J. Foglar CHŁOPCY ZNAD RZEKI BOBRÓW JAROSLAV FOGLAR ????/?i? fi ? ? ???I? 5fg Chłopcy znad Rzeki ?????? Przekład autoryzowany Rudolfa Janicka W Y D A W N I C T W O „S L Ą S' K" 1958 . ?? ? Do polskich chłopców i dziewcząt! Kiedy byłem chłopcem lubiłem bardzo czytać powieści przygodowe. Niestety, wszystkie one mówiły wyłącznie o przygodach odważnych ludzi w dalekich krajach i w dawnych czasach i mnie samemu nigdy nie.mogły się przytrafić. Ale ja sam również chciałem przeżyć jakąś przygodę, ja, dziecko dzisiejszego trzeźwego stulecia, mieszkające w stolicy cywilizowanego państwa. Nie wystarczyło mi czytać jedynie o przygodach! Chciałem je również przeżywać! Daremnie jednak szukałem książki, która by mnie potratiła nauczyć poszukiwania przygód i wypróbowania przy tym własnego charakteru. Chciałem się przekonać, czy jestem odważny czy bojaźliwy, przedsiębiorczy czy wygodny, zahartowany czy zniewieściały! Im dłużej i bezskuteczniej szukałem takiej książki z receptą na przygody i sprawdzenie własnego charakteru — tym mocniej dojrzewało we mnie postanowienie, że pewnego dnia — gdy wyrosnę — sam taką książkę napiszę! To powzięte w chłopięcych latach postanowienie — spełniłem. Napisałem książkę „Chłopcy znad Rzeki Bobrów" i nie tylko napisałem, ale również poważną część jej akcji w rzeczywistości przeżyłem wraz z grupą młodzieży, którą sam zorganizowałem. Tak, Chłopcy znad Rzeki Bobrów istnieli naprawdę, Słoneczna Zatoka rzeczywiście istniała, Zielone Straszydło naprawdę knuło w niej swe intrygi — a Tropiciel rzeczywiście je wyśledził. Była tam i Pieśń Księżycowej Nocy — i moczary z płomykami na bagnach w głębokim lesie — 5 i wszystko odegrało się właśnie tak, jak o tym na następnych stronach przeczytacie. Od pierwszego wydania tej książki nie tylko ją przeczytało lecz także według niej żyło i żyje już kilka milionów czeskich chłopców i dziewcząt, właśnie tak, jak to sobie wyobrażałem, gdy przystąpiłem do jej pisania. Wierzę, że również i Wy będziecie ją czytać i „łowić" według niej ,,boberki"! Jestem przekonany, że również u Was, w Polsce, chłopcy i dziewczęta marzą o tym, by coś wielkiego, pięknego i ciekawego przeżyć, dokonać — i wypróbować swój charakter! Szczęśliwych łowów Wasz \twrM?^i®cdUkn^' Hej, Kolego, Chcesz wiedzieć, co w tobie drzemie? Chcesz przekonać się czy jesteś przykładnym, godnym podziwu chłopcem jakich mało, czy tylko zwyczajnym chłopakiem, który niczego nie umie? Możesz się przekonać! Zmierz swą odwagę, spryt, wytrwałość, siłę i wszystkie te cechy, w ogólnej liczbie trzynastu, jakie posiadać powinien prawdziwy chłopiec. Zmierzysz je, jeśli postarasz się je udowodnić tak, jak udowodnili je Chłopcy znad Rzeki Bobrów w tej oto książce. A potem się okaże, czy jesteś chłopcem takim jak oni, czy też leniwym piecuchem i bojusem, lękającym się pójść wieczorem na strych lub do piwnicy. Zabierz się do dzieła wesoło i odważnie! Nie namyślaj się ani chwili! Nie zechcesz chyba być tchórzem, który potrafi przeczytać tylko książkę, ale który nie potrafi nic przeżyć. Skorzystaj z okazji! Musiałbyś wstydzić się sam przed sobą, gdybyś nie spróbował i nie dokazał tego, co do-kazali Chłopcy znad Rzeki Bobrów. 7 Moje nazwisko i imię: Mój adres: Data rozpoczęcia lektury: Data jej ukończenia: Ile liczyłem lat w chwili ukończenia lektury: Kolega z którym poluję na ,boberki": Data upolowania pierwszego „boberka": Data upolowania trzynastu „boberków": Przyrzekam na moją cześć, że dołożę wszelkich sił, żeby stać się takim samym chłopcem, jakimi byli Chłopcy znad Rzeki Bobrów po upolowaniu trzynastu „boberków". podpis 1. Piątek, dnia 13 marca Aż do czwartku 12 marca Wilek i Jurek żyli takim samym, zwyczajnym życiem, jakim żyjecie wy sami, a wraz z wami tysiące innych chłopców na całym świecie. Psioczyli na szkołę, a w domu nie słuchali rodziców. Wieczorem chodzili do sklepu po drobne sprawunki na dzień następny, w których nie można się było pomylić, od czasu do czasu brali udział w jakiejś tam bijatyce — a przy tym wszystkim czas dłużył im się okropnie. Aż do owego czwartku wieczorem. A w piątek dnia 13 marca, się zaczęło! W piątek dnia 13 marca stało się coś, co zmieniło całe ich dotychczasowe życie i przekształciło je w jeden nieprzerwany łańcuch wzruszających, przedziwnych przygód. A przecież ów doniosły, pamiętny dzień zaczął się dla obu chłopców zupełnie tak samo, jak wszystkie inne dni. Nic nie wskazywało na to, że przyniesie z sobą coś ważnego. Mieszkali obaj w Starej Dzielnicy, w tym samym domu i jak zawsze poszli razem do szkoły. Po drodze rozmawiali o byle czym. A w szkole usiedli w ławkach i spędzili w nich pięć godzin owego niezwykłego dnia, w którym ciągle jeszcze nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego, nic z czego mogliby choć trochę wnosić, co ich spotka. Dopiero w drodze ze szkoły zaczął się powoli rozwijać łańcuch wypadków. A było to tak: Jerzyk niósł pod pachą piłkę nożną, którą nosił ofiarnie do szkoły, ilekroć mieli gimnastykę. Bawili się nią zawsze przez chwilę na szkolnym boisku. 9 Wtem Wilek krzyknął gwałtownie do Jurka: — Trzymaj piłkę! — trzymaj piłkę! — Nowodziemi-cowcy... — więcej nie zdążył powiedzieć. Kilku chłopców zabiegło ich od tyłu, jeden z nich wytrącił gwałtownie Jerzykowi piłkę i począł ją wykopywać na środek ulicy. Wilek i Jurek poznali natychmiast po odznakach noszonych przez napastników na płaszczach, że urwisy pochodzą z Nowej Dzielnicy. Małoż to bójek mniejszych i większych stoczyły już między sobą chłopięce pokolenia obu dzielnic, często z błahej zupełnie przyczyny! A teraz zanosiło się najwidoczniej na nową. Jerzyk puścił się ze wściekłością za wykopującym piłkę chłopcem. — Oducz się tego! — krzyczał. — Piłki możesz sobie kraść u was w Nowej Dzielnicy! — Coo? Kto kradnie piłki? — zwrócił się ku niemu nieznajomy chłopiec. — Spróbuj to powtórzyć, spróbuj — dodał groźnie, zapominając na chwilę o piłce. Wilek wolał ją natychmiast podnieść. — Kto inny, jak nie ty, jeszcze się pytaj — sapał ze złości Jerzyk. Cios, który nieznajomy napastnik wymierzył Jerzykowi w odpowiedzi na jego słowa, przyszedł tak nagle, że Jerzyk nie zdążył się nawet uchylić. Zwinięta pięść spadła mu na twarz, trafiając w nos i usta. Jerzykowi pociemniało w oczach ze złości i bólu. W tej chwili zapomniał, że jest na ulicy — prowadzącej co prawda między murami fabryk i słabo uczęszczanej, ale mogącej za chwilę zgromadzić mnóstwo ludzi. Zapomniał o wszystkich następstwach, które taka rzecz mogła za sobą pociągnąć. Przestał być grzecznym, dobrze wychowanym Jerzykiem i zmienił się w rozwścieczonego chłopca, pragnącego odpłacić uderzeniem za uderzenie. — Miejsce, miejsce, zróbcie miejsce! — krzyknął któryś z chłopców. Obaj chłopcy rzucili się na siebie jak dwa rwące, wezbrane potoki. Jerzyk zamachnął się gwałtownie i upadł na 10 jedno kolano, ale natychmiast poderwał się znowu i potężnym ciosem wymierzonym w piersi nowodzielnicowca, usiłował uwolnić się z jego żelaznych uścisków. Ale przeciwnik nie popuścił. Prawą ręką chwycił Jurka za obojczyk i twardym, bolesnym chwytem rzucił go na kolana, co chłopcy z Nowej Dzielnicy przyjęli radosnym okrzykiem. Ale Jerzyk nie był jeszcze pokonany. Wykorzystał natychmiast swą pozycję i podstawiwszy przeciwnikowi nogę, zmusił go do rozluźnienia uścisku. Nowodzielnicowiec skoczył całym ciężarem na Jurka i przez chwilę obaj tarzali się po ziemi. O ile chłopiec z Nowej Dzielnicy był silniejszy, o tyle Jurek górował nad nim szybkością i zwinnością. Wkrótce podniósł się z ziemi na kolana i bezzwłocznie zadał nieprzyjacielowi cios pod żebra, pozbawiając go na chwilę oddechu. W następnej chwili napastnik chwycił Jurka za rękę, rzucił się z nieoczekiwaną szybkością na kolana, potem podniósł się — i oto prawa ręka Jurka znalazła się wykręcona do tyłu. Jurek uwolnił się z trudem, a niezgrabny nowodzielnicowiec znów ruszył do gwałtownego ataku. Wokół walczących zaczęli się tymczasem gromadzić chłopcy ze Starej Dzielnicy. Niektórzy z nich znali Jurka i Wilka. Wilek rozgorączkowany opowiadał im, jak doszło do bójki. Teraz Jerzyk błyskawicznie uniknął gwałtownego ciosu, wymierzonego prosto w jego szczękę, przyskoczył do przeciwnika z lewej strony i zadał mu cios w kark. Nowodzielnicowiec ugiął się trochę w kolanach, ale wyprostował się i natychmiast ze zdwojoną energią znów ruszył do ataku. Dobrze wymierzony cios ręką na odlew oszołomił na chwilę Jerzyka. Jurek zamachnął się na oślep i rzucił naprzód z tak rozpaczliwym i dzikim impetem, że powalił przeciwnika na ziemię i wywinął jeszcze przezeń koziołka. 11 Zasypał chłopca z Nowej Dzielnicy gradem uderzeń, po czym powstał z wysiłkiem. Nowodzielnicowiec również się podniósł. Dyszał ciężko i widać było, że nie ma już chęci do nowego ataku. — Odechce ci się na przyszłość tych żarcików z cudzą piłką — wycedził Jerzyk przez zęby. — Dlatego, że ty tak chcesz, ale dostałeś, co? — wsiadł nań nowodzielnicowiec. Częstowali się nawzajem niewybrednymi słowami, ale widać było, że do nowej bójki już nie dojdzie. Były to już tylko błyskawice po burzy. Następnie chłopcy z Nowej Dzielnicy wzięli swego poturbowanego kolegę pomiędzy siebie i opuścili z pośpiechem plac boju. Grunt zaczął im się palić pod nogami. Było tu już zbyt wielu chłopców ze Starej Dzielnicy. — Od razu wiedziałem, jaki będzie wynik — przechwalał się długi, blady chłopiec z Hali Rybnej, mimo że przed chwilą nie byłby dał za Jerzyka złamanego grosza. — Długo będzie pamiętać Starą Dzielnicę — zauważył ktoś, mając na myśli chłopca z Nowej Dzielnicy. — Przez pół roku nawet tu się nie pokaże. — Chyba z tatusiem, a i to trzymać się będzie za rękę... Widać było, że chłopcy bawią się doskonale kosztem chłopców ze Starej Dzielnicy, ale Jerzyk nie słyszał i nie widział niemal nic z tego, co się dokoła niego działo. Wiedział tylko, że jest już po bójce i że może odejść, bez narażenia się na zarzut, że ucieka. Był śmiertelnie wyczerpany szybkim tempem walki, a ciało bolało go od uników i uderzeń. Opierał się lekko o Wilka i podążał wraz- z resztą chłopców w kierunku portu. Tak wyglądało popołudnie owego dziwnego dnia, który miał odegrać w życiu Jurka i Wilka tak ważną rolę. A ukończona przed chwilą bójka była wstępem do tego Nieznanego, któremu szli naprzeciw, niczego nie przeczuwając. 12 2. Dziwne spotkanie Obiad tymczasem wystygł Jerzykowi i Wilkowi, a ich samych czekała w domu surowa bura za późny powrót ze szkoły. Jerzyk oberwał nawet od ojca po uszach za rozerwaną kieszeń i powalane ubranie. Ale o czwartej obaj chłopcy ponownie spotkali się przed domem, by powłóczyć się bez celu po ulicach. W rozmowie znowu wrócili do przygody z piłką. — Myślałem w pierwszej chwili, że mnie porządnie spierze — zwierzał się Jerzyk. — Każde jego uderzenie starczyło za moje cztery. — To prawda — ale miał na sobie za dużo sadła — zauważył fachowo Wilek — i to zadecydowało o jego porażce. Gdyby był trochę szybszy, źle by się dla. ciebie skończyło. Obaj umilkli na chwilę, po czym Wilek rozpoczął znowu. — No, ale awantura była porządna — rzekł z uznaniem. — Chwilami gubiłem was z oczu. Takie walki to rozumiem. Szkoda, żeś nie widział jaką minę mieli nowodzielnicowcy. Połapali się zaraz na kogo trafili. Jerzy chciał właśnie coś odpowiedzieć, gdy usłyszał za sobą słowa: — Halo, kolego, gratuluję ci zwycięstwa. Szczerze podziwiam twoją zręczność. Odwrócili się obaj i zauważyli przed sobą sympatycznego młodego człowieka. Uśmiechał się przyjaźnie, a słowa jego odnosiły się widocznie do Jurka. Widząc, że Jurek patrzy nań pytająco, nieznajomy dodał: — Mówię o tej dzisiejszej napaści, tam koło fabryki. Widziałem wszystko od początku. Jak ci wytrącili piłkę z ręki i jak padło pierwsze uderzenie. — Pan nas obserwował? — wyrwało się przestraszonemu trochę Jerzykowi, bowiem taka bójka mogła za sobą pociągnąć zły stopień ze sprawowania, gdyby się o tym dowiedzieli w szkole. 14 — Nie było w tym nic trudnego — roześmiał się nieznajomy. — Przechodziłem przypadkiem obok fabryki i zobaczyłem przed sobą na ulicy zbiegowisko chłopców, którzy się czemuś przyglądali. Nie moja wina, że jestem ciekawy. Podszedłem popatrzeć, co się stało i zobaczyłem jak bijesz się z chłopcem z Nowej Dzielnicy. Ale możesz być spokojny, nie powiem o tym w szkole... — i nieznajomy uśmiechnął się znowu. — Takie rzeczy nie należą do rzadkości — wyjaśnił jakby na usprawiedliwienie Jerzyk. — Ci z Nowej Dzielnicy ciągle zaczynają. Ale niedawno na wałach było z nami gorzej, prawda Wilek ... Młody człowiek pokręcił ze zdziwieniem głową. — Wierzcie mi, że szkoda was do takich niesmacznych urwisowskich bijatyk. Moglibyście przecież mierzyć swoją odwagę i siłę w innym miejscu i w inny sposób. Czy naprawdę nie macie nic lepszego i przyjemniejszego do roboty tylko włóczyć się po ulicach i rozbijać sobie nosy? — A co mamy robić? — spytał zmieszany Wilek, z którym nikt jeszcze w ten sposób nie mówił. — Ach, jeśli tak, to co innego uśmiechnął się trochę pogardliwie nieznajomy. — Jesteście tacy sami, jak większość tutejszych chłopców. Potraficie czytać książki pełne niewiarygodnych wydarzeń, umiecie oglądać przygody na ekranie, ale sami? Potraficie tylko tłuc się między sobą i nie przeżyjecie nic, ponieważ nigdy nie wydostaniecie się poza swą ulicę. Przybrał tajemniczy wyraz twarzy i ciągnął dalej: — Wiem o wiele pięknych przygodach, ciekawszych niż te wasze wieczne bójki i latanie po kinach. Przygody, w których musielibyście pokazać swą odwagę, roztropność i wytrwałość. Naprawdę, pięknych przygodach... ale na to jesteście zbyt wygodni i za mało wysportowani. Wilek się oburzył. — A to niby dlaczego? Dlaczego jesteśmy wygodni i nie wysportowani? Myśli pan, że jesteśmy głupcami, którzy ni- 15 czego nie potrafią? Ale jakim prawem? Jeszcze się pan o tym wcale nie przekonał. Jurek spojrzał śmiało na młodego człowieka czekając co powie na zuchwałe słowa Wilka, ale ten uśmiechnął się nieznacznie i rzekł tajemniczo: — Przyjdzie czas, kiedy się o tym przekonamy. A ten czas przyjdzie szybko. Bardzo szybko. Powiedziawszy to obrócił się na pięcie i odszedł. Był już daleko, kiedy Wilek zauważył ze zdziwieniem: — Co to miało znaczyć: przekonamy się. Może chciałby się z nami jeszcze spotkać. — Dziwny człowiek — rzekł Jurek w zamyśleniu zamiast odpowiedzieć na pytanie. — Nazwał nas wprawdzie niemalże głupcami, ale właściwie ma rację. Sam powiedz: ile przeczytaliśmy już książek o chłopcach w naszym wieku — i co z tego? Czy przeżyliśmy kiedyś sami coś z tego, o czym w nich piszą? Oprócz jednej czy drugiej bójki nic, zupełnie nic. — No, czekaj — oponował Wilek, patrząc przy tym na rozdartą marynarkę Jurka — w książkach da się o niejednym napisać, ale ojciec mówił, że to przeważnie nieprawda. — Ale mogłaby to być prawda, Wilek — powiedział Jurek uroczyście. — Tylko musielibyśmy chcieć! Nie słyszałeś co mówił ten człowiek, że wie o wielu przygodach? Na pewno coś w tym jest... W zamyśleniu wracali z portu do domu rozgorączkowani tym nowym pomysłem: zamiast czytać niewiarygodne przygody lub oglądać je na ekranie, przeżyć coś samemu. Poczęło się ściemniać, a po niebie snuły się czerwone chmury. Zwrócone ku zachodowi szyby płonęły. Odbijała się w nich zorza wieczorna. Wieże kościołów, strzelających w niebo z wąskich uliczek Starej Dzielnicy, wyglądały jak z czerwonego złota. Dzwony biły uroczyście na Anioł Pański. Na ulicach, w wieczornym zmierzchu zabłysło tu i ówdzie gazowe, zielonkawe światło i gasło na wietrze. Był to dziwny, tajemniczy wieczór, niosący z sobą zapo- 16 wiedź nadchodzącej wiosny — a obu chłopcom wydało się nagle, że gdzieś daleko, tam dokąd płyną te kolorowe chmury, czeka na nich coś pięknego i woła ich ku sobie . .. 3. Rikitan zjawia się po raz drugi Od tego dnia robiło się coraz cieplej. Śnieg topniał szybko również poza miastem a nad krajem wiały południowe wiatry. Chłopcy ze Starej Dzielnicy zamieniali pośpiesznie ciepłe zimowe ubrania i czapki na sam sweter, beret i krótkie spodnie. Na ulicach pojawiły się ich nagie kolana. Tak — wiosna już nadeszła. I gdyby nawet nie dała znać o sobie w inny sposób, wystarczyło popatrzeć na chłopców. A jak piękna i czarująca była wiosna w tym roku! Jaskółki przyleciały prawie o dwa tygodnie wcześniej niż zazwyczaj i zabrały się do naprawy i budowy swych gniazd na poddaszu. Powietrze było ciężkie, wonne i przesycone jakimś dziwnym czarem. Z sadów i ogrodów dolatywał zapach świeżej ziemi. Wszystko iskrzyło się i radowało w wiosennym słońcu, aż oczy bolały. Ludzie się uśmiechali. Lasy i pogórki dymiły za miastem w błękitnawej dali. To parowała z nich wilgoć. Na rzece ruszyły lody, a mewy kręciły się nad nimi i krzyczały. Wróble ćwirkały jak opętane. Dziwne podniecenie ogarnęło wszystko co żyje. A Wilek z Jurkiem chodzili w tym wiosennym powietrzu jak pijani. Czegoś im brakowało, ale nie wiedzieli czego. Szukali przygód, szukali tego, o czym czytali w książkach, lecz nadaremnie. We wtorek przyszło Jerzykowi do głowy, żeby wyciąć z czarnego materiału maski, włożyć czarne rękawiczki i wyjść w tym przebraniu na uliczki Starej Dzielnicy. Ale mama Jerzyka jeszcze tego samego dnia odkryła ich Chłopcy znad Rzeki Bobrów — 2 17 zamiary, maski spaliła i było po zabawie. Na drugi dzień obaj chłopcy zorganizowali w klasie zawody w pluciu na odległość. Wilek, który swej sztuki był niezwykle pewny, ufundował nawet dla zwycięzcy pierwszą nagrodę — nową serię znaczków lotniczych. Mógł sobie na to pozwolić. Był pewny zwycięstwa. Kto się mógł spodziewać, że ten drągal Kulis z ostatniej ławki potrafi tak pluć! Nikt nigdy nie widział go plującego. Można było myśleć, że nigdy w życiu nie splunął. A dziś przyszedł, popatrzył fachowym okiem na wyniki innych chłopców, włożył ręce do kieszeni swych kratkowanych spodni i plunął prawie o pół metra dalej, niż dotychczasowy rekordzista Wilek, nie zdradzając przy tym specjalnego wysiłku. A potem powtórzył to jeszcze raz i drugi, żeby podkreślić, że to nie przypadek. Trzykrotnie wygrał ofiarowaną przez Wilka nagrodę. Wziął z rąk nieszczęśliwego Wilka znaczki i było po zawodach. Ale wszystko to nie mogło obu chłopców zadowolić. Czuli, że istnieje jeszcze coś więcej, coś o wiele ważniejszego, ale nie wiedzieli co. A jednak to ważne i nieznane przyszło samo! Przyszło pewnego pięknego wiosennego popołudnia. Było pochmurno, ale ciepło i po śniegu nie było już ani śladu. Powietrze pachniało jeszcze bardziej wiosną, a dziwna jakaś tęsknota wypędzała chłopców z ulic aż hen poza wały ku tym niebieskim pagórkom w oddali, widocznym w pogodne dni. Jurek i Wilek stali nad rzeką i patrzyli pochmurnie na płynące kry; nie wiedzieli co robić z nudów. Nie zauważyli nawet, że ulicą zmierza do nich ktoś znajomy. Był to ów młody człowiek, który rozmawiał z nimi wówczas o bójce i śmiał się, że nigdy niczego nie przeżyją. Uśmiechnął się do nich i rzekł: — No, cóż, wzięliście sobie moje rady do serca, czy ciągle się jeszcze bijecie? A widząc, że obaj chłopcy uśmiechają się tylko z zakłopotaniem, nie wiedząc co odpowiedzieć, pytał dalej: 18 — No — cóż, koledzy, już mnie nie poznajecie? A może się na mnie gniewacie? Jak ci się spało po bójce, ty sławny zapaśniku? — Nie spałem prawie całą noc — przyznał się Jerzyk. I znowu zaczęli mówić o walce. Młody człowiek twierdził, że niektóre uderzenia Jurka były bardzo niebezpieczne i radził, żeby ich już nigdy więcej nie używał. Ale nie o tym chcieli mówić z dziwnym nieznajomym. Chcieli usłyszeć coś innego i ważniejszego, coś o czym wspomniał przy pierwszym spotkaniu i co ich tak porwało. — Ostatni raz mówił pan, że wie pan o wielu przygodach. Co chciał pan przez to powiedzieć? — wykrztusił Jerzyk. — Włóczymy się całymi dniami po ulicach i na nic nie możemy natrafić — pomagał przyjacielowi Wilek. — Raz tylko sprał nas sklepikarz z naszej ulicy, myśląc, że rozkręciliśmy mu hamulce u wozu ... No a to się przecież nie liczy — zauważył Jurek, a Wilek dodał z żalem: — A myśmy nawet tych hamulców nie rozkręcili.. . Nieznajomy uśmiechnął się nieznacznie. — O moich przygodach długo by trzeba mówić, a z samego opowiadania wątpię, żeby się wam któraś spodobała. Ale zaproponuję wam na razie coś innego — chciałbym, żebyśmy byli ze sobą na ty. — No -więc . . . więc dobrze — powiedział z zakłopotaniem śmielszy Jerzyk, po czym zaczerwienił się, ale spytał odważnie: — A jak mamy do ciebie mówić, jak się nazywasz? — Nazywają mnie Rikitan — rzekł młody człowiek. — Trochę dziwne imię, ale myślę, że się przyzwyczaicie... A potem jakby sobie coś nagle przypomniał, zwrócił się do chłopców: — Ale nie będziemy tu przecież stać jak słupy soli. Nie jest to odpowiednie zajęcie dla młodych, zdrowych chłopców, którzy chcą coś przeżyć. Chodźmy się trochę rozgrzać. Rozwinął paczuszkę, którą miał przy sobie i spytał: — Widzieliście już kiedyś taki sznur? 19 — Ma się rozumieć — rzekł pewny swego Jurek. — U nas na strychu . . . — Z takim małym żelaznym kółkiem na końcu? U was na strychu macie chyba trochę inny. Ale ten, który tu widzicie to lasso, którego używają kowboje. Ciekawość obu chłopców dosięgła zenitu. — Poczekajcie tu chwilę, zaraz wam coś pokażę. Oddalił się na jakieś dziesięć kroków, rozkręcił pętlę lassa w wielkie świszczące koło i w chwilę później schwytany w nią Wilek o mały włos nie znalazł się na ziemi. — Ojej, Wilek — ale cię złapali jak konia na prerii — śmiał się Jurek, ale Wilkowi bardzo się to podobało, a kiedy Rikitan również przy dalszym rzucaniu ani razu nie chybił celu, entuzjazm obu chłopców nie miał granic. Rozumie się samo przez się, że również oni chcieli nauczyć się takich sztuczek z lassem i wyglądać jak starzy traperzy z Arizony. Ale mimo, że próbowali na wszelkie sposoby, nigdy nie udało im się rozkręcić pętli w świszczące koło. Gdy już ręce porządnie ich bolały, Rikitan odebrał im lasso i rzekł: — A teraz zobaczymy jak umiecie skakać. Ujęli z Wilkiem lasso za oba końce, rozkręcili je, a Jurek skakał przez wirujący sznur ilekroć był on najbliżej ziemi. Przeskoczył lasso trzykrotnie, ale zaraz potem zaczęły mu się w nie plątać opóźnione nogi. Nielepiej powiodło się również Wilkowi, skakali bądź za szybko albo też za późno. — No, ładni z was skoczkowie •— dziwił się Rikitan. — Jeśli tak — to ja muszę skoczyć przynajmniej ze sto razy. Teraz obaj chłopcy kręcili, a Rikitan skakał z niezwykłą szybkością, popędzając ich bezustannie aż wreszcie stracili rachubę, ile razy przeskoczył. — Ja już nie mogę dłużej — zwijał się ze śmiechu Jurek. — Ach tak — młodzi panowie są już zmęczeni. Spróbujemy w takim razie coś innego — śmiał się pomysłowy Rikitan. — Wyobraźcie sobie, że przyszło by wam związać jakiegoś opryszka, poszukiwanego już od trzech tygodni przez milicję. Jakbyście go związali, żeby wam nie uciekł? 20 Wyciągnął ręce, żeby go związali. Kilkakrotnie długo motali węzły, ale za każdym razem Rikitan w mig się z tych „więzów" uwalniał. Kiepscy by z was byli milicjanci — pokręcił nosem Rikitan, i z kolei sam związał ich plecami ku «obie z takim mistrzostwem, że nie mogli się nawet poruszyć. Sympatia obu chłopców do Rikitana rosła z każdą chwilą, z każdym jego nowym pomysłem. Jeszcze nie zdążyli się napatrzeć jego marynarskim pętlom z lassa a już zaproponował im, żeby go łapali na małym ograniczonym skrawku ziemi, którego nie wolno mu było przekroczyć. Chłopcy w pogoni za nim zderzali się wprawdzie co chwila, ale Rikitan wymykał się im za każdym razem jak węgorz. Nie spostrzegli nawet, że światło dnia gaśnie, a na ulicach kładą się wieczorne cienie. Wolnym krokiem wracali do domu. Przystanęli przed domem, w którym obaj chłopcy mieszkali. Podali sobie z Rikitanem ręce, a Wilek powiedział: — Nigdy jeszcze nie bawiliśmy się tak pięknie jak dzisiaj. Spotkamy się znowu? Obiecał, że przyjdzie. A kiedy byli już w sieni, zawrócił jeszcze raz i zawołał: — Halo, koledzy, a czy macie już odrobione lekcje? Przyznali się, że jeszcze nie. — Więc pamiętajcie, że naprzód obowiązek, a potem dopiero zabawa — pogroził im żartobliwie i oddalił się, pogwizdując cicho wesołą piosenkę o zbłąkanych marynarzach. 4. Pod wieczorną zorzą Od tej chwili przychodził Rikitan coraz częściej i odbywał z nimi dalekie popołudniowe wycieczki do położonego za fortyfikacjami miejskimi parowu, w którym nigdy dotąd nie byli. 22 Zaprzyjaźnili się z nim jeszcze bardziej. Umiał opowiadać równie dobrze przejmujące grozą historie, od których aż mróz szedł po kościach, jak i wesołe przygody. Dowiedzieli się, że studiuje medycynę. Dawniej również mieszkał w Starej Dzielnicy. Umiał gwizdać przez zęby i na palcach, naśladować kukułkę i piać jak kogut. Podobało mu się to samo co i im. Za miastem biegał z nimi na wyścigi, skakał i śmiał się jak oni. Interesował się ich szkolnymi kłopotami i pomagał im ilekroć nie mogli sobie dać rady. Tylko w niedzielę nigdy nie mogli namówić go do odwiedzin. — Nie mogę — cały dzień poszukuję przygód — uśmiechał się tylko tajemniczo i nic więcej nie mogli z niego wydobyć. Aż nadszedł dzień, gdy ich przyjaźń z Rikitanem nabrała nowych cech, stała się jeszcze mocniejsza i bardziej ciekawa. Zapadał wieczór i wszyscy trzej siedzieli na trawniku, na wałach i spoglądali w górę (rzeki na dalekie pagórki i skały. Był właśnie taki sam piękny wieczór jak wówczas, gdy Rikitan zjawił się u nich po raz pierwszy w Starej Dzielnicy. Okolica zalana była blaskiem zorzy wieczornej. Niebo płonęło ogniem. Wszystko pełne było czerwonych blasków, dachy domów, ulica i trawa na wałach. A oczy chłopców błyszczały znowu pragnieniem poznania tej dalekiej czerwonej krainy za pagórkami, spowitymi w różowej mgle i przeżycia tam czegoś wielkiego, pięknego, czego nie przeżył jeszcze nikt. — Rikitan, chodź — rzekł cicho Wilek — chodź, pójdziemy w niedzielę — zaraz rano — tam daleko — i wskazał ręką na oświetlone pagórki, na których kłaść się już poczęły cienie. — Gdzieś tam, daleko, o wiele dalej, niż chodzimy po południu, a wrócimy dopiero późno wieczorem, gdy 23 słońce dawno zapadnie — chodź — zobaczysz, jak będzie pięknie ... Rikitan milczał, Wilek również skończył mówić, czekając z niecierpliwością na odpowiedź przyjaciela. Wówczas Rikitan spojrzał poważnie na obu chłopców, tak jakoś inaczej niż zazwyczaj i rzekł zwolna: — Dobrze, chłopcy. Ale będzie to długa wycieczka i nie pójdziemy na nią sami. Przyprowadźcie jeszcze kilku swoich najlepszych kolegów, którzy chcieliby pójść z nami. Wybierzemy się w następną niedzielę na pełną przygód wyprawę w okolicę, gdzieście jeszcze nigdy nie byli. — Wspaniale — zapiszczał z radości Wilek. — Więc nareszcie! Ale Rikitan ciągnął już dalej: — Nie będziemy naturalnie strzelać do tygrysów, ani zabijać Indian, ale przyrzekam wam z góry, że czeka was wiele nowych przeżyć i że będzie się wam na wycieczce na pewno podobać. Następnie Jurek z Wilkiem zaczęli się zastanawiać, których chłopców można by wziąć z sobą. — Nie może to być nikt z naszej klasy — zastrzegał się Wilek. -r- Ani z naszej ulicy — dodał czupurnie Jerzyk. — Moglibyśmy wziąć Kalousa z Hali Rybnej, albo też Mirka z ulicy Koszarowej, który nam wtedy pomógł, kiedy nas napadli na Wałach. Zgodzili się na pięciu czy sześciu znajomych chłopców o których wiedzieli, że zechcą pójść z nimi i nie zepsują im zabawy. — Spotkamy się w niedzielę o szóstej rano na ulicy Pod Szesnastu Pomocnikami — dodał następnie Rikitan. Blaski zorzy zgasły tymczasem i zapadł zmierzch. Tego wieczoru Jerzyk i Wilek kładli się spać bardziej podnieceni i uradowani niż zazwyczaj. To był dopiero po- 24 czątek! A przecież czekało ich coś jeszcze piękniejszego i bardziej porywającego, niż ów początek mógł wróżyć. Sieć wydarzeń splatała się wokół nich cicho i tajemniczo, a oni znajdowali się dopiero na jej skraju. 5. Całodzienna wycieczka Jerzyk z Wilkiem umieli dobrze opowiadać o Rikitanie i planowanej wycieczce, a poza tym cała sprawa była tak ponętna, że w niedzielę na ulicy pod Szesnastu Pomocnikami spotkało się nie sześciu ale dwunastu chłopców, podnieconych wiosną i pragnących wziąć udział w tej osobliwej wycieczce i przeżyć coś nowego. Niektórzy nawet się nie znali. Przyprowadzili ich koledzy zaproszeni przez Jerizyka 1 Wilka, inni znali się z widzenia, ale nigdy nie zamienili dotąd ze sobą słowa. Rikitan przyszedł przed szóstą i zdumiał się ujrzawszy tylu chłopców. Uśmiechnął się i podał im rękę. Niektórzy wymieniali swe imię i czerwienili się z zakłopotania. A Wilek z Jurkiem zerkali ukradkiem to na Rikitana, co też sobie myśli o chłopcach, to na przyprowadzonych chłopców — jakie zrobił na nich Rikitan wrażenie. Było bardzo chłodno. Domy były jeszcze zamknięte, a na ulicach nie było żywej duszy. Chłopcy wraz z Rikitanem wydostali się z labiryntu uliczek Starej Dzielnicy i weszli w nowe dzielnice miasta. Szli uparcie na wschód, długą, równą ulicą, jaśniejącą w promieniach wschodzącego słońca. Była tak długa, że domy jej ginęły na horyzoncie. Za tą ulicą hen daleko były łąki, lasy, strumyki i pagórki. A chłopcy szli ciągle naprzód, mówili jeden przez drugiego, śmiali się i maszerowali przed siebie, aż za ową linie, gdzie kończąca się ulica dotykała nieba, ku wschodzącemu słońcu", na spotkanie nieznanych przygód. 25 Po dłuższym marszu wyszli z miasta i znaleźli się na białym gościńcu. Chłopcy chcieli iść nim dalej, ale Rikitan się nie zgodził. — Przecież nie pójdziemy po gościńcu, jak procesja. Ładna by to była wycieczka. I poprowadził ich wąskimi, ledwo widocznymi ścieżkami aż do stromych pagórków. — Tu wygląda naprawdę jak na Dzikim Zachodzie — zauważył z uznaniem Jurek. — No, tylko uważaj, żeby nie rzucił się na ciebie jakiś Indianin — śmiał się Wilek. — Albo stado spłoszonego bydła z jakiegoś rancho. — Przyglądajcie się raczej dobrze wszystkiemu — wzywał Rikitan. I rzeczywiście nikt nie był tak spostrzegawczy jak on. Już z daleka pokazał im na przeciwległym zboczu susła, jak wyłazi i znowu chowa się do nory. Na skale pod kamieniem znalazł przylepione tam gniazdko pasikonika z czterema jajeczkami, kawałek dalej na łące mnóstwo pierwiosnków, niebieskich podlaszczek, a pod miedzą dzikie, żółte bratki. Pokazał im zwiędły wrzos z zeszłorocznymi kwiatkami i uschły biały dziewięćsił. Zdumiewał chłopców swymi wiadomościami. Smukły, gibki chłopiec, który stale szedł kilka kroków naprzód, skacząc z kamienia na kamień i poprzez rowy ze zwinnością kozicy, znalazł doskonale zachowany szkielet wrony. Inny chłopak o bystrych oczach nadbiegł nagle i zameldował, że wyśledził ogromne mysie gniazdo z licznymi korytarzami. Obserwowali z daleka jak myszki przebiegały po nich od czasu do czasu z błyskawiczną szybkością, jak w labiryncie. Pagórki przeszły nagle w równinę i stanęli oto na brzegu lasu. Na skraju, na równej polance wycieczka zatrzymała się na odpoczynek. Chłopiec, który pierwszy odkrył mysie gniazdo i którego wszyscy zaczęli nazywać „Tropicielem", obszedł polankę, zbadał każdy krzaczek, kwiatek i dziurę w ziemi, po czym wrócił z poważną miną i oznajmił: 26 t — Na razie nic nam nie grozi. Szczep Chipawajów opuścił krainę swoich łowów i nie powróci wcześniej jak po zachodzie słońca. Osadnicy, możecie być spokojni! Rozśmieszył tym wszystkich; również Rikitan był wesół. Okazało się, że Tropiciel zna wszystkie tytuły i numery zeszytów „Biblioteczki Indiańskiej" i pamięta nawet napisy pod ilustracjami na okładkach. 6. Jak chłopcy przekonali się, kto z nich jest najszybszy Zaledwie chłopcy trochę się posilili, Rikitan zapytał: — Jak myślicie chłopcy, kto z was jest najszybszy? Spojrzeli jeden na drugiego, a Mirek, ten bystry, zwinny chłopiec, który przez całą drogę szedł ciągle na przodzie, odpowiedział: — To łatwo sprawdzić. Ustawimy się w jednym szeregu, a ten kto pierwszy dobiegnie tam do tego drzewa, będzie z nas najszybszy. — Zgoda — przytaknął Rikitan — ale w ten sposób sprawdzimy tylko szybkość nóg. A ja chcę przekonać się o szybkości całego waszego ciała. Więc także szybkości rąk, schylania się, obracania i wszelkich innych ruchów. — Tego już nie wiem — przyznał się z zakłopotaniem Mirek. — W takim razie zrobimy taką próbę — zadecydował Rikitan — Przynieście mi siedem niewielkich zaokrąglonych kamieni. Kilku chłopców rozbiegło się na poszukiwania. Tymczasem Rikitan opróżnił swój tornister i położył go otwarty na ziemi. Otrzymawszy następnie siedem kamieni, ułożył je w jednym rzędzie w odległości dwóch kroków jeden od drugiego. 27 — A teraz uwaga — powiedział. — Chłopiec, którego szybkość będziemy mierzyli, stanie tu obok tornistra. Na słowo „hop" chwyci tornister, pobiegnie jak najszybciej potrafi i pozbiera do niego w biegu wszystkie ułożone w rzędzie kamienie. Po podniesieniu ostatniego —- odrzuci tornister i przeskoczy przez trzy małe krzaki, rosnące w pobliżu ostatniego kamienia. Ale uwaga: krzaki rosną niedaleko od siebie, tak że skacząc przez drugi i trzeci nie będziecie się mogli rozpędzić. A mimo to nie wolno krzaków nawet dotknąć. Kiedy przeskoczycie przez ostatni, pobiegniecie na czworakach, tam do tej sosny. Dobiegłszy do niej, odwrócicie się i pobiegniecie tyłem w kierunku zrębu na prawo. Dopiero od zrębu pobiegniecie normalnie, jak najszybciej potraficie, do tego samego miejsca, z któregoście wybiegli. Każdy z was biegnie osobno. Kto przebiegnie całą trasę w najkrótszym czasie i wszystko przy tym prawidłowo wykona, będzie najszybszym chłopcem naszej wycieczki. To było coś dla chłopców! Nigdy jeszcze nie brali udziału w tak dziwnych, a przy tym tak ciekawych zawodach. Każdy z nich chciał biec jako pierwszy. Rikitan wybrał Wilka, a ten wśród ogólnej ciszy stanął z niepewnym uśmiechem obok tornistra, twarzą ku rzędowi kamieni i czekał. .. Na dany znak rzucił się naprzód jak strzała. Przyskoczył do kamieni i zaczął je szybko zbierać. Niemal co drugi wypadał mu z ręki, zanim zdążył go włożyć do tornistra. Rikitan wyjaśnił, że przez każde takie opuszczenie lub zbyteczny ruch traci przynajmniej pół sekundy. Następnie przyszła kolej na skoki przez krzaki, bieg na czworakach i bieg tyłem, a gdy wreszcie Wilek stanął zdyszany przed chłopcami, Rikitan oznajmił wynik: 83 sekundy. Następnie startowali inni chłopcy i rzadko który osiągał czas poniżej 80 sekund. Najmniejszy z chłopców, którego Wilek z Jurkiem przezwali Okruszkiem z uwagi na jego niski wzrost, miał pecha, 28 zapomniał bowiem podnieść jeden z siedmiu kamieni, a następnie od sosny do zrębu biegł prosto zamiast tyłem, w wyniku czego bieg nie został mu zaliczony. Kiedy mu to Rikitan powiedział, mało się nie rozpłakał. Jurek osiągnął czas osiemdziesiąt sekund i był z niego dumny. Ale oto na- mecie stanął Mirek. Ciało miał giętkie i gibkie jak kot. Bose nogi w krótkich spodniach do kolan przestępywały niecierpliwie na miejscu, grał na nich każdy muskuł. Wiedziano o nim, że w czasie zawodów szkolnych zajął pierwsze miejsce spośród dziewięćdziesięciu czterech zawodników swojej kategorii i że na gimnastyce zawsze służy za wzór. Jeśli inni przebiegli trasę zawodów szybko, to Mirek przeleciał ją jak błyskawica. Ciało jego napięte jak struna kurczyło się i rozciągało przy schyleniu się po kamienie i skokach przez krzaki. Kamienie znikały jeden za drugim wśród pochwalnych okrzyków wszystkich chłopców, a Mirek wiedział, że również Rikitan patrzy nań z podziwem, słyszał jak woła wraz z innymi: Hurra, hurra, hip, hip, hip! / Trzeci kamień . .. czwarty .. . piąty upuścił, ale' błyskawicznie podniósł go znowu, szósty, siódmy, a teraz już tylko hop i hop i hop — sprężyście i pewnie przeskakuje przez krzaki, wysoko nad nimi. Nie wykonał ani jednego zbytecznego ruchu. Dał ze siebie wszystko, całą gibkość swego młodego ciała. Chłopców ogarnął entuzjazm. Ich okrzyki: Hip, hip — hurra — hip! — huczały mu w uszach, a grupa chłopców wraz z Rikitanem, rozmazana i niewyraźna migała mu w oczach. Pochwalne okrzyki wzmagają się coraz bardziej. Mirek leci i leci — z wiatrem w zawody, nogami prawie ziemi nie tyka i nagle, gdy zatrzymuje się przed chłopcami u celu, woła Rikitan: — Pięćdziesiąt osiem sekund! Wszyscy jak oczarowani przyglądali się jego biegowi, a teraz gdy Rikitan ogłosił czas, entuzjazm ich nie miał granic. 30 A Mirek uśmiechnął się tylko, zaczerwieniony od biegu, a bardziej jeszcze z dumy. Nikt go nie zwyciężył. 