyczą ciebie i ludzi z twojej sekty „Strażników Świątyni”. Nie ośmieszaj się, broniąc się jak kot leżący do góry brzuchem. To już koniec. - Nie chce odpowiedzieć - powiedział White, patrząc na Davisa. - Należy do sekty, która stara się przejąć kontrolę nad Korporacją. - Tu spojrzał na Jaimego. - Odpowiedz wreszcie. Powiedz, jeśli masz czelność, że nie należysz do tych katarów, którym przewodzili w średniowieczu heretycy. Przyznaj się! - Nie jesteśmy w średniowiecznej Europie, ale w Stanach Zjednoczonych Ameryki i wieku XXI. Nie muszę odpowiadać na to pytanie i nie odpowiem. - Sam widzisz, Davidzie. Ma dużo do ukrycia. - I zwracając się do Jaimego dodał: - Przygotowałeś to w ciągu tych dni, kiedy cię nie było w biurze, prawda? Jaime spojrzał na Davisa, który obserwował starcie, a z oczu sypały mu się iskry. Nie spodziewał się tak ostrego kontrataku ani takiej bezczelności ze strony White’a. Ale kiedy szykował się do repliki, rozległ się donośny głos Davisa: - Wystarczy, dość tych bzdur, Charles! Andersen wszystko mi opowiedział, a Berenguer dostarczył dowody: ty i twoi ludzie jesteście winni kradzieży, krycia złodziei i być może zabójstw. Nie interesuje mnie religia tych, którzy ze mną pracują. Katarzy, żydzi, buddyści, katolicy, dopóki nie mają złych zamierzeń, mogą stowarzyszać się ze sobą, jak tylko chcą. Jaime spojrzał z ulgą na Andersena. Już się bał, że ten się wymiga i zostawi go samego, z całym ryzykiem i konsekwencjami. Teraz zrozumiał, że po porannym zebraniu, Andersen spotkał się sam na sam z Davisem, powiedział mu wystarczająco dużo o katarach, przewidując rozpaczliwy atak White’a. - Ale Davidzie - wyjąkał White, czując na sobie wrogie spojrzenia. - Ale co, łajdaku? - uciął Davis, który czekał, aż White zacznie mówić, żeby natychmiast mu przerwać z sadystyczną miną dzikiej bestii, która bawi się swoją bezbronną ofiarą przed zadaniem jej ostatecznego ciosu. - Zdradziłeś mnie skurwysynu, okradłeś i zabiłeś mojego najlepszego przyjaciela. - Davis zamilkł. - Oszukali cię. - Oczy White’a wyszły z orbit. - Chcą mnie pogrążyć. Musisz dać mi możliwość obrony. - Obrony! - krzyknął Davis. - Tu są dowody! Broń się, jeśli możesz! - I wysypał na stół wszystkie teczki z dokumentami, wskazując na przypadki największych oszustw i zamieszane w to spółki. - Jeśli były jakieś oszustwa, to ja nie mam z nimi nic wspólnego. - White mówił już bez przekonania. - Niemożliwe, żebyś o tym nie wiedział. Absolutnie niemożliwe! - Tym razem stary ściszył głos do szeptu. - Bierzesz mnie za głupiego, a dla mnie już nie żyjesz. Śmierdzisz trupem. Jaime dostrzegł, jak jego szef spojrzał na Gutierresa tak, jak skazaniec patrzy na kata, ale twarz Gutierresa była niewzruszona. - Proszę cię, Davidzie. Mylisz się. White nagle stracił całą pewność siebie, miał wilgotne oczy, drżał, chyba wpadł w panikę, był bliski omdlenia. Miał spuszczony wzrok, nie wytrzymywał spojrzenia Davisa. Jaime, mimo że znał głównego szefa Korporacji jako człowieka zimnego i pewnego siebie, był zdziwiony. Słyszał, jak twardy potrafi być Davis, ale nigdy nie miał okazji tego naocznie stwierdzić. Stary pokazywał zęby, jego oczy płonęły złowieszczą radością. Nagle wydał się jaimemu starodawnym, groźnym potworem, który wynurzył się z przeszłości odległej o osiem wieków. - Nie mylę się łajdaku, nie mylę się. Ale będę wspaniałomyślny i proponuję ci układ, żebyś mógł ocalić skórę. White podniósł swe wyblakłe oczy i z nadzieją spojrzał na Davisa. - Jeśli opowiesz wszystko, ze szczegółami, o spisku i podasz mi nazwiska moich niewiernych pracowników, z informacją o stopniu ich odpowiedzialności, pójdziesz do więzienia, ale przynajmniej ocalisz głowę. - Nie mogę - odpowiedział słabym głosem White po chwili milczenia. Jaime wiedział, że on nie mógłby ujawnić członków sekty. Davis nie wybaczy, ale „Strażnicy” też nie. - Tak, możesz. - Dał o sobie znać instynkt Davisa jako negocjatora. - Jeśli twoje informacje będą prawdziwe i ważne, może nawet kupię ci bilet na samolot i polecisz za granicę; uwolnisz się w ten sposób od policji i swoich własnych przyjaciół. White nie odpowiedział. Głowę miał nadal spuszczoną i czynił nią lekkie ruchy przeczące. - No dobrze. Masz dwadzieścia cztery godziny na zastanowienie się - powiedział stary po chwili. Chcę cię widzieć tutaj jutro o wpół do piątej. Jedź do domu i nie wychodź, dopóki po ciebie nie przyjedziemy. Zostaw kluczyki, karty kredytowe i kody. Nie idź do swego biura, nie bierz samochodu służbowego. Jesteś oczywiście zwolniony. Gus! - Gutierres wstał. - Zabierz go stąd i niech dwóch twoich ludzi odwiezie go do domu. - Davis zwrócił się znów do White’a, który wstawał z miejsca. - Chcę cię widzieć tutaj jutro z wszystkimi informacjami. A teraz zejdź mi z oczu! - Davidzie - odezwał się Andersen, kiedy tamci wyszli. - Sądzę, że najrozsądniej byłoby oddać go natychmiast w ręce policji. Uniknęlibyśmy komplikacji. - Tak, ale nigdy nie zdobylibyśmy listy osób zamieszanych w tę sprawę. Chcę wiedzieć, kim oni są. Nie, Andrew, załatwimy to po mojemu. - Ryzykujemy, że on ucieknie, że wymyśli coś nowego, że się skontaktuje ze swoimi ludźmi – wtrącił Jaime, któremu się nie podobało, że White wyszedł stąd wolny. - Niech się pan nie martwi, panie Berenguer. - Davis uśmiechnął się, ukazując drapieżne zęby. - Nie zdoła uciec. Nie odważy się nawet wyjść z domu. - W porządku - odpowiedział Jaime, wyobrażając sobie, co to może znaczyć. - A teraz porozmawiajmy o panu - mówił dalej Davis. Mam tu ostatnią opinię o panu napisaną przez White’a. Jest naprawdę dobra. Postanowiłem, że natychmiast obejmie pan jego stanowisko. Na razie nie będzie oficjalnego komunikatu, a pańskim priorytetowym zadaniem będzie zebranie informacji na temat spisku. Niech się pan zabierze do tego już teraz. Cooper i jego ludzie z finansów pomogą panu we wszystkim, czego pan będzie potrzebował. - Pan i Andersen będziecie działać w porozumieniu z Ramseyem. Powiedzcie mu wszystko, co wiecie i co mogłoby mu pomóc w śledztwie w sprawie zabójstwa Stevena. Jestem pewny, że Beck, agent specjalny FBI zaraz przyleci, jak tylko się dowie, co zaszło. Proszę potraktować go uprzejmie, ale niech mu pan nie podaje zbyt wielu szczegółów. Waszyngton natychmiast dowiaduje się o tym, co on wie, a ja nie chcę, by Waszyngton miał zbyt dużo informacji. Davis wstał, skierował się do drzwi, nie czekając odpowiedzi Jaimego w kwestii jego awansu. Jaime szybko myślał. Ten finał był lepszy, niż mógł sobie wyobrazić. Bitwa została wygrana! Czuł słodki smak zwycięstwa. Ale w głowie kotłowało mu się tysiąc myśli. - Panie Davis. - Co? - Davis, który był już w drzwiach, odwrócił się. - Chciałbym zatrzymać moją sekretarkę. Davis patrzył na Jaimego, jakby ten powiedział coś okropnie głupiego. - Berenguer, na swoim nowym stanowisku będzie musiał pan się nauczyć, że nie można mi zawracać głowy takimi drobiazgami. Niech pan porozmawia o tym z Andrew Andersenem. I wyszedł. Jaime stał i patrzył na plecy Davisa, podczas gdy Andersen i Cooper, ściskali mu dłoń i gratulowali. Stary, przygarbiony, kurczowo trzymający się władzy, jak morfinista swego narkotyku - pomyślał Jaime. Nagle stało się to oczywiste. - Przecież ja cię znam - mruknął. Od bardzo, bardzo dawna. - Super! Zwyciężamy! - radość Ricarda bardzo dobrze było słychać w telefonie i Jaime pomyślał, że od wieków jest mu dłużny zwycięstwo. - Dziś wieczór uczcimy to z wielkim rozmachem; powiedziałem Karen, żeby zaprosiła na przyjęcie paru zwariowanych katarów. - Zgoda, Ricardo, ale żeby to się nie przeciągnęło za bardzo. Nie chcę zaczynać pracy na nowym stanowisku w marnej kondycji. - Gratulacje, don Jaime. - Głos Karen był ciepły. Mówiła po hiszpańsku. - Kocham cię. - Ja ciebie też. Bardzo - odpowiedział zdumiony Jaime po angielsku. - Nie wiedziałem, że znasz hiszpański. Gdzie się nauczyłaś? - Ricardo mnie nauczył, w czasie gdy czekaliśmy na twój telefon. - Dziękuję za tę informacje, ale nie dowierzaj Ricardowi jako nauczycielowi. Jeśli chcesz się nauczyć mojego ojczystego języka, to lepiej będzie, jak ja sam cię będę uczył. Karen się roześmiała. - Żartujesz! - wykrzyknęła Laura. - Nie. To się stało parę minut temu na górze, na Olimpie, gdzie mieszka Davis. - Co za łajdak z tego White’a! Biedna Linda! - Na razie zachowaj to dla siebie. Zwierzyłem ci się jako mojej sekretarce. OK? Nie mamy jeszcze dowodów na to, że White ma coś wspólnego z morderstwem. - Ale chyba mogę mówić o twoim awansie? - O moim awansie tak, choć nie jest to jeszcze oficjalne. A także o twoim. Ty idziesz ze mną. - Naprawdę? - Absolutnie. Ty i ja jesteśmy jedną drużyną. - Fantastycznie, szefie! Dziękuję za awans! - krzyknęła Laura, objęła go za szyję i pocałowała w oba policzki. Trzeci pocałunek, ku zaskoczeniu Jaimego, był długi, i w usta. Potem odsunęła się i spojrzała na niego z figlarnym uśmiechem. - A teraz porozmawiajmy o sprawach poważnych. Więcej obowiązków, więcej pieniędzy. O ile mi podniesiesz pensję? - Czyżbyś była materialistką? - spytał Jaime, marszcząc brwi i uśmiechając się. Będziesz miała szczęście, jeśli cię nie oskarżę o molestowanie seksualne. - Też mi purytanin! - Laura wzięła się pod boki i patrzyła na niego wyzywająco. - Jeśli pocałunek ci się nie spodobał, zwrócisz mi go i będziemy kwita. Oboje często żartowali, ale on nigdy nie spodziewał się takiej prowokacji; była między nimi chemia. Poczuł dreszcz zauważywszy tę kobiecość, która tak nagle się zamanifestowała. Teraz jednak kochał do szaleństwa Karen i reakcja jego sekretarki przestraszyła go. Co by było, gdyby ona dała mu to do zrozumienia, zanim poznał Karen? Odegnał tę myśl, to nie była pora na powieściową fikcję. Postanowił w sposób elegancki rozładować napięcie. - To był cudowny pocałunek. Zachowam go na zawsze. - Następnie zmienił ton. - Dzisiaj wieczorem moja narzeczona wydaje przyjęcie z okazji mojego awansu i zaprosiła kilku przyjaciół. Byłoby mi bardzo miło, gdybyś przyszła. - Bardzo dziękuję. Nie wiem, czy przyjdę, jestem umówiona. - Po długiej chwili odpowiedziała Laura, wahająca się, zdumiona nowiną o „narzeczonej”. Magiczna chwila minęła. - wiem, czy przyjdę - dodała ze smutnym spojrzeniem. Ricardo przygotował tortille, guacamole, owoce morza, kukurydziane chipsy, kilka różnokolorowych sałat i kurczaka z zielonym chile. - Najlepsza tortilla w Kalifornii! - chełpił się, organizując za barem dystrybucję piwa i margarity. - Kevin składa panu gratulacje - oznajmił Dubois Jaimemu. - Powiedział, że pan zrozumie, że on nie przyjdzie, będzie się pan lepiej bawił bez niego. - Doskonale to rozumiem, panie Dubois. Proszę mu podziękować ode mnie, kiedy się pan z nim zobaczy. Mam nadzieję, że spotka kiedyś dziewczynę, która da mu szczęście. - „I żeby to się stało przed upływem sześciu miesięcy” - pomyślał. - Kevin od wielu lat wykłada na UCLA, jest przystojny i ma charyzmę. Zapewniam pana, że dziewczyn mu nie brakuje. Wydaje się jednak, że preferuje Karen. - Co za pech! - Niech pan nie ma mu za złe, on ją wcześniej spotkał. Ale, widzi pan, o wszystkim decyduje los. A teraz pan wygrywa. - Ładna pociecha! Ja chcę Karen na zawsze. - „Zawsze” to bardzo długi okres czasu. - Stary sondował go bacznym spojrzeniem. - Przyszłość istnieje tylko w pana umyśle i jest możliwe, że fałszywie ją pan sobie wyobraża. Tylko dzień dzisiejszy jest rzeczywisty. Niech pan nim się cieszy. Jaime spojrzał na niego krzywo. Ten świątobliwy mąż zaczynał go irytować. Postanowił zmienić temat. - Dzisiaj wyczułem coś dziwnego w Davidzie Davisie. - Co? - Że go znałem w moim życiu w XIII wieku. - Kim on był? - Kimś potężnym. - Próbuję rozpoznać go na podstawie zdjęć i dokumentów. Dubois zamknął oczy i po długiej chwili, nie otwierając ich, zaczął mówić: - Nie, to byłoby śmieszne, ale musi to być... - Kto, panie Dubois? Proszę powiedzieć. - Simon de Montfort. Wódz krzyżowców. - To on? A więc dobrze się domyślałem. - To zdumiewające, ale ma sens, nadal jest żądny władzy. - Ale jak może być nim? Davis jest Żydem. - A co to ma do rzeczy? Dusza szuka w nowych wcieleniach drogi do doskonałości. Być tolerancyjnym Żydem jest równie dobrze, jak być tolerancyjnym muzułmaninem, katolikiem czy katarem. Jaime przyjął do wiadomości wyjaśnienie Dubois, nie kwestionując go, nie dlatego, że było logiczne, ale dlatego, że dręczyło go inne pytanie. - Rozpoznaję teraz, w moim obecnym życiu, wszystkie osoby z poprzedniego życia. Dlaczego? - Dlatego, że teraz otwiera pan oczy i widzi to, czego nie widział przedtem, choć miał to przed oczyma; zamyka się cykl. - A co się dzieje, że nie spotykam jednej z tych osób, które wówczas najbardziej ceniłem? - Nic. Być może ta osoba nie potrzebuje reinkarnacji, albo jej rozwój wprowadził ją na inną drogę. Nigdy nie spotka się wszystkich. - Chciałbym rozpoznać Miguela de Luisian, chorążego króla. - Naprawdę? - Łagodny uśmiech znów rozjaśnił twarz Dubois. - To tak jak spotkać się znów z przyjaciółmi z dzieciństwa. To wspaniałe. Ale to nie karta dań w restauracji, nie wystarczy zamówić. Niech pan dalej żyje i zachowuje wrażliwość. Być może kiedyś go pan spotka. Zabawa rozszerzała się na cały lokal i w pewnej chwili Ricardo oznajmił, że przyjęcie dla pięciu osób, kiedy jeszcze do tego większość stanowią mężczyźni, nie ma sensu i zaprosił wszystkich