MARIA JOZEFACKA LOTNICA m W # powieść dla młodzieży Wydawnictwo Lubelskie Projekt okładki i karty tytułowej MI RÓSŁ AW ZDRODOWSKI -ZDROZDO WSKI Redaktor JADWIGA BIAŁOWĄS ISBN 83-222-0270-9 ((Ć) Copyrighl by Wydawnictwo Lubelskie Lublm 1984 ROZDZIAŁ I — Temperament jak u bożej krówki — parsknęła z niecierpliwością Wiśka. — Ja tobie mówię, weź się w garść, bo inaczej nic z ciebie nie będzie. Zdaje ci się, że mnie ktoś miodem smarował? Akurat! Czasami smarowanie bokiem wyłaziło. Ale co tam! Grunt się nie dać. Uszy do góry i nos też! — Szczotkowała włosy tak zamaszyście, że aż iskry szły. — Nie na każdym skóra jak u wołu — burknęła Jaśka. Wiśka w odpowiedzi zaśmiała się cicho. Zajeżdżało wilgocią, myszami, zatęchłą pościelą. Ciemnawo, bo żarówki się poprzepalały, a nie było komu postarać się o nowe. Wiśka zjawiła się przed wieczorem. Ostatni autobus z Włodawy jak zawsze przepełniony, kotłowanina, wrzask. Całą drogę przestała na jednej nodze. I tak klęli, bo zawadzały dwie wypchane torby, których nie miała gdzie postawić. Autobus nie z gumy, a każdy chciał jechać. Szczęściem koło tylnych drzwi ulokowała się grupka młodzieży. Wiśka tam się przecisnęła. Nie było gdzie palca wetknąć, na zakrętach pisk, że poduszą, ale dziewczyny fajne, wesołe, do psikusów skore. Wracały na niedzielę ze szkół do domu. Plotkom, chichom-śmichom nie było końca. Wiśka prawie z żalem żegnała się z nimi, jechały jeszcze dalej. Znajomy zaśmiecony przystanek w Bukownie, grząska droga, którą szło się na skróty, nieczynny młyn straszący powybijanymi oknami, rudera, ulubione miejsce chłopackich zabaw w bandytów. Może nie było to wszystko nazbyt pociągające — ale swoje, znane od czasów, kiedy pod stół na piechotę chodziła. Węszyła niczym pies gończy. Po miejskich spalinach jak miło odetchnąć pełną piersią. Już pachniało wiosną, poruszoną ziemią, kiełkującymi trawami. Pachnie światłem — pomyślała Wiśka i- sama się sobie zdziwiła, skąd jej to przyszło do głowy. Chyba pod wpływem Jolki, która — kryjąc się z tym — pisywała wiersze i koleżanki niekiedy wynajdywały owe świstki. Kryśka, zakochana od niedawna, bywała rozmarzona i wzruszała się podobnymi głupotami. Ale że i mnie się udzieliło?! — zastanowiła się Wiśka. Prawic jak grypa. Łapie — chciał nie chciał. Krzysztof byłby rad. Ileż to razy wypominał jej, że jest zbyt prozaiczna. Będziesz się musiał przyzwyczaić, bo ja się już nie zmienię, odpowiadała z pewną wyższością. Trzeba chodzić po ziemi, wystarczy, że ty w chmurach, rycerz przestworzy się znalazł. Obrażał się, ak nie na długo. Umiała sobie z nim radzić. Oczfco zalotne, mina niewiniątka przymilna. Szczycił się nią. Koledzy, którym przedstawił Wiśkę, zazdrościli mu takkj dziewczyny. Jak bardzo różniła się teraz od dawnej pomocnicy fryzjerskiej. Przybyło jej pewności siebie, tupetu, a to sprowadza powodzenie. Zarabiała nieźle, lubiła się ubrać. Wyżywienie miała w pracy, część pensji odkładała na książeczkę, resztę na ciuchy. Kiedy jej się kiecka znudziła, sprzedawała na targu. Pieniądz rodzi pieniądz, stara zasada. Fajnie się rządzisz, chwaliła ją ciotka Regina — lepsza teraz dla siostrzenicy, licząca się z jej zdaniem. Nie można powiedzieć, miłe to było. 1 pieniążki, i sukcesy, i pewność, że po maturze jeszcze lepiej się urządzi. Krzysztof chciał, żeby się jak najprędzej pobrali, ale jej się przestało spieszyć, odkąd byli po słowie. Co za raj — życie sobie zawiązać. Zapachniała jej samodzielność, wielbicieli nie brakowało, z poniektórymi miałaby może nawet lepiej niż z Krzysztofem. Tyle że ładny chłopak, postawny, jest się z kim pokazać. A w dodatku z ręki jadłby, taki osiodłany. Tak medytując dotarła do zabudowań Maszczaków. Z drugiej połowy domu dobiegały wrzaski i łomot. Stryjo pewnikiem był na cyku i brewerie wyczyniał. Normalka. Wiśkę zdumiało, że u nich cisza. Zazwyczaj bracia Maszczaki prześcigali się w tych cyrkach, oba moczymordy. Więc albo tato odstawił już swoje sztuczki i śpi, albo jeszcze nie zlądował. Weszła do kuchni. Obskoczyły ją dzieciaki. Jaśka bardziej powściągliwa, ale Kazio aż się stopił, nie mógł się oderwać, tulił się do starszej