7. Próba spostrzegawczości Zaledwie odciągnęli tornister, Rikitan przywlókł skądś kamienny dzban i rzekł, usprawiedliwiając się wesoło: — Nie wiem do kogo należy, ale mam nadzieję, że właściciel nie będzie żądał za niego zapłaty. Dzban był mianowicie bez dna i porzucony tu został praw-dopobnie przez amatorów borówek jeszcze w zeszłym roku. Postawił dzban na pniu a chłopcy celowali do niego z: wyznaczonej odległości. Mimo, że stali dość blisko, nie mogli weń trafić. — No, ładni z was nimrodzi — śmiał się Rikitan. —¦ Weź więc swój muszkiet i pokaż nam tę sztukę - ¦ rzekł wesoło Jurek. Rikitan wziął dwa kamienie. Rzucił pierwszym i chybił o włos. Drugi kamień trafił w pień i z brzękiem odbił się tylko o dzban. Teraz Rikitan rozsierdził się na pozór, sięgnął po trzeci kamień i — bęc — dzbanek rozleciał się na kawałki. Można było oszaleć: wszystko umiał i potrafił lepiej niż oni! Chłopcy śmiali się i bili brawo, a Rikitan kłaniał się wesoło jak primadonna w teatrze. Ale za chwilę spoważniał i rzekł: — A teraz przekonamy się, kto z was celuje w bystrości i spostrzegawczości. — Znowu pewnie jakieś emocjonujące zawody — cieszył się Wilek. — Masz rację — przytaknął Rikitan — ale musicie trochę poczekać aż je przygotuję. ?i — To zawody nie odbędą się tutaj? — dziwili się chłopcy. — Skądże znowu. Zawody urządzimy trochę dalej w głębi lasu a ich przygotowanie potrwa mniej więcej kwadrans ¦— wyjaśnił Rikitan. Następnie wziął ze sobą tornister i zostawił chłopców samych. Chłopcy nie umieli dokładnie oznaczyć, jak długo go nie było, ale czekanie wydało im się wiecznością. Gdy wreszcie powrócił, wyczytali z jego twarzy, że czekają ich pasjonujące zawody. — W odległości mniej więcej stu kroków w kierunku skąd przyszedłem, znajdziecie ścieżkę. Pobiegniecie po niej przed siebie, a po drodze postaracie się zauważyć wszystko, co na niej samej albo w najbliższej okolicy wyda wam się dziwne i niezwykłe. W miejscu, w którym zobaczycie na ścieżce dwie wyryte linie, odwrócicie się i pobiegniecie z powrotem, uważając znowu, żeby jeszcze coś zauważyć. Każdy w was musi mieć przy sobie notesik i ołówek, żeby spostrzeżone osobliwości zapisać. Ale uwaga: nie będziecie biec wszyscy razem, ale każdy z osobna. Dopiero gdy jeden wróci, może wystartować następny. Pamiętajcie przy tym, że droga tam i z powrotem nie może trwać dłużej niż trzy minuty. Chłopcy zaczęli natychmiast szukać po kieszeniach, wyciągając ołówki i kawałki papieru do pisania. Tym, którzy nic nie znaleźli, pożyczył jedno i drugie Rikitan. Próbę spostrzegawczości miał rozpocząć Jurek. Na komendę Rikitana — wystartował. Nie bardzo co prawda rozumiał, co nadzwyczajnego można znaleźć na zwykłej leśnej ścieżce, ale zaledwie do niej dotarł i pobiegł dalej, zrozumiał, o co chodzi. Na samym skraju ścieżki, w trawie sterczał scyzoryk. Rikitana. Wiwat, jedna osobliwość już by była, ale Jurek biegnie już dalej. A cóż to za dziwny niebieski kwiat tam na krzaku? To tylko przyczepiony przez Rikitana papier. Teraz znów, w pędzie, mignęła Jurkowi w oczach piękna 32 świerkowa zeszłoroczna szyszka, wisząca na gałązce modrzewia. Osobliwy kaprys natury? Skądże! to tylko wymyślona przez Rikitana próba spostrzegawczości. Pień sosny okręcony jest brązową tasiemką. A tu znów obok ścieżki źdźbła trawy, związane w kilka supełków. Jurek już prawie nie notuje, co spostrzega w biegu. Droga nie może trwać dłużej niż trzy minuty. Szkicuje tylko szybko na papierze swe odkrycia. A oto i dwie rysy. Odwraca się szybko i leci z powrotem. W drodze powrotnej znalazł jeszcze dwie osobliwości. — Przybiegłeś na czas — rzekł Rikitan — nie spóźniłeś się. Daj mi swoje notatki, stań gdzieś z boku i nie mów chłopcom, co widziałeś po drodze. Chłopcy wbiegali na trasę jeden po drugim. Kiedy wszyscy już ukończyli bieg, Rikitan zaczął obliczać spostrzeżenia poszczególnych chłopców. Tylko jeden z chłopców przezwany „Tropicielem" znalazł wszystkie przygotowane przez Rikitana znaki. Większość chłopców nie zauważyła supełków w trawie. Okruszek przybiegł o kilka sekund za późno. Następnie wszyscy udali się razem na ścieżkę, żeby obejrzeć wszystko, czego przedtem nie zauważyli. Niejeden z nich zdziwił się, gdzie miał wtedy oczy... Potem przyszła kolej na nowe zabawy, a każda była tak nieznana i ciekawa, że chłopcy nie wychodzili z podziwu i zachwytu. Było już dobrze po południu, gdy Rikitan powiedział do chłopców: — Proponuję, żebyśmy poszli jeszcze dalej w głąb lasu im zwiady. Chłopcy zgodzili się z radością. W jednej chwili wszystko zostało sprzątnięte, ani jeden papierek nie pozostał w trawie, i cała wyprawa pogrążyła się w leśnym półmroku. Okruszek wrócił jeszcze na chwilę po zapomniany scyzoryk, ale znalazł go bez trudności i wkrótce dogonił towarzyszy. Chłopcy znad Rzeki Bobrów — 3 33 8. Odkrycie parowu — Prędzej! — chodźcie tutaj! — zawołał naraz Mirek — dzikus, ten szybkonogi zuch, który zawsze był pierwszy. —~ Odkryłem coś. Wysoki i niezbyt gęsty, mimo że naturalny las, przechodził powoli w coraz bardziej niedostępne zarośla. Z trudem przedzierali się przez kolczaste krzaki. — Stoję na brzegu jakiejś skały, a w dół prowadzi stronie zejście — informował Mirek, prawie niewidzialny w gąszcz»,, pierwszych chłopców, którzy się ku niemu przedarli. — Ale nie widać go do końca, po drodze zasłaniają go znów jakieś krzaki. Wygląda to jak tunel i prowadzi do jakiegoś wąwozu. — Musimy to zbadać — zawołali chłopcy, którzy w międzyczasie nadbiegli z Rikitanem. — Spuścimy się na dół. Rikitan wyciągnął tymczasem swoje długie lasso i zawiązał na jego końcu dziwną pętlę, która się nie zaciskała. Następnie założył ją Mirkowi pod pachy, reszta chłopców chwyciła pozostałą część lassa i Mirek wśród wesołych uwag spuszczony został w zieloną przepaść. — Gdyby ktoś chciał cię nabić, to zagwizdaj — dodawał mu odwagi Jurek. — Zagwiżdżę, zagwiżdżę — słychać było jeszcze głos Mirka. — A gdybyś znalazł tam jakiś domek z piernika, to pamiętaj, że tu na górze poci się człowiek, który przed chwilą podzielił się z tobą ostatnim kawałkiem placka — śmiał się największy z chłopców. Mirka szybko pochłonęła gęstwina. Chłopcy umilkli i ostrożnie spuszczali obciążone lasso. Naraz napięcie sznura zelżało. Był już najwyższy czas, ponieważ u góry kilku chłopców wraz z Rikitanem trzymało już sam koniec sznura. — Wiwat — jestem na dole! — krzyknął gdzieś z głębi rozpromieniony Mirek, mimo że chłopcy nie mogli go wi- 34 dzieć. W krzakach coś zaszeleściło a echo poniosło się wśród skał. Mirek przeląkł się własnego głosu. Brzmiało to jak znieważenie tego miejsca. Stłumił głos tak, że ledwie go słyszeli i meldował w górę: — Stoję po pas w trawie. Złaźcie na dół, prawdopodobnie odkryliśmy nową planetę. -— Nie gadałbyś tyle — zbył go z góry Jurek — bo zacznę jeszcze wierzyć w strachy i zaprenumeruję sobie Biblioteczkę Bajek dla grzecznych dzieci. .. Tymczasem opuszczał się już w, dół Tropiciel, a Rikitan wołał z góry: — Zostańcie wszyscy na dole, nie rozbiegajcie się nigdzie. Kiedy już kilku chłopców znalazło się na dole, wpadł Rikitan na inny pomysł: przywiązał lasso jakąś dziwną pętlą do drzewa, a chłopcy spuszczali się teraz na rękach bez niczyjej pomocy. Ostatni ześliznął się Rikitan, a lasso zawieszone u góry było przygotowane do drogi powrotnej. Następnie wyruszyli na wyprawę zwiadowczą tajemniczym milczącym parowem. Żaden z nich nie przemówił słowa. Ogarnęło ich jakieś przygnębienie. Z lasu nie dochodziły tu żadne odgłosy. Po obu stronach zbocza pięły się kolczaste zarośla, tak gęste, że nie można było się przez nie przedrzeć. Wysoka trawa tłumiła ich kroki. — Założę się, że noga ludzka tu nie stanęła od wielu lat — rzekł Rikitan. — A może w ogóle nie było tu jeszcze człowieka? Nagle widocznie coś ujrzał, bo zboczył z drogi, zatrzymał się pod zboczem, a z piersi wydarł mu się okrzyk zdziwienia. — Więc jednak oczy ludzkie oglądały ten parów przed nami! Leżała tam żelazna, zardzewiała pułapka na lisy, a w niej bielały spopielałe kości. — Nie do wiary! Nie chce się wprost wierzyć, żeby człowiek, który zastawił pułapkę, nie przyszedł popatrzeć na nią całe lata. 36 W grobowej ciszy wąwozu, w którym może przez całe dziesięciolecia nie stanęła noga ludzka, odkrycie to budziło dreszcz zgrozy. — Mam myśl — powiedział cicho niski, poważny chłopiec. — Może powiesz, że pułapkę tę zastawiła twoja babcia? — przygadał mu chłopak, który — jak już chłopcy zauważyli — był wiecznie niezadowolony. — Nie — pomysł mój nie ma nic wspólnego z pułapką — nie dał się wyprowadzić z równowagi pierwszy. — W takim razie mów ... — Nazwijmy jakoś ten tajemniczy parów. — Świetna myśl! — poparł jego pomysł Rikitan. — Nazwiemy go w takim razie Parowem Grobowego Milczenia. Nazwa była odpowiednia, wszystkim się podobała i została jednomyślnie przyjęta. Innych śladów obecności człowieka już nie znaleźli, mimo że przeszukali cały parów aż do grubego uschniętego drzewa pod wysoką skałą, gdzie jar się kończył. 9- Utworzenie bractwa W drodze powrotnej zatrzymali się wszyscy u podnóża skały nad małym źródełkiem, ażeby wypocząć. Już im się to prawdę mówiąc należało; tam na górze, na skraju lasu zbytnio nie wypoczęli. Niektórzy pili chciwie, inni zabrali się do jedzenia; wszyscy rozmawiali półgłosem. — Trzeba przyznać — zaczął rozważnie Wilek — że był to naprawdę wspaniały dzień. Mnie najlepiej podobały się zawody w zbieraniu kamieni — wspominał Okruszek, mimo że jemu samemu się nie poszczęściło. 37 — A ten parów — to nic? — przerwał mu poważnie ten sam chłopiec, który zaproponował nadanie mu nazwy. — Jak długo żyję, nie widziałem czegoś tak dziwnego! Chłopcy zaczęli rozmawiać o całej dzisiejszej wycieczce. Rikitan milczał, ale z twarzy widać było, że się cieszy, że wycieczka się chłopcom podobała. A potem zaczął opowiadać o tylu pięknych rzeczach, że zaparło im oddech w piersi. — Z waszych słów, chłopcy, przekonałem się — zaczął — że dzisiejsza wycieczka się wam podobała. Nie musi ona być wcale pierwszą i ostatnią. Moglibyśmy urządzać ich więcej i wymyślić wiele innych rzeczy, które na pewno również by się wam podobały. — Możemy utworzyć jakieś stowarzyszenie i wstąpić do niego na zawsze — zaproponował największy z chłopców. — To byłoby wspaniałe! Jesteśmy już wszyscy takimi kolegami, jakbyśmy się znali już od paru lat. Na pewno będziemy się dobrze rozumieć. A potem już nawet mniej śmiali chłopcy zaczęli mówić z zapałem na ten temat. — I moglibyśmy nosić wszyscy jednakowe koszule ¦— proponował Wilek. — I krótkie spodnie i pończochy zwinięte aż po kostki — wykrzyknął Mirek, ten silny, zahartowany chłopak. Chłopcy spojrzeli na Rikitana ciekawi, co powie. — Zgoda, rozumiem was — skinął głową. — Chcecie utworzyć coś w rodzaju bractwa i na znak swego członkostwa nosić jednakowe ubranie, a nawet mundur. — Tak — coś takiego mieliśmy na myśli — odpowiedział z wahaniem za wszystkich ów największy chłopak. (Chłopcy, którzy go przyprowadzili, nazywali go Pędziwiatr). — Więc dobrze — zgadzam się, ale byłoby to bractwo, wymagające współpracy was wszystkich, z którego nikt nie śmiałby wystąpić. W takim bractwie moglibyśmy robić jeszcze piękniejsze wycieczki, urządzać zabawy, o których się wam nie śniło i robić wiele innych rzeczy, o których wam w tej chwili nie powiem. 38 Rikitan umilkł, spojrzał po chłopcach a następnie spytał: — Kto z was jest więc za utworzeniem takiego stowarzyszenia złożonego z samych dzielnych chłopców? Namyślcie się dobrze! Dwanaście dłoni wyleciało jak na komendę w górę na ???? zgody, a ów mały poważny chłopiec rzekł powoli: — Po co mielibyśmy się długo namyślać? Sądzę, że będzie to najpiękniejsza rzecz, jaką możemy sobie wyobrazić! — I miał zupełną rację. ¦— Niech żyje nasze nowe stowarzyszenie! — zawołał Wiiek, a za nim reszta chłopców. — I niech żyje nasz dowódca Rikitan! — wykrzyknął Pędziwiatr a chłopcy zawtórowali mu jeszcze radośniej. Widać było, że zapał chłopców sprawia Rikitanowi radość. Gdy okrzyki umilkły, zwrócił się do chłopców: — Obiecajmy sobie jednak, że pozostaniemy sobie i całemu stowarzyszeniu wierni, że będziemy zawsze dobrymi kolegami i że będziemy postępować zawsze jak dzielni, uczciwi chłopcy. Chłopcy ślubowali jeden przez drugiego, a niektórzy podawali Rikitanowi rękę. Ale i tego było mu za mało. — Sporządzimy sobie akt ślubowania i wszyscy się na nim podpiszemy — powiedział. Wyjął z tekturowej teczki duży arkusz papieru i napisał na nim co następuje: „My, dwunastu podpisanych niżej chłopców z Rikitanem aa czele utworzyliśmy stowarzyszenie. Ślubujemy w nim sobie wierność, przyjaźń i koleżeństwo na zawsze. Nie będzie wśród nas zdrajców ani odszczepieńców. Będziemy mężni, wytrwali i uczciwi. Umowę tę stwierdzamy swoimi podpisami." Następnie chłopcy jeden za drugim złożyli na akcie swe podpisy, po czym Rikitan wśród głębokiej ciszy raz jeszcze powoli go odczytał, dopisał datę a następnie włożył do blaszanego pudełka, to z kolei do jeszcze większego i rzekł: — Zakopiemy go pod tym uschniętym drzewem na końcu 39 jaru. Badzie tu leżał w ziemi na dowód naszego ślubowania tak długo, dopóki któryś z was swego ślubowania nie cofnie. Wszyscy udali się w kierunku uschniętego drzewa, pod którym ów tęgi, barczysty chłopiec wyżłobił ostrym kamieniem w miękkiej ziemi jamę, a Rikitan włożył do niej pudełko ze ślubowaniem. — I jeszcze coś — rzekł Rikitan. Ten parów będziemy nazywali inaczej, nie tak jak pierwotnie postanowiliśmy. Nazwiemy go Parowem Przymierza. Będziemy tu zachodzić jedynie w wyjątkowych wypadkach, które będą miały dla naszego stowarzyszenia doniosłe znaczenie. I za każdym razem zrobimy na tym uschniętym drzewie nacięcie, żebyśmy wiedzieli, ile razy byliśmy już tutaj. Wyjął ze swego tornistra maleńką siekierkę w futerale i naciął dookoła drzewa wąski pierścień. Drzewo było już uschłe, obumarłe i operacja mu nie zaszkodziła. — Musimy jeszcze zatrzeć ślady po kopaniu — rzekł następnie Tropiciel i nasypał na to miejsce kawałki trawy, mchu i gałązek. Następnie wszyscy wyruszyli powoli w drogę powrotną., 10, Zaproszenie do Czerwonej Kotliny Jeszcze zanim chłopcy wrócili do miasta, rozpromienieni i uradowani tym wszystkim, co ich w stowarzyszeniu czekało, już kilku z nich miało swe przydomki. Oprócz Tropiciela i Okruszka, przezwisko „Trusia" otrzymał słaby chłopiec, którego ojciec miał warsztat ślusarski w Nowej Dzielnicy. Był to blady chłopiec, który jednak czerwienił się jak burak, gdy mówił z nim ktoś z dorosłych. Spuszczał wtedy oczy i był dość małomówny. Mówił niemal samymi sylabami i to tylko wtedy, kiedy go się o coś pytano. 40 Mirek, który go przyprowadził, mówił o nim, że pisze dziennik i że zapisał już trzy grube notatniki. Codziennie nosi ojcu obiad do warsztatu w Nowej Dzielnicy i za każdym niemal razem zaczepiają go nowodzielnicowcy. Chłopcy postanowili, że będą go bronić i umówili się między sobą, że codziennie któryś z nich będzie mu towarzyszyć do Nowej Dzielnicy, żeby tamtejsi chłopcy nie odważyli się go napaść. Kiedy chłopcy śmiejąc się oznajmili mu jego nowe imię, uśmiechnął się tylko wstydliwie, poczerwieniał, ale nie miał żadnych zastrzeżeń. Tęgiego, barczystego chłopca, tego samego, który wykopał jamę na akt ślubowania, przezwali „Grizzly" z uwagi na jego siłę i ociężałość i nigdy go już później nie nazywali inaczej. Pędziwiatr zachował swój dotychczasowy przydomek. Ów mały, poważny chłopiec nazwany został Piratem. Na lewej ręce miał wytatuowaną chemicznym ołówkiem kotwicę, a ulubioną jego lekturą były książki o piratach i przygodach morskich. Znał nazwę wszystkich żagli na żaglowcach morskich i różne rodzaje okrętów. Chodząc kołysał się umyślnie jak marynarz, a do rozmowy wplatał wyrazy z marynarskiego słownika. Chłopca, który śmiał się z niego, że pułapkę na lisy w Parowie Przymierza nastawiła jego babka, nazwali po prostu Nmchaczem, ponieważ ciągle we wszystkim coś węszył. Ludkowi, ładnemu chłopcu o dobrych manierach pozostawiono jego imię bez zmiany. A ostatniego z dwunastu, który przez cały dzień prawie bez przerwy schylał się po kwiatki i wkładał je do teczki, ochrzcili imieniem „Bukiecik", ponieważ się zwierzył, że w domu zakłada sobie zielnik i że najmilszą jego zabawą jest zbieranie kwiatów. — Mam już w domu ponad dziewięćdziesiąt roślin — rzekł z dumą — a dziś zdobyłem znowu siedem nowych. Ciekawe: rano wielu z nich jeszcze się wzajemnie nie znało, a teraz byli z nich najlepsi koledzy. Nawet ci naj- 41 bardziej nieśmiali mówili już do Rikitana per ,,ty", widzieli w nim starszego, dobrego kolegę i nie czuli w tym bynajmniej nic dziwnego. Ten piękny dzień tak bogaty w wydarzenia zbliżył wszystkich do siebie. Przed miastem Rikitan zatrzymał jeszcze raz chłopców i rzekł: — W czwartek wieczorem, gdy zmierzch zapadnie, spotkamy się wszyscy w Czerwonej Kotlinie. — Gdzie jest ta Czerwona Kotlina? — spytali ze zdziwieniem Jurek z Wilkiem, którzy mimo że znali Rikitana najdłużej ze wszystkich, nie mogli sobie przypomnieć, żeby mówił kiedykolwiek o takim miejscu. — No przecież — ta kotlina na wałach — śmiał się Rikitan — ta gdzie siadywaliśmy zawsze wieczorami, zanim założyliśmy nasze stowarzyszenie i gdzie namówiliście mnie ostatnio na dzisiejszą wycieczkę. Jak to, zapomnieliście już, jak było w niej czerwono od krwawego zachodu słońca? Będziemy ją nazywać Czerwoną Kotliną. Teraz chłopcy zrozumieli o co chodzi i natychmiast wyjaśnili innym, gdzie leży Czerwona Kotlina. — Przyjdźcie wszyscy — ciągnął dalej Rikitan — wymyślimy tam jakąś odpowiednią nazwę dla naszego stowarzyszenia, a zarazem umówimy się na następną wycieczkę. Nikogo nie śmie brakować. Robiło się coraz ciemniej, a w mieście płonęły już światła. Z błoni od wschodu zbliżała się ciemna noc, pachnąca wiosną. Na ulicach spotykali chłopców w świątecznych ubraniach, znudzonych, nie wiedzących co zrobić z czasem. Niektórzy z nich byli po południu w kinie, mimo że na dworze był radosny, słoneczny dzień. Inni poszli pewnie z tatusiem i mamusią grzecznie do parku, gdzie nie śmieli nawet pobawić się piłką, ponieważ mieli na sobie niedzielne ubrania, które istnieją tylko po to, żeby psuć humor młodym, zdrowym chłopcom, silnym, zwinnym i pełnym życia. 42 Wilkowi i Jurkowi żal było trochę tych chłopców w świątecznych ubraniach, kiedy pomyśleli, że nie skorzystali oni nic z tego pięknego wiosennego dnia, doprawdy nic, o czym warto by mówić. Ach, jakże byli szczęśliwi, że poznali Rikitana! 11. Rikitan śpiewa po raz pierwszy Pieśń Księżycowej Nocy Niedzielę od czwartku dzieliły wprawdzie zaledwie cztery dni, ale chłopcom wydawały się one wiecznością. W czwartek wieczorem przyszli wszyscy uczestnicy niedzielnej wycieczki, a Rikitan czekał już na nich w Czerwonej Kotlinie. Aż do ostatniej chwili siedział ukryty w dwóch krzakach, niepostrzeżony przez nikogo. Wieczór był ciepły, a na niebie pojawił się księżyc w pełni. Cała okolica tonęła w jego blasku, a w Czerwonej Kotlinie było tak jasno, że można było czytać. — Gdyby tak Rikitan nie przyszedł — rzekł strapiony Tropiciel. — Przychodził zawsze, ilekroć obiecał — powiedział zdecydowanym głosem Jerzyk, a wszystkim zaimponowała jego wiara w słowność Rikitana. Kiedy wszyscy chłopcy byli już na miejscu, Rikitan wyszedł nagle z zarośli i spytał. — No, chłopcy, co myślicie o naszej niedzielnej wycieczce? To ci dopiero była dla chłopców niespodzianka! Obstąpili go w koło, podawali mu ręce, a Grizzly, ten silny barczysty chłopak rzekł: — Nie mogę się już doczekać przyszłej niedzieli. — A mnie się śniło o Parowie Przymierza całą noc z niedzieli na poniedziałek — chwalił się Okruszek. 43 — Przeżyliśmy tyle wrażeń! — Ciekaw jestem, czy leży tam jeszcze pudełko ze ślubowaniem — rzekł Niuchacz. Mało brakowało, a chłopcy zaczęliby znowu gawędzić o tym wszystkim, ale Rikitan im przerwał: — Nie zapominajcie, chłopcy, w jakim celu zebraliśmy się tutaj. Wiecie dobrze, że nie mamy dotąd nazwy dla naszego stowarzyszenia i że dziś wieczorem mieliśmy ją wymyśleć. — A jaka to ma być nazwa? — spytał bezradnie Okruszek. — Musi przypominać coś, co wszyscy w naszym stowarzyszeniu lubimy i musi być taka, żeby się wszystkim podobała. Usiedli w koło, umilkli i namyślali się. Okruszek chciał wprawdzie wykrzykiwać coś wesołego, ale Ludek go ofuknął i potem nic już nie przeszkadzało im w rozmyślaniu. Ludek był prawdziwym przeciwieństwem Mirka, Mirek był dzikusem, grał w nim każdy nerw, przez chwilę nie mógł spokojnie usiedzieć. Od rana do wieczora pokazywał w uśmiechu białe zęby i skory był do każdej łobuzerki. W przeciwieństwie do niego Ludek był poważnym, milczącym chłopcem, niekiedy aż smutnym. Było w nim coś szlachetnego, miał duże, szaroniebieskie oczy i jasne włosy prawie wpadające w złoto. Rozmawiając z chłopcami patrzył zawsze prosto w oczy, a niektórzy nie mogli znieść jego spojrzenia i opuszczali powieki. Wszyscy chłopcy ¦— również ci ze szkoły — lubili go mimo, że był w tym samym wieku co oni, uznawali, że stoi od nich wyżej. Mirka podziwiali za jego niesłychaną gibkość i zwinność. Ale co się tyczy Ludka, sami nie wiedzieli, co na nich tak działa. Była to jego delikatna natura i dobre maniery. Nikt nigdy nie słyszał, żeby się brzydko wyrażał lub w ogóle robił coś, czego porządny chłopiec robić nie powinien. Wiedziano o nim, że w szkole jest prymusem. W domu nigdy nie ślęczał specjalnie nad książkami, a mimo to nauka szła mu wspaniale. Gdy obchodzono w Starej Dzielnicy Dzień Dziecka, Lu- 44 dek recytował na zagajenie wiersz wobec zgromadzonej przed szkołą publiczności i przywitał burmistrza. Był jednym z tych chłopców, którzy są stworzeni do tego, by wpływać dodatnio na innych i w stosunku do których nawet największe łobuzy czują w duchu jakiś szacunek i podziw. Najbardziej może podziwiali go Wilek i Jurek. Obaj byli bystrzy, umieli obserwować i nic z postępowania Ludka nie uszło ich uwagi. Od niedzieli, kiedy Ludka poznali nie wyszło z ich ust ani jedno brzydkie słowo. Zaczęli codziennie czyścić sobie buciki, chodzili zawsze schludnie ubrani, a nawet myli kilka razy na dzień ręce. Starali się Ludka naśladować we wszystkim. Nic więc dziwnego, że i dziś chcieli usiąść blisko niego. I podczas gdy wszyscy — dość bezradnie — zastanawiali się nad najwłaściwszą nazwą dla swego nowo utworzonego stowarzyszenia, Rikitan wziął do ręki Dźwięczące Drzewo o sześciu strunach, które przyniósł z sobą i zagrał, nucąc cicho jakąś pieśń bez słów. Duży, srebrny księżyc w pełni wypłynął na niebo i zalał okolicę swym czarownym światłem. Chłopcy powoli zaczęli rozeznawać swe twarze: w księżycowym blasku byli wszyscy bladzi jak duchy o północy. Budzące grozę cienie kładły się za nimi. A pieśń Rikitana splatała się z tym srebrnym cichym wieczorem jak czarowna kolorowa bajka ze snami małego chłopca. Czasem zdawało się, że składa się z kilku melodii, zlewających się w jedną całość. Akordy lęgły się na strunach cicho, to znów mocniej, dostojnie i wzniosie. Gdy tylko zabrzmiały pierwsze tony, Wilek zastygł nieruchomo, przejęty do głębi. Boże — cóż to za dziwna pieśń. Zapomniał zupełnie gdzie się znajduje i po co tu właściwie przyszedł. Przymknął oczy, a myśl jego pracowała gorączkowo. Wydało mu się nagle, że jest biedny, zepsuty i zły. Przyszło mu na myśl, jak puste i nieużyteczne życie prowadził do tej pory 45 i poczuł potrzebę stać się dobrym człowiekiem, którego każdy by lubił i który robiłby tylko dobre uczynki. Zapragnął nagle, słuchając niezwykłych tonów tej cza-rownej pieśni, stać się sławnym, silnym, takim jak Ludek. I tyle innych jeszcze pięknych rzeczy, z których nie zdawał sobie nawet dokładnie sprawy, przyszło mu do głowy . . . Każdy nowy akord zapadał mu w duszę i budził w nim nieznane dotąd uczucia. Dźwięczące Drzewo zdawało się skarżyć, tak tkliwe były jego tony, lub na przemian grozić, pieścić i kołysać. Serce Wilka ścisnął nagle jakiś nieokreślony żal za czymś, czego nie umiał nawet nazwać. Wstrząsnął się cały. Spojrzał na innych chłopców. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Również pozostali chłopcy byli jak nieprzytomni. Siedzieli łub leżeli z twarzą zwróconą ku księżycowi i milczeli. Rikitan dośpiewał swą pieśń, a chłopcy długo jeszcze nie ruszali się z miejsc. — Nie wiem, co ta pieśń oznacza — rzekł cicho Ludek. — Ale czułem, że jest w niej coś wielkiego, wydawało mi się, że mówi o czymś wzniosłym i pięknym. — Brzmiało to jak pieśń z bajki, która potrafi ludzi zaczarować — rzekł Jerzyk. Widać było, że pieśń wywarła na chłopcach silne wrażenie. Nie mówili wiele, ale oczy im płonęły i znać było że są wzruszeni. Wszyscy byli poważni i cisi. Aż Rikitan przemówił znowu: — Z tą pieśnią wiąże się pewna wspaniała historia. Historia chłopca w waszym wieku, który żył tak jak powinni żyć wszyscy chłopcy na całym świecie, by wyrosnąć na silnych i dzielnych mężczyzn. — Opowiadaj, Rikitan, opowiadaj — prosili chórem chłopcy, ponownie zapominając, że przyszli tu dziś głównie po to, by wymyśleć nazwę dla swego stowarzyszenia. Usadowili się w trawie jeszcze wygodniej, umilkli i patrzyli z napięciem w twarz Rikitana, oświetloną blaskiem księżyca. A Rikitan zaczął opowiadać. 46 12. Zaczyna się opowieść o Royu Wysoko, na północy żył nad Rzeką Bobrów w Słonecznej Zatoce, w sercu dziewiczej puszczy traper Farell wraz ze swym małym synkiem Royem. W owym czasie Indianie polujący na białe skalpy byli już na wymarciu, więc Farell mógł spokojnie poświęcać się łowom i nie musiał obawiać się czerwonych twarzy. Żył z nimi w przyjaźni, a w pobliskiej osadzie indiańskej Silver Star był zawsze mile widziany. Mały Roy nie miał już matki. Umarła wkrótce po wybudowaniu chaty. Ale pozostała po niej pamiątka, która mu ją zawsze przypominała w całej swej wyrazistości i pięknie. Była to Pieśń Księżycowej Nocy, którą śpiewała mu wieczorami przy księżycu. I zawsze, ilekroć nadchodziła pełnia, zdejmował Farell ze ściany stary indiański instrument, wprawiał w ruch głuchymi uderzeniami sporządzone z jelit struny i śpiewał małemu Royowi pieśń jego matki. Tę pieśń śpiewali wychodźcy Zawsze, ilekroć zaczynała się pełnia. A była to pieśń tak piękna, że• poruszała najtajniejsze zakamarki duszy ludzkiej. Tym bardziej oddziaływała ona na Roya, ożywiając czarowną swą melodią wizję jego zmarłej matki. Przypominał sobie rozmowy, jakie z nim prowadziła, widział jej niebieskie oczy i złote włosy i przywodził na myśl słoneczne dni, gdy brodzili po łąkach wśród barwnego kwiecia. Pieśń Księżycowej Nocy uczyła go być delikatnym i dobrym. Pozwalała mu zachować delikatność i dobroć nawet w szorstkim środowisku, w którym się wychowywał. Roy był jedyną radością swego ojca. Całym swym wyglądem przypominał mu żonę, miał te same oczy, włosy i usta. Był jasnym promieniem w jego twardym życiu trapera. Indiańskie kobiety schodząc z gór w doliny, nauczyły Roya rozpo- 48 źnawać korzenie służące do wyrobu barwików i zioła lecznicze. A ich czerwonoskórzy mężowie, zaglądający w te strony w czasie swych wypraw łowieckich, opowiadali mu wieczorami przy obozowym ognisku zdarzenia z życia silnych, mężnych czerwonych twarzy z gór i szerokich prerii. Roy rósł i mężniał. Był bystry i śmiały. Ciało miał gibkie i twarde — same ścięgna i mięśnie. W ósmym roku życia umiał już pleść sieci, nastawiać pułapki, a w dziesiątym odczytywał ślady zwierząt jak rodowity Indianin. Odwaga biła mu z oczu. Nic nie było zdolne go przestraszyć. W nocy chodził przez mokradła, przez które zabobonny Indianin nie odważyłby się przejść nawet w biały dzień. Był wytrwały. Potrafił całymi godzinami czyhać na zwierzynę, głodował często dzień i noc. A jak zwinne były jego ręce! Łowił zwierzynę tak zręcznie jak jego ojciec, a kiedy miał lat dwanaście, udoskonalił kilka sporządzonych przez ojca pułapek. Pewnego dnia oglądając dokładnie chatę znalazł na poddaszu trzynaście zardzewiałych gwoździ wbitych w belkę i przeznaczonych widocznie do suszenia skór. Roy postanowił, że na każdy z owych trzynastu gwoździ powiesi upolowanego bobra, aby gwoździe nie sterczały puste. Polowanie na bobry nie jest rzeczą łatwą. Wymaga nie lada ostrożności, wysiłku, wytrwałości i przebiegłości. Jakżeż pomału zapełniały się te stare zardzewiałe gwoździe! Przyszedł jednak dzień, kiedy na wszystkich trzynastu gwoździach zawisły upolowane bobry, a Roy zaczął w duchu uważać się za dzielnego mężczyznę, mimo że nie ukończył jeszcze lat czternastu. 13. Wizyta Świszczącej Strzały Już w jesieni poprzedzającej ową straszliwą zimę, podczas której wyginęły wysoko w górach trzy indiańskie osady, wszystko w przyrodzie zapowiadało to, co miało nastąpić. Chłopcy znad Rzeki Bobrów — 4 49 Zrodziły wspaniale czerwone jarzębiny. Zwierzyna wykopywała sobie głębsze kryjówki niż zazwyczaj i porastała niezwykle gęstą sierścią. Również ludzie spodziewali się surowej zimy. Pewnego dnia, przed zmierzchem, przybył z gór w dolinę stary, wiekiem sterany Indianin. Mądrość puszczy wypisana była na jego pomarszczonej twarzy. Jego spełzły ubiór nosił ślady licznych walk. Indianin przeszedł obok chaty, zajrzał do wnętrza i kontynuował swój marsz w kierunku Silver Star. Ale z jednej czwartej drogi zawrócił, poprosił Farella o gościnę i został u niego przez całą straszliwą zimę. Była to zima, kiedy Roy przygotowywał się do czternastej wiosny swego życia. Świszcząca Strzała — tak się czerwonoskóry nazywał — w czasie długich zimowych wieczorów opowiadał Royowi przy kominku o swych czerwonych braciach i uczył go wielu praktycznych umiejętności. I podczas gdy Roy sporządzał łuki z wiązu, Świszcząca Strzała opowiadał mu o czerwonych chłopcach. Gdy opowiadał kiedyś o różnych próbach, jakim byli poddawani, zanim stali się wojownikami, Roy rzekł z zapałem: — Chciałbym poddać się którejś z takich prób. Chciałbym się przekonać, że dokażę tego, co wasi czerwoni chłopcy. Świszcząca Strzała zamyślił się chwilę, przebiegł wzrokiem muskularne ciało Rpya i spojrzał na starego Farella, który z uśmiechem kiwnął przyzwalająco głową. Nazajutrz rozpoczęli próbę. 14. Próba dojrzałości Świszcząca Strzała podzielił próbę na kilka części. Rano wyprowadził Roya przed chatę, zawiązał mu oczy i zaprowadził w głąb lasu. Wodził go po lesie we wszystkich 50 kierunkach, zmieniając je bezustannie. Kiedy juz obaj byii dość zmęczeni marszem w sypkim śniegu, Roy otrzymał zadanie powrócenia po omacku do domu. Wszystko zależało od tego, czy ma dostatecznie rozwinięty zmysł orientacji. Ale Roy nie napróżno wychowywał się od urodzenia w puszczy. Jakże zdumiał Świszczącą Strzałę, gdy z zawiązanymi oczyma wskazał trafnie najbliższą drogę do chaty. — Jedną próbę masz za sobą. Oczy twoje widzą nawet po ciemku, twoje czoło pracuje wraz z nimi — rzekł Świszcząca Strzała. — Ale dziś przeprowadzimy jeszcze jedną próbę, która będzie niezwykle bolesna. Pod wieczór rozpalił w kominku żelazny hak, służący do grzebania w popiele i zwrócił się do Roya: — Teraz rozbierz się, dotknę twoich nagich pleców rozżarzonym żelazem. Roy na pewno nie był tchórzem. Wstrząsnął się co prawda widząc rozpalone do białości żelazo i ojca rozglądającego się troskliwie za oliwą i płótnem, opanował się jednak i czekał przygotowany na straszliwy ból. — Obróć się tyłem do kominka! — rozkazał następnie Świszcząca Strzała. Roy uczynił co mu kazano, a czerwonoskóry wyciągnął powoli żelazo z ognia i zaczął zbliżać się do chłopca. To wszystko rozeznawał Roy tylko słuchem. Świszcząca Strzała skradał się ku niemu krok za krokiem, tak strasznie powoli. Roy czuł bez przerwy pokusę, by skoczyć naprzód i uniknąć w ostatniej chwili bólu. A jednak nie ruszył się z miejsca i przezwyciężył instynkt samozachowawczy, który doradzał mu tchórzostwo — ucieczkę. Świszcząca Strzała miał może jeszcze przed sobą trzy kroki. Już tylko dwa, jeden — Roy czuł już niemal żar rozpalonego żelaza a jednak nie odskoczył. Wargi miał mocno ściśnięte, nogi szeroko rozstawione i zaciśnięte pięści. Tak oczekiwał na ból. Wtem czerwonoskóry przyskoczył znienacka — ale żaden okrzyk bólu się nie rozległ, bowiem w ostatnim ułamku 52 sekundy Świszcząca Strzała obrócił żelazo rękojeścią ku Roy-owi i dotknął nią chłopca. — To mi wystarczy — zaśmiał się sucho do zdziwionego i zmieszanego Roya. — Widziałem, że nie bałeś się bólu, mimo że byłeś przekonany, że się do ciebie zbliżam. Po cóż miałbym ranić cię ogniem, gdy cel został osiągnięty. Jesteś dzielny i będzie z ciebie prawdziwy mężczyzna. Nie cofniesz się przed niebezpieczeństwem. Nazajutrz udali się znowu do lasu, a Roy odczytywał w śniegu ślady zwierząt i określał ich wiek Od czasu do czasu zestrzeliwał z drzew, wskazane mu przez Świszczącą Strzałę gałęzie, szyszki i jagody. Za każdym razem celnie. — Oko twoje jest bystre jak oko męża, twoje ramię mocne i pewne a głowa doświadczona — pochwalił go w drodze powrotnej Indianin. — Ale teraz przyjdzie kolej na coś innego. Zawiązał mu ponownie oczy i zaprowadził nad urwistą skałę, zwisającą kilka metrów nad leśnym jarem. Tam znienacka pchnął nie spodziewającego się niczego Roya a chłopak runął ze skały na świeży śnieg i zapadł się w nim aż po pas. Ale nawet najsłabszy okrzyk przerażenia nie wydarł się mu z ust. — Roy nie ustępuje w niczym czerwonemu chłopcu — pochwalił go Świszcząca Strzała, a pochwała ta sprawiła chłopcu większą radość niż cokolwiek innego. Z kolei nastąpiła jeszcze jedna próba: trzy dni i trzy noce nie śmiał Roy przemówić. W tym czasie zarówno stary Farell, jak czerwonoskóry często Roya o coś zapytywali, starając się go podejść i skłonić, by przemówił. Ale na próżno. Roy trzymał się mężnie i umiał doskonale panować nad sobą. Ani słówko nie wymknęło mu się z ust. W ciągu każdej z trzech nocy próby, Świszcząca Strzała budził Roya i wykorzystując jego rozespanie mówił doń i żądał odpowiedzi. Ale nawet wówczas Roy nie zapomniał o próbie. / 53 Po tych trzech dniach i nocach wielkiego milczenia rzekł do niego Świszcząca Strzała. — Widać, że nie jesteś gadatliwą sąuaw. Trzymasz język za zębami i potrafisz panować nad sobą. Jesteś prawdziwym chłopcem i znajdujesz się na najlepszej drodze, by stać się również prawdziwym mężczyzną. Również pozostałe próby mnie o tym przekonały. Twoje życie będzie jednym pasmem sukcesów. Dobry Duch dał ci liczne i cenne dary. Ceń je sobie, szanuj je i zrób z nich dobry użytek. 15. śmierć na Rzece Bobrów Gdy do Słonecznej Zatoki zawitała wiosna, owa północna wiosna, która w ciągu niemal jednej nocy potrafi przemienić wszystko w raj, pełen powodzi słońca, rwących, potoków, dymiących lasów i krzyku przeciągających gęsi, Świszcząca Strzała odszedł w rozkwitłą dolinę, by wydać ostatnie tchnienie. Nie mówił wprawdzie o tym, jak nie mówili o tym ojciec z Royem, ale wszyscy trzej zdawali sobie sprawę, że jest to jego ostatnia wiosna. Na Rzece Bobrów budziło się życie. Kry lodowe pękały z łoskotem, piętrzyły się na sobie i spadały w lodową kipiel. Również w chacie traperów było wesoło i żywo. Roy przygotowywał dla ojca i siebie lżejsze odzienie lub też odrzucali wraz z ojcem śnieg sprzed chaty, gwiżdżąc przy tym melodie, które stary Farell słyszał kiedyś na wędrownych wozach. Wiosna rozwijała się tryumfalnie. Śnieg z lasów znikał niemal w oczach. Rzeka powoli oczyszczała się od lodów. Ciągnące się jak okiem sięgnąć pastwiska wysychały i zaczęły znowu pokrywać się zielenią. 54 A serca ojca i syna biły w tej pięknej zapomnianej krainie przyśpieszonym rytmem, radując się z dzieła przyrody. Bo też zbliżały się dla nich dni nowego życia i nowych wypraw, dni w których ich traperskie serca drżały i biły łowiecką żądzą i kiedy przeżywali najwspanialsze przygody. A jednak w tych dniach, nadejścia których tak niecierpliwie oczekiwali, miało ich spotkać coś, czego nie podobna wyrazić słowami i co zniszczyło ich szczęście. Któregoś z owych upojnych, 'wiosennych dni wyruszył Roy w pojedynkę w okolicę na zwiady. Czynił tak często, ilekroć ojciec jego zajęty był pracą w chacie. Nie było w tym nic dziwnego. Ojciec znał dobrze swego syna. Może nawet nie zauważył, kiedy odszedł. Ale kiedy Roy nie powrócił nawet do krwawego zachodu słońca, stary Farell się zaniepokoił i pod wieczór, zanim ukazał się wchodzący w pełnię księżyc, dotarł do indiańskich szałasów, miotany rozpaczą i niepewnością. Jeszcze tej samej nocy rozbiegli się czerwonoskórzy na wszystkie strony, wołali w daleką przestrzeń jego imię, przeszukiwali z płonącymi głowniami w ręku strome zbocza i rozpalali na pagórkach wielkie ogniska, aby Roy odnalazł drogę do domu. Ranek zastał ojca na poły szalonego z bólu nad stratą syna. Stary Farell był złamany i przybity. Czerwonoskórzy wyruszyli w kilkudniową wędrówkę we wszystkich kierunkach, by w innych osadach zasięgnąć wiadomości o chłopcu. Ale wszyscy wracali milczący i ponurzy. Ich kobiety wyruszyły w góry ku zapomnianym omszałym totemom swych ojców, by tam prosić Manitou o zwrócenie syna staremu Farellowł. Gotowały cudowne korzenie, mieszały je z krwią bobrów i zawodząc smutne pieśni wylewały je przy ziachodnim wietrze do Rzeki Bobrów. Ale wszystko na próżno. Roya nie udało się odnaleźć. Opowiadano sobie tylko później w faktorii Towarzystwa Żeglugi po Jeziorach, że daleko od Słonecznej Zatoki na dnie kanionu znaleziono ogryzione kości młodego człowieka i wy- 55 rażano przypuszczenie, że mogły to być szczątki Roya Farella, wspaniałego chłopca znad Rzeki Bobrów. Wówczas to, po raz ostatni śpiewał stary Farell swą Pieśń Księżycowej Nocy. Śpiewał tak żałośnie, że słuchający go w dole w Silver Star czerwonoskórzy zaciskali pięści, a kobiety zatykały sobie uszy. Nad ranem po bezsennej nocy spalił Farell swoją chatę wraz z niesprzedanymi jeszcze zapasami futer i odszedł jeszcze wyżej w góry. Owej dziwnej wiosny noce były niezwykle mroźne i podczas jednej z nich Farell znalazł śmierć na zamarzłej ziemi. Indianie ze Silver Star znaleźli jego kości dopiero wówczas, gdy wiosna przechodziła już w lato, a łąka w pobliżu zmarłego usiana była tysiącami kwiatów. Spalona chata w dolinie porastała już trawą. Rzeka Bobrów huczała jak dawniej, a bobry podczas cichych nocy wesoło budowały na niej swoje groble. Ale indiańskie kobiety długo jeszcze bały się przychodzić w te strony. Utrzymywały, że nocami, gdy księżyc srebrną poświatą oświeci okolicę cień Farella krąży wokół spalonej chaty, szuka swego zaginionego syna i śpiewa Pieśń Księżycowej Nocy. » • » Gdy Rikitan skończył, księżyc stał już wysoko na niebie. — Chciałbym również przeżyć coś takiego — przerwał ciszę Ludek a jego duże oczy spoglądały gdzieś w dół, za wały, na tonącą w mroku krainę. — To byłoby naprawdę piękne! Chłopcom rozwiązały się powoli języki. Mówili cicho jak spiskowcy naradzający się przed napadem na pocztę. — Mam myśl — rzekł Jerzyk i dodał trochę głośniej. — Nazwijmy się: „Chłopcami znad Rzeki Bobró w". Był to naprawdę dobry pomysł. Dobry dlatego, że śię wszystkim podobał. Nic więc dziwnego, że chłopcy powitali go z zapałem. 56 — A czy możesz nas nauczyć tej Pieśni Księżycowej Nocy? — spytał Wiłek Rikitana. Rikitan pokręcił przecząco głową: — Nie — jeszcze nie teraz. Nie możecie się jeszcze nauczyć tej pieśni. Spowszedniałaby wam i nie budziłaby w was już nigdy tak pięknych uczuć, jak te, które przeżywaliście dziś słuchając jej po raz pierwszy. A po chwili dodał zniżonym głosem: — Ta pieśń będzie was uczyła jak stać się dobrymi chłopcami. Zaczęli się powoli rozchodzić. Wilek z Jurkiem w kierunku swojej ulicy. Grizzly w stronę portu, niektórzy w głąb Starej Dzielnicy w kierunku hali targowej i pasaży. Jeszcze po drodze usiłowali przypomnieć sobie czarowną melodię Pieśni Księżycowej Nocy, ale na próżno. 