klientów, by jedli i pili na zdrowie jego przyjaciela, który dzisiaj został prezesem. - Jeśli zapraszasz dziewczynę, której nie znasz, a ona jest w towarzystwie, to nie ma rady, musisz zaprosić również jej partnera - powiedział konfidencjonalnie, puszczając oko. Tak więc Jaime przyjmował od wszystkich gratulacje. Mężczyźni ściskali mu dłoń i klepali po plecach, kobiety całowały w policzek. Grała muzyka i wiele osób tańczyło. Tim poprosił do tańca Karen, a Jaime się zdziwił, że ona tak dobrze tańczy. Poruszała się z wyczuciem rytmu, zmysłowo. Pragnął jej, kochał ją. Nie wiedział, że będzie musiał wybierać: diabeł i ciało, albo Bóg i dusza. Tak to jest na tym świecie; między niebem a piekłem. I Jaime w tym rozdarciu między martwą przeszłością a jeszcze nieistniejącą przyszłością był szczęśliwy, intensywnie szczęśliwy. Około dziesiątej zobaczył w drzwiach samotną postać. Była to Laura. Pojawiając się bez towarzystwa, potwierdziła to, co Jaime podejrzewał: nie miała partnera, była samotna, tak jak Jaime jeszcze niedawno. Laura była wspaniałą dziewczyną, atrakcyjną, z osobowością. Czasem ludzie spotykają się nie w porę - pomyślał. Podbiegł, żeby ją powitać. Pocałowali się w policzek. - Dziękuję, że przyszłaś - powiedział Jaime. - Musiałam uczcić razem z tobą twój awans. - I dodała z uśmiechem: a poza tym skoro po tylu latach zdecydowałeś się mnie gdzieś zaprosić, musiałam z tego skorzystać. - Złośliwa jak zawsze - odrzekł z uśmiechem. Karen podeszła, żeby się z nią przywitać. Znały się, rozmawiały ze sobą parę razy. Karen objęła nad nią opiekę i zaczęła ją przedstawiać swoim znajomym. Kiedy przyszła kolej na Ricarda, ten spojrzał Laurze czule w oczy i ucałował teatralnie jej dłoń. - Gdzie byłaś, kochana? Czekałem na ciebie przez całą noc. Ujął ją delikatnie pod łokieć i porwał na kieliszek do baru. Karen zdumiona i rozbawiona tym porwaniem, powiedziała do Jaimego: - Ricardo jest dżentelmenem w starym stylu. - Tak, ale niech uważa. - Dlaczego? - Dlaczego? - Wydaje mi się, że Laura to samotne serce poszukujące miłości. - Boję się więc, że Ricardo ma zamiar to wykorzystać. - Oczywiście. Jak zawsze. Ale Ricardo jest sprawiedliwy. Daje coś w zamian. - Nie, jeśli tym, czego szukają, jest naprawdę miłość. - Dobrze. Ale droga do miłości nie musi być nudna. - Nie chcesz mnie zrozumieć. - Oczywiście, że cię rozumiem, ale chciałem powiedzieć, że Ricarda może spotkać niespodzianka; Laura jest niebezpieczna. Noc i zabawa trwały w najlepsze, ale w pewnym momencie muzyka umilkła i zapaliły się światła na małej scenie. Pojawił się na niej Ricardo z dwiema gitarami i zapowiedział: - Proszę na tę prestiżową scenę najlepszego na świecie prezesa Jaimego Berenguera! Rozległy się oklaski i Jaime został wepchnięty na scenę. Kiedy Jaime wszedł, Ricardo dodał: - i najgorszego śpiewaka. Wszyscy się roześmiali. - Świnia! - powiedział po cichu Jaime. Zaśpiewali piosenki ze swego starego repertuaru. Od Simona i Garfunkela: Cecilia you are breaking my heart po La mujer que a mi me quiera ha de quererme de veras... Ay, corazón! Dla Jaimego był to powrót do wspaniałej i romantycznej przeszłości. Czuł się jak wtedy. Nie, o wiele lepiej. Ale tym, czego pragnął w tej chwili najbardziej, było wziąć Karen w ramiona. Kiedy skończyli śpiewać i umilkły oklaski, zabrzmiała romantyczna muzyka. Ricardo, zrywając ze zwyczajem, którego przestrzegał w swoim lokalu, zaprosił Laurę do tańca. Patrzyli sobie w oczy czule i z uśmiechem. - Cholerny Ricardo, prześpi się z moją sekretarką dla uczczenia mojego awansu. Karen wybuchła krystalicznym śmiechem. - Nie bądź zazdrosny i zaproś mnie do tańca. Tańczyli i Jaime całym swym ciałem czuł jak bardzo jej pożąda. Jego dusza również pragnęła się połączyć z jej duszą. Zdarzało się to już wcześniej i będzie się zdarzać później. I nieodparta siła połączyła ich wargi. Jaime czuł jak ziemia krąży wokół nich, a wewnętrzny wir miesza przeszłość z przyszłością. I to, co najlepsze w piekle, połączyło ich ciała. A to, co najlepsze w niebie, połączyło ich dusze. Na jedynej przestrzeni, jaka istniała. Na przestrzeni, którą oni teraz zajmowali. I w jedynej chwili, jaka istniała. W tej obecnej chwili. Monitor laptopa szybko migał, w rytmie narzuconym przez zręczne palce. Wzywały one do przeczytania „nowych wiadomości”, a następnie podały dziesięć adresów. Zaśpiewała klawiatura i pojawił się tekst: „Do wszystkich braci «Strażników Swiątyni», hasło A, południowa Kalifornia: Sachiel, jeden z naszych głównych bastionów w ataku na Jerycho, został w wyniku nieoczekiwanego manewru zneutralizowany. Nasi wrogowie katarzy zawarli przymierze z Davisem; wzięcie Jerycha i krucjata są zagrożone, zagrożeni są także niektórzy nasi bracia. Wprowadzamy w życie plan dokonania ataku z zaskoczenia. Wszyscy bracia z hasłem A powinni natychmiast skontaktować się z liderami i zaalarmować braci z hasłem B, którzy są pod ich rozkazami. Nadeszła pora. Jutro zabrzmią trąby wybrańców, padnie ostatni mur i niewiernym wymierzymy sprawiedliwość Bożą.”. Palce bębniły po pudle komputera, gdy on sprawdzał tekst. Wprowadził dwie małe zmiany i podpisał: „Arkangel”. Nacisnął enter, wysłał wiadomość i skasował wszelki ślad w komputerze. Potem złożył jak do modlitwy swe doskonałe w kształcie dłonie, na których raził tylko jeden szczegół: szrama na paznokciu palca wskazującego. I wśród nocnej ciszy szeptał modlitwę. WTOREK Dzień dobry, Lauro - Jaime wesoło pozdrowił sekretarkę, wchodząc do biura. - Dzień dobry - odpowiedziała, nie przerywając układania poczty. - Jak było wczoraj? Dobrze się bawiłaś? - Tak. Dziękuję - odpowiedziała, nadal porządkując papiery. Jaimego zdziwił jej brak entuzjazmu. Może jest zmęczona, a może miała problemy z Ricardem? - pomyślał. - Jakieś telefony? - Tylko od niejakiego Johna Becka z FBI. - Ach tak. Stary powiedział, że mogę się go spodziewać. - Prosił o spotkanie dzisiaj o wpół do piątej. - Dobrze. Jaime wszedł do swojego nowego gabinetu i zaczął otwierać szuflady i szafy. Powinien usunąć papiery, ale przedtem musiał sprawdzić, które mogą się przydać przy wypełnianiu jego zadania. Znalazł kalendarz White’a, postanowił zrobić fotokopię, zanim go zwróci właścicielowi. Pod koniec przedpołudnia zadzwonił Ricardo. - Cześć, Jaime. Nigdy mi nie mówiłeś, że masz tak uroczą sekretarkę. Ale z ciebie drań! To tak traktujesz przyjaciół? - Co za zaszczyt, Ricardo. Nigdy nie dzwonisz do biura. Chcesz wiedzieć, jak się czuję, czy też interesujesz się zdrowiem tej drugiej osoby? - Nie sil się na dowcipy, Jaime. Wiesz, dlaczego dzwonię. - Czyżby z powodu Laury? Coś takiego, to do ciebie niepodobne, zazwyczaj to one dzwonią do ciebie. Co się stało? - Bracie, to wspaniała dziewczyna, wyjątkowa, świetnie się bawiłem tej nocy. A dziś rano, kiedy się obudziłem, myślałem o niej. Muszę jak najprędzej się z nią zobaczyć. - Nie sądzę, żeby Laura dziś o tobie myślała. Jest niewyspana i w złym humorze. Zrobiłeś lub powiedziałeś coś, co mogłoby ją urazić? - Poprosiłem ją tylko, by spędziła ze mną noc. Ale to jest pochlebstwo i na ogół kobietom się podoba. - Uważasz, że jej się spodobało? Czyżbyś był zarozumiały? - odrzekł ze śmiechem Jaime, zadowolony, bo przeczuwał, że Laura oprze się legendarnemu urokowi Ricarda. - A ona powinna z entuzjazmem przyjąć twoją propozycję, prawda? - Powiedziała, że nie. A nawet nie dała się pocałować. Chyba to się jej nie spodobało. Myślisz, że się obraziła? - Nie wiem, Ricardo. Znam ją tylko z pracy i nie wiem, jak ona reaguje, kiedy się jej proponuje łóżko. To twój problem. - W porządku. Dziękuję za pomoc, przyjacielu. - Brzmiało to ironicznie, ale Ricardo nie tracił dobrego humoru. - Zrób jednak coś dla mnie. Daj mi ją do telefonu. - Życzę powodzenia. Jaime nacisnął guzik i połączył się z Laurą. Telefon dzwonił kilka razy, zanim Laura podniosła słuchawkę. - Tak, słucham. - Mam na linii Ricarda. Jest zachwycony, że cię poznał i chce z tobą porozmawiać. Laura milczała przez chwilę, chyba się zastanawiała, aż wreszcie powiedziała sucho: - Powiedz mu, że mam dużo pracy i teraz nie mogę z nim rozmawiać. Jaime wrócił do Ricarda: - Mówi, że ma dużo pracy i teraz nie może z tobą rozmawiać. - Cholera! - krzyknął Ricardo. - Myślisz, że jest obrażona? - Możliwe. A może jej się nie podobasz? - Ale z ciebie przyjaciel. Zamiast pomóc, pieprzysz bez sensu. - Lepiej zadzwoń jutro. Laura chyba dziś nie jest w humorze. Jutro zobaczę, co będę mógł dla ciebie zrobić, OK? - Dobrze, ale jak dzisiaj jeszcze coś zauważysz, to zadzwoń. Zgoda? - Zgoda, Ricardo. Do widzenia. Jaime uśmiechnął się. Wygląda na to, że Ricardo zakosztował dzisiaj, jak smakuje odmowa. Zasłużył sobie na to. I wcale nie było mu go żal. - Pan Beck - zaanonsowała Laura przez telefon. Jaime spojrzał na zegarek i zobaczył, że jest wpół do piątej. Agent FBI był punktualny. - Dziękuję, Lauro. Poproś go, niech wejdzie. Beck wszedł po chwili. Postawił przy drzwiach dużą sportową torbę. Z uśmiechem wyciągnął do Jaimego rękę. - Dzień dobry, panie Berenguer, jak się pan miewa. - Dobrze, dziękuję panie Beck. Uścisnęli sobie dłonie, Jaime wskazał mu mały konferencyjny stół, stojący w głębi pokoju. - Proszę usiąść, słucham pana - powiedział. - Dziękuję, że mnie pan tak szybko przyjął. - Beck przybrał oficjalny ton, wyciągnął mały notes i ołówek, szykując się do zapisywania. - Sytuacja bardzo się zmieniła od czasu naszego ostatniego spotkania. W tej chwili Ramsey razem z Davisem przesłuchują White’a. Ustaliliśmy, że ja porozmawiam z panem. Czy na początek może mi pan wyjaśnić, skąd pan ma informacje na temat oszustw finansowych, którym patronował White? - Ostry facet, szybki - pomyślał Jaime, zanim udzielił odpowiedzi. - Nie twierdzę, że White był mózgiem tych oszustw, ale że w nich uczestniczył. Istnieje duża, zorganizowana grupa, która maczała palce w zabójstwie Kurtha. - Interesujące. Proszę mi powiedzieć, co to za grupa? - To radykalna sekta nosząca nazwę „Strażników Świątyni”, która chce przejąć kontrolę nad firmą Davisa. Oszustwa i zabójstwo to tylko kroki prowadzące do tego celu. - Dobrze, ale nie odpowiedział mi pan na moje pytanie - uśmiech na twarzy agenta miał złagodzić wywierany nacisk. - Skąd ma pan te informacje? - Zebrała je moja przyjaciółka i przekazała mi przed śmiercią. - Mówi pan o Lindzie Americo? - Skąd pan wie? - Wiem dużo o tej sprawie, Berenguer. Od dawna ją badam. Wiem też, że pan, Linda i wiele innych osób należycie do innej sekty, która sobie nadała nazwę „Dobrych chrześcijan”, ale w historii i obecnie są znani jako katarzy. W czasie naszej poprzedniej rozmowy, nie powiedział pan całej prawdy. - Beck był teraz poważny i bacznie przyglądał mu się swoimi niebieskimi oczami. - To nie jest sekta, tylko ruch filozoficzny i religijny - zaprotestował Jaime. - Ach tak? - Oczy Becka błyszczały. - Wobec tego dlaczego podjął pan trud udowodnienia, że w Korporacji doszło do oszustw finansowych i że w to jest zamieszana jakaś inna sekta? Wydaje się, że pański ruch filozoficzny nie poprzestaje tylko na sprawach duchowych, ale wtrąca się w intrygi tego świata. - Co jest złego w ujawnieniu przestępstwa? - Ujawnianie przestępstw nie jest zadaniem grupy uważającej się za wyłącznie religijną. W FBI moją specjalizacją jest badanie działalności sekt. Jak pan łatwo może sobie wyobrazić, to praca o charakterze bardzo poufnym; jeśli nie popełniają przestępstw, to nasza konstytucja nie tylko chroni wszelkie grupy maniaków, lecz także tożsamość ich członków. - Beck, rozparty na krześle, obserwował Jaimego z zadowoleniem. - Pan nie zdaje sobie z tego sprawy, ale został pan zwerbowany do sekty, która wykorzystuje pana do celów nie tylko duchowych. Dąży także do zdobycia władzy doczesnej. Jaime poczuł niepokój. Ten człowiek wskrzeszał jego najgorsze obawy. - Powiedział pan, że każde wierzenie religijne, jeśli jego wyznawcy nie popełniają przestępstwa, jest chronione przez naszą konstytucję. Katarzy nie popełnili żadnego przestępstwa. - Ale posługują się panem. Jak pana zwerbowali? Uwiodła pana jakaś piękna kobieta? Kim jest ta Karen Jansen? Pana koledze, Danielowi Douglasowi, przydarzyło się to samo z Lindą Americo. Pamięta pan? Jaime poczuł suchość w ustach i ściskanie w żołądku. Te wątpliwości dręczyły go już przedtem, zdołał je uciszyć, ale ten człowiek otworzył na nowo ranę i przeklęty ból wracał. - A może stosują swoją metodę hipnozy, aby panu wmówić, że w dawnych wiekach był pan katarem? - ciągnął Beck po krótkiej przerwie, w czasie której obserwował reakcję Jaimego. Czy nie jest zdumiewające, jak dobrze potrafili panu wmówić, że wcielił się pan na nowo? Mają wyrafinowaną metodę wszczepiania ludziom wymyślonych przez siebie przeżyć. Niezły sposób manipulowania ludźmi! I zastosowali go wobec pana, prawda? Jaime nie odpowiedział. Czuł jak krew uderza mu do głowy. Czy go we wszystkim oszukiwali, jak sugeruje ten człowiek? Po kilku chwilach milczenia, widząc, że Jaime nic nie mówi, Beck kontynuował: - Wykorzystują pana do swoich celów, a potem usiłują oszukać jeszcze więcej ludzi. Ale wymiar sprawiedliwości ich powstrzyma. My ich powstrzymamy. Potrzebna mi jest pana współpraca. - Czego pan chce ode mnie? - Chcę, żeby mi pan dał klucze, tajne klucze do tajnego wejścia do miejsca nazywanego przez nich