siostry, całował po włosach, oczach, rękach. Smark taki, a lizuch, na pieszczoty łasy. Beczał przy tym, piszczał bez ładu i składu. Ale że dla Kazia Wiśka miała więcej serca jak dla kogo, wysciskala go, a potem kucnąwszy na podłodze, wyciągnęła z torby dary dla braciszka: dres, buty, koszulkę poło, drugą z nadrukiem, lizaki. Jaśce się dostała sztruksowa spódnica z kieszeniami, która Wiśce się znudziła. Jaśka w siódmym niebie, przymierza. Spódnica zjechała na biodra. Za luźna. Wisi jak na kołku. — Coś ty tak schudła? — zdumiała się Wiśka. — Jeszcze latem miałaś całkiem moją miarę. Jaśka poróżowiała. — Nie szkodzi — zatrajkotała, żeby odwrócić uwagę. — Wypruję pasek, zrobię zaszewki, będzie jak ulał. Dziękuję — cmoknęła siostrę w policzek. Wiśka zagadnęła o matkę. Okazało się, że poszła szukać swego ślubnego szczęścia. Zygmunt już drugi dzień jak zabalował. Kiedy poszedł w cug, nie było na niego sposobu, choćbyś bożym i anielskim językiem przemawiał. Schlanego do nieprzytomności Stanisława w chałupie cuciła, trzeźwiła, leczyła, doprowadzała do ludzkiego stanu. Całe życie przez niego miała zafajdane. Słaba zachęta dla córek taki przykład przed oczyma. Odechcieć się mogło na zawsze i małżeństwa, i rodziny, i mrzonek o szczęściu. Dziewczyny posłały Kazia za matką. Kiedy zostały same, Wiśka pogoniła siostrę: — Nie mogłaś w piecu napalić? Do czego to podobne, żeby w takiej zimnicy siedzieć i zębami kłapać! — Kiedy nie było drewna... — Czekaj, aż ci parobek przyniesie! No, jazda! Na co czekasz? Sama nie będę sobie rąk obrywać. Poszły do szopy. Wiśka urąbała na pniaku suchych trzasek całą opałkę, którą Jasia przydygała do chałupy. Zatańczył płomyk, komin ciągnął jak smok, piec szybko się rozgrzał, zrobiło się ciepło i po domowemu. Z wyciągniętych z szafa*rni resztek Wiśka ugotowała zupę. Wszystko tam było: i kasza, i ryż, i ziemniaki, i kawałki makaronu, i zeschnięty na kość ogryzek słoniny. — Dziadowska zupa, ale da się zjeść — skomentowała Wiśka. Jasia nic nie rzekła, ale zawijała, aż jej się uszy trzęsły. Domownicy wciąż nie nadchodzili, swary za ścianą jakby przycichły, na ścianach pełgał odblask ognia. Wiśka poleciałaby po koleżankach, ale jakoś się jej odechciało. Wyciągnęła z torby szczotkę, poświęcając pół uwagi fryzurze, a pół siostrze. Rozpytywała o to i śmo, Jaśka odpowiadała półgębkiem. Albo kręciła, albo marudziła, nic z tych odpowiedzi nie wynikało. Histerie i tyle, oceniła Wiśka. Znajome biedy, od których uwolniła się wyjeżdżając z Bukowna. A dla Jasi one ciągle jak ten mur, którego głową nie przebijesz. Po ukończeniu podstawówki dziewczyna niby to miała pomagać w gospodarstwie, ale że była to więcej ruina niż gospodarka, dziada z babą brakowało, więc szczeniara obijała się bez zajęcia. Co zarobiła, stary jej podbierał albo matka pożyczała na wieczne nieoddanie. Bieda gryzła, a świat już tak urządzony, że bez forsy ani rusz. Inwentarza nie mieli, bo jeszcze za czasów Wiśki, co córunia podchowała, tatulo cichcem na targ wyprowadzał. Z odzieżą to samo. Ustrzegłaś aby tego, co na tyłku, bo umiał i po kątach myszkować, z szafy wywlókł, siennik wytrząsnął. Żyli więc z dnia na dzień. Kazio głupi, nie pojmował, ale Jasia już swoje lata miała, szło jej na siedemnasty. Chłopak w tym wieku łatwiej by sobie poradził; zresztą uganiałby z koleżkami, dudlił patykiem pisane wino, rżnął w karcięta, do dziewuch się przystawiał, ze starymi szedł na udry. Mało takiej kawalerki włóczyło się po wsi? Jaśka, że to dziewucha, więcej bezradna. Zresztą ona nigdy nie umiała postawić na swoim. Jedyna broń: łzy, ale stary nie był miętki, co mu tam, że ktosik buczy? Upokorzenie było tym dotkliwsze, że w okolicy wiedzieli, kim są Maszczaki i troskliwe matki niechętnie widywały u siebie dzieciaki z tej zapijaczonej rodziny. Koleżanek Jaśka sama unikała, bo zanadto odstawa-ła od nich ubiorem, dziewczyny na to patrzą. A znowuż synków swoich gospodynie pilnowały, żeby żaden się z dziadówką nie zadawał. Skorzystać po cichu, niejeden chętnie by skorzystał, ale takie gadki Jaśka odrzucała, co ja wycierach jestem? Więc mówili o niej głupia albo nieżyciowa i raczej