16. Góra Bobrowa Wszystko, co Chłopcy znad Rzeki Bobrów robili do tej pory było raczej zabawą niż pracą. Ale później zwaliły się na nich nie lada kłopoty. Trzeba było znaleźć odpowiedniejsze miejsce na narady, które aż do tej pory odbywały się pod gołym niebem w Czerwonej Kotlinie. — Będziemy mieć narady dwa razy tygodniowo — zadecydował Rikitan — i będziemy robić wiele pięknych rzeczy. Ale w razie deszczu narada nie mogłaby się odbyć. Musimy więc znaleźć sobie jakieś odpowiedniejsze miejsce. W tej sytuacji chłopcy we wszystkich wolnych chwilach rozbiegali się po Starej Dzielnicy. Włazili do każdego ogrodzenia, do każdego ukrytego podwórka i bramy przechodniej, myszkowali po piwnicach i rozwalonych na poły szopach w poszukiwaniu jakiegoś dachu nad głową. Ale dopiero w następny czwartek, kiedy chłopcy zgroma- 57 dzili się jeszcze w Czerwonej Kotlinie, Bukiecik rzekł tajemniczo: — Wiesz, Rikitan — zdaje mi się, że znalazłem miejsce na nasze narady. — Czy to daleko stąd? — spytał Rikitan. — Pójdziemy zobaczyć — wołali chłopcy. — Jest to nie daleko przystani — ciągnął dalej Bukiecik — w ogrodzie obok spalonego browaru. Jest tam duża drewniana altana, wprawdzie trochę rozwalona, ale można by ją naprawić. Ogród jest opustoszały i leżą w nim stare osmolone beczki i skrzynie. — Ale jak się tam dostaniemy? — rzekł z powątpiewaniem Rikitan. — Brama jest zamknięta, to prawda — przyznał Bukiecik — ponieważ browar mają odbudowywać dopiero w przyszłym roku. Ale znalazłem dziurę w murze, przez którą przele-ziemy. To było coś dla chłopców! — Pójdziemy więc zobaczyć — i to zaraz! — zadecydował Rikitan. Następnie podzielił chłopców na pary i rzekł: — Nie możemy pchać się wszyscy na raz, byłoby to zanadto widoczne. Pójdziemy w kilkuminutowych odstępach. Bukiecik będzie się przechadzać w pobliżu otworu w murze i wskaże go kolejno każdej nowej parze. O zmroku Bukiecik był już w opustoszałym, zarosłym ogrodzie a w kwadrans później znalazła się tam również reszta chłopców. Przez chwilę przedzierali się przez zarośla i deptali po rozwalonych skrzyniach, aż nareszcie ujrzeli zarosłą altanę. W półmroku można jeszcze było wyraźnie rozeznać, że altana jest dość przestronna, ale że naprawa jej wymagać będzie nie lada pracy. — Zabierzemy się do tego jeszcze dzisiaj — rzekł wesoło Rikitan. — Znieście tutaj te stare wieka z pak, co leżą porozrzucane, pokryjemy nimi porządnie dach i obłożymy ściany. Robota posuwała się szybko naprzód, ale mimo wszystko 58 potrzeba było kilku wieczorów potajemnej i ostrożnej pracy, zanim wszystko zostało zakończone, a kryjówka na narady ostatecznie przygotowana. — To taka góra bobrowa') — rzekł z uśmiechem Rikitan spoglądając na stos drzewa, w którym mieścił się ich przybytek. I nazwa ta przyjęła się już na stałe. Podłogę wewnątrz altany chłopcy zamietli i przynieśli tam kilka starych, lepszych skrzyń, żeby było na czym siedzieć. — Rany Julek! — westchnął wreszcie z zadowoleniem Okruszek — to ci dopiero twierdza! — I wyprężył się z dumą a oczki mu zabłysły, jakby wszystko było jego wyłącznie zasługą. Chłopcy nie mogli wstrzymać się od śmiechu. 17. Jak chłopcy znaleźli się w posiadaniu pieniędzy — No, jeden kłopot mamy już za sobą — rzekł Rikitan do chłopców, kiedy wszyscy już rozsiedli się po ciemku w swym nowym przybytku. — Ale teraz co dalej! Powiedzieliśmy sobie wówczas w Parowie Przymierza, że będziemy mieć wszyscy jednakowe ubrania. Jak to zrobić? — Myślę, że moglibyśmy sobie sprawić takie, o jakich mówiliśmy w Parowie Przymierza — proponował Mirek. — Niebieską czapkę i szarą koszulę. A Jerzyk dodał: — A do tego krótkie sztruksowe spodnie i skarpetki zwinięte do kostek. — Takie szare, jak te co sprzedają w hali targowej — ośmielił się powiedzieć Trusia. — Ja też myślę, że taki ubiór byłby najodpowiedniejszy — zgodził się Rikitan. — I na pewno byłoby wam w nim do twarzy. Ale jak go zdobyć? *) Góra bobrowa — misterny domek budowany przez bobry. 60 Trusia rzekł, że mu go ojciec kupi, a Ludek pochwalił się, że może go sobie sprawić ze swych oszczędności. Ale większość chłopców była w kłopocie skąd wziąć na to wszystko pieniądze. — Trudno darmo — powiedział Rikitan — zarobimy sobie na nasz strój uczciwą pracą. Ładni by z was byli Chłopcy znad Rzeki Bobrów, gdybyście tego nie dokazali. Nawet byśmy nie chcieli, żeby nam go ktoś dał za darmo. Postaram się gdzieś o jakąś robotę, a z pieniędzy, które za nią dostaniemy, kupimy sobie ubrania sami. To naturalnie przypadło chłopcom do gustu. Z Rikitana był naprawdę morus. Nie było rzeczy, której by dla chłopców nie zrobił, zawsze umiał sobie ze wszystkim poradzić i wiedział jak się do tego zabrać. Nic nie było w stanie odciągnąć go od powziętego zamiaru. Dążył do wytkniętego sobie celu i nie cofał się nigdy. Również teraz, gdy chłopcy głowili się w jaki sposób zarobić na ubranie, nie" zatrzymał się przed przeszkodą i natychmiast znalazł wyjście. Nic więc dziwnego, że rósł w oczach chłopców coraz bardziej i coraz bardziej zdobywał ich sympatię. Pierwszą robotę, o jaką się Rikitan postarał, było rozdanie przechodniom 20 000 ulotek pewnego magazynu sportowego w Nowej Dzielnicy. Był to jeden z największych wpływów do wspólnej kasy. Następnie przyniósł skądś pakiety małych karteczek z nitkami, na których wypisują w sklepach ceny. Trzeba było nawlekać nitki do otworów w karteczkach i zawiązywać na pętelki. Była to wyczerpująca robota i w dodatku źle płatna. Chłopcy nawlekali i zawiązywali nitki nie tylko w wolnych chwilach w swojej Górze Bobrowej, gdzie lepiej się przy tym bawili, ale żeby więcej zarobić, zabierali robotę do domu. Czego by nie zrobili dla swego stowarzyszenia! Potem znów fabryka pasty do obuwia „Fosfores", mieszcząca się w Piątej Dzielnicy, dała ogłoszenie do gazet, że 61 każdy kto przyniesie sto pustych pudełek z ich pasty, otrzyma premią pieniężną. Chłopcy, kiedy sią o tym dowiedzieli, obiegli jeszcze tego samego dnia wszystkie znajome rodziny, przypuścili w domu szturm do swoich mam, krótko mówiąc nikt nie śmiał kupować innej pasty, niż „Fosfores". I w krótkim C2aSie uskładali potrzebną setkę pudełek. Była to jedna z najlżejszych robót. Handlarzowi starzyzną Kretzelesowi ze Starej Dzielnicy przynosili chłopcy na sprzedaż stary papier, żelazo i wszystko co ktoś wyrzucił a jemu mogło się przydać. Rikitan umówił się z nim, że pieniądze za przyniesione odpadki zostaną wypłacone na raty. W ten sposób pieniądze powoli się gromadziły, aż wreszcie pod koniec czwartego tygodnia w sobotę po południu chłopcy mogli kupić upragniony strój, zwłaszcza gdy do zarobionych pieniędzy dodali swoje dawniejsze oszczędności. Sobota była dla nich prawdziwym świętem. Rikitan miał juz upatrzone trzy sklepy, w których mieli potrzebną garderobę na składzie. To dopiero było próbowania, mierzenia i oglądania! A najpiękniejsza chwila nadeszła, gdy chłopcy ze swym drogocennym ciężarem wyruszyli w stronę wałów miejskich, dó bezludnej Czerwonej Kotliny i tam przebrali się w swoje piękne stroje. Wszystkim było w nich doskonale. Wszyscy zakasali sobie rękawy u koszul, a Mirek wybrał sobie najkrótsze spodnie, żeby się jak najbardziej opalić. — Wiecie co wam powiem? — krzyknął z zapałem Wilek. — Zostawimy już te paradne stroje na sobie, stare ubrania zawiniemy w papier i pomaszerujemy tak przez całą Starą Dzielnicę. Rikitan zgodził się ze śmiechem., a również chłopcy nie posiadali się z radości. — Pcwinniśmy jeszcze nosić jakąś odznakę — proponował Pędziwiatr. Ale Rikitan nie chciał o tym nawet słyszeć. 62 ¦— Nie — powiedział — na razie nie, może później. Mam swoje powody... Cała Stara Dzielnica stanęła na nogi, kiedy chłopcy wypełnili trójkami w czterech szeregach jej uliczki, wszyscy jednacy, wymyci, czyści, z wesołą piosenką na ustach. Ledwo się zmieścili na ulicy. Jak gdyby sama radość wdarła się do Starej Dzielnicy. Ludzie wybiegali ze sklepów, wychylali się z okien, zatrzymywali na chodnikach, machali rękoma i pokrzykiwali przyjaźnie. A chłopcy byli dumni, że dorośli zwrócili na nich uwagę, że się im podobali — i czuli, że lubią swoje stowarzyszenie Chłopców znad Rzeki Bobrów jeszcze bardziej ... 18. Przy obozowym ognisku Nie było już potem niedzieli, żeby Chłopcy znad Rzeki Bobrów nie urządzili jakiejś nowej awanturniczej wyprawy, zawsze pełnej nowych przygód i zabaw, o których im się nie śniło się w najśmielszych nawet snach. A jednak czuli że cizeka ich coś więcej, coś czego do tej pory nie przeżyli. Rikitan od czasu do czasu wspomniał coś mimochodem, ale zaraz potem znów wszystko zagadał i nie zdradził niczego. Ciekawość chłopców wystawiona była na ciężką próbę. Aż wreszcie na jednej z narad oświadczył: — Najbliższą niedzielę spędzimy w Parowie Przymierza. Chłopców wprawiło to rzecz jasna w wielkie zdziwienie, przecież powiedzieli sobie wyraźnie, że w Parowie Przymierza spotykać się będą przy szczególnie uroczystych okazjach. Co też chce im Rikitan powiedzieć? Ale on milczał jak zaklęty. A zdziwienie chłopców zmieniło się w prawdziwy zachwyt, gdy usłyszeli słowa: — Pójdziemy do Parowu Przymierza właściwie już w so- 63 Dotę wieczorem I prześpimy tam na miejscu pod niskimi drzewami na suchym igliwiu. To ci dopiero było uciechy i przygotowań do nocnej wyprawy! Spać w lesie! Pod gwiazdami! Boże kochany — niech spróbują przeżyć coś takiego inni chłopcy! Matki chłopców wystraszyły się porządnie, bały sią żeby się chłopcy nie przeziębili, ale kiedy je Rikitan wszystkie po kolei odwiedził i wytłumaczy}, ze noce są ciepłe i że chłopcy będą spać w dodatku na kocach, które muszą wziąć ze sobą, uspokoiły się trochę. Potem nastąpiło już tylko rozbijanie się za kocami, owerolami do spania — i można było iść. W sobotę pod wieczór chłopcy wykradli się jak spiskowcy ze Starej Dzielnicy. Niektórzy byli początkowo śledzeni przez zazdrosnych kolegów, ale wkrótce zgubili swoich prześladowców i zniknęli w wąskich, tonących w półmroku uliczkach. Spotkali się w Czerwonej Kotlinie i wkrótce potem znaleźli się za miastem. Powoli zapadał zmierzch, a na ziemię kładły się długie cienie. W powietrzu był spokój. Był0 w tej ciszy coś tajemniczego i pięknego. Chłopcy nie mówili wiele, obserwowali tylko zasypiającą krainę. W oddali była już noc. Wiaterek przynosił woń kwitnących łąk. Tu i ówdzie błysnęło w mroku żółte światełko. To na pustkowiu zapalali światła. Stokrotki już zamykały swe kielichy, a pszczoły przestały brzęczeć na kwiatach. Lasy na pagórkach zrobiły sią błękitne, potem szare, aż wreszcie zniknęły zupełnie. Od strony potoka rozległo się z szuwarów rechotanie żab. Wszystko zasypiało w czerwonym blasku zorzy wieczornej. A kiedy pożar zachodu przeszedł w żółty zmierzch, chłopcy poczęli opuszczać się do Parowu Przymierza. 64 Było tu już ciemno i jakoś tajemniczo. W milczeniu doszli aż do uschniętego pnia, złożyli naręcza uzbieranego po drodze drzewa i szybko wyszukali miejsce na nocleg. Rikitan wykarbował tymczasem na obumarłym pniu drugi pierścień a następnie zajął się przygotowaniem ogniska. U góry między koronami drzew przyświecało jeszcze żółte niebo, ale tu na dole, gdy Rikitan suchą korą brzozową zapalał ogień — było już zupełnie ciemno. Jakże ich oczarował ten płomień! Wszak nigdy jeszcze nie widzieli ogniska w lesie, ani cza-:rownych cieni ślizgających się po pniach drzew, nie znali zapachu płonącej żywicy. Dym unosił się ku koronom drzew w fantastycznych skrętach, płomienie obejmowały coraz to nowe gałęzie a iskry sypały się na wszystkie strony. Przyjemne ciepło promieniowało na siedzących wokół ogniska chłopców. Rikitan wstał, obrzucił chłopców stanowczym spojrzeniem i przemówił: — Chłopcy znad Rzeki Bobrów, zeszliśmy się dopiero po raz drugi w Parowie Przymierza, ale od pierwszej naszej tu bytności nieraz już słońce zapadało, tak że miałem już czas przekonać się jacy jesteście, źli czy dobrzy. Przypominacie sobie, jak wkładając po raz pierwszy mundur — chcieliście również mieć jakąś odznakę. Nie chciałem wówczas na to pozwolić, ponieważ nie wiedziałem, czy mnie nie zawiedziecie i czy będziecie tej odznaki godni. Odznaka jest bowiem widomym znakiem tego, co w naszym stowarzyszeniu jest nam drogie, a splamieniem odznaki splamilibyśmy również nasze stowarzyszenie. Od tej chwili przekonałem się — tu Rikitan zrobił małą pauzę — że jesteście chłopcami dobrymi, honorowymi, którzy godni są noszenia odznaki stowarzyszenia, do którego wstąpiliście. Pozostańcie takimi zawsze również wówczas, gdy pewnego dnia staniecie się dorosłymi. Ojczyzna nasza zawsze potrzebuje uczciwych, honorowych ludzi. Chłopcy znad Rzeki Bobrów — 5 65 Gdy skończył, wśród chłopców rozległ się radosny gwar.. Rikitan wyjął coś z małego pudełka. A potem chłopcy przy^ stępowali do niego jeden za drugim, a on przypinał każdemu na lewym ramieniu małego metalowego bobra i ściskał chłopcom rękę. Radość chłopców nie miała granic. Jeszcze gdy usiedli ponownie i poczęli śpiewać, oglądali bez przerwy swe odznaki, szczęśliwi z wyróżnienia, jakie ich spotkało. Wesoło była przy ognisku. Chłopcy dokazywali, żartowali z siebie nawzajem, śmiali się, Dźwięczące Drzewo im wtórowało, a Rikitan cieszył się i radował wraz z nimi. Prawie wszyscy chłopcy mieli już swoje przydomki, tylko> Ludek nosił jeszcze swoje imię. — Musimy Ludka także jakoś nazwać! — zawołał pod wpływem ogólnej wesołości Niuchacz. — Nazwijmy go ,,Worek Nieszczęścia" — podchwycił jego myśl Pirat. *— Pamiętacie przecież, jakie nieszczęścia prześladowały go na ostatniej wyprawie na stawy. Ludek naturalnie nie chciał słyszeć o takim przezwisku a nawet rozgniewał się trochę. Reszta chłopców także nie chciała się zgodzić na ten przydomek, a Grizzly oświadczył: — To już raczej mogliśmy go nazwać Roy, tak jak ten chłopak z historii Rikitana. Słuchajcie — tu przybrał pozę nauczyciela, który kogoś chwali. — Ludek ma naprawdę wszystkie zalety Roya. Jest przemyślny, wszyscy go lubią, jest otwarty i odważny. Myślę, że imię Roy, doskonale by, do niego pasowało. Mówił to wszystko niby żartem, ale widać było, że traktuje swe wesołe słowa poważnie. Ale również reszta chłopców uśmiechała się i była tego samego zdania. Tylko Ludek poczerwieniał z zakłopotania i nie wiedział dobrze co odpowiedzieć. Rikitan przyszedł mu z pomocą: — To ładnie — rzekł — że cię chłopcy tak chwalą, a ich dobre mniemanie o tobie może cię tylko cieszyć. Ale nie możesz pozwolić, aby cię tak nazywali; O ten przydomek. 66 będziecie musieli dopiero walczyć; jedynie ten, kto zajmie w tej walce pierwsze miejsce, będzie mógł nosić to imię. — Więc będziemy ze sobą walczyć? — spytał nic nie rozumiejąc Bukiecik, a reszta chłopców spojrzała również z zaciekawieniem. — Nie — to będą pewnie jakieś zawody w biegu i skoku — cieszył się Mirek, który w takich zawodach był zawsze pierwszy dzięki swej ogromnej zręczności i szybkości. Ale Rikitan nie pozwolił im długo sprzeczać się i zgadywać. Przysunął się bliżej do ogniska i zaczął wyjaśniać. 19. Trzynaście boberków — Nazwaliśmy się Chłopcami znad Rzeki Bobrów, dlatego że się nam historia o Royu podobała, a przede wszystkim czyny i charakter tego zadziwiającego chłopca. Ale co by wam przyszło z pięknej nazwy, gdybyście nie pokazali, że jesteście jej godni. Dopóki nie staniecie się takimi jak Roy, nie macie właściwie prawa nazywać się Chłopcami znad Rzeki Bobrów. — Musimy na to jakoś zasłużyć! — wykrzyknął mężnie Okruszek. — Słuchajcie, ja na przykład będę... Dłoń Pirata zatkała mu usta, a Rikitan ciągnął z uśmiechem dalej: — Wiecie, jaki był Roy: dobry, odważny, przemyślny. Umiał panować nad sobą, był zaradny, umiał znosić głód, miał silną wolę i posiadał wszystkie cechy, jakie powinien mieć dzielny chłopiec. — Spróbujmy więc i my dokazać tego, co Roy. :— Ale jak tu zbaczać i kiedy? No i w jaki sposób? — dopytywał się niecierpliwie Grizzly. — Pozwól mi skończyć — śmiał się z jego niecierpliwości Rikitan. — Przypominacie sobie, jak pewnego dnia Roy znalazł bl na strychu chaty trzynaście gwoździ i nie spoczął dopóki na każdym z nich nie zawisła jedna skóra z "własnoręcznie upolowanego bobra. I dopiero gdy upolował ich trzynaście zaczął się uważać za młodego mężczyznę. Otóż i my będziemy polować na trzynaście bobrów podobnie jak Roy. Tylko, że Roy polował na prawdziwe zwierzęta, podczas gdy my polować będziemy na trzynaście dowodów, że jesteśmy takimi jak Roy. Każdy zdobyty dowód będzie odpowiadał jednemu bobrowi Roya. I podobnie jak Roy po upolowaniu trzynastu bobrów uważał się za mężczyznę, podobnie i my dopiero po wykonaniu trzynastu trudnych zadań będziemy uważać się za takich jak Roy. Wtedy dopiero będziemy prawdziwymi Chłopcami znad Rzeki Bobrów. Nie tylko z imienia, ale i z tego co potrafimy i jakimi jesteśmy. — Już wiem — wykrzyknął radośnie Pędziwiatr. — Ty nam będziesz mówić, co mamy robić, a gdy wykonamy jedno takie zadanie, będzie to znaczyć, że upolowaliśmy jednego boberka — czy tak? Rikitan przytaknął, a przy ognisku zapanował entuzjazm bez granic. — Gdy Roy upolował nową zdobycz — ciągnął dalej Rikitan — zawieszał skórę na jednym z trzynastu gwoździ, żeby się przekonać, o ile już zbliżył się do celu. Żeby było jasne, ile który z was zdobył już naszych boberków, otrzymywać będziecie za każde wykonane zadanie czyli innymi słowy za każdego upolowanego boberka — jeden kolorowy guzik. Guzik ten przyszyjecie sobie pod metalową odznaką, którą dziś otrzymaliście. Każdy „boberek" będzie innego koloru. A ten z was, który pierwszy zdobędzie trzynaście boberków, otrzyma honorowy przydomek Roy. Będziemy go tak od tej pory nazywać i nikomu nie wolno będzie nazwać go inaczej. — A jak będą się nazywać inni chłopcy, którzy również upolują trzynaście boberków? — pytał z ciekawością Niu-chacz. 68 — Zachowają swe dotychczasowe imiona — odrzekł Rikitan — ale i tak będzie to dla nich wielki zaszczyt i wyróżnienie, że upolowali trzynaście boberków, ponieważ będzie to dowodem, że dorównali Royowi. — A jakie będą te nasze boberki? Daj nam już jakieś, żebyśmy mogli zacząć jeszcze dzisiaj — nalegał na Rikitana Jurek. — Będę wam zadawać boberki po kolei, jednego za drugim. Myślę, że zupełnie wystarczy, gdy przyjdę z nowym raz na czternaście dni. Każdy z boberków będzie miał na celu dorównanie Royowi w jego czynach lub postępowaniu. Dziś powiem wam o pierwszym: będzie żółty. Słuchajcie! 20. Kto z was jest tak szybki i zwinny jak Roy? Gwar przy ognisku ucichł, chłopcy wytężyli słuch, a Rikitan wyjaśniał: — Wiecie, że Roy, jak każdy porządny chłopiec, był zwinny i szybki. Biegał jak wiatr i skakał jak łania. Tropił bezszelestnie zwierzynę. Był prawdziwym synem puszczy. W niczym nie przypominał niezgrabnego tłuściocha lub młodego niedźwiadka. I wy musicie być szybcy i zwinni jak Roy. Popatrzcie, mam tu dokładne obliczenie, jakie wyniki w biegu i skoku musi osiągnąć zdrowy chłopiec, żeby mógł o sobie powiedzieć, że jest zwinny i szybki: Chłopcy Bieg na 60 m Bieg na 100 m Skok w dal Skok wzwyż 11 — 12 lat 13 — 14 lat 15 — 16 lat 17 — 18 lat 9,9 sek 9,4 sek 14,5 sek 13,8 sek 3,20 m 3,60 m 4,25 m 4,75 m 100 cm 110 cm 120 cm 130 cm 69 Jutro na jakiejś równej ścieżce odmierzymy sobie odpowiednie odległości i przekonamy się natychmiast kto z was dorówna Royowi. Będziemy skakać, a ten kto zechce upolować pierwszego boberka, musi osiągnąć taki wynik, jaki wyznaczyłem tu na jego wiek. Mirek naturalnie nie posiadał się z radości, wierząc, że upolowanie tego boberka nie sprawi mu żadnych trudności. Ale również reszta chłopców przyjęła go bez większych obaw, ponieważ żaden nie próbował nigdy, w jakim czasie przebiegnie 60 metrów, ani też nie mierzył swego skoku w dal i wzwyż. Dopiero nazajutrz przekonali się, że ten przeklęty żółty boberek jest nie lada ciężki! \ Niektórym chłopcom powiódł się tylko bieg lub któryś ze skoków. Inni nie zdobyli nawet części tego pierwszego boberka, ponieważ byli zbyt powolni i niezręczni. A im częściej ponawiali próby, tym gorsze osiągali wyniki, ponieważ byli już zmęczeni. — Nie szkodzi — pocieszał ich Rikitan — ćwiczcie w ciągu tygodnia w Czerwonej Kotlinie, a na przyszłą niedzielę już się wam uda. Jeden tylko Mirek nie tracił wiary w zwycięstwo. Wszyscy chłopcy czekali z zaciekawieniem czy mu się to uda. Otrzymawszy od Rikitana rozkaz przygotowania się do biegu, przykląkł na starcie jak doświadczony zawodnik, a na dany znak ciało jego rzuciło się naprzód jak strzała, lewa ręka śmignęła do tyłu, ciało wyprostowało się i oto Mirek leciał już z wiatrem w zawody. Miał naprawdę wspaniały czas. A kiedy z kolei z tym samym powodzeniem ukończył i skoki, wśród chłopców zerwała się istna burza pochwał. Wszyscy oglądali z podziwem jego muskularne ciało, ale czynili to bez zazdrości. Rikitan ich pocieszał: — Wy również osiągniecie takie wyniki jak Mirek, Wszyscy jesteście zdrowi i rośli. Tylko więcej ćwiczyć. Od tej chwili istniał dla chłopców tylko skok i bieg. 70 Mirkowi wręczył Rikitan uroczyście żółty guzik. Był to pierwszy boberek upolowany przez Chłopców znad Rzeki Bobrów. Ale już w następnych tygodniach przybyły dalsze. Jednymi z pierwszych szczęśliwych łowców byli Wilek z Jerzykiem i Ludek. Ale już oto czekały na nich następne boberki a chłopcy mieli pełne ręce roboty. Nie wiedzieli, na którego najpierw czatować! I jeśli pierwszy boberek wydał się chłopcom trudny następne były jeszcze trudniejsze, a niektórzy myśleli już, że nigdy ich nie zdobędą. Rikitan jak zwykle dotrzymywał słowa i co drugi tydzień przychodził z nowym boberkiem. Drugi wyglądał następująco: Na ziemi wymierzono metr kwadratowy i wyryto jego obwód. W odległości dziesięciu kroków stawał chłopiec, w ręku trzymał dziesięć kamieni i kolejno starał się nimi trafić w kwadrat. Każdy musiał dokonać stu rzutów. Ten, który na sto rzutów trafił przynajmniej osiemdziesiąt razy w kwadrat, zdobywał drugiego, jasnozielonego boberka. Była to naprawdę ciężka próba, która miała udowodnić, żg chłopcy mają tak pewną i silną rękę jak Roy, który według indiańskiego zwyczaju udowodnił Świszczącej Strzale, że godzien jest stać się wojownikiem. Nawet Mirek trochę się drugiego boberka przestraszył. Na nic się tu zdało jego wysportowane ciało. Tu trzeba było ćwiczyć coś innego. Odgadnąć okiem odległość i dokładnie obliczyć siłę rzutu zależnie od wagi kamienia. Chłopcom zdawało się, że tego boberka nigdy nie upolują. Speszyło ich również niepowodzenie Mirka. A przecież Rikitan twierdził, że następne boberki będą jeszcze trudniejsze. Owej niedzieli chłopcy nie robili nic innego tylko rzucali kamienie. Rikitan miał zamiar pokazać im kilka nowych gier, ale chłopcy nie chcieli nawet o tym słyszeć. Tym razem pierwszym zdobywcą drugiego, jasnozielonego boberka był Ludek. 7!. Mirkowi udało się to dopiero pod wieczór, a wkrótce potem poszczęściło się również Wilkowi. Jurkowi kamienie latały ciągle poza kwadrat. Raz rzucał za blisko, to znów za daleko. Niuchacz pokpiwał sobie z Jurka i mówił, że kamienie jego są widocznie zaczarowane. Ale i jemu nie wiodło się lepiej — i boberka celności tego dnia nie upolował. Wracając do domu chłopcy nie mówili o niczym innym tylko o boberkach a w nocy im się o nich śniło. Nigdy jeszcze nie przeżyli czegoś równie emocjonującego, jak te ,,łowy". Było w tym coś pociągającego, czarującego! Chłopcy, którzy nie mieli jeszcze pierwszego boberka (boberka zwinności), ćwiczyli w wolnych chwilach na boisku, starannie mierzyli swe skoki w dal i wzwyż i radowali się z każdego nowego centymetra, poprawiającego ich wynik, Nauczyciele gimnastyki byli bardzo zadowoleni z tej gorliwości i stawiali ich innym chłopcom za wzór. I daremnie łamali sobie głowę, czemu przypisać tę nagłą ambicję podniesienia swej fizycznej sprawności. Inni chłopcy usiłowali ich czasem naśladować, ale brakło im wytrwałości, by ćwiczyć systematycznie. Po kilku dniach dawali za wygraną. Chcesz się przekonać, czy dorównasz Royowi? Więc dobrze — tu właśnie zaczynają się zawody, w których możesz udowodnić, co w tobie drzemie: poluj na boberki, tak jak Chłopcy znad Rzeki Bobrów! „Łowy" są dokładnie opisane. Przy niektórych „boberkach" znajdziesz wyjaśnienia i instrukcje. Wkrótce wszyscy dzielni chłopcy wokół ciebie zaczną nosić na lewym rękawie kolorowe guziki własnego wyrobu, zależnie od liczby upolowanych boberków. Bądź jednym z pierwszych! Nie daj się wyprzedzić! Pokaż, że nie jesteś słabeuszem, który nic nie potrafi. Tylko wesoło i odważnie! Pomyślnych łowów! 72 21. Następstwa Księżycowej Pieśni i opowieści o Royu Od chwili, gdy Chłopcy znad Rzeki Bobrów poznali historię ze Słonecznej Zatoki i Księżycową Pieśń, zaszła w nich wielka zmiana. Również w domu ojcowie i matki zauważyli u swych chłopców tę zmianę, ale ponieważ była to zmiana na lepsze, nie mówili nic. Trusia stał się rezolutniejszy, w rozmowie z ludźmi już się tak nie czerwienił i codziennie przez pół godziny ćwiczył, żeby się trochę wyrobić. Kąpał się w zimnej wodzie, aby się uodpornić na katar i być zahartowanym jak Roy. Niuchacz zarzucił swój brzydki sposób mówienia, który każdego raził, a Okruszek stał się ostrożniej szy. Jerzykowi często zdawało się, że całymi godzinami brzmi mu w uszach Księżycowa Pieśń. Ale ilekroć już myślał, że przypomniał sobie kawałek melodii i chciał co prędzej zagwizdać, nie wychodziło z tego nic. Rozmyślał o historii Roya i powtarzał sobie w duchu, że to on sam jest Royem, silnym, zaradnym, pięknym a nade wszystko dobrym. Kiedy indziej znów, rozmyślając o Royu wyobrażał go sobie jako Ludka, tak miłego, ładnego i dumnego. Starał się we wszystkim upodobnić do wymarzonego i żywego Ludka i stać się wzorowym chłopcem. W domu nie sprzeciwiał się już, gdy go po coś posyłano, ani nie grymasił przy obiedzie, gdy czegoś nie lubił. I nauka szła mu teraz raźniej, gdy wiedział, że zaraz po szkole będzie mógł znowu poświęcić się zdobywaniu boberków, myśleniu o Royu, marzeniom rozbudzonym przez melodię Księżycowej Nocy i tylu innym pięknym rzeczom, które dało im stowarzyszenie Chłopców znad Rzeki Bobrów. Całe jego chłopięce życie wydało mu się teraz pełne treści, piękne i żywe. I z Wilkiem działo się to samo. Jakżeż często mówili ze sobą o tych wszystkich zmianach, które wniósł Rikitan w ich życie. 73 Stali się jeszcze większymi przyjaciółmi niż dawniej. Wszystko, co przyszło im na myśl w związku z ich ideałem — Royem i co zauważyli u Ludka, wykorzystywali we wzajemnym stosunku do siebie. Prześcigali się nawzajem w grzeczności i rycerskiej uprzejmości. Powiedzmy, że Jerzykowi upadł w szkole z ławki zeszyt; zanim zdążył się po niego schylić, Wilek już mu go podnosił i podawał. Dzielili się drugim śniadaniem. Gdy wchodzili gdzieś razem, jeden robił miejsce drugiemu. A wszystko dlatego, ponieważ byli przekonani, że i Ludek — żywe wcielenie Roya — postąpiłby tak samo. Zasmakowali w tym męskim, dżentelmeńskim postępowaniu. Inni chłopcy w klasie zorientowali się, że z Jerzykiem i Wilkiem coś się dzieje i obaj musieli puścić farbę. Nigdy przedtem o Chłopcach znad Rzeki Bobrów w szkołę nie mówili. Ich koledzy wydawali im się zbyt pospolici i nieinteligentni, żeby mogli coś takiego zrozumieć. Ale teraz, gdy zaczęli na nich nalegać, podzielili się swą wielką radością z ciekawskimi. Okazało się, że nie pomylili się w swym niepochlebnym mniemaniu, jakie o nich mieli. Ci puści, zwyczajni chłopcy nie zrozumieli zupełnie, co może być tak pięknego w ich nowym życiu, drwili sobie z Chłopców znad Rzeki Bobrów i układali o nich nieudolne piosenki. Ach, jak żałowali obaj, że dali się namówić do zwierzeń! Wybierz sobie jakiegoś kolegą, o którym sądzisz, żeby ci najbardziej odpowiadał i pożycz mu tę książkę. Gdy ją skończy, powiedz, że chciałbyś się z nim zaprzyjaźnić. tak jak Jerzyk z Wilkiem. I postarajcie się być dla siebie takimi, jak oni i polujcie razem na boberki. 74 22. Narady W każdy wtorek i piątek wieczorem schodzili się chłopcy w bobrowym domku. Nazywali te spotkania „naradami", ale nie wyobrażajcie sobie, że tam tylko radzili i nic innego nie robili! Mówiło się tam i robiło dosłownie wszystko. Chłopcy opowiadali sobie jak daleko posunęli się w polowaniu na boberki i daremnie łamali sobie głowy, jak wyglądać będą następne. Umawiali się na następną wycieczkę. A potem następowała zazwyczaj swobodna gawęda, w której brali udział wszyscy chłopcy, ale w której główne słowo miał zawsze Rikitan. Zwracał uwagę chłopcom na nowe wydarzenia w świecie, opowiadał im o nowych wynalazkach. Dokładnie omawiali każdą imprezę sportową, bez względu na to, czy były to wyścigi samochodowe, czy boks, piłka nożna czy tenis. Rikitan otwierał przed chłopcami nowe zupełnie światy, opowiadał im o rzeczach, o których nigdy przedtem nie słyszeli. Wszystko wiedział, wszystko potrafił. Nie było chyba zagadnienia, którego nie umiałby wyjaśnić i wytłumaczyć. Tylko śpiewać w Górze Bobrowej nie śmieli, ponieważ mogłoby to zdradzić ich kryjówkę. Za to Rikitan przychodził na każdą naradę zawsze z jakąś nową grą lub inną ciekawostką, a to chłopców najbardziej cieszyło — Słyszeliście już o „czarodziejskim lusterku"? — spytał raz wesoło, a chóralne „nie", jakie zagrzmiało w odpowiedzi, o mało nie zdradziło ich domku. — Więc słuchajcie — śmiał się Rikitan. — Tu są moje klucze. Ja wyjdę, a któryś z was niech schowa klucze u siebie. W ten sposób nie będę wiedział u kogo się znajdują. A po powrocie powie mi to moje czarodziejskie lusterko. 75 Odezwało się kilka niedowierzających okrzyków, niektórzy z chłopców kręcili z niedowierzaniem głową, ale Riki-tan stał już przed Bobrową Górą, a klucze schował u siebie Trusia. -— Już — Rikitan, możesz już szukać — śmiali się z kolei zaciekawieni chłopcy, a Rikitan wszedł. Wyjął z kieszeni małe, zwyczajne lusterko, zachmurzył się jak czarodziej i zaczął nad nim odmawiać jakieś zaklęcia. Potem chuchnął na lusterko i kazał chłopcom odcisnąć na nim po kolei swój palec. Każdy odcisk uważnie oglądał. Gdy przyszła kolej na Trusię, zaciekawienie chłopców dosięgło zenitu. Teraz miała się ukazać czarodziejska siła. lusterka. Ale Trusia nie dał po sobie nic poznać. Spokojnie odcisnął palec i cofnął się pomiędzy chłopców, jak gdyby cała sprawa w ogóle go nie dotyczyła. Zachowywał się podobnie jak inni, zupełnie obojętnie i normalnie. A jednak Rikitan oglądając jego odcisk zaczął się nagle uśmiechać się i rzekł: — Trusia, ty masz moje klucze. Zdziwienie chłopców nie miało granic. — To chyba niemożliwe! Przecież nawet nie drgnąłem — wściekał się Trusia. — Rany Julek! — kręcił głową Okruszek. — Może to tylko przypadek — krzyknął z kolei Niuchacz, a chłopcy czepili się tego jak pijawki. — Jeśli tak, to możemy spróbować jeszcze raz — śmiał się triumfująco Rikitan. I oto —¦ przy wszystkich następnych próbach czarodziejskie lusterko powiedziało prawdę. Chłopcy zaczęli się gorączkować nie na żarty, policzki im płonęły. —• Nie będziemy przecież wierzyć w czary! — krzyczał poirytowany Niuchacz. 76 Rikitan nie chciał już więcej chłopców dręczyć i rzekł wesoło: — Ja także w nie nie wierzę! Ale wierzę Pędziwiatrowi. Chłopcy spojrzeli po sobie nic nie rozumiejąc, nie pojmowali, co ma wspólnego Pędziwiatr z czarodziejskim lusterkiem. — Tak, mnie wystarczy, że wierzę Pędziwiatrowi — śmiał się Rikitan — ponieważ ilekroć dotknie lusterka chłopiec, u którego są moje klucze, Pędziwiatr podnosi do góry brwi i daje mi w ten sposób znak u kogo się klucze znajdują. I macie po czarach. Całą zabawę omówiłem z Pędziwiatrem już dawno, a dziś ją wam pokazałem. Przyznacie, że udała się doskonale . . . Na drugi raz przyniósł Rikitan trzydzieści kartoników, w tym dziesięć prostokącików, dziesięć kwadracików i dziesięć trójkątów. — Dziś przekonamy się, który z was ma zwinne ręce. Zawiązał Jerzykowi oczy kawałkiem materiału, włożył mu do nastawionych dłoni wszystkie kartoniki i powiedział: —¦ Na dany znak zaczniesz rozdzielać kartoniki na trzy stosiki, zależnie od kształtu, kierując się tylko dotykiem. Za każdy kartonik rzucony na niewłaściwy stosik doliczę ci do osiągniętego czasu jeszcze dwie sekundy. Uwaga — przygotuj się — już! Jerzyk mozolił się z kartonikami, rzucał je na poszczególne stosiki i dopiero teraz zrozumiał jak niezręczne ma ręce. Jak długo musiał się mozolić, zanim rozpoznał, czy kartonik jest trójkątny, kwadratowy, czy prostokątny. A potem zanim przypomniał sobie po której stronie leży który stosik, żeby się nie pomylić. Rozdzielanie zabrało mu 58 sekund a do tego jeszcze doliczono mu trzy razy po dwie sekundy za trzy mylnie rzucone kartoniki. Najszybszym w tych zawodach okazał się Wilek; aż poczerwieniał z radości. Miał czas 45 sekund i nie pomylił się ani razu. 77 Innym znów razem postanowił Rikitan zbadać spostrzegawczość chłopców. — Zabawimy się w detektywów i zaraz się o tym przekonamy. Grizzly, obejrzyj nas sobie dokładnie, jak jesteśmy ubrani, potem wyjdź na chwilę i wróć aż cię zawołamy. W tym czasie zmienimy coś w naszym wyglądzie, a ty będziesz musiał powiedzieć, o jaką zmianę chodzi. Po tych słowach Grizzly zaczął przyglądać się wszystkim, jak policjant podejrzanym gościom w knajpie portowej, po czym wyszedł z Góry Bobrowej. Zaledwie znikł z oczu, wśród chłopców zawrzało jak w ulu. Trusia zmienił uczesanie i zamiast fryzury na rozdział, zaczesał sobie włosy do góry. Wilek wetknął sobie do dziurki od guzika żółty kwiatek. Niuchacz wyjął szpilkę z kolorową główką z lewej klapy płaszcza i wetknął ją do prawej. Rikitan schował wystającą mu z górnej kieszeni chusteczkę do środka, tak żeby nie było jej widać. Mirek opuścił swoje króciutkie spodenki aż po kolana, a Jurek z Ludkiem zamienili się płaszczami. W ten sposób każdy coś na sobie zmienił. Następnie przybiegł Grizzly, obrzucił chłopców podejrzliwym wzrokiem i natychmiast zauważył spodnie Mirka. Musiało się to rzucić w oczy, Mirek nie nosił przecież nigdy spodni inaczej, jak wysoko nad kolanami, a teraz miał je opuszczone aż po kolana. Szpilki Niuchacza Grizzly nie zauważył. Co więcej, nie zauważyłby nawet, że Okruszek ma prawy bucik na lewej nodze, a lewy na prawej. Ale wszyscy chłopcy chichotali i patrzyli na buciki Okruszka tak uparcie, że go nie chcący zdradzili. Zmiany w ubiorze innych chłopców oraz Rikitana Grizzly sam zauważył. Była to tylko jedna z wielu zabaw ćwiczących uwagę i zmysł obserwacji. ?8 23. Jak Okruszek został wystrychnięty na dudka Albo też ile się chłopcy naśmiali bawiąc się w „zaczarowaną piszczałkę". Rozumie się samo przez się, że przyniósł ją znowu Rikitan! Miał na sznurku zwyczajną metalową piszczałkę, którą zwoływał na wycieezkach chłopców. I ni z tego ni z owego zaczął zdumionego Okruszka przekonywać, że piszczałka jest zaczarowana. — Rany Julek — wyszeptał Okruszek •— naprawdę? Chłopcy śmiali się, ponieważ przypomnieli sobie „czarodziejskie lusterko" i z góry żałowali Okruszka, że padnie ofiarą jakiegoś udanego figla. Ale Rikitan obstawał przy swoim: — Usiądźcie tu w koło blisko siebie, a Okruszek niech wejdzie do środka. Będziemy sobie niespostrzeżenie podawać jeden drugiemu piszczałkę, ale tak, żeby Okruszek jej nie widział, a kiedy przypadkiem będzie obrócony tyłem, możecie nawet na niej zagwizdać. Jeśli Okruszek będzie kogoś podejrzewał, że ma u siebie piszczałkę, każe pokazać mu ręce. Ten, u którego zostanie piszczałka znaleziona, wstąpi na miejsce Okruszka. I zabawa się zaczęła. Okruszek szybko stracił piszczałkę z oczu. Chłopcy mylili go umyślnie, udając, że podają sobie piszczałkę pod nogami lub za plecami, mimo że jej w tej chwili w ogóle u siebie nie mieli. Zamieszanie wzrosło jeszcze bardziej, gdy od czasu do czasu udało się komuś na piszczałce zagwizdać — a ona sama zanim się Okruszek w tę stronę obrócił, była już schowana gdzie indziej, lub wędrowała z rąk do rąk. Chłopcy zaczęli się śmiać jeszcze głośniej, a piszczałka odzywała się prawie bez przerwy. Można było oszaleć! Nie było przecież rzeczą możliwą, żeby piszczałka w ciągu ułamka sekundy znalazła się po przeciwnej stronie! 79* Aż wreszcie Okruszek wpadł na trop. Rikitan wykorzystał moment, gdy Okruszek stał obrócony do niego spokojnie plecami, przerzucił mu sznurek z piszczałką z tyłu przez pasek od płaszcza, a chłopiec nie wiedząc o niczym, kręcił się w kółko wraz z piszczałką i naturalnie nie mógł jej nigdzie znaleźć, nawet wtedy, gdy na niej gwizdano . . . Okruszek z początku nie wiedział czy ma się gniewać i udawać obrażonego, czy śmiać się, ale widząc że wszyscy się śmieją, roześmiał się również i tylko zakłopotany dorzucił: - Niech mnie drzwi ścisną —- znowuście mnie nabrali! 24. Własnymi rękoma Rozumie się samo przez się, że pierwsza nocna wycieczka połączona z ogniskiem obozowym i noclegiem w lesie przypadła chłopcom do gustu i że chcieli ją powtórzyć. Ale Rikitan zwrócił im uwagę: — Nie możecie przecież spać tylko pod gołym niebem. A gdyby tak w nocy zaczęło padać? Takiej drugiej kryjówki, jak Paró-v Przymierza, tak łatwo nie znajdziecie. — To już nigdy więcej nie będziemy spać pod gołym niebem? — spytał zawiedziony Wilek. — Na razie nie! Ale postaramy się o namioty i każdą noc z soboty na niedzielę będziemy spędzać za miastem. Namioty są nieprzemakalne i chronić nas będą przed zmianą pogody. Okazało się jednak, że namioty są bardzo drogie i że tylko nieliczni chłopcy mogliby je sobie kupić. — To przecież nie znaczy jeszcze, że zrezygnujemy z przyjemności urządzania wieczornych wycieczek i noclegów w lesie — uspokajał chłopców Rikitan. — Zarobiliśmy sobie na ubrania, więc postaramy się również o namioty, tylko że 80 tym razem już się wam nie wystaram o zarobek, musicie go znaleźć sobie sami. Chłopcy umówili się, że będą ciułać na jeden namiot we dwójkę, ponieważ w jednym namiocie zmieści się akurat dwóch chłopców. Potem umówili się tylko jeszcze, kto z kim będzie w jednym namiocie mieszkać i zabrali się do żmudnej pracy zdobywania pieniędzy. Niektórzy rozbiegli się po dzielnicy willowej, po kortach tenisowych, by za pieniądze zbierać graczom piłki, inni handlowali znaczkami pocztowymi, oddając je do sprzedaży w trafikach i sklepach papierniczych. Zbierali grosz do grosza. Poświęcili również swoje nowe oszczędności. Wilek chodził znajomej pani każdego ranka po mleko i gazety, a w innej rodzinie, w której zachorowała służąca, pomagał po obiedzie myć naczynia. Jerzyk załatwiał mieszkającemu w sąsiedztwie kupcowi sprawunki w hali targowej i pomagał w wolnych chwilach w sklepie. Wieczorami mył w mleczarni szklanki i wycierał podłogę mokrą szmatą. Grizzly nie wstydził się sprzedawać gazet przed halą targową. Od czasu do czasu podlewał również sąsiadowi ogród. Były to naprawdę pracowicie i uczciwie zarobione pieniądze. Zbieranie ich trwało co prawda trochę dłużej niż ciułanie na ubrania, ale mimo wszystko chłopcy się doczekali, że pewnego piątku zamiast na narady udali się z Rikitanem do Nowej Dzielnicy i zakupili tam za swe żmudnie uciułane pieniądze siedem pięknych, nowych, czystych namiotów wraz z kołkami i składanymi tyczkami. Siódmy namiot był dla Rikitana i on sam też za niego zapłacił. Jeszcze tego samego wieczoru udali się do Czerwonej Kotliny i mimo, że się już ściemniało, Rikitan pokazał im, jak się rozbija namioty, żeby były porządnie naciągnięte. Była to jedna z wielu radości, jakie chłopcy przeżyli od , chwili, gdy stali się Chłopcami znad Rzeki Bobrów. Chłopcy znad Rzeki Bobrów — 6 81 *5. Rikitan opowiada o chłopcu z Nowej Dzielnicy s Gdy pewnego razu mówili o swych kolegach ze szkoły, wnlieszał się do rozmowy Rikitan: — Codziennie, gdy wracam z wykładów, spotykam pew-ne9o chłopca z Nowej Dzielnicy. Mieszka przy ulicy, przez którą zawsze przechodzę. Początkowo nie zwracałem na niego uwagi. Aż raz... Ukłonił się jakiejś starszej pani. Był bez czapki i tylko le^ko skinął głową. Zrobił to jakoś naprawdę ładnie, nie ka?dy chłopiec by to potrafił i pomyślałem sobie, że nie m4si to być zwyczajny chłopak, jakich zwykłem spotykać na ulicy. Zauważyłem później, że nawet czapkę nosił zupełnie ina-czej, niż większość chłopców. Widziałem również, że koledzy sz%ają jego towarzystwa, a nie na odwrót. Niedawno pędzili naprzeciw niego dwaj chłopcy, radośnie ??