Montsegur. FBI potrzebuje pana pomocy w znalezieniu dowodów na to, że katarzy są niebezpieczną sektą, że działają nielegalnie, że oszukali pana i wielu innych ludzi. - Żebym panu dał tajne klucze? - Jaime był zdumiony, że FBI tak dużo wiedziało o katarach. - Kto panu powiedział, że ja znam takie miejsce? I jeśli ono istnieje, to dlaczego nie poprosi pan sędziego o nakaz przeprowadzenia rewizji? - Wiemy, że pan tam był. I pan też wie, że został wykorzystany przez katarów, żeby im pomóc w osiągnięciu ich celów. - Beck zaczął mówić przyjaznym tonem. - Proszę nam pomóc. Chodzi o tajną operację. Nie możemy jeszcze pójść do sędziego. Potrzebujemy dowodów i zdobędziemy je w Montsegur. Pan nie jest zobowiązany do żadnej wierności tym ludziom. Oni pana oszukali. Ta Karen jest kochanką niejakiego Kevina Keplera. Uwiodła pana, by się panem posłużyć, potem pana rzuci. Niech pan nam pomoże zdobyć dowody na to, że działają nielegalnie, a my ich wsadzimy do więzienia. Jaime poczuł, że jego wczorajsze zwycięstwo nagle rozpływa się we mgle. Strzał Becka był celny i podsycił jego najgorsze wątpliwości. Poczuł głęboki, nieznośny ból. Karen go wykorzystywała! Jednocześnie zaczął gwałtownie nienawidzieć tego człowieka, który zniszczył jego złudzenia. Tak nie może być, tak łatwo nie zrezygnuje ze swego szczęścia. Próbował chłodno myśleć. Nie wszystko mu tu pasowało. - Skąd to pan wie? Skąd ma pan te informacje? - To teraz nieważne. W FBI mamy różne źródła. Jak panu powiedziałem, specjalizuję się w sektach i od dawna zajmuję się katarami. Prawdopodobnie to oni podłożyli bombę Kurthowi. Proszę mi dać to, o co proszę, Jaime. Karen za pana plecami sypia z Kevinem. Dobrze, żeby pan poznał całą prawdę i zobaczył, że ci, którzy pana okpili, posługując się panem jak marionetką, dostaną to, na co zasłużyli. - Nie wiem, o czym pan mówi, panie Beck. - Jaime czuł, że ucisk w żołądku zamienia się w dotkliwy ból. - Niech pan idzie do sędziego po nakaz rewizji. To, co pan proponuje, jest niezgodne z prawem. - Nie będzie niezgodne z prawem, jeśli pan z nami pójdzie. Proszę mi pomóc, a nie będzie pan żałował. - Powiedziałem już, że nie wiem, o czym pan mówi. - Pan kłamie, panie Berenguer i daje się pan oszukiwać jak ostatni głupiec. - Beck mówił teraz rozkazującym tonem. Spojrzał na swój zegarek. - Widzi pan, nie mam czasu do stracenia. Proszę mi dać klucze i hasła. Jeśli nie, zostanie pan oskarżony razem z innymi. - Niech pan idzie do diabła! - wybuchnął Jaime, który poczuł jak jego ból zamienia się w gniew na tego człowieka. - I proszę natychmiast stąd wyjść! Nie muszę dłużej słuchać tych cholernych bzdur. - Utrudnia pan, panie Berenguer. - Beck się uśmiechał. - Jeśli mi pan nie wierzy, dam panu ostateczny dowód. - Jaki dowód? - Proszę zadzwonić po swoją sekretarkę, niech tu przyjdzie na chwilę. - Laurę? A po co mam do niej dzwonić? I dlaczego mam robić to, co pan każe. - Boi się pan prawdy? Woli pan być nadal oszukiwany. - Beck mówił teraz słodkim głosem i uśmiechał się jeszcze szerzej. Jaime postanowił podjąć wyzwanie. Nacisnął guzik telefonu i Laura pojawiła się prawie natychmiast. - Czy jest już pani Jansen? - Tak, czeka. - Karen? - Jaime się zdumiał. - Co tutaj robi Karen? - Pozwoliłem sobie zaprosić ją tutaj w pana imieniu - odpowiedział Beck. - Byłem pewny, że zechce pan poznać prawdę. - I zwracając się do Laury, dodał - Proszę poprosić panią Jansen. Gutierres uważnie obserwował White’a. Było coś, co mu się nie podobało, odczuwał niepokój, rozumiał, że stało się coś złego, bardzo złego. White przyszedł na spotkanie punktualnie o wpół do piątej. Trzej pretorianie pojechali po niego do domu i przywieźli do Korporacji. Nocą oczywiście pilnowali go na zmianę, by nie uciekł. Trzej ludzie pilnowali wszystkich wyjść. Z początku powstały pewne problemy z prywatną ochroną luksusowej dzielnicy, gdzie White miał dom. Ale samo nazwisko Davisa, trochę zastraszenia i niezła łapówka rozwiązały sprawę. Gutierres był zadowolony, że White dostosował się do wydanych mu rozkazów i pozostał w domu, bo w przeciwnym razie ludzie Gusa by mu w tym przeszkodzili, co byłoby działaniem bezprawnym i chociaż Gutierres nie miał szczególnego respektu dla prawa, wiedział, że musi być ostrożny, by nie stwarzać problemów. White zmienił się, był całkiem inny niż wczoraj. Gdy mówił, gestykulował swymi wielkimi rękami. Jego wyblakłe oczy nie umykały już przed spojrzeniami innych. Wyglądał na pewnego siebie. - Powtarzam raz jeszcze, że wszystkie dokumenty, które wczoraj przyniósł Berenguer, są fałszywe - mówił. - Jeśli ktoś okrada Korporację, to właśnie katarzy. - Nie opowiadaj mi tu takich głupot! - odrzekł wściekły Davis. Dowody są niepodważalne, dokumenty prawdziwe. - To jakiś błąd. - Bob - Davis zwrócił się do prezesa finansów. - Sprawdziłeś dokumenty. Co o nich powiesz? - Nie ma najmniejszej wątpliwości. Dokumenty są z pierwszej ręki. - Powtarzam, że ja nie mam z tym nic wspólnego. To jest oszczerstwo. - Wystarczy, Charles! - przerwał mu Andersen. Zacznij wreszcie mówić, opowiedz o tej intrydze. David pozwoli ci wtedy wyjść z tego bez oskarżenia. To wspaniałomyślna oferta. W przeciwnym razie zawołamy inspektora Ramseya, który czeka obok, żeby cię aresztował. Potem staniesz przed sądem i nikt cię nie uratuje przed długim pobytem w więzieniu. - Brudny katar - powiedział pogardliwie White i odwrócił wzrok. Coś tu nie gra - pomyślał znów Gutierres. Ta arogancja. White był zbyt pewny siebie. Powtarzał raz po raz, że jest niewinny, że „Strażnicy” nie istnieją. Nie udawało się niczego z niego wyciągnąć. Zniknął jego wczorajszy strach. Dlaczego? - Dziękuję, Mike. Możesz odejść - powiedział Beck do strażnika, który przyprowadził Karen. - Laura, proszę, zostań z nami. Pani Jansen, nazywam się John Beck, jestem z FBI. Chciałbym, żeby pani uczestniczyła w naszej rozmowie. Szanowne panie, Jaime, proszę usiąść. - Jaime, co się dzieje? - zapytała Karen. - Zadzwonił do mnie strażnik, mówiąc, że natychmiast mam do ciebie przyjść. Czy wszystko w porządku? - Nie jestem pewny, ja cię nie wzywałem. - Jaime wściekły zwrócił się do Becka. - Jak pan śmie wzywać panią Jansen, posługując się moim nazwiskiem, bez. mego pozwolenia? Jak pan śmie tykać moją sekretarkę i wydawać jej rozkazy? Za kogo się pan uważa? - Spokojnie, Berenguer. Nie chce pan poznać prawdy? Otóż w tej chwili może pan ją poznać. Na początek niech pan się dowie, że Laura, pańska sekretarka, także należy do sekty katarów. - Beck przerwał, by przyjrzeć się, jakie wrażenie zrobi to na Jaimem. - Niespodzianka, prawda? Katarzy od dawna pana śledzą, zanim jeszcze poznał pan panią Jansen. Śledzili pana poprzez pańską sekretarkę. Wiedzieli więc wszystko o pana karierze zawodowej, sprawach prywatnych, słabych punktach i o tym, w jaki sposób mogliby pana skaptować do sekty. I właśnie to było zadaniem pani Jansen. Nieprawdaż, Karen? - Jaime ten osobnik jest „Strażnikiem Świątyni” - rzekła przerażona Karen. - Jestem tego pewna. Jaime był zdezorientowany. Laura, jego sekretarka, szpiegowała go na polecenie katarów. Szukał jej spojrzenia, ale ona patrzyła na Becka i ich oczy się nie spotkały. A więc to prawda. Karen też nie zaprzeczyła, że zwerbowała go do sekty katarów, za to oskarżyła agenta FBI, że należy do „Strażników”. Za dużo nowych informacji, za dużo na raz niespodzianek, za dużo pytań. - Karen, dlaczego mi nie powiedziałaś, że Laura to wasz człowiek? - Przecież wiesz, że my się chronimy, nie ujawniając tożsamości naszych wyznawców. Laura też do wczoraj nie wiedziała, że ty jesteś z nami. - I dlatego my nie wiedzieliśmy, jaką rolę pan odegrał w tej intrydze. Tajemniczość katarów ma swoje złe strony. - A jak się pan dowiedział, że Laura jest katarką? - zapytał Jaime Becka. - Beck mógł się tego dowiedzieć tylko w jeden sposób: Laura mu to powiedziała - przerwała Karen. Wiedzieliśmy o tym tylko Dubois, Kevin i ja. Istnieje jeden powód, dla którego Laura to ujawniła: ona należy też do „Strażników Świątyni”. Jest podwójną agentką! - Pani jest bardzo bystra, Karen. Bardziej niż pan Berenguer. Nie dziwi mnie, że mogła pani manipulować nim, jak chciała. - Wystarczy już tego pieprzenia! - Jaime zerwał się z krzesła. - Beck, proszę natychmiast wyjść z mojego pokoju! - Prawda jest czasem bolesna, czyż nie, Berenguer? Ale pan chciał wiedzieć. Mam tu ostatni dowód i jestem pewny, że chciałby pan go zobaczyć. - Beck się schylił nad sportową torbą, zaczął powoli rozsuwać zamek błyskawiczny i wyjął pistolet z tłumikiem. Uśmiechał się i mierzył w Jaimego. - To jest ostateczny dowód. A teraz siadaj, głupcze! Laura, weź drugi pistolet. Jaime usiadł, a Laura wyciągnęła z torby pistolet, też z tłumikiem i usiadła obok Becka. - Laura jest z nami od zawsze. Jej ojciec był dobrym „Strażnikiem Świątyni”. Ona przeniknęła do katarów zgodnie z naszymi instrukcjami i była naszą tajną bronią w tej grze. Jej pozycja w departamencie audytu była dla nas bardzo przydatna; mogliśmy z zewnątrz ocenić, jak działa system stworzony przez White’a i Douglasa. Jej informacje zarówno te dotyczące katarów, jak i funkcjonowania Korporacji, miały kluczowe znaczenie. Dziękuję, Laura. Ona uśmiechnęła się do niego. - Ach, jeśli się nie mylę, nie ma problemu. Z oceny Laury, którą dzisiaj przeczytałem, wynika, że jest ona pierwszorzędnym strzelcem. Prawda? - Tata mnie nauczył - powiedziała i znów się uśmiechnęła. - Pan zwariował, panie Beck. Co pan zamierza zrobić? Zabić nas? Wszyscy już wiedzą o waszej sekcie i mają dowody oszustwa. Teraz White chyba przyznaje się do wszystkiego i podaje nazwiska. Jesteście zgubieni. Jak pan mógł być tak głupi i przychodzić tu z pistoletami? Jak pan zamierza stąd wyjść? Niech pan odłoży swoje zabawki i nie robi głupstw. - Ale z pana żałosny naiwniak. Oczywiście, jeśli zabijemy tylko pana i panią Jansen, nie uwolnimy się od kłopotu, w jaki nas wpakowaliście. Trzeba przyznać, że nas zaskoczyliście. Czy jednak myśli pan, że damy się pokonać? Tak sobie, nic nie robiąc? Zmusiliście nas do szybkiego działania i musimy już dziś wypróbować nasz plan opracowany na wyjątkową sytuację. Teraz wszystko jest już gotowe i powiem panu, co się stanie: przyciśnięci do muru przez inspektora Ramseya członkowie sekty katarów, w odruchu rozpaczy zaatakują piętro trzydzieste pierwsze i trzydzieste drugie, gdzie znajdują się główne biura Korporacji Davisa. - Ależ co pan mówi, Beck? To szaleństwo! - zawołał Jaime. - Podaję panu oficjalną wersję i proszę mi nie przerywać, nie ma co tracić czasu na szczegóły. Dysponujemy wystarczającą siłą polityczną, po to, by mnie oficjalnie powierzono prowadzenie śledztwa w tej sprawie. Tym samym wersja oficjalna i moja będą w stu procentach zgodne. Oczywiście mnie tu teraz nie ma, ale wy jesteście i szykujecie się do ataku. Za parę minut uruchomicie system alarmowy i rozejdzie się pogłoska, że w budynku znajduje się bomba. Strażnicy każą pracownikom wsiąść do samochodów, pojechać do domu i wrócić dopiero jutro, ponieważ jest już późno. Kiedy Davis wyjdzie ze swej twierdzy, wy, katarzy, zabijecie go, a razem z nim Ramseya, pretorianów i wszystkich tych, którzy znają historię opowiedzianą wczoraj przez pana. Ponieważ stary uznał sprawę za ściśle tajną, wszyscy, którzy coś o niej wiedzą, znajdują się teraz na tych dwóch piętrach. - Davisa pan nie oszuka, on nie wyjdzie, nie upewniwszy się przedtem, czy alarm nie jest zasadzką. Jest na to za cwany. - Jest taka możliwość, przykra, ale jest. Nie ma problemu. Kiedy to nastąpi, zmusimy ich do wyjścia. - Ale jak? To prawdziwa forteca. - Gazy łzawiące. Wszystko zostało szczegółowo zaplanowane. - Beck wyciągnął z torby dwie kamizelki kuloodporne i dwie maski przeciwgazowe. - Laura, włóż kamizelkę - powiedział do dziewczyny, a potem zwrócił się do Jaimego: - Jak pan widzi, katarzy bardzo dobrze się przygotowali. Zrobią, za pomocą środków wybuchowych, kilka dziur w suficie i przez nie wrzucą na wyższe piętro granaty z gazem łzawiącym. Ci na dole będą musieli wyjść. Jeśli będą próbowali wydostać się przez dach budynku, zajmą się nimi dwa helikoptery. W każdym razie gaz łzawiący pozwoli wejść na górę schodami awaryjnymi, wysadzić w powietrze drzwi zabezpieczające i zaatakować piętro. - Oczywiście zakłada się, że to wszystko było waszym dziełem, katarów. Ale jaka szkoda! My, prowadzący śledztwo, znajdziemy tylko trupy na tym piętrze i na wyższym. Potem wy wycofacie się do Montsegur, gdzie z niewiadomych przyczyn reszta ocalałych katarów popełni samobójstwo. Wiadomo. Sekta szaleńców. Nie będzie tam żadnych dokumentów dotyczących historii, którą pan wczoraj opowiedział, a jeśli coś się pojawi, zajmę się tym w toku śledztwa. W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi i na progu stanął wysoki blondyn w wieku około dwudziestu pięciu lat. Miał na sobie kamizelkę kuloodporną i przewieszoną u szyi maskę przeciwgazową. W ręku trzymał pistolet. - Wszystko gotowe, Joe - powiedział do Becka z wyraźnym akcentem nowojorskim. Za dwie minuty uruchomimy alarm i zablokujemy windy. - Zajęliście pozycje na schodach awaryjnych? - Tak, poczekamy, aż zejdą. Nie zdołają uciec. - Kto jest na tym piętrze? - Dwie sekretarki w południowym skrzydle. Są pod kontrolą i strażnicy ewakuują je, gdy tylko rozlegnie się alarm. - Bardzo