MBP Zabrze nr inw.: K1 - 21424 F 1 IHp/F LUIS BARNAVELT % S)tary most w Nowym Zebedeuszu grozi zawaleniem. Kiedy władze miasta postanawiają zastąpić go nowym, Luis zaczyna się bać. Przeczuwa nadciągające niebezpieczeństwo. Nie rozumie jednak, skąd bierze się jego strach. Aż do dnia, kiedy wraz z Ritą odkrywa przerażający sekret starego mostu. Nawet czarodziejska moc wujka Jonatana może okazać się tu bezradna... 17. 05. 7003 JOHN BELLAIRS Klasyk znakomitych baśniowych książek dla dzieci i młodzieży, niezwykle popularny autor kilkudziesięciu bestsellerów, które od 25 lat rozpalają wyobraźnię młodych i starszych czytelników 28. 04 2003 Brad Strickland Znany autor fantasy i SF dla dzieci i dorosłych, który uzupełnił cztery niedokończone powieści zmarłego nagle w 1991 roku Johna Bellairsa Pełna napięcia opowieść dla każdego, kto uwielbia się bać! „Derwer Post" 1? ni Tajemnica i groza, które najodważniejszym zjeżą włos na głowW? Jn nc ™„. „Booklist Bestsellery dla młodych czytelników w Wydawnictwie AMBER LUIS BARNAVELT LUIS BARNAVEIT \ mroczny cka LUIS BARNAVELT JOHN ' BELLAIRS Ł Dla fanów HARRYECO POTTERA JOHN BELLAIRS 4- Dla fanów HARRYE6O POTTERA LUIS BARNAVELT JOHN BELLAIRS & BRAD STRICKLAND S3i Dla fanów HARR Y EGO POTTERA wkrótce LUIS BARNAVELT i upiór w operze JOHN BELLAIRS BRAD STRICKLAND - 5 Kil. 2004 09 % LIP. 2004 O nn 09, 2 5 M/U ?flO5 - 8 LIP. 2005 Tytuł oryginału THE BEAST UNDER THE WIZARD'S BRIDGE Redakcja stylistyczna BEATA SŁAMA Redakcja tecl ANDRZEJ WITi Korekta RENATA K Ilustracja na ol GARRCj Projekt graficzny „uoum > " MAŁGORZATA CEBO-FONIOK Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach! Tu kupisz wszystkie nasze książki! http.y/www.amber.supermedia.pl Text copyright © 2000 by the Estate of John Bellairs. Frontispiece copyright © 2000 by Edward Gorey. AJI right reserved. For the Polish edition © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 2001 ISBN 83-7245-579-1 Dla Barbary - z głębi serca Rozdział 1 Luis Barnavelt martwił się od wielu miesięcy. Zaczęło się pewnego śnieżnego popołudnia w lutym, kiedy wujek Jonatan podniósł głowę znad gazety. - No i proszę - powiedział. - Doigrali się, głupki. Do okręgu Kafarnaum wkroczy postęp. I odrzucił gazetę z pogardliwym parsknięciem. Luis leżał na brzuchu przed telewizorem, na kłującym brązowym dywanie. Przerwał oglądanie westernu i spojrzał pytająco na wujka. Jonatan, tęgi i łagodny, z rudymi włosami i brodą przetykaną siwymi pasmami, pokręcił głową. Włożył kciuki do kieszeni kamizelki i zmarszczył brwi. - Nie, zapomnij, że to powiedziałem. Prawdopodobnie nic się nie dzieje. I nie chciał zdradzić ani słowa więcej. Wraz z Ritą, wujkiem Jonatanem i panią Zimmer-mann Luis przeżył kilka niesamowitych i przerażających przygód, a jednak ciągle najbardziej ze wszystkiego bał się zmian. Może z tego powodu, że po śmierci rodziców w jego życiu zaszła ogromna zmiana. A może dlatego że -jak powiedział kiedyś wujek - nie lubił niespodzianek. Nie wiadomo, jak było naprawdę, ale faktem jest, iż każda nawet drobna zmiana bardzo go niepokoiła. Kiedy wujek kazał wymienić wszystkie tapety w domu, Luis tygodniami nie mógł dojść do siebie. Potem, gdy Jonatan prawie zupełnie zrezygnował z fajki (do czego zmusiła go pani Zimmermann, która także rzuciła papierosy), Luis tęsknił za tytoniowym dymem. Teraz wieść o wymianie mostu na Dzikim Strumieniu zasmuciła go i zdenerwowała. Oczywiście nie chodziło tylko o zmianę. Mniej więcej miesiąc później spróbował to wytłumaczyć Ricie. Rita była od niego wyższa prawie o głowę i bardzo chuda. Miała długie, proste czarne włosy i duże okulary w ciemnych oprawkach. Czasami zachowywała się jak łobuz, ale Luis podziwiał jej zdrowy rozsądek. Pewnego marcowego dnia, wracając ze szkoły, wstąpili do kawiarenki na colę. W kawiarence pysznie pachniało hamburgerami i plackiem kokosowym. Luis i Rita usiedli przy okrągłym stoliku ze szklanym blatem, tuż przy oknie. Krzesła były z kutego metalu pociągniętego białą farbą i miały siedzenia z czerwonego skaju. Luis bardzo je lubił, bo gdy się na nich siadało, poduszka wydawała westchnienie, jakby krzesło mówiło: „Proszę bardzo, siadaj na mnie! Nikt nie dba o moje uczucia!" Przynajmniej tak mu się wydawało, kiedy był młodszy. Dzień był słoneczny i pogodny, ale chłopiec od wielu tygodni miał paskudny humor. Rita przyglądała się Luisowi, pociągając colę przez słomkę. Wreszcie nie wytrzymała: - No dobra, ponuraku. Co się dzieje? Od pewnego czasu wyglądasz jak upiór. Luis łypnął na nią ponuro i pokręcił głową. - Nie zrozumiesz. Rita splotła ręce na piersi. - Zobaczymy. Żebyś się nie zdziwił! Luis wziął głęboki oddech: - Znasz ten stary żelazny most nad Dzikim Strumieniem? Zamierzają go rozmontować. Rita zmarszczyła brwi. - I co z tego? To postęp. - Aha - mruknął Luis ponuro - to samo powiedział wujek Jonatan. Rita spojrzała na niego uważnie. - Coś cię naprawdę niepokoi. Dobra, gadaj. Luis spojrzał w szklankę z niedopitą colą. - Właściwie wiesz już prawie wszystko. Kiedy przyjechałem do Nowego Zebedeusza, wujek Jonatan, pani Zimmermann i ja musieliśmy walczyć z duchem pani Izard. Rita obejrzała się szybko, ale w pobliżu nie było nikogo, kto mógł ich podsłuchać. Pochyliła się do Luisa. 10 - Opowiadałeś mi - szepnęła. - Stary Izaak chciał spowodować koniec świata, ale umarł, zanim zdołał dokończyć dzieła. Wtedy jego zmarła żona zmartwychwstała i usiłowała zrobić to samo za pomocą niesamowitego magicznego zegara, który był ukryty w ścianach waszego domu. - I prawie się jej udało - odszepnął Luis. Na wspomnienie lodowatego blasku okularów Seleny Izard przeszedł go zimny dreszcz. -Ale nie mówiłem ci, że pewnego wieczoru wujek Jonatan zabrał mnie i panią Zimmermann na długą przejażdżkę samochodem. To był listopad, a my po prostu jechaliśmy, oglądając widoki. Zrobiło się ciemno, więc zaczęliśmy wracać. Nagle wujek Jonatan zauważył, że jedzie za nami dziwny samochód... Rita słuchała w milczeniu całej historii. Wujek Jonatan przestraszył się nie na żarty, a Luis omal nie umarł z przerażenia. Kiedyś lubił udawać, że jadące za nim samochody go śledzą. Tamtego wieczoru jego fantazje stały się prawdą. Luis opisał, jak stary samochód wujka mknął przez noc. Na prostych odcinkach drogi wujek dociskał gaz do dechy. Opony niebezpiecznie piszczały na zakrętach. Wreszcie dojechali do skrzyżowania, gdzie spotykały się trzy drogi. W ułamku chwili Luis dostrzegł oszronione działo z okresu wojny domowej, stary drewniany kościółek z brudnymi witrażami i sklep o czarnych lśniących oknach, na których widniał napis „Salada". Kiedy zamykał oczy, nadal widział ten obraz, jak zdjęcie w albumie. 11 Luis i jego wujek mieszkali w dwupiętrowym domu na szczycie stromego wzgórza. Wokół niego biegło ozdobne ogrodzenie z kutego żelaza, z kulami na końcu każdego pręta, a obok domu rósł stary kasztan, który ocieniał wszystko wokół. Kiedy Luis po raz pierwszy zobaczył dom, pomyślał, że najfajniejsza jest w nim wieżyczka z małym owalnym okienkiem na dachu. Wyglądało jak spokojne i czujne oko. Tuż obok stał dom pani Zimmermann. Był mały, ale przytulny, z zadbanym podwórkiem i grządkami kwiatów, które w lecie kipiały od kolorowych petunii, astrów i nasturcji. Czasami do domu Barnaveltów dolatywały rozkoszne wonie i wtedy było wiadomo, że pani Zimmermann zaprosi wszystkich na coś przepysznego albo stanie w drzwiach z talerzem boskich ciasteczek migda-łowo-orzechowych lub smakowitym ciastem czekoladowym z rodzynkami. Dziś w powietrzu nie unosiły się żadne zapachy. Rita nacisnęła dzwonek i w sekundę później pani Zimmermann otworzyła drzwi. Była emerytowaną nauczycielką i patrząc na nią, można się było domyślić, że w swoim zawodzie nie miała sobie równych. Na jej pomarszczonej twarzy łatwo pojawiał się uśmiech, a oczy spoglądały psotnie i ciepło zza okularów w złotych oprawkach. Uwielbiała kolor fioletowy i zawsze chodziła po domu w fioletowej sukience w kwiaty i takiej samej opasce na rozczochranych siwych włosach. Na widok Luisa i Rity uśmiechnęła się szeroko. - Co za miła niespodzianka! Wejdźcie! Właśnie robię wiosenne porządki. Pomożecie mi przesunąć meble na miejsce. 14 Nie potrwało to długo i wkrótce pani Zimmermann podała im ciastka z czekoladą i mleko. - No dobrze - powiedziała energicznie, nalewając sobie herbaty. - Albo nie jestem czarownicą, albo oboje przyszliście tu z jakimś mrocznym sekretem. Co cię dręczy, Luisie? Czyżby stary Brodacz wyczarował jakąś iluzję, która nie chce zniknąć? Luis nie mógł się nie uśmiechnąć. Czasami iluzje wujka Jonatana zaczynały żyć własnym życiem, jak na przykład Korkowy Karzeł, który zamieszkał w skrzynce z bezpiecznikami, albo pręgowany kot sąsiada, który nadal gwizdał sobie od czasu do czasu, zawsze okropnie fałszując. - Nie, nie tym razem - powiedział. - Luis i jego wujek martwią się o ten stary most na Dzikim Strumieniu - wyjaśniła szybko Rita. - Musimy wiedzieć, czy stanie się coś strasznego, jeśli go rozmontują Pani Zimmermann usiadła powoli na krześle. Była bardzo zdziwiona. - Dobry Boże, Rito! Od razu walisz z grubej rury, co? Nawet pyszne ciasteczka pani Zimmermann nie kusiły dziś Luisa. Odsunął talerz i powiedział: - Wujek Jonatan bardzo się zdenerwował, kiedy przeczytał o tym nowym moście. I wiem, że ciągle się martwi, bo nie chce ze mną o tym porozmawiać. - Luis mówi, że jakiś czarodziej ukrył w moście coś zaklętego - dodała Rita. - Pani na pewno powie nam o wszystkim. 15 o-. Luis pokręcił głową. Rita zagryzła wargę i zaczęła się zastanawiać, okropnie się przy tym krzywiąc. - Meteoryt - powiedziała w końcu. - Tak! - zawołała wesoło pani Zimmermann. -Strzał w dziesiątkę. Nigdy go nie widziałam, ale widziała go pewna moja stara przyjaciółka. Twierdziła, że był nie większy niż piłka bejsbolowa i lśnił nieziemskimi barwami, tak niesamowitymi, że nie potrafiła ich opisać. Sam jego widok był przerażający, jak powiedziała, a Eliasz też się go bał. Choć miał mnóstwo pieniędzy, był nieśmiały i nerwowy, i zawsze zachowywał się tak, jakby ktoś go śledził. Wreszcie w 1892 roku, siedem lat po śmierci Jedydiasza, postanowił zastąpić stary drewniany most na rzece nowym, żelaznym. Chciał sam za niego zapłacić. Oczywiście władze okręgu zgodziły się bez namysłu. Podobno Eliasz roztopił meteoryt i dodał go do żelaza, z którego miał być zrobiony most. Nie wiem, czy tak było, ale kiedy most stanął nad strumieniem, Eliasz się rozpogodził. Zainwestował pieniądze w banki i przedsiębiorstwa, z roku na rok stawał się coraz bogatszy i mieszkał w Nowym Zebedeuszu aż do śmierci. Umarł z przyczyn naturalnych w 1947 roku. Żaden duch go nie dopadł, więc most pewnie poskutkował. - Czyli nie ma się o co martwić? - spytała Rita. Pani Zimmermann wzruszyła ramionami i westchnęła. - Duch starego Jedydiasza nie miał już później żadnych krewnych do straszenia. Eliasz nie miał żony, a ród Clabbernongów wygasł. Więc jeśli po zburzeniu stare- 18 go mostu niespokojny duch Jedydiasza przekroczy Dziki Strumień, nie będzie miał kogo dręczyć. - To dlaczego wujek tak się zdenerwował? - spytał Luis. Pani Zimmermann uśmiechnęła się ciepło. - Możliwe, że Jonatan jest do ciebie bardziej podobny niż ci się wydaje. Nie przepada za zmianami, zwłaszcza za takimi, które mają coś wspólnego z czarami. Poza tym już od dawna wiadomo, że Jonatan Barna-velt, choćby się nie wiem jak zarzekał, jest panikarzem pierwszej klasy! Rita się roześmiała. Nawet Luis trochę odetchnął. Ale martwił się nadal. I choć mijały tygodnie, marzec stał się kwietniem, a kwiecień zmienił się w maj, jego niepokój się nie zmniejszył, lecz z dnia na dzień był coraz większy. Pierwszego czerwca stał się jak drzazga wbita głęboko w serce. Drzazga, której nie można wyciągnąć. Rozdział 2 Nadeszły letnie wakacje, ale nawet to nie poprawiło Luisowi humoru. W ostatnim tygodniu roku szkolnego pani Zimmermann oznajmiła, że następnego dnia urządza piknik w swoim domku nad jeziorem Lyon i wszystkich zaprasza. Miał to być czwartek, pierwszy dzień wakacji. Luis zadzwonił do Rity, która się ucieszyła z zaproszenia. Woda ciągle była za zimna, żeby pływać, ale mogli pograć w badmintona, pożreć górę hamburgerów i odpocząć. Wujek Jonatan obiecał, że zawiezie wszystkich na miejsce. Czwartkowy poranek był słoneczny i ciepły, błękitnego nieba nie zasłaniała ani jedna chmurka, a jednak Luis za nic nie mógł się pozbyć nieprzyjemnego ściskania w żołądku. Już się prawie do niego przyzwyczaił, ale było jak ból - nikt nie chciałby z nim żyć. Jonatan Barnavelt był ubrany jak zwykle w spodnie khaki, niebieską koszulę, czerwoną kamizelkę i starą, 20 wytartą tweedową marynarkę. Przydźwigał z domu pani Zimmermann monstrualnie wielki piknikowy kosz i z trudem wepchnął go do bagażnika. Pani Zimmermann nadeszła zaraz potem, ubrana w fioletową sukienkę i fioletowy kapelusz z wielkim rondem. - I co, Luisie? - odezwała się, kiedy chłopiec otworzył przed nią drzwi samochodu. - Jak się czujesz, wyzwoliwszy się z okowów szkoły? - Fajnie - odpowiedział Luis z nieśmiałym uśmiechem. Usiadł z tyłu, wujek Jonatan wcisnął się za kierownicę i wyruszyli, pozostawiając za sobą kłęby spalin. Zatrzymali się przed domem Rity na ulicy Dworkowej; dziewczynka wybiegła w spodniach, trampkach i wielkim czerwonym podkoszulku, za dużym na nią co najmniej o dwa numery. Usiadła obok Luisa, a kiedy pani Zimmermann powtórzyła pytanie, uśmiechnęła się szeroko i zawołała: - Fantastycznie! Przede wszystkim miałam już powyżej dziurek w nosie tych głupich plisowanych spódniczek i niebieskich bluzek! Poranek był bardzo przyjemny; wujek Jonatan miał dobry humor, a pani Zimmermann opowiadała o tym, co zrobiła w ogródku. Zasadziła nowe kwiatki, lilie, geo-rginie i grządkę fiołków, i wiązała z nimi wielkie nadzieje. - Fiołki są fiołkowe, rozumiecie - dodała - czyli prawie fioletowe. A jeśli nie będą chciały sfioletowieć, to je podrasuję odrobinką czarów. A ty, Jonatanie? Wymyśliłeś coś fajnego? - Wiesz, właśnie się zastanawiałem, co zrobić z moim podwórkiem - odparł Jonatan. - Przyszło mi do głowy, 21 że mógłbym je wylać betonem. Potem pomaluję go na zielono, a gdybym chciał mieć kwiaty, mogę kupić takie plastikowe, wywiercić dziury i... - Och, przestań się ze mnie natrząsać - parsknęła pani Zimmermann. W końcu dojechali do jej domku. Podczas gdy wujek i pani Zimmermann wyładowali koszyk i przygotowali grill, Luis i Rita naciągnęli siatkę do badmintona. Przez jakiś czas grali, nie na punkty, tylko tak zwyczajnie. Luis był w tym całkiem niezły. Potem im się znudziło, więc zaczęli rzucać podkowami. W tym z kolei lepsza była Rita. Z wysuniętym koniuszkiem języka brała cel i rzucała, niemal za każdym razem trafiając bezbłędnie. Podkowy Luisa przeważnie nie doJa-tywały do celu. - Pojedziesz w lecie na obóz? - spytała Rita. Luis wzruszył ramionami i podniósł podkowę. - Nie wiem. Jeszcze nie rozmawiałem z wujkiem. Rita rzuciła podkowę, która okręciła się wokół pala ¦ i upadła z brzękiem na ziemię. - Idealnie! - krzyknęła. - W tym roku nie będziemy mieli długich wakacji. Rodzice chcą pojechać na tydzień nad morze. Potem pewnie będziemy siedzieć w Nowym Zebedeuszu. Luis rzucił i chybił prawie o kilometr. - Wujek też nie wspominał o wakacjach. Chyba chce zostać w mieście, tak na wszelki wypadek. - Na jaki „wszelki wypadek"? - zdziwiła się Rita. Luis zerknął na nią. Wujek Jonatan i pani Zimmermann piekli coś na grillu, spowici kłębami wonnego 22 dymu z hikorowego drewna. Nie zwracali na nich uwagi. Mimo to Luis zniżył głos do szeptu. - No, wiesz... Nad strumieniem postawili nowy most. A ten stary już chyba rozmontowali. Rita przyglądała mu się w milczeniu, jakby właśnie obwieścił, że jest przybyszem z Marsa i zamierza poślubić angielską królową. Potem zrozumiała. - Chodzi ci o ten stary żelazny most? - spytała z niedowierzaniem. - Rany koguta, ciągle się o to martwisz? Luis wzruszył ramionami. - Nie mogę przestać o tym myśleć. Rita zamrugała powiekami za okrągłymi szkłami okularów. - Luis, kurczę blade, czemu nic nie powiedziałeś? - Nie chciałem nikomu psuć humoru - wymamrotał. - Nic nie poradzimy, skoro władze postanowiły zburzyć ten głupi most. Wujek Jonatan nie wspomniał o nim ani słowem od lutego, a kiedy pytaliśmy panią Zimmermann, powiedziała, że nie ma się czym przejmować. Wiem, że to głupio, ale... - urwał. - Ale to silniejsze od ciebie - dokończyła Rita ze współczuciem. - Hmmm... Niech się zastanowię. Może uda nam się jakoś sprawdzić, co jest grane. Wtedy będziemy wiedzieć na pewno, czy jest się o co martwić. Potem przez jakiś czas o tym nie wspominali. Wkrótce wujek Jonatan zawołał ich na obiad. Zjedli fantastyczne dania na trawie nad jeziorem. Pani Zimmermann znała niesamowity przepis na hamburgery, zrobiła leciutką jak puch sałatkę ziemniaczaną i otworzyła słoik kiszonych ogórków z koprem. Były kruche, chrupiące 23 i pikantne jednocześnie, nie tak, jak te ze sklepu, które smakują jak kwaśna guma. Po raz pierwszy od wieków Luis odzyskał apetyt. Potem razem posprzątali po posiłku i przez resztę dnia po prostu leniuchowali. Wujek Jonatan wyjął talię kart; przez parę godzin siedzieli przy składanym stoliku, grając w głupie gry. Jonatan przeważnie przegrywał, nawet przy tych najgłupszych, więc burczał pod nosem, że wolałby zwykłego pokera. - Co ja poradzę na to, że nie potrafię zapamiętać tych wszystkich idiotycznych zasad! - Doskonale - oznajmiła pani Zimmermann, która akurat rozdawała. - Zagramy w coś prostego. Powiedzmy, że walety, siódemki i czerwone trójki będą... Przyjemnie było spędzać w ten sposób ciepłe, senne popołudnie. Wreszcie, mniej więcej koło czwartej, wszyscy dojrzeli cło powrotu do miasta. - Może wieczorem pójdziemy do kina? - zaproponowała pani Zimmermann, gdy wnosili składane krzesła i stół do domku. - Grają film o piratach. Jeśli nam się spodoba, Jonatan odtworzy sceny walk i każde z nas kolejno będzie kapitanem piratów. - Wyszli na zewnątrz, a pani Zimmermann zamknęła drzwi. Luis miał ochotę zobaczyć film, ale zanim zdołał się odezwać, uprzedziła go Rita. - Czy w drodze powrotnej możemy zobaczyć nowy most? . , Pani Zimme;rmann spojrzała na nią ostro, a wujek Jonatan, który wkładał kosz do bagażnika swojego gru-chota, znieruchomiał. _ Bardzo dziwny pomy wy _ Byłam ciekawa, śniła Rita z niewinnym us i pani nowy most - wyja ^iay staryjuzznik rania.