° niego wołali i gwizdali, ale on stał oparty o mur i nie wYszedł im na spotkanie nawet na krok. Mogło się zdawać, ze *nu na nich zbytnio nie zależy. Pomyślałem sobie, że pasowałby do nas, Chłopców znad ^z^ki Bobrów. Jedynie fakt, że jest nas już tylu ilu trzeba, me pozwolił mi do niego podejść i opowiedzieć mu o nas. Ale nie przestałem się nim interesować. Myślę, że przez ca*Y czas naszego spotykania się, nie zwrócił na mnie uwagi. ^e^roć go widziałem, myślałem zawsze o was. Robił na mnie ^0(iatnie wrażenie i zadowolony byłem, że go spotykam. BYł mi sympatyczny. A teraz wyobraźcie sobie: dziś przechodziłem znów przez Je9o ulicę. Stał tam i trzymał za ręce jakiegoś małego za-P*akanego chłopca. Po chwili go puścił, ale potem dogonił go znowu i znęcał się nad nim. Bawił się z nim jak kot z myszą. 1 tak obrzydliwie mu wymyślał. ^v!oje dobre wrażenie zniknęło bez śladu. Jakżeż się na nirA zawiodłem! Jak bardzo się myliłem, uważając go za po- 82 rządnego chłopca. Już nigdy więcej nie pokażę się na jego ulicy. , Pamiętajcie, że nigdy nie wiecie, kto was obserwuje, kto ma o was dobre mniemanie. Często jedno słowo lub czyn, który wygląda na zewnątrz gorzej niż myślicie, może zniweczyć dobre mniemanie, jakie o was mają. Bądźcie ostrożni w swym postępowaniu. Nie zapominajcie nigdy, że jesteście Chłopcami znad Rzeki Bobrów i że chcecie być takimi, jak Roy. 26. Pomoc w nieszczęściu — Co też byście zrobili — spytał raz chłopców Riki-tan — gdyby w waszym sąsiedztwie zdarzyło się jakieś nieszczęście? — Rany boskie! — jęknął Okruszek i wytrzeszczył oczy. — A jakie? -— No, gdyby tak na przykład wybuchł pożar. — Zawołałbym ludzi — rzekł rozważnie Wilek — i pobiegłbym po straż pożarną. I zaraz dodał, że pobiegłby ulicą Zamkową, przebiegłby przez Drewnianą Bramę do Toni, Żelaznym pasażem na górę, na Krzyżowe Schody i że cała droga nie trwałaby dłużej niż pięć minut. Jerzyk natomiast twierdził, że lepiej byłoby biec do Drewnianej Bramy prosto w kierunku hali targowej, potem skręcić na ulicę Rafinerniczą, że tamtędy byłoby bliżej. Byliby się jeszcze sprzeczali dalej, ale Rikitan ich powstrzymał. — Więc widzicie — okazuje się, że nie znacie dobrze nawet najkrótszej drogi do straży pożarnej, ale zamiast znać drogę, lepiej jest zapamiętać numer telefonu, ażebyście mogli wezwać ją na miejsce pożaru telefonicznie. Zaoszczędzicie 84 w ten sposób dużo czasu. Jeżeli w pobliżu waszego domu jest pożarowskaz, możecie z niego skorzystać. Okazało się, że kilku zaledwie chłopców wie, gdzie są najbliższe pożarowskazy. — A czy wiecie, w których sklepach koło was mają telefon? Większość chłopców nawet tego nie wiedziała. — Wyobraźcie sobie — rzekł Rikitan — co by się tak stało, gdyby nagle w waszym domu wybuchł pożar i zastanówcie się, w jaki sposób moglibyście się stać sławnymi i pożytecznymi: Ludzie wybiegaliby z mieszkań, kobiety by lamentowały, a mężczyźni biegaliby bezradnie po schodach i ubieraliby płaszcze podszewką do góry. A teraz zjawilibyście się wy i powiedzielibyście spokojnie; — Ludzie, tylko bez paniki, zatelefonujcie z tego a tego sklepu, numer ten a ten — a strażacy będą tu za trzy minuty. Nie śmiejcie się, coś takiego może się kiedyś zdarzyć. Albo na przykład to: wiecie, gdzie w waszej okolicy jest najbliższy lekarz? Wiecie, kiedy możecie zastać go w domu, a kiedy musicie szukać innego, ponieważ ten pierwszy już nie przyjmuje i jest poza domem? Znacie najbliższą aptekę, posterunek policji i szpital? A gdyby tak gdzieś obok spadło z domu rusztowanie wraz z murarzami. Krew by z nich na bruku buchała, a ludzie biegaliby bezradnie tam i napowrót i zasłaniali sobie oczy. I byłoby to samo, co z pożarem: Gdybyście o wszystkim wiedzieli, w mig znalazłby się lekarz, opatrunki z apteki i samochód ze szpitala. Moglibyście ocalić ludziom życie. Moglibyście przydać się bardziej, niż niejeden dorosły. Wiecie przecież, że większość dorosłych patrzy na was tylko jak na łobuzów, jak na niegrzeczne dzieci, z którymi można dojść do ładu tylko przy pomocy szturchańców i groźby. Pokażcie tym dorosłym, napuszonym ludziom, że wy mali 85 chłopcy, potraficie być równie użyteczni jak oni i że nie muszą patrzeć na was zawsze z góry. Pokażcie im, że gdyby wam ci dorośli napuszeni ludzie pokazali właściwą drogę, po której macie kroczyć, przestalibyście być zwykłymi łobuzami i zmienili się w dzielnych, pożytecznych chłopców. Ta rewolucyjna mowa Rikitana przeciwko dorosłym brzmiała w uszach chłopców jak czarodziejska melodia. Rikitan skierował następnie rozmowę na inne jeszcze wypadki, w których chłopcy mogliby sią przydać jako doświadczeni pomocnicy w nieszczęściu. A potem dodał znienacka: ¦ — Słuchajcie chłopcy, zrobimy sobie z tego trzeciego boberka. Wiecie przecież, że Roy nauczył się od indiańskich kobiet rozróżniać wszystkie zioła lecznicze, wiedział gdzie ich szukać i znał się na indiańskiej medycynie. Potrafił pomóc drugiemu. , Nauczmy się tego również! , Nauczcie się, jak udzielać pomocy człowiekowi, któremu zrobiło się słabo. Jak pomóc mu, gdy go boli głowa, żołądek, jak zatamować krew z nosa. Jak postąpić, gdy dostanie udaru słonecznego. Jak oczyścić i zabandażować mniejsze rany, skaleczenia i zadrapania. Nauczcie się stosować sztuczne oddychanie. Umiejcie załatwić przewóz do szpitala. Wynotujcie sobie i zapamiętajcie adresy i telefony lekarzy, straży pożarnej, apteki i szpitala. Kto udowodni, że wszystko to potrafi, zdobędzie trzeciego, czarnego boberka. Niuchacz kupił sobie mały notesik, zapisał w nim wszystkie potrzebne adresy i nosił go stale przy sobie. Reszta chłopców poszła w jego ślady. Pirat wystarał się o małą kieszonkową apteczkę i nigdy się z nią nie rozstawał. Zabierał ją nawet do szkoły. Gdy któremuś z chłopców zrobiło się w szkole niedobrze, otwierał okno, dawał mu wąchać amoniak i nacierał mu skronie olejkiem kamforowym. ; Jednemu wyczyścił i zabandażował głębokie skaleczenie, 86 drugiemu nakleił plaster na podrapane miejsce i starał się ze wszystkich sił, żeby jego apteczka oddawała usługi. Wzywano go nawet w czasie lekcji i do innych klas. A potem stało się coś nieoczekiwanego: w klasach odczytano pismo dyrektora, że zamiast ostatniej lekcji, chłopcy mają zgromadzić się w sali gimnastycznej. A tam przed całą szkołą pan dyrektor kazał sobie przedstawić Pirata, podał mu rękę i rzekł między innymi: — Dziękuję ci w imieniu naszej szkoły za twoją ochotniczą pomoc w nagłych wypadkach. Niesienie pomocy bliźniemu i spełnianie dobrych uczynków jest najświętszym obowiązkiem prawdziwego mężczyzny. Pięknie to z twojej strony, że mimo młodego wieku zrozumiałeś ten obowiązek i stosujesz go w życiu. Nasza szkoła jest z ciebie dumna. Ale również pozostali chłopcy znad Rzeki Bobrów, mimo że nie spotkało ich takie wyróżnienie jak Pirata, czuli wielkie zadowolenie z siebie samych i ze zdobycia tylu nowych wiadomości. Pomogły im one bowiem znaleźć uznanie i szacunek również w oczach dorosłych... i co najważniejsze — zdobyć trzeciego czarnego boberka. Co byś zrobił, gdybyś zauważył pożar lub był świadkiem jakiegoś nieszczęśliwego wypadku? Ugięłyby się pod tobą nogi i zatrzęsła broda? Czy też umiałbyś mężnie pośpieszyć z pomocą? Zastanów się! 87 2?. Zawstydzenie Wilka Ludek był naprawdę szlachetnym chłopcem. Był otwarty i energiczny, ale nie ubliżył nikomu ani słowem. Miał zwyczaj dziękować za wszystko, co mu kto dobrego zrobił lub czym g0 potraktował. Dziękował zawsze z uśmiechem i bez zakłopotaniai tak samo jak wtedy, gdy na odwrót kogoś o coś prosił. Wielu jego kolegów w klasie starało się naśladować jego zachowanie, ale zawsze rumienili się ze wstydu, gdy przyszło im powiedzieć komuś „Dziękuję" lub „Proszę cię..." i wkrótce powracali ztiowu do swych dawnych nieokrzesanych manier, mimo że w głęDi serca niejeden z nich czuł się zawstydzony, gdy się okazało, że nie potrafi być takim jak Ludek. Ale żaden z ni^ n|e czuł się tak zawstydzony i nieszczęśliwy jak Wilek, po owej historii z Ludkiem, która wydarzyła się podczas icn wspólnego powrotu z narady w Górze Bobrowej. Jerzyk, Wilek, Ludek i Pirat wracali zwykle do domu razem. Ale tym razem Jerzyk musiał odejść z narady trochę wcześniej, ponieważ był potrzebny w domu i gdy narada się skończyła Wilek, Pirat i Ludek wracali do domu sami. Pirat i Ludek Szli prawie w tym samym kierunku co Wilek, a on był szczęśliwy, że może wracać razem z Ludkiem. Po drodze rozmawiali wesoło, zwłaszcza Wilek był w dobrym humorze i 2 ożywieniem opowiadał o ostatnich wydarzeniach w klasie. I naraz naraz — sam nie rozumiał, jak się to mogło zdarzyć - - wybiegło mu z ust słowo, takie obrzydliwe słowo, którego nie wyraówił od czasu, gdy stał się Chłopcem znad Rzeki Bobrów. Było to słowo, które zwyczajni chłopcy z ulicy używali bardzo często. Ale Wilek nie chciał być jednym z nich. Był Chłopcem znad R2eki Bobrów — a w dodatku szedł obok niego Ludek... Było to straszne. Wilek poczerwieniał i zatrzepotał bezradnie rękoma wzdłuż ciała. Ludek i Pirat udawali, że nie słyszeli. Wilek umilkł, a Ludek zaczął mówić o czymś innym. Widocznie chciał w ten sposób ułatwić Wilkowi sytuację. Następnie doszli do skrzyżowania ulic, gdzie Pirat pożegnał się z Wilkiem a Ludek, który mógł iść dalej w dwu kierunkach, ponieważ mieszkał najdalej, miał się zdecydować, czy pójdzie z Piratem czy z Wilkiem. — No, Pirat — podniesiemy żagle i popłyniemy dalej. Cześć Wilek! — uśmiechnął się do kolegi i podał mu rękę: Wilek uśmiechnął się z przymusem, krew uderzyła mu do głowy. Tak — było więcej niż pewne, że Ludek woli Pirata niż jego, że pogardza nim z powodu tego dzisiejszego słowa. Jak we śnie podał Ludkowi rękę, pożegnał się z Piratem i ruszył w swoją stronę, jak najszybciej potrafił. Oczy miał zamglone i wilgotne, powstrzymywał łzy wstydu. Nie! Nie będzie przecież płakać jak zabeczana dziewczyna. Na miłość boską! Głowa go paliła, a w sercu czuł kłujący ból. Był to wstyd, zażenowanie, rozczarowanie i wszystko razem. Zawsze marzył o tym, żeby Ludek lubił go bardziej od innych chłopców, żeby zwrócił na niego uwagę — i oto musiało mu się coś takiego przytrafić. Jerzykowi swą porażką się nie pochwalił. Pierwszy to chyba raz coś przed nim zataił i czuł się jeszcze bardziej zawstydzony swoją nieszcze-rością. Ale jeszcze tego wieczoru zagwizdał na Jerzyka i wyszli razem na miasto; w jego towarzystwie czuł się Wilek mimo wszystko lepiej. Mówił jak najęty, ale nie o Ludku. Nie, nie przeszło by mu to przez gardło. Raczej dałby się pokrajać na" kawałki, niż pisnąć Jerzykowi choćby słówko. Przyniósł mu na ulicę kromkę chleba z powidłami, otarł ją jeszcze o swoją w ten sposób, że na chlebie Jerzyka była teraz podwójna porcja powideł, pożyczył mu dwa nowe opowiadania z Dzikiego Zachodu, których sam jeszcze nie czytał 89 — a wszystko dlatego, by zagłuszyć wyrzuty sumienia z powodu swojej nieszczerości wobec Jurka. Wilek nigdy nie miał odwagi popatrzeć Ludkowi prosto w jego ładne szare oczy. Bał sią, że tym spojrzeniem zdradzi w jakiś sposób swój głęboki podziw, jaki miał dla niego. A Wilek wolałby umrzeć niż dać po sobie poznać, jak bardzo Ludka podziwia. Ale po tym, co się stało dzisiaj, Wilek nie miał odwagi nawet się z nim spotkać. Ale zanim doszło do nowej narady, ostry cierń wstydu mimo wszystko przestał trochę Wilkowi dolegać, zwłaszcza gdy przekonał się, że Ludek bynajmniej źle o nim nie myśli. On zaś ze swojej strony był od tej chwili tak przykładnym Chłopcem znad Rzeki Bobrów, że Ludek wyrobił sobie o nim jak najlepsze mniemanie. 28. Najpiękniejszy projekt Rikitana Wiosna przechodziła powoli w skwarne lato. Drzewa okwitły i zaczęły się pokazywać owoce. Bruk na ulicach i ściany domów płonęły żarem. Uliczki Starej Dzielnicy zmieniły się w jedną gorącą kuźnię. W szkołach uczono się przy otwartych oknach, a godzina gimnastyki odbywała się zawsze na szkolnym boisku. W klasach panował gorączkowy ruch. Odbywały się egzaminy końcowe i każdy z chłopców starał się nadrobić zaniedbania. Dla Jurka i Wilka nie był to jednak okres niepewności i kłopotów. Sumienie mieli czyste. Nigdy nauka nie przychodziła im tak łatwo, jak od czasu tej czarującej wiosny, kiedy stali się Chłopcami znad Rzeki Bobrów. W szkole nie mówiono teraz o niczym innym, jak o wakacjach. 90 Zamożniejsi chłopcy zdumiewali innych zapowiedzią, że pojadą za granicę i pokazywali te miejsca na mapach. Inni zadowalali się położoną w pobliżu miasta wsią. Byli również i chłopcy, którzy nie mieli dokąd jechać i skazani byli na spędzenie całych wakacji w domu. W tym okresie przygotowań i niepokoju na jednej z wycieczek przy obozowym ognisku Rikitan zapytał: — No, chłopcy, a co będziemy robić przez wakacje? — Myślałem już o tym — wykrztusił z pośpiechem Pędziwiatr. — Będziemy chodzić codziennie na jakąś wycieczkę, za każdym razem gdzie indziej. — Ja proponuję coś innego — krzyknął Pirat. — Byłoby sto razy lepiej, gdybyśmy robili wycieczki kilkudniowe. Przynajmniej zaszlibyśmy dalej. — Zwiedzimy całą okolicę wzdłuż i wszerz — proponował Bukiecik. Ale Rikitan milczał i tylko się uśmiechał, jak gdyby wiedział o czymś jeszcze piękniejszym i lepszym. Pewnie że wiedział! Wiedział o czymś tak wspaniałym i porywającym, że gdy zaczął opowiadać, zrobiło się cicho jak w kościele; zapomnieli nawet o ognisku, a w oczach ich malował się nieopisany zachwyt. — Wiem, chłopcy, o jednym pięknym, zapomnianym miejscu — zaczął powoli i tajemniczo Rikitan. — Leży daleko stąd. Nie prowadzi tam ani kolej, ani gościniec, ba, nawet człowieka nie spotkasz daleko dokoła. Musielibyśmy tam iść kilka dni. Jest to kraina lasów, pagórków i skał. Dzika, bezludna i zaniedbana, ale jakżeż piękna! Środkiem wije się rzeka, a w korycie jej, między piaszczystymi brzegami leżą wielkie głazy. Ma jasną, czystą wodę i miękkie dno. — Coś tak, jak Rzeka Bobrów, niech mnie drzwi ścisną — przerwał podniecony Wilek. — Tak — potwierdził z uśmiechem Rikitan i ciągnął po chwili dalej: 91 — Na jednym z jej zakrętów, wśród skał, pagórków i gęstych lasów rozciąga się na brzegu mała łączka, właśnie taka, jak Słoneczna Zatoka w opowieści o Royu. — Wspaniale, świetnie! — krzyczał z zapałem Wilek, który pierwszy zrozumiał do czego Rikitan zmierza. Ale ten upomniał go, żeby siedział cicho i rzekł: — A teraz chłopcy przyjdzie kolej na najważniejsze: proponuję, żebyśmy w tej prześlicznej krainie, w tej Słonecznej Zatoce nad Rzeką Bobrów spędzili nasze wakacje! O! To dopiero była dla chłopców gratka! Zerwały się radosne okrzyki. Mirek wywinął kilka koziołków, a Okruszek z radości boksował Pędziwiatra. — Będziemy tam żyć jak Robinsonowie — cieszył się Pirat i od razu umawiał się z Ludkiem na wspólne mieszkanie w namiocie. Okruszek znów z Pędziwiatrem. — W każdym namiocie sporządzicie sobie, chłopcy, dwa wiszące łóżka, stołeczek, ławeczki i półki na rzeczy — wyjaśniał Rikitan, gdy trochę się uciszyło — ale namioty nie będą stać na gołej ziemi jak teraz. Pod każdy namiot zbudujemy z drzewa cztery ściany wysokości jednego metra i na nich dopiero umocujemy namioty. Chłopcy nie mogli sobie tego dokładnie wyobrazić, ale mimo to radość ich nie miała granic. — Potem postawimy kuchnię — ciągnął dalej Rikitan — z kamieni i iłu. Żeby zabezpieczyć żelazne płyty przed deszczem, zbudujemy nad kuchnią daszek z choiny i drzewa. Rury kuchenne i płyty weźmiemy naturalnie ze sobą. — A kto nam tam, Jezusieńku, będzie gotować — przeraził się Okruszek. — Żadnych obaw —. uśmiechnął się spokojnie Rikitan. — Każdy z nas nauczy się w domu gotować trzy różne potrawy, zabierzemy z sobą również konserwy mięsne i zobaczycie, jak nam będzie smakowało. — Ale skąd weźmiemy na tym odludziu żywność? — dziwił się Pędziwiatr. — Poważną część zabierzemy ze sobą z domu w stanie su- 92 rowym, bądź w konserwach. Poza tym o jeden dzień drogi od Słonecznej Zatoki jest maleńka osada ¦— coś tak jak Silver Star w opowieści o Royu, w której raz na tydzień uzupełniać będziemy najniezbędniejsze artykuły. — A można po tych lasach chodzić? — dziwił się Trusia, ale Rikitan zbył go wesoło, że to już jego głowa. — A gdzie weźmiemy drzewo na budowę ścian pod namioty? — Drzewa tam nie brak — pocieszał znowu chłopców Rikitan. — Nie wyrąbywano go tam i nie wywożono już dobrych parę lat. Zużyjemy zaledwie połowę z tego, co wolno nam będzie wziąć na budowę-. Chłopcy myśleli już, że odpadły wszystkie przeszkody, które mogłyby uniemożliwić wyprawę do Słonecznej Zatoki, gdy nagle zabrał głos Niuchacz: — Wszystko to bardzo pięknie, ale jak z tymi pakami, zapasami, narzędziami i innymi gratami dostaniemy się na miejsce, gdzie nie ma ani kolei, ani porządnego gościńca? Wszyscy myśleli, że Rikitan rozgniewa się na Niuchacza za tę jego wieczną ciekawość, ale Rikitan go pochwalił: — Widać, że pamiętasz o wszystkim. Ale bądź spokojny. Dostaniemy się tam. Oczywiście pieszo i potrwa to kilka dni. Zrobimy sobie w domu drewniane wózki i przewieziemy na nich wszystko, czego nam będzie potrzeba. Chłopcom ta awanturnicza wyprawa zaczęła się coraz bardziej podobać. Tropiciel tylko jeszcze spytał: — A czy mógłbym zabrać ze sobą psa? Pilnowałby w nocy. Rikitan skinął przyzwalająco głową, a następnie zaczął szczegółowo wyjaśniać, co trzeba będzie wziąć ze sobą i ostrzegał chłopców, że czeka ich nie lada robota. Ogień powoli dogasał i nastała pora spoczynku. Tej nocy chyba wszystkim chłopcom śniło się o ich nowej Słonecznej Zatoce. Opowieść o Royu zaczęła niespodzianie przybierać coraz realniejsze kształty: oto już polowali na trzynaście bober-ków, teraz pozostawało jeszcze znaleźć Rzekę Bobrów ze Słoneczną Zatoką i zacząć życie na wzór Roya. 93 29- Czwarty i piąty boberek Rikitan przy pomocy chłopców przetransportował do Góry Bobrowej mocne, sporządzone przez kołodzieja koła, mnóstwo gwoździ a także trochę drzewa. Chłopcy w opuszczonym ogrodzie piwowaru wyszukiwali deszczułki z masywniej szych, połamanych na poły skrzyń i robili z nich następnie wraz z Rikitanem wózki, które pozwoliłyby im przewieźć rzeczy do Słonecznej Zatoki. Była to wesoła praca; chłopcy opowiadali sobie przy niej, co ich wkrótce pięknego czeka. W czasie tych przygotowań do odjazdu nie zapomnieli jednak o „składaniu" boberków, co czternaście dni nowego. Czwarty boberek był czerwony; wymagał od chłopców umiejętności pływania. Większość chłopców zdobyła go natychmiast po jego wyznaczeniu, ponieważ chłopcy ze Starej Dzielnicy byli przeważnie dobrymi pływakami. Również Wilek z Jurkiem znaleźli się wśród szczęśliwców, którym czerwony boberek nie sprawił żadnej trudności. Czuli się w wodzie jak ryby. Trzymali się wzajemnie za szyję i pływali każdy jedną tylko ręką i nogą. Skakali do wody głową w dół, nurkowali jak foki i staczali w wodzie żartobliwe zapasy. Jeden tyłki Mirek dorównywał im w tej sztuce. Nawet Rikitan, który byle jakiego pluskania się w wodzie ?? uznawał za godne czerwonego boberka, musiał tych trzech chłopców podziwiać. Trusia, Bukiecik i Grizzly nie umieli pływać w ogóle i musieli na gwałt się uczyć, żeby w polowaniu na boberki nie pozostać zbytnio za innymi w tyle. Za to piąty boberek — granatowy — był tego rodzaju, że mógł go upolować każdy i to bez specjalnego wysiłku. Chłopcy siedzieli znowu w bobrzym domku przy pracy nacł wózkami i rozmawiali o tym i owym. — Ciekaw jestem, ile by nam dał za nasze wózki ten 94 handlarz Kretzeles — śmiał się Okruszek, zajęty właśnie wyprostowywaniem starych gwoździ. — No, dużo chyba nie — zauważył Bukiecik. — Na starość robi się coraz bardziej skąpy. — Dziś właśnie go spotkałem — rzekł z kolei Trusia. — Przechodził ze swym workiem gałganów przez Podwójne Przejście. Po drodze upadła mu laska i nie mógł się po nią schylić, mimo że zdjął worek. Wracaliśmy właśnie ze szkoły, a chłopcy się śmiali. Ale ja nie mogłem patrzeć na jego daremne wysiłki, podniosłem mu laskę i pomogłem nałożyć worek na plecy. — No, widzisz, mógłbyś być pielęgniarzem w domu starców — zauważył Niuchacz. Ale Rikitan powiedział; — Ja myślę, Niuchacz, że nie powinieneś stroić sobie żartów z Trusi dlatego, że pomógł staremu człowiekowi. Bo widzisz: w tym momencie w Podwójnym Przejściu Trusia postąpił jak Roy — był dobry i uczynny. — To w takim razie ja postępuję jak Roy codziennie? — rzekł na to wyniośle Pędziwiatr. — Rano idę mamie po zakupy, w południe myję naczynia, a wieczorem chodzę ojcu po piwo ... Rikitan się uśmiechnął. — Taką pracę, Pędziwiatr, nie uważam za dobry uczynek. To jest raczej twój obowiązek w zamian za to, co ci rodzice dają. Ale dopiero wtedy, gdy wyświadczycie dobrowolnie jakąś przysługę człowiekowi, na którym wam w ogóle nie zależy i do której was nikt zmusić nie może, będę mógł uznać to za dobry uczynek i dowód, że macie również dobre serce jak Roy. Starajcie się wykonać codziennie przynajmniej jeden dobry uczynek. Miejcie oczy szeroko otwarte, żebyście nie przeoczyli okazji. A jeśli zamiast jednego dobrego uczynku zrobicie ich dziennie dwa lub więcej — rzekł następnie ze śmiechem — także wam korona z głowy nie spadnie ani nie pękną wam szelki. 95 Okazji wam nie zabraknie. Spotkacie na przykład na swojej ulicy człowieka ciągnącego naładowany wózek. Pomóżcie mu. Albo też zobaczycie człowieka, który rozgląda się po domach i czegoś szuka. Podejdźcie do niego i starajcie się mu poradzić. Zobaczysz na ulicy ogryzek z owoców, na którym ktoś mógłby się pośliznąć, odsuń go z chodnika. Wyświadczysz w ten sposób przysługę nieznajomemu przechodniowi, który mógłby upaść i zrobić sobie coś złego. Nie będzie jednak dobrym uczynkiem, gdy z polecenia nauczyciela zmażecie na przykład w szkole tablicę. Będzie to tylko wykonanie rozkazu, a nie dobry uczynek. Jeśli zrobicie sto takich dobrych uczynków, będzie to dowodem, że jesteście tak dobrzy jak Roy i że zasłużyliście sobie na piątego granatowego boberka. — Będę sobie te dobre uczynki zapisywać, żeby o żadnym nie zapomnieć! — wykrzyknął z zapałem Pirat. Ale Niuchacz ostudził jego zapał: — Tylko czy Rikitan zechce ci uwierzyć! Jak mu udowodnisz, że naprawdę wykonałeś wszystko, co masz w notesiku zapisane? Pirat spojrzał na Niuchacza obrażony i rozgniewany. — Nie wiem, czy będziecie mi wierzyć czy nie — krzyknął niemal z oburzeniem, a oczy mu zabłysły — ale od czasu gdy jestem Chłopcem znad Rzeki Bobrów, nigdy jeszcze nie skłamałem. — A my ci wierzymy na słowo — rzekł poważnie Rikitan — wierzymy ci dlatego, że gdybyśmy ci nie uwierzyli, byłaby to obraza. Co by to był za kolega, który by okłamywał innych i co byliby warci koledzy, którzy by nie wierzyli swemu towarzyszowi? Zaliczę ci wszystkie dobre czyny, które będziesz miał zanotowane. Te słowa o zaufaniu jednego do drugiego, wywarły swój skutek. Nawet Niuchacz dał już za wygraną. W milczeniu badali swe sumienia, przy czym niejeden szczerze się zadziwił, jak wielka zmiana na lepsze zaszła w nim od chwili, gdy poznał Rikitana. 96 30. Dziewięć Szram — Jerry to naprawdę wspaniały pies — opowiadał Tropiciel trochę niepewnie o swym ulubieńcu, którego obiecał zabrać z sobą na wyprawę do Słonecznej Zatoki. Ale gdy przyprowadził to zwierzę, wszyscy chłopcy wy-buchnęli śmiechem. Był to pies, jakiego nieczęsto się spotyka. Był szaro-czarny, dosyć duży, z długą rozczochraną sierścią. Miał ogromną głowę i łobuzerskie oczy, które patrzyły na świat z jakąś dziwną skruchą. — Ja wiem, że się wam nie podoba — rzekł Tropiciel smutnie i poczerwieniał. — Ale na pewno wszyscy go polubicie. To naprawdę dzielny pies. Żaden pies z naszej ulicy nie może się z nim równać. Widzicie to jego krzywe ucho? Pewnego razu przejeżdżał ulicą rzeźnik z wózkiem zaprzężonym w ogromnego psa. Ten psi olbrzym spojrzał widać jakoś dziwnie na Jerrego — a temu się to nie podobało. Żarli się ze sobą, mimo że rzeźnik smagał ich sznurem, a ludzie walili laskami. Zawlokłem go do domu; krew się z niego lała, z ucha zwisały mu strzępy, ale nawet nie zaskowyczał. Kiedy indziej znów biegły przez ulicę trzy cudze psy. Wiecie — był już wieczór — a Jerry wyrwał mi się z ręki razem z linewką i puścił się za nimi. Popędziłem za nim krzycząc i wołając go. Zgubił się w ciemnościach i przez trzy dni nie było go w domu. Czwartego dnia znaleźliśmy go na pół żywego na progu, liżącego sobie pogryzioną łapę. Albo ta rana tu z boku. Raz na podwórku zapadł nam się bruk, zrobiła się dziura, a z odkrytego starego kanału wyłaziły wieczorem szczury i biegały po podwórku. Dopiero trzeciego dnia robotnicy bruk naprawili. Pierwszego dnia Jerry bał się bardzo szczurów, ale na drugi dzień zdobył się na odwagę i kilka z nich zagryzł. Jeden ze szczurów uciekał przed Jerrym wzdłuż ogrodzenia z kolczastego drutu. Chłopcy mad Rzeki Bobrów — 7 97 Nigdy nie mogłem zrozumieć, po co właściwie to ogrodzenie istnieje, kiedy brama w nim jest bez przerwy otwarta. Jerry w pogoni za szczurem nie zauważył drutu i rozdarł sobie o jego kolce cały bok. Strach było na niego spojrzeć, ale Jerry, mimo wszystko się z tego wylizał. I Tropiciel opowiadał dalej o Jerrym, pokazując po kolei jego rany, aż chłopcy zamiast się śmiać zaczęli Jerrego podziwiać. A Jerry jak gdyby czując, że o nim mowa, siedział grzecznie na tylnych łapach, patrzył mądrymi oczyma na chłopców i wyglądało na to, że będzie z nimi żyć w najlepszej zgodzie. Był jak gdyby stworzony do przygód, dq których się chłopcy przygotowywali. Na pewno nie należał do tych opasłych, leniwych psów z wyszczotkowanym grzbietem, koro-neczkami za obrożą i wyszywanymi kapkami. Był to prawdziwy psi mężczyzna, przyzwyczajony stać na własnych nogach i liczyć tylko na siebie. — Ale nie będziemy go nazywać Jerry — zauważył Grizzly — będziemy go wołać „Dziewięć Szram" (tyle większych ran znaleźli na nim chłopcy). Pies wkrótce się przyzwyczaił do nowego imienia i później nawet w domu na inne nie reagował. 31. Ostatnie przygotowania W przeddzień wymarszu Rikitan zwołał jeszcze raz wszystkich chłopców do Góry Bobrowej i rzekł: ; — Kochani chłopcy, jutro przed świtem wyruszymy na spotkanie przygód, które wryją się wam w pamięć na zawsze. Będzie to wyprawa wymagająca otwartych głów, pracowitych rąk i odważnych serc, które nie ulękną się byle czego. Czeka nas praca i trudy, jakich nie zaznaliśmy do tej pory. 98 Ale można się jeszcze cofnąć. Niech wystąpią ci, którzy nie czują się na siłach. Byliby ciężarem dla innych. Nie wstydźcie się do tego przyznać — i pozwólcie odejść tylko tym, którzy czują, że taką dwumiesięczną awanturniczą mitręgę wytrzymają. Spojrzał badawczo po chłopcach, a oni uśmiechali się z zakłopotaniem i spoglądali jeden na drugiego, ale żadnemu nie przyszło do głowy zrezygnować z tak ponętnej wyprawy, której zazdrościli im wszyscy chłopcy ze Starej Dzielnicy. — Myślę, że przywykliśmy wypełniać swoje obowiązki — rzekł mocnym głosem Ludek — i że cię, Rikitan, nie zawiedziemy. A gdyby nawet rzeczywiście któryś w tej nieznanej Słonecznej Zatoce przekonał się, że ta robinsonada jest nad jego siły, musi się przezwyciężyć i cierpieć, skoro nie usłuchał przestrogi przed tym, co go czeka. Potakujący pomruk towarzyszył jego słowom. — A gdyby ktoś wzdychał za mamą — dodał drwiąco Okruszek — zawiniemy go w pieluszki, włożymy do skrzynki aa suchary, spuścimy na Rzekę Bobrów i poślemy do domu . . . — Sam zadecydowałeś o swym losie — rzekł głucho Niu-:hacz. — Chyba nie myślisz, że to ja będę kwiczeć za mamą — syknął jadowicie Okruszek — ja włóczyłem się sam po świecie już wtedy, kiedy ciebie jeszcze mamusia kąpała w balii, ty habakuku jeden! Chłopcy chichotali, tylko Rikitanowi nie było dziś do śmiechu. Znać było po nim, że głowę ma pełną trosk. Cały ciężar wyprawy spoczywał tylko na nim. Musiał pamiętać o każdym drobiazgu, żeby nie zapomnieć niczego, co by im potem w Słonecznej Zatoce mogło brakować. Musiał dokładnie wiedzieć, ile trzeba zakupić kondensowanego mleka, cukru, kakao i innych produktów, żeby im nie zabrakło. Musiał postarać się o gwoździe, o niezbędne narzędzia, młotki, obcęgi i piły. Jedna ze skrzynek wypełniona była w całości lekarstwami, plastrami, bandażami, deszczułkami do unieruchomiania złamanej ręki lub nogi i innymi artykułami sanitar- •7 99 nymi. Chłopcy znosili z domu garnki, miski, patelnie i pokrywki, zaopatrywali sią w sprzęt przepisany przez Rikitana. Tym razem jednak nie znosili już rzeczy do Góry Bobrowej, Wszystko łącznie z wózkami złożone zostało w dużej szopie ? jednego z kupców w Starej Dzielnicy, u którego zakupili zarazem większość zapasów. A nazajutrz rano, gdy poczęło świtać, dwunastu dzielnych chłopców pożegnało się z matkami i ojcami, oparło o dyszle wózków i wyruszyło na spotkanie przygód, jakich nie przeżył jeszcze żaden chłopiec. Wyjechali cicho, żeby nie budzić śpiącej Dzielnicy. Okna w mieszkaniach były jeszcze zasłonięte. Było bardzo chłodno. Na ulicach było jeszcze pusto, w bramach przechodnich milcząco i szaro. Ale niebo było już jasnobłękitne, wróble rozpoczęły swe kłótnie a chłopcy najchętniej puściliby się pędem, nie zważając na wózki, tyle w nich było życia, radości i siły. 32. W drodze do Rzeki Bobrów i Z początku chłopcom z ich ciężko naładowanymi wózkami jechało się dobrze. Byli wypoczęci, słońce jeszcze nie prażyło a drogi, po których szli, były dobrze utrzymane. Chłopcy śmiali się, pokrzykiwali, zachęcali się nawzajem, a Dziewięć Szram biegał, szczekał i skakał przed karawaną. Od czasu do czasu urządzali krótki postój, tylko w południe zatrzymali się na dłuższy odpoczynek. Pierwszego dnia mieli jeszcze żywność z domu, tak że nie musieli wstrzymywać się dla gotowania posiłków. Pod wieczór pierwszego dnia dotarli do skalistego wąwozu. — Nie pójdziemy już dalej — zadecydował Rikitan, 100 a zmęczonym chłopcom było to całkiem na ręką. Wyszukali równe, zaciszne miejsce. — Ustawimy wózki w koło, a za nimi postawimy namioty. Leżą tu w tej skrzynce — rzekł Tropiciel. Skrzynia została szybko otwarta, chłopcy podzielili się płachtami i za chwilę w wąwozie rozlegało się już wbijanie kołków, wesoła rozmowa i radosne pogwizdywanie. — A będzie dziś ognisko? — zapytał prosząco Grizzly. — Moglibyśmy — tak, zrobimy ... — proponowali i napra-szali się chłopcy. Ale Rikitan się nie zgodził. — Jesteście wszyscy zmęczeni, musicie się zaraz położyć. A rano wcześnie wstajemy. — W ten sposób dyskusja została zakończona. Chwilę jeszcze siedzieli przed namiotami i rozmawiali o tym, jak się w Słonecznej Zatoce urządzą. — Zrobimy sobie w koronach drzew obserwatorium, żebyśmy mogli obserwować okolicę — proponował Pędziwiatr. —¦ Myślę, że roboty będzie powyżej uszu — uśmiechnął się Rikitan. — Dojdzie do tego, że nie tkniecie niczego, co nie będzie niezbędnie potrzebne. Chłopcom po całodziennych trudach kleiły się powieki, rozmowa się rwała, a Rikitan wezwał ich, by poszli już spać. Jeszcze tylko zaśpiewali piosenkę o gwiazdach nad stepem, a zanim ją skończyli, kilku chłopców spało już na siedząco. Noc była spokojna, pochmurna. Dziewięć Szram szczekał wprawdzie kilka razy, a Rikitan za każdym razem wybiegał ze swego namiotu, ale nic podejrzanego nie zauważył. Chłopcy spali jak zabici i dopiero rano poczuli zmęczenie z poprzedniego dnia. Bolały ich wszystkie kości, a najbardziej nogi i plecy. Ale nikt nie narzekał. Z trzech kociołków unosił się już ponętny zapach kakao, do którego dodano skondensowanego mleka. Słońce wznosiło 102 się coraz wyżej i wszyscy byli w dobrym humorze. Wkrótce wyruszyli w dalszą drogę. Przedpołudnie upłynęło jeszcze jako tako, ale po obiedzie krajobraz się zmienił. Dobra droga przeszła w kamienną, niewygodną ścieżkę, wijącą się po stromych pagórkach i przez rozmokłe wąwozy. i Często dla przetransportowania jednego wózka przez jakieś trudne miejsce trzeba było zwoływać wszystkich chłopców, a następnie przeprawiać w ten sam sposób wszystkie pozostałe. Innym razem musieli ściągać z wózków ładunek, żeby uchronić je przed przewróceniem. Nie lepiej wiodło im się również trzeciego dnia. Dokoła rozciągała się najprawdziwsza puszcza, ale chłopcy zobojętnieli już na wszystko. Byli tak zmęczeni, że zdawało im się, iż nie zrobią ani kroku. Prawie żaden z nich nie zamienił już słowa, każdy jedynie ciągnął tępo, wkładając w tę pracę resztki sił. Przed południem wstrzymała ich poważnie naprawa wózka, który się połamał. 33. Pragnienie Około południa do trudów podróży dołączyło się pragnienie. Nie można było znaleźć wody do picia. Nawet Rikitan, który aż do tej pory swoim bystrym wzrokiem wypatrywał zawsze miejsce, w którym mogłaby być woda, musiał dać za wygraną. W końcu rzekł do chłopców: — Mam w butelce wodę jeszcze od rana. Ale jest jej mało, najwyżej dla jednego chłopca. Komu mam ją dać? — Najlepiej będzie — rzekł zmęczonym głosem Ludek — jak zostawisz ją dla siebie. — Nie jest mi potrzebna — uśmiechnął się Rikitan. — Potrafię tak panować nad sobą, że mogę obejść się bez wody 103 nawet wówczas, gdy mam największe pragnienie. Ale idzie o was. — Ja także nie będę pić! — zawołał mężnie Mirek, mimo że za łyk wody byłby chyba oddał miesiąc życia. Chciał jednak dorównać Rikitanowi w panowaniu nad sobą. — Niech się napije ten, kto ma największe pragnienie — powiedział Ludek. Rikitan się zgodził. Ale o dziwo nikt się po wodę nie zgłosił, mimo że chłopcy umierali prawie z pragnienia. — Tak powinno być — zadecydował wreszcie z zadowoleniem Rikitan. — Na pewno chce się wam pić wszystkim jednakowo, a jeśli nie możecie napić się wszyscy, nie będzie pił żaden. Wziął flaszkę i wylał drogocenną zawartość do miski dla Dziewięć Szram, który rzucił się na wodę, jakby nie widział jej przynajmniej dwa tygodnie. A Rikitan ciągnął dalej: — Ucieszyło mnie bardzo, że żaden z was nie zgłosił się po wodę. W ten sposób daliście niechcący dowód, że jesteście dobrymi kolegami. Każdy z was przezwyciężając w sobie pragnienie i nie zgłaszając się po wodę postąpił po koleżeńsku wobec innych, ponieważ dał im możność, żeby sami zgłosili się po wodę. Czyn ten godny jest Chłopców znad Rzeki Bobrów. Mam prawdziwą satysfakcję. Bądźcie tacy dla siebie zawsze: zgodłiwi, przyjacielscy a przede wszystkim ofiarni. O sobie myślcie dopiero na końcu. ,. Uśmiechnął się do chłopców i dodał: , — Ale ja również sprawię wam teraz radość. Nawet by mi przez myśl nie przeszło wspominać o wodzie, gdybym nie wiedział, gdzie jej szukać. Chciałem was tylko wypróbować. Mam dla was wodę! Popatrzcie, tam w gęstwinie, tam w tej świeżej, zielonej trawie ¦— widzicie tam —¦ więcej na lewo, koło tych trzech sosen, jest woda! Rzeczywiście — Rikitan się nie mylił! A woda i pochwała dodały chłopcom nowych sił. Wypoczęli porządnie w cieniu drzew i ruszyli w dalszą, uciążliwą wędrówkę do Słonecznej Zatoki. 