dobrze, Paul. Nie czekajcie na mnie, zacznijcie działać zgodnie z planem. Mam tu jeszcze robotę. - Jak chcesz, to ci pomogę, szefie. Wiesz, że jestem dobry w wydobywaniu informacji. I podobają mi się dziewczyny. - Uśmiechnął się i obrzucił Karen spojrzeniem. - Nie, dziękuję. Dzisiaj nie. Sam sobie poradzę. Mężczyzna z rozczarowaną miną zamknął za sobą drzwi. - Jak panu udało się przenieść cały ten arsenał przez system zabezpieczenia? Strażnicy należą do pana sekty, prawda? - Tak, rzeczywiście, mamy wielu przyjaciół wśród strażników zabezpieczających budynek. Oni też, kiedy rozlegnie się alarm, odłączą telefony. Nikt nie będzie mógł nigdzie zadzwonić. Nikt nie będzie mógł skontaktować się z nikim wewnątrz budynku. - To się na nic nie zda. Davis i jego ludzie posłużą się telefonami komórkowymi - odezwał się Jaime. Beck spojrzał na niego jak na tępego ucznia. - Oczywiście przewidzieliśmy to. Jesteśmy profesjonalistami, Berenguer. Sprowadziliśmy ekipę, która spowoduje zakłócenia w telefonach bezprzewodowych, analogowych i cyfrowych. Ani jedno słowo, ani jedna skarga nie wyjdzie z tego budynku. Spojrzenia Jaimego i Karen skrzyżowały się. Wszystko było stracone. Beck i Laura siedzący przed nimi, położyli swoje pistolety na stole, w zasięgu ręki. Jaime zauważył, że paznokieć palca wskazującego prawej ręki Becka, którą trzymał na spuście, jest przecięty na pół i przypomina kopyto zwierzęcia. - Laura - powiedział Jaime, patrząc jej w oczy. - Jak mogłaś mi to zrobić po tylu latach wspólnej pracy? - Z White’em też pracowałeś przez wiele lat i nie przejmujesz się tym, co mu zrobiłeś. - Ale on kradł. Niech cię szlag trafi, Laura! I przyszłaś wczoraj wieczór bawić się z nami. Wczoraj byłaś naszą najlepszą przyjaciółką, a teraz celujesz w nas pistoletem! - Nie chciałam iść. To nie w moim guście. Ale taki dostałam rozkaz. I wtedy rozległ się przerażający dźwięk alarmu. Gutierres czuł, że coś jest nie tak. White zachowywał się arogancko, dziś nie wyglądał na człowieka, który boi się iść do więzienia albo dostać strzał w plecy przy wejściu do swego domu. Wczoraj z pewnością się bał. Co więc stało się w nocy? Rozmawiał ze swoimi ludźmi. Co mu powiedzieli, żeby go uspokoić? Nic, co by było zgodne z prawem. W obecnej sytuacji White’a nie uratowałby od więzienia nawet najlepszy adwokat ani najwyższa kaucja. Davis może załatwić nie tylko to, ale i o wiele więcej. Instynktownie zaczął liczyć ludzi, którymi w tej chwili dysponuje. Ośmiu ludzi, którzy pilnowali White’a nocą i dzisiaj rano, odpoczywa. Dalszych ośmiu ma wolny dzień, trzydziestu pilnuje rancza. Myślał, że wszystko ma pod kontrolą, a tymczasem w budynku jest tylko ośmiu jego ludzi. Do tego strażnicy zabezpieczający budynek. Jest ich chyba trzydziestu. Nie przychodziło mu do głowy, by przyjaciele White’a próbowali coś zrobić w budynku. A właściwie dlaczego nie? Jeśli Berenguer ma rację, to ktoś w budynku musiał pomóc tym, którzy podłożyli bombę. Pytanie brzmi, na ile lojalna jest reszta strażników. Uparty Davis zawsze chciał mieć dwie odrębne formacje ochrony i nie słuchał, kiedy Gutierres kilka razy proponował, by je połączyć pod jego rozkazami. Strażnicy często pokazywali, że rywalizują z pretorianami. Na ile można im teraz ufać? Nagle poczuł, że włosy mu się jeżą na głowie, przemknęła mu przez myśl jakaś wątpliwość, niejasne przeczucie. Wstał z krzesła i wyszedł po cichu z pokoju, ku zdumieniu wszystkich, którzy czekali, że White zacznie przyznawać się do winy. Zadzwonił z komórki do pretorianina, który w garażu pilnował limuzyny Davisa. - Bob, wszystko dobrze? - Tak dobrze, że można umrzeć z nudów. - Widziałeś kogoś w ciągu ostatniej pół godziny? - No, właściwie... - Połączenie urwało się. Gutierres zadzwonił kilka razy, ale nie mógł się połączyć. Ranczo! Sprowadzi tu wszystkich ludzi, którzy są do dyspozycji. Zadzwonił raz i drugi na ranczo z telefonu stacjonarnego. Potem z komórki. Nie było połączenia. Był odcięty. W tym momencie usłyszał alarm. - Cholera! - zaklął, rzucając telefon na podłogę. Jak mogłem być tak głupi? To zasadzka! Kiedy Jaime usłyszał wycie alarmu, pomyślał, że to początek końca. Jego ręka poszukała ręki Karen i mocno ją ścisnęła. Jakie to miało teraz znaczenie, że go wykorzystała? Jaime wiedział, że wśród „trupów”, o jakich wspomniał Beck, będą oni. Nie czuł urazy do Karen, że go wplątała w tę awanturę. Przeciwnie, kochał ją jeszcze bardziej, wiedząc, że za kilka chwil wszystko się skończy. Warto było, choć finał jest taki smutny. Karen wyrwała go z monotonnej egzystencji i kazała kochać, cierpieć, cieszyć się życiem tak intensywnie jak nigdy przedtem. Osiem wieków w dwa tygodnie. - Niewiele mamy już czasu i żądam informacji, o które prosiłem, Berenguer. Proszę o hasła dostępu do Montsegur - naciskał Beck. - Chce pan wejść bez stosowania przemocy do Montsegur, aby zainscenizować końcowy akt samobójstwa sekty, a Laura nie zna haseł, prawda? - Beck skinął twierdząco głową. - Potem co? Nie może pan nam darować życia, musi pan nas zabić. Co zyskam, jeśli podam panu hasła? Nic. A więc nie ma pan nic do zaproponowania w negocjacjach. Beck odczekał chwilę przed udzieleniem odpowiedzi, potem zaczął mówić powoli, akcentując mocno słowa. - Tak, mam. To się nazywa ból. Zawołam Paula i każę mu zabawić się z panią jansen. W pana obecności. I ona, albo pan, dacie mi to, czego chcę. Dacie bardzo szybko, zapewniam pana. Proszę mi dać teraz, to oszczędzicie sobie cierpienia. - Ten dzikus Paul nie zdąży zrobić Karen tego, co zrobił Lindzie Americo w Miami. Na nic pana groźby. W tejże chwili zza drzwi dobiegły ich odgłosy strzałów. Powtórzyły się parę razy, a potem zapadła cisza. Gutierres poinstruował swoich ludzi, żeby nikomu nie pozwolili opuścić trzydziestego drugiego piętra. Zorientował się, że windy są zablokowane, a następnie pędem wrócił na salę konferencyjną. Mimo alarmu nikt nie ruszył się z miejsca i kontynuowano bezowocne przesłuchanie White’a. Gutierres bez słowa chwycił White’a za klapy marynarki. White był postawnym mężczyzną, ale Gutierres też. Jednym szarpnięciem zmusił go do powstania z krzesła. - Co się dzieje? - ryknął, prawie plując mu w twarz. - Wyje alarm - odrzekł sarkastycznie White. Gutierres puścił jego klapy i zanim jeszcze White skończył mówić, wymierzył mu siarczysty policzek wierzchem dłoni. White opadł na krzesło. - Co się dzieje? - powtórzył. - Nie wiem. Jak mam wiedzieć, skoro jestem tutaj - powiedział zmieszany White, trzymając się za policzek. - Co się dzieje? Co knują twoi przyjaciele? - Tylko zaciśnięte szczęki świadczyły o napięciu Gutierresa. - Powiedz mi, co wiesz, a jeśli skłamiesz, każę ci obciąć jaja. Mów! - Nic nie wiem. Przysięgam. W tym momencie w sali konferencyjnej zadzwonił telefon. Gutierres spojrzał ze zdziwieniem, a pretorianin, który protokółował zebranie, podniósł słuchawkę. - To do pana - powiedział do Gutierresa i podał mu słuchawkę. - Gutierres - odezwał się głos Moore’a, szefa ochrony budynku. - Mamy pożar spowodowany wybuchem małego ładunku na szesnastym piętrze, w południowym skrzydle. Musimy natychmiast ewakuować ludzi z budynku, schodami awaryjnymi. Zgodnie z normami bezpieczeństwa, windy zostały zablokowane. Mogą być dalsze bomby, wyjdźcie jak najszybciej. - Dlaczego nie działają inne telefony? - Nie wiem. Może pożar uszkodził linię. Czy już wychodzicie? - Tak. Dziękuję. Gutierres odłożył słuchawkę, ale zaraz ją podniósł, próbując dodzwonić się do kogoś na zewnątrz. Nie było sygnału. Spróbował zadzwonić do Moore’a. Bez skutku. Telefony wewnątrz budynku przestały działać. - Niech nikt nie rusza się z sali! - rozkazał, wychodząc. Rozstawił swoich ludzi na straży i wziął dwóch ze sobą dla sprawdzenia północnego wyjścia. - Najwyższa ostrożność! - powiedział im. - Mogą na nas czekać. - Laura, zobacz co się dzieje - powiedział Beck, słysząc strzały. Laura poruszyła się, żeby wstać, ale zanim wyszła, drzwi się otworzyły i pojawił się inny mężczyzna wyekwipowany tak jak poprzedni. Był to Daniel Douglas! - Czy zabawa już się zaczęła, Daniel? - Dwóch ochroniarzy Davisa zeszło schodami awaryjnymi w skrzydle północnym. Czekaliśmy na nich, zamierzaliśmy zaatakować trzydzieste drugie piętro, ale oni byli na to przygotowani i przywitali nas strzałami. Upolowaliśmy jednego, padł martwy na schodach, ale inni, z góry, odparli nas i się zamknęli na cztery spusty. - Potem obrzucił Jaimego triumfującym spojrzeniem i powiedział: - Myślałeś, że jesteś wielkim cwaniakiem, udało ci się nawet załatwić sobie u starego awans, prawda? Myślałeś, że pokonałeś mnie i „Strażników Świątyni”. Co za głupota! Jaime był zdumiony. Wiedział, że Douglas jest zamieszany w oszustwa, ale nie wyobrażał go sobie w tej roli, z bronią w ręku, atakującego budynek Korporacji. Wytrzymał jego spojrzenie, ale nic nie powiedział. Widząc, że Jaime milczy, Douglas zwrócił się do Becka: - Skończ szybko z nimi. - Dobrze, ale ty zajmij się swoją robotą, nie mieszaj do tego prywatnych emocji. Rób dalej co masz robić, beze mnie, mam tu jeszcze pewne sprawy do załatwienia. - Tak jest, Arkangel. - Posyłając Jaimemu i Karen spojrzenie pełne satysfakcji, Douglas wyszedł, trzaskając drzwiami. - Tym razem ma pan rację, Berenguer. Nie ma czasu na wzywanie Paula, żeby skłonił do mówienia pańską przyjaciółkę, ale ja panu opowiem scenariusz. Pierwszy strzał dziewczyna dostanie w żołądek, drugi w kiszki. Śmierć będzie wtedy długa i bolesna. Ona będzie prosiła o śmierć, a pan będzie na to patrzył. Dla pana będzie to jeszcze gorsze niż dla niej. - Beck wycelował pistolet w żołądek Karen. - Laura, pilnuj Berenguera, żeby nie zrobił jakiegoś głupstwa. Jaime, ma pan ostatnią szansę, żeby zacząć mówić. - Nic nie mów. - Karen powiedziała to spokojnym tonem. - I tak umrzemy, a ból nie będzie trwał wiecznie. Wolę fizycznie cierpieć, niż pozwolić mu na zwycięstwo. - Katarka chce zostać męczennicą, prawda? Dobrze. Berenguer, pańska ostatnia szansa, liczę do trzech i strzelam. Jeden. - Beck wstał z krzesła i wycelował w brzuch Karen. Jaime widząc zimny i zdeterminowany wyraz twarzy Becka zrozumiał, że jest on mordercą i zabijanie sprawia mu przyjemność. Spojrzał potem na Laurę, która blada ale stanowcza, celowała w niego. Widział złowrogi otwór lufy pistoletu wymierzonego w swój własny żołądek. Trudno mu było uwierzyć, że jest to ta sama Laura, którą znał. Wyglądało to na koszmar, poczuł, że oblewa go zimny pot. Rozważał, czy nie uskoczyć w bok, by zbić ich z tropu. Nic to nie da, zaraz podziurawiliby go kulami. Nie było sposobu uciec z pokoju, a gdyby nawet, to i tak złapaliby go w korytarzu jak królika. Nie sprawi Beckowi takiej przyjemności. Uścisnął mocniej dłoń Karen, a ona odwzajemniła uścisk. - Dwa - powiedział głośno Beck. Jaimemu myśli i obrazy przebiegały przez głowę. Niech to szlag! Dlaczego musi tak skończyć? Wracało wyraźne wspomnienie jego śmierci pod Muret. Wtedy przynajmniej wiedział, na czym polegał jego błąd. A co teraz zrobił źle? Jeszcze raz przegrywa! Z zawrotną szybkością przebiegły przez jego umysł sceny z dzieciństwa, narodziny jego córki, pierwsze spotkanie z Karen, intensywność, z jaką ją kochał i nadal kocha. - Kocham cię Karen - powiedział spokojnie. - Kocham cię Jaime - odpowiedziała. - Trzy. Stłumiony odgłos wystrzału zmieszał się z nieprzyzwoitym dźwiękiem rozpryskujących się kości i ciała. Drugi pretorianin musiał pozostawić swego towarzysza na schodach i z niemałym trudem udało mu się schronić przed strzałami za opancerzonymi drzwiami. - To była zasadzka! - krzyknął Gutierres. Kazał jednemu ze swych ludzi powiedzieć inspektorowi Ramseyowi, który wyszedł z sali, gdy tylko usłyszał strzały, aby nie wchodził do sali konferencyjnej, a sam wielkimi susami tam wrócił. Cios, który Gutierres wymierzył White’owi rozkrwawił mu wargi i powalił na podłogę. Guttierres tak szybko przebiegł od drzwi, że White nie zdążył wstać. Pozostali podnieśli się z krzeseł i ze zgrozą, połączoną z niezdrowym zadowoleniem, patrzyli jak Gutierres go kopie. Złowieszcze wycie alarmu przygłuszało odgłos kopniaków. Nikt nic nie mówił. Kiedy Gutierres miał już dość, pociągnął White’a za siwe włosy i zmusił go do zajęcia pozycji siedzącej na podłodze. Przystawił mu pistolet do zakrwawionych warg. Uderzył go pistoletem w usta, a kiedy White je otworzył, włożył mu lufę głęboko aż do gardła. - Pytam ostatni raz: co się dzieje? - I przez długą chwilę patrzył groźnie w wybałuszone oczy White’a. Potem wyciągnął lufę z jego ust. - Chcą was wszystkich zabić. - Słowa z trudem wydobywały się ze spuchniętych ust. - Zaatakują to piętro. - Ilu ich jest? - Chyba dwudziestu pięciu lub trzydziestu. - Jak możemy stąd wyjść? - Nie możecie. Wzięto pod uwagę wszystkie możliwości. - Musimy za wszelką cenę skontaktować się z kimś spoza budynku. - Gutierres po raz pierwszy zwrócił się do pozostałych osób obecnych na sali. - „Strażnicy Świątyni” osaczyli nas i zablokowali telefony. Ponieważ nie mamy możliwości ucieczki, musimy postarać się wezwać pomoc. Próbujcie dzwonić zarówno ze swoich komórek, jak i telefonów stacjonarnych. Stało się to bardzo szybko. Beck jeszcze mówił „trzy”, kiedy Laura wycelowała w niego i strzeliła. Jaime zobaczył, jak krwawa masa wypływa mu z boku głowy. Przez kilka sekund Beck