^ pytanie.PaniZimmenW>n parć. Pojediemy dróg, ^ nia. Nie byłem tam od przebiegaj, prace Wtą> a kiedy ws.adala Luis otworzył drzV" Y samochodu, szepnął: - Coś ty wymysl.tŁ ęta. - Będziemy się : coś sprawdzaj- °^J zimmerrnann. Jesl. Luis przełknął ślW „iśde lepiei sie do pewności. boczną drogę. i strzela. pod _ Myślałam do „ męczące, n.e- chrzesol i Dwunastu Md kipiące 25 24 pojawiała się też samotny dom. Samochód zwolnił tak bardzo, że ledwie się wlókł. - jak po pożarze - odezwała się Rita. Serce załomotało Luisowi w piersi. Po prawej stronie ujrzał wielką połać martwego lasu, co najmniej parę hektarów. Drzewa były bezlistne, z ich pni łuszczyła się kora. Gałęzie i konary rozpaczliwie wyciągały się do nieba, jakby usiłowały uciec przed śmiercią. Krzaki poniżej byty szare i bez życia. Dom, który stał w pobliżu, nie wyglądał na spalony, ale był zrujnowany. Przerdzewiały blaszany dach zapadł się do środka, okna ziały czernią i pustką niczym oczodoły czaszki. Luis zmarszczył nos. Pachniało brzydko czymś słodkawym, lecz także zgnilizną i pleśnią. Każdym centymetrem ciała czuł, że ten nieprzyjazny, nagi zakątek jest nawiedzony. - Jonatanie - odezwała się pani Zimmermann z rozdrażnieniem. - Na pewno nic się nie stanie, jeśli pojedziemy trochę szybciej. Wujek dodał gazu i samochód minął upiorny dom. Wjechali w rejony, gdzie drzewa miały liście i wszystko wyglądało normalnie. Pusto, lecz normalnie. Potem żwirowa dróżka doprowadziła ich do pokrytej asfaltem drogi Dwunastu Mil. Skręcili i wkrótce dotarli do miejsca, które Luis widywał czasem w koszmarach. Zardzewiałe działo z okresu wojny secesyjnej stało w trójkątnym zagajniku. Po jednej stronie drogi wznosił się stary biały kościółek z zakurzonymi witrażami, po drugiej -sklep z zielonym napisem „salada" w oknie. To tutaj wujek Jonatan skręcił z piskiem opon, gdy Luis miał dziesięć lat i uciekali przed duchem pani Izard. Samochód znalazł się na drodze prowadzące] do Dzikiego Strumienia. Wszyscy siedzieli w milczeniu. Wreszcie znaleźli się na szczycie wysokiego wzgórza; poniżej wił się Dziki Strumień. Po lewej stronie nadal stał stary żelazny most. Prowadząca do niego droga została zamknięta. Zamiast niej wytyczono nowy odcinek jezdni, lśniący świeżym asfaltem. Przed nimi wnosił się nowoczesny betonowy most. Było już po piątej i robotnicy skończyli pracę, ale ich sprzęt nadal tu stał: żółte buldożery, dźwigi i inne maszyny. Jonatan powoli przejechał przez nowy most, po czym zatrzymał samochód. Wszyscy wysiedli i poszli w stronę mostu. Jak się okazało, robotnicy już usunęli deski z czarnej żelaznej konstrukcji. Niektóre belki zostały wyjęte i leżały na poboczu drogi. Podeszli aż do krańca starego mostu. Luis spojrzał w dół, na płynący wartko strumień. Od lustra wody dzieliły go najwyżej trzy metry, a jednak zakręciło mu się w głowie, jakby stał na brzegu przepaści. Świat zakołysał mu się przed oczami. Cofnął się i nadepnął na coś twardego. Podniósł nogę i ujrzał żelazny nit, długości mniej więcej sześciu centymetrów. Pewnie wypadł z którejś belki. Pochylił się bezmyślnie i podniósł go z ziemi. Wydał mu się dziwnie ciężki, twardy i ciepły. I to nie tak, jak metal leżący na słońcu. Niezupełnie. Z jakiegoś powodu - nie potrafił określić, z jakiego - ten kawałek metalu wydawał się niemal żywy, jakby sam wydzielał ciepło. Luis obejrzał go ze wszystkich stron w świetle zachodzącego słońca. Nit miał lśniącą powierzchnię i ani śladu rdzy. Trudno było uwierzyć, że tkwił w moście tak długo. Wyglądał jak prosto ze sklepu. 27 26 Rozdział 3 W tamtą sobotnią noc Luis miał pierwszy z wielu koszmarów. Przyśniło mu się, że razem z panią Zimmermann, Ritą i wujkiem Jonatanem zwiedzali jakieś zoo. Nie przypominało żadnego znanego mu miejsca. Wszystkie klatki były ogromne i wysokie, z czarnych żelaznych prętów, tak grubych, że czasami nie można było nawet dostrzec niespokojnych, krążących za nimi zwierząt. W tym śnie Luis miał okropne poczucie deja vu -świadomość, że ta sytuacja już mu się kiedyś przydarzyła i że wie, co się wydarzy za chwilę. Gdy szli powoli między ogromną klatką mieszczącą stado zdenerwowanych słoni i drugą, w której stał tuzin wysokich żyraf w brązowe plamki, Luis po prostu wiedział, że pani Zimmermann za chwilę powie: „Szkoda, że nie widać więcej zwierząt, a mniej klatek". Czuł się okropnie. Wiedział też, że jeśli pani Zim-mermanrL to powie, wydarzy się coś okropnego. Chciał ją poprosić, żeby się nie odzywała... Ale b7ło już za późno. Pani Zimmermann otuliła się fioletowym szalem i powiedziała: - Szkoda, że nie widać więcej zwierząt, a mniej klatek. Te słowa odbiły się echem w jego głowie. Nie wiedział skąd, ale wiedział, że czeka ich okropny los. Ze wszystkich klatek rozległo się głośne trąbienie, ryki, krakanie i wrzaski. Wszystko tutaj jest nie tak, jak trzeba, pomyślał z rozpaczą. Potem, nie wiadomo jak, znaleźli się w miniaturowym pociągu. Czarna lokomotywa sapała i syczała, wagoniki sunęły z klekotem po wąskich torach. Luis i Ri-ta jechali w pierwszym wagonie za lokomotywą, za nimi siedział wujek Jonatan z panią Zimmermann. W wagonach znajdowały się żelazne pręty, mające ich zabezpieczyć przed wypadnięciem. Maszynista był chudy i kościsty, a zamiast czapki z niebieskim paskiem miał na głowie lśniący cylinder, tak czarny, że wydawał się aż granatowy. Z wielkim entuzjazmem zagwizdał na pociągowym gwizdku, ale dźwięk, jaki się rozległ, wcale nie był przyjemny. Niskie, przeciągłe „uuuuu" skojarzyło się Luisowi z niesympatycznym otoczeniem: nocą, cmentarzem i sowami. Przed nimi pojawił się ciemny wjazd do tunelu. - Boję się tuneli - powiedziała Rita. Luis przypomniał sobie, że jego przyjaciółka cierpi na niezwykle ostrą postać klaustrofobii. We wszystkich zamkniętych pomieszczeniach robi się jej niedobrze, 31 30 to N magiczne sprawy, ale było wiadomo, że nic tu nikomu nie grozi. Dziś Luis musiał długo zbierać się na odwagę, by wyjść na korytarz. Zszedł tylnymi schodami, tymi z dziwnym owalnym witrażem. Dawno temu Jonatan rzucił na to okienko czar, który jakoś nie chciał się zużyć. Od czasu do czasu okno się zmieniało. W okresie, gdy Luis po raz pierwszy przyjechał do wujka, przedstawiało słońce czerwone jak pomidor, zachodzące nad morzem koloru starych aptecznych buteleczek. Później pokazało jeszcze wiele innych obrazków. Dziś Luis rzucił na nie okiem i zatrzymał się, zdumiony. Witraż był czerwony, złowróżbnie szkarłatny, jakby świecił własnym światłem. Widniało na nim jedno słowo, wypisane żółtymi dużymi literami: CAVE Luis nigdy nie słyszał o żadnych jaskiniach* w pobliżu Nowego Zebedeusza. Może witraż troszkę zdziwaczał? Chłopiec ruszył w stronę kuchni, ale po drodze zatrzymał go cichy szmer głosów. W gabinecie siedziała pani Zimmermann z wujkiem Jonatanem i rozmawiali szeptem. Co sprowadziło panią Zimmermann o tej porze? Luis podszedł na paluszkach do drzwi gabinetu. Były uchylone i przez tę niewielką szparę dobiegał zmęczony głos pani Zimmermann: - Doskonale, będziemy uważać na ten most. Przypominam ci, że upiór, który ścigał starego Eliasza, od *W języku angielskim słowo cave oznacza jaskinię (przyp. tłum). dawna jest na tamtym świecie. Niczego tam nie czułam, a potem sprawdziłam jeszcze w kuli. Nic. Ale za dobrze cię znam, żeby się z ciebie śmiać, skoro ten stary most naprawdę tak cię wystraszył. Wujek westchnął ciężko. - Nie o to chodzi, Florencjo. Och, nie wiem... może to ma coś wspólnego z Izardami. Przez dziesięć lat walczyłem ze złą mocą, którą obudziła ta wredna para. W życiu nie przeżyłem czegoś tak strasznego, jak tamtej nocy, kiedy Stara Upiorzyca prawie nas złapała nad Dzikim Strumieniem. A teraz przeżywam ostry atak tego, co kochany Will Szekspir nazwałby swędzeniem kciuków. Pamiętasz Makbeta? Pani Zimmermann zacytowała, zmieniając głos tak, by zabrzmiał jak skrzeczenie wiedźmy: - Czuję, że mnie kciuki swędzą, coś złego drogi do nas szuka! - Dokładnie tak. Dok-ład-nie. I oczywiście wiesz, dlaczego pojechałem okrężną drogą? - No myślę - parsknęła pani Zimmermann. - Żeby spojrzeć na farmę starego Jedydiasza Clabbernonga. Pusta jak zawsze. Jeśli mogę zauważyć, to nie był najlepszy pomysł. Mogłabym tam pójść z tobą, ale Luis i Ri-ta... Mniejsza o to, dobrze, że nic się nie stało! Jonatan milczał przez długą chwilę. - Florencjo - przemówił wreszcie - czy kiedykolwiek byłaś na tej farmie? Dotykałaś tych martwych drzew? - Fu! - odparła na to pani Zimmermann; Luis prawie zobaczył, jak się wzdrygnęła. - Nie, bardzo dziękuję! 35 34 Prędzej włożę głowę do wiadra pełnego wstrętnych ośli-złych dżdżownic! - A ja dotknąłem. I powiem ci w zaufaniu, że też wolę dżdżownice. Poszedłem tam dwadzieścia lat temu. Kiedy się idzie po tej suchej trawie, rozpada się pod stopami w chrzęszczący pył. A gdybyś położyła dłoń na pniu drzewa, wpadłaby ci do środka. To w ogóle nie przypomina drewna, tylko stare, kruche gniazdo szerszeni... - Puste, mam nadzieję - wtrąciła pani Zimmermann. Jonatan roześmiał się niewesoło. - No, nic mnie nie ukąsiło. Ale nie żartuję. Gdybyś chciała, mogłabyś przebić któryś z tych pni na wylot. Czy to nie dziwne, że po tylu latach nie runęły na ziemię? Można by pomyśleć, że wystarczy dobra burza, a rozpadną się na proch. - Wolałabym w ogóle o tym nie myśleć, gdybym miała wybierać. Więc co się stało? - Przestraszyłem się - przyznał wujek Jonatan. -Przestraszyłem się i uciekłem. I nigdy więcej tam nie wróciłem. To niebywałe. Tak, jakby coś... wyssało życie ze wszystkich roślin! Ale... - dodał, zniżając głos - nie powiedziałem ci jeszcze o najgorszym. Tym razem to pani Zimmermann westchnęła. - No dobrze - powiedziała spokojnie. - Co to było? - Chyba świstak... - Głos wujka Jonatana wyraźnie drżał. - Albo coś jego rozmiarów. Jakieś zwierzę wielkości małego pieska. Wyłaniało się z nory. Straciło całe futro. Miało pomarszczoną, siną skórę tego samego koloru, co suche gniazda os. Według mnie wyjrzało z jamy w chwili, gdy spadł tamten meteoryt. 36 - I stało się takie, jak drzewa - dokończyła pani Zimmermann. - Naprawdę mamy problem. - Jest jeszcze gorzej - szepnął cicho wujek. Luis musiał prawie przyłożyć ucho do szpary w drzwiach, żeby dosłyszeć jego słowa. Zbliżył się tak bardzo, że czuł lekki aromat kawy. - Nie chciałem dotykać ręką tego... tego czegoś... odszedłem od farmy na kilkaset metrów, znalazłem twardą gałąź i wróciłem. Trąciłem nią to zwierzę. Przeszła przez nie na wylot z ohydnym chrupnięciem. - Yyy... - jęknęła pani Zimmermann. -Już nie mam ochoty na kawę. Zresztą i tak nie zasnę. - Florencjo... - powiedział wujek ledwie dosłyszalnym szeptem. - Florencjo, to... to coś się... poruszyło! Luis musiał się przytrzymać ściany. Jego żołądek fiknął koziołka. Nagle zapach kawy wydał mu się za mocny, tak mocny, że aż mdlący. - Och, Jonatanie - westchnęła pani Zimmermann ze zgrozą - nigdy o tym nie mówiłeś... - Od tego czasu śni mi się to po nocach. Nie chciałem przestraszyć i ciebie. Aż do teraz. Teraz chyba muszę. Florencjo, to biedne zwierzę usiłowało się wydostać z nory. Wydało upiorny syk... chyba chciało odetchnąć. Jego przednie łapki złamały się, gdy próbowało się na nich podciągnąć. W jego ciele zrobiła się otwarta dziura. A ja... ja je rozbiłem na kawałki. Na pył. Tą gałęzią. -Wujek jęknął i zamilkł. Potem dodał: - Wyzwoliłem je z tego koszmaru. Przynajmniej mam nadzieję. Bo kiedy pomyślę, że ta okropna kupka pyłu nadal żyje... nie, to dla mnie za wiele. 37 Luis usłyszał jakiś syk i zdał sobie sprawę, że pani Zimmermann wypuściła wstrzymywany oddech. - Dla mnie też - przyznała cicho. - Doskonale. Wezwiemy na pomoc Towarzystwo Magiczne Okręgu Kafarnaum. Wszyscy będziemy trzymać rękę na pulsie spraw i ucho przy ziemi. A kiedy będziemy trwać w tej idiotycznej pozie, ktoś pewnie się podkradnie do nas od tyłu i przykopie nam w siedzenie! Wujek Jonatan roześmiał się słabo. - I powinniśmy obserwować wiesz kogo. Ta parka od samego początku wydała mi się podejrzana. Jeśli ktokolwiek się tu miesza do jakichś diabelskich spraw, to na pewno oni, zapamiętaj moje słowa. Luis zdrętwiał. Czy wujek mówił o Ricie i o nim? Można było tak sądzić. Przypomniał sobie wszystkie wypadki, kiedy był nieposłuszny. I te, gdy bezmyślnie ściągnął na nich kłopoty. Serce mu się ścisnęło. Wrócił cichutko na górę, samotny i przestraszony jak nigdy w życiu. W łazience napił się prosto z kranu. Potem powlókł się do łóżka. A jeśli wujek naprawdę przestał mu ufać? A jeśli postanowił go odesłać? Luis znał jednego chłopca, który był tak nieznośny, że rodzice oddali go do szkoły wojskowej. A jeśli z nim będzie tak samo? Jak mógłby żyć bez przyjaźni Rity, życzliwości pani Zimmermann i nieustająco dobrego humoru wujka? Skulił się pod cienką kołdrą, samotny i opuszczony. A potem przyszła mu do głowy jeszcze jedna myśl, i to bardzo niepokojąca. Na witrażu pojawił się napis CAVE. Takie słowo istnieje w języku angielskim, ale na świecie są także inne 38 języki. W szkole mieli łacinę. I tak się złożyło, ze cave było także słowem łacińskim, ale nie miało nic wspólnego z jaskiniami, grotami czy pieczarami. Łacińskie słowo było ostrzeżeniem. Cave znaczy... STRZEŻ SIĘ! Rozdział 4 Luis nie mógł o tym wiedzieć, ale w tym samym czasie, gdy on podsłuchiwał rozmowę wujka i pani Zim-mermann, poza granicami Nowego Zebedeusza toczyła się inna rozmowa. Samochód, podniszczony czarny buick, zatrzymał się w tym samym miejscu, co auto wujka Jonatana, na brzegu Dzikiego Strumienia, nieopodal starego mostu. Wysiadła z niego kobieta. Przez parę minut rozglądała się dokoła, ale o tej porze szosa była zupełnie pusta, a wokół panowały ciemności. Niebo na wschodzie nadal było czarne i nic nie zapowiadało świtu. Panowała zupełna cisza, mącona z rzadka wyciem psa na dalekiej farmie. Złoty pieniążek księżyca toczył się nisko po niebie. Światła było niewiele, ledwie wyławiało z ciemności zarysy przedmiotów. Karoseria samochodu lśniła niewyraźnie w mroku. 40 Kobieta obeszła samochód i pomogła wysiąść zgrzybiałemu staruszkowi. Oboje byli chyba w tym samym wieku, koło osiemdziesiątki, ale ona była wysoka, jej siwy kok lśnił srebrem, a ruchy miała sprężyste. Tymczasem jej towarzysz był powolny, łysy, zgarbiony i zrzędliwy. Miał na sobie czarny garnitur i białą koszulę bez krawata. Niezdarnie wygrzebał się z samochodu. - Sam potrafię! - warknął i uderzył kobietę po ręce. - Otwórz bagażnik! Stanął na trawiastym poboczu, trzęsąc łysą głową i opierając się na lasce. - Tylko nie upadnij i nie złam sobie karku, ty stary głupcze - odwarknęła kobieta jadowitym, suchym głosem. - Nie teraz. Nie teraz, kiedy jest już tak blisko. Staruch wyprostował się gwałtownie i pogroził jej laską. - Poczekaj tylko! Znowu oparł się na lasce, podszedł kulejąc na tył samochodu i nie spuszczał oczu z kobiety, która wyjęła z bagażnika coś długiego i walcowatego. W ciemnościach wyglądało to jak półtorametrowa tekturowa tuba, z tych, w jakie pakuje się dywany. Ostrożnie postawiła ją na ziemi, po czym wyjęła masywny drewniany trójnóg. - Gdzie mam postawić? - spytała. Staruch machnął dziko laską. - Gdziekolwiek! Gdziekolwiek! Znamy wysokość i azymut, więc wszystko jedno! Tylko znajdź kawałek równego. Szybko! Kobieta pomaszerowała w stronę starego mostu, niosąc pod pachą złożony trójnóg. Choć robotnicy zmienili 4t bieg drogi prowadzącej do Dzikiego Strumienia, nie zdarli krótkiego odcinka asfaltu przed starym mostem. Kobieta postawiła tam trójnóg. Otworzył się z głośnym klaśnięciem, a ona z wysiłkiem ustawiła jego nogi. Potem wróciła po tubę. Staruszek chodził za nią krok w krok, przez cały czas gderając i narzekając. Kobieta nie dawała się poganiać. Powoli, lecz pewnie, jakby robiła to setki razy, przytwierdziła tubę do stojaka. Za pomocą chromowanych gałek skierowała tubę ku niebu i wreszcie stało się zupełnie jasne, że jest to teleskop, taki z lusterkami zamiast soczewek. Kobieta przykręciła ostatni element teleskopu, podśpiewując pod nosem jakąś powolną, ponurą piosenkę. Potem wyjęła z kieszeni latarkę z czerwoną żarówką. Włączyła ją. W słabym, mdłym świetle sprawdziła najpierw trójnóg, potem teleskop wraz z kompasem i dwoma metalowymi pierścieniami przymocowanymi do statywu. Na pierścieniach widniały linie i numery, jak na jakiejś okrągłej linijce. Wreszcie kobieta uznała, że wszystko w porządku, wyłączyła latarkę i schowała ją na dawne miejsce. Wcisnęła guzik na statywie i zaraz potem rozległo się tykanie mechanizmu. - Powinno być w porządku - oświadczyła i dodała szyderczo: - Mam sprawdzić ostrość, czy chcesz spojrzeć jako pierwszy, o panie i władco? - Milcz, milcz! - warknął staruch głosem drżącym z irytacji. - Sam popatrzę! Ty się na tym nie poznasz! Kobieta parsknęła pogardliwie, ale nie odpowiedziała. Staruch przykuśtykał do teleskopu i ostrożnie, nie dotykając go, zajrzał w okular. Mamrocząc coś pod nosem pokręcił gałką, by nastawić ostrość. Wreszcie wybuchnął skrzeczącym śmiechem. - Widzę! Piękna! Jak czerwona kudłata gwiazdka, w samym środku pola widzenia. Ach, dobra robota, ukochana małżonko! Pomyśl tylko, kiedy ostatnio pojawiła się nad Ziemią, ujrzeli ją mieszkańcy zaginionej Atlantydy! Minęło czternaście tysięcy lat i oto Czerwona Gwiazda powróciła! - To kometa, ty stary idioto - mruknęła kobieta. - No i co? Mogę spojrzeć? Starzec cofnął się od teleskopu. - Oczywiście, moja najdroższa Herminio. Spójrz sobie. Patrz, ile chcesz. Kobieta pochyliła się nad okularem, a staruch spojrzał w mroczne niebo. - Jest niewidoczna gołym okiem, ale z każdą chwilą zbliża się coraz bardziej. Wkrótce zapłonie na niebie! I wreszcie nadejdzie nasza godzina! Ta myśl bardzo go poruszyła. Zatrząsł się z tłumionego podniecenia i zapłakał. Kobieta nawet nie spojrzała na niego. Staruch wyjął z kieszeni spodni zmiętą chusteczkę i wytarł nos. Zatrzymał się nad samą krawędzią mostu i spojrzał w czarną kipiel, połyskującą w świetle księżyca. Roześmiał się. - Już niedługo, moje maleństwo, już niedługo! Niedługo odzyskasz wolność i będziesz służyć Mefistofele-sowi Moote! A wszyscy ludzie, ci głupcy, będą mi bić pokłony i korzyć się przede mną! 43 42 Kipiel uspokoiła się 3 Następnego ranka po tej koszmarnej nocy Luis poszedł z wujkiem do kościoła świętego Grzegorza. Był to niewielki kamienny budynek z ogromnymi witrażami przedstawiającymi stacje Męki Pańskiej. Ksiądz, ojciec Michał Franciszek, był niski i drobny, nosił duże okrągłe okulary, mówił cicho i zawsze był w dobrym humorze. Luis zwykle z przyjemnością uczestniczył we mszy, lecz tego dnia siedział obok wujka i zastanawiał się tylko nad jednym: czy Jonatan mu ufa. Na myśl, że być może nie, robiło mu się ciężko na sercu. Wychodząc z kościoła, zatrzymał się jeszcze na krótką modlitwę i zapalił świeczki za dusze rodziców. W drodze powrotnej do domu podjął decyzję: udowodni wujkowi, że jest godny zaufania. Reszta dnia minęła dość zwyczajnie. W poniedziałek Luis wyznał Ricie, że wujek chyba jest na niego zły, lecz nie wyjaśnił, dlaczego. Uważał, że wystarczy, iż sam się denerwuje. Nie chciał, żeby Rita bała się tak samo, jak on. Natomiast ona uznała, że powinna mu pomóc. - Na początek dowiedzmy się czegoś o tym czerwonym meteorycie, który trzasnął w farmę starego Clab-bertrupa. W takim małym cichym miasteczku na pewno coś takiego zostało zauważone. Chodź, sprawdzimy. Luis poszedł za nią do biblioteki publicznej. Zeszli do piwnicy, gdzie trzymano stare egzemplarze miejscowej gazety, „Kroniki Nowego Zebedeusza". Były oprawione w brązowe, łuszczące się ze starości okładki ze złoconymi numerami, które tak spłowiały, że trudno było je odczytać. Niektóre roczniki zaginęły, zwłaszcza te z czasów wojny secesyjnej, od 1861 do 1865 roku. Ale dwa tomy z roku 1885 stały na półce, więc zdjęli ten drugi, obejmujący miesiące od lipca do grudnia. - Pani Zimmermann mówiła, że meteoryt spadł w grudniu - powiedziała Rita, ostrożnie odwracając pożółkłe, kruszące się kartki starych gazet. Unosił się z nich kurz, który drażnił nozdrza Luisa i pachniał szałwią. W starych gazetach w ogóle nie był fotografii, tylko do czasu do czasu ryciny. Wiele z nich było reklamami takich rzeczy, jak nowe udoskonalone kultywatory lub piecyki na koks. Rita dotarła do gazet z grudnia i zaczęła je dokładnie przeglądać, szukając wiadomości o meteorycie. Znaleźli je wreszcie w numerze z dwudziestego drugiego grudnia, na pierwszej stronie. Razem pochylili się nad gazetą i przeczytali: NIEZWYKŁY GOŚĆ Z GWIAZD! Bogini Diana, która sprawuje władzę nad Księżycem, musiała wczoraj o północy wydać okrzyk oburzenia. Spadająca z głębin bezkresnego nieba gwiazda pojawiła się nad naszym miastem, zaćmiewając Księżyc, na co bogini-dziewica z pewnością bardzo się nadąsala w zaciszu swego buduaru. 