104 34. Słoneczna Zatoka Dopiero czwartego dnia chłopcy dobili do celu. Minęło już południe, gdy ścieżka, po której wędrowali, zaczęła się powoli zwężać i zarazem stawać coraz bardziej zarosłą, tak że miejscami musieli karczować gęstwinę, żeby utorować drogę wózkom. Był to najmozolniejszy dzień wędrówki, mimo że przebyli tego dnia najkrótszy odcinek. Około południa szelestowi drzew wtórować poczęło pluskanie rzeki, z początku niewyraźne, potem coraz głośniejsze a wkrótce potem zaczęła przebłyskiwać woda. Była to Rzeka Bobrów. Las począł rzednąć, aż wreszcie chłopcy wypadli nagle na małą łączkę, wciśniętą pomiędzy rzekę, las i skały. Była to ich wymarzona Słoneczna Zatoka. Chłopcy, mimo że umierali ze zmęczenia, zaczęli krzyczeć z radości, wiwatować, włazili na wszystkie okoliczne głazy, przełazili przez leżące na sobie drzewa, inni skupili się nad wodą szukając najlepszego miejsca do kąpieli. Słoneczna Zatoka nigdy jeszcze chyba nie była świadkiem takiej radości. Była to mała łączka, zamknięta ze wszystkich stron. Jej brzeg przechodził stopniowo z trawy w piaszczysty pas. Ze wszystkich pozostałych stron, od brzegu aż ku tyłowi rozciągał się dziki las usiany .miejscami ogromnymi głazami i skałkami i olbrzymimi drzewami powalonymi przez wichury, które tu przed laty szalały. Wśród tych martwych pni wyrastały młode drzewka, mieszały się bezładnie z leżącymi olbrzymami, a wszystko to razem dawało w rezultacie gąszcz niemal niedostępny. Łączka była równa, nie zalesiona, porosła wysoką trawą. Słońce zalewało ją swym blaskiem, a Rikitan mówił, że świeci tam od rana do wieczora. Naprzeciw łączki za rzeką wznosiło się strome zbocze, 105 spadające wprost do rzeki. U jego podnóża leżały ogromne głazy, a zbocze było równie dzikie i niedostępne, jak las za łączką. Na dole wśród głazów rosły gęste, wysokie szuwary. Jakżeż się tu chłopcom podobało od pierwszej zaraz chwili! Tak — tak właśnie wyobrażali sobie swoją Słoneczną Zatokę, gdy im o niej Rikitan opowiadał. — Trzeba będzie wyżłobić tu źródełko — powiedział Rikitan. Mirek wkrótce znalazł najodpowiedniejsze miejsce na skoki do wody, inni na polecenie Rikitana zabrali się do gotowania zupy z konserwą mięsną. Po obiedzie, gdy chłopcy odpoczywali w cieniu powalonych przez wichurę drzew, zabrał głos Rikitan. — No więc, drodzy chłopcy, spełnia nam się dalsza część opowieści o Royu. Mamy tu przeżyć pięćdziesiąt wschodów i zachodów słońca. Postarajmy się spędzić ten okres jak najlepiej. Zapomnijmy o swoich wadach, wybaczajmy sobie wzajemnie i starajmy się iść sobie na rękę. Bądźmy takimi jak Roy: dobrymi szlachetnymi i dzielnymi. Gdy nam się to uda, pobyt w Słonecznej Zatoce będzie dla nas wydarzeniem, które przez całe życie wspominać będziemy nie inaczej, jak z uśmiechem w sercu i na ustach. A potem Ludek, który zawsze przemawiał w imieniu wszystkich chłopców, wstał i rzekł: — Myślę, Rikitan, że możemy ci obiecać, iż będziemy tu żyć życiem godnym Chłopców znad Rzeki Bobrów. Zrobimy wszystko, żeby cię nigdy nie zasmucić i postaramy się, żeby żaden brzydki wypadek nie zepsuł nam tej wspaniałej kontynuacji opowieści o Royu. — Doskonale, doskonale! — krzyczeli chłopcy, spoglądając z podziwem na Ludka. Zawsze podziwiali jego lotność, z jaką wypowiadał swoje myśli. A gdy tak mówił teraz w imieniu wszystkich chłopców, Wilek z Jurkiem nie mogli od niego oczu oderwać. W warzy jego było w tej chwili coś uroczystego, dumnego. Zarumienił się lekko, stał wyprostowany, a jasne oczy miał szeroko 106 otwarte. Również Rikitanowi spodobało się jego szczere przyrzeczenie. — Dziś, chłopcy, nic już robić nie będziemy — rzekł wreszcie, gdy wesołe okrzyki chłopców ponownie ucichły. — Wykorzystajcie wolny czas na solidny odpoczynek. Praca jaką wykonaliśmy do tej pory, to jeszcze nic w porównaniu z tym, co nas dopiero czeka. Jutro o wschodzie słońca zabierzemy się do dzieła. Obrócił się za siebie w kierunku nieprzystępnej leśnej głuszy i rzekł: — Spójrzcie w tym kierunku! Wszystkie te młode drzewka, duszące się między próchniejącymi olbrzymami, trzeba będzie wyciąć, dopasować i zbudować z nich ściany namiotów. — Do wieczora będziemy z tym gotowi — przechwalał się Okruszek, ale Rikitan uśmiechnął się i zgasił Okruszka uwagą: — Będziemy mogli sobie pogratulować, jeżli postawimy swój obóz za tydzień. Okruszek wybałuszył tylko gały, szepnął swoje „rany Julek" i nie odezwał się ani słowem. 35. Chłopcy się urządzają Na drugi dzień od samego ranka zabrali się chłopcy do pracy. Wypakowali piły i przystąpili do karczowania nieużytecznych drzewek, przeznaczonych na budowę obozu. Część chłopców oczyszczała gałęzie różnej długości według wskazówek Rikitana. Stosy drzewa i oczyszczonych gałązek rosły, ale w gęstym, zarosłym lesie nie widać było żadnego uszczerbku. Od czasu do czasu chłopcy wymieniali między sobą robotę, żeby im się lepiej pracowało. 107 Około południa praca ustała, a w kotłach zaczęto przygotowywać zupę, gotowane kartofle i odgrzewane konserwy mięsne. Kąpiel w Rzece Bobrów z jej piaszczystymi brzegami i dnem uznali chłopcy po prostu za bajeczną. Pirat odkrył tu prawdziwy raj dla rybaków i twierdził, że gotów jest ułowić więcej ryb, niż chłopcy będą w stanie zjeść. Zachwytom chłopców nad Słoneczną Zatoką nie było końca. — Jesteśmy tu naprawdę jak Robinsonowie — powtarzał Grizzly. — Nikt się do nas nie dostanie, ani łodzią po niespławnej rzece ani lądem przez niedostępny las. — Jeszcze zatarasujmy ścieżkę, którą wczoraj wykarczo-waliśmy — powiedział Wilek — i będziemy zupełnie odcięci od świata. — Jest tu bajecznie, wspaniale! — chwalił sobie Jurek. Znów zabrali się mężnie do pracy. Była ona ciężka, wyczerpująca, chłopcom zdawało się, że póki żyją, nie napracowali się tyle co przez ten tydzień. Ale praca ich cieszyła ponieważ wykonywali ją sami. — W zeszłym roku byłem na kolonii dziecięcej — powiedział Niuchacz i wydął wargi — ale co z tego, kiedy nie przeżyliśmy tam nic i nie nauczyliśmy się liczyć na własne siły, jak tutaj. Słali nam tam łóżka, przyszywali guziki, a my nie tknęliśmy niczego i o nic się nie zatroszczyli. Tutaj musimy robić wszystko sami. Przyjechaliśmy tam sobie elegancko pociągiem do przygotowanych pomieszczeń, kucharze dla nas gotowali, myli nam naczynia, praczki prały nam bieliznę. Wszystkim się wtedy podobało takie nic nie robienie, ale — do wszystkich wściekłych szakali — teraz dopiero widzę, że własna praca, chociażby najcięższa, o wiele bardziej mnie cieszy niż gdyby robił ją za mnie ktoś inny. 108 I spojrzał z dumą na swoje ręce, przed tygodniem jeszcze miękkie, białe, teraz już twarde, z odciskami od rękojeści wózka oraz od piły i młotka. Jeszcze tego samego dnia wymierzył Rikitan plan w kształcie podkowy, według którego miały być rozstawione namioty i wbił małe kołki w miejsca, w których miały stać rogi namiotów. Na drugi dzień chłopcy te orientacyjne kołki wymienili na grube wysokie pale, które wbili pracowicie w ziemię w ten sposób, by wystawały jeden metr nad ziemią w każdym rogu namiotu. Piąty i szósty pal wbijali na przedniej stronie planu, zwróconej ku rzece. Były to pale na drzwiczki do namiotów. Następnie na wbite w ziemię pale przybijali od dołu aż do góry oczyszczone lekkie pnie, aż powstało drewniane kwadratowe ogrodzenie z otworem wejściowym na przedniej stronie. Na tym ogrodzeniu zbudowali chłopcy sosnowy szkielet, a na nim naciągnęli płótna namiotów. Przedtem jeszcze zrobili sobie wewnątrz każdego namiotu prymitywny stołek, dwie prycze, ławeczkę i półeczki na różne drobiazgi. Przywiezione z domu sienniki wypchali posiekaną suchą trawą. Każdy namiot budowało i urządzało w ten sposób dwóch chłopców. Upłynęły dalsze cztery dni zanim namioty były gotowe. Jakżeż dumni byli chłopcy z siebie samych, gdy po raz pierwszy zasypiali w swych małych zacisznych domkach, zbudowanych własnymi rękoma, pachnących drzewem, igliwiem i sianem. Ale na tym praca bynajmniej się nie skończyła. Trzeba było zbudować kuchnię z drewnianym daszkiem, żeby na nią nie padało. Obok kuchni złożono skrzynię z zapasami. 109 Kuchnię zbudowali z płaskich kamieni połączonych iłem, a na wierzch położyli żelazne płyty. Miała ona również drzwiczki z blachy i ruszt. Z tyłu wychodziła z kuchni składana rura i wystawała przez otwór w daszku. dookoła kuchni stały ławki, sporządzone z oczyszczonych grubych pni. W dzień służyły podczas posiłków jako stoły, a wieczorem, gdy nie było nic innego do roboty, plemię młodzieży siadało na nich, śpiewało i gawędziło. W środku utworzonej przez namioty podkowy wznosił się maszt z wysokiego, ściętego, bardzo smukłego drzewa, a na nim Powiewała flaga. Nad rzeką, tam gdzie otwierała się podkowa namiotów, zbudowane» wielką bramę, oplecioną choiną z napisem: „Słoneczna Zatoka nad Rzeką Bobrów". Było to wejście do obozu. Od bramy do namiotów oraz pomiędzy namiotami naprężony był sznur z choiną; zamykał obóz ?? kształt bariery. A potem zawrzało w Słonecznej Zatoce bujne, traperskie życie. Chłopcy podzieleni zostali na cztery grupy, po trzech chłopców każda i każda taka grupa miała przez jeden dzień dyżur. Dyżur wyglądał następująco: Rano grupa wstawała najwcześniej i gotowała dla wszystkich śniadanie. Potem myła naczynia i rozpoczynała przygotowania do obiadu. Każda grupa wiedziała już w domu, jakie potrawy będzie tu gotować i dlatego doskonale się ich nauczyła. Nosili i rąbali drzewo. Po obiedzie myli znowu naczynia, sprzątali koło kuchni, Pakowali niepotrzebne zapasy, przygotowywali drzewo na wieczór) wybierali spod kuchni popiół, chodzili do odległej osady po chleb, mleko i inne najniezbędniejsze artykuły, a wieczorem gotowali kolację. Ną drugi dzień dyżurowała następna grupa. Ale również chłopcy nie mający dyżuru nie próżnowali. Rćino przez kwadrans ćwiczyli wraz z Rikitanem w samych kąpielówkach. Potem szybko do wody, porządnie się 110 wypluskać i wyczyścić zęby. Wtedy już zazwyczaj wołała „służba" od strony kuchni, że śniadanie gotowe. Natychmiast po umyciu garnuszków z kakao, chłopcy brali udział w apelu porannym. Przy tej ceremonii stali na baczność, śpiewali hymn państwowy, a jeden z nich wciągał powoli sztandar na szczyt masztu. Do godziny ośmej trzeba było posprzątać namioty i zasłać łóżka. Rikitan był pod tym względem bardzo wymagający i codziennie kontrolował namioty, czy są czyste i posprzątane. Niektórzy chłopcy nie mogli z początku przyzwyczaić się do porządku. Co rano Rikitan znajdował u nich coś, z czego nie był zadowolony. Raz były to zabłocone trzewiki, innym razem nieumyta miska lub niedojedzone kawałki chleba. Następnie przychodziła kolej na emocjonujące gry, których Rikitan miał niewyczerpane zasoby, za każdym razem nowe, ponieważ sam je wymyślał, a dalej na różne zawody, składanie boberków lub awanturnicze wyprawy w tajemnicze ostępy leśne. Tak oto płynęło życie w Słonecznej Zatoce pięknie dzień po dniu i byłoby tak płynęło dalej, gdyby nie wypadek, który poruszył całą Słoneczną Zatokę wraz ? zamieszkującym ją plemieniem i zamącił jej spokój. Chłopcy doprawdy nie mogli się uskarżać na nudy. A wszystko przeplatane było takim mnóstwem wesołych przygód i figli, że śmiechom nie było końca. Czy potrafisz wyprać sobie koszulą? Czy umiesz ugotować zupę ziemniaczaną za chorą matkę i załatwić jej zakupy? Czy potrafisz umyć porządnie naczynie, zasłać ??? i wyszorować podłogę? Czy też jesteś tylko ugniecioną z papieru lalą, wyper-fumowaną, z białymi rączkami, która nie umie nawet przyjrzeć się porządnie robocie? 112 36. Wyprawy w głąb lasu — Dziś zbadamy tę stronę — rzekł pewnego popołudnia Rikitan i wskazał na najgęstszą część lasu, dokąd chłopcy nigdy jeszcze przedtem nie chodzili, chyba tylko kilka kroków z samego brzegu. — To rozumiem! — krzyknął radośnie Pędziwiatr, który nade wszystko lubił tego rodzaju wyprawy. Również reszta chłopców była uradowana i szybko przygotowała się do drogi. Niektórzy nieśli ze sobą siekiery do karczowania gąszczy, a Rikitan zabrał swoje długie lasso. Dziewięć Szram otrzymał zadanie pilnowania Słonecznej Zatoki; służba ta przekazana mu została w ten sposób, że Tropiciel przyprowadził go na środek placyku obozowego, zmusił go do zajęcia pozycji siedzącej, a następnie pogroził mu palcem. A kto spojrzał na kły Dziewięciu Szram, musiał uwierzyć bez zastrzeżeń, że pies wywiąże się z tej służby zadowalająco. Następnie wyruszyli na wyprawę badawczą. Plątanina powalonych pni, gąszczy i wysokiej trawy oraz zasp suchych liści i igliwia szybko ich pochłonęła. Otoczył ich zielony, tajemniczy półmrok. Chwilami gdy gąszcz był zbyt niedostępny, używali siekier. — Przypomina mi to, jak znaleźliśmy Parów Przymierza — rzekł Grizzly. Pozostawiali za sobą wykarczow-aną ścieżkę, czy raczej coś w rodzaju tunelu. Splecione gęsto korony drzew zasłaniały niebo. — Tu, gdyby ktoś zabłądził, to żywy by nie wyszedł — rzekł Pirat. — Wygląda tu naprawdę jak w puszczy — zauważył Rikitan. — Nigdy nie spodziewałbym się czegoś podobnego. Od czasu do czasu wychodzili z gęstwiny i zbiegali jakimś wąwozem na pół zasypanym igliwiem, po czym znowu pogrążali się w niedostępnych gąszczach. Chłopcy znad Rzeki Bobrów — 8 113 Droga zaczęła powoli opadać w dół. Było tu coraz wilgotniej. — Mam wrażenie, że dojdziemy do jakiejś wody — wnioskował Rikitan. Nie mylił się. Wkrótce gęstwina poczęła rzednąć, a zdziwionym oczom chłopców ukazała się zielona powierzchnia. Były to wielkie moczary. Pomiędzy wysokimi wznoszącymi się nad nimi drzewami przeświecało niebo, a słońce rzucało tu i ówdzie na trzęsawisko płatki swego złota. Ziemia zaczęła uginać się chłopcom pod nogami. — Torfowisko! Nie chodźcie dalej — krzyknął ostrzegawczo Rikitan. Mirek podniósł z ziemi kamień i rzucił go na moczary. Upadł głucho na zieloną pokrywę i za chwilę pogrążył się w zielonkawym trzęsawisku. Cuchnąca masa dotykała niemal nóg chłopców. — Gdyby któryś z was tam wpadł, byłby zgubiony — rzekł Rikitan. — Ciekaw jestem, czy w nocy tańczą tu również światełka? — zapytał Okruszek. — Zupełnie możliwe — zgodził się Rikitan — że z trzęsawiska uchodzi gaz bagienny, który świeci w nocy. Ale widzę z drugiej strony spróchniałe drzewo, a ono świeci w nocy na pewno. — Pokazał chłopcom czerwonawy, spróchniały pień. Okruszek chciał zaraz pobiec po kawałek, ale Rikitan go zatrzymał. — Znajdziemy gdzieś jeszcze na pewno inne, po co narażać się na niebezpieczeństwo utopienia się w bagnisku. — Patrzcie — tam — jęknął nagle z przestrachem Tropiciel i pokazał ręką bardziej na prawo w kierunku brzegu trzęsawiska. — Nie wygląda to tam w bagnie jak stercząca, uschła ręka? — Będzie to prawdopodobnie jakaś gałąź, która spadła z drzewa nad bagniskiem i mająca kształt otwartej ludzkiej 114 / dłoni — uspokajał chłopców Rikitan. Następnie zagrodził dostęp do moczarów w ten sposób, że oparł o dwa drzewa powalony pień, a na tej prymitywnej bramie zatknął dwanaście suchych równych gałęzi. Chłopcy byli tak poruszeni dziwnym przedmiotem w trzęsawisku, wyglądającym z daleka jak sczerniała ręka ludzka, że na zabiegi Rikitana nie zwrócili nawet uwagi. — Patrzcie — powiedział Rikitan — przekonamy się, czy macie taką odwagę jak Roy. Dziś wieczorem, gdy będzie zupełnie ciemno, przyjdziecie tu jeden za drugim po jedną z tych dwunastu gałęzi. Wiecie przecież, że Roy również przechodził w nocy obok moczarów, gdzie przesądny Indianin nie pokazałby się nawet za dnia. Zobaczymy, kto z was nie jest tchórzem. Powoli wracali do Słonecznej Zatoki. Rikitan szedł naprzód, a chłopcy za jego plecami rozmawiali stłumionym głosem na temat tego szóstego, ciemnobrązowego boberka odwagi. Czy chciałbyś zdobyć ciemnobrązowego boberka? Udaj się po ciemku sam w miejsce gdzie się boisz: Jeśli mieszkasz w mieście, udaj się wieczorem po ciemku na strych lub do piwnicy. Jeżeli mieszkasz na wsi, udaj się po ciemku w miejsca, gdzie znaleziono wisielca lub w którym stało się jakieś nieszczęście albo w miejsce, o którym ludzie mówią, że straszy. Ciemnobrązowy boberek oraz świadomość, że jesteś odważny jak Roy, warte są tej próby. 115 37. Nocna wyprawa na moczary Gdy chłopcy ponownie wyszli z ponurych leśnych ostępów i znaleźli się w Słonecznej Zatoce, gdzie było światło i słońce przyjemnie grzało, droga do moczarów przestała im się naraz wydawać zbyt groźną. Niuchacz śmiał się, że będzie rzucał kamieniami w przedmiot wyglądający jak uschła ręka, a Grizzly przechwalał się, że złapie rękę na lasso i wyciągnie z bagna całego topielca. Chłopcy mówili jeden przez drugiego, wymądrzali się i dowcipkowali. Ale gdy wieczorem cienie zaczęły pełzać z lasu w stronę Słonecznej Zatoki, chłopców zaczęła opuszczać odwaga i wesołość. Potem wyszedł ze swego namiotu Rikitan; w ręku trzymał zapaloną lampę naftową i gruby gwizdek. Cienie igrały mu na twarzy. Spojrzał pytająco po chłopcach. Nikt nie zdradzał ochoty wybrania się na moczary. — Myślałem, że chcieliście być podobni do Roya — rzekł lodowato Rikitan, a niektórym chłopcom wydało się, że czują w jego głosie szyderstwo. Wtem z grupki chłopców wystąpił Ludek i rzekł zdecydowanie: — Pójdę, Rikitan! — Weź z sobą ten gwizdek i zagwizdaj w wypadku niebezpieczeństwa lub gdybyś zabłądził. Nie chodź ani na krok dalej, jak do tych zatkniętych gałęzi. Za leżącym pniem czyha straszliwa śmierć. I nie patrz zbytnio w kierunku tego przedmiotu na prawo. Ludek wziął z ręki Rikitana lampę i gwizdek i wkrótce znikł chłopcom z oczu. Chwilę jeszcze widzieli w gęstwinie migocące światło" latarni, później znikło i ono. Chłopcy zaczęli mówić o Ludku, widać było, że wszyscy go podziwiają, a Wilek z Jurkiem robili sobie wyrzuty, że nie zgłosili się pierwsi na tę obrzydliwą wyprawę. Rikitan milczał, spoglądał tylko ciągle na zegarek i pa- 116 trzył w kierunku, w którym odszedł Ludek. Zdawało się, że wytęża słuch, czy nie usłyszy wołania o pomoc. Ludek wrócił szybciej niż chłopcy się spodziewali. W prawej ręce niósł lampę, w lewej trzymał gałąź znad moczarów. Był blady jak kreda, czoło miał zroszone potem. — Drżysz cały... — rzekł Rikitan, gdy Ludek oddawał mu lampę i gałąź i dotknął jego ręki. — Przestraszyłem się — rzekł cicho i uśmiechnął się słabo. Chłopcy obstąpili go natychmiast. — Czego? Zobaczyłeś coś? — pytali jeden przez drugiego. — Jak tylko zaszedłem trochę dalej w głąb lasu — opowiadał Ludek — usłyszałem jakieś chrobotanie. Nie umiem powiedzieć, czy było to przede mną, czy za mną. Gdy przyśpieszyłem kroku, chrobotanie stało się głośniejsze i szybsze. Gdy zatrzymałem się, żeby lepiej posłuchać, chrobotanie ustało. Zdawało mi się, że ktoś za mną biegnie. Ogarnęło mnie przerażenie i pomyślałem, że do moczarów nie dojdę. Odwróciłem się, ale nie zobaczyłem niczego. Tylko światło latarni tańczyło po drzewach i wypłaszało z nich mnóstwo strasznych cieni. Potem odwróciłem się znowu i szedłem dalej, Serce biło mi jak młotem. Mało nie potknąłem się o tych dwanaście gałęzi. Wyrwałem jedną — tę tutaj — nie wiem nawet z której strony, i pobiegłem z powrotem. Widziałem w duchu tylko tę czarną rozpostartą rzecz tam na moczarach i wyobrażałem sobie, że nagle jakaś czarna ręka zacznie mnie z tyłu dusić. Dopiero tutaj w pobliżu Słonecznej Zatoki, gdy już uspokoiłem się trochę, zrozumiałem przyczynę hałasu, który mnie tak przeraził. Miałem w kieszeni w metalowym pudełku trzy gwoździe. Gdy biegłem gwoździe chrzęściły głośniej, gdy szedłem powoli, chrobotały słabiej, a kiedy się zatrzymałem, chrobot ustał. Nie przypuszczałem, że taki ze mnie tchórz. — Nie myśl tak o sobie — rzekł doń spokojnie Rikitan. — Już to samo, że pierwszy się zgłosiłeś na wyprawę, dowodzi czegoś wręcz przeciwnego. Również dorosły, odważny mężczyzna może się przestraszyć i też byle czego. 117 Również pozostali chłopcy nie śmiali się z Ludka. Na odwrót całe przedsięwzięcie wydało im się teraz jeszcze bardziej niesamowite, skoro nawet taki chłopak jak Ludek, mógł przy nim stracić równowagę z tak błahej przyczyny, jak trzy chrobocące gwoździe. Tylko Wilek z Jurkiem dodali sobie jeszcze tego samego wieczoru odwagi — i to raczej tylko dlatego, żeby dorównać Ludkowi — i wybrali się na moczary po gałąź, oczywiście każdy z osobna. — Miałem serce aż w gardle — przyznał się Wilek po powrocie, gdy Rikitan wręczył mu ciemnobrązowego boberka. — Nie chciałbym drałować tą drogą jeszcze raz — powiedział tylko Jurek, a chłopcom wystarczyło to zupełnie, żeby wyobrazić sobie, jakie to musi być uczucie iść w ciemności przez leśne pustkowie na moczary, gdzie sterczy taki dziwny sczerniały przedmiot. Niektórzy odważniejsi, wśród nich także Mirek, wybrali się na moczary następnego wieczoru i wrócili z wystraszonym wzrokiem, drżący i oniemieli lub uśmiechający się dziwnie i z przymusem. Inni wracali po kilku krokach w ostępach leśnych i odkładali wyprawę na następne wieczory. Marzenie o nowym boberku i o tym, żeby być podobnym do Roya, przezwyciężało jednak bojaźń i stopniowo wszyscy prawie chłopcy odbyli drogę na moczary bez jakichkolwiek nieszczęśliwych przygód. Jako ostatni wybrał się na moczary Trusia — i on jedyny nie przyniósł gałęzi. Gdy przybiegł z powrotem, drżał na całym ciele, a w jego wytrzeszczonych oczach malowało się straszne przerażenie. W świetle lampy naftowej widać było, że aż po kolana pokryty jest szlamem z trzęsawiska. — Nie ma tam już bramy, którą zrobiłeś, Rikitan — wykrztusił ze siebie. — Jest do połowy pogrążona w bagnie. Torfowisko jakoś się podnosi. W miejscu gdzie były zatknięte gałęzie, które mieliśmy odnieść, jest już trzęsawisko. Nie zauważyłem tego — w świetle latarni wyglądało to jak twarda, gładka ziemia i zapadłem się aż po kolana. 118 Gwizdek wypadł mi z ręki, nic mogłem nawet zagwizdać — myślałem że się już nie wydostanę. Wciągało mnie coraz głębiej. W ostatniej chwili udało mi się przesunąć bardziej na lewo w kierunku powalonego drzewa, a potem wydostać się na twardy grunt... — A co ta ręka — wiesz — ta gałąź, która wygląda jak ręka, jest tam jeszcze? — wypytywał się Tropiciel. — Nie wiem — nie miałem czasu długo się rozglądać! — machnął ręką Trusia i pobiegł nad rzekę, żeby spłukać błoto. Chłopcy patrzyli za nim zdrętwiali, jak zbiega z lampą ku brzegowi a potem długo jeszcze rozmawiali szeptem o jego niebezpiecznej przygodzie. Niuchacz wątpił, czy Rikitan wręczy Trusi boberka odwagi, skoro nie przyniósł ze sobą żadnej gałęzi, ale Rikitan rzekł: — Trusia nie odmówił pójścia nad moczary. Wykazał więc odwagę taką samą jak inni. Drogę również przebył i nie jego to wina, że bagno podniosło się i uniosło gałęzie. Trusia złowił boberka odwagi równie dobrze jak każdy z was. Od tego wieczoru nikomu nie wolno było udać się nawet w dzień w stronę moczarów. Rikitan sobie tego nie życzył, a jego woła była dla chłopców rozkazem. Czy chciałbyś być takim jak Ludek, żeby inni chłopcy cenili cię dla twojego szlachetnego i mężnego postępowania i widzieli w tobie wzór? Możesz to łatwo osiągnąć! Bądź uprzejmy, koleżeński, pomagaj i wyświadczaj przysługi każdemu chłopcu. Wkrótce inni chłopcy zauważą zmianę, jaka w tobie zaszła i zaczną cię lubić coraz bardziej. Będziesz zadowolony z samego siebie, gdy. przekonasz się, że jesteś o wiele lepszy niż inni chłopcy. Tylko tchórz nie potrafi zmienić się w lepszego chłopca, ponieważ brak mu do tego sił i wytrwałości. 119 38. Gonitwa za boberkami nabiera tempa W Słonecznej Zatoce na wszystko było więcej czasu niż w domu, nic więc dziwnego, że łowienie boberków odbywało się o wiele szybciej. Rikitan nawet nie czekał aż upłynie czternaście dni od wyznaczenia ostatniego boberka i już ogłaszał polowanie na następnego. Zdarzało się, że w jednym tygodniu przychodziła kolej na dwa a nawet więcej boberków. Zaledwie połowa chłopców zdobyła boberka odwagi (wyprawa nad moczary) — powiedział Rikitan pewnego słonecznego ranka: ¦— Myślę, że upodobniliście się jeszcze bardziej do Roya, gdybyście znali dziką przyrodę tak dobrze jak on. Czy wiecie, jak się nazywa ten czerwony kwiatuszek, rosnący obok mego namiotu? Czy znacie ten krzak z wąskimi liśćmi? A te drzewa tam w tyle? Co to jest: sosny, modrzewie, czy jodły? Wymieńcie mi pięćdziesiąt znanych sobie roślin, a wtedy wam uwierzę, że wyznajecie się w nich tak, jak się w nich wyznawał Roy. Był to siódmy ciemnozielony boberek: rozpoznać tyle drzew i krzewów, żeby ich było w sumie pięćdziesiąt. Ma się rozumieć, że najbardziej ucieszył się tym boberkiem Bukiecik. Złowił go jeszcze tego samego dnia, gdy towarzysząc Rikitanowi, wymieniał napotykane rośliny i drzewa. Reszta chłopców słabo znała ze szkoły botanikę. Nigdy ich nie ciekawiła. Dopiero teraz zaczęli się nią interesować. Było to zupełnie coś innego niż w szkole, gdzie uczyli się o kwiatach ze starych, pożółkłych i wyblakłych obrazków i samych książek. Jakżeż chętnie towarzyszyli teraz Bukiecikowi, uczyli się od niego i starannie wszystko zapisywali. Bukiecik był w swoim żywiole. Oczy mu błyszczały, gdy chłopcy pytali go o nazwę tego czy innego kwiatka, żeby poznać ich pięćdziesiąt, jak tego wymagał siódmy boberek. 120 39. Wielkie milczenie — A czy potrafilibyście milczeć trzy dni i trzy noce jak Roy, gdy zdawał egzamin przed Świszczącą Strzałą? — spytał raz Rikitan przy obozowym ognisku, gdy chłopcy gadali jeden przez drugiego jak przekupki na targu, tak że nie słychać było własnego słowa. To by mi się zrosły usta za ten czas — przestraszył się Okruszek, Ale Jerzyk zauważył: — Warto by spróbować. — Jeśli potraficie milczeć od tej chwili aż do tej samej godziny do jutra wieczorem, złowicie ósmego boberka. — To nie będziemy milczeć jak Roy trzy dni i trzy noce? — spytał Tropiciel. — Nie — odpowiedział Rikitan. — Nie zapominajcie, że Royowi mogło przeszkodzić w egzaminie tylko dwóch ludzi, to znaczy jego ojciec i Świszcząca Strzała. Ale w naszej Słonecznej Zatoce, jest więcej takich, którzy mogą milczącego chłopca zmylić tak, że zapomni o swoim zadaniu i nagle przemówi. Ponieważ niebezpieczeństwo jest tu większe, czas milczenia będzie odpowiednio krótszy. — Spróbujemy! — wykrzyknął Wilek za siebie i za Je-rzyka. W ślad za nimi zgłosili się również pozostali chłopcy, ale Rikitan się nie zgodził. — Byłoby was za dużo naraz. W ten sposób milczałaby cała Słoneczna Zatoka i nie byłoby w tym żadnej sztuki ani przezwyciężania się. Tylko wtedy zadanie jest trudne, gdy dokoła was inni bawią się i radują a wy musicie tylko słuchać, ale samym nie wolno wam nawet pisnąć. Dlatego najwyżej trzech z was może robić tego boberka równocześnie. Będzie to Wilek, Jurek i Ludek, ponieważ oni pierwsi go sobie zamówili. Nie wolno wam jednak unikać przy tym innych chłopców, musicie być ciągle wśród nich i nigdzie się nie ukrywać. 121 Nie wolno wam przy tym wydać z siebie ani jednej głoski. Możecie wprawdzie zakaszlać, ale nie wolno wam głośno śmiać się ani na głos ziewać. Kto z was zapomni się i wypowie chociażby jedną głoskę, poprzednie milczenie przestaje mu się liczyć i to nawet wówczas, gdyby zdarzyło mu się to na kwadrans przed ukończeniem próby. No, bądźcie dobrej myśli, zaczynamy! Pozostali chłopcy zaczęli rozmawiać o boberkach, umawiali się kto z nich będzie łowić następny, potem śpiewali i bawili się w gry koło ogniska. Jedynie trzej milczący chłopcy siedzieli jak zamurowani, uśmiechając się tylko w milczeniu. Od czasu do czasu któryś z chłopców coś do nich przemówił, ale oni nie dali się podejść i nie odpowiadali. Ale Jerzyk zepsuł sobie boberka jeszcze tego wieczoru. Gdy odchodzili od ogniska, udając się na spoczynek, zapomniał że nie wolno mu mówić, podszedł do Rikitana i jak zwykle życzył mu dobrej nocy. Rikitan się roześmiał, a wszyscy chłopcy którzy przypadkiem Jerzyka słyszeli, podnieśli radosny okrzyk, śmiali się i gratulowali mu pecha. Wilka mogło spotkać coś podobnego rano. Mieszkał w jednym namiocie z Jerzykiem i zbudziwszy się rano, zapomniał do czego się wieczorem zobowiązał i chciał już Jerzykowi coś powiedzieć, — Cicho! — krzyknął nań Jerzyk. Był mimo wszystko dobrym kolegą i nie chciał, żeby również Wilek zepsuł sobie próbę zdobycia ósmego boberka. Ale i tak na nic się to nie zdało. Wilek przed południem pośliznął się na kamieniu, schodząc do Rzeki Bobrów i spadając do wody, krzyknął ze zdziwienia. Nikt go nie słyszał. Był sam. Nie musiał o tym nikomu mówić i mógł spokojnie kontynuować milczenie. Ale boberek zdobyty w tak niehonorowy sposób, nie sprawiłby Wilkowi radości. — Rikitan — przemówiłem! — krzyknął znad wody w kierunku namiotu. 122 Odpowiedział mu burzliwy śmiech chłopców. Jeden tylko Ludek panował nad sobą tak doskonale, że wieczorem Rikitan mógł mu wręczyć pomarańczowego boberka. Doprawdy: żadnego boberka nie powtarzali chłopcy tak długo jak tego. Okruszek zaczynał boberka Wielkiego Milczenia w jednym dniu pięciokrotnie — i za każdym razem przemówił zaraz w pierwszym kwadransie. Był to niepoprawny gaduła. Gdy zepsuł sobie łowy po raz pierwszy, sam śmiał się z tego i rozpoczął wesoło za pół godziny na nowo. Przy drugim i trzecim potknięciu był trochę zmartwiony, a potem wściekał się już sam na siebie, narzekał że ma pecha — aż wreszcie Rikitan zabronił mu w tym dniu dalszych prób. Grizzly napisał sobie w namiocie na papierze wielkimi literami „Milczę! Milczę! Muszę milczeć!" Ale na nic się to nie zdało. Za chwilę Pirat krzyczał coś na dworze a Grizzly mu odpowiedział: — Nie wrzeszcz tak, nie jesteś tutaj sam! I było po łowach! Pędziwiatr wpadł na pomysł zalepienia ust plastrem i usuwania go tylko przy jedzeniu. Ale Rikitan się nie zgodził. — To by nie była żadna sztuka — powiedział. — Plaster łowiłby w ten sposób boberka za ciebie. I rzeczywiście — pomarańczowy boberek był jednym z najtrudniejszych boberków w ogóle, mimo iż początkowo chłopcy myśleli, że na odwrót, będzie jednym z najłatwiejszych! Spróbuj złowić pomarańczowego boberka 1 Najłatwiej będzie ci go złowić od soboty do niedzieli wie- czorem, kiedy nie musisz iść do szkoły. Ale nie wolno ci być samemu, musisz stykać się bez przerwy z ludźmi, przynajmniej z ojcem i matką. Nie wolno ci przemówić ani słówka. Ani te* głośno śmiać się ani ziewać. 124 40. Talizmany Był to pomysł Tropiciela. Pewnego dnia chłopcy przyłapali go jak wycina ze swego cienkiego lnianego ręcznika kwadratowy kawałek materiału, mierzy go i składa na wszystkie strony. — Gdyby cię tak zobaczyła matka! — rzekł doń surowo Okruszek. — A co z tego właściwie będzie? — Uszyję sobie z tego woreczek na talizman, taki jak nosili Indianie — oświadczył z dumą Tropiciel. — Będę go nosił na szyi, żeby mnie chronił przed złymi mocami. Potem zaczął szukać jakichś czerwonych jagód, a znalazłszy włożył je wraz z płótnem do kipiącej wody, aż płótno zafarbowało się na kolor ciemnoczerwony. Podczas gdy płótno suszyło się przed namiotem, wybrał się na łąkę i do jaru, zrywał pachnące silnie kwiaty i zbierał żywicę wyciekającą z drzew. Kwiaty rozłożył żeby wyschły, a gdy po kilku upalnych dniach były suche jak pieprz, pokruszył je, zmieszał z żywicą i wsypał tę pachnącą korzeniami mieszaninę do woreczka, który sobie w międzyczasie uszył z pofarbowanego materiału. Przez górną część woreczka przewlókł czarną tasiemkę, dzięki czemu woreczek się ściągnął i zawiesił go sobie na tasiemce na szyi. Talizman był gotowy. Był to wspaniały pomysł i wkrótce ręcznik Tropiciela pocięty został przez wszystkich chłopców do tego stopnia, że Tropiciel musiał wycierać się drugim zapasowym. Słoneczna Zatoka żyła pod znakiem talizmanów. Chłopcy głowili się, co interesującego i nowego by do nich włożyć i starali się mieć jak najciekawszą zawartość. Wilek z Jurkiem wyszyli sobie na talizmanach kolorową nicią indiańskie ornamenty. Potem nadbiegł Trusia; miał w talizmanie naprawdę najcenniejszą zdobycz. Na małej polance znalazł w krzewach kryjówkę wielkich 125 piżmowych latających chrząszczy. Były niebiesko-zielone o metalicznym połysku i wydawały silną woń piżma. Trusia zebrał spod zarośli wszystkie nieżywe chrząszcze i schował je wraz z ususzonymi ziołami do talizmanu. Dzięki temu Trusia wyrósł niezwykle w oczach wszystkich chłopców. Tylko Niuchacz krzywił się po kątach pogardliwie: — Mówcie sobie co chcecie, ale ja bym sobie do talizmanów zdechłych szwabów nie nasypał. Ale sława Trusi nie trwała długo. Było to trzeciego dnia wyrobu talizmanów, akurat w czasie południowego odpoczynku. Chłopcy leżeli lub siedzieli przed namiotami, farbowali woreczki na talizmany, udoskonalali je na różny sposób, inni suszyli i przerzucali pachnące kwiaty, żeby prędzej wyschły. Nagle od strony lasu nadbiegli Pirat z Grizzlym. Każdy musiał zwrócić na nich uwagę. W białej chustce nieśli coś zawiniętego i chowali to jak tylko mogli. Na twarzy ich malowało się dziwne podniecenie. Było więcej niż pewne, że niesiony przez nich przedmiot przeznaczony był na talizman. Spojrzeli ukradkiem na chłopców, zerknęli na zaczytanego Rikitana i w mgnieniu oka znikli w swym namiocie i zamknęli za sobą drzwiczki (mieszkali razem). To było coś dla chłopców! — Hej — wy tam! — huknął groźnie Okruszek jak bandyta na drodze i podniósł się zwinnie z ziemi. — Otwórzcie swoje gniazdo rozbójników i pochwalcie się tym skarbem, któryście przynieśli! Namiot został otoczony przez chłopców, a Tropiciel rzekł: — Wygląda na to, że znaleźli jakąś kopalnię złota! W namiocie słychać było nerwowe szeptanie. — W imieniu prawa otwórzcie! — huknął Wilek. Następnie Okruszek uchylił drzwiczki i wrzucił do namiotu pęk trawy zamaczanej w wodzie. Trawa wyleciała z powrotem i spadła Okruszkowi na twarz. 126 Kto wie, jak by się wszystko skończyło, ale nadszedł Ri-kitan, roześmiał się i rzekł do chłopców. — Nie napraszajcie się tym czcicielom tajemnicy — jutro wam pokażą, co przynieśli, ręczę za to. Pod wieczór zawołał nieznacznie Wilka i Jurka i spytał ich tajemniczo: — Chcecie dziś w nocy coś zobaczyć? Przytaknęli w milczeniu i oczy im zabłysły. — Gdy wszystko będzie spać — rzekł szeptem Rikitan — zakradniemy się do namiotu Pirata i Grizzly i znajdziemy to, czego nam nie chcieli pokazać. Obaj chłopcy byliby najchętniej zapiszczeli z radości na myśl o nocnej awanturniczej wyprawie, ale bali się zdradzić. Rikitan chciał jeszcze coś dodać, ale wtem zbliżyli się inni chłopcy, zaczął więc rozmawiać głośno z Wilkiem i Jurkiem na obojętny temat. Tylko przy rozdawaniu kolacji szepnął jeszcze do Wilka: — Nie zaśpijcie! Przyjdę po was! 41. Tajemnica Pirata i Grizzly Wilek z Jurkiem nie mogli doczekać się wieczoru. Na szczęście chłopcy tego dnia udali się dość wcześnie na spoczynek. Gdy ściemniło się zupełnie, obaj chłopcy przywiązali sobie do przegubów dłoni cienki sznurek, którego drugi koniec prowadził do stojącego w sąsiedztwie namiotu Rikitana. Rikitan trzymał sznurek w ręku i od czasu do czasu nim szarpał. Był to sygnał, mający na celu przekonać go, czy obaj chłopcy przypadkiem nie zasnęli. Na każde jego szarpnięcie musieli odpowiadać w ten sam sposób. W niektórych namiotach jeszcze się świeciło, ale światełka jedno po drugim zaczynały gasnąć. Tylko u Pirata i Grizzlego jeszcze się świeciło. Na oświetlonym płótnie rysowały się groźnie ich cienie. 127 Wreszcie i u nich światło zgasło, a Słoneczną Zatokę ogarnęły zupełne ciemności. Noc była wietrzna. Od czasu do czasu poruszył się sznurek sygnalizacyjny. Wilek z Jurkiem odpowiadali szarpnięciem. Serce biło im ze wzruszenia. Potem szarpnęli zbyt gwałtownie i sznurek się urwał. Byli odcięci od Rikitana. Czekanie zdało się im wiecznością. — Może Rikitan w ogóle nie przyjdzie — rzekł sennie Wilek. — Musi przecież czekać aż zasną — uspokajał go Jerzyk. Chciało im się spać. Chwilami zapadali w drzemkę. Naraz orzeźwił ich prąd chłodnego nocnego powietrza. Drzwiczki namiotu zaskrzypiały cicho i ktoś stanął nad nimi. Był to Rikitan. — Jesteście gotowi? — Tak — szepnęli obaj. Senność od razu prysnęła. Znowu ogarnęło ich podniecenie. Wyleźli na czworakach z namiotu. Jerzyk zaczepił bosą nogą o drzwiczki. Oddech zamarł im w piersiach i skamienieli jak posągi. Nic — nikt się nie obudził! Z namiotów słychać było spokojne oddechy śpiących chłopców. Niebo było czarne jak atrament. Gdzieś naprzeciwko w trzcinie zakwiliła czapla, a z wody wyskoczyła ryba. Potem znów zapanowała głęboka cisza. Tylko wiatr gwizdał w koronach drzew. Dziewięć Szram przybiegł i łasił się do Rikitana. Ścisnęli mu pysk, co oznaczało „Cicho"! Odbiegł znowu. Bezszelestnie dotarli do namiotu Pirata i Grizzly. Czołgali się po ziemi. Z wytężeniem nadsłuchiwali oddechu śpiących. Był spokojny i regularny. Tak — spali! Ale Wilek z Jurkiem byli tak podnieceni, że serca biły im jak młotem. 128 Oddychali z wysiłkiem. Nie widzieli, czy drżą z zimna czy ze wzruszenia. Zęby poczęły im szczękać. Potem Rikitan dotknął ostrożnie drzwiczek, leciuchno i bezszelestnie. Wtem wewnątrz namiotu coś spadło z brzękiem! Teraz dopiero Wilek przypomniał sobie, że Pirat z Grizzłym wieszają zawsze na noc swoje menażki od wewnątrz; na drzwiczkach, żeby w razie nocnej napaści spadły przy pierwszym pchnięciu drzwiczek na ziemię i zbudziły ich swym brzękiem. Krew zastygła chłopcom w żyłach. Zdrętwieli i trwali w bezruchu. W namiocie coś się poruszyło a następnie rozległ się ospały głos Pirata: — Głos gongu zabrzmiał — ahoj — ahoj — marynarze na pokład! . .. Jasne było, że mówi przez sen i cytuje którąś ze swych ulubionych pirackich powieści. Chwilę jeszcze przewracał się na łóżku, a potem znów słychać było podwójny, spokojny oddech. Rikitan wolniutko odpiął od drewnianej ściany płótno namiotu, włożył przez otwór rękę, namacał na drzwiczkach drugą wiszącą tam jeszaze menażkę, zdjął ją i położył przed namiotem. Potem otworzył powoli drzwiczki. Podobnie jak we wszystkich namiotach otwierały się na zewnątrz. Zawieszone były na skórzanych zawiasach tak, że nie skrzypiały. Rikitan wsunął się ostrożnie do namiotuj obaj chłopcy nie mogli się nadziwić, jak cicho się poruszał. Podniecenie ich dosięgło zenitu. Czy uda się Rikitanowi znaleźć ów przedmiot i nie zbudzić przy tym Pirata i Grizzly? Po chwili Rikitan wyniósł coś na zewnątrz, a chłopcy ze zdumieniem spostrzegli, że to coś świeci słabym zielonkawym światłem. Było to świecące drzewo znad niebezpiecznych moczarów, dokąd chłopcom nie wolno było chodzić . . . Chłopcy znad Rzeki Bodtów — 9 129 42. Pirat i Grizzly na cenzurowanym Rikitan nigdy chłopcom nie rozkazywał. Jeśli chciał, żeby coś zrobili lub czegoś zaniechali, potrafił powiedzieć to w ten sposób, że ani przez myśl im nie przyszło widzieć w tym jakieś obrzydłe rozkazywanie łub zakazywanie, którym tak często posługują się dorośli. Kiedy na przykład Rikitan potrzebował piły, nigdy nie powiedział: „Pędziwiatr przynieś mi zaraz piłę", ale zwracał się doń ze słowami: „Pędziwiatr, nie chciałbyś przynieść mi przypadkiem piły?" Podobnie nigdy nie mówił: „Wszyscy będziecie dzisiaj piłować drzewo na zapas!", ale — „Myślę, że moglibyśmy dziś przygotować jakieś drzewo na zapas". Mimo to nie zdarzyło się nigdy, żeby chłopcy nie zastosowali się do życzenia Rikitana — aż dopiero teraz Pirat i Grizzly «dali się nad niebezpieczne moczary, mimo że Rikitan wyraźnie nie życzył sobie, żeby któryś z chłopców tam chodził. Wszyscy byli ciekawi, jak się to skończy. Wszystkie ważniejsze sprawy załatwiane były zawsze rano po podniesieniu sztandaru; również historia z moczarami została załatwiona zaraz następnego ranka. Rikitan się nie rozgniewał. Rzekł tylko z wyrzutem do Grizzlego i Pirata: — Dlaczego poszliście nad moczary, kiedy mówiłem wam, żebyście tam nie chodzili? — To było tak — zaczął z zakłopotaniem Grizzly przerywając swą obronę częstym pokaszliwamem. — Chcieliśmy obaj z Piratem mieć w talizmanie coś jeszcze lepszego niż Trusia. Gdy nie znaleźliśmy nic takiego w naszej okolicy, poszliśmy dalej w głąb lasu. Rozmawialiśmy, rozglądaliśmy się na wszystkie strony i nie zauważyliśmy nawet, że odesz-Mśmy już daleko od Słonecznej Zatoki. Naraz ziemia zaczęła się pod nami zapadać. Przekonaliśmy się, że jesteśmy nad moczarami, tyle tylko, że po przeciwnej stronie niż za pierwszym razem. Naprawdę nie chcieliśmy 130 tam chodzić. Dostaliśmy się tam, sami nie wiedząc jak. Byliśmy nad samym brzegiem. Aż tu naraz Pirat zauważył spróchniałe drzewo, które świeci w nocy i które nam wtedy pokazywałeś po drugiej stronie moczarów. Leżało tuż obok na odległość ręki, więc nabraliśmy sobie parę kawałków do chusteczek na talizmany. Dopiero w drodze powrotnej przyszło nam na myśl, że nie wolno nam było tam chodzić i że zrobiliśmy coś niewłaściwego. Powiedzieliśmy sobie, że świecące drzewo, które mogło by nas zdradzić, schowamy i w ten sposób nikt się nie dowie, że byliśmy nad zakazanymi moczarami. Teraz dopiero widzę, że postąpiliśmy niewłaściwie i że powinniśmy byli powiedzieć ci o tym zaraz. Ale nie przyszło nam to na myśl. Proszę cię, żebyś się na nas nie gniewał. Nie zrobiliśmy tego umyślnie. Rikitan początkowo był zachmurzony, potem zaczął się uśmiechać, a wreszcie roześmiał się i rzekł: — No, dobrze! Najważniejsze, że się nic nie stało, ale na przyszłość uważajcie z tymi wyprawami do lasu! Zdaje się, że was te moczary ciągną... 