utrzymywał się na nogach, na twarzy miał jeszcze uśmiech, który zaraz zamienił się w wyraz zdumienia. Ręka trzymająca pistolet mu opadła, zachwiał się, uderzył w stół a następnie w krzesło. I tak trwał w dziwnej pozycji; klęczał na podłodze, z głową na krześle i pustym wzrokiem utkwionym w sufit. - Porozmawiamy teraz o mojej podwyżce? - zapytała Laura, wziąwszy się pod boki, trzymając jeszcze w ręce pistolet. W uśmiechu odsłoniła zęby z kocim wyrazem twarzy, którego Jaime nigdy przedtem u niej nie widział, ale który wydawał mu się znajomy. Spojrzał na nią ze zdziwieniem, czując ogromną ulgę. Dopiero teraz doszedł do niego zapach prochu. Sytuacja była absurdalna. - No to jak będzie z moją podwyżką? - naciskała Laura. Jaime potrzebował trochę czasu na odpowiedź. - Przyznana! - zawołał w końcu, podziwiając jej dziwne poczucie humoru. - Ale przedtem musisz mi dużo wyjaśnić:. - Teraz nie ma czasu - odezwała się Karen, trzymając w ręku telefon. - Beck mówił prawdę, wszystkie linie zostały odcięte. - Musimy pomóc tym na górze - rzekła Laura. - Jaime, umiesz posługiwać się bronią? - Trochę. - A ty, Karen? - Nie. - A więc Jaime, bierz pistolet Becka, włóż kamizelkę kuloodporną i zawieś sobie na szyi maskę przeciwgazową. Wiesz jak działa? Jaime pomajstrował przy masce i kiwnął potakująco głową. - Teraz, kiedy oni są zajęci środkami wybuchowymi, możemy oczyścić schody awaryjne, aby Davis i jego ludzie mogli uciec. - Chwileczkę, Laura - powstrzymał ją Jaime. - Jak oni poznają, że my jesteśmy dobrzy? Pretorianie będą strzelać do każdego, kogo zobaczą. - Musimy zaryzykować - odpowiedziała Laura. - Jeśli atak im się uda, to i tak umrzemy, nawet jeśli zdołamy uciec z budynku. Ja ich znam. Będą cię ścigać przez całe życie, aż cię dopadną. - Jest inne wyjście - odezwała się Karen. - Jakie? - Wewnętrzny kabel komputerów jest niezależny od linii telefonicznych, prawda? - Tak. - Zobaczmy, czy działa wewnętrzna poczta elektroniczna. - Wątpię, czy w tej sytuacji Davisowi przyjdzie do głowy czytać pocztę elektroniczną - powiedziała Laura. - A może tak - odezwał się Jaime. Ci z góry muszą próbować różnych sposobów skontaktowania się z kimś z zewnątrz. Podbiegł do swego biurka i klikając w komputer dostał się bez problemu do wewnętrznej poczty Korporacji. Napisał wiadomość skierowaną do Davisa z kopią dla Gutierresa. Opatrzona uwagą „Pilne”, była zatytułowana „Życie lub śmierć”. „Tu Jaime Berenguer. Zaraz zrobią dziury w podłodze waszego piętra i wrzucą granaty z gazem łzawiącym, aby zmusić was do wyjścia. Zabezpieczcie się. Nie wychodźcie na taras, czekają tam na was helikoptery. Mamy dwa pistolety. Możemy oczyścić schody północne, abyście mogli zejść i zająć pozycje tutaj.” Jaime wysłał wiadomość, modląc się, by ją odebrali. Stojące za nim Laura i Karen wstrzymały oddech i patrzyły z lękiem na monitor, podczas gdy Jaime powtórzył wiadomość dwa razy, bez rezultatu. Czas działał na ich niekorzyść. Postanowili spróbować jeszcze raz, a potem wyjść na korytarz. Ludzie oblężeni na trzydziestym drugim piętrze rozpaczliwie usiłowali skontaktować się z kimś z zewnątrz. Gutierres przeklinał siebie, że tego nie przewidział. Ale któż to mógł przewidzieć? Nigdy sobie nie wyobrażał, że ktoś mógłby przypuścić regularny atak na budynek Korporacji. Powinien był podejrzewać Moore’a, szefa ochrony budynku, ale jak w ogóle mogło do tego dojść? „Strażnicy” muszą być bardzo dobrze przygotowani, bardzo pewni zwycięstwa, skoro na to się poważyli. Rozważał możliwości ucieczki. Nikt z zewnątrz nie mógł słyszeć strzałów. Dźwiękoszczelność budynku sprawiała, że na zewnątrz nie wychodził z niego prawie żaden odgłos. Windy były zablokowane, a na schodach czekali na nich „Strażnicy”. Mogli wyjść na dach budynku i próbować spuścić się na małych łódeczkach, których używali czyściciele okien. Wróg jednak z pewnością przewidział tę możliwość. Skorzysta z tej drogi, kiedy wyczerpie wszystkie inne możliwości ucieczki. Teraz najlepiej będzie pozostać tutaj i spróbować nawiązać z kimś łączność. Wewnętrzna poczta elektroniczna została z pewnością odcięta wraz z liniami telefonicznymi. Spróbuje, czyjest wyjście na zewnątrz. W najgorszym razie, jeśli kabel funkcjonuje, będzie mógł przynajmniej zostawić w komputerze informację, testament, oskarżenie. Może napastnicy tego nie skasują. Wszedł do poczty i ku swemu zdumieniu znalazł wiadomość „Życie albo śmierć”. Nareszcie wiadomość od Gutierresa! Zapewne zrozpaczony pretorianin próbował wysłać prośbę o pomoc, kiedy w tej samej chwili otrzymał wiadomość od niego. Jaime się dziwił, że „Strażnicy” popełnili taki błąd. Być może nie umieli odłączyć kabla na ostatnich dwóch piętrach, a może w centrali poczty wewnętrznej zamierzali wykasować wszystkie wezwania na pomoc, wtedy kiedy już nas wszystkich zabiją - rozmyślał. „Tu Gutierres. Skąd mam wiedzieć, że to pan, a nie zasadzka”? - Cholera! Teraz ten skurwysyn nie wierzy! - wykrzyknął Jaime, intensywnie się zastanawiając, co powiedzieć Gutierresowi, żeby uwierzył, że to naprawdę on? Napisał odpowiedź. Po hiszpańsku. Wiedział, że Gutierres zna hiszpański. „Wczoraj poprosiłem, że chcę zatrzymać swoją sekretarkę. Odpowiedział mi, żebym nie zawracał mu głowy głupstwami i porozmawiał o tym z Andersenem. Pana ani White’a przy tym nie było; niech moje słowa potwierdzą Davis i Andersen. I musi mi pan zaufać, albo uznać się za trupa. Rozpoznacie nas po czerwonych serwetkach, które nałożymy na kamizelki kuloodporne. Za minutę zaczniemy oczyszczać schody”. W tym momencie z korytarza dobiegł huk wybuchu. Po minucie drugi, dalszy. I znów trzeci, bliżej, wysadzali w powietrze kawałki sufitu, by wrzucić gaz łzawiący. Jaime wysłał wiadomość, wyjął z szuflady kilka czerwonych papierowych serwetek i podał dwie Laurze. - Nałóż jedną serwetkę, kiedy będą schodzić ci z góry. Teraz wychodzimy w maskach, „Strażnicy” nas nie rozpoznają. - Gutierres mówi, że się zgadza - krzyknęła Karen, która nadal manipulowała przy komputerze. - Przykro mi Karen - powiedziała Laura, przejmując inicjatywę - ale mamy tylko dwie kamizelki, dwie maski i dwa pistolety. Nie możesz iść z nami. To zbyt niebezpieczne, ale też niebezpiecznie jest zostawać tutaj. Pójdę zobaczyć, co się dzieje z Beckiem. - Musisz się gdzieś schować, żeby cię nie zobaczyli - przerwał Jaime. - Już wiem! Usunęliśmy z szaf rzeczy White’a. Jeśli wyjmiemy półki z tej szafy za biurkiem, to się w niej zmieścisz. Bez dalszych słów Jaime poszedł do szafy, wyjął z niej półki i włożył je do innej szafy. Karen zmieściła się, choć w pozycji nieco zgiętej. - Kiedyś się zemszczę za tę zniewagę - próbowała żartować. - Bardzo cię proszę, nie zamykaj na klucz! Będę przytrzymywać drzwi od wewnątrz. Powodzenia! Kocham cię. Niech dobry Bóg wam pomaga. Całując ją w usta, Jaime przeżywał na nowo trwogę Pedra, kiedy ten żegnał się z Korbą. Potem zamknął starannie drzwi, szepcząc: - Boże mój, pomóż nam. - Idziemy! - powiedział do Laury, nakładając maskę przeciwgazową. Przeszli przez korytarz i dotarli do drzwi prowadzących na schody awaryjne. Były otwarte. W głębi ujrzeli na podłodze gruz i otwór w suficie, pod którym stało pięciu mężczyzn w maskach przeciwgazowych. Jeden się szykował do wrzucenia przez otwór granatu z gazem. Daniel Douglas i jeszcze jeden mężczyzna, obaj bez masek, przyglądali się tej operacji. Za nimi, w korytarzu, prawie naprzeciw wind, zobaczyli innych napastników pod następną dziurą w suficie. Jaime poczuł adrenalinę we krwi, skronie mu pulsowały. Nie bał się, tylko niepokoił o Karen i był podekscytowany. Podążał szybko za Laurą, która weszła na schody awaryjne. Kilku „Strażników” spojrzało na nich, ale nie reagowało. Maska i kamizelka były doskonałym przebraniem. Na podeście schodów, przed wejściem na wyższe piętro, napastnicy ustawili stół jako barykadę, za którą schroniło się dwóch mężczyzn. Patrzyli w górę, czekając na wyjście grupy Davisa. Jeden z pretorianów w eleganckim garniturze leżał na schodach. Miał otwarte oczy i koszulę splamioną krwią. Jaime poznał, że to był ten, który poprzedniego dnia protokółował zebranie. Trzeci mężczyzna z pistoletem w ręku wyszedł im na spotkanie. - Rzuciliście już gaz? - spytał, widząc, że mają nałożone maski. Był to Paul, młody blondyn o wyglądzie sadysty. W odpowiedzi Laura strzeliła mu w twarz z pistoletu z tłumikiem. Upadł do tyłu, Laura pobiegła schodami w górę, a Jaime za nią. Dwaj mężczyźni ukryci za stołem zauważyli, że coś się dzieje i jeden odwrócił głowę w ich stronę. Laura, znajdująca się w odległości dwóch metrów, wycelowała w niego, drugi próbował się odwrócić i wtedy Jaime strzelił do niego. Kula utkwiła w stole. Kiedy mężczyzna celował w Jaimego, Laura umieściła kulę dokładnie w środku jego czoła. Jaime był pod wrażeniem, Laura to strzelec wyborowy z zadziwiająco zimną krwią. Zdejmując maskę, Jaime ją ostrzegł: - Uważaj, teraz wyjdą przez drzwi! Laura wzięła jedną ze strzelb o uciętej lufie, wyjęła z kieszeni zabitego amunicję i zeszli schodami w dół. Na progu pojawili się dwaj ludzie. Laura strzeliła celnie do pierwszego. Huk był wielki. Drugim mężczyzną okazał się Daniel Douglas, który oddał strzał ze swojej strzelby, ale kula trafiła w sufit. Jaime strzelił do niego dwa razy, ugodził go w kamizelkę i w nogę. Douglas, padając, nadal strzelał, ale niecelnie. Laura i Jaime trafili go jednocześnie i twarz Daniela spłynęła krwią. Jaime nie poczuł żalu, tylko ulgę. - Weź tę strzelbę, to Remington 870, doskonały na średnie odległości. I nie zapomnij o nabojach - powiedziała Laura, zdjęła maskę, zostawiając ją zwisającą z szyi. - Musimy ubezpieczać wejście. - Serwetka! - przypomniał Jaime, słysząc dobiegający z góry hałas. Obydwoje nałożyli serwetki z tyłu, na kamizelki. - Przewróćcie stoły i skryjcie się za nimi! - krzyknął Gutierres. - Będą wysadzać podłogę! - On sam jednak nadal klikał w komputer, nie zwracając uwagi na wybuchy. Na szczęście dywany zatrzymywały trochę rozpryskujący się gruz i nikt nie został ranny. Mieli bardzo mało czasu. Gutierres kazał im wszystkim zgromadzić się przy wyjściu awaryjnym, a Bob, najsilniejszy spośród pretorianów, miał pomóc White’owi, który prawie nie mógł chodzić. W przewidywaniu następnego ataku zabarykadowali stołami drzwi. Mieli tylko dwie maski przeciwgazowe, które zawsze tu były na wypadek pożaru. Gutierres zarezerwował je dla Davisa i dla siebie. Pozostali mieli użyć mokrych ręczników z toalety. Czekali parę minut. Na schodach rozległy się strzały, a kiedy zamilkły, Gutierres powiedział: - Wychodzimy. Mikę i Richy jako pierwsi. Ja za nimi. I jeśli wszystko będzie w porządku, wychodzi reszta. Na końcu Charlie i Dan ubezpieczający pana Davisa. Laura i Jaime usłyszeli jeszcze jeden wybuch w innej części budynku. „Strażnicy” wysadzali już drzwi na schody awaryjne w skrzydle południowym i atakowali najwyższe piętro. Jaime zauważył, że Gutierres i jeden z jego ludzi schodzą i przesuwają stół, by umożliwić przejście pozostałym. Mikę, inny pretorianin, włożył kamizelkę jednego z zabitych, wziął jego strzelbę i stanął przy Jaimem. Tymczasem Gutierres wydawał rozkazy na schodach: - Inspektorze Ramsey, proszę wziąć strzelbę i stanąć obok dziewczyny. Ramsey zajął miejsce obok Laury tak, żeby drzwi były chronione z obydwu stron. A tymczasem na górze zakładano Davisowi kamizelkę jednego z zabitych. Dym już do nich dochodził i zaczynali kaszleć. - Dan, postaw White’a przed drzwiami, niech nam zabezpiecza przejście. White próbował stawiać opór, ale Dan przyłożył mu dwa razy kolbą rewolweru. W końcu, chwiejąc się na nogach, stanął przy drzwiach wraz z pretorianinem, który go pilnował z rewolwerem gotowym do strzału. Wydawało się, że White zaraz padnie; już się nie sprzeciwiał. Jaime z trudem poznawał spuchniętą i zakrwawioną twarz swego byłego szefa i ze zdziwieniem stwierdził, że mu go żal. Ochroniarze przeprowadzili Davisa prawie galopem, Gutierres osłaniał go z przodu własnym ciałem, a z tyłu zabezpieczenie stanowił White. Stary wydawał się jeszcze mniejszy niż zwykle. - Mam wobec pana dług, Berenguer, powiedział, kiedy go mijał. Za Davisem zeszli Cooper i Andersen. Za nimi szła Ruth, gospodyni piętra, dwaj pretorianie zamykali pochód, a za nimi ciągnął się dym wypełniający już najwyższe piętro. Zdążyli zamknąć za sobą drzwi, kiedy „Strażnicy” przypuścili atak z niższego piętra, nieustannie strzelając. Strzały, przekleństwa i jęki mieszały się ze złowrogim wyciem syreny alarmowej. Grupa na schodach odpowiadała ogniem i rozpętała się regularna strzelanina. Kilku napastników padło przed drzwiami, a reszta wycofywała się, nie przestając się ostrzeliwać. Na schodach i poza nimi rozlegały się jęki. Jaime spojrzał na Laurę; nie była ranna, podniosła kciuk do góry na znak, że wszystko gra. Nadal robiła na nim dziwne wrażenie. Inspektor Ramsey, nie mający kamizelki kuloodpornej, krył się za Laurą i wszystko z nim było w porządku, ale pretorianin Mikę leżał na podłodze. Był ranny w lewą nogę i mocno krwawił. Nie należał jednak do tych, co się skarżą. White’a wykończył spacer, który musiał odbyć i padł na podłogę. Upadł też Cooper, który w owej chwili go mijał. Został postrzelony w brzuch, skręcał się i wył z bólu. Ruth krzyczała z przerażenia na widok rannych. White z zakrwawioną