45 44 p & l> % ?: s. 31. h 11 i- 4» I I-1 2. p o. ffi N p o 4" 8-1 1 | u » o ^ » i5 S c ' "B g 8. o o o rp g. : a> pi cd CO , i -9 S pd ^ cT L. B. | w2 '•sl^l!lil!l!i ST & m n P w. " -? i. WB I - mu ii g 3 N S 3 ^5^ &> 3 O ?V C ^ 8- 3 *. b- ^ f> P Kl J2. 1 I n 1 N cr o a Rozdział 5 W środę wieczorem przy kolacji Luis spytał wujka, czy może pojechać z Ritą na długą rowerową wycieczkę. Jonatan, który nakładał sobie właśnie tłuczone ziemniaki, zastanowił się. - Chyba tak - powiedział. - Lepiej teraz niż w lipcu, kiedy na pewno będzie trzydzieści stopni w cieniu i na chodniku można będzie smażyć jajka. - Strząsnął na talerz łyżkę ziemniaczanego puree. - A skoro o tym mowa, kupię coś do kanapek. Nie pozwolę wam umrzeć z głodu. W ten sposób Luis i Rita zaplanowali wycieczkę na najbliższą sobotę. Jednak w piątek Luis obudził się i ujrzał nadciągające burzowe chmury. Kłębiły się na niebie, popychane gwałtownym wiatrem, a wkrótce potem o szyby uderzyły ostre kropelki deszczu. Luis westchnął ze skrywaną ulgą. Jeśli tak będzie także jutro, wycieczka nie dojdzie do skutku. Tak naprawdę wcale nie chciał jechać. W południe rozszalała się burza z piorunami, taka, którą wujek Jonatan nazywał „pogromcą żab". Z nieba lały się ołowiane strumienie wody. Zygzaki piorunów przecinały niebo z sykiem i trzaskiem, a od grzmotów trzęsły się okna i podłogi. Przez jakieś trzy minuty walił nawet grad. Na podwórko spadło tyle lodowych grudek -dużych jak kulki do gry - że wyglądało to jak powrót zimy. Grad zakończył się gwałtownie, ale deszcz, pioruny i grzmoty jeszcze bardziej przybrały na sile. Jonatan siedział w gabinecie z niezapaloną fajką w ustach. Studiował w skupieniu jakąś magiczną księgę. Zwykle Luis bał się grzmotów, ale tym razem wydały mu się wybawieniem. Poszedł na piętro południowego skrzydła domu i usiadł na podeście, w ścianie którego znajdował się magiczny witraż. Nie było już na nim szkarłatnego ostrzeżenia. Zamiast niego pojawił się biały domek na końcu żółtej alei, biegnącej pomiędzy zielonymi polami. Nad dachem fruwał biały ptak, jedyna plamka na pogodnym błękicie nieba. Od czasu do czasu owalne okienko rozbłyskało światłem piorunów. Mimo szalejącej burzy na widok wesołego obrazka Luisowi zrobiło się lżej na sercu. Może jednak niepotrzebnie się zamartwiał. Perspektywa wyprawy na farmę Clabbernonga wydawała się odległa, a to jeszcze bardziej poprawiło mu humor. W pobliżu huknął grzmot, od którego zatrzęsły się schody. Żarówka zabłysła na pomarańczowo i zgasła. Nagle na schodach zrobiło się upiornie ciemno. Luis 51 50 puchem uderzeniu ze nych ^ rozproszył chmury, "ekitne niebo. Do szyby przy- ^loSty kapała woda, lecz burza już się skończyła. Do wieczora niebo zupełnie się rozpogodziło. W telewizji pan od pogody zapowiedział ciepły i słoneczny weekend. A to znaczyło, że wyprawa się odbędzie. Luis znowu poczuł ciężar na sercu. Tej nocy spał mocno. Nawiedziły go dziwne i straszne sny, choć kiedy obudził się o trzeciej nad ranem, prawie ich nie pamiętał. Miał tylko wrażenie, że goniło go coś wielkiego i bezlitosnego. A o co chodziło z tym nitem? Dlaczego świecił? Przestraszony, ale i zaciekawiony otworzył szufladę nocnego stolika. W środku nic nie świeciło. Nit wyglądał jak nit. Luis zamknął szufladę i znowu zapadł w sen. Budzik zadzwonił o wpół do siódmej. Metaliczny jazgot wyrwał Luisa z głębokiego snu bez marzeń. Chłopiec machnął ręką i wyłączył zegarek. Potem usiadł na krawędzi łóżka, oszołomiony i nieprzytomny. Oczy mu się kleiły, a powieki były tak ciężkie, że same się zamykały. Poszedł zygzakiem do łazienki, gdzie ochlapał twarz wodą. Wrócił do pokoju i wyjrzał przez okno. Dzień się już zaczął. Rita będzie tu za dwadzieścia pięć minut. Ubrał się i cicho zszedł na dół, na wypadek gdyby wujek jeszcze spał. Ale już na ostatnich schodkach w nos uderzył go zapach smażonego boczku. Wujek Jonatan i pani Zimmermann kręcili się po kuchni, oboje w fartuchach. - Dzień dobry, Magellanie - zawołał wujek. - Zanim wyruszysz w podróż badawczą, zjesz jajecznicę z jednego czy dwóch jajek? 53 52 Luis poprosił o dwa, a także o parę grubych plasterków bekonu i dwie kromki wspaniałego razowego chleba, posmarowanego wiejskim masłem i domowym dżemem jabłkowym pani Zimmermann. - Domyśliłam się, że Jonatan zrobiłby kanapki z jakiegoś ochłapu mięsa między dwoma pajdami chleba, więc przyszłam i razem przygotowaliśmy wam jedzenie na piknik. Macie po dwie kanapki na głowę. Dorzuciłam też parę moich czekoladowych ciasteczek z ptasim mleczkiem i dwa kiszone ogóreczki z koprem. Za przepis na te ogórki dostałam złoty medal na targach okręgu Kafarnaum, więc jedzcie je ze stosownym szacunkiem! Luis uśmiechnął się i obiecał, że tak właśnie zrobią. Spakował jedzenie do torby zawieszonej przy ramie roweru. - Co będziecie pić? - spytał wujek, stając w drzwiach. - Zatrzymamy się przy jakimś sklepie i kupimy sobie oranżadę. Jonatan sięgnął do kieszeni i wygrzebał z niej gruby brązowy portfel. Wyjął dwa jednodolarowe banknoty. - Masz - powiedział. - I możesz zatrzymać resztę. Wiesz, dziś ja i pani Zimmermann mamy parę spraw do załatwienia, więc nie będzie mnie aż do trzeciej albo i później. Powiedz Ricie, że Jędzunia zgodziła się zrobić dla nas kolację. Z głębi kuchni dobiegło ich parsknięcie pani Zimmermann. - I dziękuj Bogu, że się zgodziłam! Nie umarliście na szkorbut tylko dlatego, że was karmię! 54 - Zaproszę Ritę - obiecał Luis i ostrożnie sprowadził rower po schodkach. Chwilę później pojawiła się Rita energicznie pedałująca pod górkę. Zatrzymała się zasapana i zarumieniona. - Gotów? - spytała, podpierając się nogą. Luis pokiwał smętnie głową. - Aha. - No to jazda! - Odwróciła się i razem śmignęli w dół, wcale nie pedałując. Minęła siódma i miasteczko dopiero się budziło. Na ulicach było bardzo niewiele samochodów, a mleczarz z mleczarni Dwa Dęby właśnie rozwoził mleko. Przejechali przez całe miasto i skierowali się na południe. Słońce mieli po lewej stronie. Po prawej ich wydłużone cienie mknęły po obrzeżu drogi i po pokrytych rosą łąkach. O wpół do ósmej dotarli do drogi prowadzącej do Dzikiego Strumienia. Jechali w milczeniu, Rita na przedzie. Minęło ich parę ciężarówek z kukurydzą, pomidorami i innymi warzywami, które farmerzy wieźli do Nowego Zebedeusza na sprzedaż. Na razie wycieczka wydawała się dość przyjemna. Pogoda była w sam raz, nie za ciepło, nie za zimno. Z kasztanów i dębów, obok których przejeżdżali, dochodził radosny szczebiot ptaków. Luis złapał drugi oddech i miał wrażenie, że może tak jechać w nieskończoność, wcale się nie męcząc. Rita zatrzymała się tuż przed nowym mostem. Luis stanął z rowerem obok niej. - Prawie skończyli - powiedział. Ze starego mostu zdjęto niemal całe żelastwo. Zostały tylko dwie ciężkie 55 belki po bokach i cztery filary z przodu. Na brzegu strumienia stała wielka ciężarówka pełna czarnych belek, pod którymi wyraźnie się uginała. Luis i Rita przyglądali się smutnej ruinie starego mostu. Tymczasem w pobliżu buldożera zatrzymał się stary brązowy ford. Wysiadł z niego krzepki pan z czerwoną twarzą. Miał na sobie koszulę w niebiesko-czer-woną kratę, spłowiałe dżinsy i znoszone brązowe buty z cholewami. Jego usta kryły się pod zwisającym, bujnym czarnym wąsem, a choć na czubku głowy miał łysinę, po bokach tuż za uszami sterczały mu krzaczaste kępy czarnych włosów. - Siemanko! - zawołał, przyjaźnie machając ręką. -Ale wczoraj grzmiało, co? - Straszna burza - zgodziła się Rita. - Pan też pracuje przy moście? Mężczyzna sięgnął do forda i wyjął z niego notes oraz biały kask ochronny. Zatrzasnął drzwiczki. - Aha - potwierdził. - Tylko że prace już się zbliżają do końca. Niebrzydki mostek, co? Teraz musimy tylko wyrwać ten stary z korzeniami i gotowe. - Kiedy skończycie? Robotnik spojrzał na resztki mostu i podrapał się w zamyśleniu po nosie. - Hmmm... Odrobinkę się spóźniamy... dlatego pracujemy w sobotę... ale już niedługo. Trzeba jeszcze trochę czasu. Skończymy pewnie w następny weekend. Będziemy musieli podłożyć dynamit, żeby obluzować te stare filary. Ale za jakiś tydzień po starym moście nie będzie śladu. 56 - A co zrobicie z żelazem? - spytał Luis. - Hę? - Mężczyzna podrapał się po łysinie, po czym nasadził na nią kask. - Nie mam pojęcia, synku. Prawdę mówiąc, wcale się nad tym nie zastanawiałem. Sprzedamy na złom albo co. Ale coś ci powiem: to dobry metal. Tyle lat i ani jednej plamki rdzy. Teraz już takiego nie robią. - Pewnie nie - szepnął Luis. Na poboczu drogi, po drugiej stronie strumienia, zatrzymała się ciężarówka z robotnikami, a mężczyzna w kasku zaczął do nich wrzeszczeć, żeby brali się do roboty. Rita przejechała przez nowy most. Luis pospieszył za nią. Przez niespełna godzinę jechali przez pola, nie odzywając się do siebie. Przy skrzyżowaniu z działem, kościołem i sklepem zatrzymali się, żeby kupić sobie coś do picia i skorzystać z toalety. Na szczęście sklep był już otwarty. Zaspany sprzedawca przywitał się z nimi i sprzedał im dwie butelki coli. Było już wpół do dziewiątej. Kwadrans po dziewiątej przybyli na starą farmę Clabbernongów. Prowadząca do niej droga zarosła i zdziczała tak, że nie mogli przez nią przejechać. Musieli zsiąść i prowadzić rowery obok siebie. Okna na piętrze pełne były belek i powyginanych, zardzewiałych elementów zapadniętego dachu. Te na parterze nie miały szyb i wyglądały jak ziejące czarne dziury. Im bardziej zbliżali się do farmy, tym mocniejszy stawał się okropny, mdlący odór, choć po deszczu i tak był pewnie słabszy. Luis poczuł się jakoś dziwnie. Przez chwilę nie rozumiał, dlaczego. Potem szepnął: 57 - Słuchaj... Rita zatrzymała się. - Nic nie słyszę. - Właśnie. Przez całą drogę słyszałem ptaki i świerszcze, a tutaj jest cicho. - I niesamowicie - zgodziła się Rita. Stanęli przed zapadniętym gankiem. - Zostawmy tutaj rowery. Luis postawił rower na stojaku. - Lepiej nie wchodźmy do środka - powiedział niepewnie. Zajrzał przez otwarte drzwi do wnętrza domu. W promieniu słońca wirowały pyłki kurzu. - Wygląda tu tak, jakby miało się za chwilę zawalić. I strasznie cuchnie. Rita pokiwała głową. - Jakby starym spleśniałym jedzeniem, zdechłymi myszami i zgniłymi pomidorami... - Przestań - jęknął Luis - bo się pochoruję. Przeszli wzdłuż ściany domu. Tak, jak powiedział wujek Jonatan, trawa była nie tylko sucha, ale jakby skrystalizowana. Chrzęściła im pod stopami i rozpadała się w pył. Za domem stała stajnia z nietkniętym blaszanym dachem. Jej deski poczerniały ze starości i od deszczu. Na lewo Luis zauważył ceglaną studnię, sięgającą mu do pasa. Na kołowrocie nadal znajdował się przegniły sznur, na cembrowinie stało zniszczone wiadro, tak zardzewiałe, że całe zrobiło się pomarańczowe. - Nic nie widzę - odezwał się Luis lękliwie. - Chyba nic tu nie ma. - Zajrzyjmy za stajnię - odparła Rita. - Pani Zim-mermann powiedziała, że meteoryt uderzył gdzieś za stajnią. Luis poszedł za nią niechętnie. Ze starego ogrodzenia zostało jeszcze parę słupów, poprzekrzywianych na wszystkie strony i połączonych ze sobą zardzewiałym kolczastym drutem. Na opuszczonym pastwisku jeżyły się suche chwasty. Przy najlżejszym dotknięciu rozsypywały się w pył. - Dlaczego to się nie rozpadło? - spytał Luis. - Dlaczego deszcz, grad i wiatr nie... Urwał, bo Rita wydała przejmujący pisk. - Jest! - wrzasnęła, stając na szczycie niskiego pagórka. Luis wdrapał się w ślad za nią i spojrzał w okrągły krater. - Ale nie dymi - dodała. - Nie wiem, czy „Kronika" wypłaci mi dziesięć dolarów. Krater, jeśli tym właśnie było ich znalezisko, był zupełnie nagi. Nie rosły w nim chwasty ani trawa. W środku zebrała się tylko kałuża wody. Wokół niej ziemia była błotnista, ale już zaczynała schnąć i pękać. Krater miał trzy metry średnicy, pięć głębokości, a na dole zwężał się jak lejek. - Skoro już go znaleźliśmy - odezwał się Luis - co mamy zrobić? I od razu ci mówię, że nie będę grzebać w tym paskudztwie. - I tak byśmy tu nic nie znaleźli - odparła Rita. -Przynajmniej wiemy, gdzie uderzył meteoryt. Dobrze, chodźmy w jakieś mniej śmierdzące miejsce. Zjemy kanapki i zastanowimy się, co dalej. Przechodzili koło stajni, kiedy nagle Rita wrzasnęła głośno i zniknęła! Przez chwilę oszołomiony Luis myślał, że to jakaś magiczna sztuczka. Potem usłyszał przerażony krzyk: 59 58 - Wyciągnij mnie stąd! Ratunku! W ziemi ziała czarna dziura, w której zniknęła Rita. Wokół niej sterczały połamane końce desek. Luis położył się na brzuchu i podpełzł do krawędzi dziury. Spojrzał do środka i dostrzegł stare ceglane ściany. Z ciemności spojrzała na niego blada twarz Rity, oddalona najwyżej o metr. - Wyciągnę cię - powiedział. - Postaraj się złapać mnie za ręce! Rita spazmatycznie chwytała powietrze. - To stara piwnica - powiedziała głosem drżącym z przerażenia. - Zaraz... masz, trzymaj. Szybko! Łap! Rzuciła mu coś, co natychmiast położył na ziemi. Było to czerwone cedrowe pudełko wielkości skrzyneczki na cygara. - A teraz mnie wyciągnij! - jęknęła. - Nie zniosę tego! Luis widział wyraźnie, że obezwładniający strach przed zamkniętymi przestrzeniami odbiera jej przytomność umysłu. Wyciągnął do niej obie ręce. Chwyciła go za przeguby, a on pociągnął ją ku górze. Po chwili jej głowa i ramiona wyłoniły się z otworu. Puściła go i lewą ręką podparła się o ziemię. Wkrótce przy pomocy Luisa stanęła na nogach. Rita drżała jak w gorączce. - Uuu...! A... ależ t-t-tam by-by-było ciemno i pachniało, jakby nikt tam nie wietrzył od stu lat! Luis usłyszał jakiś dźwięk. Suchy i szeleszczący, jak powolne mięcie starego zetlałego papieru. Ochrypłe i rzężące „hhhaaachhhh", jakby ktoś wyzionął ducha. 60 Rita obejrzała się w stronę stajni. Zakryła usta ręką, a oczy zrobiły się jej ogromne ze strachu. Serce podeszło Luisowi do gardła. Musiał zebrać wszystkie siły, żeby też się odwrócić. Coś usiłowało wyjść ze starej stajni. Coś wielkiego, szarego i zgarbionego. Kiedyś pewnie było koniem. Teraz stało się wyschniętym, srebrzystym... czymś. Kiedy poruszyło zniekształconą przednią nogą, kawałki skóry osypały się z niej deszczem łusek. Cienkie kruche kości pękły z trzaskiem. Z pyska stworzenia wydobył się upiorny jęk. Oczodoły miało puste, ale Luisowi wydało się, że błaga o zakończenie tej męki - o śmierć. Nie pamiętał, kiedy zaczął uciekać. Wiedział tylko, że nagle ocknął się, pędząc i ciągnąc Ritę za rękę. Obiecali sobie, że w razie czego będą uciekać w podskokach i Luis dotrzymał słowa. Nie zauważył nawet, że Rita zdążyła chwycić drewniane pudełko. - Patrz! - krzyknęła za rogiem domu. Wlokąca się z trudem okropność dotarła do starej piwnicy. Drewniane deski załamały się pod jej ciężarem. Z ostatnim rykiem rozpaczy stworzenie wpadło w czeluść. Z otworu w ziemi buchnął kłąb pyłu. A potem nagle siedzieli na rowerach i pedałowali ile sił w nogach, byle dalej od farmy i jej strasznych tajemnic. Rozdział 6 Luis i Rita przejechali całą drogę do Nowego Zebe-deusza nie zatrzymując się ani na chwilę. Kiedy wreszcie stanęli w parku, oboje ledwie dyszeli, a Luis nie czuł nóg ze zmęczenia. Przejechali wiele kilometrów. Rzucili rowery na ziemię i usiedli na trawie. Luis czuł ból w piersi, a każdy oddech wydawał się mu za płytki. Wreszcie Rita wstała i aż się zatoczyła. Wskazała głową ławkę pod wysoką jodłą. Luis zmobilizował się, wstał i poszedł za nią. Bez życia osunął się na ławkę. - Zjedzmy coś - zaproponowała Rita. - Już prawie południe. - Zaraz - jęknął. - Umrę, jeśli się znowu poruszę. Muszę odpocząć. - Ja przyniosę... Oboje skubali kanapki i popijali je ciepłą colą, tępo wpatrując się w przechodniów. Luis jadł, prawie tego nie zauważając. Wielka szkoda, ponieważ pani Zimmer-mann przeszła samą siebie i przyrządziła przepyszne kanapeczki z wołowiną, cebulką, serem, kremową łagodną musztardą, sałatą i pomidorami. Ale Luis nie zauważyłby nawet, gdyby zamiast tego jadł tekturę z pastą do butów. Minęło ich parę osób, ale nikt nie zwrócił na nich uwagi. W południe w parku mnóstwo ludzi posila się kanapkami. Luis czuł się dziwnie. Nie dlatego, że dokoła było coś nie tak - o, zupełnie nie. Park, przechodnie, samochody na ulicach, ciepłe słońce... wszystko to było normalne. Tak normalne, że to, co się wydarzyło na farmie, wydawało się koszmarnym snem. Gdybyż jeszcze mógł się obudzić! Niestety, dobrze wiedział, że to, co się wydarzyło, było rzeczywiste - tak rzeczywiste, jak chrupiące kiszone ogóreczki pani Zimmermann. Po posiłku zmięli papierki i wrzucili je do kosza na śmieci. Luis schował puste butelki po coli do torby przy ramie roweru, ponieważ zapłacił za nie kaucję. - Dobrze - odezwała się Rita, otwierając swoją torbę. - Zobaczmy, jaki to skarb znaleźliśmy. Obróciła pudełko w rękach, zastanawiając się, jak można je otworzyć. Pudełko wyglądało na kawałek litego drewna, lecz Luis pamiętał, że kiedy wyjął je z rąk Rity, coś w nim zagrzechotało. Wreszcie dziewczynka znalazła ledwie zauważalną szparkę, cieniutką jak włos. Spróbowała wcisnąć w nią paznokieć, ale się jej nie udało. Luis wyjął z kieszeni scyzoryk. 