nie zapraszali, żeby nie psuła zabawy. — Chyba tylko sznurek wziąć i powiesić się — szepnęła. Wiśka wściekła się jak diabli. Nagadała, nakrzyczała. Ale czy to co pomogło? W kuchni zapanowała cisza. Półgębkiem, chyba sobie na złość, Wiśka mruknęła: — Pojechałabyś ze mną? — Trochę bała się Sitarskiej. Stancja i tak przepełnioną, dodatkowo się zagęści. Ale Krystyna niedługo wyjdzie za mąż, jakoś się pomieszczą. Czego mam się z góry martwić — pocieszyła się prędko. Jaśka wciąż wyglądała jak z krzyża zdjęta. — A co z Kaziem? — zapytała. Prawda, Kazio! Zostałby z matką, która go po swojemu kocha, ale czy to ona ma czas i głowę, żeby o tym swoim najmłodszym, nieudanym i chorym dziecku myśleć? Ot i teraz, noc już ciemna, a ta jak rano poszła, tak jej do tej pory nie widać. No i gdzież ten chłopak? Wiśka się zaniepokoiła. Powinien już być z powrotem. — Gdzież on przepadł? Trzeba go poszukać. Bieda z tym Kaziem. Jasia już wkładała sweter. — On czasami zapomni, co mu się. kazało, i stronami bl^ka się. — Może mama go zatrzymała i razem wrócą? — zamarudziła Wiśka. Nie chciało się jej ganiać po wsi i na pośmiewisko wystawiać, bo od razu pójdą ploty, to rzecz pewna. Wolała, żeby jej zazdrościli, niż gdyby się mieli litować. Ale co było zrobić. To parszywe Bukowno już jej dosyć krwi napsuło. Nie trzeba przyjeżdżać, beształa się w duchu. Skończyć z tym raz. Noga moja więcej tu nie postoi. Paczki im będę wysyłać, żeby matka miała ulgę, a dzieci uciechę, ale nosa nie pokażę, obiecywała sobie. Zatrzymały się na gościńcu, zastanawiając się, dokąd lecieć, kiedy z daleka posłyszały rozpaczliwy płacz. Wiśka w paru susach znalazła się przy braciszku. Kazio buczał donośnie jak bąk, rozmazując łzy kułakiem. — Czego beczysz? Co się stało? — Mmam-ma... mam-ma... — biadolił Kazio. — Co z mamą? — dopadła Jaśka. — Leży... nie rusa się... nic nie gada... Wygnali mnie... uuu... — Gdzie leży? — Wiśka przyklękła przed braciszkiem, głaskała go po twarzy. Sięgnęła po chusteczkę, wytarła mu buzię i nos. Wysiąkał się energicznie. Zaraz mu zelżało. Spojrzał zapuchniętymi oczyma i odparł dość przytomnie: — U Kwiatkowej. Po doktora posłali. A ja cekam i cekam i ni ma go. Będzie jechoł takim autem, co wyje? — spytał ciekawie. — Chodź, Kaziu, do domu — ujęła go za ramię Jaśka. — Jak będzie wyło, usłyszymy. — A co z mamą? — przypomniał sobie. — Ja tam pójdę. Nie martw się — Wiśka pchnęła go łagodnie w ramiona Jaśki i nie oglądając się, ruszyła szybkim krokiem do Kwiatków. Mieszkali oni w centrum wsi, opodal poczty, GS-u i gospody. Byli to już starsi ludzie, zacni, uczynni, choć powiadano, że zanadto się sadzą. Gospodarstwo mieli niewielkie, ale dobrze postawione, wszystko tam szło jak w zegarku. Ona pracowała w sklepie, odstawiała mleko, w domu miała jak w pudełeczku. On poza zwykłymi obowiązkami bawił się pszczelarstwem. Bzika miał na tym punkcie, wymyślał krzyżówki, odmiany, eksperymentował, przyjeżdżali do niego z trzech województw po fachową poradę. Łobuzeria wioskowa unikała go jak ognia, bo surowy i baserunek spuścił, kiedy się należało. Żadnych funkcji nie pełnił, cichy był człek, ale sąsiedzi przed nim pierwsi czapki zdejmowali, szanowali go. Obaj synowie Kwiatków kształcili się w mieście. O starszym mówiono, że robi karierę. Młodszego, Rafała, Wiśka znała przelotnie, jak to z jednej parafii znajomki. Pozdrawiali się, czasem parę słów zamienili, ot i wszystko. Nie był przystojny: broda kwadratowa, usta ciut za szerokie, uszy odstające. Wyglądało też, że niezbyt się interesował sprawami rówieśników, oba z ojcem woleli przesiadywać w swoim warsztacie albo na ryby jeździć, niż się po kominkach szwendać. Młodzież miała go za odłudka, a takich się nie lubi. Leciała Wiśka do tych Kwiatków z duszą na ramieniu — co zastanie? Pies ją ogłosił, wpadła na ganek, za klamkę bierze, a tu drzwi się otwierają, w nich Kwiatkowa, jakaś taka przybladła, jakby spłakana. -'- Jesteś nareszcie... — i prowadzi ją przez kuchnię do pokoju. A tam... Na wersalce leży Stanisława, łachmanek taki, ręka jakoś dziwnie podwinięta. Wiśka nachyla się nad matką, dech jej zapiera. Twarz Stanisławy: jeden siniec. Oko zapuchrtięte, usta półotwarte, zęby wybite, policzek z boku rozcięty, teraz już się tam zebrał czarny strup. Bluzka cala pokrwawiona, upaćkana. Kwiatkowa mokre szmaty na tę skatowaną twarz przykłada. Ręce jej się trzęsą. Głos też, kiedy mówi: — Nie odzyskała przytomności, a boimy się ruszać. Mój telefonował po lekarza. Obiecali, że przyjadą, jeżeli będą mieli karetkę. Czekałam na was. Kazio już dawno poszedł... — Przy drodze karetki wyglądał — bierze Wiśka w obronę małego. — Jak to się stało? — Nie wiemy. Pies się na łańcuchu szarpał, jak zwyczajnie, gdy się te pijusy z gospody wytaczają. Tylko coś za długo trwało, skomli i skomli. Mówię do męża, idź, zobacz. Wyszedł i zaraz do mnie leci, znalazł waszą mamę na polnej drodze w zaroślach. Przydźwigali my ją tutaj. Myślałam, że tylko potłuczenie, więc zaczęłam babskimi sposobami ratować. Ale to coś gorszego... No, bądź dzielna... Wiśce bieleją policzki, tak zaciska zęby. — Milicjant był — dopowiada Kwiatkowa. — Obejrzał, spisał, chodził tam, coś wymierzał. Może przypadek. Ciemno było, ktoś po pijaku jechał i potrącił... — mówi bez przekonania. Wiśka przecząco kręci głową. Wystarczy spojrzeć na twarz Stanisławy, aby dostrzec ślady pobicia. Sama się tak nie urządziła. Na tym gościńcu ruch taki, jakby go nie było, musiałby się ktoś specjalnie starać, żeby pieszego potrącić. Nachyla się nad Stanisławą, zmienia jej kompres, próbuje poprawić rękę dziwacznie podwiniętą. Kwiatkowa ją odsuwa. — Nie ruszaj, żeby nie pogorszyć. Lepiej niech lekarz zobaczy. 10 Karetki wciąż nie widać. Nie spieszno im i wozów nie mają, teren rozległy, zanim dojadą, niekiedy i kilka godzin zleci. Po staremu — kto na wsi, ten jakby wyrzutek, na szarym końcu. I do książki, i do chleba, i do poratowania prawo niby ma, ale prawo siedzi za wysokim progiem, zanim się tam człowieczyna wgramoli. prędzej nogi wyciągnie. Jak w tej bajce: wszystkie zwierzęta są równe, ale niektóre równiejsze... Gdybyż tu była Jola! Jej sie marzy, że jak skończy medycynę, będzie na każde zawołanie. Już teraz biega stale do kliniki, więcej niż trzeba. Pacjent to nie jest dla niej przypadek chorobowy, ale osoba godna miłości i troski. Toteż ją luhią. Gdyby więcej takkh fekarzy... I gdyby mieli naprawdę możliwości... Patrzyła na matkę, na ten człowieczy strzępek leżący tutaj bez czucia, zdany na cudzą łaskę i niełaskę — i wzbierał w niej gniew. — Biedne wy dzieci — użaliła się nad nią Kwiatkowa. — Od maleńkości wiatr w oczy. Stasia przecież ile młodsza ode mnie, ile ładniejsza, zasłużyła na lepszy los. Niekiedy za jedno głupstwo człowiek całe lata pokutuje — ugryzła się w język. — Jadą! — wpadł Rafał i znów wybiegł, żeby drogę wskazać. Weszła lekarka. Młoda, przystojna, w białym kitlu. Spojrzała, skrzywiła się: — Kto ją tak urządził? Nikt nie odpowiedział. Brwi zmarszczyła, usta wydęła, pobieżnie zbadała chorą, zrobiła zastrzyk i kiwnęła na sanitariusza: — Zabielać! Jak stołek czy jak inny grat — pomyślała Wiśka. Wysunęła się naprzód i spytała: — Czy mogę jechać? — Córka? Owszem. W karetce pachniało środkami dezynfekcyjnymi. Jechali na sygnale. Wiśka rozumiała, że jest źle. Nie odzywała się, lekarka również nie podejmowała rozmowy. Raz tylko, jakby do siebie, mruknęła: — Co za dzicz! Wierzyć się nie chce! Nigdy nie znajdę z nimi wspólnego języka... Wiśka poczuła się, jakby jej kto w twarz napiuł. Czy winni są tylko ci, którym się życie nie udało? A tamci sprawiedliwi, czyści, pełni odrazy dla cudzej nędzy i brudu? Czy są bez winy? Co uczyniła dla tej niby dziczy ta lalunia? Cóż ona wie o człowieku, o tym. jak go wewnątrz robak toczy? Nk jej sądzić bliźnich. Kimże ona jest, że tak pogardza? Poszperać dobrze, a i na jej koncie może by się znalazło coś godnego pogardy... 