43. Przez cały dzień samotny w lesie — Ja już chyba zwariuję — wściekał się gaduła Okruszek, gdy po raz dziesiąty usiłował zdobyć „milczącego boberka" i zawsze na koniec przemówił. — Aleś ty niecierpliwy — śmiał się Rikitan. — A co będzie, gdy przyjdzie kolej na boberka cierpliwości, to dopiero nie wytrzymasz ... — Możesz go już nam zdradzić? — dopytywał się chciwie Ludek. — Pamiętacie jeszcze — przypomniał Rikitan — jak Roy potrafił całymi godzinami czatować na zwierzynę na jednym •9 ?31 miejscu w zupełnej samotności? Była to naprawdę wielka cierpliwość i wytrwałość, ponieważ młody zdrowy chłopak nie wytrzyma długo bez ruchu. Ale Roy umiał się na to zdobyć, a wy na pewno również się o to pokusicie. Zwrócił się do Ludka: — Znajdź sobie w lesie jakieś miejsce, z dala od Słonecznej Zatoki i zostań tam zupełnie sam od wschodu do zachodu słońca. Nikt nie może cię tam zauważyć. Przekonasz się, jaka samotność potrafi być przygnębiająca. Zaraz na drugi dzień Ludek tak uczynił. Zabrał z sobą książkę, ołówek, notes oraz żywność i flaszkę z wodą. Jurek z Wilkiem chcieli również udać się na łowy na tego dziwnego boberka, żeby nie pozostać w tyle. Ale mieli tego dnia służbę i nie mogli oddalić się od Słonecznej Zatoki. Ludek wrócił dopiero o zmierzchu z dziwnym żarem w oczach i wyrazem zadowolenia na twarzy. Notes miał prawie cały zapisany, ale nie chciał go nikomu pokazać. Bukiecikowi przyniósł kilka kwiatów, których chłopcy jeszcze nie widzieli. — Przedpołudnie upłynęło jeszcze szybko — uśmiechnął się Ludek. — Ale po obiedzie czułem się naprawdę jak więzień i liczyłem minuty, kiedy wolno mi będzie wrócić. Jurek z Wilkiem mogli tego boberka złowić dopiero nazajutrz, każdy naturalnie na innym końcu Słonecznej Zatoki. Był różowy i w kolejności dziewiąty. Zrób tak jak Ludek! Od wschodu słońca aż do zupełnego zmroku pozostań w lesie w zupełnej samotności. Jeśli będzie to niemożliwe, spędź dzień w samotności w domu od godziny ósmej do dwudziestej. Nie wolno ci się jednak porozumiewać z domownikami w sąsiednim pokoju ani też na odwrót nikt nie śmie do ciebie przemówić. Nie wolno ci również wyglądać przez okno i obserwować ludzi na ulicy. A jedzenie weż z sobą. 132 44. Zielone Straszydło Historia ze świecącym drzewem skończyła się więc dobrze. Pirata i Grizzlego nie spotkały już ze strony Rikitana żadne wymówki, ani też nie stracili jego przyjaźni za to, że nie byli posłuszni jego życzeniom. Za to inni chłopcy pokpiwali z nich sobie do syta, że Rikitan dostał się do ich namiotu pomimo wszystkich urządzeń sygnalizacyjnych, a oni się nawet nie zbudzili. — Gdyby tak w nocy przyszła nagle powódź — prorokował Pędziwiatr — potopicie się w namiocie jak myszy i nawet nie będziecie o tym wiedzieć. — Ja na waszym miejscu — pokpiwał sobie Niuchacz — bałbym się, że mnie w nocy ktoś okradnie... — Spróbujcie dostać się do mojego namiotu — śmiał się Rikitan. — Przyłapię was zaraz — i to bez żadnej menażki, która by mnie swym brzękiem przebudziła. I rzeczywiście! Chłopcy umawiali się kilkakrotnie, że wybiorą się do Rikitana na zbójecką wyprawę, ale czujny Rikitan za każdym razem witał ich ze śmiechem i poświecił na nich latarką i kazał iść spać. W żaden sposób nie można było się do niego dostać, a przy tym go nie obudzić. Trudno wprost było uwierzyć, jak lekki miał sen. Chłopcy myśleli nieraz, że nie śpi w ogóle. Za to gdy wybrano się na podobną wyprawę do namiotów chłopców, żaden ze śpiochów nigdy się nie zbudził. Gdyby Chłopcy znad Rzeki Bobrów wiedzieli co ich czeka! Nie powinni byli żartować z tymi nocnymi wyprawami ... Stało się to w jakieś czternaście dni potem, gdy Rikitan znalazł u Pirata i Grizzlego świecące drzewo. Wiatr gwizdał po Słonecznej Zatoce i dął w płótno namiotów. A owej nocy pełnej grozy dziwne rzeczy działy się w obozie! W namiocie Rikitana coś zaszeleściło. 133 ¦¦ ¦¦ Zaszeleściło raz i drugi, jak gdyby ktoś z największą ostrożnością zawijał coś w papier. Błysnęło słabe światełko, jak gdyby ktoś zapalił zapałkę. Odezwało się lekkie uderzenie. I znowu szelest. Potem znów zapadła cisza. Tylko wiatr dalej zawodził swe pieśni w nieskończonej dali. Aż dopiero rano! Rikitan, zawsze tak wesoły i rozmowny, wyszedł z namiotu zamyślony, na pytania chłopców odpowiadał jak we śnie i widać było po nim, że musiało się mu coś przytrafić, albo że jest w złym humorze. Nie był to ten sam Rikitan, jakiego chłopcy znali do tej pory, zadowolony i uśmiechnięty! Gdy podniesiono sztandar, rzekł Rikitan do chłopców: — Stała się dziwna rzecz. Na pewno wyda wam się to niezrozumiałe. Trudno w to uwierzyć, a jednak to prawda. Nie żartuję — ktoś z was był dziś w nocy w moim namiocie! Rozległy się okrzyki zdziwienia. Rikitan ciągnął dalej: — Musiał być bardzo ostrożny, jeśli się nie zbudziłem. Ale mało tego: ten ktoś zażartował sobie jeszcze i udawał straszydło. Na stoliku w namiocie znalazłem dziś rano list na czterech rogach opalony. Pisany był na moim zielonym papierze, którego mam pod dostatkiem i przybity do stolika tym oto nożem. Pokazał chłopcom opaloną zieloną kartkę papieru i ogromny nóż myśliwski. Następnie odczytał list: „Rikitan, wypożyczyłem sobie od ciebie dziewiętnaście twoich zielonych papierów, chwaliłeś się, że nikt się do ciebie w nocy nie dostanie. Udowodniłem ci, że tak nie jest. Jeżeli jesteś dość silny i nie boisz się, spróbuj mnie wyśledzić! Zielone Straszydło" — Hu — to brzmi groźnie — uśmiechnął się z przymusem Okruszek. 134 — Tego noża można się naprawdę przestraszyć — wstrząsnął się Wilek. — U nikogo z nas go nie widziałem. — Krótko mówiąc Zielonym Straszydłem jest jeden z nas — rzekł w końcu Niuchacz. — Chce nas wszystkich przestraszyć, a sam będzie się śmiał w kułak, że udało mu się napędzić nam strachu. Pędziwiatr, a może to przypadkiem ty? — A jak wygląda pismo? — spytał Tropiciel. — Jest dość nie wyrobione z błędami ortograficznymi — powiedział Rikitan. Podał chłopcom list z rąk do rąk i pilnie ich obserwował czy z wyrazu twarzy nie pozna wśród nich autora. — To dziwne — kręcił głową Tropiciel — nikt z nas nie ma takiego pisma ... Rikitan dodał jeszcze: — Mógłbym się was spytać jednego po drugim, czy pisał ten list czy nie, ale w ten sposób wszystko bym zepsuł. Muszę wpaść na to sam, nie chcę żadnych wymuszonych zeznań. Muszę wam jednak powiedzieć, że ten który to zrobił, zdobył mój szacunek. Udało mu się bowiem to, co nie udało się jeszcze nikomu z was; dostał się w nocy do mego namiotu, grasował tam jak mysz w spiżarni, a ja się nawet nie zbudziłem! 45. Ciężkie podejrzenie Gdy chłopcy rozeszli się następnie do swych zajęć, podszedł do Rikitana Niuchacz, rozglądnął się ostrożnie czy nikt go nie słyszy i szepnął mu do ucha: — Nie chciałem nic mówić, gdy byliśmy wszyscy razem, ale to pismo, Rikitan, podobne jest do pisma Pędziwiatra. Musimy na niego uważać! Wilek przybiegł przed południem i rzekł: — Widziałem teraz Bukiecika i Niuchacza, jak szli do swego namiotu. 135 W drzwiczkach Bukiecik czegoś się zatrzymał a Niuchacz syknął: „No idź — idź — ty Straszydło Zielone . .." Tego dnia miał służbę Ludek. Gdy zbiegł nad rzekę, żeby opłukać ziemniaki, stali tam Grizzly i Pędziwiatr pogrążeni w cichej rozmowie. Zobaczywszy Ludka odskoczyli od siebie udając, że w ogóle ze sobą nie mówili. Pod ich nieobecność chłopcy przeszukali im namiot, ale nie znaleźli tam ani zielonych papierów, ani innych śladów. Na każdym już prawie ciążyło podejrzenie, że to właśnie on jest Zielonym Straszydłem, ale jeden dowód przeczył drugiemu. Co chwila spotykali się chłopcy z czymś nowym, zagadkowym, czego nie mogli zrozumieć. Ci, którzy trąbili o innych, że są podejrzani, sami za chwilę stawali się podejrzanymi. Jeden nie wierzył drugiemu. Nawet Wilek rzekł do Jerzyka: — Daj mi słowo honora», że nie jesteś Zielonym Straszydłem. Ale jeszcze tego samego dnia w Słonecznej Zatoce anowu zawrzało. Mirek wbiegł między namioty i krzyczał: — Patrzcie, patrzcie — Zielone Straszydło do nas pisze? I rzeczywiście! Trzymał w reku zielony, opalony papier i czytał: „Wilek z Jurkiem umawiali się w namiocie, że nasypią sobie do talizmanów popiół z ¦ ogniska obozowego, żeby mieli pamiątkę ze Słonecznej Zatoki. Byłem u nich, clenie widzieli mnie. Mogę się zrobić niewidzialnym. Zielone Straszydło" — Tak — rzeczywiście mówiliśmy o tym i chcieliśmy, żeby to izostało między nami — zawołał Jurek — ale byliśmy przecież sami i mówiliśmy szeptem. — Musielibyśmy przecież widzieć, gdyby był tam ktoś trzeci — dodał Wilek. — Pod łóżkiem nikt się nie zmieści» a na łóżku siedziałem tylko jaz Jerzykiem. — Znalazłem ten list za waszym namiotem gdy przypadkiem przechodziłem obok — powiedział Mirek. 136 — To jakiś dziwny przypadek — rzekł uszczypliwie Niu-chacz. — Straszyć to małe dzieci — rzucił z uśmiechem Rikitan. — Jest tu wśród nas jakiś spryciarz i próbuje szczęścia. No, my już mu przytniemy palce . . . — A wtedy źle z nim będzie — krzyknął groźnie Okruszek. W tej tajemniczej sieci rozumowań, podejrzeń i śladów, chłopcy chwytali się każdej, najdrobniejszej nawet przygody, widząc w niej nadzieję wyśledzenia Zielonego Straszydła. Nawet znalezienie przez Mirka drugiego listu Zielonego Straszydła tłumaczyli już sobie tak, że to może on sam jest Zielonym Straszydłem, że sam list podrzucił, by został przez kogoś znaleziony, a nie mogąc się tego doczekać, pokazał go następnie chłopcom, udając że go znalazł. A podejrzenie przeciwko Mirkowi wzrosło jeszcze bardziej wieczorem. Zaczęło się ściemniać, gdy od strony lasu rozległ się krzyk Okruszka: — Prędzej — chodźcie tutaj! Zdaje się, że było tu przed chwilą Zielone Straszydło i pisało widocznie dalszy list. Poczułem zapach spalonego papieru. A ono się w takich opalonych papierach lubuje. Chłopcy przybiegli, ale w powietrzu nie było już żadnego zapachu. Tylko Rikitan zauważył: — Jeśli był tu ogień, musi tu być gdzieś również zapałka. Chłopcy rozglądali się na wszystkie strony, gdy nagle Pędziwiatr podskoczył, schylił się i podniósł z trawy zapałkę. Była pokolorowana różnobarwnymi ołówkami. A wiadomo było, że całe pudełko zapałek pokolorował sobie w ten sposób z nudów Mirek, gdy łowił „boberka samotności". Za chwilę znalazł się również opalony papier, ale nie zapisany. Zielone Straszydło, zanim zabrało się do pisania, zostało widocznie spłoszone. Daremnie się Mirek zaklinał, że jest niewinny, że zapałkę, 137 która się tu znalazła, musiał mu jakiś dowcipniś wziąć z jego namiotu; nikt mu nie wierzył. — Złapaliśmy cię, Zielone Straszydło! — hałasował Okruszek. — Będziesz wisieć za swoje czyny. — Przy wiążemy go do pala męczarni! — krzyknął Bukiecik i oto chłopcy ciągnęli już opierającego się Mirka do najbliższego drzewa. Na nic się mu nie zdała jego wielka siła i zręczność. Przy energicznej pomocy Rikitana przywiązano go silnie do drzewa, posmarowano mu twarz i ręce sadzą i pozostawiono tak przez kwadrans, dla przykładu, żeby mu się odechciało raz na zawsze robić z siebie Zielone Straszydło. A jednak Mirek był niewinny! Pokolorowana zapałka, będąca w oczach chłopców przekonywującym dowodem jego winy, była tylko podstępem Zielonego Straszydła, które chciało rzucić podejrzenie na niewinnego i ściągnąć na niego uwagę chłopców, żeby samo mogło tym swobodniej przeprowadzać swe intrygi, zmierzające do nieznanego celu. 46. Totem Chłopców znad Rzeki Bobrów Zielone Straszydło zostało więc na pozór schwytane w osobie Mirka, a chłopcy zajęli się ponownie łowieniem boberków. „Zardzewiałe gwoździe" przestały świecić pustką, a chłopcy interesowali się żywo, kto z nich będzie Royem. Jak do tej pory najwięcej boberków miał Ludek. Zaraz za nim stał Pędziwiatr, a trzecie miejsce zajmowali Jerzyk z Wilkiem i Mirkiem. Lewe rękawy koszul zaczęły barwić się różnokolorowymi guzikami. Im więcej boberków przybywało, tym zażarciej o nie chłopcy walczyli. Szło już teraz na całego. O boberkach mó- 138 wiło się od raną do wieczora i jeszcze się o nich chłopcom śniło po nocach. Niektórzy z chłopców milczeli i nosili przy sobie tylko ołówek i papier. Byli to ci, którzy łowili właśnie „milczącego boberka". Inni krążyli wokół obozu, szukając pięćdziesięciu kwiatów i drzew na boberka „przyrodnika". Trusia i Grizzly mieli na rękawie wolne miejsce na drugiego boberka i ćwiczyli się pilnie w celowaniu kamieniami w nakreślony na ziemi metr kwadratowy. , O Zielonym Straszydle, za które Mirek niewinnie pokutował, powoli zapomniano. A tego właśnie tajemnicza, straszliwa mara potrzebowała, ażeby bezpiecznie i niespostrzezenie przygotować się do jeszcze większych czynów niż dotychczas. Dziesiąty boberek był fioletowy. Wymagał od chłopców, żeby byli tak pomysłowi i zręczni jak Roy. Każdy z chłopców musiał sporządzić jakiś przedmiot, na którym by udowodnił swoją zręczność. Wilek zbudował z małych, zlepionych żywicą gałązek model obozowiska wraz z namiotami, masztem i kuchnią pod lasem. Zużył na to również resztkę ręcznika Tropiciela, pociętego już przedtem na talizmany. Z pozostałych resztek porobił teraz Wilek miniaturowe płótna namiotów. Jerzyk sporządził z grubych i cieńszych, regularnych, odpowiednio ociosanych pni fotel dla Rikitana na którym mógłby zasiadać jako wódz przy obozowym ognisku. Jerzyk pracował nad nim przez pięć dni bez przerwy. Wszystkie te prace pozwoliły chłopcom podnieść ilość złowionych boberków i dorównać Pędziwiatrowi, który miał dotychczas o jednego boberka więcej. Ludek przy pomocy Okruszka, Grizzlego, Pirata, Wilka i Jurka przetransportował do swego namiotu powalone drzewo. Korona drzewa została odrąbana, a Ludek zaczął rzeźbić z niego totem indiański. Na pniu wyciął trzynaście karbów, tylu bowiem członków liczyło stowarzyszenie Chłopców znad Rzeki Bobrów, a powyżej wyrzeźbił świecące słońce. Z osobnego kawałka drzewa 139 wyrzeźbił bobra, ponieważ to zwierzę odgrywało w ich przygodach główną rolę i umocował go na wierzchołku słupa. Następnie odpiłował ze spodu pnia dużą tarczę i umocował ją w górze za bobrem, wywołując w ten sposób wrażenie, że zwierzę znajduje się na tle księżyca. Miało to przypominać Pieśń Księżycowej Nocy, którą Rikitan śpiewał chłopcom raz na trzydzieści dni, gdy nadchodziła pełnia. — W totemie zaklęty jest duch naszego stowarzyszenia — rzekł Rikitan do chłopców, gdy Ludek przekazał mu uroczyście totem. — Jest on źródłem natchnienia i mądrości w naszych poczynaniach. Spogląda na nas i obserwuje nas. Jest niemym świadkiem naszych trosk i radości, pracy i sukcesów. Będziemy go czcić i szanować. Kto by mu ubliżył i obraził go, ubliży i obrazi również nas. Totem został następnie wkopany uroczyście w ziemię, w miejscu gdzie zapalono ognisko za fotelem Rikitana. Tropiciel chcąc zdobyć fioletowego boberka, zabrał się do sporządzania indiańskiego stroju, z pofarbowanych, wypranych worków, na których szwach naszywał frędzle i czerwone suszone jagody. Diadem zrobił z najdłuższych wronich piór, jakie znalazł w lesie. Był to interesujący boberek. Dziesiąty fioletowy boberek wymaga od ciebie co następuje: Wytnij trzynaście krążków o średnicy 1 centymetra (najlepiej z drzewa), wypal w nich drutem cztery dziurki, podobnie jak w guziku, żeby krążki dały się przyszyć na rękaw. Następnie pokoloruj je podług barwy boberków i polakieruj przeźroczystym lakierem, żeby barwa zachowała swą trwałość. Co z nimi następnie zrobić, będzież już wiedział. Oprócz tego musisz jednak wyrobić jeszcze jakiś przedmiot, na przykład skrzynkę na kwiaty, lub jakąś pomysłową pułapkę na myszy, albo też stołeczek lub model samolotu (byle nie wycięte z papieru), wózek lub inny podobny przedmiot. Przedmioty, które zrobiłeś przed przeczytaniem tej książki, nie liczą się. 140 47. Zmierz swoją silę Pewnego ranka Rikitan obserwując przy kąpieli lśniące muskuły chłopców rzekł: — Zdaje mi się, że ciała wasze mogłyby dorównać niemal ciału Roya. Roy był pięknie zbudowanym chłopcem. I wy jesteście teraz tacy sami. Ale Roy posiadał także nie lada siłę. Czas przekonać się czy i wy posiadacie taką samą. — Zanosi się na jedenastego boberka — śmiał się Grizzly. — Tak — zgodził się Rikitan. — Będzie to jedenasty, jasnoniebieski boberek — a ten kto zechce go złowić, będzie musiał mieć siłę godną Roya. Zaprowadził chłopców na skraj lasu do grubego drzewa, którego jedna z gałęzi rosła prawie poziomo. — Macie tu jedenastego boberka — śmiał się Rikitan. — Chwyćcie się gałęzi i podciągnijcie na rękach tak wysoko, żeby dotknąć piersiami trzymanej w ręku gałęzi. Wciągnijcie się w ten sposób pięć razy nie odpoczywając i nie spadając na ziemię. Chłopcy naturalnie zabrali się natychmiast do tego nowego boberka, tak zdawałoby się prostego, a jednak tak trudnego. Niejeden z chłopców podciągnął się na wysokość gałęjzi zaledwie raz i to zdawało mu się, że pękną mu przy tym ręce. Chłopcy ćwiczyli na pierwszym lepszym drzewie, ale Rikitan wkrótce musiał trening skrócić, żeby łowcy bober-ków nie przetrenowali się. Chłopcy byli rozczarowani słabymi wynikami, ale Rikitan ich pocieszał: — Ćwiczcie boberka tylko dwa razy dziennie, żeby się nie przemęczyć. Piłujcie za to drzewo, wspinajcie się na pnie drzew, ćwiczcie energiczniej w czasie gimnastyki porannej, a zobaczycie, że ręce wasze staną się wkrótce mocniejsze. I miał rację. Zwłaszcza bezpośrednie ćwiczenie samego boberka dawało rezultaty, a jasnoniebieski guzik wkrótce zdobił rękawy większości chłopców. 142 48. Co jest dumą każdego chłopca Chłopcy byli już opaleni jak Indianie, rośli jak dęby i silni. Zahartowani pracą i ćwiczeniami na świeżym powietrzu nie mieli na sobie zbytecznego tłuszczu. Mięśnie ich wyrobiły się, a ich brązowe ciała były jak ze stali. Wyrwę za Słoneczną Zatoką, która z początku była dla nich uciążliwą przeszkodą, przeskakiwali teraz jednym susem lekko i zwinnie jak koty. Rikitan nauczył chłopców przepisowo biegać. Chłopcy biegali jak łanie. Ich szybkie nogi były muskularne, ale smukłe i równe. A siła, zwinność i dobrze zbudowane ciało jest przecież dumą wszystkich dzielnych i zdrowych chłopców na całym świecie. Jak to brzydko, gdy chłopiec jest opasły i niezgrabny jak mały niedźwiadek. Każdy szybszy ruch sprawia mu trudności a grubasek wzdycha, gdy przyjdzie mu się schylić. Tylko Grizzlemu ciągle się zdawało, że przybywa na wadze i że robi się z niego niezgrabny grubas. Żeby mieć stałą kontrolę czy obawy jego są uzasadnione, zrobił sobie na skraju lasu wagę na wystającej gałęzi dębu. Pośrodku niej wyżłobił wąski rowek i włożył do niego inną prostą gałąź, którą odciął w lesie z przewróconego dębu. Również w tej drugiej gałęzi wyżłobił pośrodku mały rowek i wpuścił ją na poprzek do rowka pierwszej gałęzi; mogła się w ten sposób kołysać z jednej strony na drugą bez obawy że wypadnie, ponieważ rowki zachodziły wzajemnie na siebie i nie pozwalały jej się wyśliznąć. Po obu końcach kołyszącej się wolno gałęzi przywiązał Grizzly jednakowe grube wieka ze skrzyń z zapasami, a to w ten sposób, że sznury wybiegające z każdej strony wieka zbiegały się u góry na jednym z końców gałęzi. 144 ? ^ J/C ( Chłopcy znad Rzeki Bobrów — 10 Waga była gotowa. Z ciężarkami nie było kłopotu, ponieważ zastąpiły je różne puszki półkilowych, kilowych i dwu-kilowych konserw. Ta dowcipna waga nie tylko pozwoliła Grizzlemu kontrolować, czy istotnie przybywa na wadze, ale umożliwiła mu zarazem zdobycie dziesiątego boberka, ponieważ Rikitan uznał jego wynalazek za bardzo pomysłowy. 49. Zielone Straszydło odzywa się znowu Mogło się zdawać, że Zielone Straszydło utopiło się już w moczarach, albo że go wzięli diabli. A jednak ku ogólnemu zdumieniu rozpoczęło znowu swoje dziwne intrygi, a to przy dwunastym boberku. Kiedy już większość chłopców znalazła się w posiadaniu boberka, wymagającego jednodniowej samotności, rzekł Rikitan do chłopców: — W ten sposób udowodniliście, że macie taką samą cierpliwość jak Roy. Ale czy potraficie również głodować dzień i noc? Był to dwunasty boberek, jasnobrązowy. Warto się było nad tym zastanowić! — Nie wolno wam w tym czasie wziąć do ust nic oprócz wody — dodał jeszcze Rikitan. Rikitan powiedział to w czasie popołudniowego odpoczynku, a nim zapadł zmrok kilku chłopców było już zdecydowanych poddać się głodowym męczarniom. Zbyteczne byłoby dodawać, że nie brakło wśród nich Wilka, Ludka i Jurka. Wieczorem dostali jeszcze normalną kolację. Po kolacji Rikitan spojrzał na zegarek i oświadczył: — Następny kęs wolno wam wziąć do ust dopiero jutro dokładnie o tej samej porze. 146 Łowcy głodującego boberka spędzili noc spokojnie, ponieważ byli jeszcze syci, podobnie jak inni chłopcy. Rano jednak, gdy z kuchni rozchodził się zapach śniadania, a inni chłopcy wychodzili z pełnymi menażkami — zaczęły się męczarnie. Głodujący chłopcy zaciskali paski na spodniach i na widok jedzenia odwracali głowy. • Po południu zepsuł sobie łowy Pirat. Zobaczył na krzaku ogromne, dojrzałe maliny. Zanim uświadomił sobie co robi, miał już dwie w żołądku. Dopiero przy zerwaniu trzeciej, jakby grom w niego uderzył. Cały trud poszedł na marne i musiał zaczynać na nowo. W dole na maszcie wisiał zawsze przez cały dzień budzik. Głodujący chłopcy zerkali na niego teraz od czasu do czasu, jak długo jeszcze przyjdzie im znosić męki głodu. I tu właśnie coś się przytrafiło! Pierwszym, który się zorientował, był Wilek. Podszedł popatrzeć na zegar. Ale szkiełko zegara zalepione było dobrze znanym zielonym papierem z opalonymi brzegami, a budzik cofnięty o kilka godzin. Chłopcy wraz z Rikitanem zbiegli się na miejsce nowego złośliwego figla Zielonego Straszydła. — Mniej więcej przed godziną patrzyłem na budzik, jeszcze na nim papieru nie było! — zauważył Tropiciel. Ale Wilkowi przyszło do głowy coś innego: — Jak będziemy wiedzieli, która jest godzina i kiedy już będziemy mogli jeść? — zawołał. A Ludek dodał rozgoryczony: — W takim razie możemy jutro głodować na nowo, jeśli teraz nie wiemy kiedy przestać. Mirek dotknięty do żywego bronił się przed wymówkami chłopców, że im chciał zepsuć boberka, którego sam nie łowił. Nikt mu naturalnie nie wierzył, mimo że go nikt przy maszcie nie widział. Na szczęście zegarek Rikitana szedł dokładnie podług budzika, co ocaliło głodujących chłopców przed niedokładnym spełnieniem zadania. Ach — dlaczego byli tak mało spostrzegawczy... •10 147 50. Sprzeczka w Słonecznej Zatoce Mimo że Mirek po odbyciu kary stale się zarzekał, że jest niewinny i że nie ma z Zielonym Straszydłem nic wspólnego, chłopcy mu nie wierzyli i dokuczali przy każdej okazji, aż wreszcie Mirek przestał się śmiać a dowcipy i wymówki chłopców zaczęły go martwić. Wreszcie udało mu się zrzucić z siebie podejrzenie, ale w taki sposób, że było to dlań jeszcze bardziej przykre niż drwinki chłopców. Nastała pora cichych księżycowych nocy. W tym czasie cała kraina błyszczała w nocy jak polana srebrem, a obóz wyglądał jak uśpiona wioska z bajki. Obok głębokich czarnych cieni na skraju lasu, srebrzyły się polanki i brzegi rzeki, oświetlone czarownym światłem księżyca, a rzeka świeciła jak srebrny pas. I właśnie podczas jednego z owych trzech dni pełni zdarzyło się w Słonecznej Zatoce coś, co nigdy jeszcze nie przytrafiło się Chłopcom znad Rzeki Bobrów. Chłopcy znowu dokuczali Mirkowi Zielonym Straszydłem, a dowcipy ich były nawet ostrzejsze niż zazwyczaj. Nawet Ludek mu powiedział: — Myślę, że powinieneś dać już sobie spokój z tym Zielonym Straszydłem. Już raz zostałeś przyłapany i powinno ci to wystarczyć. Mirek się nastroszył. W ostatnich dniach nie był w swoim zwyczajnym humorze, kiedy to nic sobie z niczego nie robił. Przyczyną tego były ustawiczne kpiny i wymówki chłopców, że to on był i jest Zielonym Straszydłem. — Jeszcze ty z tym zaczynaj! — krzyknął gniewnie na Ludka. — Radzę ci tylko dla twego dobra — rzekł spokojnie Ludek. — Pilnuj swego i zostaw mnie w spokoju! — Mogę przecież mówić co mi się podoba i interesować się czym mi się podoba — zauważył Ludek. 148 — A ja ci mówię, że nie możesz! — wyrzucił z siebie Mirek ze złością. — Nie będziesz mnie uczył, co mi wolno a czego nie wolno. — Mów sobie, co ci się podoba i interesuj się czym ci się podoba, ale wypraszam sobie, żebyś się do mnie przyczepiał! I tak oto stało naprzeciw siebie dwóch chłopców, każdy z nich na swój sposób piękny, rozgniewani na siebie pierwszy raz od czasu, gdy się poznali. Obaj byli zaskoczeni, jak mogło do tego dojść, ale żaden z nich nie był skłonny ustąpić. Zawrzała w nich gorąca, chłopięca krew. Ludek pobladł, a w oczach jego widać było wyrzut. Mirek stał naprzeciw niego zarumieniony, z otwartymi na poły ustami i rozburzonymi włosami. — Moglibyście już dać spokój — szepnął z niesmakiem Wilek. — To nie przystoi Chłopcom znad Rzeki Bobrów — zauważył Jurek a inni byli tego samego zdania. — A gdyby was tak zobaczył Rikitan? — powiedział Trusia. Ludek opamiętał się w jednej chwili i starał się wszystko załagodzić. Mimo że nie było mu do śmiechu, usiłował się pojednawczo uśmiechnąć. Ale rozdrażniony Mirek przyjął to jako nową drwinkę. Gniew odebrał mu rozum. Nie zapanował nad sobą i uderzył Ludka dwukrotnie w twarz. Ludek poczerwieniał. Oczy zalały mu się łzami z żalu i ze wstydu. Patrzył przez chwilę nieprzytomnie na Mirka, zacisnął pięści i zdawało się, że się na niego rzuci. Ale potem odwrócił się i odszedł zwolna w kierunku rzeki. Po tym sporze, kiedy to wymówki potrafiły rozdrażnić Mirka tak, że 'zapomniał, iż jest Chłopcem znad Rzeki Bobrów, 149 reszcie chłopców zaświtała myśl, że gdyby Mirek był naprawdę Zielonym Straszydłem, nie potrafiłby się na nich za ich docinki i dowcipy tak rozgniewać i musiałby cierpliwie wypić, co sam sobie nawarzył. Zaczęli mimo wszystko wierzyć, że ich podejrzenia były niesłuszne. A prawdziwe Zielone Straszydło widząc, że Mirek, na którego rzuciło podejrzenie, oczyścił się z zarzutów i że chłopcy zaczynają się nim na dobre interesować, zastawiło nowe sidła, żeby złapać w nie innego chłopaka i sprowadzić chłopców oraz Rikitana z właściwego tropu. I wymyśliło podstęp tak przebiegły, na jaki tylko ono mogło się zdobyć . . . 51. Najtrudniejszy boberek Owego dnia w Słonecznej Zatoce panowała cisza. Nikt nie przemówił słowa. Rikitan dowiedział się wkrótce, co zaszło pomiędzy Mirkiem a Ludkiem. Nie mówił nic, ale był tak smutny, jakim go jeszcze chłopcy nie widzieli. Mirek nie śmiał Ludkowi spojrzeć w oczy. Gdy miał go spotkać, wolał się raczej odwrócić a po południu zniknął ze Słonecznej Zatoki w ogóle i wrócił dopiero pod wieczór. Wieczorem miało być ognisko, ale chłopcy myśleli, że wobec takiego nastroju zostanie może przez Rikitana odwołane. Wszyscy tego żałowali, przy ognisku było przecież zawsze tak wesoło i pięknie. Była to ich największa przyjemność. Jakaż więc zapanowała radość, gdy nawet do późnych godzin popołudniowych Rikitan ogniska nie odwołał. Ba, nawet wówczas, gdy chłopcy zaczęli znosić drzewo i czynić ostateczne przygotowania, nie rzekł ani słowa. Widać było, że Rikitan nie zamierza ogniska odwołać. 150 A gdy wieczorem ogień rzeczywiście zapłonął i rzucił na chłopców żółte i czerwone blaski, Rikitan przemówił do chłopców: — Już nigdy więcej nie może zdarzyć się między wami to, co zaszło pomiędzy Ludkiem a Mirkiem. Głos jego brzmiał szczerze i otwarcie. — Wiem, że młodzi i zdrowi chłopcy, pełni życia i siły, «ie potrafią żyć z sobą tak, żeby od czasu do czasu nie zaszło między nimi jakieś nieporozumienie. Nawet dorosłym ludziom się to zdarza. Ale musicie umieć tak się opanować, żeby nieporozumienia uregulować zawsze po przyjacielsku. Tylko słabeusze załatwiają swoje spory bójką. Nie chcecie przecież stać się znowu tymi zwyczajnymi chłopcami z ulicy, którzy nie potrafią nic innego, jak tylko wymyślać i rozbijać się . . . — Nie mogłem się opanować — rzekł Mirek ze skruchą. — Nie wiedziałem już nawet co mówię i robię . . . Przeszedł na drugą stronę ogniska, stanął przed Ludkiem i rzekł wobec wszystkich: — Nie gniewaj się na mnie, Ludek, żałuję tego co zrobiłem. Chciałbym, żebyś o wszystkim zapomniał. Ludek wstał, uśmiechnął się do Mirka, spojrzał mu w oczy swoim zwykłym, zdecydowanym spojrzeniem i podał mu rękę. Pozostali chłopcy zaczęli wesoło klaskać i od tego wieczoru polubili Mirka i Ludka jeszcze bardziej, gdy poznali dżentelmeństwo zapominającego urazy Ludka i szczerość Mirka, który potrafił nie oszczędzać nawet siebie. Tylko Rikitan nie uważał jeszcze sprawy za załatwioną. — Podziwiam cię, Ludek — rzekł, a Ludek znów szybka się podniósł, gdy Rikitan zwrócił się do niego. Stał wyprostowany, nieruchomy, patrzył na Rikitana, a oczy wszystkich chłopców patrzyły na niego. O — jaki był w tej chwili szlachetny i piękny! ----Podziwiam cię — ciągnął dalej Rikitan. — Na tysiąc chłopców może tylko jeden zachowałby się tak pięknie i szlachetnie jak ty. 151 Jesteś równie szlachetny jak Roy. Wiem, że słowa moje nie wbiją cię w dumę. Szlachetność jest najpiękniejszą rzeczą, w jakiej możesz Roya naśladować. — Myślę, że w ten sposób zachowałby się każdy z nas — rzekł cicho Ludek. — Do tej pory wszystko, w czym dorównaliśmy Royowi — ciągnął dalej Rikitan — nagradzaliśmy jednym boberkiem. Trzynasty boberek będzie najtrudniejszy, ale też zarazem najpiękniejszy! Dorównać Royowi swym szlachetnym, rycerskim postępowaniem. Ty, Ludek, tego trzynastego boberka zdobyłeś. Po tych słowach wręczył mu biały guzik i ścisnął mu rękę. Wszystkich chłopców, nie wyłączając Ludka, słowa Riki-tana wprawiły w ogromne zdziwienie. Tymczasem był to prosty i zrozumiały boberek. Wymagał od chłopców, żeby byli takimi jak Roy i Ludek. Dla każdego musiało to być jasne. Wiedzieli przecież, jaki Ludek jest.. Rycerski, grzeczny i delikatny. Ale przyszło coś jeszcze. — W dalszym ciągu udzielam boberka szlachetności również Wilkowi i Jurkowi — rzekł Rikitan. Rany boskie! Gdyby obok nich uderzył piorun, nie byliby bardziej zdumieni. Głowa zakręciła im się z radości. Zdawało im się, że ta jakiś piękny sen, z którego będą musieli się przebudzić. Byli więc równi Royowi — i co więcej: byli również według Riki-tana równi prawdziwemu, żyjącemu Royowi, jakim był dla nich Ludek, którego zawsze tak bardzo podziwiali. Obaj zarumienili się przyjemnie zawstydzeni. Ludek przyzwyczajony był już do tego, że we wszystkim odnosił nad. innymi zwycięstwo, mimo że nigdy nie pysznił się podziwem, którego chłopcy przed nim nie ukrywali. Ale Wilkowi i Jurkowi coś takiego zdarzyło się po raz; 152 pierwszy. Patrzyli na Rikitana zaczerwienieni po uszy, czując jak wpatrują się w nich oczy pozostałych dziewięciu chłopców. Z łobuzów i zwyczajnych chłopców-zabijaków stali się takimi jak Roy. Czy nie było to wspaniałe? A Rikitan ciągnął już dalej: — Obserwuję was, chłopcy, od rana do wieczora przy każdej sposobności. Mam wrażenie, że znam was lepiej niż wasi rodzice. Znam wasze słabe i złe strony i staram się was z nich wyleczyć. Uda mi się to, jeśli mi w tym pomożecie. U Wilka i Jurka już mi się to udało! Przez cały czas naszego pobytu nie mogłem wytknąć im niczego, co by nie było godne Chłopców znad Rzeki Bobrów. A Ludek był już Royern, gdy między nas przyszedł. Teraz dopiero uświadomili sobie chłopcy wszystkie swoje niewłaściwe czyny, z powodu których nie mogli dziś otrzymać trzynastego boberka. Okruszek przypomniał sobie, jak Rikitan wytknął mu tchórzostwo, gdy pewnego razu zaczął płakać, ponieważ długo nie mógł złowić boberka „przyrodnika". Pędziwiatrowi przyszło znów do głowy, jak Rikitan karcił go za to, że poszedł sobie do lasu i tam prawie godzinę odpoczywał, podczas gdy inni chłopcy pracowali nad budową namiotów. Rikitan powiedział mu wtedy, że to nie jest koleżeńskie postępowanie. Również pozostali chłopcy przypomnieli sobie coś, co nie było godne Chłopca znad Rzeki Bobrów i co musiał u nich Rikitan zauważyć. Jak to wszystko naprawić? — Jeśli do czasu naszego powrotu do domu nie popełnicie nic, co mógłbym wam wytknąć, otrzymacie również trzynastego boberka. Jest to jednak długi okres, a okazji do niewłaściwego postępowania będzie co nie miara. Uważajcie więc dobrze, żeby się wam ten trzynasty boberek długo nie wymykał. A jeśli po jego zdobyciu zmienicie później swe szlachetne 153 postępowanie, utracicie białego boberka znowu, aż do chwili, gdy się poprawicie. Ludek wobec tego nie mógł się nazywać Royem, ponieważ równocześnie z nim złowili trzynaście boberków także Wilek i Jurek. Ale było to może i lepiej, ponieważ po tak długim czasie chłopcy z trudem przyzwyczailiby się nazywać go inaczej, niż dotąd. Zresztą chłopcy i tak widzieli w nim Roya, nawet wtedy, gdy nazywali go Ludkiem. Trzynasty boberek wymaga od ciebie: „Zmień całe swe postępowanie" Nie bądź nigdy wulgarny. Nie używaj nigdy brzydkich wyrazów. Mów zawsze prawdę. Postępuj zawsze szlachetnie Bądź dobry i przychodź każdemu z pomocą. Nie ubliżaj nigdy słabszemu i broń go przed krzywdą. Wypełniaj sumiennie swoje obowiązki. Staraj się być takim jak Ludek. A po trzydziestu dniach takiego nowego, lepszego życia możesz przyszyć sobie trzynastego białego boberka. A jeśli go w ciągu tych trzydziestu dni stracisz, musisz liczyć od tego dnia na nowo, zanim znowu wolno ci go będzie przyszyć. Również po każdej następnej stracie, nawet, gdy w międzyczasie ponownie go zdobędziesz, musisz go odpruć i przestrzegać przez następnych trzydzieści dni, zanim znowu będziesz miał prawo go przyszyć. Co wieczora zastanów się czy nie straciłeś tego dnia białego boberka! 154 52. Zielone Straszydło znowu zarzuca sieci Mirek został więc całkowicie oczyszczony z podejrzenia, że jest Zielonym Straszydłem, a chłopcy starali się ze wszystkich sił wynagrodzić mu przykre chwile, spowodowane dowcipami i wymówkami. Nie znaczy to, by nie byli tym bardziej ciekawi, co z całej historii wyniknie. Nie musieli zbyt długo czekać. Rikitan miał zwyczaj wchodzić od czasu do czasu niespodzianie do któregoś z namiotów i kontrolować, czy jest czysty i posprzątany. Przeprowadzał wprawdzie kontrolę namiotów każdego ranka, ale się zdarzało, że w ciągu dnia w namiocie zmów był nieporządek, czego Rikitan nie lubił. I tego dnia zrobił również to samo; do tej niespodzianej kontroli wybrał sobie namiot Bukiecika i Niuchacza. Niuchacza nie było w tej chwili w namiocie, a Bukiecik wśliznął się do namiotu na dwie sekundy przed Rikitanem. Rikitan rozglądał się właśnie badawczo po namiocie, a Bukiecik zerknął szybko na łóżko, czy wszystko w porządku. Następnie Rikitan spojrzał na stołek z różnymi drobiazgami, a Bukiecik wyprostował się i rzucił okiem na koce czy są przepisowo wyrównane. Naraz sobą szarpnął. Wyjął coś z kąta łóżka, przyglądnął się temu, a następnie schował szybko do kieszeni koszuli. Ale Rikitan był zbyt bystry, aby tego nie zauważyć. Obrócił się błyskawicznie w stronę zmieszanego Bukiecika: — Pokaż co schowałeś! — Znalazłem to tu — teraz na łóżku... Sam nie wiem skąd się to tu wzięło — nie rozumiem... — i zmieszany wyciągnął z kieszeni kilka zielonych papierów. — Popatrz no — krzyknął zdziwiony Rikitan — papiery listowe naszego tajemniczego Zielonego Straszydła, na których do nas pisze. A dlaczego chciałeś je przede mną schować, skoro je znalazłeś? 155 Bukiecik nie umiał na to odpowiedzieć. Wydawał się zupełnie 'złamany. Rikitan uśmiechnął się do niego znacząco, po czym wyszedł z namiotu i zawołał triumfalnie do chłopców: — Właśnie zdemaskowaliśmy Zielone Straszydło — oznajmił. — Byli nim Bukiecik i Niuchacz, znalazłem w ich namiocie zielone papiery, a Bukiecik, chciał je przede mną schować. — Tak — teraz jest wszystko jasne — powiedział Wilek. — Gdyby je tam podrzucił ktoś inny, kto bawi się w Zielone Straszydło, Bukiecik na pewno bardzo by się zdziwił i zaraz by je Rikitanowi pokazał, podobnie jak wszystko, co do tej pory po Zielonym Straszydle znaleziono. — No, oczywiście — śmiał się Rikitan. — Właśnie to, że Bukiecik chciał przede mną papiery schować, wskazuje na to, że obaj z Niuchaczem są Zielonym Straszydłem i że nie chcieli dopuścić, żeby papiery u nich znaleziono, ponieważ to by ich zdradziło. Niuchacz patrzył zdumiony na Bukiecika, jakby nie rozumiał o co chodzi, a wszyscy się dziwili, że potrafi się tak doskonale maskować i udawać zaskoczonego. Bukiecik był czerwony jak rak. Połykał ślinę i wymachiwał bezradnie rękoma. — Wcale tak nie jest. Poczekajcie — zdobył się wreszcie na słowo. — Nic o niczym nie wiem. Nie jestem Zielonym Straszydłem. Przyszedłem do namiotu i znalazłem tam te papiery. Podczas gdy Rikitan patrzył na stołek, przyjrzałem się im, a widząc że są nie zapisane i nie opalone, pomyślałem sobie, że Zielonym Straszydłem jest Niuchacz i że ma tu przygotowane papiery na następne listy. Nie chciałem go zdradzić, mieszkamy przecież razem. I mimo że byłem strasznie zdziwiony, ponieważ nawet we śnie nie przyszło by mi na myśl, że Zielonym Straszydłem jest Niuchacz, schowałem szybko papifery do kieszeni, żeby ocalić go przed przyłapaniem. Rikitan jednak spostrzegł mój ruch i wytłumaczył to sobie tak, że Zielonym Straszydłem jesteśmy obaj z Niuchaczem. 