piersią, leżał na boku, z ust ciekła mu krew, umierał. Jaime pomyślał, że jego śmierć była egzekucją. Spojrzenie Gutierresa potwierdziło jego przypuszczenie: White nic nie powiedział i już nie powie. - Znieście stół! - krzyknął Gutierres do dwóch pretorianów stojących wyżej. Ramsey popchnął Ruth i Andersena, by przeszli przez ciała leżące na schodach i kazał im stanąć u stóp schodów, poza niebezpieczeństwem. Dwaj pretorianie ustawili mały stół w ten sposób, by ich chronił przed strzałami z góry. Laura zabrała strzelby zabitym i rzuciła je pretorianom. Jeden z leżących na progu napastników poruszył ręką i cicho jęcząc, próbował wstać, ale ukryty za stołem pretorianin jednym strzałem rozwalił mu głowę. - Już weszli na górę - powiedział Jaime do Gutierresa. Szybko odkryją, że uciekliśmy tędy i dostaniemy się między dwa ognie. Musicie zejść na dół. - Niebezpiecznie będzie przy wejściu do holu i na ulicy - stwierdził w zamyśleniu Gutierres. - Jeśli Moore, szef ochrony budynku, jest wrogiem, to jest nim także większość jego strażników. Przecięcie linii telefonicznych także im zawdzięczamy. Musimy to wykorzystać i zejść, zanim oni nas spostrzegą. Spróbujemy uciec opancerzoną limuzyną. - Te schody awaryjne wychodzą na hol, a drzwi do garażu są zawsze zamknięte - przestrzegł Jaime. - Wiemy, jak je otworzyć - odrzekł Gutierres. - Idźmy stąd. Zanim nas zaatakują także z góry! - Chwileczkę, Gutierres! - Jaime zatrzymał go. - Mamy dwóch rannych. Nie możemy ich zostawić, bo zostaną zamordowani. - Moim zadaniem jest ochrona pana Davisa, przykro mi, ale nie będę ryzykował jego bezpieczeństwa z powodu rannych. Chodźmy! - Nie, ja nie idę - oświadczył Jaime. - Karen też jest na górze. Nie zostawię jej. - Nie będę z panem dyskutował. Niech pan zostanie, jeśli pan chce. Dziękuję za zabezpieczenie nam tyłów. Reszta schodzi! - powiedział półgłosem, by wróg go nie usłyszał. - Bob i Charlie otwierają marsz, za nimi inspektor Ramsey, potem Richy z Davisem, a reszta za nimi. Grupa zaczęła schodzić. - Ja zostaję z Jaimem - oświadczyła Laura. - Ja też zostaję - powiedział Ramsey. - Pan nie może - zaprotestował Gutierres. - Potrzebujemy pana na dole, żeby koordynować działania policji, gdy tylko stąd wyjdziemy. Musi pan iść z nami. - Nie zostawię ich, by sami bronili rannych - upierał się Ramsey. - Pan będzie umiał poradzić sobie z policją. - Nie, bez pana policja nie zdoła skoordynować szybko ataku i ci osobnicy uciekną. Pana miejsce jest poza budynkiem. Nie musi pan tutaj udowadniać swojej odwagi, niebezpiecznie jest zarówno na dole, jak i na górze. - Przykro mi, ale ich nie zostawię. - Nie możemy tracić czasu na dyskusję, proponuję panu wymianę - negocjował Gutierres. - Zostawię tu jednego z moich ludzi, a pan pójdzie z nami. Człowiek za człowieka. Dobrze? - Dobrze - zgodził się Ramsey. - Dan, ty zostajesz. Powodzenia, chłopaki! I Gutierres zaczął schodzić w dół, za Ramseyem. Schodzili szybko, ale nie biegli. Bob i Charlie szli na przedzie, mieli na sobie kamizelki zabrane trupom i strzelby, za nimi podążał Ramsey. - Po Davisie jest pan najważniejszą osobą, mogącą zapewnić sukces operacji - nalegał Gutierres, kiedy Ramsey odmówił włożenia kamizelki kuloodpornej. - Bez pana, koordynującego działania policji, ci ludzie uciekną. Ramsey niechętnie włożył kamizelkę i zaklął, kiedy się splamił krwią poprzedniego jej właściciela. Pracownicy opuścili budynek schodami awaryjnymi i na każdym piętrze zostawiali drzwi pół otwarte. Bob i Charlie działali teraz na przemian. Bob zamykał drzwi i przytrzymywał je ciałem, żeby się znów nie otwarły, bo oni mogliby ich zaskoczyć, kiedy będzie przechodził Davis. A tymczasem Charlie robił to samo z następnymi drzwiami. Po przejściu Davisa kontrolę nad drzwiami przejmował Gutierres, a Bob biegł przed grupą i blokował następne drzwi. Andersen szedł przed Davisem, a blisko niego trzymał się Richy, trzeci pretorianin, zamierzając w razie ataku zasłonić go swoim ciałem. Ruth i Gutierres zamykali pochód. W ten sposób dotarli do pierwszego piętra, gdzie Gutierres wysunął się na czoło, by zorganizować przebycie następnego etapu. Na parterze było dwoje drzwi, jedne prowadziły do holu, drugie wychodziły na ogród otaczający budynek. Między jednymi a drugimi drzwiami rozciągała się wolna przestrzeń, za nią były znów schody prowadzące do podziemnych parkingów. Gutierres wysłał Richy’ego, aby zamknął drzwi do holu oraz do ogrodu, a jednocześnie Bob i Charlie pobiegli sprawdzić zewnętrzne drzwi ogrodu, których nie mogli widzieć z miejsca na schodach, gdzie się znajdowali. Obawy Gutierresa się potwierdziły, gdy zobaczyli Nicka Moore’a z czterema uzbrojonymi w strzelby strażnikami, pilnującymi wyjścia. Na szczęście nie sądzili chyba, że grupa tutaj się pojawi i tylko dwóch strażników mogło widzieć drzwi. - Naprzód! - szepnął Charlie i Gutierres zaczął biec w stronę drzwi na parking, niosąc dosłownie Davisa na rękach, gdy tymczasem Bob usiłował zamknąć drzwi do ogrodu, ale bezskutecznie, widać były czymś zastawione. Strażnicy zaalarmowali krzykiem swoich kolegów, którzy zaczęli się rozglądać wokół, z bronią gotową do strzału. - Spokój albo strzelamy! - krzyknął. Przez parę sekund wydawało się, że strażnicy się wahają, ale kiedy Moore się odwrócił z pistoletem w ręku, Charlie i Bob zaczęli strzelać. Ramsey i Andersen już wyszli, kiedy rozległy się pierwsze strzały, ale Ruth się cofnęła na schody. Richy, który ubezpieczał drzwi do holu nie miał kamizelki, i został trafiony. Moore, ranny w nogę, upadł razem ze swymi dwoma strażnikami, a pozostali rzucili się na ziemię i strzelali zza ciał swoich kolegów. Charlie i Bob zdołali wyjść za drzwi. Nie byli ranni i strzałami ubezpieczali resztę grupy. Tymczasem Gutierresowi udało się otworzyć drzwi prowadzące na pierwszy poziom parkingu. Przepuścił pięciu ocalałych i zamknął za nimi drzwi, myśląc z niepokojem, czy uda im się dotrzeć do limuzyny. Grupa, która pozostała na górze, organizowała obronę. White wydawał się martwy i zostawili go na podeście schodów wraz z kilkoma trupami napastników. Jaime i Dan przenieśli Boba Coopera na niższy podest; miał brzydką ranę w brzuchu, krwawił obficie i wył z bólu przy przenoszeniu. Ani przez chwilę nie przestawał jęczeć. Laura pomogła Mike’owi, rannemu w nogę pretorianinowi, przejść także na podest; założyli mu opaskę uciskową. Po bohatersku zniósł ból i w prawej ręce mocno trzymał rewolwer. Choć tracili swą korzystną pozycję, górującą nad trzydziestym pierwszym piętrem, postanowili przenieść stolik, służący im za barykadę, o jeden stopień niżej, za podestem; to im dawało możliwość obrony zarówno przed atakiem z góry, jak i przed atakiem od strony drzwi, które nadal były otwarte. Stojąc ramię przy ramieniu, z Laurą pośrodku, czekali na atak. - Ja też przypomniałam sobie swoje życie w XIII wieku - Jaime usłyszał jej szept. - Co? - Byłam wierną wyznawczynią „Strażników” jak mój ojciec. - Laura mówiła poufnym szeptem. White wykorzystał swoje wpływy, by mnie zatrudnić jako twoją sekretarkę i namówił mnie, żebym przeniknęła do sekty katarów. Poszłam do ich ośrodka przy Whilshire Boulevard, powiedziałam, że słyszałam o nich i że chciałabym ich lepiej poznać. Stopniowo zdobywałam zaufanie Keplera. Interesowały go informacje, jakich mu dostarczałam na temat Korporacji i Jaimego Berenguera. Z drugiej strony „Strażnicy” byli zachwyceni, że mogli się ode mnie czegoś dowiedzieć o katarach i o Korporacji. - Zgadza się z tym, co powiedział Beck. - Częściowo, bo chociaż z początku to odrzucałam, kazania Dubois dawały mi do myślenia. Pewnego dnia zawieźli mnie z zawiązanymi oczami do Montsegur, byłam w piwnicy z gobelinem i znalazłam się w XIII wieku. Zrobiło to na mnie wstrząsające wrażenie. Nie opowiedziałam o tym „Strażnikom”, ani o dalszych przeżyciach, których doznałam. Kiedy zamknęłam swój cykl, stwierdziłam, że głęboko wierzę w nauki katarów. Powiedziałam Dubois o działalności „Strażników” i potem zaczęłam informować Kevina o tym, co oni robią. - Karen wiedziała więc, że należysz do nas i że agent FBI jest wrogiem. - Tak, wiedziała o mnie, ale nie o Becku. Wszystko się działo bardzo szybko, nocą, po przyjęciu. „Strażnicy” uprzedzili mnie, że dzisiaj coś się stanie i że mam we wszystkim być posłuszna Beckowi. Do tej pory nie wiedziałam, że ten człowiek należy do sekty. - Mogłaś mnie ostrzec. - Przed czym? Nie wiedziałam, że poważą się aż na tyle. A ponadto, dzięki temu, że zachowywałeś się w sposób naturalny, jeszcze żyjesz. - To prawda. - Jaime nadsłuchiwał i wpatrywał się w podest, skąd spodziewał się nowego ataku. Nagle sobie przypomniał zagadkowe słowa Laury i chciał dowiedzieć się czegoś więcej. - Powiedz, czy znałaś mnie w wieku XIII? - Tak. - A ja ciebie też znałem? - Też. Wtedy zaskrzypiały drzwi otwierane na wyższym piętrze. Dan szturchnął Laurę łokciem. - Przestańcie szeptać, uważajcie. Gutierres stwierdził, że wbrew przepisom o ewakuacji budynku w razie bomby lub pożaru, pracownikom pozwolono zabrać samochody. Grupa przeszła bez problemów przez pusty parking, szef pretorianów wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i bez trudu otworzył metalowe drzwi do strefy zarezerwowanej dla samochodów prezesów. Zaskoczyli dwóch strażników pilnujących limuzyn, którzy widząc wycelowane w siebie pistolety, podnieśli ręce do góry. Na podłodze leżał, twarzą do dołu, pretorianin strzegący parkingu. Martwy. Ramsey założył strażnikom kajdanki, a Gutierres otworzył drzwi limuzyny. Davis i Andersen usiedli z tyłu, Gutierres sprawdził zamki, zajrzał pod samochód, obejrzał silnik, bagażnik i cały samochód z zewnątrz, szukając czegoś nienormalnego. Kiedy się już upewnił, że wszystko w porządku, usiadł przy kierownicy, Ramsey obok niego. Potem chciał otworzyć pilotem drzwi do garażu, ale bez skutku; drzwi nie reagowały. Wówczas poinstruował Charliego i Boba, jak mają uruchomić mechanizm ręcznego otwierania. Kiedy drzwi były już w połowie otwarte, stwierdzili, że na końcu rampy dwa zaparkowane w poprzek samochody blokują przejazd. Gutierres cofnął się, prawie ocierając się samochodem o ścianę. Poczekał, aż drzwi się do końca otworzą i powiedział: - Załóżcie pasy i mocno się trzymajcie, ruszamy ostro. Rozpędził samochód i na niewielkiej przestrzeni około pięćdziesięciu metrów, mimo pochyłości rampy, udało mu się wrzucić trzeci bieg. Ogromna masa opancerzonej limuzyny uderzyła w dwa samochody, które przesunęły się o jakieś dwa metry. Były mocno poharatane, ale nadal zagradzały wyjście. Limuzyna utraciła zderzak, ale poza tym nie została uszkodzona. Gutierres cofnął pojazd aż do końca rampy. Rozległy się strzały. To chyba Bob i Charlie odpierali strażników. Gutierres znów rozpędził limuzynę i uderzył jeszcze raz w samochody. Podskoczyły parę metrów do przodu, przejście było wolne, ale limuzyna stanęła. Teraz kule bębniły po szybach, uderzały w dół samochodu; napastnicy próbowali trafić w opony. Kiedy Gutierres uruchomił znów samochód, ruszył pełnym gazem i wjechał w aleję palm. Włączył klakson, przejechał na czerwonych światłach i wtedy powiedział do Ramseya: - Inspektorze, zechce pan sprawdzić, czy pańska komórka tu już działa? - Ramsey nawiązał łączność i zaczął wydawać polecenia. Gutierres przez lusterko wsteczne obserwował z niepokojem swego szefa. Od dłuższego czasu nie powiedział ani jednego słowa, ani nawet nie reagował na podekscytowaną gadaninę Andersena, wzrok miał zagubiony, wyglądał na przybitego. Czyżby doznał szoku? Jak każdy człowiek czuł ciężar wieku, to nie była przygoda na jego prawie osiemdziesiąt lat. Stary był zatopiony w swoich myślach. Zamknięty w sobie. - Gus - odezwał się nagle. - Tak, panie Davis. - Chcę, żebyś skontaktował się z naszym najlepszym scenarzystą. Sheehamem lub Wiessem. Lepiej z Sheehamem. Chcę go widzieć jutro rano. Koniecznie. - Tak proszę pana - odpowiedział zdziwiony Gutierres. - To jest materiał na dobry film akcji, a dekoracje będą niewiele kosztować. Gutierres uśmiechnął się, widząc w lusterku błysk w oczach Davisa. Stary diabeł był w dobrej formie. - Nie strzelajcie, póki nie zobaczycie twarzy - powiedziała spokojnie Laura. - Dan, ty strzelasz w nogi, Jaime i ja w głowę. Kiedy padną, trzeba upewnić się, czy nie żyją. - Wszyscy zamilkli. Alarm cały czas wył, a z dołu dobiegały jęki Coopera. Ludzie na górze poruszali się ostrożnie. Jeden z napastników schodził cicho po schodach, pokręcił się na podeście, był uzbrojony i miał na sobie maskę gazową. Za nim szedł drugi. Ci z dołu strzelali, napastnik upadł do przodu, potoczył się po schodach aż do podestu i zatrzymał go stół. Drugi uciekł. - Nie trafiliśmy tego drugiego - powiedział Jaime. - Co najmniej dziesięciu zostało zabitych - stwierdziła Laura. - Licząc tych, którzy przyszli z zewnątrz i strażników ochrony budynku, będzie ich trzydziestu pięciu, a Beck nie żyje. Chyba zdają sobie sprawę z tego, że przegrali. - Mają jeszcze nadzieję, że złapią Davisa - odezwał się Dan. W tym momencie usłyszeli za sobą kilka strzałów. Pierwsze były z pistoletu, dwa następne ze strzelby. - Dan, Jaime, na dół! - krzyknęła Laura. Drzwi na niższe piętro były uchylone. Mikę półleżąc na podeście, z pistoletem w ręku, powiedział słabym głosem: - Próbowali zaatakować z trzydziestego piętra, ale