11 Dłużyły się Wiśce godziny spędzone następnie na ceratowej kanapce w poczekalni. Przysnęła. Ktoś ją potrząsnął za ramię. Tęga kobieta w kitlu mówiła: — Już po operacji. Stan ciężki, ale może wyżyje. Nie trzeba rozpaczać. Zachodzimy w głowę, kto ją tak pobił... — spoglądała wyczekująco. Wiśka wzruszyła ramionami, — Nie wiem — odparła oschle. Wiec jednak pobicie, nie wypadek... Kwiatkowa też chyba od razu się domyśliła, tylko próbowała dodać otuchy. Dlaczego ludzie uważają, że kłamstwo lżej1 znieść niż prawdę? Rejestratorce żal było dziewczyny: — Idź się przespać. Tutaj nic nie wysiedzisz. Rano się dowiesz. Masz gdzie nocować? Wiśka kiwnęła głową. Ciotkę i tak trzeba zawiadomić. Lepiej, że zaraz. Ze szpitala do Reginy kawał drogi. Noc, ciemno. Z przecznicy wylazł chłopak, stanął i gapił się na biegnącą dziewczynę. Wiśka nie była strachliwa, ale uczyniło jej się nieprzyjemnie, kiedy posłyszała jego kroki za sobą. W pustej ulicy głośno dudnił obcasami. Nie wołał i nie zaczepiał, tylko szedł wytrwale za nią. W dzień łatwiej byłoby go zgubić, ale w nocy strach włazić w bramę czy podwórko. Szorowała więc środkiem jezdni, włosy jej się rozwiały, płaszcz łopotał. Nareszcie dopadła osiedla, kilkanaście metrów, jest blok, gdzie mieszka ciotka. Trzecia klatka, drzwi się zacinają, o kurczę! Za plecami szept: — Zabkrz mnie ze sobą. Rzut oka przez ramię. Blada twarz, dość długie, przetłuszczone włosy, rozlatane oczy, błyszczące jakoś tak dziwnie. Całym ciałem naparła na drzwi. Ustąpiły ze zgrzytem. Wpadła do ciemnego przedsionka. Nie szukała kontaktu, światła, tylko du, du. du po schodach. Serce tłukło się, podchodziło do gardła. Przeraziła się tych nieprzytomnych oczu. Został czy idzie za nią? Palec na dzwonek. Bez przerwy, Szmer. On wchodzi, powoli, przy ścianie, jakby się skradał. Więc już nie tylko dzwonek, ale kolanem w drzwi... — Spiernicząj, chamolu, bo jak ci przylutuję, to i dentysta nie pomoże! — W rzęsiście oświetlonym przedpokoju stała ciotka Regina w czerwonej stylo-nowej koszuli. Z koronkami. Czarnymi. W papilotach. Z kopyścią w garści. Na schodach za Wiśką coś stęknęło, zaszurało, zadudniło w popłochu. Trzasnęły wejściowe drzwi. Na Reginę nie było mocnych. 12 \ Wiśka na miękkich kolanach opierała się o framugę i ciężko dyszała. Ciotka oczy na nią postawiła i wrzasnęła: — Czyś ty kota dostała? O tej porze ludzi alarmować? Ledwie głowę do poduszki przyłożyłam, a ta się tłucze jak wściekła!... Wyglądasz, jakbyś siedem wsi spaliła. Jeżeli się schlałaś, to cię do domu nie puszczę, bo takiego klabzdrona... — Mama w szpitalu — wyjąkała nareszcie Wiśka. Z ciotki momentalnie furia opadła. — Staśka?!... Bójże ty się Boga, dziecko, czego sterczysz, jakbyś język połknęła. Chodźże, chodź Biedna ty... Do ciotki przyleciała pomocy szukając. A pewnie, że poratuję. Mów, co się stało. Wiśka trzęsącymi się rękoma zdejmowała płaszcz. Wysunął jej się z rąk i upadł na podłogę. Kaśka go podniosła, bo oboje z Andrzejem czaili się za matką. Regina przytuliła Wiśkę do obfitego biustu i zahuczała na córkę: — Czego się gapisz jak gawron? Wodę na herbatę stawiaj, ale piorunem. Toż ona przemarznięta, trzęsie się cała... Wiśka utknęła nosem w ciotczynych koronkach. Ogarnęło ją ciepło, poczucie bezpieczeństwa. Spokój. Przycupnięta na stołku w kuchni opowiadała o wypadku. Ciotka, narzuciwszy na siebie szydełkową białą chustę, parskała gniewnie i szykowała górę kanapek. Tak zazwyczaj było u Reginy w myśl jej zasady: kiedy się najesz, zelży ci. Do tego myśl prędka i postanowienie. — Ten bandzior ją tak urządził, nikt inny — oznajmiła tonem nie znoszącym sprzeciwu. — Może sobie milicja szukać, ja wiem swoje. Ja jego tak po pysku spiorę, że popamięta... Wiśka nie wątpiła, że ciotka dotrzyma obietnicy. -f- Czemu jego pod kluczem nie trzymają? Toż to rozbój! Albo do roboty zagonić darmozjada! Rodzinę obżera, więcej z niego smrodu niż pożytku. Ostrzegali ją za młodu, odradzali. Durna ta Staśka! Wykręcała się jak w tańcu: kiedy bije, to mnie boli, a jak spojrzę — ładny stoi!... No i ma. Doigrała się. Mówiłam jej tyk razy: rzuć go w kibini matier, zabierz dzieci, ja ci opiekę dam. Jak do słupa mowa... Regina trzeszczała i trzeszczała, a Wiśka połykając naszykowane smakołyki, zastanawiała się głęboko. W pierwszej chwili i ona żywiła te same podejrzenia co ciotka, teraz jednak zwątpiła. Wprawdzie Zygmunt nieraz posiniaczył Stanisławę, ale nie aż do tyła. Musiało się co innego wydarzyć. 