62 63 - Proszę - powiedział. - Spróbuj tym. Rita wsunęła ostrze w szczelinę. Podważyła przykrywkę i pudełko wreszcie się otworzyło. Wieczko poruszało się na ukrytym zawiasku. Wewnątrz znajdowała się książeczka, dość cienka, jakieś dwadzieścia na piętnaście centymetrów. Była oprawiona w spłowiały zielony materiał, z czerwoną skórą na grzbiecie i rogach. Wyglądała jak staroświecki zeszyt. Rita wyjęła ją z pudełka; wraz z nią uniósł się obłok cedrowego aromatu, czysty i ostry. - No i? - spytał niecierpliwie Luis. - Ma jakiś tytuł czy... - Tylko spokojnie - wymamrotała Rita. - Zobaczmy... Otworzyła ostrożnie książeczkę. Rzeczywiście był to zeszyt, ze stronicami pełnymi bladobłękitnych linii. Stare kartki były lśniące, choć pożółkłe. Na pierwszej stronicy, wypisany zawiłym charakterem pisma i zbrązowiały ze starości, widniał tytuł: 2 segm., it>/a.K.a., ptzyg. zgoa. z zasad. jog. zCtóo. p za/Cl.z Jt con,pizekf. zfiarjc. egz. 64 ~Rez. Diak. Jlic bez żywioł, óa/amandly. opia waz. we-f/aw.. „^ónakv>. północ, ria gótze. Czfśc. dowód., być może yr.śU. yćmoże zaotam wcześnie/ spłowaazić czpć komety. SUome i to. Slotizeoa wielkie/ mocy. Czym ofdf musiat zap/acić?^5alowienj?-Rozumem? ~/o walte wszystkiego/ Luis czytał kolejne akapity, zwykle rozdzielone upływem tygodni lub miesięcy. Jedydiasz w kółko zastanawiał się, skąd ma wziąć rozmaite rzeczy. ak/fcie iM.1 asĄ-t un, c>y panować nad Jltze-ma, ptzez aziewifc, osiemnaście iawaazieścia sieae/n ani- óukces. yryczei-panie, omalenie, spałem pizez tizy ani, oaiazo s/aśy. Jfakaługo mam cze-kać? MJziesifć /at? LUwaazieścia pifć?ć/esiem wśieanim wieku/ yćmoże oftaia zapizeatużenie życia. 5 - Luis Bamavclt... 65 I pół roku później: ało sif. óios/izeniec i/eyo żona.^u/iopoyizea ćoz icnaziec-Kiem?Iz/a/eKi Kiewny OieiociniecP J/ie. Zawsze cĄcia/em mieć ucznia. Sl/wu/ateK. cjflnosiwo czasu, oyiaize/f siff ótatze/f/ ytIzy mani?, napisał. <-Jl takie ^TizeKlinam łf -żiemiffSlizeK/i-nam/e/ łua, nfazn? iooaKi/Uoym /y/Ko aoży/ ^ bYty trójwymiarowe i można było brać w nich udzia*- Luis zgodzi się niechętnie, lecz kiedy zadzwonił do Rity, usłyszał: - Aha! MoSe s*? założyć o wszystko, że dziś w twoim domu spotka się Towarzystwo Magiczne Okręgu Ka-farnaum. Musimy się dowiedzieć, czy twój wujek dostał ten dziennik* CZY nie- Zastanów się, jak możemy to zrobić. Luis natychmiast wpadł na pewien pomysł. Dom przy ulicy Wysokiej miał jedną fajną cechę: ukryty korytarz. Nie był bardzo długi i właściwie do niczego się nie przydawał. Zaczynał się za kredensem w kuchni i prowadził za półki z książkami w gabinecie. Nikt nie miał pojęcia, po co w ogóle go zbudowano, ale dla dwojga ciekawskich dzieci był wprost idealny. Teeo dniaP0 południu wujek dał Luisowi pięć dolarów. - Kupcie sobie po hamburgerze i napoju - powiedział. - A ponieważ będziecie wracać po zmroku, ubierzcie się w coś jasnego i idźcie tak, żeby widzieć nadjeżdżające samochody. Luis zauważył, że wujek niepokoi się bardziej niż zwykle. Normalnie ufał mu w takich sprawach, ponieważ wiedział, że Luis ma mnóstwo zdrowego rozsądku. O piątej pojawiła się Rita. Pani Zimmermann i wujek miotali się po kuchni, przyrządzając przystawki dla gości. - Wychodzimy! - krzyknął Luis. - Uważajcie na siebie! - odrzyknął wujek. -1 dobrze się bawcie! Ale zamiast wyjść z domu, Luis i Rita schowali się w gabinecie. Szczególną cechą tajnego przejścia było to, że w gabinecie zamykało się ono z zewnątrz. Luis otworzył zasuwkę i przesunął duże skrzydło biblioteczki. Przesunęło się bezszelestnie na ukrytych zawiasach. Luis i Rita schowali się w tajnym przejściu. Wewnątrz było ciasno i ciemno. Ledwie Luis zasunął skrzydło biblioteczki, usłyszał spazmatyczny oddech Rity. Przypomniał sobie, że jego przyjaciółka boi się zamkniętych przestrzeni. - Wytrzymasz? - spytał. Rita odetchnęła parę razy. - Nie jest tak źle. To wygląda bardziej jak mały pokój niż... niż co innego. Poza tym widzę światło w szczelinach drzwi. Przez parę minut stali obok siebie. Stopniowo oddech Rity stawał się spokojniejszy. Od czasu do czasu wyglądała przez małą szparkę w drzwiach. 75 74 - Powiedz, kiedy się pojawią - poprosił Luis. - Na pewno wejdą akurat tutaj? - Za każdym razem spotykali się w gabinecie. Już ci lepiej? Rita zadrżała. - Chyba tak. Ciągle mam paskudne wrażenie, że ściany się do mnie zbliżają, ale wytrzymam, jeśli będziesz przy mnie. To zupełnie co innego niż jaskinia czy dziura w ziemi. Nie rozmawiajmy o tym, dobrze? Skoro nie mieli nic do roboty, usiedli na podłodze naprzeciwko siebie, oparci plecami o ścianę. - Szkoda, że najpierw czegoś nie zjedliśmy - szepnął Luis. - Umrę z głodu, zanim wszyscy się zbiorą. Rita poruszyła się w ciemnościach. - Wyciągnij rękę. Luis posłuchał i poczuł, że coś mu się wsuwa w otwartą dłoń. - Co to? - Batonik czekoladowy z nadzieniem toffi. Pomyślałam, że pewnie zgłodniejemy. Luis przepadał za batonikami z nadzieniem toffi. Znowu znieruchomieli w ciemnościach. Wydawało im się, że siedzą tak godzinami. Potem rozległy się szurania i stuknięcia - to wujek Jonatan znosił krzesła do gabinetu. Wreszcie dobiegły ich głosy gości. Rita wstała i wyjrzała przez szparę. - Ze dwadzieścia osób - zaraportowała. - Widzę panią Jaeger i pana Pluma. Zaraz się zacznie. Luis stanął obok niej, z uchem przyłożonym do ukrytych drzwi. Usłyszał głos wujka: 76 - Dziękuję wszystkim za przybycie. Zanim zaczniemy. .. Howard poprosił, żebym wam przypomniał o zapłaceniu składek, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście. No tak... wszyscy wiecie, dlaczego się zebraliśmy. Czy ktoś z was wie, kto dostarczył tę przesyłkę? Rozległy się ciche głosy: „nie" i „jaką przesyłkę?" - Zdaje się, że to magiczny dziennik Jedydiasza Clab-bernonga - wyjaśnił wujek Jonatan. - Ktoś go przyniósł pod moją nieobecność. Dołączył karteczkę, ale podpisał się jako „Przyjaciel". - Co jest w tym dzienniku? - spytał ktoś. - Razem z Florencją przeczytaliśmy go parę razy. Uznaliśmy, że wszyscy powinniście od razu zapoznać się z jego fragmentami. Po spotkaniu poproszę was o dokładniejsze przestudiowanie tych zapisków. Florencjo, zechcesz czynić honory? Pani Zimmernann odchrząknęła i zaczęła czytać urywki dziennika. - To wszystko - powiedziała na koniec. - Czy ktoś ma bliższe wiadomości o tej Czerwonej Gwieździe? - To kometa - odezwał się jakiś mężczyzna. - Przelatuje w pobliżu Ziemi raz na trzynaście lub czternaście tysięcy lat. Podobno jest źródłem złej energii dla czarnoksiężników. Wspomina o niej Flawiusz, a także Kabała. Czytałem w gazecie, że astronomowie znowu ją ostatnio zauważyli. - A o co chodzi z tymi Wielkimi Dawnymi? - spytał Jonatan. - Czytałem o nich wyłącznie w Necromiconie, a wszyscy wiecie, jak rzadko spotykana jest ta straszna 77 . i\iigay w życiu nie zdobędziemy egzemplarza na własność. Coś jeszcze? - Hrabia D'Erlette ma jakieś zapiski na ten temat -wyjaśniła kobieta o niskim głosie. - Istnieje także pewna niemiecka książka, Bezimienne sekty czy coś w tym stylu. Podobno są to demony z innego wymiaru. - Oczywiście - zgodził się Jonatan. - Ale co ma z nimi wspólnego stary Jedydiasz? I meteoryt? A skoro już o tym mowa, Walterze, czego się dowiedziałeś o śmierci Jedydiasza? - Prawie niczego - odezwał się mężczyzna. - W roku 1885 Jedydiasz był już człowiekiem w bardzo podeszłym wieku. Nikt nie wiedział, ile lat sobie liczył, ale na pewno nie mniej niż siedemdziesiąt pięć. Zmarł dwudziestego pierwszego grudnia, w nocy, kiedy meteoryt spadł na ziemię. Koroner stwierdził „śmierć w wyniku katalepsji", co oznacza rodzaj paraliżu. Pewnie zawał. Jedynym spadkobiercą był Eliasz, który kazał poddać ciało Jedydiasza kremacji - w tamtych czasach trudno to było przeprowadzić. Nikt nie wie, co się stało z prochami staruszka. - Domyślam się - powiedziała pani Zimmer-mann - że Eliasz rozrzucił je nad wodą, a potem zbudował nad nią most. A może wsypał je do słoja, obciążył kamieniem i wrzucił do strumienia. W tym miejscu jest dziwnie głęboko, rozumiecie... To dlatego wszyscy się tak dziwili, kiedy Eliasz kazał zbudować most akurat tam. - Co przedostało się na ziemię w tym meteorycie? -spytał ktoś. 78 Luis usłyszał westchnienie wujka. - Tego właśnie nie wiemy. Wydaje się jasne, że Jedydiasz przywołał meteoryt na Ziemię, a wraz z nim jeszcze coś. Ale czy to „coś" było przedstawicielem obcej rasy, duchem czy przodkiem Kaczora Donalda... tego właśnie nie wiadomo. Wraz z Florencją usiłowałem się dowiedzieć, co zostało po śmierci Eliasza, ale nie mieliśmy szczęścia. Zapisał wszystkie pieniądze różnym akcjom dobroczynnym. Firma prawnicza z Kalamazoo, zajrządzająca jego ziemiami, odmówiła informacji na temat jego prywatnych dokumentów. - Jaka firma? - spytała pani Jaeger, miła, dość nieudolna czarodziejka, której zaklęcia na ogół płatały niesamowite figle. - Moote, Muli i Boyd. Niestety, pan Moote jest już na emeryturze, pan Muli nie żyje, a pan Boyd jest równie gadatliwy jak Sfinks. - Pojechałam do Kalamazoo, żeby rzucić okiem na testament Eliasza... bo został podany do wiadomości ogółu - wyjaśniła pani Zimmermann. - Jest całkowicie prawomocny, pełen izmów i niżej podpisanych. Znalazłam w nim jednak pewien dziwny akapit. - Rozległ się szelest papieru. Pani Zimmermann odkaszlnęła: - Przepisałam go. Może wy coś z niego zrozumiecie. Oto on: „Znaczenia mogą posiadać inne znaczenie. Dowiedziałem się jednego - że serce jest siedzibą duszy. Dusza jest życiem. A klucz do znalezienia życia leży w samym środku stu dni". - Papier znowu zaszeleścił i pani Zimmermann spytała: - No i co? Rozległy się szepty. 79 jciis. lciu)l z. puiauniKa nieetycznego — oae-zwał się ktoś. - Czy Eliasz umarł na atak serca? - Na zapalenie płuc - odpowiedział Jonatan. - Jesteśmy tak samo zdezorientowani, jak wy. Florencja zrobiła kopie dokumentu, zaraz wam je rozdamy. Jeśli komuś przyjdzie do głowy rozwiązanie zagadki albo dowód na to, że to fałszywy trop, prosimy o natychmiastową wiadomość. A jeśli nie, będziemy mieć pełne ręce roboty. - Co mamy zrobić? - Przede wszystkim - włączyła się pani Zimmer-mann - musimy zorganizować grupę, która będzie analizować dziennik. Howardzie, ty i Walter znacie się na takich czarach lepiej niż ktokolwiek z tu obecnych. Wy dwaj i Mildred zajmiecie się dziennikiem, a jeśli do czegoś dojdziecie, złożycie nam raport. - Poza tym - podjął wujek Jonatan - musimy się dowiedzieć czegoś więcej o komecie. Kiedy przybędzie? Co oznacza jej przybycie? Jaki ma na nas wpływ? Tym problemem zajmę sieja. I wreszcie - musimy nadal mieć oko na Dziki Strumień. Jesteśmy całkowicie pewni, że coś się tam przebudziło, ale nie wiemy, czy to duch, czarnoksiężnik czy banda wodników. Florencja nie wyczuwa aktywnej magii... - Więc nic tam nie ma - dokończył ktoś. - W sprawach magii powierzyłbym Florencjii własne życie. - Ja też - zgodził się Jonatan. - Ale lepiej się zabezpieczyć niż później żałować. Proponuję, żeby ci z nas, którzy są jasnowidzami, pracowali na zmianę i dostarczali nam wiadomości przez dwadzieścia cztery godziny 80 na uouc. lrzymajue Kryształowe KUie w pogotowiu, rrzy-padkiem wiem, że w piątek padnie ostatni filar starego mostu. Wówczas pewnie się coś wydarzy. Jeśli tak, musimy o tym wiedzieć natychmiast. Poza tym nie wydarzyło się nic ciekawego. Goście podzielili się na grupki i rozmawiali, zajadając przysmaki. Ponieważ wszyscy ciągle siedzieli w gabinecie, Luis i Rita przeszli tajnym korytarzem na jego drugi koniec, wyszli w kuchni i wymknęli się przez tylne drzwi. Zrobiło się już ciemno. Poszli powoli w stronę domu Rity. - My też mamy zadanie - powiedziała dziewczynka. - Musimy im pomóc, ale tak, żeby nas nie przyłapali. - Nie dość już zrobiliśmy? - spytał Luis. - Oddaliśmy dziennik wujkowi. - To za mało. Po pierwsze chcę przepisać tę zagadkę z testamentu starego Eliasza. Może sami ją rozwiążemy. I musimy pilnować mostu, tak jak reszta. Luis jęknął. Nie potrafił się spierać z Ritą, kiedy była w tak bojowym nastroju. Doszli do jej domu. Rita zanotowała tekst z testamentu Eliasza Clabbemonga, po czym przeszli na podwórko na tyłach domu. Z domu Pottin-gerów dochodziły dźwięki meczu bokserskiego z telewizji. Wokół ćwierkały świerszcze. Robiło się coraz ciemniej. Luis rozsiadł się wygodnie na ogrodowym krzesełku i spojrzał w niebo. Kilka gwiazd mrugnęło do niego. Gdzieś pomiędzy nimi kryła się kometa zwana Czerwoną Gwiazdą. Z każdą chwilą coraz bardziej zbliżała się do Ziemi. I kto wie, jaką groźbę niosła ze sobą. 6 - Luis Bamavelt... 81 Niedaleko domu Pottingerów, na wzgórzu za Nowym Zebedeuszem, na te same gwiazdy patrzyła inna para. Był to stary Mefistofeles i Herminia Moote. Na zmianę zaglądali w teleskop. - Zbliża się szybciej niż sądziliśmy - powiedziała ona. - Lada dzień będzie widzialna gołym okiem. - Nie szkodzi, nie szkodzi - odparł chrapliwie staruszek. - Ten przeklęty most lada chwila runie. Będziemy mogli swobodnie działać. Nawet jeśli te gaduły z miasta dowiedzą się o komecie, będzie za późno! Kiedy on odzyska wolność, nikt nie ośmieli się nam sprzeciwić. Kobieta cofnęła się od teleskopu, a staruch pochylił się nad okularem, chichocząc złośliwie. Mechanizm teleskopu tykał jak głośny budzik. Po paru chwilach Herminia znowu się odezwała: - Mefisto, skoro zasnąłeś, to ci powiem, że dzwonił Ernest Boyd. Powiedział, że ta Zimmermannowa dowiadywała się o dokumenty Jedydiasza. - Ha! - zaskrzypiał starzec. - No to nie ma szczęścia. To, co nie spłonęło, spoczywa w bezpiecznej kryjówce - tam, gdzie nie znajdzie go żaden złodziej, czarodziej czy czarownica! - Z wyjątkiem jednego. Testamentu. Mefistofeles Moote wyprostował się powoli. - I czego niby się z niego dowie, ty kretynko? Że Eliasz roztrwonił swoją krwawicę na sieroty i wdowy! Nie ma tam nic, co by nam mogło zaszkodzić! - Z wyjątkiem akapitu, którego nigdy nie zrozumiałeś - wytknęła mu kobieta. - Tego o duszy, życiu i sercu. MOOte parsKnąi z rozdrażnieniem i znuw w teleskop. - Jeśli zdoła zrozumieć te banialuki, to jest mądrzejsza od Mefistofelesa R Moote'a! A bardzo w to wątpię. Lecz jeśli się okaże, że jest bliska rozwiązania, zajmiemy się nią, moja droga. - Zachichotał paskudnie. - Czarodziejki nie są nieśmiertelne, wiesz? Mogą umrzeć. Kobieta także się roześmiała; w nocnej ciszy ochrypły chichot rozległ się wyraźnie i upiornie. - Jassssne... - syknęła. -Jasne, że mogą umrzeć. 82 Rozdział 8 Piątek nadszedł i minął spokojnie. Luis nabrał nieśmiałej nadziei, że jednak wszystko się ułoży. Następnego dnia gazety doniosły, że usunięto ostatnią część starego mostu. Nie wspomniały, żeby coś się przydarzyło robotnikom. W sobotę przed domem na ulicy Wysokiej 100 zatrzymała się furgonetka dostawcza, a wujek Jonatan pokwitował odbiór tajemniczych paczek, z których jedna była wyższa od Luisa. Wujek powiedział, że jeśli Luis ma ochotę, może zaprosić Ritę. Luis miał ochotę. Wujek Jonatan zaczął rozpakowywać pakunki, dopiero gdy dziewczynka przybiegła na miejsce. - Jeju! - zawołał Luis, kiedy wysokie pudło zostało otwarte. W środku znajdowała się lśniąca biała rura z czarnymi akcesoriami. Od razu było wiadomo, co to takiego. - Teleskop! - Mam nadzieję, że dobry - mruknął wujek. - Zdarli ze mnie ostatnią skórę! To ośmiocalowy reflektor, cokół z elektrycznym silnikiem oraz okular powiększający od trzydziestu do pięciuset razy. Pomyślałem sobie, że możemy poobserwować niebo. Przy składaniu teleskopu bawili się znakomicie. W trakcie przyśrubowywania tuby do cokołu Luis zagadnął wujka: - Zakładam się, że zgadnę, po co nam silnik. Księżyc, gwiazdy i planety się poruszają, więc teleskop musi się obracać razem z nimi. - To Ziemia się porusza - poprawiła go Rita. -Gwiazdy tylko wyglądają, jakby się poruszały. Wujek Jonatan klęczał, dośrubowując ostatnie elementy. Wstał i wytarł ręce w wielką chustkę. Na nosie miał plamę smaru, której nie zauważył. - Już! - obwieścił. - Ale śliczny! Jeśli noc będzie pogodna, zaraz go wypróbujemy. - Wyjął z kieszeni kamizelki złoty zegarek i dodał: - Proszę, proszę, teleskop zajął nam prawie całe popołudnie. Ciekawe, czy Jędzunia jest w domu. Rito, zadzwoń do pani Zimmer-mann i zaproś ją do nas. Niech też zobaczy ten cud techniki. Rita pobiegła do telefonu. Po chwili wróciła. - Pani Zimmermann właśnie wróciła z biblioteki. Zaraz przyjdzie. - Świetnie - ucieszył się wujek. - Myślicie, że zrobimy na niej wrażenie? - Na pewno większe, jeśli zetrze pan ten smar z nosa - mruknęła Rita. 84 85 wujeK roześmiał się i otarł twarz chustką. Po chwili pani Zimmermann bez pukania wkroczyła do domu. Niosła dużą kopertę. Na widok teleskopu przechyliła głowę na bok i cmoknęła. - Aleś się szarpnął! - Nie było to tanie, ale skoro dziadek zostawił mi masę pieniędzy, a ja je mądrze zainwestowałem, mogę sobie pozwolić. Masz ochotę popatrzeć dziś z nami na gwiazdy? Potem mógłbym wyczarować bitwę na Nilu, dla przyjemności i pożytku nas wszystkich! y Jonatan i Luis przenieśli teleskop na środek podwórka, skąd mieli dobry widok na niebo. Pani Zimmermann stanęła obok Rity i przyglądała się, jak ustawiają przyrząd na miejsce. Założyła ręce na piersi i kręciła głową. - Jeśli poważnie mówiłeś o tych obserwacjach, Brodaczu, musisz wywindować swój teleskop wyżej, bo drzewa zasłonią ci widok. Może wybijesz dziurę w suficie Zamku Barnaveltów i założysz tam obserwatorium? - Może - zgodził się radośnie Jonatan. - A może kupię Hawajski Domek i zerwę dach z werandy na piętrze. Świetne miejsce na teleskop. Luis nie wiedział, czy wujek żartuje, czy też mówi całkiem poważnie. Hawajski Domek stał o parę przecznic od ich domu. Pan, który go zbudował w 1800 roku, był ambasadorem rządu Stanów Zjednoczonych na wyspach Sandwich, jak nazywano wówczas Hawaje. Po wielu latach pobytu za granicą ambasador wrócił do Nowego Zebedeusza i zbudował efektowny dom w stylu tropikalnej willi. Jedną z jego osobliwości były sypial- 86 ne werandy na dachu. Na Hawajach, gdzie noce są gorące, stanowiły na pewno udogodnienie, lecz w klimacie Michigan nadawały się do użytku zaledwie przez parę miesięcy w roku. Podobno pierwszy właściciel Hawaj-skiego Domku zmarł pewnej styczniowej nocy, gdyż postanowił spać na swojej letniej werandzie i zamarzł na śmierć. Przez jakiś czas bawili się teleskopem; wujek Jonatan pokazywał pani Zimmermann jak działa elektryczny sil-niczek i jak wkładać okular do tuby. Wycelował teleskop w czubek dalekiego drzewa i nastawił ostrość za pomocą małego przyrządziku, który wyglądał jak mniejszy teleskop przytwierdzony do większego. Łatwo było nim operować, a kiedy się go odpowiednio wycelowało, wielki teleskop pokazywał to samo. Luis zajrzał w soczewkę sprawiającą, że wszystko wydawało się sześćdziesiąt razy bliższe niż w rzeczywistości. Zdumiewające, jak ostry i wyraźny wydawał się każdy liść z osobna. Poza tym drzewo odbijało się w okularze do góry nogami. - To dlatego, że jest to teleskop astronomiczny -wyjaśnił wujek Jonatan. - Wszystko jest odwrotnie, więc kiedy spojrzycie przez niego na Księżyc, północ będzie na dole, a południe na górze. - Obejrzał się. - Hej, a gdzie Rita? - Nie wiem - powiedział Luis. - Pójdę po nią. Wbiegł do domu przez tylne drzwi i prawie się z nią zderzył. - Gdzie byłaś? - spytał. - Musiałam pójść do łazienki - odpowiedziała głośno. A szeptem dodała: - Tak naprawdę sprawdziłam, 87 domowe bułeczki, a także gorącą szarlotkę i waniliowe lody na deser. Potem Luis i Rita pomogli przy zmywaniu, a wujek wyszedł na podwórko i zajął się teleskopem, ponieważ słońce już zaszło i zrobiło się ciemno. Zanim Luis, Rita i pani Zimmermann wyszli z domu, na niebie pojawiło się parę mrugających gwiazdek. Księżyc wyglądał jak brzuchaty rogal. Wujek Jonatan wycelował w niego teleskop. - Luisie, chcesz spojrzeć na inny świat? - spytał. Luis zerknął w okular na odbicie Księżyca, olśniewająco białego w jednych miejscach, gładkiego i szarego w innych. Kratery, zwłaszcza te blisko poszarpanej krawędzi, wyglądały jak oceany czerni. Luis był całkowicie zafascynowany. Potem w teleskop spojrzała Rita, a po niej pani Zimmermann. - Bardzo ładne - powiedziała. - A są tam gdzieś jakieś planety? - Pewnie - oznajmił wujek z dumą. - Poczekaj, tylko go nastawię. - Obrócił teleskop, spojrzał przez mały przyrządzik i poruszył paroma pokrętłami. - Spójrzcie na to - powiedział. I znowu Luis popatrzył jako pierwszy. Zobaczył bla-dożółty dysk z cienkim białym pierścieniem dookoła. - Saturn! - zawołał. - Szóstka z plusem! - zagrzmiał wujek. - Ale nie pobrudź okularu. Kiedy wszyscy napatrzyli się do syta, Jonatan spytał: - Jakieś życzenia? 