156 — Ale przecież ja nic o niczym nie wiem — jęknął Niuchacz tak rozpaczliwie, że nie można było wątpić w prawdziwość jego słów. — Nie jestem Zielonym Straszydłem, a u Bukiecika również nie zauważyłem nic podejrzanego. Daję na to słowo honoru. — Ja również — chwycił się tej szczęśliwej myśli Bukiecik i to ich ocaliło, bowiem słowo honoru było dla Chłopców znad Rzeki Bobrów czymś świętym i nie zdarzyło się, żeby go ktoś złamał. — Ech, zostawcie słowo honoru w spokoju! — zawołał Rikitan, czyniąc gest niezadowolenia. — Moglibyśmy je w ten sposób dawać sobie wszyscy tak jak tu jesteśmy, za wyjątkiem tego, który jest Zielonym Straszydłem i w ten sposób byśmy go natychmiast złapali. Ale byłby to tchórzliwy sposób, a nie niebezpieczne łowy. — Jest to więc nowa intryga Zielonego Straszydła, żeby rzucić podejrzenie na niewinnego — rzekł z dziwnym uśmiechem Tropiciel i spojrzał przy tym na Ludka. — Zdaje mi się — szepnął wieczorem Wilek do Jurka, gdy obaj leżeli już w łóżku — że Tropiciel wie o Zielonym Straszydle więcej, niż my wszyscy razem, ale nic nie chce powiedzieć... A Zielone Straszydło, niezadowolone, że jego nowe, sprytnie zastawione sieci zostały tak szybko odkryte i zniszczone, przygotowywało się gdzieś potajemnie do dalszych czynów. 53. Księżycowe noce Ale jeszcze coś innego działo się na Rzece Bobrów w czasie księżycowych nocy. Tego wieczoru, gdy wąski sierp księżyca powiększył się , na tyle, że oświecał już czarownie krainę, Rikitan szepnął nieznacznie do Jurka: 157 — Nie kładźcie się z Wilkiem dziś wieczorem. Przygotujcie się do drogi, ale nic nikomu nie mówcie. Jerzyk powtórzył to zdumionemu Wilkowi, ale obaj chłopcy zastosowali się rzecz jasna do życzenia Rikitana i czekali w pogotowiu, mimo że nie mieli pojęcia dokąd ich poprowadzi. Siedzieli po ciemku w namiocie i czekali. Światełka w pozostałych namiotach gasły jedno za drugim, aż zrobiło się zupełnie ciemno. W dole przy brzegu pluskała woda. Po przeciwnej stronie kumkały żaby. Jakiś ptak krzyknął przez sen w głębi lasu. Była cicha, spokojna noc. Jakiś chrząszcz nocny przysiadł się na szczycie namiotu i ześliznął się w dół po gładkim płótnie. Potem przed namiotem mignął jakiś cień i ktoś lekko zapukał. Był to Rikitan. Otworzyli drzwiczki jak najciszej umieli, wysunęli się na zewnątrz i wyszli wraz z Rikitanem z obozu. Dziewięć Szram podniósł się spod pieca, spojrzał za nimi i pokręcił przyjaźnie ogonem. Potem położył się znowu i oddał się swoim psim marzeniom. Głębiej w lesie obaj chłopcy spostrzegli ze zdumieniem Grizzlego i Pirata, Spojrzeli na Rikitana. Ich wyprawa miała być przecież tajemnicą! Ale Rikitan szepnął: — Wszystko w porządku. Obaj czekający chłopcy dołączyli do nich, po czym wszyscy cicho i ostrożnie zaczęli się przedzierać przez las w stronę pagórków i skał. Od czasu do czasu światło księżyca przedarło się przez szparę w koronach drzew, ale potem znowu droga prowadziła przez ciemne jary w zupełnych ciemnościach. 158 Gdy zaszli jeszcze dalej, gdzie mogli już mówić, rzeki Rikitan stłumionym głosem: — Nadszedł czas, żebym was nauczył Pieśni Księżycowej Nocy. Dziś rozpoczniemy. Chłopcy drgnęli, jakby dotknięci elektrycznym prądem. Nareszcie więc nauczą się pieśni, którą Rikitan śpiewał im raz na trzydzieści wieczorów i która zawsze potrafiła ich tak oczarować i zrobić z nich zupełnie innych chłopców! Nareszcie nauczą się jej cudownych melodii, których nigdy nie mogli zapamiętać i nikt im już ich nie odbierze. Nie będą już przewracać się na łóżku i daremnie starać się przypomnieć sobie usłyszane tony. Teraz będą już ją umieli i gdy tylko zechcą, będą się mogli nacieszyć jej pięknem! Dawniej nigdy by nie wierzyli, że pieśń może mieć tak cudowną moc. Aż do chwili, gdy po raz pierwszy usłyszeli w Czerwonej Kotlinie czarowną Pieśń Księżycowej Nocy. Zatopieni w tych myślach zatrzymali się na małej polance. Roztaczał się stąd rozległy widok na okolicę, na część Rzeki Bobrów, na przeciwległe skały i pokryte lasami zbocza. Rikitan dotknął miękko strun Dźwięczącego Drzewa, a chłopcy usłyszeli po raz pierwszy również słowa tej cudownej pieśni. Rzeczywiście, jak trudno było się jej nauczyć! Każdy wiersz miał inną melodię, która ani razu się nie powtarzała. A te dziwne słowa! O tajemniczych, północnych krainach łkała Pieśń Księżycowej Nocy, gdzie wszystko jest ciemne i czarne, o cichych księżycowych nocach w ostępach leśnych i znów kolejno o łowcach przy obozowym ognisku, o zachodach słońca, o wojownikach czerwonego plemienia i budzących grozę jarach ze starych baśni indiańskich ... Ale o dziwo: ilekroć Rikitan odłożył Dźwięczące Drzewo, które grało kilka melodii równocześnie, chłopcom zdawało się, że pieśń traci na swoim uroku. 159 — Niech tylko zaśpiewają ją wszyscy chłopcy naraz — rzekł Rikitan — a będzie się wam podobać tak samo jak dawniej. — Nie rozumiem — szepnął Wilek. — To przecież jasne — tłumaczył Rikitan. — Słuchajcie: Pieśń Księżycowej Nocy można śpiewać na pięć różnych melodii, prawie jednakowych, ale mimo wszystko różnych. Jest to całkiem zwyczajna ładna pieśń, ale jej urok, któremu wszyscy w blasku księżyca Dodlegacie, polega na tym, że wszystkich jej pięć melodii dźwięczy naraz. W ten bowiem sposób powstają osobliwe akordy, wzajemnie z sobą zharmonizowane i pozostawiające niezatarte wrażenie w waszych duszach i sercach. . —i Teraz już rozumiem — rzekł Jerzyk — dlaczego w duchu ciągle ją słyszałem, ale nigdy nie udało mi się jej zagwizdać. — I to jest właśnie dobrze —- ciągnął dalej Rikitan — że urok tej pieśni promieniuje tylko przy gwizdaniu wszystkich pięciu melodii. Gdyby do wywołania efektu wystarczyła tylko jedna 7. nich, powtarzalibyście ją sobie zbyt często, a w rezultacie pieśń by wam spowszedniała i przestała robić wrażenie. To, że można je wywołać tylko przy współudziale nas wszystkich, nie pozwoli nam śpiewać jej zbyt często w domu. Będziemy ją śpiewali tylko podczas pełni, tak samo jak śpiewał ją i grał stary Farell swojemu Royowi. I tylko wspomnienia wszystkich jej melodii naraz pomogą wam stawać się coraz lepszymi, tak jak to miało miejsce z Royem. Jeszcze kilka razy odśpiewali całą pieśń od początku, zapisali sobie w jasnym świetle księżyca jej słowa, a Rikitan poprawiał ich za każdym razem, gdy któraś nuta nie brzmiała dokładnie tak, jak brzmieć powinna. Żadnej jeszcze pieśni nie uczyli się z taką ochotą i radością. Wracali potem przez tonący w świetle las, w dół, do obozu nad Rzekę Bobrów, a w głowach szumiało im tyle wrażeń, że 160 nie chciało im się rozmawiać. Również Rikitan kroczył milcząco i cicho. W ciągu następnych wieczorów uczył Rikitan Pieśni Księżycowej Nocy następne dwie grupy, po czterech chłopców każda, a dopiero gdy nastała pełnia, zaśpiewali ją wszyscy chłopcy razem. Czwartą melodię śpiewał Rikitan sam, a poza tym wszystkie cztery wraz z najważniejszą piątą grało Dźwięczące Drzewo. Tej nocy żaden z chłopców nie usnął. Wszystkim dźwięczała w uszach Pieśń Księżycowej Nocy, budziła w nich najszlachetniejsze uczucia, a chłopcy przysięgali sobie w duchu, że będą przez całe życie dobrzy i szlachetni. Pieśń Księżycowej Nocy miała im to przypominać. Roya uczyły dobroci i szlachetności wspomnienia o matce i Pieśń Księżycowej Nocy. Chłopców znad Rzeki Bobrów uczyło dobroci i szlachetności ich stowarzyszenie, któremu przewodniczył Rikitan i Pieśń Księżycowe] Nocy. Ciebie uczyni dobrym i szlachetnym ta książka i serdeczna przyjaźń z kolegą, z którym razem łowicie boberki. Chłopcy znad Rzeki Bobrów — 11 jgj 54. Światło we mgle Ilekroć Zielone Straszydło pozwoliło sobie na coś, co wywołało większe wzburzenie niż zazwyczaj, nie dawało o sobie następnie przez kilka dni słyszeć, jak gdyby odpoczywało po dokonanym czynie i zbierało siły do następnych intryg. — Zupełnie jak szczur, biegający z jednej dziury do drugiej — mawiał Tropiciel. — Gdy zapędzi się zbyt daleko, chowa się następnie na jakiś czas do dziury, zanim ponownie odważy się pokazać. A Tropiciel był starym szczurołapem, znał zwyczaje szczurów ze swojego rozkopanego podwórka ze Starej Dzielnicy! Ale chociaż Zielone Straszydło narobiło w Słonecznej Zatoce już nie lada szumu, największą sensacją stał się list znaleziony pewnego dnia na masecie, w którym pisało: „Nie szukajcie mnie pomiędzy sobą. Do trzech dni i trzech nocy się wam zjawię. Zielone Straszydło". To było coś nowego! Do tej pory widzieli jedynie ślady jego pracy. Ale teraz Zielone Straszydło ma czelność wprost im się ukazać! Naj gorliwiej przygotowywał się do tego spotkania Rikitan. Radził chłopcom, żeby mieli oczy szeroko otwarte i nie trzymali się razem, ale rozstawili się w różnych punktach, żeby Zielone Straszydło nie mogło im uciec i zbierał od chłopców wszystkie zbyteczne sznurki, jakie mieli. — Przydadzą się na Zielone Straszydło — wyjaśniał ciekawym chłopcom. — Myślisz, że go tym zwiążesz? — powątpiewał Trusia. — Możliwe — zbył go wymijająco Rikitan. Widoczne było, że nie chce o tym mówić. Niektórzy chłopcy szeptali sobie na ucho, że Rikitan jest tym razem na właściwym tropie i że nie chce Zielonego Straszydła spłoszyć. W nocy Tropiciel przebudził się nagle i przez szparę w na- 162 miocie zobaczył Rikitana, jak chodzi po obozowisku, wałęsa się po brzegu, coś tam majstruje, szuka i obserwuje. Nazajutrz przed południem Rikitan oświadczył, że zgubiły mu się sznurki, które dostał od chłopców i mimo że Słoneczna Zatoka przewrócona została do góry nogami, sznurków nie znaleziono. Upływała godzina za godziną z wyznaczonego przez Zielone Straszydło terminu, a ciągle jeszcze nic nadzwyczajnego się nie działo. Nadszedł wreszcie ostatni wieczór, podczas którego Zielone Straszydło mogło jesiZcze dotrzymać słowa. Było wilgotno i chłodno, nad Słoneczną Zatoką unosiła się gęsta mgła zasłaniając niemal zupełnie przeciwległy brzeg. Wkrótce się ściemniło, a we wszystkich namiotach zapalono światło. Niektórzy z chłopców stali pomiędzy namiotami, słychać było dzienną służbę, jak sprząta w kuchni zapasy. Rikitan znajdował się w odległości około dwudziestu metrów od obozowiska i słychać było, jak struga porządny kij z leszczyny. Naraz w dole nad brzegiem rozległ się zduszony okrzyk Grizzlego, a do uszu chłopców doleciały jego bezładne słowa: — Patrzcie, tam — tam naprzeciw w tej mgle — nad rzeką — tam — widzicie, tam na zboczu — Rikitan... szybko. Wszyscy nie wyłączając Rikitana rzucili się ku niemu. Grizzly miał źrenice rozszerzone, pot wystąpił mu na czoło, a ręką wskazywał poza rzekę, w górę na zamglone zbocze. — Widziałem tam zielone światło, chwilami gasło, i znów się pokazywało. Gdy zacząłem wołać, zniknęło. — To było Zielone Straszydło! — rzekł głucho Wilek. — Więc nie jest nim żaden z nas — powiedział Pędziwiatr — jesteśmy tu przecież wszyscy, a światło ukazało się po dru-r giej stronie rzeki... Czekali do późnej nocy, ale światło się nie pokazało. — A jesteś pewny, że się nie mylisz? — spytał Rikitan Grizzlego i spojrzał nań badawczo. — Zdaje się, że jesteśmy wszyscy trochę wystraszeni — mogło ci się tylko zdawać..;< Chłopcy zaczęli wątpić, czy Grizzly naprawdę widział jakieś światło. •11 163 — Ma się rozumieć — rzekł Okruszek. — Uderzył się w nos, świeczki stanęły mu w oczach, a jemu się zdaje, że to błysnęło naprzeciw na zboczu ... — i roześmiał się zadowolony ze swego dowcipu. Widząc to Grizzly zrezygnował z przekonania chłopców, ¦że naprawdę widział jakieś światło. Ale od tego czasu, gdy tylko zaczął zapadać pierwszy zmrok, trzymał się zawsze blisko chłopców i za żadne skarby nie zrobiłby kroku w kierunku lasu, albo w dół nad rzekę. A ten dziwny strach, o którym nikomu nie mówił, ale który było na nim widać, przekonywał chłopców bardziej niż wszystkie jego słowa i zaklinania o zielonym świetle ... 55. Budowa tratwy Wkrótce potem, gdy księżyca zaczęło ubywać, rozpadało się na dobre i lało bez przerwy przez dwa dni i noce. Po lasach snuły się opary, a w Słonecznej Zatoce umilkł śmiech. Chłopcy siedzieli wokół kuchni, jak muszki koło latarni. Nie żeby im było zimno, ale w dwuosobowych namiotach było im mimo wszystko trochę smutno, a tu przy kuchni byli wszyscy razem i przynajmniej nie nudzili się. Nikomu nie chciało się wyjść na deszcz i do rozmokłego lasu. Drzewo było wilgotne. Ileż to trzeba było za każdym razem wysiłku, żeby rozpalić pod kuchnią ogień! A gdy tylko ukazał się pod kuchnią mały płomyczek, chłopcy obkładali kuchnię po bokach i od góry rozszczepionymi polanami, żeby trochę przeschły. Trzeciego dnia zaświeciło słońce, ale Rzeka Bobrów wezbrała. Spiętrzone fale naniosły na ????? pomiędzy głazy mnóstwo powalonych pni i gałęzi. Chłopcy czuli się jak Robinsonowie na bezludnej wyspie. 164 Po obiedzie Rikitan rzekł: — Boję się, żeby naniesione drzewo nie spowodowało zalania zatoki. Możliwe, że nadpłynie go jeszcze więcej i zatarasuje rzekę. — Musimy więc wszystkie pnie ściągnąć do wody i zrobić tu porządek — zaproponował Grizzly. Rikitan się zgodził. Wbiegli z brzegu do wody, gdzie nie groziło niebezpieczeństwo i z wielkim wysiłkiem pod kierunkiem Rikitana ściągali z przybrzeżnych głazów jedną przeszkodę za drugą i spuszczali pnie do wody. Ale nagle Rikitan kazał przerwać pracę i zawołał: — Ach, że nie pomyślałem o tym wcześniej! Co za pomysł! , | — Jaki pomysł?— spytał Pędziwiatr. — Już wiem co — chlubił się Jerzyk. — Będziemy wyciągać drzewo na brzeg i będziemy nim palić. Ale Rikitan się uśmiechnął i pokręcił przecząco głową: — Co się tyczy pierwszego, masz rację. Pnie rzeczywiście przetransportujemy na brzeg, ale palić będzie nimi trudno. Drzewo jest przecież surowe i nasiąknięte wodą, a poza tym mamy tu suchego drzewa tyle, że i tak nie wiemy co z nim zrobić. Ale zbudujemy sobie z pni tratwę i będziemy na niej żeglować po rzece. Po tym oświadczeniu w Słonecznej Zatoce rozległ się tryumfalny ryk, a chłopcy zabrali się do pracy z jeszcze większym zapałem. Do wieczora wyciągnięto na brzeg siedem wielkich ciężkich pni; w wodzie zostało ich już niewiele. Chłopcy byli jednak tak zmęczeni, że Rikitan postanowił wyciągnąć resztę pni dopiero nazajutrz. Chwilę jeszcze gawędzili przy kuchni i rozmawiali o tym i owym. Tymczasem dogotowała się zupa ziemniaczana, a wkrótce po kolacji chłopcy udali się na spoczynek. Tej nocy spali jak zabici. 165 56. Ostrzeżenie Zielonego Straszydła Błękitne niebo i obfita ranna rosa wróżyły piękny dzień. Zaraz po gimnastyce porannej, śniadaniu i kontroli porządku w namiotach, chłopcy udali się znowu nad rzekę i mocowali się z resztą pni. Była dopiero ośma rano i woda nie była jeszcze nagrzana, ale chłopcom to nie przeszkadzało. Byli już tak zahartowani, że zapomnieli co to katar i kaszel. Rikitan oglądał się tymczasem za łykiem do wiązania pni, a następnie udał się wraz z Ludkiem do zbudowanego pod lasem szałasu po siekiery do obcinania gałęzi. Mniejszą siekierę dał Ludkowi, sam wyszukał sobie większą i wrócił wraz z Ludkiem na brzeg. Gdy kilka pni zostało już oczyszczonych z gałęzi, Rikitan wydał nowe instrukcje: — Teraz trzeba będzie ociosać poszczególne pnie tak, żeby tratwa była z przodu zaostrzona. Dwa środkowe pnie muszą być o wiele dłuższe, zaś boczne stopniowo coraz krótsze, podobnie jak piszczałki w organach. Chłopcy pobiegli znowu do szałasu, w którym mieściły się narzędzia. Ale zaledwie doń weszli, z piersi ich wydarł się okrzyk: — Rikitan, Rikitan, Zielone Straszydło pisze znowu! Wśród chłopców powstało zamieszanie. Porzucili pracę i pobiegli wraz z Rikitanem do szałasu. A Rikitan odczytał głośno z zielonego papieru: „Nie odważcie się spuszczać tratwy na wodę. Zielone Straszydło". —• Kto mógł ten list tu podrzucić? — pienił się Ludek. — Przed chwilą byliśmy tu z Rikitanem po siekiery i nie zauważyliśmy niczego. — Rzeczywiście nie widzieliśmy niczego — rzekł w zamyśleniu Rikitan. 166 — Wszyscy pracowaliśmy na dole przy brzegu, tylko Rikitan i ty, Ludek, byliście w szałasie — rzekł podejrzliwie Niuchacz. — Tak — ale byliśmy tam razem, więc niechcący pilnowaliśmy jeden drugiego — odpalił urażony Ludek. — Tak czy owak — rzekł z kolei Rikitan — ostrzeżenia nie usłuchamy. Tratwę zbudowaliśmy sobie sami, jest przeznaczona do żeglugi i do muzeum jej nie damy. Spuścimy tratwę na wodę i basta! — zakończył energicznie. Chłopcy odpowiedzieli okrzykiem entuzjazmu. Zabrali się znowu do roboty. Nie była bynajmniej lekka, drzewo było nasiąknięte wodą. Zaczęli pracować na brzegu. Rozmawiali przy tym o Zielonym Straszydle. Domysły krzyżowały się z dowcipami, ale na wszystkich twarzach malowało się naprężenie. Pod wieczór tratwa była gotowa i mocno związana. Chłopcy nie posiadali się z radości i chcieli spuścić ją jeszcze tego samego dnia na wodę. Nie było w tym nic trudnego. Tratwa spoczywała na dwóch gładkich drągach jak na walcach, które łatwo można było uruchomić. Ale Rikitan się nie zgodził: — Jest już ciemno, a tratwa przy spuszczaniu mogłaby spaść komuś na nogę. Nie wiemy również, czy jest dość mocno związana i czy kłody nie rozproszą się nam w ciemności po rzece... , Zepsuło to chłopcom trochę humor, ale był ktoś kto powitał to z zadowoleniem. Było to Zielone Straszydło, które wymyśliło szatański plan, jak przeszkodzić chłopcom w żegludze, skoro nie usłuchali jego przestrogi. Noc była wietrzna. W głębi lasu coś jęczało, wiatr kwilił na przeciwległych zboczach, a rzeka szumiała głośniej niż zazwyczaj. A rano znaleźli tratwę rozbitą, łyka poprzecinane, a pod jednym z pni znany już zielony papier ze słowami: „Po trzykroć biada temu, kto sprzeciwi się Zielonemu Straszydłu." 167 Chłopcy byli zdumieni. — Teraz już idzie na całego — wycedził przez zęby Pędziwiatr. — Tyle roboty i wszystko na marne! — Na to nie pozwoliłby sobie żaden z nas — powiedział Pirat wyrażając w ten sposób przekonanie, że żaden z nich nie jest Zielonym Straszydłem. Chłopcy poczęli potajemnie wierzyć, że śledzi ich jakaś obca i zła istota, mimo że nie mogli pojąć w jaki sposób. A przecież, gdyby mieli oczy otwarte, mogliby spostrzec niejedno, co naprowadziłoby ich na właściwy ślad. Prawda — była tu para oczu, które widziały więcej aniżeli inni i niejednego się domyślały, ale wolały zostawić to na razie dla siebie. 57. Tajemnicza wysepka Zniszczenie tratwy rozgniewało również Rikitana. Chmurzył się, przestał niemal mówić i gdyby nie to, że zaraz na początku, gdy tylko Zielone Straszydło zaczęło grasować, zapowiedział, że 'zagadkę rozwiąże bez wypytywania chłopców, przycisnąłby chłopaków do muru. A ten, bawił się w Zielone Straszydło, o ile się naturalnie wśród chłopców znajdował, musiałby puścić farbę. Ale teraz sprawa była trudna i wszyscy musieli znowu zabrać się do roboty. Jeszcze tego samego popołudnia tratwa została związana na nowo, a nawet zaopatrzona w maszt i żagiel. Płachtę uszyli chłopcy z dwóch największych koców, a Ri-kitan sporządził żagiel. Po obiedzie nadali tratwie nazwę „Pływający Bober" i wypłynęli na niej uroczyście z piaszczystej przystani. Wiaterek popychał ich powoli w górę Rzeki Bobrów. Tratwa pod ciężarem dwunastu chłopców i Rikitana była 168 * niemal pogrążona w wodzie, ale chłopcy się tym nie przejmowali. Nic im nie groziło. Mieli na sobie tylko kąpielówki i wszyscy umieli już pływać. Toteż co chwila któryś z chłopców umyślnie skakał z satysfakcją do wody i znowu wdrapywał się na tratwę. Tratwa za każdym razem przechylała się niebezpiecznie, ale chłopcy natychmiast wyprostowywali ją znowu. Bawiono się doskonale. Rikitan jako doświadczony marynarz manewrował żaglem, Wilek pomagał mu żerdzią, żeby „statek" płynął szybciej, a Okruszek zrobił sobie papierową lunetę i obserwował z niezwykłą powagą fale. Drr! Tratwa zatrzęsła się nagle i znieruchomiała, dziw, że chłopcy nie wpadli do wody, a wiaterek napróżno muskał jej żagiel. — Osiedliśmy na jakimś głazie — śmiał się Rikitan. — Zleziemy wszyscy do wody, w ten sposób ubędzie ciężaru i znowu spuścimy tratwę na wodę. Chłopcy wśród głośnego śmiechu zrobili, co im kazał, a Okruszkowi ku jego wielkiemu zmartwieniu spadła do wody luneta, co wywołało nowy wybuch śmiechu. Tratwa istotnie się podniosła i wśród wesołych okrzyków chłopców żegluga zaczęła się na nowo. Nagle Rikitan zawołał: — Popłyniemy do przeciwległego brzegu. Widzę w szuwarach jakąś małą wysepkę. Nikt z chłopców wprawdzie żadnej wysepki nie zauważył, ale było to nieważne. — Brawo! Zbadamy ją! — krzyknął Pirat, który obwiązał sobie głowę ręcznikiem jak piracką chustką. A Jerzyk dodał: — Może znajdziemy tam jakiegoś Robinsona! Gdyby wiedzieli, co ich spotka! Tratwa zbliżała się do szuwarów. Rikitan obrócił tratwę bokiem, a „statek" kołysząc się majestatycznie w cieniu gęstych szuwarów, przepłynął obok 170 wąziutkiej odnogi rzecznej, zamieniającej skrawek zarosłej ziemi na wysepkę i chłopcy wysiedli na brzeg. Żerdź, którą Wilek odpychał tratwę, zatknięto w miękką ziemię i przywiązano do niej tratwę, żeby nie popłynęła z prądem. Chłopcy zaczęli się przedzierać przez gęste szuwary, nawołując się wzajemnie. Chwilami znikali sobie z oczu. — Wygląda tu jak w dżungli! — krzyczał skądś z zachwytem Tropiciel. — Tak wyobrażałem sobie zawsze wyspy bezludne! --pohukiwał gdzieś niewidoczny dla nikogo Pirat. Wszyscy się śmieli. Znowu jakieś nowe przeżycie! Spotkali się prawie jednocześnie pośrodku wysepki i nagle stanęli zdumieni. W szuwarach znaleźli wygniecione miejsce, jak gdyby ktoś tu leżał. Wszystko tu czuć było szczurzym piżmem. — Patrzcie, jakaś chata — zawołał Trusia w zdumieniu. Rzeczywiście! W głębi wznosił się prymitywny szałas z gałęzi, choiny i narwanej trzciny. — A tu — patrzcie! — Na ziemi było mnóstwo ciemnozielonych plam. Niemal równocześnie rozległo się wołanie Ri-kitana. —; Prędzej, chodźcie tutaj, znalazłem coś! — Stał w szałasie i nad czymś się pochylał. Spod strzępów ubrania wyciągnął kilka zielonych, dobrze znanych papierów. — Już wiem! — krzyknął Tropiciel, jak gdyby ktoś ukłuł go szpilką. — Znaleźliśmy barłóg Zielonego Straszydła. Były to zielone strzępy jakiegoś odzienia i znów mnóstwo zielonych plam. Wszyscy byli wstrząśnięci. Więc jednak Zielone Straszydło istniało naprawdę, nie był to tylko żart któregoś z chłopców, jak dotychczas sądzili. — Teraz już rozumiem — rzekł pochmurnie Rikitan — dlaczego Zielone Straszydło nie chciało dopuścić do budowy tratwy. — Tak — dodał Tropiciel. — Bało się, że żeglując po rzece moglibyśmy wykryć jego kryjówkę! 171 — ??—- się nam wprawdzie udało, ale do zwycięstwa mamy jeszcze daleko — rzekł ważąc słowa Rikitan. — Ciekaw jestem, kto się za tą zieloną maską skrywa i do czego zmierza. Przeszukali całą wysepkę, ale nie znaleźli już niczego. Siedli na tratwę i unoszeni prądem wracali powoli ze zwiniętymi żaglami do Słonecznej Zatoki, rozmawiając po drodze o tajemniczym odkryciu. Tylko Tropiciel milczał i zdawał się nad czymś rozmyślać. Potem skoczył nagle do wody, dopłynął do brzegu i puścił się pędem do Słonecznej Zatoki, żeby być tam prędzej od innych. Tak skończyła się pierwsza podróż „Pływającego Bobra". 58. Tropiciel opowiada o swoich poszukiwaniach Wysepka Zielonego Straszydła została odkryta w piątek, a w sobotę rano podczas rannej zbiórki Tropiciel oświadczył: — Rikitan, dzisiaj przy ognisku zdemaskuję Zielone Straszydło. — Słowa jego podziałały jak uderzenie piorunu. — Nie będzie to znów jakaś pomyłka? — uśmiechnął się Rikitan. — Jestem pewny, że nie — rzekł zdecydowanie Tropiciel. — Zgromadziłem przeciwko niemu tyle dowodów, że nie pomogą mu żadne wykręty. Jest to ktoś, kogo byśmy nigdy nie podejrzewali. — W takim razie będzie to tylko Okruszek lub Trusia — mruknął Wilek do Jerzyka — ponieważ tylko na tych dwóch nie padło do tej pory podejrzenie. Może jeszcze tylko Ludek mógł się do nich zaliczyć. Cała Słoneczna Zatoka oczekiwała z niecierpliwością chwili, kiedy Tropiciel zacznie opowiadać. Chłopcy chodzili za nim bez przerwy, kierowali rozmowę na Zielone Straszydło i męczyli go, żeby im zdradził tajemnicę. Zbywał ich byle czym i nie chciał z nimi mówić. Poczynał 172 sobie jak król. Czy duma jego była uzasadniona? Któż to mógł wiedzieć — wieczorem się okaże. Grizzly prosił Ludka: — Umrę z niecierpliwości. Nie doczekam się wieczoru. Idź do Tropiciela, niech zdradzi tajemnicę już teraz. Tobie na pewno nie odmówi. Ale również w stosunku do Ludka Tropiciel był nieubłagany. Żaden dzień w Słonecznej Zatoce nie dłużył się chłopcom tak jak ta sobota. Wreszcie chłopcy doczekali się wieczoru. Z lasu wypełznął mrok, a od rzeki powiał wilgotny zapach wody. Ognisko rozpaliło się szybko, wielkie i jasne, jak gdyby chłopcy obawiali się tego, co mieli usłyszeć z ust Tropiciela. — Przyznam się wam szczerze — zaczął wśród ogólnej ciszy trochę nieśmiało Tropiciel — że pierwszego dnia także nie wiedziałem, co o tym sądzić, podobnie jak wy wszyscy. Miałem ochotę rozwikłać tę tajemnicę, ale mąciło mi się w głowie i nie wiedziałem jak i od czego zacząć. Dopiero nazajutrz, kiedy raz jeszcze zastanowiłem się nad zagadkowym wydarzeniem w namiocie Rikitana, uderzyło mnie kilka drobiazgów, które — jak mi się zdawało — mogłyby dopomóc mi w rozwiązaniu tajemnicy Zielonego Straszydła. — Słuchaj, jeśli będziesz jeszcze chwilę tak ględzić — przerwał mu Grizzly — to wrzucę cię do wody. Wysyp kawę na ławę i zaprzestań tych detektywistycznych wstępów. Tropiciel rzucił tylko Grizzlemu niechętne spojrzenie i ciągnął dalej: — Naprzód przyszło mi do głowy, że Zielonym Straszydłem może być tylko któryś z nas. W duchy przecież nie wierzymy, a gdyby nocnym gościem był ktoś obcy, Dziewięć Szram na pewno zbudziłby całą Słoneczną Zatokę. Wiecie, że w nocy szczeka nawet na piżmoszczura, polującego na przeciwnym brzegu. Nie zaszczekał jednak — a to mówi samo za siebie. Był to jeden z nas! To było moje pierwsze odkrycie. I kiedy wy przeszukiwaliście okolice Słonecznej Zatoki, plotąc bzdury 173 jak małe dzieci i o zmroku baliście się wychylić nosa z obozu, ja trzymałem się swego rozumowania i obserwacji. Drugą rzeczą, która dała mi dużo do myślenia, był nóż myśliwski, którym przybity był list w namiocie Rikitana. Nikt z nas takiego noża nie posiadał; czyżby więc był własnością kogoś obcego, kto w nocy zakradł się do namiotu Rikitana? Wykluczone. Dziewięć Szram nie szczekał, było więc jasne, że nocnym gościem jest jeden z nas. Z drugiej strony myślałem sobie: Gdyby to był nóż któregoś z nas, jego właściciel na pewno by nie wytrzymał i byłby się nim pochwalił jeszcze przedtem, zanim przyszłoby mu do głowy udawać Zielone Straszydło. Taki piękny nóż — któżby wytrzymał nie pokazać go innym, nie pochwalić się? Ale gdy ów ktoś mimo wszystka wytrzymał i ukrywał nóż od chwili naszego przyjazdu aż do owej nocy, kiedy go wreszcie użył, mogło to dowodzić tylko jednego, tego mianowicie, że już w domu przed odjazdem do Słonecznej Zatoki uplano-wał sobie zabawić się tu w Zielone Straszydło i dlatego tu, umyślnie nóż przezi cały czas ukrywał, aż do chwili, gdy postanowił zrealizować swój zamiar. Przyznam się wam, że gdy do tego wszystkiego doszedłem, zaparło mi po prostu oddech. — Zdawało ci się pewnie, że jesteś jakimś sławnym detektywem, który wpadł na ślady zbrodni? — uśmiechnął się Wilek. — Ale to brzmi naprawdę jak powieść kryminalna — zauważył Pędziwiatr. — Nie przerywać! Tropiciel, opowiadaj dalej! — wołali niecierpliwie inni chłopcy. — Ale później zaczęło chodzić mi po głowie coś innego — ciągnął dalej Tropiciel. — Aż do owej fatalnej nocy nikt się do Rikitana nie dostał. Sami na pewno pamiętacie, ileśmy się napróbowali. Nawet najostrożniejsi z nas zostali przez Rikitana zawsze przyłapani, ilekroć korzystając z tego, że nie śpi, usiłowali złożyć mu wizytę. Wystarczył najlżejszy szelest, żeby go obudzić. 174 Aż tu naraz przychodzi jakieś Zielone Straszydło, otwiera sobie jego namiot, przewraca mu na stole papiery, pisze tam, zapala nawet światło, otwiera nóż i przybija nim papier do stołu, a Rikitan śpi dalej jak zabity? Wtem przyszła mi do głowy myśl, jak gdyby mnie ktoś palnął w czoło, że Zielonym Straszydłem mógłby być sam Rikitan! Dlaczego i w jakim celu, tego nie umiałem sobie wytłumaczyć! Była to jednak jedyna możliwość wytłumaczenia sobie nocnej wizyty w jego namiocie, która by go na pewno przebudziła, gdyby mu ją złożył ktoś inny. Ale tę szczęśliwą myśl odrzuciłem równie szybko, jak na nią wpadłem. W liście były błędy ortograficzne, a również samo pismo było zupełnie inne, niż pismo Rikitana. Wiecie przecież wszyscy, że Rikitan nie robi błędów — wszak poprawia nam nawet nasze dzienniki — i że podziwiamy jego kaligraficzne pismo. — Nie — autorem listu nie mógł być Rikitan. Były chwile, kiedy już naprawdę myślałem, że zrezygnuję z dalszych poszukiwań. Nie uczyniłem tego jednak i wcale tego nie żałuję. Bowiem dalsze obserwacje naprowadziły mnie na tak zagmatwane historie, napozór nie mające z sobą nic wspólnego, a jednak tak powiązane, że czasami aż skóra na mnie cierpła. Przeżyłem na własnej skórze to, co dawniej znałem tylko z powieści kryminalnych. 59. Nowe światełko w mroku zagadek — Ze Niuchacz wchodząc do namiotu nazwał Bukiecika Zielonym Straszydłem — ciągnął dalej Tropiciel — do tego nie przywiązywałem większej wagi. Był to żart, takie sobie mówienie na wiatr, sami wiecie, że owego dnia Zielone Straszydło nie wychodziło nam z ust. Również tajemnicza roz- 175 mowa Grizzlego z Pędziwiatrem nie zawierała w sobie nic podejrzanego. To, że od siebie odskoczyli, gdy pojawił sią Ludek, tłumaczyłem sobie tym, że obawiali się ściągać na siebie podejrzenie. — I twoje domysły były słuszne — rzekł Pędziwiatr z podziwem. Tropiciel uśmiechnął się pochlebiony i ciągnął zaraz dalej: — Potem jednak znaleziony został drugi list, w którym Zielone Straszydło wodziło nas za nos twierdząc, że potrafi się zrobić niewidzialnym. Istotnie można było tak myśleć, ponieważ znało tajemnicę Wilka i Jerzyka o ich nowym talizmanie, mimo że oni sami rozmawiali o tym w swoim namiocie bez świadków. Ale czyż nie można było stanąć cicho za namiotem i podsłuchać o czym się w namiocie mówi? Był to po prostu znowu jeden z nas; stał za namiotem i podsłuchiwał. Jego spokojne zachowanie się nie zwróciło niczyjej uwagi. Nikomu nie przyszło do głowy, że podsłuchuje. Gdyby za namiotem stał ktoś obcy, na pewno zostałby zauważony. Mirek ściągnął na siebie podejrzenie, że to on jest Zielonym Straszydłem i że sam list podrzucił, a gdy list długo leżał niezauważony — udał że go znalazł, I ja w to uwierzyłem. Myślę, że pierwszym, który rzucił podejrzenie na Mirka był Rikitan. — To prawda — uśmiechnął się Rikitan. — Ale powiedziałem to żartem i nie spodziewałem się, że chłopcy wezmą to poważnie. Tropiciel rozwijał swe wywody dalej: Zielone Straszydło było zadowolone, że podejrzenie padło na niewinnego, ponieważ zapewniło mu to swobodę działania. Każdy pilnował od tej chwili tylko Mirka i nie zwracał na nic innego uwagi. I dlatego jeszcze tego samego dnia Zielone Straszydło zastawiło na Mirka pułapkę, w którą go złapało. Znacie przecież tę historię z pokolorowaną zapałką będącą tak przekonywującym dowodem jego winy. Nie było nic łatwiejszego jak zakraść się do namiotu Mirka po jedną z jego za- 176 pałek i porzucić ją w miejscu, w którym zapach spalonego papieru zwabił następnie Okruszka. — Brrr — wstrząsnął się Mirek — gdy sobie pomyślę, że Zielone Straszydło myślało o mnie i interesowało się mną, a ja chodziłem, rozmawiałem i niczego się nie domyślałem. — Że Zielone Straszydło jest istotą z krwi i kości, dowodził tego wypadek z zatrzymanym budzikiem. Zrobił to ten sam tajemniczy ktoś, korzystając z tego, że przez kilka sekund nikt nie obserwował okolicy masztu. Była to bezwątpienia szalona odwaga zrobić coś takiego w biały dzień, na oczach krzątających się chłopców, ale widzieliście, że się to udało. Ale żeby zatrzymać zegarek również w namiocie Rikitana, na to już sobie Zielone Straszydło nie pozwoliło. Dlaczego? Dlatego, że do namiotu Rikitana nikt z nas nie odważył się wejść. Jedynym wyjątkiem były owe nocne próby, ale wówczas Rikitan sam nas do tego zachęcał. Gdyby Zielonym Straszydłem był ktoś obcy, mógłby równie niespostrzeżenie wejść do namiotu Rikitana i zatrzymać tam jego zegarek. A gdyby Rikitan był Zielonym Straszydłem, jak to początkowo myślałem, zatrzymałby również swój własny zegarek, żeby uczynić wypadek jeszcze bardziej tajemniczy. Później Mirek swoją sprzeczką z Ludkiem oczyścił się z podejrzenia, a Zielone Straszydło musiało szukać nowej ofiary dla zmylenia śladów i odwrócenia od siebie uwagi. Chwyciło ją w swoje kościste szpony przy pomocy zielonych papierów, podrzuconych w namiocie Bukiecika i Niuchacza. Był to najbardziej szatański podstęp Zielonego Straszydła i porządnie się namędzyłem zanim go rozwikłałem. Było jasne, że winowajcami musieli być Bukiecik i Niu-chacz, zwłaszcza gdy Bukiecik sam się dodatkowo obciążył tym, że znalezione papiery co prędzej schował. Ten podstęp Zielonego Straszydła był bardzo ryzykowny, ponieważ gdyby Bukiecik nie był przed Rikitanem papierów schował, ale mu je zdziwiony pokazał, wszystko wskazywałoby na to, że idzie o taki sam wypadek jak poprzednie. Chłopcy znad Rzeki Bobrów — 12 177 Ale Zielone Straszydło było pewne, że Bukiecik wpadnie na ten nieszczęśliwy pomysł, że Zielonym Straszydłem jest Niuchacz i że będzie chciał ocalić go przed podejrzeniem. I rzeczywiście, Bukiecik tak pomyślał i dzięki temu właśnie rzucił na siebie podejrzenie. Ale właśnie ten podstęp, z taką przebiegłością obmyślony, miał swoje wady. Wady, których nikt z was do tej pory nie spostrzegł, ale które musiałyby was uderzyć, gdybyście się nad tym zastanowili. Przytoczę tylko jedną: Dajmy na to, że Niuchacz był naprawdę Zielonym Straszydłem. Trzymał nas w napięciu przeszło miesiąc. Przeprowadzał intrygi za białego dnia, podsłuchiwał pod namiotami, wchodził do nich, pisywał listy, opalał ich brzegi, posuwał i zalepiał zegary w samym sercu obozu, a był przy tym tak zadziwiająco ostrożny, że nikt go nie przyłapał. I nagle, żeby zrobił takie głupstwo i zapomniał swoje zielone papiery — najpoważniejszy dowód swojej winy — w namiocie na łóżku? Przecież to się wyklucza samo przez się! Doszedłem do tego dopiero wówczas, gdy Bukiecik i Niuchacz zaręczyli słowem honoru, że nie mają z Zielonym Straszydłem nic wspólnego. Było to dowodem, że była to znowu intryga Zielonego Straszydła a mnie pozostało już tylko wyjaśnić cel, do którego intryga zmierzała. 60. Podstęp ze sznurkami A potem ukazało się wieczorem we mgle na przeciwległym zboczu zielone światło. Była to jedna z najwspanialszych sztuczek mającą na celu udowodnić nam, że Zielonym Straszydłem nie jest żaden z nas, skoro my wszyscy jesteśmy na miejscu, a ono świeci po drugiej stronie. Było to takie wymowne! 178 Trudno było o sprytniej sKy podstęp, który by usiłował w nas wmówić, że Zielonym Straszydłem nie jest doprawdy żaden z nas. Przyszły mi na myśl sznurki Rikitana, które zniknęły w tak zagadkowy sposób dzień przedtem i pomyślałem sobie, że musi to mieć jakiś związek z tajemniczym światłem. Ale ciągle nie wiedziałem jaki. Mąciło mi się w głowie. Byłem zrozpaczony. Aż dopiero w nocy doszedłem do tego. Sznurki potrzebne były Zielonemu Straszydłu, żeby mogło przy ich pomocy zapalić po przeciwnej stronie światło. Wyobrażałem to sobie tak: Światło świeciło tam już prawdopodobnie po południu, a ten który je tam zapalił, zrobił to w czasie, gdy jego chwilowa nieobecność w obozie potrzebna mu do zapalenia światła na drugim brzegu — nie mogła zwrócić niczyjej uwagi. Światło przykryte było jednak jakąś zasłoną, żeby go nie zauważono przedwcześnie. Wieczorem, gdy nadszedł odpowiedni moment, zasłona została podniesiona przy pomocy sznurków, prowadzących do niej z naszej strony, a odkryte w ten sposób światło zaświeciło Grizzlemu w oczy. Grizzly zaczął krzyczeć i wszyscy się do niego zbiegli. Musiał przybiegnąć również ten, który trzymał sznurki prowadzące przez rzekę i umocowane do zasłony nad światłem, ponieważ nieobecność jego ściągnęłaby nań natychmiast podejrzenie. A ponieważ nie mógł równocześnie przybiec i trzymać przy tym sznurków, musiał je odrzucić, i dlatego zasłona znów przykryła światło i żaden z nas już go potem nie zobaczył. Myśl ta nie dała mi usnąć. Byłem z niej dumny. Jasne było, że do tego celu potrzebne były Zielonemu Straszydłu sznurki Rikitana i dlatego musiało mu je ukraść! Początkowo myślałem, że może wzięło mu je tylko ze strachu przed czymś, co mu ze strony Rikitana groziło. O świcie, gdy w Słonecznej Zatoce jeszcze wszystko spało, dostałem się wpław na drugi brzeg i rozpocząłem poszukiwania w miejscu, gdzie Grizzly spostrzegł pod wieczór światło. ¦12 179 Chciałem się przekonać, czy moje domysły były słuszne. Po długich poszukiwaniach, gdy już myślałem, że powrócę z niczym, udało mi się coś znaleźć. Była to mała szklaneczka owinięta w zielony przeźroczysty papier. Na jej dnie w resztkach oliwy z naszych konserw rybnych leżał mały pływak z korka, przez który przewleczony był kawałek bawełny, który świecił w nocy, dopóki oliwa się nie wyczerpała. Wszystko schowane było za gęstym krzakiem. Do krzaka przywiązany był sznurek i wystarczyło zań pociągnąć, żeby krzaczek się odchylił i ukazała się flaszeczka ze światłem. Był to jak gdyby parawan. Drugi koniec sznurka prowadził do wody i sięgał aż na nasz brzeg. Gdy Grizzly krzyknął, a Zielone Straszydło sznurek odrzuciło, ów drugi koniec został uniesiony przez wodę. Sznurek przeprowadzony był w dość znacznej odległości od Słonecznej Zatoki, dzięki czemu nikt go nie zauważył. Odkrycie to nie pozwoliło mi stwierdzić, kto był Zielonym Straszydłem, ale dało mi do ręki nowy dowód, że Zielonym Straszydłem jest ktoś z nas i to ktoś zadziwiająco obrotny i pomysłowy. Myślę, że tylko jeden z nas mógłby się na to wszystko zdobyć. Powiedziawszy to Tropiciel umilkł, a wzrok jego błądził po słuchających z napięciem chłopcach, by wreszcie spocząć na Ludku. 