13 / — Wykąp się i idź spać — komenderowała ciotka. — Rano pójdziem do szpitaia, trzeba się rozpatrzyć. Poszukać, komu w łapę dać, żeby się tam naszą mizerotą opiekowali jak należy... — Regina nie miała złudzeń. Wiedziała, że za pieniądze najwięcej wskóra. Jak posmarujesz, tak pojedziesz. Wiśka kiwnęła się na stołku. Ogarnęła ją senność. Wylała troski Reginie, więc jakby miała je z głowy. Ciotka już teraz nikogo do głosu nie dopuści. Dziewczyna z ulgą powędrowała do łóżka. Nie naspała się jednak. Wydawało jej się, że może z pięć minut później ciotka zaczęła nią potrząsać: — A cóż ty na spanie przyjechałaś czy na opiekowanie się matką? Leniwa taka sama jak Kaśka. Ja to się zawsze ostatnia kładłam i pierwsza wstawałam i dlatego młodo wyglądam... Katarzyna włączyła z wizgiem odkurzacz, zerkając z ukosa na cioteczną siostrę. Widać było, że chętnie wzięłaby ją na spytki. Wiśkę jednak bolała głowa po wczorajszych przeżyciach i nie miała chęci na zwierzenia. Dzień był szary, brudny. Wujek Roman, nasępiony, łaził w gaciach po mieszkanki, ledwie Wiśce kiwnął głową. Regina zarządziła, co potrzeba do obiadu, i pognały obie z Wiśką do szpitala. Okazuje się — za wcześnie. Nikt ich nie chciał ani wpuścić, ani poinformować. Jednak ciotka tu wetknęła dychę, tam drugą, przeszmuglowały się do środka, dopadły jakąś salową, poszeptały, kobieta poszła, one sterczały obok palmy na korytarzu. Salowa zjawiła się z powrotem nadspodziewanie szybko. Powiedziała, w którym pokoju leży Stanisława i że teraz obchód, więc żeby się nie nadziały na lekarza, bo je wyrzuci. Ale o jedenastej można przyjść. — Paniusiu — ucapiła ją za rękaw Regina. — Pani kochana! Toż miej Boga w sercu, popatrz na tę sierotę — wskazała Wiśkę. — Dziewczyna mi z nóg leci, taka niespokojna. Jak pani coś wiesz, to powiedz. Siostra to moja jedyna. Wyżyje ona czy nie? — siąpnęła nosem z taką rozpaczą, że salowa zmiękła. — Słyszałam — powiedziała zniżając głos — że bardzo poharatana. Wstrząs mózgu, uraz kręgosłupa, pęknięcie miednicy... Ale i z tego ludzie wychodzą. Będzie, co Bóg da... Regina zaciągnęła Wiśkę do kościoła. Raz, że akurat nicd/tcla, dwa, żeby się o polepszenie dla Stanisławy pomodlić. Wiśka ani rusz na' mogła się skupić. W głowie jej się nie mieściło, że to mógłby być koniec. ;i na to wyglądało. Aż tak bardzo nie była do matki przywiązana, by się / taką zmianą nie mogła oswoić. Ostatecznie, odkąd / domu odcs/lu. rozluźniły 14 się i \ak byle jakie więzi rodzinne. Zaglądała do Bukowna więcej z przyzwyczajenia niż z ochoty. Ale teraz raptem zwali się na nią odpowiedzialność i troska o rodzeństwo. No bo co się z nimi stanie? Jaśka prawie dorosła, pójdzie do pracy i koniec. Ale Kazio? Toż za nim jak za małym dzieckiem chodzić trzeba i pilnować, żeby sobie krzywdy nie zrobił. A znowuż Jaśka nie może przy nim siedzieć, bo kto im da jeść? Skąd na to brać pieniądze? Wiśka miała wprawdzie odłożonych kilkanaście tysięcy, ale zamierzała właśnie wpłacić je na książeczkę mieszkaniową. Marzył jej się też kożuch. Trudno, żeby łaziła jak oberwaniec. Zresztą, z jakiej racji ma harować na drugich? Mnie tam nikt nic nie dał. Niech się ojciec weźmie do roboty, niech płaci alimenty, przecież się należy. Ale kto tego moczymordę do jakiego zajęcia pogoni? Choćby zdychał, pracą się nie splami. Całe życie tylko go matka obrabiała, a teraz na dzieci kolej. A już się naszykowalam! Dam mu! Kamień w zęby! Wiśkę ogarniała rozpacz. Na kim się zemle, na niej się skrupi. Na pewno do niej przyjdą: a daj, a poradź, a załatw! — Cóżeś ty taka pobożna? — szturchnęła ją ciotka. — Nie widzisz, że się nabożeństwo skończyło? Wychodzimy. Wiśka drgnęła zaskoczona. Tak szybko ta godzina zleciała? A nie wymyśliła nic. Nadal nie miała pojęcia, co robić, jak się zachować. Cudze kłopoty nie są twoją sprawą, usiłowała sama siebie przekonać. Było to podłe, wiedziała dobrze. Ale wygodne. Może najlepsze? Od opiekowania się chorymi są szpitale. Dla najmłodszych — domy dziecka. Trudno od człowieka wymagać, aby wszystkiemu nastarczył. Poświęcenie też ma swoje granice. Kiedy się nareszcie zaczęło układać, nie wolno rzucać wszystkiego i lecieć tam, gdzie się