90 - n. mognoysmy na przyKiaa zoDaczyc jaicąs kometę? - spytała Rita najniewinniejszym na świecie głosem. Luis niemal poczuł, że powietrze zgęstniało od napięcia. Wujek odkaszlnął. - No, powinna tu być jedna kometa, ale musiałbym jej bardzo długo szukać. - Przez jakiś czas manewrował specjalnymi pierścieniami, spojrzał w okular i znowu dokonał paru poprawek. Wreszcie się wyprostował. -Zobaczcie. < Luis ujrzał mglistą gwiazdkę z jasnoczerwonym środkiem. Zdał sobie sprawę, że ta mgła to głowa wokół jądra komety. Za pomocą teleskopu ujrzał także sam warkocz, ciągnący się za kometą czerwoną smugą. - Czy ma nazwę? - spytał. - Jeszcze nie - odparł wujek. - Za to ma numer. Jeśli gazety się nie mylą, w przyszłym tygodniu będziemy mogli ją zobaczyć gołym okiem. Zbliża się bardzo szybko. Patrzyli jeszcze przez jakiś czas, po czym wujek po? wiedział: - Na dziś już dosyć, dobrze? Coś wam powiem: w poniedziałek zrobimy sobie specjalny pokaz. Czwarty Lipca nie może się obejść bez fajerwerków. Luis przytaknął, lecz tak naprawdę wcale się nie cieszył. Widział, że wujek się czegoś boi. I dlatego on bal się jeszcze bardziej. W poniedziałkowy wieczór wujek Jonatan przygotował się do wyczarowania iluzji. Usunął z podwórka 91 teleskop i ogrodowe meble. Luis, Rita i pani Zimmermann stanęli za nim gęsiego. Wujek uniósł laskę i nakreślił nią tajemniczy wzór w powietrzu. Natychmiast pojawiła się wirująca mgiełka. Przez chwilę Luis nic nie widział. Potem mgiełka zafalowała i rozproszyła się, a Luis poczuł na twarzy słone kropelki. Wraz z innymi stał przy balustradzie staroświeckiego żaglowca. Czuł kołysanie pokładu pod stopami, słyszał szum fal. Gdzieniegdzie lśniły światła innych statków, ale na razie nikt nie strzelał. Bi-twa jeszcze się nie zaczęła. - Jesteśmy na pokładzie okrętu Nelsona. Jest pierwszy sierpnia 1798 roku - oznajmił poważnie wujek. - I Nasz okręt jest fregatą, którą Nelson wysłał do zatoki Abukir na Morzu Śródziemnym, w pobliżu ujścia Nilu. Szykujemy się do ataku na francuską flotę, więc uważajcie na francuski statek „UOrient", ponieważ o północy. .. Nie dowiedzieli się, co ma się wydarzyć o północy. Pokład zakołysał się gwałtownie, przekrzywił się, a oni z trudem złapali równowagę. Przez chwilę przerażony Luis sądził, że wpadli na podwodną skałę. Nagle padło na nich czerwone złowieszcze światło. Luis podniósł głowę - to światło rzucała kometa, ale nie taka, jaką widział przez teleskop. Wisiała tuż nad ich głowami, jej płonące serce lśniło jak księżyc w pełni, a długi warkocz ciągnął się przez pół nieba. - Jonatanie... - zaczęła pani Zimmermann. - Nie wiem, co się dzieje! - krzyknął wujek, machając laską. Nic się nie zmieniło. - Florencjo, na pomoc! Rita chwyciła Luisa za rękę. Ich statek nie unosił się na wodach zatoki. Wokół nie było innych okrętów. Jak okiem sięgnąć rozciągało się burzliwe, puste morze, któremu kometa nadawała kolor krwi. Coś wyłoniło się z wody przed nimi, tuż przed dziobem okrętu. Luis patrzył z otwartymi ustami na gigantyczną ośmiornicę lub też kałamarnicę z wijącymi się mackami. W dzień miała pewnie sinobiały kolor, lecz w świetle komety nabrała barwy świeżej wątróbki. I choć wydawało się to niemożliwe, wznosiła się coraz wyżej, ociekając krwawymi strugami wody. Luis usłyszał własny krzyk. Serce biło mu w gardle jak oszalałe. Ta nibykałamarnica wcale nie była zwierzęciem. Była to potworna głowa gigantycznego człowieka! A potwór, zanurzony w morzu po pierś, szedł prosto na nich! 92 Rozdział 9 ini Zimmermann wykrzyknęła ostrym głosem magiczne zaklęcie. Wokół statku przemknęła zygzakiem fioletowa błyskawica. Potem, całkiem jak woda spływająca do kratki ściekowej w chodniku, wsiąkła w ciało potwora. Luis nie mógł oderwać wzroku od dziwacznej sceny. Potwór nadął się i jakby trochę urósł. Wyglądał jeszcze groźniej niż poprzednio. - To na nic! - zawołał Luis. W tej samej chwili stwór ryknął ogłuszająco. Wijące się macki wyglądały jak ohydne wąsy, a pod nimi rozdziawiła się gigantyczna paszcza. W jej czeluści lśniły zęby niczym w paszczy rekina. - Uwaga! - wrzasnęła pani Zimmermann. - Nie mogę go pokonać! Magia daje mu siłę! Spróbuję odwró- j jcsł, jueay się miesza magię, więc trzymaj się Luisa i Rity! Luis poczuł dłoń wujka na ramieniu; chwycił go pod rękę. Miał ochotę zamknąć oczy, żeby nie patrzeć na te okropieństwa, ale nie odważył się nawet na to. Potworny stwór sięgnął ku nim łuskowatymi łapami, przebierając spiętymi błoną szponami. W powietrzu rozniósł się mdlący odór gnijących ryb. Luis zauważył mgliście, że pani Zimmermann wykonuje jakieś gesty... Raptem uderzyła w niego błyskawica! Wstrząs zaparł mu dech w piersiach. Coś się w nim zakotłowało, żołądek wywrócił mu się kilka razy i wreszcie - ufff! -poczuł stały ląd pod nogami. Stały ląd. Nie pokład statku! Upadł w przystrzyżoną, pachnącą trawę. Źdźbła łaskotały go w policzki i dłonie. Poczuł, że wujek klęka obok niego. Podniósł głowę, zamrugał powiekami i przekonał się, że nienaturalny krwawy blask zniknął. Wokół ćwierkały świerszcze. Znowu znajdowali się na podwórku. - Wszyscy są cali? - spytał wujek ochrypłym, drżącym głosem. - Ja tak - odezwała się Rita. - Chyba tak - powiedział Luis w tym samym momencie. Pani Zimmermann stała, chwiejąc się lekko. - Wejdźmy do środka - powiedziała cicho zmęczonym głosem. Wszyscy schronili się w kuchni. Luis przyglądał się swojej sąsiadce ze zdumieniem. Nigdy nie widział pani 94 95 Zimmerman w takim stanie. Jej włosy, które nigdy nie I były szczególnie schludnie ułożone, sterczały dziko we wszystkich kierunkach. Twarz miała bardzo bladą, niemal białą, z ciemnosinymi cieniami pod oczami. Wujek Jonatan dał jej szklankę wody, którą wypiła łapczywie. - Jak się czujesz, Florencjo? - spytał z niepokojem. Westchnęła ciężko. - Wszystko będzie dobrze. Nie przyniosłam parasolki, więc nie mogłam skorzystać z połowy mojej mocy. ; A to... to stworzenie wyssało ze mnie prawie całą resz-tę! Gdybym chciała rzucić jeszcze jedno zaklęcie, pew- 1 nie bym umarła z wysiłku. - Co to było? - spytała Rita. - Gdzie byliśmy? Wujek pokręcił głową. - Nie mam najbledszego pojęcia. Możliwe, że to wcale nie była Ziemia! Mogliśmy się znaleźć na innej planecie albo w innym wymiarze. Coś wypaczyło moje zaklęcie. To miała być prosta iluzja, a iluzje nie mogą robić krzywdy. Ale ten potwór był prawdziwy. - Prawdziwy i bardzo dziwny - dodała pani Zimmer-mann. - Nie był całkiem odporny na czary, lecz w jakiś dziwny sposób żywił się magią. Nigdy nie widziałam takiego dziwoląga. - Czy... to ci się zdarzało? - spytał Luis. - Nieuda-ne iluzje? - Nie, nigdy. Musimy się nad tym zastanowić. -Wujek zmarszczył brwi. - Hmmm... Najlepiej będzie zacząć od książek H.P. Lovecrafta. Podobno to fikcja, ale jeśli pamięć mnie nie zawodzi, opisał dokładnie takie same stwory. 96 - Szkoda, że to nie fikcja - wymamrotała Rita. - Czyli na bitwę na Nilu nie mamy co liczyć? - Przynajmniej na razie. Przepraszam, dzieci. - Nie szkodzi - powiedział Luis. - W takim razie... odprowadzę Ritę do domu. - Bardzo dobry pomysł - zgodził się wujek. - Wygląda na to, że wszystko wróciło do normy, więc nic wam nie grozi. Tymczasem zastanowię się razem z panią Zim-mermann nad tym oślizłym paskudztwem. Uważajcie na siebie. Rita uśmiechnęła się słabo. - Dobrze. - Bardzo przepraszam - powiedział znowu wujek. Rita wzruszyła ramionami. - Obiecał nam pan fajerwerki i były fajerwerki... Do domu Rity nie było daleko - parę minut spacerkiem. Po drodze słyszeli odległe stłumione wystrzały rakiet i petard, wybuchających nad boiskiem szkolnym. Były to odgłosy święta Czwartego Lipca, sponsorowanego przez izbę handlową. Luisowi wystrzały wydały się ciche i zwyczajne. Zwłaszcza w porównaniu z tym, czego był świadkiem. - Dzięki, że mnie odprowadziłeś - powiedziała Rita. -Jesteś bardzo odważny. Luis poczuł się trochę nieswojo. - Wujek Jonatan i pani Zimmermann muszą porozmawiać. - Wzdrygnął się i rozejrzał. Księżyc był bliski pełni, choć jego blade światło sprawiało, że mrok wydawał się głębszy i bardziej tajemniczy niż kiedykolwiek. 7-LuisBamavelt... 97 - Mogę cię odprowadzić az do drzwi, nie powiem a prawdę: do domu wrócę biegiem! Rita szła coraz szybciej. Skręcili w ulicę Dworkową, jasno oświetloną żółtym blaskiem latarni. W ich świetle dziewczynka zerknęła ukradkiem na Luisa. - Przyjdź do mnie jutro rano. Musimy się ostro zabrać za śledztwo. - Wiem - mruknął Luis. Nie był z tego powodu specjalnie szczęśliwy, ale czuł, że teraz nie może się wycofać. - Przyjdę z samego rana. Nie powiedzieli nic więcej. Na chodniku Rita rzuciła: - To na razie - i pobiegła do domu. Luis ruszył przed siebie, ale wszystko wokół wydawało się szeptać i poruszać. Tak, jakby w cieniu kryły się jakieś straszne stworzenia. Przypomniał sobie upiorny odór potwora, znowu w wyobraźni zobaczył śluzowatą, krwawą wodę, która kapała ze skręcających się macek. Przyspieszył kroku, potem zaczął biec. Światło ulicznych lamp wyglądało jak żółte wyspy na morzu czerni. Luis pędził od jednej do drugiej niczym pływak, który ze wszystkich sił stara się dotrzeć na stały ląd zanim utonie. Popędził stromą uliczką pod górę. Z ust wyrywał się mu chrapliwy, rzężący oddech. Nie odrywał wzroku od domu, skupiony tylko na jednym: dobiec bezpiecznie. Nie zauważył nieznanego starego czarnego buicka zaparkowanego po drugiej stronie ulicy, na skraju trawnika przed domem Hanchettów. w mc- go z gniewem i nienawiścią. - Co to za gnojek? - warknął Mefisto Moote. - Myślałem, że ten Barnavelt jest starym kawalerem. - Skąd mam wiedzieć, idioto? - odwarknęła jego żona. - Nie znam nikogo w tej paskudnej mieścinie. Nie przyjechałam tutaj zawierać znajomości! - Milcz, kobieto - burknął staruszek. - To tu ktoś używał magicznej mocy. Od razu wyczułem. Czary spowodowały burzę między wymiarami. Jeden z Dawnych Wielkich się od tego poruszył. To wszystko wpływ Czerwonej Gwiazdy. W przyszłym tygodniu, kiedy ubędzie księżyca, stanie się widoczna gołym okiem. Pani Moote pokiwała głową. - Magiczna moc musiała przesiąknąć w inny wymiar. Ale po tej stronie zostało jej jeszcze trochę. Może sięgnęła aż do miejsca, gdzie stał stary most? Dobrze by było obudzić naszego przyjaciela. Chodź, pojedziemy tam. - Dobrze. Magiczna moc go obudzi, tylko ona, nic innego. Pospiesz się! Szybko! Muszę to zobaczyć. Oboje wsiedli do samochodu; kobieta zwolniła hamulec i pozwoliła samochodowi toczyć się powoli w dół stromą uliczką, dopóki nie oddalili się od domu Barna-veltów na przyzwoitą odległość. Dopiero wtedy włączyła silnik, który głośno zawarczał. Przejechali przez całe miasto i skręcili na południe. Po paru minutach 98 99 samochód zatrzymał się w pobliżu nowego mostu nad strumieniem. Państwo Moote wysiedli z auta. Mefisto opierał się na lasce i zrzędził przez całą drogę do strumienia. Wreszcie pochylił się nad wodą, oddaloną najwyżej o trzy metry i wciągnął powietrze. - Achchch... Miałem rację! Nadchodzi! Nadchodzi! Kobieta stanęła obok niego. Oboje spojrzeli na wodę. Jej powierzchnia gotowała się i burzyła, pełna bąbli, które w świetle księżyca miały lekko tęczowy połysk. - Za wcześnie - odezwała się kobieta. - Obliczyłeś, że nie wstanie przed pełnią. A pełnia jest jutro. - Cisza! - zgrzytnął Moote. - Głupia kobieto, nie rozumiesz, że magiczna moc zakłóciła równowagę? Jeśli nasz przyjaciel ma już dość sił, powstanie dzisiaj. -Patrz! Tylko patrz! Z wody coś się wyłoniło. Było obłe i wielkie, bla-doszare, a miejscami białe, pocięte siecią czerwonych i sinych żył, które pulsowały gwałtownie i rytmicznie. Państwo Moote wpatrywali się w to z fascynacją. Cokolwiek to było, trzęsło się jak galareta. W dodatku bardzo rzadka. Pod lustrem wody zarysowała się długa linia. Rozdzieliła się i nagle spojrzało na nich ogromne żółtozielone oko. Potem pojawiło się drugie, a pomiędzy nimi -bardzo dziwne - otworzyły się kleiste usta. - Powstaję - odezwała się istota dudniącym głosem. Oczy i usta falowały ohydnie. Na ciele stworzenia widać było coraz więcej guzów i bąbli. Uformowała się 100 z niego ręka, ale na końcu dłoni miała dziesięć wijących się macek, długich na pół metra. Istota dobrnęła do wybrzeża i z jękiem wyczołgała się na brzeg. Mefistofeles Moote padł na kościste kolana. - Boże mój! - zawołał z uniesieniem. - Wróciłeś! - Sss...słaby - syknęła roztrzęsiona sterta ciała. Pulsowała i sięgała po coś bezskutecznie. - Pokrzepisz się - odezwała się pani Moote, kładąc rękę na ramieniu męża. - Nakarmimy cię magiczną mocą! - liii? - zadudnił koszmarny stwór. - Iii? - I życiem - dodał szybko Moote. - Życiem wielu ludzi. - Duszami - dodała przymilnie jego żona. - Najesz się dusz! Przez chwilę okropne stworzenie milczało. Potem w ciemnościach zagrzmiał jego gniewny głos. - Głodny! Głodny! Poruszyło się i raptem przybrało postać człowieka. Pięciometrowego człowieka z grubymi jak pnie nogami, które kończyły się okrągłymi bułami zamiast stóp, oraz z rękami jak macki ośmiornicy. I zaczęło się wdrapywać po brzegu, ku państwu Moote. Co chwila osuwało się i ślizgało. Jedno oko zawędrowało mu na czoło, stało się wielkie niczym duże jabłko i zupełnie zielone. Drugie było mniejsze, czerwone i przemieściło się na miejsce, w którym powinno się znajdować prawe ucho. Jego paszcza rozwarła się szeroko, czarna i przepastna. 101 vjiuuny: — ,yi unosząc się naa Moote ami ja*. ą ę j wieża. W świetle księżyca lśnił jak rtęć. - Głoodnyyy! Po jego ryku wszystkie nocne stworzenia zamilkły i zrobiło się upiornie cicho. Rozdział 10 W Środę wieczorem w domu Barnaveltów odbyło się drugie spotkanie Towarzystwa Magicznego Okręgu Kafarnaum. Tym razem Luis i Rita nie mieli szans podsłuchiwać. Zanim zdążyli się ukryć w tajnym przejściu, pani Zimmermann zaprowadziła jedną grupę cza-rodziei do kuchni, gdzie opowiedziała im o upiornym stworzeniu, którego nie potrafiła pokonać za pomocą czarów. Inni poszli do gabinetu, żeby zdać raport wujkowi Jonatanowi. Ponieważ wejście do tajnego korytarza było z obu stron niemożliwe, Luis i Rita zorganizowali własną konferencję na podwórku. - Czytałeś dzisiejszą gazetę? - spytała dziewczynka. - Jeszcze nie. Bo co? - Bo na drugiej stronie jest artykuł o czymś, co brzmi bardzo znajomo. W poniedziałek w nocy pasmo trawy 103 nad drogą pruwauzącą ao uzituego sirumienia wyscnio i poszarzało. Luis otworzył szeroko oczy. Siedzieli na ogrodowych krzesełkach, a choć robiło się ciemno, z okna kuchni padało jasne światło, oświetlające twarz Rity. _ Jak na farmie Clabbernonga - szepnął. - Właśnie. Policja twierdzi, że to jakiś grzyb, ale chyba nie dasz się nabrać na te bajki. Poza tym napisali coś więcej... coś znacznie gorszego. Ślad prowadził do miasta. Luis zacisnął zęby, żeby nimi nie szczękać. Był ciepły, pogodny wieczór. Wokół nich szemrały i cykały nocne owady. Wszystko wydawało się zupełnie normalne i spokojne. Spróbował się uspokoić. _ Ciekawe, dlaczego tak się stało. - Nieważne, dlaczego... rany!!! - Rita odchyliła się do tyłu, wpatrzona w niebo. Luis podążył za jej spojrzeniem. Przeszedł go dreszcz. Na niebie nad ich głowami widniała Czerwona Gwiazda. Była znacznie mniejsza niż w teleskopie, z ledwie widocznym warkoczykiem, ale można ją było dostrzec gołym okiem. - Czas ucieka - szepnął. - No pewnie - mruknęła Rita. - Pamiętasz, co twój wujek powiedział o H.P. Lovecrafcie? Poszłam do biblioteki i przejrzałam parę jego książek. Nie wiem, skąd wziął te wiadomości, ale dokładnie opisał Wielkich Dawnych, niewidzialne upiory i inne niesamowite rzeczy. I wiesz co? Kiedy się podpisywałam w księdze bibliotecznej, zauważyłam, kto wypożyczył te książki tuż przede mną. 104 i_uis siauym giosem, cnoc taić naprawdę wcale nie chciał tego wiedzieć. - Niejaka pani H. Moote. Dowiedziałam się też, gdzie mieszka. Na ulicy Polnej. To tuż za miastem, na południe, taka ulica, która jest odgałęzieniem drogi Dzikiego Strumienia. - Pewnie jest w to jakoś zamieszana. Ale co możemy zrobić? Dziewczynka westchnęła. - No, nie wiem. Chodź, wejdźmy do domu. Ta czerwona kometa jest niezdrowa dla oczu. Może promieniuje czymś strasznym. - Komety chyba nie promieniują - zaprotestował Luis. - Nie świecą własnym światłem. Odbijają promienie słoneczne. Rita prychnęła z pogardą. - Nic mnie to nie obchodzi. Dla mnie jest niezdrowa i już. Niedobrze mi się robi na jej widok. Luis chciał wstać z krzesła, ale ledwie zrobił pierwszy ruch, ogarnęło go bardzo dziwne uczucie. Jakby w mózgu zapaliło mu się światełko, na przykład żarówka. - Jak brzmiał ten akapit z testamentu Eliasza? -spytał. - Nauczyłam się go na pamięć. „Znaczenia mogą posiadać inne znaczenie. Dowiedziałem się jednego -że serce jest siedzibą duszy. Dusza jest życiem. A klucz do znalezienia życia leży w samym sercu setki dni". Według mnie Eliaszowi coś się poplątało w głowie. Luis zamknął oczy. Czuł, że był tak blisko... prawie znał odpowiedź... ale potem to uczucie zniknęło. 