61. Zdemaskowanie Tropiciel usadowił się wygodniej na kocu, chłopcy dorzucili drzewa do ognia, a w jego blasku Tropiciel zajrzał szybko do swego notatnika. Potem ciągnął dalej: 180 — A kiedy później budowaliśmy tratwę, wszystkie moje podejrzenia się potwierdziły. Niejasności się wyjaśniły, błahe podejrzenia odpadły i pozostały tylko te, na które miałem niezbite dowody. Pomyślcie: zniszczona tratwa, zmarnowanie prawie całodziennej pracy, coś takiego mógł zrobić tylko ktoś, kto z góry wiedział, że taka rzecz ujdzie mu na sucho — w tym miejscu Tropiciel spojrzał mimochodem na Ludka, a Riki-tan uśmiechnął się nieznacznie. — Ten ktoś musiał mieć również nie lada odwagę, bowiem wyjść w burzliwą, ciemną noc z namiotu i wykonać tam taką robotę, nie jest zadaniem dla kogoś bojaźliwego! — Taką odwagę miał bez wątpienia Ludek: pierwszy wybrał się na moczary, gdy nikt z was nie chciał podjąć się tej próby i nikt się na wyprawę nie zgłosił — uśmiechnął się Rikitan i spojrzał znacząco na Ludka. , — Tak, to również przyszło mi do głowy — zauważył Tropiciel. Wszystkie oczy zwróciły się na Ludka, a niektórym chłopcom zaczęło coś świtać. Oczywiście — i Ludkowi Rikitan wszystko by wybaczył, jak słusznie zauważył Tropiciel» Na twarzy Ludka odmalował się niepokój. Zielone Straszydło trzymało się do ostatniej chwili, by w ostatnim momencie sprawić chłopcom największą niespodziankę. Tropiciel znowu zaczął mówić. W głosie jego czuć było podniecenie, jak gdyby się z kimś sprzeczał. — Odkrycie wysepki z szałasem i zielonymi gałganami zadecydowało o losie Zielonego Straszydła. Była to intryga, która dała mi do ręki najbardziej przekonywujące dowody. Gdy tylko zobaczyłem na wysepce zielony kolor, natychmiast zrozumiałem, skąd może pochodzić. Dotarłem do Słonecznej Zatoki wcześniej od was i skorzystałem z chwili samotności, by zajrzeć do namiotu Rikitana. Nie znalazłem tam już ani jego zielonych ołówków chemicznych, ani flaszeczki z zielonym atramentem, którą miał u siebie na stoliku od chwili przyjazdu. 181 Wszyscy te ołówki i atrament pamiętamy. Można je było widzieć zawsze, ilekroć namiot Rikitana był otwarty. Stąd pochodziły zielone plamy na ziemi, na szmatach z worków i na obciętych gałęziach. Musiał być więc ktoś, kto wyniósł atrament i ołówki z namiotu Rikitana! Ale Rikitan nic nie mówił, że mu się te rzeczy zgubiły! Widać z tego, że mógł je wynieść jedynie on sam, by przy ich pomocy upozorować legowisko Zielonego Straszydła. Tak — Rikitan, to ty byłeś Zielonym Straszydłem!- 62. Wyjaśnienie zagadki Była to doprawdy niespodzianka i podziałała jak eksplozja. Chłopcy zerwali się zdumieni, nic nie rozumiejąc. Również Rikitan wstał i spokojnie się uśmiechał. On jedynie zachował spokój. Chłopcy krzyczeli jeden przez drugiego, zasypując Tropiciela i Rikitana mnóstwem pytań. Ale Tropiciel nie dał im się długo zastanawiać i raz jeszcze zaatakował Rikitana: — Umyślnie zmieniałeś swój charakter pisma i robiłeś błędy ortograficzne, żeby nas naprowadzić na fałszywy ślad. To ty rzuciłeś podejrzenie na Mirka i wezwałeś nas tego samego wieczora do szukania pod lasem zapałek, porzuciwszy tam uprzednio pokolorowaną zapałkę Mirka. Umyślnie nie zatrzymałeś zegarka w swoim namiocie — gdy stanął zegar na maszcie •—¦ ponieważ moglibyśmy się domyśleć, że to twoja sprawka. Dlatego także nie chciałeś, żeby chłopcy zaręczyli słowem honoru, że nie są Zielonym Straszydłem, ponieważ w ten sposób zostałbyś natychmiast zdradzony, Mało tego: musiałeś zdobyć sznurki, żeby Zielone Stra- 182 szydło mogło ukazać się pod postacią światła na drugim brzegu. Obawiałeś się jednak, że w razie ich znalezienia, mogłyby cię zdradzić i dlatego rozpowiedziałeś, że ci się zgubiły. Gdybyśmy bowiem byli przypadkiem sznurki znaleźli i przekonali się do jakiego celu służyły, łatwo byłoby odgadnąć, że to sprawka tego, kto ich potrzebował. Dlatego zabezpieczyłeś się, żeby w wypadku znalezienia sznurków, podejrzenie padło na nieznanego złodzieja. Wysepka Zielonego Straszydła była niewidoczna z „Pływającego Bobra", a mimo to pokazałeś ją nam podczas naszej pierwszej jazdy. Nie widziałeś jej tak samo jak i my, ale wiedziałeś, że się tam znajduje, ponieważ musiałeś być tam już przedtem, żeby zbudować szałas. Dlatego mogłeś nam ją pokazać, mimo że nie było jej widać. Nie wiem kiedy odkryłeś ją po raz pierwszy, ale to nieważne, stało się tak pewnie przypadkiem przy kąpieli. Przy figlach Zielonego Straszydła potrafiłeś udawać tak rozgniewanego, bezradnego i zdziwionego, że nikt się nie spodziewał, że Zielone Straszydło stoi właśnie przed nami. Każdy z nas zachowywał się w sposób bardziej podejrzany, mimo że był niewinny. Jeszcze w ostatniej chwili chciałeś mi się wymknąć, gdy umyślnie sformułowałem swoje wywody tak, by wywołać wrażenie, że Zielonym Straszydłem jest Ludek i zwróciłeś mi uwagę, że jedynie on mógłby się na to zdobyć. Ale udało ci się! Położyłem cię na obie łopatki, Zielone Straszydło! Tropiciel otarł sobie pot z czoła, włożył notes do kieszeni i uśmiechnął się z zadowoleniem. Chłopcy nie mogli wydobyć z siebie słowa. Po wywodach Tropiciela wszystko wydawało się nagle tak jasne i proste, że dziwili się tylko dlaczego sami na to do tej pory nie wpadli! Rikitan z początku się uśmiechał ale potem spoważniał i rzekł: — Tak — Tropiciel ma rację. To ja jestem Zielonym Straszydłem. 183 Nie myślcie jednak, że robiłem to dla żartu lub żeby was nastraszyć. Nie! Zielone Straszydło miało pożyteczniejsze cele: po pierwsze miało was nauczyć odwagi, po drugie wykazać czy jesteście spostrzegawczy, pojętni, czy potraficie rozumować i wyciągać wnioski. Zielone Straszydło pozostawiało po sobie zawsze jakiś ślad, który mógł wam dopomóc w jego wyśledzeniu. Również ołówki chemiczne i atrament umyślnie pozostawiałem od początku na oczach wszystkich, żebyście zauważyli kiedy niespodzianie znikną i domyślili się w ten sposób z czego pochodzą plamy na wysepce i kto je mógł zrobić. Teraz jest już po wszystkim. Była to ciekawa detektywistyczna historia a przy tym najzupełniej prawdziwa — a nie tylko wyczytana w sensacyjnej książce. Uczy nas ona tego, że oczy i uszy na wszystko należy mieć otwarte, nad wszystkim się zastanawiać i na wszystko zwracać uwagę. Jeśli będziecie w ten sposób postępować jako ludzie dorośli, osiągniecie we wszystkim większe sukcesy niż inni. Będziecie umieli postępować przezornie, nie dacie się wciągnąć w pułapkę, wszystko zawsze dokładnie rozważycie, a wasze poczynania uwieńczone będą powodzeniem. 63. Pożegnanie ze Słoneczną Zatoką Złote, radosne dni przeleciały nad Słoneczną Zatoką. Kuropatwy zaczęły wyprowadzać swoje młode, kolorowe chmury płynęły wieczorem po niebie, a słońce znikało ze Słonecznej Zatoki wcześniej niż zazwyczaj. Ranki były już chłodne, słońce już tak silnie nie grzało. A potem przyszło to, o czym nikt nie mówił, ale z czego wszyscy zdawali sobie sprawę. Czas powrotu do gwarnego miasta. 184 Chłopcy tak się już przywiązali do Słonecznej Zatoki, tak im się tutaj wszystkim podobało, że zdawało im się, iż byłoby bardzo pięknie, gdyby mogli uganiać przez całe życie, po tym dzikim ustroniu, pełnym zapomnianych, opuszczonych parowów i wąwozów. Ale obowiązek wzywał ich do miasta. Dokoła kwitło jeszcze tysiące żółtych dziewann, a las pachniał wrzosem. Brzegi Rzeki Bobrów tonęły w czerwieni goździków kartuskich. Jednak oczy chłopców nie dostrzegały już tego. W Słonecznej Zatoce było cicho jak po pogrzebie, a chłopcy milczeli, chodzili jak nieprzytomni, przesiadywali długo na jednym miejscu i przyglądali się każdej miedzy, każdej łączce i każdemu głazowi, żeby na zawsze wryły się im w pamięć. W głowie brzęczały im najsmutniejsze piosenki i cicho je pogwizdywali. — Zrobimy sobie jeszcze dziś na zakończenie wesołe i wielkie ognisko, żeby mieć przyjemne wspomnienia — rzekł Rikitan przedostatniego ranka przy śniadaniu. — A dziś wieczorem mamy również pełnię — przypomniał Wilek. — Wiem, połączymy jedno z drugim — odrzekł Rikitan. I oto ostatniego wieczoru zapłonęło raz jeszcze w Słonecznej Zatoce ognisko. Chłopcy byli jakoś dziwnie, nienaturalnie weseli; starali się zagłuszyć w sobie żal z powodu jutrzejszego powrotu. Wilek, Jurek i Grizzly zaprezentowali przy ognisku sztuczki magiczne, Tropiciel recytował wiersz o plemieniu indiańskim, a Rikitan zagrał na Dźwięczącym Drzewie pieśń o zmarłym marynarzu. Potem Grizzly zaprezentował wraz z Okruszkiem walki zapaśnicze, a Mirek zadziwił chłopców staniem i chodzeniem na rękach i wywijaniem koziołków. Na tym skończyła się część artystyczna, ale nie samo ognisko. Chłopcy śpiewali tego wieczoru do późnej nocy i wspominali wszystkie wydarzenia w Słonecznej Zatoce. Nikomu nie chciało się spać. Był to przecież ostatni wieczór . . . 185 Tajemnicza, jasna noc ogarnęła ziemię w swoje posiadanie. Wiaterek owiewał rozpalone od ognia twarze chłopców i przynosił zapach otaw z dalekich łąk. Sowa pójdżka zahuczała od czasu do czasu gdzieś w cieniu, a w szuwarach zaskrzeczała żaba. Rzeka szumiała głucho, jak gdyby śpiewała śliskim kamieniom bajki o topielcach. I będzie tu jutro w nocy szumieć znowu, sowa pójdżka znowu będzie huczeć, otawy będą pachnąć, a żaby skrzeczeć, tylko chłopców już tutaj nie będzie . . . Ale program ogniska nie był jeszcze wyczerpany. Rikitan spodziewał się tego po chłopcach już od rana. Chłopcy skupiali się w gromadki i naradzali się. Gdy Rikitan się zbliżał, rozchodzili się znowu. A teraz, gdy wszystko jak na rozkaz umilkło, a Rikitan patrzył w zamyśleniu w płomienie, chłopcy podnieśli się z miejsc. Ludek wystąpił naprzód, stanął przed zaskoczonym Rikitanem i przemówił jasnym, miłym głosem. — Rikitan, chcielibyśmy dziś podziękować za to, że zrobiłeś z nas Chłopców znad Rzeki Bobrów. Gdyby nie ty, nigdy-byśmy nie przeżyli tylu przygód. Nie poznalibyśmy Parowu Przymierza, nie łowilibyśmy trzynastu boberków, nie dowiedzielibyśmy się o Royu, nie straszyłoby nas Zielone Straszydło, oczy nasze nie ujrzałyby nigdy Słonecznej Zatoki. Nie bylibyśmy Chłopcami znad Rzeki Bobrów. Długo radziliśmy się, jak by ci to wszystko powiedzieć, ale nie znajdowaliśmy odpowiednich słów. Wiemy, że nie raz sprawiliśmy ci zmartwienie, ale nigdy nie robiliśmy tego umyślnie. Zapewniamy cię na naszą przyjaźń, sam wiesz zresztą jak bardzo cię lubimy. Pokazałeś nam ile pięknego mogą chłopcy przeżyć, jeśli tylko potrafią się do tego zabrać. Zrobiłeś nas lepszymi, niż byliśmy przedtem. Głos drżał mu ze wzruszenia, a chłopcy spoglądali nań z podziwem. Gdy skończył, Rikitan przystąpił do niego i rzekł: — Dziękuję ci, Ludek, i dziękuję wam wszystkim, moi dobrzy chłopcy. Ściskając rękę Ludka, ściskam ją w myśli 186 i wam wszystkim. I wam należy się podziękowanie. Bowiem tym, że pomogliście mi zrobić z siebie wzorowych chłopców — przyszłych dobrych obywateli — pomogliście mi zarazem zrobić coś dobrego dla kraju. Dzisiejszy dzień jest jednym z najpiękniejszych w moim życiu. Widać było, że jest wzruszony. Chłopcy garnęli się do niego i każdy podawał mu rękę. 64. Ostatnia noc i dzień Ale chłopcy ciągle jeszcze nie udawali się na spoczynek. Mogli śmiało to zrobić, wszystko przecież było już przygotowane do drogi, jutro pozostawało już tylko po raz ostatni pożegnać Słoneczną Zatokę i wyruszyć z próżnymi wózkami do domu. Widząc to Rikitan dał im znak, a chłopcy ruszyli za nim. WTeszli w głąb lasu i przez strome jary skierowali się w stronę, gdzie Rikitan nauczył ich Pieśni Księżycowej Nocy. Obeszli moczary. Słychać było rechotanie żab. Cicha noc ogarnęła śpiący kraj. W tyle, za lasem ukazał się księżyc. Czekali aż wypłynie cały. Wypłynął. Był jasny, wielki i straszny. Za plecami chłopców rzucał dziwaczne cienie. A chłopcy po raz ostatni śpiewali Pieśń Księżycowej Nocy, skąpani w cudownym blasku księżyca; wydawała im się jeszcze piękniejsza niż zawsze. Tej nocy chłopcy śpiewali tak jak jeszcze nigdy. Serca mieli ściśnięte, a w wielu oczach błyszczały łzy. A wszystko co czuli, cały ten żal i smutek, wszystko to włożyli w swoją Pieśń Księżycowej Nocy. Uroczyste jej tony rozlegały się głośno pośród jasnej nocy. 187 Ostatni — ostatni raz! Płynęły w dół ku jasnej krainie, poprzez Rzekę Bobrów pięły się po skałach i usypiały gdzieś w górze na przeciwległych zboczach. Na drugi dzień chłopcy raz jeszcze pożegnali miejsce, w którym przeżyli tyle pięknych wrażeń i zwolna opuścili Słoneczną Zatokę. Rikitan zaczął śpiewać, a chłopcy mu wtórowali. Słoneczna Zatoka umilkła. Babki kołysały się w trawie. Chrząszcz-piżmowiec nadleciał i usiadł na łące. W lesie zakrakała wrona, naprzeciw odezwał się derkacz. Na Rzece Bobrów zrobiły się wielkie kręgi, rozchodziły się w szuwarach i ginęły przy brzegu. Senny piżmoszczur ześliznął się do rzeki. Nad wodą tańczyły barwne świtezianki. A śpiew oddalających się chłopców mieszał się z szumem rzeki. Brzmiał coraz słabiej i słabiej ... aż wreszcie ucichł zupełnie . . . 65. Znowu w Starej Dzielnicy Gdy chłopcy dotarli do miasta, ranki były już chłodne i mgliste. Słońce świeciło, ale już nie grzało. Na placu w Starej Dzielnicy błękitniały stosy śliwek i błyszczały żółte jabłka. Na ścierniskach za miastem chłopcy puszczali kolorowe latawce. Wzdłuż dróg czerwieniły się jarzębiny. 188 Czasem padał przez cały dzień deszcz, a gdy się wyjaśniło, po błękitnawym niebie przelatywało mnóstwo białych obłoczków. Była jesień. Słoneczna błyszcząca, a jednak tak smutna. Ale gdy jesienny czas spłynął na szare niwy, a słupy telegraficznie zanuciły znowu swoją dziwną melodię, Chłopcy znad Rzeki Bobrów opuszczali w wolnych chwilach Starą Dzielnicę. Bo przecież, te słoneczne, jesienne dni wypełnione wędrówkami po usypiających gajach były również piękne . . . Babie lato lśniło w jasnym powietrzu. A tam na górze, na wałach, w Czerwonej Kotlinie jakżeż tam było pięknie! Zewsząd dolatywała woń ostatnich już otaw, a tysiące goździków kartuskich czerwieniło się dokoła na zboczach i przypominało chłopcom brzegi Rzeki Bobrów. Stara Dzielnica zmieniła się przez czas nieobecności chłopców. Jurek z Wilkiem chodzili po niej i nie mogli się nadziwić. Handlarz starzyzny Kretzeles nie miał już swego sklepiku przy ulicy Petrskiej, a ludzie mówili, że jest tak chory, że nie przeżyje zimy. Mur piwowaru, za którym znajdowała się Góra Bobrowa, został pomalowany na brązowo, na uliczce, przy której mieszkali, pojawiły się dwa nowe sklepiki. Piekarz naprzeciwko miał nowy szyld i tablicę reklamową, na której namalowany był stół z pieczywem. Na szersze ulice Starej Dzielnicy doprowadzono ze śródmieścia linię tramwajową — dawne marzenie mieszkańców Starej Dzielnicy. Cóż z tego, że na tej nowej linii kursowały najstarsze rozklekotane wagony, które w nowszych częściach miasta nie mogły już się pokazać, bo szpeciłyby jego wygląd. Cóż z tego, że jeździły w dłuższych odstępach niż w innych większych dzielnicach i że musiały jeździć powoli, żeby Stara Dzielnica nie zawaliła się pod ich wstrząsami . . . 189 Wilek z Jurkiem potrafili stać całymi godzinami na końcowym przystanku. Przyglądali się jak nadjeżdżają te stare, różnokolorowe, odrapane wozy o niskich numerach, jak odczepia się przyczepy, kieruje się na inne szyny i wyprawia w nową wędrówkę aż do granicy nowych dzielnic, ludnych, pełnych błyszczących wystaw i nowoczesnych urządzeń. Potem rozpoczęła się szkoła i mniej było czasu na włóczęgi po Starej Dzielnicy i przystawanie na końcowej stacji. Zapadały wczesne wieczory. Chłopcy ze Starej Dzielnicy podczas pochmurnych wieczorów palili pochodnie. Z parków spadały na ulice zwiędłe szeleszczące liście, rozsiewając dokoła słodkawą woń. Nastała pora częstych deszczów. Wiatr hulał po ulicach, w kominach huczało, a na strychach chrzęściły rupiecie. Dym snuł się nad ziemią, a w Starej Dzielnicy świecono od rana do wieczora. Były to ponure, tajemnicze dni, pełne smutku i chłodu. I któregoś z nich umarł stary Kretzeles. 66. Zwyczajni chłopcy Drwinki, którymi przed wakacjami częstowali Wilka i Jurka ich szkolni koledzy, gdy dowiedzieli się o Chłopcach znad Rzeki Bobrów, ustępowały powoli miejsca nieposkromionej ciekawości. Przypisać to należy przede wszystkim mięśniom obu chłopców. Nikt w klasie nie mógł się z nimi równać. Następnym powodem były różne słuchy o Słonecznej Zatoce i przeżytych w niej przygodach, które dotarły do uszu chłopców okrężną drogą od matek Chłopców siad Rzeki Bobrów. 190 Stara Dzielnica pełna była rozmów na ten temat. Nie było chłopca, który by nie chciał przeżyć czegoś podobnego i stać się Chłopcem znad Rzeki Bobrów. Były kolega Wilka, nazwiskiem Sylb, który przed pół rokiem pogniewał się z Wilkiem i od tego czasu z nim nie mówił, posłał mu podczas rysunków karteczkę ze słowami: „Jeśli chcesz ze mną mówić, możemy być znowu kolegami. Wiem o kanale, w którym można wyłowić mnóstwo piłek tenisowych zgubionych na kortach. Ale tylko jeśli ci na tym zależy — ja się nie napraszam! Sylb". Ale Wilek nawet Sylbowi nie odpowiedział. Nie zdając sobie z tego sprawy, Wilek i Jurek zaczęli upodabniać się swym zachowaniem do Ludka. Byli dobrzy i delikatni. Nie używali wulgarnych słów, a mimo to w niczym nie przypominali owych ułożonych, wyelegantowanych odświętnie chłopców z willowej dzielnicy, wyprasowanych, naondulowanych, którzy nigdy nie uprawiali sportów i nigdy nie wiedzieli, która drużyna piłkarska gra w najbliższą niedzielę. Była wielka różnica pomiędzy Jerzykiem i Wilkiem a tymi grzecznymi świętoszkami z dzielnicy willowej, o których mówiono, że bardziej byłoby im do twarzy w dziewczęcych spódniczkach niż w spodenkach. Wszyscy chłopcy w klasie zdawali sobie z tego sprawę i bynajmniej nie uważali Wilka z Jurkiem za papierowe lale. Nikt nie wiedział, jak się to stało, ale wszyscy zaczęli ich podziwiać. , Nikt im tego nie powiedział, a jednak było to widoczne. Gdy Jurek lub Wilek zostali wywołani do tablicy, byli przedmiotem zainteresowania całej klasy. Wszyscy obserwowali, jak się który kłania, jak odwraca i jak wyraża. Jakież to było dla Wilka i Jurka przyjemne i podnoszące na duchu! A mimo to stronili teraz od większości swoich szkolnych kolegów. Nie podobali im się ci wulgarni, zwyczajni chłopcy, 191 nie odpowiadali ich ideałowi „prawdziwego chłopca" wszczepionego im przez Rikitana. Niektórzy z nich byli zwyczajnymi krzykaczami, którzy wprawdzie nikomu nie ubliżyli, ale też nic nie reprezentowali. Ich największe bohaterstwo polegało na ordynarnym i prostackim wyrażaniu się. Ostrego nauczyciela byliby utopili w łyżce wody, a poczciwca gimnastyka wyśmiewali i dokuczali mu przy lada sposobności, ponieważ był wyrozumiały i wszystko im wybaczał. W przednich ławkach siedziało kilku tępych, odpychających chłopców. Cała klasa nimi pogardzała. Wystarczało im, że chodzili z mamusiami do parku, siedzieli tam grzecznie na ławeczce i słuchali, jak mamy rozmawiają o sukniach. Chłopcy ci opowiadali się zawsze za większością. Nie mieli swego własnego zdania. Niczemu się nie sprzeciwiali. Umieli porządnie wymyślać, ale tylko wtedy, gdy byli pewni, że nic im za to nie grozi. Gdy groziło im lanie ze strony któregoś z odważniej szych chłopców, uśmiechali się z zakłopotaniem i obracali wszystko w żart lub grozili, że się poskarżą u wychowawcy klasy. Ale największą zakałą klasy byli ordynarni ulicznicy, skrywający pod maską śmiałości i zuchwalstwa brak charakteru i tchórzostwo. W ławce za Jurkiem i Wilkiem siedział jeden z nich. Nazywał się Kovac. 67. Obraza Chłopców znad Rzeki Bobrów Kovac darł plakaty i smarował na nich ordynarne napisy. Padło nań podejrzenie, że podrapał mur w szkolnej sieni, ale mimo że zdołano mu to udowodnić, nie przyznał się i zwalał winę na innych chłopców. Był nędznym tchórzem. 192 Chętnie szukał zaczepki z małymi chłopcami z pierwszych ławek i dawał im poznać swoją siłę. Ale gdy wywołano go nieprzygotowanego do tablicy, dawał rozpaczliwe znaki tym samym chłopcom, nad którymi się znęcał, żeby mu podpowiedzieli, a jego chytre oczki biegały przerażone od jednego do drugiego. Wilek wraz z Jurkiem żywili dla niego pogardę. Był to jeden z owych zwyczajnych chłopców, którzy nigdy do niczego nie dojdą i których całe życie będzie jednym pasmem pospolitych czynów — i to najczęściej złych. Budził w nich taki wstręt swoją niską naturą, że nie mogli nań po prostu patrzeć. Nie rozmawiali z nim i unikali go. A jednak zostali zmuszeni, żeby się nim zająć. Kovac nie przepuścił żadnej okazji, żeby ich nie obrzucić błotem. Podczas przerwy, przed godziną gimnastyki oświadczył, że Chłopcy znad Rzeki Bobrów są bandą tchórzliwych głupców. Miał czelność to powiedzieć — wszak wówczas, gdy chłopcy rozjeżdżali się na wakacje, był silniejszy od Jurka i Wilka. Nie bał się, że jego słowa mogą mieć przykre następstwa. Krew zawrzała w obu Chłopcach znad Rzeki Bobrów. Grizzly, Ludek, Pędziwiatr i wszyscy inni chłopcy wraz z Rikitanem stanęli im w tej chwili przed oczyma. — Odwołaj to zaraz, ty nierogacizno! — ryknął Wilek i krew uderzyła mu do głowy z oburzenia. W klasie umilkł gwar i nastała cisza przed burzą. Znajdujący się na korytarzu chłopcy zaczęli wbiegać do klasy. —¦ Co się szarpiesiz, ty barania głowo! — chichotał Kovac. — Nie jest naszym zwyczajem dawać się obrażać — rzekł cicho Jerzyk, ale w głosie jego czuć było groźbę, a oczy . mu się zwęziły. — Tylko przestań się stawiać, ty korniszonie! — krzyknął Kovac i przejechał Jerzykowi ręką po brodzie. Chłopcy znad Rzeki Bobrów — 13 193 Jerzyk odbił jego rękę silnym ciosem, a Kovac syknął: — Chcesz się bić? Dobra, zobaczymy, co w was siedzi, wy chuchra! — Nie bijemy się z niehonorowymi ludźmi — zawołał Wilek. — Możemy ich tylko karać za ich podłość. Mówię ci po raz ostatni. Odwołaj coś powiedział. — Prędzej powybijam wam zęby, wy głupie słonięta! — pienił się ze wściekłości Kovac. — Masz tu za wszystkich obrażonych Chłopców znad Rzeki Bobrów... — wycedził Wilek i silnym ciosem powalił Kovaca na kubeł z węglem, który przewrócił się pod ciężarem upadającego. — To nie jest honorowo — krzyczał Kovac zaskoczony niespodziewaną siłą Wilka. — Tak się nie walczy. — Nie rozumiałeś, co do ciebie mówię? Już ci powiedziałem, że z takimi jak ty nie walczymy — powiedział spokojnie Wilek i znów powalił rozwścieczonego Kovaca na przewrócony kubeł. Klasa wybuchnęła śmiechem. — Ty, taki prostak i nikczemnik, chcesz decydować o tym co jest honorowe, a co nie? — irytował się Jerzyk. — Wilek, ja na twoim miejscu nauczyłbym go szacunku dla Chłopców znad Rzeki Bobrów. — Teraz chyba odwołasz — rzekł znowu Wilek. Podniósł opierającego się Kovaca z kubła, chwycił go za ręce i przycisnął kolanem do ściany. Sam dziwił się swojej sile. Kovac wytrzeszczył oczy. — Odwołuję — wycharczał. — Że Chłopcy znad Rzeki Bobrów nie są bandą tchórzliwych głupców — podpowiadał Wilek, a chłopcy dokoła zwijali się ze śmiechu. Kovac poczerwieniał jak rak, ale powoli wycedził z siebie upokarzającą formułkę. Dzwonek ogłosił koniec przerwy, a chłopcy tłoczyli się do ławek. Sąd nad Kovacem został zakończony, ale jeszcze podczas lekcji otrzymał Wilek od Kovaca kartkę: 194 „Drogo mi za to zapłacisz". Ale nie stało się nic. Była to tylko czcza pogróżka upokorzonego tchórza, który się przekonał, że muskuły jego przeciwnika stały się po wakacjach w jakiś niewytłumaczalny sposób potężniejsze niż jego. 68. Dom „Pod Niebieskimi Winogronami" Zaczęło się robić zimno, a chłopcy siedzieli na skrzyniach w Górze Bobrowej. Gdy padał deszcz, woda przeciekała przez dach i siedzieli jak pod okapem. Palić ani świecić nie mogli, żeby nie zdradzić swojej obecności. Oprócz tego groziło niebezpieczeństwo pożaru, ponieważ altana była z drzewa. Ale Rikitan i tym razem umiał sobie poradzić. Biegał po Starej Dzielnicy od domu do domu i wypytywał się, czy nie znalazłoby się jakieś małe pomieszczenie, cho^ ciażby na strychu lub jakaś mała szopa na podwórzu, w której Chłopcy znad Rzeki Bobrów mogliby się urządzić. Było to trudne zadanie i również ojcowie chłopców musieli pospieszyć z pomocą. Wreszcie ojciec Trusi przyniósł wiadomość, że przy pomocy licznych znajomych, udało mu się znaleźć dla chłopców małą izdebkę w domu ,,Pod Niebieskimi Winogronami" przy ulicy Klasztornej. Izdebka była zaniedbana i zasypana gratami. Chłopcy znad Rzeki Bobrów nie bali się jednak pracy i skorzystali z oferty. — Musielibyście przeprowadzić mały remont — rzekł pod koniec swojej rozmowy z Rikitanem dozorca domu — a staTe połamane stoły wyrzucić do ogrodu lub spalić. Tynku również tam nie ma a podłoga jest bardzo zniszczona. Nie ma się co dziwić, była tam kiedyś pralnia... 1? 195 Największy stół chłopcy starannie naprawili i pozostawili w izbie. Resztę gratów sprzedali następcy zmarłego Kretzelesa do jego nowego sklepiku, a te które były tak połamane, że nawet jemu nie mogły się już przydać, porąbali na drobne kawałki i zużyli na opał. Z uzyskanych za sprzedane stoły pieniędzy kupili wapno i farby. Pędziwiatr pożyczył wiadra i pędzle, a Rikitan przy pomocy chłopców wymalował izdebkę tak, że przypomniała farmę na Dzikim Zachodzie. Koło okna wspinał się przez całą długość pomalowanej na czerwono ściany olbrzymi koń z kowbojem na grzbiecie, na przeciwległej ścianie pełzało w trawie trzech czerwonoskó-rych; dwaj z nich trzymali dzidy, a trzeci napinał łuk do strzału. ?) Trzecia ściana, bez drzwi i okien, była granatowa i rysowały się na niej czarne kontury lasu. Zza lasu wychodził olbrzymi srebrny księżyc i przeświecał przez gałęzie. Na ziemi drzewa rzucały budzące grozę cienie. Malowidła były naprawdę udane. A na ostatniej ścianie wyobrażony był zachód słońca. Słońce namalowane było na środku ściany, a tuż obok stał totem ze Słonecznej Zatoki, wyrzeźbiony tam w swoim czasie przez Ludka i przywieziony następnie przez chłopców do domu. Przypominał chłopcom bez przerwy Słoneczną Zatokę. Przed totemem stał fotel Rikitana, również przywieziony -ze Słonecznej Zatoki a dokoła totemu i fotela ustawiono dwanaście małych rzeźbionych stołeczków dla chłopców. Stołeczki zrobili sobie oczywiście chłopcy sami, a każdy był innego koloru i inaczej rzeźbiony. Poza tym wszystkie były jednakowe. Ci z chłopców, którzy nie mieli jeszcze boberka zręczności, zdobyli go sporządzeniem takiego właśnie stołka. Nowy przybytek nazwali chłopcy „rancho", ponieważ całym swym wyglądem, a przede wszystkim malowidłami — 196 rzeczywiście przypominał meksykańską farmę, zwaną „rancho"- Pod oknem stał stół, a zaraz obok namalowanego na ścianie kowboja — szafa, którą ofiarowali rodzice Grizzlego. W szafie złożono namioty. Tylko wózki, które towarzyszyły chłopcom do Rzeki Bobrów już się nie zmieściły; złożono je w szopie u kupca, u którego zakupili chłopcy żywność do Słonecznej Zatoki. Następnie chłopcy postanowili, że będą wspólnie zbierać znaczki. Każdy z nich przyniósł swoją kolekcję i ofiarował ją stowarzyszeniu. Dużo znaczków było naturalnie jednakowych, ale chłopcy wymieniali je w szkole na inne i w ten sposób kolekcja szybko się powiększała. Jakżeż teraz Wilek żałował, że wówczas na wiosnę przegrał swoją nową serię znaczków lotniczych w zawodach w pluciu na odległość. Rikitan ofiarował na kolekcję swój ogromny album, do którego można było dokupić zapasowe wkładki na nowe znaczki. Kolekcją opiekował się Bukiecik, a Okruszek z Trusią pomagali mu w wybieraniu i selekcji znaczków. Rzecz jasna, że również inni chłopcy mogli się zajmować kolekcją i chętnie z tego korzystali. Byli z niej dumni. Boberków nie można już było łowić tak łatwo jak przedtem; szaruga jesienna nie pozwalała na wyprawy za miasto. Ale pozostał tu jeszcze przecież granatowy boberek dobrych uczynków, czarny boberek pierwszej pomocy w nagłych wypadkach i biały boberek dobrych manier, za którymi chłopcy mogli się uganiać bez potrzeby wychodzenia za miasto. Pirat przyniósł prasę introligatorską, hebelek i ramy i uczył chłopców oprawiać książki, wyrabiać wszelkiego rodzaju kolorowe notesiki i podklejać obrazki. Chłopcy spędzali tutaj wszystkie swoje wolne chwile, a nawet pisali zadania. Wszystkim się tu podobało o wiele bardziej niż w Górze Bobrowej. 197 Na dworze było pochmuro i zimno, ale tu w rancho — tak miło i przytulnie. A gdy ściemniło się na tyle, że nie można już było pracować, chłopcy długo nie zapalali dużej naftowej lampy na suficie: święcili szarą godzinę. Na piecu gotowała się herbata. Ogień trzaskał wesoło i rozlewał po ścianach przez otwarte drzwiczki czerwone migocące blaski. Chłopcy siedzieli koło pieca, śpiewali stare pieśni ze Słonecznej Zatoki i wspominali przeżyte tam przygody. A podobnie wspomnienia ich, niczym świecące w popiele iskierki, zapalały się i gasły w myśli, jak kolorowe ogniki. Jak przyjechali pierwszego dnia do Słonecznej Zatoki... Jak chodzili w nocy nad moczary ... Jak Zielone Straszydło zaczęło straszyć ... Jak uczyli się Pieśni Księżycowej Nocy... Jak budowali tratwę I znowu powracali myślą do swojego rancho, tonącego w czerwonym blasku ognia. Ściemniało się coraz bardziej. A tymczasem tam daleko, kilka dni drogi w górę rzeki, zaczęło padać nad Słoneczną Zatoką coś lekkiego i białego, niczym ptasie piórka, padało coraz gęściej i gęściej, zasypało całą Słoneczną Zatokę i padało dalej bez przerwy. Był to pierwszy śnieg! 69. W zimowe dni Gdy śnieg pokrył ziemię, narciarskie i saneczkarskie wyprawy przeplatały się z szarymi godzinami w rancho, przy rozpalonym piecu. Potem przyszły święta z piękną choinką, którą chłopcy sami sobie ubrali i z jeszcze piękniejszymi upominkami własnego wyrobu, którymi się wzajemnie obdarowali. 193 Jerzyk dostał od Wilka album fotograficzny a sam dał mu piękny notes. Własnoręcznie go oprawił i pracował nad nim po kryjomu przeszło tydzień. Rikitanowi wręczyli chłopcy wspólnie wielką księgę oprawioną przez Pirata. Na skórzanej okładce wyryty był złoty napis: „Chłopcy znad Rzeki Bobrów swojemu Rikitanowi". W książce tej każdy z chłopców opisał, jak umiał najlepiej kilka wspólnie przeżytych przygód; do tekstu domalowali ilustracje. Najwięcej wpisał do księgi Tropiciel, który opowiedział o Zielonym Straszydle. Drugim z kolei był Ludek. Jakaż to była niespodzianka dla Rikitana! W ten sposób zima szybko upływała. Minął Nowy Rok, potem małe wakacje i znowu do szkoły... Rozpoczęły się ostatnie egzaminy przed drugim półroczem, a chłopcy się do nich pilnie przygotowywali. Styczeń chylił się ku końcowi. Dnie były coraz dłuższe. O tej samej porze, w której Stara Dzielnica tonęła dawniej w zupełnych wieczornych ciemnościach, teraz było jakoś jeszcze dziwnie szaro, a niebo było zielone. W tej przedwieczornej godzinie Chłopcy znad Rzeki Bobrów udawali się na koniec miasta do Czerwonej Kotliny i spoglądali w dal na zachód, skąd z każdym dniem przybywało światła. Jakież to było piękne i wzruszające! Zwiastowało wiosnę. Wiosna — wiosna---WIOSNA... O tak, już wkrótce znowu zabrzmi ich stara pieśń, Pieśń Księżycowej Nocy, ziemia znowu rozweseli się w słonecznym blasku, strumyki się rozszumią, a błękitne lasy wynurzą się z mgieł! 199 70. Kończy się w Parowie Przymierza Aż pewnego dnia — co za widok! Z rynien na dachach się lało, po śniegu ani śladu, tylko kałuże błota połyskiwały na ulicach. A do tego wszystkiego uśmiechało się słońce, a po niebie żeglowały drobniutkie obłoczki! Nowa wiosna na ziemię zawitała! Smugi słonecznego, radosnego światła zalały Starą Dzielnicę. Rozprysły się po poszarzałych zaułkach, rozświetliły ciemne wilgotne pasaże i zgubione wewnątrz domów podwórka osuszyły uliczki. Powietrze znowu napełniło się tą ciężką znaną wonią wiosny, zupełnie jak wówczas, gdy Rikitan zawitał po raz drugi do Starej Dzielnicy. Na rzece znów huczały lody, nad nimi unosiły się krzyczące mewy, a na błękitnym niebie ciągnęły powracające ptaki. Wiały południowe wiatry. Ciepłe i pachnące czymś tak dziwnym, że w sercach chłopców obudziły stare marzenia o przygodach i o czymś, czego nie umieli nazwać. Nastały rozśpiewane dni wiosny. W szkołach lekcje odbywały się przy otwartych oknach, a podczas godzin śpiewu rozbrzmiewały pieśni wiosenne. Przed szkołą na otaczającym ogród murku siadywali starcy w usypiającym blasku wiosennego słońca, a gdy z okien szkoły rozlegał się radosny, burzliwy śpiew uradowanych wiosną chłopców, w sercach ich rodził się żal, że nie mogą raz jeszcze stać się chłopakami. Pierwsza całodzienna wycieczka Chłopców znad Rzeki Bobrów prowadziła naturalnie do Parowu Przymierza. Inni chłopcy ze Starej Dzielnicy chodzili jeszcze z rękoma w kieszeni, z podniesionym kołnierzem i w trykotach wepchanych do pończoch pod długimi spodniami. Chłopczyki z willowej dzielnicy, którzy przez cały niemal rok nie 200 rozstawali się z katarem, nosili jeszcze szaliki i grube rękawice. Ale Chłopcy znad Rzeki Bobrów wybiegli za miasto prawie nadzy. W rozpiętych koszulach, z zakasanymi po łokcie rękawami, w króciutkich — za przykładem Mirka — spodenkach i w pończochach zwiniętych aż do kostek. Twarze mieli zaróżowione, a nogi i ramiona ciągle jeszcze brązowe od słońca znad Rzeki Bobrów. I wcale nie było im zimno. Nie na darmo uczył ich Rikitan każdego ranka w Słonecznej Zatoce tarzać się w samych kąpielówkach w zimnej rosie, kąpać się i ćwiczyć oddech. Nie na darmo biegali pół nadzy od rana do wieczora przez pełnych sześćdziesiąt dni, najpierw tylko wtedy, gdy było ciepło, a później również w chłodniejsze dni. I właśnie dziś, w pierwszy uroczysty dzień, kilku ostatnich chłopców kończyło jeszcze w Parowie Przymierza łowy na trzynaście boberków. — Wszyscy jesteście teraz równi Royowi. Jesteście zręczni, wytrwali i szlachetni — powiedział Rikitan. — Bądźcie przykładem dla wszystkich znajomych chłopców. Dawać dobry przykład, to jedna z najpiękniejszych i najradośniejszych rze-???, na które może zdobyć się „prawdziwy chłopak". Podał wszystkim rękę, a każdy z chłopców ją uścisnął. Następnie wbił dookoła obumarłego pnia trzynaście zardzewiałych gwoździ, a na każdym z nich jeden z chłopców wieszał kolejno sznurek, spleciony z trzynastu kolorowych nici, podobnie jak Roy wieszał na nich skóry bobrów. Wszystkie gwoździe zostały uwieńczone. Po tym obrzędzie Parów Przymierza zatrząsł się od wybuchu radości! A wszyscy czuli, że wszystko to jest tylko wstępem do wielu innych pięknych przygód i wrażeń, jakie na nich czekają gdzieś tam daleko, gdzie zapada słońce i gdzie wieczorem żeglują kolorowe chmury, — gdzieś tam daleko — daleko - tak bardzo, bardzo daleko ... Spis rozdziałów Od autora............... 5 1. Piątek, dnia 13 marca............ 9 2. Dziwne spotkanie............. 14 3. Rikitan zjawia się po raz drugi......... 17 4. Pod wieczorną zorzą............ 22 5. Całodzienna wycieczka............ 25 6. Jak chłopcy przekonali się, kto z nich jest najszybszy ... 27 7. Próba spostrzegawczości........... 31 8. Odkrycie parowu......'....... 34 9. Utworzenie bractwa . ......... . 37 10. Zaproszenie do Czerwonej Kotliny......... 40 11. Rikitan śpiewa po raz pierwszy Pieśń Księżycowej Nocy . . . 43 12. Zaczyna się opowieść o Royu.......... 48 13. Wizyta Świszczącej Strzały.......... .49 14. Próba dojrzałości............ . 50 15. Śmierć na Rzece Bobrów........... 54 16. Góra Bobrowa.............. 57 17. Jak chłopcy znaleźli się w posiadaniu pieniędzy .... 60 18. Przy obozowym ognisku........... 63 19. Trzynaście boberków............ 67 20. Kto z was jest tak szybki i zwinny jak Roy?...... 69 21. Następstwa Księżycowej Pieśni i opowieści o Royu .... 73 22. Narady................ 75 23. Jak Okruszek został wystrychnięty na dudka...... 79 24. Własnymi rękoma............. 80 25. Rikitan opowiada o chłopcu z Nowej Dzielnicy..... 82 26. Pomoc w nieszczęściu............ 84 27. .Zawstydzenie Wilka............ 88 28. Najpiękniejszy projekt Rikitana......... 90 29. Czwarty i piąty boberek........... 94 30. Dziewięć Szram............... 97 31. Ostatnie przygotowania........... 93 32. W drodze do Rzeki Bobrów.......... 100 33. Pragnienie............... 103 34. Słoneczna Zatoka............. J05 35. Chłopcy się urządzają........... 107 36. Wyprawy w głąb lasu............ 113 37. Nocna wyprawa na moczary.......... 116 38. Gonitwa za boberkami nabiera tempa........ 120 39. Wielkie milczenie............. 121 40. Talizmany............... 125 41. Tajemnica Pirata i Grizzly........... 127 42. Pirat i Grizzly na cenzurowanym......... 130 43. Przez cały dzień samotny w lesie......... 131 44. Zielone Straszydło............. 133 45. Ciężkie podejrzenie............. 135 46. Totem Chłopców znad Rzeki Bobrów........ 138 47. Zmierz swoją siłę............. 142 48. Co jest dumą każdego chłopca......... 144 49. Zielone Straszydło odzywa się znowu........ 146 50. Sprzeczka w Słonecznej Zatoce......... 148 51. Najtrudniejszy boberek............ 150 52. Zielone Straszydło znowu zarzuca sieci ....... 155 53. Księżycowe noce.............. 157 54. Światło we mgle............. 162 55. Budowa tratwy.............. 164 56. Ostrzeżenie Zielonego Straszydła......... 166 57. Tajemnicza wysepka............ 168 58. Tropiciel opowiada o swoich poszukiwaniach...... 172 59. Nowe światełko w mroku zagadek . ....... 175 60. Podstęp ze sznurkami............ 178 61. Zdemaskowanie.............. 180 62. Wyjaśnienie zagadki........... 182 63. Pożegnanie ze Słoneczną Zatoką......... 184 64. Ostatnia noc i dzień............ 187 65. Znowu w Starej Dzielnicy...........188 66. Zwyczajni chłopcy........... . 190 67. Obraza Chłopców znad Rzeki Bobrów . . . . . , 192 68. Dom „Pod Niebieskimi Winogronami"........195 69. W zimowe dni...............198 ?0. Kończy się w Parowie Przymierza......... 202 Tytuł oryginału Ho5i od BobH reky Z czeskiego tłumaczył Rudoll Janićek WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE Okładkę projektował HENRYK GOKAJ Ilustracje wykonał WŁADYSŁAW CZARNECKI Redaktor książki JOZEF GORDZIOŁEK Redaktor techniczny JADWIGA KANIKOWA K o rektor IRENA MICHAŁOWSKA WYDAWNICTWO „ŚLĄSK" KATOWICE 1958 R. Wyd. 1 Nakład 20.247 Ark. wyd. 11,5 Ark. druk. 12,75 Formal A5 Papier druk. mat. ki. V 70 g 610X860/16 Fabr. Papieru Włocławek Oddano do składania 24. 2. 58 Podpisano do druku 25. 5. 58 Druk ukończono 10. 6. 58 Symbol 30360 Cena zł 15.00 KZG 4 Mikołów, ulica Żwirki i Wigury 1 — zam. Nr 186 — C-1S