pali. Tato winien, niech on się pomartwi, pomyślała mściwie. Jednak coś nyło w środku. Spuściła głowę. Ciotka ją ogarnęła ramieniem. — Nie martw się — powiedziała poczciwie i serdecznie. — Nie jesteś sama na świecie. Ludzie pomogą. Rzeczywiście, dotąd pomagali. Przekonała się.niejeden raz, ile dobrego potrafi wyświadczyć najzwyklejszy człowiek, nawet obcy, chociaż nie ma w tym żadnego interesu i tylko sprawia sobie kłopot. Choćby taka Sitarska. Nazgarniała cudzych dziewuch, stworzyła im dom. A przecież stara i nad grobem, mogłaby raczej o swojej wygodzie pomyśleć, niż ładować serce, czułość i staranie w drugich. Może liczy, że jej odpłacą! Ale to na wodzie pisane. A jeżeli nie liczy na nic, tylko poświecą się, bo tak należy? Jednakże... Nie wygląda ona na 15 osobę, która się poświęca. Raczej ma w tym zadowolenie. Trudno wyrozumieć. — Ja tu już wszystko załatwię — mówiła ciotka. — Nie trap się. Ot, widzisz, pojedź ty lepiej do dzieciaków, żeby tam same nie siedzieli i nie płakali. — Jutro muszę być w pracy — szepnęła Wiśka nie podnosząc oczu. Regina nad podziw serio odniosła się do sprawy. — Jak mus, to mus. Wiesz co? Z Bukowna zaraz wracaj. Zostaw mi tylko numer telefonu, jutro przedzwonię ci do pracy, co i jak. Póki matka w szpitalu i tak nie masz tu nic do roboty. Czekajże, a czy ty masz parę groszy, żeby dzieciom zostawić? Jak nie masz, mów szczerze. Pożyczę i oddacie, kiedy będzie możliwość. Przez chwilę Wiśka miała pokusę, żeby rękę wyciągnąć. Wuj dobrze zarabia, nie odczuliby. Ale wstyd jej się zrobiło. Podziękowała. Przecież i ona pracuje. Na razie im wystarczy. Reginie się to spodobało. Lubiła ludzi honorowych. Starała się jednak nie okazywać, że rada jest z siostrzenicy. Zaciągnęła ją do siebie, dała dla dzieci siatę napchaną żywnością, pokrzyczała, uściskała i wyprawiła nareszcie w drogę, bo już i jej pora była iść do Stanisławy. Rozstały się na dworcu autobusowym. Wiśka spoglądała na ciotkę, kiedy ta się oddalała zamaszystym krokiem w futrze z nutrii i takimże kapeluszu, bo w szpitalu trzeba się ludziom pokazać, żeby wiedzieli, że pani, a nie jakaś tam łachodojda. Wysoka. Pękata w tym futrze. I taka swoja. ROZDZIAŁ II — Biedna ta Wiśka — westchnęła Krysia odgryzając nitkę. — Wszystko się na nią wali. — Trudno jej będzie pogodzić i naukę, i pracę zarobkową, i opiekę nad dziećmi — powiedziała Jola. — Przecież się nie rozdwoi. Nie wróci do Bukowna, a nie ma ich gdzie sprowadzić. Agnieszka z radosnym okrzykiem przytuptala do Joli i rzuciła się jej w objęcia. Spośród czeredy cioć tę kochała najbardziej. Ewka, ilekroć miała coś załatwić, podrzucała córeczkę do Sitarskiej. Tam był stale dom pełen ludzi. Małą chętnie przyjmowano. Dziewczyneczka była kubek w kubek do Ewy podobna: jasnowłosa i jasnooka, pyzata, gaduła i przylepa. Ewa stroiła ją i rozpieszczała. Agusia garnęła się do lud/i, jedynie babki nie lubiłaAStara próbowała małą nastawić przeciw matce, starała się przekupić łakociatni, pozyskać. Dziecko czuło nieszczerość. Ewa lękała się zostawiać je sam na sam. Kiedyś stara w tajemnicy zabrała Agnieszkę na spacer. Dziecię na ulicy dało taki koncert, że przechodnie lecieli na pomoc, przeświadczeni, że tam jakaś straszna krzywda się stała. Babka musiała wracać jak niepyszna. Od tej pory obraziła się na wnuczkę, a potrafiła dokuczyć. Ewa byłaby się dawno wyniosła stamtąd, ale nie miała dokąd. Gdzie będziesz szukać, łajała ją Sitarska, siedź, kiedy ci dobrze. Ano dobrze, bo innym bywało gorzej, przynajmniej kąt własny i maszyna do szycia, z której mogła korzystać. Ewka dorabiała sobie chałupniczo. W spółdzielni krawieckiej, dla której pracowała, nie mieli słów dla niej. Agnieszka wdrapała się na kolana Jolki, zarzuciła łapiny na szyję i bawiła się w całuski. Jola, tuląc szkraba jedną ręką, drugą wyszperała lizaka. Mały chytrus rozsiadł się na podołku, pracowicie ćmoktając ten specjał. Każdą wolną chwilę dziewczyny poświęcały teraz na kompletowaniu Krysinej wyprawy. Zbliżał się termin ślubu, mnóstwo jeszcze trzeba naszykować, zakupy jak loteryjka: albo się coś trafi, albo nie, podstawowych rzeczy teraz nie dostanie. Trudno