105 - wyuawćnu mi się, ^.c iwłuiuiuu, v^ ._>_> uixsU~*. Znaczenia i inne znaczenia... Podwójne znaczenia? - Co to jest? Pokręcił głową. - Nie wiem. Teraz już nie wiem. - Może znowu cię oświeci - pocieszyła go. - Jutro pójdziemy popatrzeć na dom Moote'ów. Może tam znajdziemy rozwiązanie. - Nie ryzykujmy - jęknął Luis. - Nic się nie bój. Będziemy bardzo uważać. Czwartkowy poranek był pochmurny; burza wisiałć w powietrzu, ale ciągle nie nadchodziła. O dziewiątej Luis i Rita znowu wyruszyli na rowerach. Tym razer trasa była krótka - mieli do przejechania najwyżej pół kilometra. Wąska uliczka prowadziła na prawo. Nie byłe na niej żadnej tabliczki, ale Rita twierdziła, że na mapie jest oznaczona jako ulica Polna. Domy były małe i stały w dużych odstępach - drewniane chatki i bungalowy. Wyglądały na mieszkanie emerytów, tak przynajmniej pomyślał Luis. Przeważnie miały na zapleczu ogródki warzywne. Ale jeden domek stał w bujnych zielonych chwastach - jeśli nie Uczyć rozrzuconych z rzadka szarych wyschniętych plam, wyglądających dokładnie tak, jak rośliny na farmie Clab-bernonga. Od razu było wiadomo, że w tym domu zamieszkała pani Moote. Pod wielkim cedrem na podwórku stał czarny buick. Rita przejechała koło domu i skręciła w zarośniętą ścieżkę, prowadzącą do wąskie- Kd. ru uuu jej au.una.cn njsiy t_.uwa.5iy wyższe od Luisa. Zatrzymali się nad strumieniem. - Co teraz? - spytał Luis. - Teraz będziemy ich obserwować - wyjaśniła Rita, ostrożnie rozchylając chwasty. Mieli stąd doskonały widok na dom. - Właściwie możemy się podkraść bliżej. - No, nie wiem... - szepnął Luis, ale jego przyjaciółka już czołgała się ku domowi. Pełzła ostrożnie, starając się nie poruszać chwastami. Luis ruszył za nią niechętnie, modląc się, żeby nie nadepnąć na żadną ukrytą w zaroślach żmiję. Zbliżali się coraz bardziej, aż znaleźli się tuż pod otwartym oknem. Dochodziły z niego odgłosy sprzeczki; zrzędliwy staruszek i kobieta rozmawiali ochrypłymi, skrzeczącymi głosami. Kobieta mówiła: - To chyba jasne, że nie pamięta, iż był Jedydiaszem Clabbernongiem, ty idioto. W tym ciele nie zostało za wiele Tamtego. A ten jego przeklęty siostrzeniec więził go pod mostem przez wiele lat. - Nie chcę się zmieniać, jeśli nie będę mógł zachować wspomnień - zaskrzeczał staruszek z pretensją. -To by było jak śmierć, a ja nie chcę umierać! - Zachowasz pamięć - warknęła kobieta. - A to dlatego, że nikt nie spali twojego ciała, zanim się zmienisz! Nikt cię nie będzie więził na dnie strumienia, podczas gdy ciało Obcego przyswaja sobie każdą cząsteczkę twego mózgu! Pozostaniesz Mefistofelesem Moote, tylko będziesz miał nowe ciało - jak nasz przyjaciel! Luis pochylił się do ucha Rity. 106 107 - u czym oni mowiąr Dziewczynka pokręciła głową. Także nie rozumiała. - Aaaa! - wrzasnął staruszek. - Wcale nie wiem, czy chcę przez to przechodzić! - Co?! - zgrzytnęła kobieta. - Wycofujesz się, akurat teraz, gdy widać już Czerwoną Gwiazdę? Luis i Rita wymienili znaczące spojrzenia. „Musimy powiedzieć" - wymówił bezgłośnie Luis. Rita zmarszczyła brwi i wzruszyła ramionami. „Zobaczymy", oznaczał jej gest. Kobieta krzyczała ze złości. - Zwariowałeś? Musimy tylko skłonić tych głupich przyjaciół Barnavelta, żeby zaatakowali nasze maleństwo magiczną mocą- im silniejszą, tym lepiej! Ci głupcy nie wiedzą, że każdy magiczny atak daje mu więcej sił. Musi się wzmocnić, zanim otworzy bramę dla innych Wielkich Dawnych. - Którzy wówczas opuszczą swoją gwiazdę i przybędą. Tak, tak, Herminio, wiem! Kiedy ich zaatakujemy? - Wkrótce! Najszybciej jak można! Nasz plan ma pewną słabość, wiesz? Jedydiasz Clabbernong uważał, że postępuje mądrze, zatrzymując część siebie. Eliasz ją ukrył, i to tak dobrze, że nie możemy jej znaleźć. Jestem pewna, że jej nie zniszczył - dobrze wiedział, łobuz, że będzie potrzebna, gdy zaświeci Czerwona Gwiazda.-Ale w tym właśnie rzecz! Ta część zachowała w sobie tyle człowieczeństwa, że magia ma na nią wpływ! Rita mocno ścisnęła Luisa za rękę. Pochylił się do przodu. Miał wrażenie, że zmysły bardzo się mu wy- usirzyiy. wł^cysiK-u uuuierai wyraźniej: lasKOtame cnwa-stów na policzku, duszną atmosferę burzowego, parnego dnia, przeszywający głos kobiety. W głowie mu się kręciło. O jakiej słabości mowa? - Więc co zamierzasz? - zaskrzypiał staruszek. -Chcesz wrócić na tę przeklętą farmę i znowu ją przetrząsnąć? Zwierzęta, które padły w 1885 roku, znowu się poruszają. To wpływ gwiazdy. Uuuu! Ten smród! - Nie, nie, nie! - wrzasnęła kobieta. - Poddałam się, nigdy nie znajdziemy tak małej paczuszki. Niech będzie przeklęty Jedydiasz i jego zaklęcie, które oddzieliło duszę od ciała! Nie, musimy się upewnić, że to, co sami ukryliśmy, jest bezpieczne. Wyłoni się dopiero w świetle gwiazdy. Powinniśmy to sprawdzić. - Nie będę latał do wodociągów co pięć minut! -warknął starzec. - Chcesz sprawdzać, to sprawdzaj. Ja muszę odpocząć. - O nie, nic z tego. Nie spuszczę cię z oka. Nie rozstaniemy się, dopóki oboje nie przejdziemy przemiany. Dobrze cię znam! Zmieniłbyś się beze mnie, ty egoisto! Staruch chyba wyszedł z pokoju, bo jego głos zmienił się w przytłumiony, rozeźlony szmer. Po chwili trzasnęły drzwi i zrobiło się cicho. Rita i Luis poczołgali się z powrotem do miejsca, w którym zostawili rowery. - Jedziemy - powiedziała Rita. - Dokąd? Powinniśmy wrócić i o wszystkim powiedzieć... - Jeszcze nie! Ci dwoje coś ukryli. Musimy się dowiedzieć, co. - Czyli jedziemy do wodociągów? 108 109 - Jedziemy - powtórzyła, wsiadając na rower. Luis poszedł za jej przykładem i popedałowali do miasta, na ulicę Świerkową. U stóp wzgórza znajdowały się ze cztery puste działki oraz miejskie wodociągi - budynek z czerwonej cegły, z którego dochodził nieustanny szum maszynerii. Za nim rozciągał się rezerwuar - okrągły czysty zbiornik ogrodzony wysokim płotem. Po drugiej stronie ulicy szumiał zielony park z krętym Świerkowym Strumykiem. W parku było kilka osób. Grały w piłkę lub siedziały na trawie i jadły kanapki. - Nic nie widzę - powiedział Luis niepewnie. - Lepiej już chodźmy i... Rita zeskoczyła z roweru i przykucnęła. - Spójrz na to. Luis pochylił się obok niej i poczuł, że robi mu się niedobrze ze strachu. Na trawie pojawiły się szare smugi - oznaka śmierci... - Ślad prowadzi do mostu - dodała Rita. - Chodź. Oba brzegi strumyka spinał ceglany mostek, zbudowany z trzech łuków. Już z daleka bił od niego dławiący odór, od którego żołądek Luisa wywrócił się na lewą stronę. - Co to? Rita oparła się o most. - Dochodzi spod spodu. Yyyy! Śmierdzi, jakby coś tam zdechło! Oboje spojrzeli na siebie. Luis był niemal pewny, że pomyśleli o tym samym. - Musimy? - spytał. Rita skrzywiła się okropnie. - Chyba tak. Zostawili rowery, przeszli przez most i ześliznęli się na brzeg strumyka. Ceglane łuki były tak wysokie, że oboje mogli pod nimi prosto stanąć. W tym miejscu strumyk miał jakieś sześć metrów szerokości. Oboje stanęli na brzegu pod pierwszym łukiem mostku i spojrzeli w wodę płynącą pod środkowym łukiem. Miała ciem-nozielonkawy kolor głębiny, a od czasu do czasu na jej powierzchnię wypływały paskudne żółte bąble. Wyglądało na to, że pod wodą rysuje się coś ciemniejszego, jakby duży kamień. - Chwileczkę - odezwała się Rita. Odeszła o parę kroków, spoglądając na ziemię i wróciła z gałęzią, cienką, lecz długą i sprężystą. - Może dosięgnę. Stanęła na brzegu strumienia i zanurzyła w nim gałąź. Była odrobinkę za krótka. - Chodźmy już - poprosił Luis. - Jeszcze nie - odmruknęła. - Złap mnie za rękę i mocno się zaprzyj. I nie puszczaj! Luis chwycił ją za lewy nadgarstek. Rita wychyliła się niebezpiecznie nad wodę i spróbowała jeszcze raz. Tym razem gałąź napotkała opór. - Gąbczaste - zaraportowała Rita. -Jakby... Pochyliła się tak bardzo, że Luis omal jej nie puścił. Pociągnął ją ku sobie dokładnie w chwili, gdy puściła patyk. Upadli na ziemię. Tkwiąca pionowo w wodzie gałąź zadrżała i zatrzęsła się gwałtownie. Wokół niej oplotła się pulsująca macka. Odrzuciła gałąź i schowała 110 111 się pod wodę. W chwilę potem woda wzourzyia się i wyłoniło się z niej coś okrągłego i obrzydliwego. Było guzowate, szare i pełne czerwonych i sinych żył. Otworzyło jedno upiorne, martwe oko i spojrzało wprost na nich! Rozdział 11 Twarz - jeśli to w ogóle była twarz - znikła natychmiast w wodnym wirze. Luis i Rita poderwali się jak oparzeni i zaczęli się gorączkowo wspinać po stromym brzegu strumienia. Na górze odwrócili się i spojrzeli w dół, ale okropnej galaretowatej istoty już nie było. Gładkiej zielonej powierzchni nie znaczyła ani jedna zmarszczka. A jednak to stworzenie ciągle siedziało na dnie strumienia. I mogło wrócić. - Uciekajmy stąd - powiedział Luis, wskakując na rower. Jego głos utonął w potężnym huku grzmotu. Wreszcie zaczęła się burza, która wisiała w powietrzu od samego rana. Zerwał się gwałtowny wiatr. Luis i Rita pomknęli przez park; wyglądało na to, że wszyscy bawiący się tam ludzie poszli do domu w czasie, gdy oni byli nad strumieniem. Czubki świerków i jodeł gięły się 8 - Luis Bamavelt... 113 na wszystkie strony, a nad nimi wirowały sinoczarne chmury niby jęzory ciemnego dymu. Po chwili przecięła je biała błyskawica. Luis obejrzał się przez ramię. Rita jechała tuż za nim. Pochylała się nad kierownicą. Była bardzo blada, a oczy zrobiły się jej ogromne. - Uważaj! - wrzasnęła. Luis odwrócił się gwałtownie. Prawie wyjechał na ulicę. Stary czarny buick zatrzymał się przy krawężniku, tuż przed nim. Luis zahamował, ale rower wpadł w poślizg na mokrej trawie. Samochód był coraz bliżej! Zdesperowany Luis przechylił się na bok, stracił równowagę i spadł z roweru. Wydawało mu się, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Zobaczył powoli zbliżający się do niego trawnik, a każde źdźbło trawy wydawało się mu bardzo wyraźne. Uderzył głową o ziemię, która zadudniła głucho. Świat eksplodował żółtym światłem. Luis miał wrażenie, że wywinął koziołka i grzmotnął plecami o chodnik, tak mocno, że stracił dech. Otworzył usta, ale powietrze nie chciało przejść do płuc. Świat pociemniał. Przez chwilę bał się, że umiera. Wreszcie powietrze znalazło drogę do jego płuc. Wciągnął je ze świstem i rzężeniem. Gdzieś w oddali rozległ się szczęk i po chwili zobaczył nad sobą Ritę, która pytała przerażona: - Żyjesz? Nie, umarłem, pomyślał, ale nie miał sił, żeby to powiedzieć. Dopiero teraz poczuł ból, ostre i pulsujące ukłucia w kolanach i na jednej dłoni, a także tętniący guz na czole. uwujc iiuiyi.ii itii4z.i. vv y\_idwctnj mu się, że ich sylwetki falują jak odbicie w wodzie. Czy to wujek i pani Zimmermann? Nie, jakiś starszy pan i pani. Dopiero kiedy usłyszał niski, chrapliwy głos kobiety zdał sobie sprawę, że to państwo Moote. - Rety, młodzieńcze, aleś gruchnął! Na dźwięk tego złowieszczego głosu przeszły go ciarki. Gdyby miał na to siłę, zerwałby się z ziemi i uciekł na złamanie karku. Ale mógł tylko leżeć bez ruchu i łapać powietrze jak ryba wyrzucona z wody. Staruszek opierał się na lasce, kobieta uklękła obok Rity. - Zabierzemy cię do nas - oznajmiła. - Zadzwonimy do... - Nie! - jęknął Luis. Oddychanie przychodziło mu z trudem, ale miał zamiar protestować do upadłego. -Dziękujemy, ale nie. Czuję się... już dobrze. Tylko straciłem oddech. - Jego głos brzmiał cicho i niepewnie. - Na pewno, kochanie? - spytała kobieta, odgarniając mu włosy z czoła Luis zdrętwiał. Spodziewał się, że dotyk kobiety będzie zimny jak lód. Nie wiedział, czy bardzo się potłukł - na pewno był podrapany i posiniaczony - ale mało brakowało, a rozpłakałby się przy wszystkich. - Czuję się bardzo dobrze! - powtórzył, usiłując nie zdradzać, jak strasznie się boi. - Moja siostra Nancy wam wszystko wyjaśni. - Aha... - odezwała się Rita. Zamrugała powiekami za szkłami okrągłych okularów. Z nich dwojga to ona zawsze umiała szybciej wymyślać niestworzone historie. - 114 115 Billy poszedł raz do cyrku z rodzicami, a miał wtedy cztery lata, no i w cyrku był taki niedźwiedź na rowerze. Potrafił jeździć na jednym kole, bez trzymanki i po linie. Od tamtego czasu Billy chce robić tak samo, jak on i kiedy tylko wsiądzie na rower... - Daj spokój - syknął Luis. Wstał i poszedł do leżącego roweru. Wydawało mu się, że ziemia ugina mu się pod nogami jak galareta. - Rodzice będą wściekli, jeśli zmokniemy, a zaraz zacznie padać. - Usiadł z wysiłkiem na rowerze, który jakoś nie ucierpiał w wypadku. - Dzięki! - zawołał i zaczął pedałować. Teraz przekonał się, że na kolanach i lewej dłoni ma prawie zupełnie zdartą skórę. Przy upadku w spodniach zrobiły się dwie wielkie dziury, a na łydkach czuł ciepłe strużki krwi, ale nie zostałby z Mefistofelesem i Herminią Moote nawet za tysiąc dolarów. Rita jechała obok niego. - Hej, w porządku? Nieźle rąbnąłeś. - Chyba w porządku - rzucił, ciężko dysząc. Po policzkach płynęły mu łzy bólu. Wiatr chłodził mu policzki. - Musimy o tym opowiedzieć wujkowi. - A może napiszemy drugi list? Ty powiesz, że spadłeś z roweru. Nie mów, jak do tego doszło. Powiedz tylko, że miałeś wypadek. Na pewno zabierze cię do lekarza. A wtedy ja pójdę do domu po notes i ołówek. W liście napiszę, żeby już nie korzystał z magicznej mocy i że za wszystkim stoją Moote'owie. - Dobrze - szepnął Luis. Głowa pulsowała mu bólem, a nad lewą brwią miał guz jak kurze jajo. Przynajmniej już mu się nie dwoiło w oczach, ale ciągle było 1UU IllCUUUliC, WIC1_ i. JJlclWU.LlW<ł Ulgcj Ujl^ćU UU1I1 IYO. Ull" cy Wysokiej 100. Rita wbiegła do środka i po chwili wróciła z wujkiem Jonatanem. Luis postawił rower w stojaku; wujek podbiegł i przyjrzał mu się uważnie. - Do samochodu, mały. Jedziemy do doktora Hum-phriesa. Dziękuję, Rito. Lepiej już wracaj do domu, zaraz będzie burza. Wujek zawiózł Luisa do kliniki doktora Humphrie-sa. Ledwie weszli do środka, o szyby uderzyły grube krople deszczu. Pielęgniarka zaprowadziła Luisa prosto do gabinetu. Wujek nie odstępował go na krok. Po chwili pojawił się zaniepokojony pan doktor. Luis lubił doktora Humphriesa, który był duży, sympatyczny i miał głos jak wiolonczela. Doktor posadził go na zielonej leżance i najpierw zbadał guz na jego głowie. - Hmmm... - powiedział. - Solidne puknięcie. Założę się, że rozbiłeś głową asfalt. Teraz zaświecę ci w oczy. Może być trochę nieprzyjemnie, ale ich nie zamykaj. Patrz prosto przed siebie. Światło małej latarki podrażniło oczy chłopca aż do łez, ale nie narzekał. Pan doktor pokazał mu dwa palce i spytał, ile ich jest. Wreszcie się roześmiał. - Wy z Wisconsin macie mocne głowy! Nie masz wstrząsu mózgu, a to najlepszy prezent, jaki mogłeś sobie zrobić. Teraz popatrzmy na te zadrapania. Parę minut później obandażowany i oklejony plastrami Luis wyszedł z kliniki. Ulewa straciła na mocy i zmieniła się w monotonny, ponury deszcz. Dopiero w samochodzie wujek spytał: 116 117 na mosc DOSKą, uaaio ci się iaK wainącr - Spieszyliśmy się do domu, bo usłyszeliśmy grzmot - odpowiedział natychmiast Luis. - Obejrzałem się na Ritę i omal nie wpadłem pod samochód. Skręciłem w samą porę, ale wywróciłem się razem z rowerem. - Musisz bardziej uważać - powiedział wujek, kręcąc głową. Luis był o krok od wyznania wszystkiego. Kusiło go tak bardzo, że musiał ugryźć się w język. A jeśli wujek jeszcze bardziej się do niego zniechęci? I co powie, kiedy dowie się, że Luis wsadza nos w nie swoje sprawy? Wrócili do domu, gdzie już czekała na nich wiadomość od Rity. Złożona żółta kartka leżała na podłodze pod drzwiami. Pochodziła z tego samego notatnika, co poprzednia, litery także wyglądały tak samo. Luis stał na tyle blisko, że mógł czytać wujkowi przez ramię: COouuna tBatnaoetta CDtofli tPtinie! 3Zie»x>(ncRotzyótiićzma^iif>tzeciwii>za^to:eniu. tPańiłwodTlootewiedzą więcej niż Mfwydye. Zfatmy GUioSetnonaa wyćzu>ca(ietLtM<>t/tn isatKupcdmaiłllieninaółtuniieniu. Ćhtwżnie! tPtzi/jacief Wujek złożył szybko kartkę, sapnął: „hmmmmfFffl" i odwrócił się do Luisa. - Jak się czujesz? - Nie za bardzo - wyznał chłopiec. - Strasznie boli mnie głowa. •t—t — — - Ale nie masz gorączki. Weź dwie aspiryny, to powinno usunąć ból. Lepiej połóż się na jakiś czas. Jesteś mocno poobijany, jutro wszystko będzie cię boleć. Chcesz okład z lodu na głowę? - Nie, poradzę sobie. Wujek uniósł brwi. - Na pewno? Dobrze, połóż się na chwilę, dopóki głowa nie przestanie cię boleć. Ja muszę zadzwonić do paru osób. Luis nie protestował. Poszedł do swego pokoju i przebrał się w piżamę. Potem, zamiast się położyć, przyklęknął na parapecie i wyjrzał przez okno. Było dość ciemno, choć dochodziła dopiero pierwsza. Ulicą Wysoką spływały potoki deszczu. Porywisty wicher niósł ze sobą gałązki i liście z drzew. Na dole w oknach domów świeciło się światło. Nie wiadomo dlaczego, Luis poczuł się strasznie osamotniony. Wyobraził sobie, że jest bezdomną sierotą i patrzy na ciepłe, bezpieczne domy szczęśliwszych od niego dzieci. Zastanawiał się też, gdzie jest Rita i co teraz zrobi. Była dobrą koleżanką, choć czasami doprowadzała go do rozpaczy. Na szczęście miała też dużo zdrowego rozsądku. Nie należała do osób, które ryzykują zupełnie bez przyczyny. Wreszcie przypomniał sobie o państwu Moote, którzy udawali takich zatroskanych. Pani Moote chciała go zawieźć do swego domu. Na samą myśl o tym zrobiło mu się zimno. Gdyby go tam zabrała, czy by stamtąd kiedykolwiek wyszedł? Co to było, to coś ohydnego w strumieniu i co mieli z nim wspólnego państwo Moote? 118 119 Luis odnosił przykre wrażenie, że nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa - ani oni, ani ich „maleństwo", ohydne stworzenie ze strumienia. Luis przyglądał się monotonnie spływającym z nieba strugom wody i pogrążył się w zadumie. Ciekawe, jak długo będzie padać. Może nawet trzy dni. Trzy dni. Trzy dni. Powtarzał te słowa tak długo, aż zaczęły brzmieć dziwnie, prawie jak z innego języka. Trzydni. Albo czte-rydni. Nagle coś mu zabłysło w głowie, zupełnie jakby przeszyła ją błyskawica. Raz już mu się to zdarzyło, ale tym razem światełko w głowie nie zgasło. Zeskoczył z parapetu. Zapomniał o pulsującym bólu głowy i obandażowanych kolanach. Potoczył wokół osłupiałym wzrokiem. - Jejciu! - krzyknął. Tym razem wiedział na pewno, że się nie myli. Znaczenia mają inne znaczenia. Słowa mogą oznaczać jedno, a potem coś zupełnie innego - jeśli się na nie spojrzy z odpowiedniej strony. A on właśnie to zrobił. Serce biło mu jak oszalałe. Tak! Wiedział, że ma rację. Rozwiązał zagadkę, którą Eliasz Clabbernong umieścił w swoim testamencie! Rozdział 12 Luis ubrał się niezdarnie i zbiegł na dół, krzycząc: - Wujku! Wujku! Ale już na schodach zorientował się, że wujek wyszedł. Jego głos odbijał się takim śmiesznym echem, jak wtedy, kiedy nikogo nie ma w domu. Z niebieskiego porcelanowego dzbana znikła czarna laska z kryształową gałką. Ta laska tak naprawdę była czarodziejską różdżką, a skoro jej nie było, wujek musiał się wybrać z jakąś magiczną misją. Luis rozejrzał się i znalazł na kuchennym stole następującą wiadomość: Hej, hej! Pani Zimmermann i ja mamy parę spraw do załatwienia. Nie martw się, jeśli nie wrócę do wieczora. Później Ci to wyjaśnię. W lodówce jest pieczeń, którą możesz sobie odgrzać na kolację razem z puszką zupy jarzynowej. 