ich odparłem. Jestem pewny, że jednego trafiłem. - Mamy szczęście, że oni nie mogą kontaktować się ze sobą i przypuścić skoordynowanego ataku - powiedział Jaime. - Dan, proszę zostań z Mike’iem. Ja z Laurą wracam na górę. I w chwili, kiedy Jaime się odwracał, by skierować się w górę, nastąpił nowy atak z trzydziestego pierwszego piętra. Laura odpowiedziała ogniem, a Jaime poczuł mocne uderzenie w prawe ramię, upadł do tyłu, ale na szczęście oparł się plecami o ścianę; uratowała go kuloodporna kamizelka. Laura nadal celnie strzelała i napastnicy musieli się wycofać. Obolały Jaime zdołał dojść do stołu i ukrył się za nim. - To uparci fanatycy - poskarżyła się zaniepokojona Laura. - Jeśli nadal będą tak działać, to w końcu zlikwidują nas, mam tylko nadzieję, że nie użyją środków wybuchowych. Minęło już dostatecznie dużo czasu, aby Davis i jego ludzie uciekli. - Potem Jaime zaczął krzyczeć: - Hej, wy tam! Jesteście zgubieni, gówniarze. Davis wyszedł. Policja już tu jedzie! Macie mało czasu na ratowanie swojej dupy! Nie było żadnej odpowiedzi, słychać było tylko wycie alarmu i jęki rannych. - Myślisz, że to zadziała? - spytała Laura. - To jedyne, co możemy zrobić. I znów zaczął krzyczeć: - Wychodźcie szybko, póki jeszcze możecie. Davis uciekł z budynku. Przegraliście! Ktoś upadł i zsuwał się po schodach. Jaime instynktownie skrył się za stołem. - Maski! - krzyknęła Laura, która nie ruszyła się z miejsca. Granat z gazem łzawiącym! Jaime włożył maskę i dał znak Laurze, żeby go kryła. Potem kolbą swej strzelby ostrożnie odsunął dymiący granat i zepchnął go w dół klatki schodowej. Wrócił do Laury, ich ramiona prawie się stykały. Trwali w przymusowym milczeniu. Jaime myślą wrócił do swej ukochanej, Karen! Boże mój, żeby tylko z nią było wszystko w porządku. Wiedziała o roli odgrywanej przez Laurę, wykorzystała go, jak powiedział Beck, ale to już nie było dla niego ważne. Żeby tylko kochała go trochę, to jej wybaczy, bo on ją kocha bardzo, nie trochę. Laura. Tyle lat wspólnej pracy. Monotonia, nuda i nagle to. Kim ona jest naprawdę? Minęło dziesięć minut pełnego napięcia czekania i nic się nie działo. Przeklęty alarm nadal przeraźliwie wył, nie było słychać jęków Coopera. Jaime już nie wytrzymywał. Dotknął ramienia swojej towarzyszki, dał jej znak, że wychodzi na trzydzieste pierwsze piętro, ona pokręciła przecząco głową i gestem pokazała, żeby poczekał. Jaime czekał. Dym już się trochę przerzedził. Jeszcze pięć, sześć minut. Nie mógł już znieść niepokoju o Karen, nie wytrzymywał tej przeklętej maski na twarzy. Wreszcie podniósł się na nogi. Laura dała mu znak, że także idzie. Przeszli przez stół i skierowali się ku korytarzowi na trzydziestym pierwszym piętrze. Przed drzwiami nikogo nie było. Laura spojrzała w górę schodów, ale tam też nie było nikogo. Jaime czuł przyspieszone bicie serca. Żeby tylko z Karen było wszystko dobrze. Przeskoczyli przez stos trupów i weszli na korytarz. Nikogo. Najwyraźniej „Strażnicy” uciekli stąd w pośpiechu, zostawiając trupy. Jaime pobiegł pędem do swego nowego biura. Drzwi były zamknięte i kiedy weszli, stwierdzili, że gaz tu nie dotarł. Trup Becka leżał wyciągnięty na podłodze; ktoś musiał coś robić przy zwłokach. Jaime zdjął maskę i ściśniętym głosem zawołał w stronę szafy, w której schowała się Karen. Nie było odpowiedzi. - Karen, niebezpieczeństwo minęło. Dobrze się czujesz? Jeszcze raz zawołał i drzwi się uchyliły trochę, a potem szerzej. W szafie była Karen, zgięta, z wyrazem bólu na twarzy. - Nie. - A co się stało - spytał przestraszony Jaime. Karen wyszła, uśmiechając się szeroko. - Złamałam sobie dwa paznokcie, trzymając od wewnątrz drzwi tej przeklętej szafy - powiedziała i zaraz potem go uściskała. PIĄTEK Dlaczego mam zakładać, że katarzy są lepsi od „Strażników. zapytał Davis. Jaime spojrzał na niego i zatrzymał widelec w połowie drogi do ust. „Będzie to obiad z przyjaciółmi” zaznaczył Gutierres, zapraszając go. A teraz siedział naprzeciw starego w luksusowej jadalni, której przedłużeniem była rozległa, jasna sala zajmująca znaczną częśćesc trzydziestego drugiego piętra budynku Korporacji - Zniszczenia spowodowane próbą ataku były tu niewielkie i zostały usunięte w pierwszej kolejności. Starannie przemyślany wystrój, przy minimalnej obecności ścian, stwarzał jakby odrębne pomieszczenia o różnym przeznaczeniu: biuro wymagające skupienia, rozluźniona atmosfera jadalni i wielki salon, w którym można urządzać przyjęcia dla setek gości. Z wielkich okien roztaczał się rozległy widok. W głębi, daleko poza górami Santa Monica a nawet Palos Verdes na południu, lśnił ocean. Dzień był słoneczny i Ruth kazała opuścić niektóre zasłony, by złagodzić intensywne światło. - Dzięki katarom odkrył pan milionowe nadużycia, uratował życie i nie dopuścił, by fundamentalistyczna sekta przejęła kontrolę nad Korporacją. To mało? - To prawda, ale katarzy zdobyli większą władzę. Muszę wiedzieć, czy nie spróbują tego samego co „Strażnicy”? - Jestem jedynym, który zdobył władzę, a stało się tak dlatego, że pan mi ją dał. A dał mi ją pan, bo jest pan dobrze poinformowany, że katarzy nie są sektą, nie są żądni władzy materialnej, tylko dążą do duchowego rozwoju ludzkości. Nie walczymy o kontrolę nad Korporacją, tylko nie chcemy dopuścić, by ludzie o fundamentalistycznej i skrajnie konserwatywnej ideologii zdobyli władzę. Uważamy, że przesłania, jakie Korporacja nadaje na świat, są neutralne, albo dobre dla pozytywnego rozwoju jednostki i chcemy, by tak było nadal. - A więc katarzy aprobują moją linię wydawniczą? - Davis uśmiechnął się z rozbawieniem. - Tak, będziemy dobrymi sojusznikami i proszę nas tak traktować. Wszyscy potrzebują przyjaciół, pan też. - Poinformowano mnie, że pan jest katarem świeżej daty. - To prawda. - Wie pan? Ma pan wielką przyszłość. - Uśmiech Davisa stał się ironiczny. - A ponieważ jest pan w trakcie zmieniania religii, mogę panu zarekomendować inną, bardziej przydatną pod względem zawodowym. - To, co pan mówi, jest niezgodne z konstytucją, panie Davis. - Nie. Absolutnie nie. Mam świadka, który zezna pod przysięgą, że o tym nie rozmawialiśmy - powiedział, wskazując na Gutierresa, towarzyszącego im przy obiedzie. - Mówi pan o zmianie religii jak o zapisaniu się do klubu. „Niech pan zostanie członkiem mojego klubu. Odniesie pan z tego korzyści towarzyskie i być może zawodowe”. - Dlaczego to pana oburza? Ludzie zmieniają różne rzeczy. Pracę, religię, kochanki. Parę lat temu pan się rozwiódł, a parę tygodni temu zmienił religię. Dlaczego nie miałby pan znów jej zmienić? - Oczywiście, że w życiu może pojawić się alternatywa - zaprotestował delikatnie Jaime. - Nie ma jednak takich korzyści zawodowych, które zrekompensowałyby cierpienia emocjonalne spowodowane zmianą. - Ach! - Davis uśmiechnął się szerzej, rzucając porozumiewawcze spojrzenie na Gutierresa, który zachowywał niewzruszony wyraz twarzy. - Chodzi o tę blondyneczkę, prawda? Jaime nie odpowiedział i skoncentrował się najedzeniu. Po chwili Davis zaczął znów mówić, ale już innym tonem, a z jego twarzy znikł uśmiech. - To, co się stało tydzień temu, to bardzo poważna sprawa. Mam na myśli „Strażników”. Zginęło kilku naszych i wielu ich ludzi, niekoniecznie najważniejszych. Nie spodziewam się, że pan zbierze dowody pozwalające postawić ich przed sądem. Niektórym nigdy nic nie udowodnimy. Miałem nadzieję, że White coś powie, ale nie powiedział. Wiem, że katarzy mieli podwójnych agentów i chcę, żeby mi pan dał listę najważniejszych „Strażników”. Z podaniem stopnia ich ważności. Śmierć Kurtha pozostaje nadal nieukarana, a ja znam inny sposób wymierzenia sprawiedliwości, szybszy i skuteczniejszy. - Katarzy nigdy się na to nie zgodzą. Zasada „oko za oko” jest sprzeczna z ich przekonaniami. To zasada Boga złego, Boga nienawiści. Boga Starego Testamentu. Podam tylko nazwiska ludzi, na których będziemy mieli dowody, by postawić ich przed sądem. - A ja wierzę w zasadę „oko za oko”. I nie żądam od katarów, by ją akceptowali. Żądam tego od pana. Ci ludzie są nadal niebezpieczni i trzeba wężowi uciąć głowę, zanim znów ukąsi. - To, co pan sugeruje, jest niezgodne z prawem. Jeśli podam panu nazwiska, znając pana zamiary wobec nich, staję się pana wspólnikiem i mogę za to pójść do więzienia. Nie zamierzam tego robić. - Do cholery z panem, Jaime! - Davis walnął pięścią w stół. - Niech pan nie będzie głupi! Pan i pańska przyjaciółka jesteście narażeni tak samo jak ja, a może bardziej, na niebezpieczeństwo. „Strażnicy” wierzą w Stary Testament i w zemstę, a pan jest im winien niejedno „oko”. Zaczerpnąłem trochę informacji na temat dawnych katarów. Niejaki Brice Largaud napisał: „W historii kataryzm był tym Kościołem, który zdążył tylko przebaczyć, by zaraz potem zniknąć”. - Czego oni chcą? Przebaczyć i znowu zniknąć, kiedy ich wrogowie tak wzrosną w siłę, że będą mogli się zemścić? To oczywiste, że katarzy nie są sektą. Są bandą głupców! Jaime wzruszył ramionami. - Katarzy nigdy panu nie pomogą w wymierzaniu na własną rękę sprawiedliwości. To jest z gruntu sprzeczne z ich wiarą. A ja jestem z nimi. - Niech pan nie będzie głupi! Chce pan popełnić samobójstwo? Niech pan zapomni o tych ludziach. Tu chodzi o pana życie. I być może o moje. A na to nie pozwolę. - Stary zrobił pauzę i następnie kontynuował z całą energią. - Ja o to pana nie proszę, ja panu rozkazuję! Muszę mieć te nazwiska! Davis mówił teraz z groźbą w głosie. O tej jego umiejętności zastraszania ludzi opowiadano sobie legendy w Hollywood. Jaime nie przestraszył się. Wręcz przeciwnie, czuł jak narasta w nim oburzenie, czuł nienawiść do tego małego, pomarszczonego starca. Nie nawidził go już od bardzo dawna. - Co pan zamierza zrobić. Panie Davis? Jeszcze raz powołać do życia inkwizycję? Lubi pan posyłać ludzi na stos, prawda? Lubi pan zapach palonego ciała, lubi pan, jak inni cierpią. - Jaime wstał z krzesła. Czuł, jak wydobywa mu się z głębi duszy zadawniona, głęboka niechęć do starego. - Pragnie pan, by po ośmiu stuleciach historia się powtórzyła, tyle że z innymi ofiarami. Chce pan znów zabijać, prawda? Ale na mnie niech pan nie liczy! - Nie wiem, o czym pan mówi. - Davis patrzył na niego ze zdziwieniem. - Ja wiem, o czym mówię. - Jaime ze wściekłością złożył serwetkę. - Dziękuję za obiad - powiedział, a następnie odwrócił się i skierował do windy. Ale za ten obiad każe pan sobie słono zapłacić - dodał półgłosem, nie odwracając się. Davis i Gutierres spojrzeli na siebie pytająco. - Jak myślisz, jak się między nimi układa? - spytała Karen. - Z pewnymi trudnościami, ale są sobą zafascynowani - odpowiedział Jaime. - Nigdy nie widziałem Ricarda tak zakochanego, lata za Laurą jak nastolatek. Jaime i Karen odpoczywali w bujanych fotelach w wypielęgnowanym ogrodzie państwa Berenguer w Laguna Beach. Bugenwillie, krzewy róż i kolibry. Pili coronitę, a stół już był nakryty do obiadu. Joan Berenguer skończył przyrządzać paellę, którą dumnie postawił na bocznym stoliku. Stary stał obok swego arcydzieła i oznajmił po hiszpańsku: - Paella jest już gotowa i należy zacząć ją jeść za pięć minut. - Już kończę, don Joan i zaraz siadamy. Obiecuję, pięć minut - zapewnił Ricardo, który z Laurą przygotowywał hamburgery. - Co oni mówią? - spytała Laura. - Że za pięć minut trzeba usiąść do jedzenia. - Kiedy dowiedziałeś się o Laurze? - Kiedy byliśmy zabarykadowani na schodach, powiedziała mi, że znaliśmy się w czasach katarów. Żyjemy dzięki celności jej strzałów i zimnej krwi. Zachowywała się w czasie strzelaniny tak, jakby miała za sobą tysiąc bitew. Już przedtem zauważyłem w niej coś dziwnego a zarazem znajomego. Z początku odrzucałem tę myśl, ale po tej naszej potyczce miałem pewność. Ona to Miguel de Luistón! Chorąży królewski. I obok Huga de Mataplana mój najlepszy przyjaciel. - Mówiłam ci, że według wierzeń katarów dusze stworzone przez Boga dobrego nie mają płci. - Karen uśmiechała się rozbawiona. Płeć i ciało są wynalazkiem Boga złego i diabła kusiciela. - Byłby to więc złośliwy figiel diabła, gdyby tobie i mnie trafiła się ta sama płeć - powiedział Jaime, udając przerażenie. - Co byśmy wtedy zrobili? - Nie wiem jak ty, ale ja, jak ci wiadomo, miałabym może jakieś wyjście - Karen zaczęła się śmiać i widząc wyraz twarzy Jaimego, szybko dodała: żartuję, głuptasie. Jaimemu jednak nie wydało się to śmieszne. Kevin nadal stał między nimi i nagle jak błyskawica przeszył go strach, że za kilka miesięcy może ją stracić. Boże! A może to prawda, że ona go wykorzystała? Chciał odegnać tę przeklętą myśl, liczy się tylko to, co jest teraz, a teraz ona jest jego. Karen była rozbawiona, ale widząc chmury w oczach Jaimego, próbowała go ułagodzić. - Masz szczęście twoja ówczesna ukochana, jest też obecnie twoją ukochaną. - Żoną - rzekł Jaime. - Dobrze, żoną - zgodziła się, całując go w policzek. - I nie tylko odnalazłeś swoich najlepszych przyjaciół, ale być może pobiorą się oni ze sobą. - Tak myślisz? Rozmawiałaś z nią? - Jaime zainteresował się znów tym tematem. - Co ona ci powiedziała o Ricardzie? - Że jest bardzo atrakcyjny i jej się podoba, ale w kwestii seksu jest jakiś problem. Wydaje mi się, że ona uważa Ricarda za rozpustnika, zboczeńca lub coś w tym rodzaju. - Ona tak myślała już osiemset lat temu. - Jaime