121 tak zostawiać, ale wydarzyło się coś bardzo ważnego. Gdybyś poczuł się gorzej, zadzwoń do doktora Humphriesa. Jego numer do pracy i do domu masz zapisany na wewnętrznej stronie okładki książki telefonicznej. Mam nadzieję, że wrócę przed północą. Całuję, wujek J. Luis zerknął na dom obok i od razu zrozumiał, że pani Zimmermann także wyszła; w jej oknach było ciemno, choć samochód, fioletowy plymouth, którego nazywała Bessie, stał na podjeździe. Luis pobiegł co sił do telefonu i wykręcił numer Rity. Odebrała pani Pottinger. Zanim Rita podeszła do telefonu, Luis omal nie wyskoczył ze skóry. Wreszcie w słuchawce rozległ się znajomy głos: - Halo? - Mam! - wrzasnął Luis. - Odgadłem! Rita zrozumiała w lot. - Rozwiązałeś zagadkę Clabbertrupa? Zaraz tam będę! Luis usłyszał protesty pani Pottinger. Rita chyba zasłoniła mikrofon ręką, ponieważ dźwięki stały się bardziej stłumione. Wreszcie dziewczynka powiedziała: - Nie mogę wyjść aż do kolacji, a poza tym deszcz musi przestać padać. - Słuchaj - rzucił gorączkowo Luis - co Moote'owie powiedzieli o tym, że Jedydiasz oddzielił swoją duszę od ciała? - No... nie byli zadowoleni. - Zamilkła. Luis odgadł, że mama stoi obok niej. - To wszystko - dodała ostrożnie. 122 luis usłyszał glos pani Pottinger. Rita rzuciła pospiesznie: - Przyjdę albo zadzwonię. Nic beze mnie nie rób! Luis odłożył słuchawkę i pomyślał, że nawet z Ritą nie będzie wiedział, co zrobić. Jeśli miał rację - a na pewno miał - będą musieli wezwać kogoś na pomoc. Wydostanie tego, co Eliasz ukrył przed wielu laty, przekraczało możliwości dwójki dzieci. Trzeba do tego... no, powiedzmy sobie szczerze, czarodziejów i czarodziejek. I kogoś o wiele odważniejszego od niego. Przez całe popołudnie był nerwowy i roztrzęsiony. Czasami zrywał się i zaczynał krążyć po pokoju. Czasem usiłował oglądać telewizję. Nie mógł sobie znaleźć miejsca i co pięć minut spoglądał na zegar. A minuty wlokły się jak żółwie. Parę minut po piątej podszedł do weneckiego okna w gabinecie i wyjrzał na podwórko. Deszcz ustał, a na zasnutym chmurami niebie tu i ówdzie pojawiły się skrawki błękitu niczym niebieskie okienka. Słońce osuwało się coraz niżej, a tam, gdzie rozstąpiły się ołowiane chmury, widać było błękit i różowo-pomarańczowe obłoczki. Ten kolor przypomniał Luisowi o komecie i dziwnej, pulsującej istocie, którą zauważyli w strumieniu. Zauważyli? Którą dziabnęli patykiem! Zadrżał, odwrócił się od okna i zaczął przeglądać książki wujka. W gabinecie stały półki od podłogi do sufitu, pełne starych tomów z najróżniejszych dziedzin. W jednym kącie znajdowały się podręczniki magii. Luis przeglądał je przez jakiś czas, aż wreszcie znalazł to, o co mu chodziło: Encyklopedyczny słownik magii i sztuk 123 magicznycn van scnuiia. Byt to ogromny, ciężki tom o rozmiarach największej encyklopedii. Grzbiet miał oprawiony w ciemną skórę z wytłaczanym wzorem podobnym do łusek, ale jeśli naprawdę była to wężowa skórka, to musiała należeć go wyjątkowo wielkiego gada. Luis za-taszczył tom na biurko i rzucił g0 z głośnym łupnięciem. Włączył lampę z zielonym abażurem i otworzył tom. Jak wiele starych ksiąg, również ta miała pewien szczególny zapach, suchy i pylisty, ze siodkawą nutą, która połaskotała Luisa w nos. Ostrożnie odwracał piegowate ze starości karty. Pod hasłem „dusza" znalazł mnóstwo komentarzy, ale tylko jeden wyglądał na ten, o który chodziło: „Dusza, odłączenie". Luis pochylił się nad księgą, by odczytać drobny druk. 3HJSZJI, 03)LJ{CZejl3L. Magowie „lu k«&» poszukiwali czaru, mającego uczynić ich niewrażliwymi na boli śmierć popizez oddzielenie duszy od żywego dala. CBo zakończeniu obtząd-L dusza maga ma być ukryta - w d kamieniu, studni lub klejnocie. Może być również umieszczona w innej'części ciała tegoi maga, by mógł żyć nawet z przebitym sercem (pałiz: pi?ta JUhillcsa, włosy Samsona up. PodS)cus%e, sjuiczes cv%3es% ^Bardziej popularną metodą jest zaiuaicie duszy w niezwykłym kształcie, na pizykładkwiecie, kamieniu lub rubinie. CLiZedmiot ten ma zostać ukryty w niedostępnym miejscu i dopóki nie zostanie znaleziony i zniszczony, a ukiyty duch nie uleci, właściciel duszy nie moie naprawdę umrzeć. Jlawet po zniszczeniu jego ciało stopniowo się odrodzi - pod malunkiem, że dusza pozostanie nietknięta. dtałe notwesKie podanie „LJlbizym bez serca opowiada o olbizy-mie — czarnoksiężniku, który ukrył swe seice właz z duszą w jaju, znajdującym się w kaczce, któia pływała w ukiytej studni w piwnicach, zapomnianego kościoła, stojącego na nieznanej wyspie na śiodKu zapomnianego jezioła. Jiby zabić olblzyma, bohatei podania musi nie tylko zbić jajko, lecz najpieiw wyiuszyć w długą niebezpieczną podióż, by je odnaleźć. W irlandzkiej opowieści o Lano jego dusza została zamknięta w kamieniu i dopóki kamień nie został iozbity, Lano nie mógł umizeć. Zaklęcia rozdzielające duszę z ciałem należą do czarnej magii i jako takie są nieznane doblym czarodziejom. J^iwiusz Utlloaszy podaje tylko pierwszy weis zaklęcia... Tekst ciągnął się dalej, ale Luis nie znalazł w nim już nic przydatnego. Jeszcze bardziej się upewnił, że rozwiązał zagadkę. Bardzo żałował, że nie wie, dokąd poszedł wujek i pani Zimmermann. Czas wlókł się jak żółw. Luis zrobił sobie kanapkę z zimną pieczenia, ale apetyt mu nie dopisywał. Stłuczone kolana miał tak zesztywniałe, że z trudem je zginał. Przynajmniej guz na głowie nie był już taki wielki, za to pod okiem pojawił się efektowny fioletowy siniak. Luis odłożył niedojedzoną kanapkę i znowu zaczął krążyć po domu. Po deszczu i zachodzie słońca w pokojach czaił się przykry mrok. Luis denerwował się coraz bardziej. Przy każdym uderzeniu mokrej gałęzi o szybę podskakiwał nerwowo. Każde skrzypnięcie i trzask przyprawiał go niemal o zawał. Bez przerwy podchodził do frontowych drzwi, otwierał je i wyglądał w mrok, żeby sprawdzić, czy Rita nie nadchodzi. 124 125 z taKicn wycieczeK zauważył cos niezwykłego. Po prawej stronie drzwi stał wieszak z lustrem. Odkąd Luis zamieszkał u wujka, zaczarowane lustro czasem pokazywało jego odbicie, ale częściej wyświetlało wizje dziwnych dalekich krajów. Teraz bił z niego blask, a podłużne promienie szkarłatnego światła tańczyły i migotały na przeciwległej ścianie. Luis przełknął ślinę i zerknął w lustro. Ukazywało czerwoną jak krew kometę na tle nocnego nieba. Obraz falował jak odbicie na powierzchni wody. Czasami jego kolor przygasał i stawał się brudnordza-wy, czasem rozpalał się tak jasno, że aż raził. Luis osłonił oczy ręką; dopiero teraz zobaczył tuż nad kometą parę szeroko otwartych oczu - ludzkich oczu. Poruszały się gwałtownie, jakby ich właściciel kogoś szukał. Nagle spojrzały prosto na Luisa. W lustrze odbita się pomarszczona, złośliwa twarz Mefistofelesa Moote'a. Wąskie, suche usta wykrzywiły się w paskudnym uśmiechu. W głowie Luisa odezwały się słowa, nie wypowiedziane, lecz zawarte w formie myśli: „No, no... »Billy«! Chłopiec, co spadł z roweru! Podglądacz!" Luis nie mógł odwrócić wzroku, choć starał się ze wszystkich sił. Głos w jego głowie ciągnął: „Jak tam twoja siostra, Luisie Barnavelcie? Czy nie nazywa się naprawdę Pottinger? Myślisz, że mój gniew nie dotknie jej ani jej paskudnej rodziny? Czy twój głupi wujek wie, że będzie żyć tylko do północy? O tej godzinie z ziemi znikną wszystkie nędzne ludzkie istoty, a przeżyję tylko ja -lecz w innej postaci! Wielcy Dawni znowu obejmą swe królestwo! Triumf Czerwonej Gwiazdy będzie zupełny!" 126 luis przeraził się, ze za uiwnc us>z.aieje. w rozległ mu się cienki, nienawistny chichot. Ogarnął go wielki chłód. Czuł się jak sparaliżowany. Wreszcie z transu wyrwał go dźwięk, prawdziwy dźwięk: ostry jazgot dzwonka przy drzwiach. Luis szarpnął się i oderwał spojrzenie od lustra, które w tej samej chwili pociemniało. Jedynym świadectwem tego, co zaszło był gniewny ryk Mefistofelesa Moote'a, ginący w głowie Luisa jak cienkie zawodzenie komara. Chłopiec rzucił się ku drzwiom i otworzył je gwałtownie. Rita stała za progiem z ręką na przycisku dzwonka. Otworzyła szeroko oczy. - Luisie! Co się stało? Strasznie wyglądasz! Luis pociągnął ją za sobą do gabinetu, z dala od lustra i wyjaśnił gorączkowo, co się wydarzyło. - Północ! - szepnęła Rita. - A już dochodzi szósta! - To nie wszystko - powiedział Luis. - Wiem. Podobno rozwiązałeś zagadkę z testamentu Eliasza Clabbernonga. - Nie podobno, tylko na pewno! - Gadaj! -rozkazała. Luis zaczął gorączkowo wyjaśniać, czego dowiedział się z księgi. Na koniec dodał: - Oto, co się musiało wydarzyć: stary Jedydiasz Clab-bernong rzucił na siebie magiczne zaklęcie, oddzielające duszę od ciała i przenoszące ją w coś innego. Eliasz wiedział, że jego wuj tak naprawdę nie umarł. Kazał spalić jego ciało i jakimś cudem znalazł to coś, w co była zaklęta dusza Jedydiasza. A ja wiem, gdzie to ukrył! Rita spojrzała na niego groźnie. 127 lunie: uułic: Luis zacytował triumfalnie: - „A klucz do znalezienia życia leży w samym sercu setki dni!" - Kiedy Rita dalej patrzyła na niego nie rozumiejąc, dodał: - „Znaczenia mają inne znaczenia", pamiętasz? Tak, jak „życie" może oznaczać „duszę". Samo serce setki dni to...? Rita wzruszyła ramionami. - Pięćdziesiąty dzień? Luis machnął ręką niecierpliwie. - Zgaduj dalej! Rita przewróciła oczami. - Nie wiem, nie męcz mnie! - Samo serce to środek. Środek setki dni. Środek stu dni. Studni! Studni, rozumiesz? Sam środek studni! Oczy dziewczynki zrobiły się ogromne. - Studnia! Stary Clabbertrup ukrył swoją duszę w studni na farmie Clabbernongów! Luis przytaknął. - I musimy ją wydostać - powiedział. Przez chwilę oboje patrzyli na siebie. Luis nie wiedział, co czuje Rita, ale na samą myśl o powrocie na upiorną farmę dostawał gęsiej skórki. A jednak musieli się odważyć. Bo jeśli nie, ich życie - i życie reszty ludzkości - skończy się o północy. Rozdział 13 Nigdy w życiu nie zdążymy dojechać na rowerach! -jęknęła Rita. - Co robić? - Musimy spróbować - odparł Luis. Popędził do piwnicy i wrócił ze zwojem liny oraz długą i ciężką chromowaną latarką. Wręczył te przedmioty Ricie i pobiegł do swego pokoju po ostatnią rzecz. Zbiegł po schodach, omal z nich nie spadając. - Szybko! - krzyknął. Ruszyli, lecz w tej samej chwili Rita zawołała: - Patrz! Pani Zimmermann wróciła! I rzeczywiście, okna salonu pani Zimmermann były jasno oświetlone. Oboje popędzili do jej domu i załomotali do drzwi. Ku ich zdumieniu otworzyła im miła osoba, która jednak nie była panią Zimmermann. - Luis! - zawołała. - Rita! 9-LuisBamavelt... 129 - Pani jaeger! - wykrzyknęła Kita. - Co pani tu robir Pani Mildred Jaeger uśmiechnęła się ze smutkiem. - Widzisz, kochanie, moje czary nie są zbyt skuteczne. Wszyscy czarodzieje mają dziś poważne zadanie. Pani Zimmermann zapomniała amuletu, którego może potrzebować, tylko ja nie byłam tam naprawdę potrzebna, więc się zgłosiłam na ochotnika. - Trzymała małe białe pudełko. - Mam nadzieję, że chodziło właśnie o to. - Możemy pomóc! - rzucił Luis. - Ale proszę nas podwieźć. - Co ci się stało w oko? - spytała pani Jaeger z troską. - Uderzyłem się, ale niezbyt mocno. Proszę nas podwieźć, to bardzo ważne. - A kiedy pani Jaeger nie wydawała się przekonana, dodał: - Wiemy wszystko o czerwonej komecie i Moote'ach. - Ach, jej! - przejęła się pani Jaeger. - W takim razie wsiadajcie! Mój samochód stoi na ulicy. Wszyscy troje wskoczyli do starego chevroleta pani Jaeger. Rita wyjaśniła, dokąd jechać. Chmury na południu całkiem się już rozproszyły, słońce chyliło się ku zachodowi. Luis miał nadzieję, że zdążą dotrzeć do farmy Clabbernonga przed zmrokiem. Nie chciałby się tam błąkać w ciemnościach. . Pani Jaeger jechała bardzo ostrożnie, a choć wiedziała, że trzeba pędzić co sił, sunęła z przepisową prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Minęli nowy most, skręcili przy sklepie na rozstaju dróg i tuż przed siódmą stanęli przed upiorną farmą. Słońce stało się ogromne i czerwone. Luis wysiadł z samochodu i omal 130 me zemaiai - nie tylko z powodu wcześniejszego wypadku, ale przez okropny odór tego miejsca. Minęli dom i zapadniętą starą piwnicę - Rita obeszła ją szerokim lukiem - aż wreszcie stanęli przed ceglaną studnią. Dopiero wtedy Luis zrozumiał w pełni, na co ma się odważyć. Należy kogoś opuścić w czarną czeluść. Nie mógł prosić o to pani Jaeger. A Rita śmiertelnie bała się ciemnych zamkniętych pomieszczeń. Zostawał tylko on. Zacisnął dłonie na ceglanej cembrowinie. Wspiął się na palce i zajrzał w ciemność. Studnia miała jakieś półtora metra szerokości. Wewnątrz cegły były omszałe, a sześć metrów niżej połyskiwało mroczne lustro wody. Rita dotknęła jego ramienia. - Dasz radę? - spytała drżącym głosem. - Muszę - odpowiedział, choć wzdrygał się na sam widok mrocznej czeluści. Mocno szarpnął za żelazny kołowrót, na którym wisiało wiadro. Wydawał się dość solidny, więc przywiązał do niego linę. Drugim jej końcem okręcił się w pasie. Rita wywlokła sznurówkę z trampka i zawiązała ją na żelaznym pierścieniu na końcu latarki. Zawiesiła ją Luisowi na szyi. - Zdołacie mnie wyciągnąć, jeśli coś mi się tam przydarzy? - spytał. - Jakoś zdołamy - obiecała Rita z bladym uśmiechem. - Uważaj na siebie! Luis zebrał zwoje liny i wspiął się na krawędź cembrowiny. Usiłował się zaprzeć o omszałe cegły, ale były zbyt oślizłe. Lina ocierała mu ręce do krwi. Spuszczał się powoli w głąb, centymetr po centymetrze. Światło 131 z, ciemności tyie przestrzeni, ze widział, iż na ścianie studni nie siedzą żadne potwory. Poza tym nie przydawało się na zbyt wiele. Wydawało mu się, że minęło wiele godzin, zanim dotarł do końca liny. Zawisł na niej, trzymając się lewą ręką. Prawą skierował latarkę w dół. Palcami stóp prawie dotykał wody. Była nieruchoma jak lustro i bardzo czarna. Trudno było określić, czy ma parę metrów głębokości, czy sięga do środka Ziemi. Okręcił się wokół własnej osi. Nic. A potem... Zza krawędzi czegoś, co wyglądało jak nieco obluzowana cegła, sączył się czerwony blask. Luis znieruchomiał i przyjrzał się temu bliżej. Cegła została wykuta ze ściany studni, a potem włożona na nowo. Wystawała na jakiś centymetr. Ale była poza jego zasięgiem, a to go doprowadzało do szału. Puścił latarkę, która zawisła na sznurówce, i - stękając z wysiłku - szarpnął za węzeł. Jeśli zejdzie niżej o jakieś pół metra, zdoła... Węzeł nagle puścił! Luis przytrzymał się lewą, potłuczoną ręką... a potem lina zaczęła się z niej wyślizgiwać! Chwycił ją rozpaczliwie, nie trafił i runął w dół, krzycząc ze strachu. Lodowata woda sięgała mu do kolan. Stał w grząskim błocie. Obluzowana cegła znajdowała się nad jego głową, ale przynajmniej do niej dosięgał. Problem polegał na tym, że nie mógł chwycić liny. Dyndała tuż nad nim, lecz nie mógł jej dosięgnąć nawet 132 gay poasKaKiwai. wysoko nad sobą ujrzał pochylone głowy Rity i pani Jaeger. - Co się stało? - spytał dudniący głos jego przyjaciółki. - Spadłem! - krzyknął. - Dajcie więcej liny! Szybko! Lina uciekła w górę, a Luis zajął się wydłubywaniem obluzowanej cegły, żeby się czymś zająć i nie oszaleć ze strachu. Zobaczył, co się za nią znajduje, i już wiedział z całą pewnością, że naprawdę odgadł rozwiązanie zagadki. W małej wnęce spoczywał klejnot pulsujący własnym światłem. Być może był to rubin, i to ogromny - miał co najmniej osiem centymetrów średnicy. Został oszlifowany w kształcie serca, nie takiego jak na walentynko-wych kartach, ale prawdziwego ludzkiego serca. I tętnił własnym wewnętrznym życiem. Złowrogi blask pulsował regularnie jak prawdziwe tętno. Luis chwycił klejnot i wepchnął go do kieszeni spodni. Było mu bardzo trudno oddychać, jakby jakaś żelazna, obręcz ściskała mu pierś. Łapał powietrze otwartymi ustami i miał wrażenie, że zaraz zamarznie na śmierć. Potem nad jego głową rozległy się szmery. Spojrzał i prawie nie uwierzył własnym oczom. Rita ześlizgiwała się po linie. Dobrze wiedział, że musi umierać ze strachu. I nagle przestał się bać. Rita nie znosiła zamkniętych pomieszczeń jak niczego na świecie. A jednak wytrwale spuszczała się w głąb studni. Skoro przybyła mu na pomoc, on znajdzie w sobie tyle siły, by uratować wujka i jego przyjaciół. 133 , ^.c mc jcsl za pozno. Rita dotarła do końca liny. Zawiązała ją sobie na lewym przegubie. Wyciągnęła prawą rękę do Luisa. - Hej! Złap mnie! - Nie utrzymasz mnie! Dam ci to, co znalazłem... - Wracamy na górę - oznajmiła Rita niezłomnie. -Łap mnie za rękę, ale już! Luis chwycił ją za przegub. Jęknęła, gdy podciągnął się w górę, usiłując znaleźć oparcie dla stóp na omszałych cegłach. Wreszcie zdołał się chwycić końca liny, w który wczepił się tak, jakby od tego zależało jego życie. - Już! - rzucił. - Trzymam się! Właź! Rita zaczęła się wspinać. Luis owinął zwisający koniec liny wokół lewego nadgarstka i przytrzymywał się obiema rękami, gdyż Rita bardzo kołysała sznurem. Zatrzymała się w połowie drogi, bardzo zdyszana i przerażona. - Nie mogę! - jęknęła. Luis zatrzymał się tuż za nią. - Możesz. Dalej! Na górę! To tak, jak na gimnastyce. - Na gimnastyce też nie potrafię - załkała. - W następnym roku będziesz potrafiła - krzyknął. - Bo już ćwiczysz! Chwyć wyżej! Ściśnij kolanami! Po centymetrze, jeśli tak będzie trzeba! Rita ruszyła powoli do góry, a Luis za nią. Ręce bolały go tak, że omal nie wyskoczyły mu ze stawów. Wreszcie pani Jaeger pomogła Ricie wydostać się ze studni, a potem obie przechyliły się przez cembrowinę, żeby pomóc Luisowi. Wyjrzał na zewnątrz, w zapadający zmierzch. Słońce schowało się już za drzewami. 134 - Która... godzina.' - spytai z iruaem. - Po ósmej - odpowiedziała pani Jaeger. - Ach, jej! Spieszmy się! Od strony zrujnowanej farmy dobiegł ich zgrzytli-wy śmiech. - Chcecie mnie opuścić? Ależ musicie zostać! Nalegam! Rita wrzasnęła ze strachu, a Luisowi zakręciło się w głowie. Omal nie zemdlał. Z cienia starego domu wyłoniła się wysoka postać o siwych włosach. Wznosiła przed sobą magiczną różdżkę. Była to Herminia Moote. Rozdział 14 Przez chwilę wszyscy milczeli. Potem Herminia Moote zrobiła krok w ich stronę. - Co wyście tam robili, hmmm? Ciekawe. Może to jakieś tajne przejście? Co knujecie? Luis myślał gorączkowo. W kieszeni jego spodni spoczywało rubinowe serce. W drugiej... ha, w drugiej miał coś bardzo pożytecznego. - Wiemy, co było pod mostem - oświadczył. - Wątpię - zaskrzeczała pogardliwie Herminia Moote. - Bardzo wątpię. - Prochy starego Jedydiasza Clabbernonga - odezwała się Rita. - Miał się zmienić w Wielkiego Dawnego, ale coś się poplątało i stał się potworem. Pani Moote zrobiła wielkie oczy, po czym zmrużyła je podejrzliwie. - O tym nikt nie wiedział! Tylko mój mąż i ja! rani jaeger spioua ręce na piersi. - Bardzo się pani zdziwi - powiedziała spokojnie. -Towarzystwo Magiczne Okręgu Kafarnaum wie o wiele więcej niż się pani spodziewa. Spotkali się dziś, żeby się rozprawić z pani ukochaną Czerwoną Gwiazdą i całą resztą. Luis włożył rękę do kieszeni. Zacisnął palce wokół tego, co tam leżało. - Wie pani, że pan Moote chce panią oszukać? Sam mi powiedział. Chce się zmienić, a cała ludzkość zniknie z powierzchni Ziemi. Pani też! - Nie odważy się, padalec! - wrzasnęła pani Moote. - To ja jestem czarownicą i to ja się dowiedziałam o Clab-bernongach! Wyszłam za Mefistofelesa Moote'a tylko po to, żeby się zbliżyć do Eliasza Clabbernonga! Mój mąż był wtedy zwyczajnym prawnikiem... ale pracował dla Clabbernonga! Powiem wam w zaufaniu, że wyciągnęliśmy z Eliasza wiele informacji. Gdyby pożył jeszcze parę miesięcy, musiałby nam wyznać wszystko, włącznie z tym, gdzie... - Urwała i roześmiała się złośliwie. - Oczywiście! Oczywiście! Znaleźliście to, co ukrył! Więc schował to w studni, tak? Ha! Teraz będę mogła wskrzesić pamięć i osobowość Jedydiasza! Nie potrzebuję już Mefista! Kto to zrobił? Ty, dziewczynko? Czy Luis Barnavelt? - Nie oddamy tego! - zawołał Luis, zaciskając chwyt. - Dacie, dacie - odparła, szczerząc zęby w szyderczym uśmiechu. - Mogę cię zmienić w szczura albo cię spalić w ułamku chwili i wyjąć to z twoich popiołów! Masz to w kieszeni! Dawaj, to może potraktuję cię łagodnie! 