się śmiał. Ricardo był oczywiście wielkim kobieciarzem, ale prawdziwy problem jest chyba w tym, że Laura wie za dużo. Ona pamięta poprzednie życie, a Ricardo nie. I oczywiście pójście do łóżka przyjaciela z przyjacielem nie może być łatwe, no wiesz, za bardzo niezdrowe. - Nie o to chodzi - odparła Karen też się śmiejąc. - Sądzę, że trudności powoduje purytańska tradycja rodziny. Nie zapominaj o tym, że Laura należała do „Strażników Świątyni”, z całkowitym przekonaniem. A kiedy spotkała Ricarda, ten sobie pozwolił na żarty, poprosił ją do tańca, powiedział, że jest piękna i zaproponował jej, żeby z nim poszła do łóżka. Laura wywnioskowała z tego, że Ricardo zawsze tak się swobodnie zachowuje i że twój przyjaciel jest rozpustnikiem. - To świadczy, że moja sekretarka jest bardzo bystra. Ale wszystko pójdzie dobrze. Ricardo szaleje na jej punkcie i jest skłonny się poprawić. Dzisiaj spotkali się i Ricardo bardzo szczęśliwy opowiedział mi, że ona pozwoliła pocałować się w usta. Zobaczysz, że zostaną małżeństwem. - Tak, ale to będzie trudny związek. - Wszystko, co jest coś warte, drogo kosztuje - odpowiedział filozoficznie Jaime, myśląc o sobie. - Idzie już sałata! Wszyscy do stołu! - krzyknęła Jenny, córka Jaimego, niosąc wielką salaterkę sałaty. Za nią szła babcia Carmen. Wszyscy zaczęli jeść z apetytem, a goście ogromnie chwalili paellę Joana. - Bardzo dziękuję-odpowiadał po hiszpańsku szczęśliwy i dumny. - Mój drogi - skarciła go Carmen. - Mów po angielsku, żeby cię rozumieli! - Rozumieją słowo „dziękuję”, a mówię po hiszpańsku po to, żeby się nauczyli. Jak nauczą się trochę hiszpańskiego, to może im się to w przyszłości bardzo przydać. Jaime i Ricardo wymienili rozbawione spojrzenia, wiedząc, że zaraz się zacznie jedna z tych dyskusji, które małżonkowie lubili wszczynać przed zaprzyjaźnionym audytorium. - Nie! Wyobraź sobie, Jaime - Carmen żywo gestykulowała - twój ojciec przez całe życie kłócił się i żartował po katalońsku, a teraz do swojej wnuczki i jankeskich gości mówi po hiszpańsku. Rozumiesz coś z tego? Utrapienie z tym starym kłótnikiem! - I zwróciła się do Joana - Na pewno przestraszysz te dwie dziewczyny, pójdą sobie i zostawią nas samych. - Stara zrzęda - powiedział z czułością Joan. - Zazdrość cię bierze, że twój ryż kubański nie wychodzi ci tak dobrze, jak mnie paella. - Ależ ojcze - Jaime postanowił dolać oliwy do ognia. - Powiedz, jak to jest. Zawsze kazałeś nam mówić ze sobą po katalońsku. Dlaczego teraz się upierasz, żeby najpierw Jenny, a teraz Karen i Laura mówiły z tobą po hiszpańsku? Czyżbyś na starość zmienił zasady? - Obawiam się, synu, że w stosunku do nich jestem spóźniony o całe pokolenie. One nawet nie mają pojęcia, gdzie się znajduje miasto, w którym się urodziłem. - Daj spokój - Jaime nadal go prowokował. - Czyżbyś na stare lata zmienił swoje przekonania? - Nie - uciął krótko - tylko je dostosowałem do klimatu. Jaime patrzył na niego w zamyśleniu, próbując zgadnąć, co chciał przez to powiedzieć, potem spojrzał na Karen, która uważnie słuchała rozmowy, nic z niej nie rozumiejąc, ale intuicyjnie zgadując jej treść. Na drugim końcu stołu Ricardo po angielsku powiedział Carmen jakiś dowcip, ona roześmiała się zaraźliwym śmiechem, do którego przyłączyli się pozostali. Rozmowa, po angielsku, zboczyła na inne tematy. Obiad się skończył, rozmowy przy stole też. Carmen była z Jenny. Wyrzuciła ze „swojej” kuchni wszystkich i przyjęła tylko pomoc wnuczki. Ricardo chciał pokazać Laurze różne kwiaty w ogrodzie, mając być może nadzieję, że w nagrodę otrzyma drugi pocałunek. Przy stole Joan Berenguer, rozkoszował się drugą kawą, kieliszkiem hiszpańskiej brandy i hawańskim cygarem z przemytu. Towarzyszyli mu Jaime i Karen siedzący przy drugim końcu stołu, Jaime też palił cygaro. Promienie zimowego słońca padały na ogrodowy stół, a łagodna bryza poruszała lekko liśćmi drzew. Nikt nic nie mówił, wszystkich ogarnęło uczucie ogromnego spokoju. Jaime pomyślał, że to jedna z tych chwil, które trzeba zatrzymać w pamięci. Był szczęśliwy. Wracały jednak pytania, mącące jego spokój. Jak długo potrwa jego związek z Karen? Chciałby, żeby trwał wiecznie. Nie miał jednak odpowiedzi na to pytanie. Ile w tym było uczucia ze strony Karen, a ile manipulacji? Do czego tak naprawdę dążyli katarzy? Kim był ich zakonspirowany przywódca? Trudno mu było uwierzyć, że jest nim Andersen. Elegancki marynarz mógłby być ich wielkim obrońcą, ale po tym jak zobaczył go w działaniu w ostatnich dniach, miał pewność, że nie on jest ich przywódcą. Kto wobec tego? Czy to ważne? - zastanawiał się, w tym życiu nigdy się nie otrzyma odpowiedzi na wszystkie pytania. Trzeba umieć przeżyć życie i cieszyć się z niego mimo wszelkiej niepewności. A on chciał maksymalnie wykorzystać te chwile. Spojrzał na Karen. Jakże ją kochał! Ona również popatrzyła na niego i posłała mu cudowny uśmiech. Potem zrobiła porozumiewawczą minę i wskazała na Joana. Jaime zrozumiał. - Joan - powiedział do ojca po angielsku. - Karen chce cię o coś zapytać. - Pytaj, śliczna. - Uśmiechnął się pod białym wąsem. - Daj spokój, Jaime - zaprotestowała Karen. Jeśli jest to pytanie, o którym myślę, to jest ono zbyt intymne, żebym ja je stawiała. Ty jesteś jego synem i do ciebie należy zadawanie takich pytań. - Dobrze - zgodził się i po krótkiej pauzie zapytał: - Ojcze, opuściłeś swój kraj, by szukać wolności. Przepłynąłeś przez Morze Śródziemne, a potem przez Atlantyk, by wylądować na Kubie. Potem zabrałeś nas do Nowego Jorku i wreszcie do Kalifornii, szukając ciągle wolności. Czy w końcu ją znalazłeś? Czy jesteś wolnym człowiekiem? Joan słuchał, potakiwał głową w czasie, kiedy mówił jego syn, ale gdy ten skończył, nie odezwał się, siedział zamyślony. Puścił dwa kłęby dymu. Potem spojrzał na najdalsze drzewa, aż wreszcie zapatrzył się w swoje najgłębsze wnętrze. - Widzisz, Jaime. Mój ojciec poległ za tak zwaną wolność, a ja przez całe życie jej szukałem. Ale na pewnym etapie mojej długiej drogi poczułem zmęczenie, usiadłem i postanowiłem zawrzeć pakt między mymi ideałami i ograniczonymi możliwościami. Młodzi spojrzeli na siebie ze zdziwieniem, a Joan przyglądał się im, trzymając cygaro przy ustach. - Chcesz powiedzieć, że zrezygnowałeś z poszukiwań? - Powiedziałem tylko, że zawarłem pakt. - Ale zawarcie paktu oznacza, że się idzie na ustępstwa, nie osiąga tego, czego się pragnie. Czy to nie jest rezygnacja? - Tak i nie. Milczeli i czekali na jakieś wyjaśnienie. Joan pociągnął powoli łyk brandy, wypił trochę kawy, zaciągnął się cygarem i uśmiechnął się do nich. - Wiele lat temu pewien mój przyjaciel powiedział mi, że nauczył się paktować ze swymi marzeniami i możliwościami. Ten człowiek przemierzył świat, goniąc swoje marzenia. Ajego marzenia zawsze biegły szybciej od niego. Oburzyłem się wówczas tak, jak przed chwilą wy się oburzyliście. Życie mnie jednak nauczyło, że aby odnieść zwycięstwo, trzeba czasem negocjować. Od czasu kiedy mój przyjaciel zawarł pakt z samym sobą, marzył tylko o tym, co osiągalne i wreszcie urzeczywistnił swoje marzenia. - Joan znów przerwał, powtórzył ceremonię z kawą, brandy i cygarem. - Czy wiecie moi drodzy, co to jest wolność? - Myślę... - zaczął Jaime. - To utopia - uciął Joan. - Wolność to pojęcie, idea istniejąca tylko w umyśle, różna w zależności od osoby i składa się z części fizycznej i mentalnej. Kiedy część fizyczna zostaje osiągnięta w minimalnym tylko stopniu, reszta należy do umysłu. Wolność to możliwość robienia tego, czego się pragnie. Nauczyłem się, czego można pragnąć. Robię to, czego pragnę. Jestem wolny. Patrzyli na niego w zamyśleniu, a Joan wrócił do kawy, brandy i cygara. - Dziadku! - z kuchni przybiegła Jenny, a za nią Carmen z nowym dzbankiem parującej kawy. Dziewczynka siadła koło Joana i biorąc go władczo za rękę, poprosiła: - Dziadku opowiedz nam o Kubie, albo o Hiszpanii. - Dobrze, kochana. - I uśmiechając się do dorosłych, dodał: - Ale nie zawierajcie paktu przed sześćdziesiątką. - Dlaczego nie wcześniej - zapytała Karen. - Bo jeśli zawrzecie pakt zbyt wcześnie, nie będziecie mieli o czym opowiadać swoim wnukom. PONIEDZIAŁEK Dziwna wiadomość w poczcie elektronicznej - na te słowa Davis podniósł wzrok znad umów, które przeglądał i spojrzał na Gutierresa. - Jest zaadresowana do pana, z kopią dla mnie. - O co chodzi? - Proszę pozwolić, że rzucę to na ekran. - Gutierres wszedł do poczty Davisa, posłużywszy się jego tajnym hasłem. Proszę spojrzeć. Lista przywódców sekty. Lista pracowników i stopień zaangażowania. Niski. Średni. Wysoki. O wiele więcej niż pan prosił. - Cieszę się. Wiedziałem, że w gruncie rzeczy Berenguer jest z nami. Lepiej wyłupić oko wrogowi, zanim on wyłupi je tobie. - Davis milczał przez chwilę, patrząc na ekran, a następnie powiedział cicho: - White i Douglas nie żyją, Nicka Moore’a czeka wieloletnie więzienie. Pogadamy sobie, kiedy wyjdzie. - Wskazał nazwiska na ekranie. - Wiesz, co trzeba zrobić. Zacznij od Cochrane’a i od tych dwóch jako najważniejszych przywódców. Kiedy skończysz, przyjrzymy się następnym na liście. - Tak, proszę pana. Gutierres zapisał nazwiska w swoim notesie, a Davis powrócił do umów z całym spokojem, jakby nie wydał wyroków śmierci, lecz zamówił kawę. Po paru minutach Gutierres powiedział: - Jest tu coś dziwnego. Hasło dostępu do poczty elektronicznej Lindy Americo nie zostało skasowane, kiedy została zamordowana. Wiadomość jest podpisana jej nazwiskiem, użyto też jej komputera i hasła. Tak jakby to ona wysłała ten e-mail, ale przecież my wiemy, że ona nie żyje. - Wiadomość zza grobu? - Gutierres powiedział to ironicznym tonem. - Nie, Gus - odrzekł Davis po namyśle. - Zmarli nie wysyłają e-maili. Jest to pewny sposób wysyłania wiadomości bez pozostawiania śladów. To bardzo sprytne, zwłaszcza jeśli potem są trupy i sprawy się komplikują. - Poza tym, jak ci wiadomo, pani Americo była katarką, a katarzy wierzą w reinkarnację. Miejmy trochę wiary, Gus. Linda Americo ma nowe wcielenie i prosi nas, abyśmy wymierzyli sprawiedliwość jej mordercom. - I z uśmiechem dodał: - Tak. Podoba mi się ten pomysł. Wiadomość pochodzi rzeczywiście od Lindy. A Berenguer jest dobrym katarem i nigdy nie dostarczyłby informacji, która prowadziłaby do kary śmierci. Czyż katarzy nie mówią, że są Kościołem miłości? Gutierres kiwnął głową. - Otóż Berenguer jest katarem z miłości. Z miłości do kobiety. - Davis patrzył zamyślony przez orzechowy stół, a dalej, za oknami widać było błękit oceanu. Potem dodał: - Jest zakochany, bardzo zakochany, ale nie sądzę, by to była miłość ślepa czy szalona. Nie wydaje mi się też facetem, który by stracił głowę dla czystej miłości katarskiej. - Mam wrażenie, że to nie Berenguer wysłał tę wiadomość - przerwał Gutierres. - Oczywiście, że to on ją wysłał. Kto, jeśli nie on? - Informacja jest zbyt kompletna, zawiera sporo nazwisk ludzi o niewielkim znaczeniu, to o wiele więcej niż pan go prosił. Zostało to wysłane przez kogoś, kto chce, żebyśmy zniszczyli „Strażników” co do jednego. Wysłał to ktoś, kto dąży do zagarnięcia całej władzy w Korporacji. Może to być numer jeden katarów, ich tajny lider. - Może masz rację, że katarzy coś więcej knują, ale wiadomość wysłał Berenguer. Podoba mi się ten chłopak, myślę, że jest mi wierny i może nam się przydać w przyszłości bez „Strażników Świątyni”, dla zachowania równowagi. Być może za kilka lat będziemy mieli w Korporacji więcej fanatycznych katarów. I trzeba będzie z nimi coś zrobić. Gutierres spojrzał bacznie na starego i doszedł do wniosku, że myślą wybiega on daleko w przyszłość. Davis oczywiście nie wierzył w reinkarnację! To byłby dla niego niepotrzebny kłopot, on ani myślał umierać! Pretorianin nadal uważał, że wiadomość nie pochodzi od Berenguera. Wzruszył ramionami, nie dlatego, że było mu to obojętne, ale dlatego, że poczuł znów ostrzegawczy ból w krzyżu. PIĄTEK Ekran zamrugał, nerwowe palce wypisały hasło „Arkangel”. Komputerowa mysz pomknęła ku „napisz list”. „Bracia, wczoraj jeszcze jeden z braci został zamordowany. Wielu poległo w walce o Jerycho, ale bitwa trwa. Davis dokonuje okrutnej zemsty, jeśli ustali waszą tożsamość, będzie wam grozić śmierć. Teraz musimy się ukryć i kajać za grzechy, żebyśmy byli godni w oczach Boga. On chciał tą porażką nauczyć nas pokory. Przysięgam jednak przed Panem, że wrócimy, a nasza zemsta będzie biblijna. Czekajcie na wiadomość ode mnie. Czekajcie z wiarą na moje wezwanie. Arkangel II.”. Ręce znieruchomiały na klawiaturze, szloch przerwał ciszę nocy, a wiadomość pomknęła do licznych odbiorców. SOBOTA Kilka godzin później, w sobotę o świcie przez Internet przesłano całkiem inną wiadomość: „Bracia i siostry katarzy pierwszego stopnia. Bóg dobry dał nam zwycięstwo i nasi ludzie kontrolują już kluczowe stanowiska w Korporacji. Bestia została pokonana, a nasi wrogowie nadal wpadają w ręce Davisa. Obecnie musimy dyskretnie umacniać nasze pozycje. W odpowiedniej chwili każdy z was otrzyma dokładne instrukcje. Korporacja stanie się amboną, z której będziemy głosić naszą wiarę”. Kobiece palce z dwoma złamanymi paznokciami na prawej ręce, wystukały podpis: „Linda Americo”. Po wysłaniu wiadomości, szybko ją skasowały. Kobieta wyłączyła komputer i cicho, by nie obudzić swego partnera, wróciła do łóżka.