136 137 - juusie, niei - ostrzegła Kita. - una Dieruje; Pani Moote machnęła różdżką. Wystrzelił z niej kar- mazynowy promień, który uderzył w starą farmę. Budynek zawalił się z hukiem i zgrzytem, wzniecając kłęby dławiącego kurzu. Pani Moote przyczłapała bliżej, nie odrywając płonących oczu od Luisa. - Blefuję? Luis wyciągnął rękę. - Niech mi pani nie robi krzywdy - jęknął. - Ani moim przyjaciołom. Niech nas pani puści! Oddam to pani! - Nie! - zawołała pani Jaeger. Ale było za późno. Herminia Moote z triumfalnym uśmiechem sięgnęła po przedmiot, jaki podawał jej Luis. Upuścił go na jej dłoń. Przez chwilę nit z zaczarowanego mostu leżał spokojnie na kościstej dłoni. Potem rozbłysnął, a nieziemskie kolory wystrzeliły z niego jak kolce. - Niee! - wrzasnęła pani Moote, rzucając różdżkę. Potrząsnęła ręką, ale nit przywarł do skóry, jakby w nią wrósł. - Nieee! Z głośnym wrzaskiem uciekła w ruiny domku i znikła w chmurze pyłu. Luis zacisnął zęby, słysząc oszalałe, przeraźliwe wycie. - Co ja zrobiłem? - szepnął. - Chciałem tylko grać na zwłokę... - Ćśśś, kochanie - powiedziała pani Jaeger. - Domyślam się, skąd się wziął ten kawałek żelaza. Nie wiedziałeś, jaką ma moc. To nie twoja wina... Potem wydarzyło się coś dziwnego. 138 rorzucona rozazKa nerminn moote ziamaia się na pół, wydając głośny trzask jak wystrzał z pistoletu. Pani Jaeger westchnęła. - To już koniec - powiedziała. - Kiedy czarnoksiężnik umiera, jego różdżka pęka. Chodźmy stąd. To, co zostało z pani Moote, leżało na ścieżce. Była to sterta szarego pyłu, ułożona w kształt ludzkiego ciała. W miejscu, gdzie znajdowała się ręka, leżał nit, nadal pulsujący nieziemskimi kolorami. - Ona się... rozpadła - szepnęła Rita. - Była bardzo stara. Jej ciało trzymało się tylko dzięki magii - wyjaśniła pani Jaeger. - A to zaklęte żelastwo odebrało jej moc. Możemy go jeszcze potrzebować. Lui-sie, ty to podnieś. Ja, było nie było, mimo wszystko jestem czarodziejką, choć niezbyt utalentowaną. Nie chcę nawet myśleć, co by się mogło ze mną stać. Luis pochylił się, krzywiąc się z niesmakiem i wygrzebał nit z kopczyka prochu. Pobiegł do samochodu pani Jaeger. Krystaliczny pył chrzęścił mu pod podeszwami jak tłuczone szkło. Samochód Moote'ów stał po przeciwnej stronie drogi, ukryty w zaroślach. - Spieszmy się - powiedziała pani Jaeger. - Północ coraz bliżej. Zostały nam niespełna cztery godziny. A jednak nie chciała przyspieszyć. I uparła się wstąpić do domu, żeby Luis przebrał się w suche spodnie i buty. - Kochanie, nie ma sensu nabawić się zapalenia płuc - powiedziała zdecydowanie. W ten sposób zanim dotarli na wzgórze na północ od Nowego Zebedeusza, minęły dwie godziny. Niebo 139 uiu <_itj.iinc, a wysicun z, samocnociu, Luis nie musiał nawet podnosić głowy. Czerwona kometa zbliżyła się tak, że cała okolica tonęła w brudno-czerwonym blasku. Członkowie Towarzystwa Magicznego Okręgu Ka-farnaum stali w kręgu na szczycie wzgórza. Wszyscy trzymali zapalone świece. Jonatan Barnavelt odwrócił się, słysząc warkot samochodu i pobiegł na dół z oczami wielkimi ze zdumienia. - Co się stało? Luis usiłował mu to pospiesznie wyjaśnić; Rita wtrącała od czasu do czasu jakieś słowo. Luis wyjął rubin z kieszeni i podał go wujkowi. - To to - powiedział. - Zdaje się, że tutaj jest zaklęta dusza Jedydiasza Clabbernonga. - Chyba masz rację - powiedziała pani Zimmer-mann, która stanęła obok i wysłuchała całej opowieści. -Jonatanie, usiłowaliśmy otoczyć Nowego Zebedeusza ochronną kopułą. Tymczasem okazuje się, że Mefisto Moote planuje zamach na cały świat. Musimy zmienić strategię. - Ale nie możemy go zaatakować - zaprotestował wujek. - Duch, którego Jedydiasz przywołał lub zwabił z głębi kosmosu, żywi się magią. Każde zaklęcie, które w niego wymierzymy, tylko go wzmocni... Zwłaszcza że prochy Jedydiasza stały się jego ciałem. Pani Zimmermann postukała się w zamyśleniu palcem w brodę. - Więc może skierujemy zaklęcia w inną stronę -powiedziała powoli. 140 w tej samej cnwin Ktoś stojący na szczycie wzgórza krzyknął: - Coś się dzieje! Luis i Rita odwrócili się. Ludzie zebrani na wzgórzu uciekali stamtąd w popłochu. Parę osób upuściło po drodze świece. Luis otworzył szeroko oczy. Na pagórku pojawiła się mgła - wirująca i świecąca własnym światłem karmazynowa mgła. Pulsowała niemal tak samo, jak rubin. Nagle się zagęściła... - Aaa- zaskrzeczał Mefisto Moote. - Impreza? I nikt mnie nie zaprosił? Pani Zimmermann miała ze sobą parasolkę. Uniosła ją i w ułamku sekundy przeszła transformację. Jej fioletowa sukienka zmieniła się w powiewną czarną szatę ze szlakiem z fioletowych płomieni, zaś parasolka stała się wysoką różdżką z fiołkową gwiazdą na czubku. - Mefistofelesie Moote - powiedziała pani Zimmermann surowo. - Straciłeś połowę mocy! Twoja żona chciała z nami walczyć i przegrała! - Połowę mocy? - parsknął Moote. - Moja droga Florencjo Paskudencjo Zimmermann, pani Moote nie miała nawet jednej dziesiątej mojej mocy! Patrzcie! Teraz wezwę Wielkiego Dawnego! Nikt go nie pokona! -Ry'leh! Ny'arleth! Jog-Szoggotl - zaczął zawodzić i wykrzykiwać słowa, które Luisowi wydały się całkiem bez sensu. Karmazynowa mgła znowu się pojawiła, zgęstniała... i tym razem wyłoniła się z niej przerażająca, zmienna postać. Była ogromna, miała co najmniej pięć metrów. Jej bezkostne, wijące się ramiona siekły wokół jak 141 rusiac laiuwaia i arzaia, twarz piywaia po caiej zniekształconej głowie. Trawa pod jej stopami natychmiast uschła, zszarzała i skrystalizowała się tak samo, jak rośliny na farmie. - Głodny! - ryknął stwór ohydnym, grubym głosem. - Głodnyyyy! - To Jedydiasz Clabbernong! - zawołała pani Zim-mermann. - Albo to, co z niego zostało! Tego pragniesz, Mefisto? Chcesz się stać stertą bezmyślnej, trzęsącej się galarety? - Zmienię się! - zawył Moote. - Będę żył wiecznie! Uniósł drżący palec i wymierzył go w panią Zimmer- mann. - Zabij ją! - zaskrzeczał. - Zabij ich wszystkich! Pani Zimmermann uniosła różdżkę i drugą rękę, jakby chciała rzucić zaklęcie. Potwór zatrzymał się, najwyraźniej oczekując uderzenia magicznej mocy. Ale pani Zimmermann odwróciła się i krzyknęła: - Uciekać! Wszyscy! I bez czarów! Tłum czarodziejów popędził w dół wzgórza. Jonatan wepchnął panią Zimmermann i innych do samochodu i ruszyli z piskiem opon. Luis odwrócił się i wyjrzał przez tylne okno. Potwór rzucał się i ryczał. Wpadł na drzewo, które rozprysnęło się na drobne odłamki, jakby było ze szkła. - Jejku, ależ awantura! - zawołała pani Zimmermann. - Wszyscy zdrowi? - Tak - powiedziała pani Jaeger. Siedziała z tyłu razem z Luisem i Ritą. - Zostawiłam samochód! 142 - Później go sprowadzimy - obiecał Jonatan. - Moote na pewno będzie nas ścigać. Chce, żebyśmy skorzystali z magicznej mocy. Teraz się wścieknie. Musimy coś zrobić i to przed północą. Ale co? - Wujku... - odezwał się Luis. - Mam nit ze starego mostu. - Bardzo ładnie z twojej strony. No, Florencjo? Masz jakiś pomysł? - Zalążek pomysłu - uściśliła pani Zimmermann. -Jedźmy na miejsce, gdzie stał stary most. Czas ucieka! Zanim dotarli do celu, dwa razy wydawało się, że to już koniec. W pobliżu miasta potworna galaretowata istota wyskoczyła na ulicę i rzuciła się na samochód. Wujek skręcił gwałtownie i pojazd wyminął stwora. Od mokrej macki na oknie został długi, śluzowaty ślad. Za drugim razem na południe od miasta pojawił się Mefisto Moote. Stał na wzgórzu i machał różdżką, z której strzelały ogniste czerwone pociski, syczące w powietrzu i mknące ku nim z ogromną prędkością. Dwa chybiły celu, ale trzeci trzasnął prosto w dach samochodu, aż na wszystkie strony bryznęły odłamki metalu. Wreszcie auto zatrzymało się z piskiem opon przy nowym moście. Wszyscy wyskoczyli na zewnątrz. - Jonatanie - rzuciła pospiesznie pani Zimmermann - musimy opracować zaklęcie. A wy uważajcie! Jeśli pojawi się pan Moote albo jego maleństwo, musicie ich powstrzymać. My nie możemy wam pomóc. To się dziś skończy, dobrze albo źle, ale się skończy. - Boję się - szepnęła Rita. 143 Ku zdumieniu Luisa wujek się roześmiał. - Witaj w klubie! - powiedział. Potem zwrócił się do pani Zimmermann. - Dobrze, Śliweczko, jestem gotów. Co mamy zrobić? Oboje zaczęli się naradzać. Tymczasem pani Jaeger, Luis i Rita trzymali straż. Droga była pusta. Nad ich głowami kometa dotarła do zenitu. Jej ognisty warkocz ciągnął się na wschód. Luis właśnie zaczął się uspokajać, gdy nagle zrobiło się bardzo cicho. Świerszcze i inne nocne stworzenia zamilkły, jakby ktoś im wyłączył dźwięk. - Są tutaj - powiedziała pani Jaeger i machnęła drewnianą łyżką, służącą jej za magiczną różdżkę. - Nie wiem gdzie, ale tu są. Luis włączył latarkę. Omiótł jej światłem drogę, lecz niczego nie zauważył. - Może zamierzają... - szepnęła Rita i urwała, bo nagle za plecami Luisa rozległ się straszny ryk! Chłopiec odwrócił się. Potwór wdrapywał się na zbocze wzgórza, na którym stali wujek Jonatan i pani Zimmermann. Pod jego dotykiem trawa schła w ułamku sekundy. Tuż za stworem unosił się w powietrzu Mefisto Moote z twarzą wykrzywioną wściekłym grymasem. - Dość tych głupot! - wrzasnął i powoli opuścił się na ziemię. - Żałosne robaki, nadeszła wasza godzina! - Teraz, Jonatanie? - spytała pani Zimmermann. - Luisie - odezwał się wujek. - Bądź tak uprzejmy i poświeć na mnie. Potwór znajdował się o pięć metrów od nich. Zrobił krok naprzód, zataczając okropnymi, nie pasującymi do 144 sieDie oczami, luis omal me zwymiotował, czując bijący od niego straszny odór. Mimo to zdołał opanować skręcający się żołądek i skierował światło latarki na wujka. Jonatan uniósł rubin. - Widzisz, Moote? Wiesz, co to jest? Bo ty na pewno wiesz, prawda... Jedydiaszu? Stwór zatrzymał się i wydał bełkotliwy odgłos, brzmiący niemal jak pytanie. - Jeszcze tli się w tobie coś, co pamięta - dodał wujek. - Milcz! Milcz! - zawył Moote. -Ty... ty domorosły magiku! Zniszczę cię! - Wtedy zniszczysz także duszę Jedydiasza Clabber-nonga! - odkrzyknął wujek Jonatan. Potwór zadrżał. - Duuuu.. .szszszę? -jęknął ohydnym, bulgoczącym głosem. - Duszszszę? Moote zatrząsł się z wściekłości. - Skoro on się tobą nie zajął, to ja to zrobię! - Uniósł różdżkę... lecz w tej samej chwili potwór odwrócił się i smagnął go macką przez pierś. Moote zawył z bólu i nienawiści, stracił równowagę i zatoczył się do tyłu. Spadł z brzegu strumienia. Nie było słychać żadnego plusku. - Pokaż naszemu przyjacielowi nit, Luisie - rozkazał wujek. Chłopiec podniósł w górę nit, migoczący wyjątkowo jasnymi kolorami. Potwór, który niegdyś był Jedy-diaszem Clabbernongiem, wydał z siebie straszne bul-gotliwe warknięcie. 10- Luis Barnavelt... 145 — io len - Właśnie - powiedział wulf _ . . . ,f. , ¦, . >i. _j , \4ą. Co się stanie, jeśli przez tyle lat wicz» cię pod wo^ . , . . . „,„• , , ./>si rubinowe serce - zetkniemy to...- wujek podni^. . z tym? Zwłaszcza gdy na niebie za^ da? . . C1 . , _ . , . jl, siekąc na oślep mac-Stworzenie skoczyło ku niern4^ ^ . r j ,. .rce w powietrze, karni. Jonatan rzucu rubinowe s^ - Teraz, Florencjo! - krzykn^ ' .,..'', Pani Zimmermann, cała w ł^P°C1f C™T T ¦ A-ri^i 11 • ^ ! wskazała kryształem cych szat, wypowieaziata zaklęci^ . . , 1 n u i */ powietrze - a jedno- różdżki na serce. Poszybowało V^ K. ' , \c\~ j, ., ; sa i wyprysnął w gorę. cześnie nit wyrwał się z dłoni Lu'., . } ^ . b W ciemnościach pojawiły sie dW*e l$mąC* Sm"&- , Potwór wrzasnął ze strachu, V^cu»* maC^W g°rę' trysnął w nocne nieoo. bydosięgr1, .. ; 3 ^ ... .4dali się temu z zapar- Przez chwilę wszyscy przygF . v ./ ^ , -^^ ' . .inęły coraz wyzejiwy-tym tchem. Trzy lśniące smugi s^ v J,. ., , , , „„• ^asnąc i zniknąć, żej, by w końcu stopniowo przy# - Spadną? -spytała Rita. r . • , . , ^rnety - wyjaśniła pani - Spadną na powierzchnię^ y . \. . . r n „ • ; -.6 zauważył, ze jej czar- Zimmermann. Dopiero teraz Lu>?. . 1 J J , i . . , ,. i^ka. Pani Zimmermann na szata znikła, podobnie j ak rozi>^ . ,, „ ^. Tylko w jej kryształo- trzymała zwykłą carną parasoli J. J •* wei gałce lśniła jeszcze fioletów^1.. . . .. ... }° . Ai j . ,,nia i zaświecił w doł. Jonatan podsiec" ao strum^ . , , . , • t . «ac się z obrzydzeniem. - Fu! - powiedział, >vzdryg^r f , .. J , ,, • ' ^toreles Moote zmienił Luis stanął obok mego. Mef>- ., „ i .^onego na powierzchni się w smużkę szarego pyłu, unoS' strumienia. - To coś go dotknęło - odpowiedział wujek. - Wyssało z niego wszystkie życiowe siły. Zostawiło tylko suchą łupinę. Kiedy upadła na ziemię, rozsypała się w pył. - Więc już po wszystkim? - spytała Rita. Pani Zimmermann westchnęła. - Czas pokaże... Znowu rozległy się nocne szelesty, cykanie i ćwierkanie. Luis jeszcze nigdy w życiu nie słyszał równie pokrzepiających dźwięków. 146 Rozdział 15 Lato minęło. Nadszedł wrzesień i znowu zaczęła się szkoła. Luis chodził zdenerwowany, jakby coś się jeszcze nie skończyło. Ciągle był niewyspany, bo noc w noc budziły go koszmary. Rita wyznała, że ona też miewa złe sny. Wystarczyło wspomnienie dziwnego stwora lub czerwonej komety, a dostawała dreszczy. Wreszcie pewnego spokojnego piątkowego popołudnia pani Zimmermann przyszła do domu Jonathana, żeby przyrządzić kolację dla niego, Luisa i Rity. Luis i Rita pomagali jej robić puree ziemniaczane, gdy nagle usłyszeli krzyk wujka: - Szybko! Chodźcie! Pobiegli do salonu. Jonatan wskazywał na ekran telewizora. - Słuchajcie! Spiker mówił: 148 twierazą, ze niezwykła czerwona kometa, jaką widzieliśmy w lipcu, musiała ulec zniszczeniu. W sierpniu znikła za Słońcem, lecz pierwszego września powinna się znowu pojawić. Tymczasem naukowcy twierdzą, że musiała się z czymś zderzyć, być może z niewielką asteroidą, gdyż zeszła ze zwykłej orbity i albo uległa natychmiastowemu zniszczeniu ze względu na grawitację Słońca, albo, co jest bardziej prawdopodobne, uderzyła prosto w naszą gwiazdę. A teraz zmieniamy temat... - Ha! - zawołała pani Zimmermann. - Doskonałe wiadomości, niech mnie drzwi ścisną! Jeden problem z głowy! - To nie asteroidą w nią uderzyła - domyśliła się Rita. - Tylko rubin, nit i Galaretowiec. - No pewnie - zgodził się wujek Jonatan. - A wszystko razem wystrzelone na orbitę przez śliczniutkie zaklęcie tu obecnej Kudłatej Peruki. Miało wysłać na czerwoną kometę wszystko, co zawierało w sobie pierwiastek Wielkich Dawnych. To był genialny pomysł, Florencjo -żeby skierować magię na przedmioty zamiast na Moote'a i jego potwora. - Dziękuję, Brodaczu - powiedziała pani Zimmermann z uśmiechem. - Choć tak naprawdę nie wiem, czy się udało! Cieszę się, że nie spudłowałam. - A ja się cieszę, że małżonkowie Moote na dobre opuścili ten padół łez. Te padalce planowały to od lat. Dowiedziałem się nawet, że to oni pierwsi wnieśli wniosek 149 /l jU\~r*\Jl 1CU1 W l sta, żeby go rozebrać - ponieważ wiedzieli, że czerwona kometa się zbliża i chcieli uwolnić swojego stwora na czas. - Czy to naprawdę był Jedydiasz Clabbernong? -spytała Rita. - Był... częściowo - odparła pani Zimmermann. -A pozostałą jego część stanowił stwór z innego wymiaru, który przybył na Ziemię w meteorycie. Podejrzewam, że wyglądał jak bezkształtny placek z galarety. Kiedy Eliasz wsypał prochy Jedydiasza do strumienia, placek je wchłonął. Miał w sobie tyle ludzkich cech, że pragnął mieć duszę, ale był też potworem i wysysał życie ze wszystkiego, co się znalazło w jego zasięgu. Wujek Jonatan pogładził swoją rudą brodę. - Dobrze, że się pozbyliśmy Mefistofelesa i Hermi-nii Moote, którzy uwolnili to paskudztwo. Pamiętasz, Florencjo, od samego początku twierdziłem, że ta parka knuje jakiś diabelski spisek... - Aaaa! - wrzasnął Luis tak głośno, że wujek aż podskoczył. - Aaa! Więc to oni! O rany, wujku, podsłuchałem, jak to powiedziałeś. Myślałem, że mówisz o Ricie i o mnie! Wujek bardzo się zdziwił. Potem odchylił głowę do tyłu i wybuchnął serdecznym śmiechem. - Luisie, dziecko, myślałem, że mnie już znasz! Oczywiście nie byłem zadowolony, gdy zacząłeś się wtrącać w nie swoje sprawy i skakać do rozmaitych studni, ale, kochany, jesteś dla mnie kimś więcej niż bratankiem. Jesteś mi najbliższy na całym świecie. Jesteś całym moim światem! - A czy ten większy świat jest bezpieczny? - spytała niespokojnie Rita. 150 --------j — j-j - Ci szaleni Moote'owie i niespokojny duch starego Jedydiasza już mu nie zagrożą - zapewniła. Rita wreszcie odetchnęła. Pani Zimmermann poklepała ją po plecach i dodała: - A jeśli znowu wydarzy się coś okropnego, to wiemy, że mamy potężną moc, która broni przed wszelkim złem. - Mamy przyjaźń - zgodził się Jonatan. -1 bliskich ludzi, którzy się o siebie troszczą i w potrzebie dają z siebie wszystko, choć wariują przy tym ze strachu. A poza tym, jeśli nos mnie nie myli, mamy również niezgorszą wyżerkę! Kolacja była fantastyczna. Później, w chłodny i krystaliczny wczesnojesienny wieczór, wyszli na podwórko i przez godzinę spoglądali przez teleskop na gwiazdy i planety. Żadna nie wyglądała szczególnie przerażająco. Były cudowne, jasne, piękne i tajemnicze. Luis poczuł wreszcie, że troski i obawy, które dręczyły go przez całe lato, opadają z niego jak stare ubranie. Zrobiło mu się bardzo lekko i wesoło. Spojrzał w okular teleskopu i zapomniał o całym świecie. Wokół niego wirował wszechświat, uporządkowany i zdyscyplinowany, miliard jasnych i życzliwych światełek, które rozpraszały mrok i sprawiały, że człowiek czuł się mniej samotny. Wreszcie gdy wszyscy się pożegnali i rozeszli, Luis położył się i błyskawicznie zasnął. A sny, które do niego przyszły, były śliczne i radosne. MBP Zabrze nr inw.: K1 - 21424 F 1 IIIp/F WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o^o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62 Warszawa 2001. Wydanie I Druk: Wojskowa Drukarnia w Łodzi