wspólne życie zaczynać tylko z łyżką do butów w garści. Latały więc jak podsmalone, na czele z narzeczoną. W drodze z pracy zdarzało się niekiedy coś ciekawego upolować. A to czerwone kubeczki w kropki, a to komplet uroczych ściereczek, a to ręczniki kąpielowe, a to rondelek, w którym mleko się nie przypala, a to wieszaki do łazienki, a to parę metrów pościelówki. Szyły właśnie tę pościel, zdobiąc ją wstawkami, koronkami, angielskim haftem. Języki też nie próżnowały. Akurat Wiśka była na tapecie. — Podziwiam ją, że tak potrafi opanować swój ból. Nie pokazuje tego po sobie, ale przecież to wstrząs — zawyrokowała Krystyna. — Daj spokój, najbliższy człowiek! — szepnęła Jola. W swoim sieroctwie, w marzeniach, nawykła sądzić, że matka jest to największy dar Boży, ostoja, źródło czułości i zaufania. Krysiunia w pełni podzielała to zdanie. Zakochana była w swoim matczysku. Kilka lat temu Ewka ich wykrzyknienia przyjęłaby może z powątpiewaniem. Jej życie inaczej się układało. Owdowiała matka rychło postarała się o faceta. Jak kukawka podrzucała małe gdzie bądź, chowali się jak popadnie, ojczym tłukł, rychło sprokurował sobie melinę, stale tam rozróby i wrzask. Nie było do czego sercem przylgnąć ani w kim oparcia szukać. Nie szanowali się, jedno drugiemu stawało na poprzek, ani odejść, Lotnica 17 ani zostać, rozpacz w kratkę. Dopiero kiedy w Ewce zabiło drugie/serce, kiedy przytuliła do siebie Agnieszkę, spojrzała w bezrozumne jeszcze, senne ślepka, coś się w niej przekręciło, nie szukała już poza sobą oparcia, sama zapragnęła stać się dla tej małej ostoją. Po nie przespanych nocach, pracowitych godzinach, po lękach, gdy małej coś dolegało, po śmiesznych radościach wywołanych piskiem: mama — Ewka odczuła i zrozumiała, jak szczęśliwy jest człowiek, który może innych obdarzać. Dzięki macierzyństwu odkryła to bogactwo, cóż więc teraz mogła powiedzieć? — Wydaje mi się — rzekła zatrzymując na chwilę maszynę — że dopóki ona się do nas nie zwróci, nie powinnyśmy się wtrącać. — Nie znasz Wiśki? — wykrzyknęła Krysia. — Język połknie, zanim poprosi. Skrycioch, nie lubi się zwierzać. — Trzeba się będzie wybrać do Bukowna, pogadać z tą Jasią. Wiśka opowiadała, że ona jakaś niemrawa. Ale to już duża dziewczyna. Chyba potrafi sama dom poprowadzić. Za to w pracach polowych mogłybyśmy pomóc. — Albo oni tam mają jakieś pole — powątpiewała Krystyna. — Z tego, co mi wiadomo, one się wynajmowały u ludzi. — Gadacie, jakbyście spadły z księżyca — zniecierpliwiła się Jola. — Czy wy naprawdę nie rozumiecie, że skoro Maszczakowa do tej pory nie odzyskała zmysłów, może już w ogóle nie wrócić do przytomności? — Lekarz podobno zagwarantował Wiśce — bąknęła Ewa szyjąc znów zawzięcie — że utrzyma jej matkę przy życiu. — Tak, ale w jakim stanie? — powiedziała Jola. — To straszne — wyrwało się Krysi. — Chyba coś zrobią. Przecież muszą coś zrobić? Umilkły. Agnieszka przyglądała im się podejrzliwie, wreszcie zsunąwszy się z kolan Jolki, powędrowała do kąta. Tam zasłoniwszy oczy piąstkami, rozpłakała się serdecznie: — Agusia grzeczna, mama be, Agusia grzeczna — powtarzała w kółko. — Moje złoto — Ewa skoczyła do niej, zaczęła utulać. — Nie płacz, nie! Mama się na ciebie nie gniewa. No zobacz — pociągnęła ją z powrotem do dziewczyn. — Ona nie lubi, kiedy się przy niej ktoś smuci — szepnęła Krysia. — Pozna i smutek — pochmurnie odparła Jola. Mała tuliła się do matki, która przykucnęła przy niej. Ciągle wyglądała na spłoszoną. Ktoś zatupał w korytarzu. Namyślał się. Chrząkał. 18 \ — Wyjrzę — poderwała się Krysiunia. — Pewnie do sąsiadów i nie wie, w które drzwi. — Sąsiad, emerytowany kolejarz, długo przebywał w szpitalu. Wrócił po operacji. Mnóstwo dawnych kolegów zaczęło go odwiedzać. Czasami błądzili. Krysia wyjrzała na korytarz. Stał tam chłopina w wyświechtanych portkach wpuszczonych w gumiaki, w lichej wyplamionej kapocie. Ściągnął czapkę z głowy, ukazując zmierzwioną, ale gęstą, czarną czuprynę. — Ja do Wiśki. Maszczakówny, znaczy... Czy to tutaj? — Tutaj — odparła Krysia — ale nie ma jej teraz. Pojechała do chorej matki. Niech pan zajrzy jutro wieczorem. — Jutro.. — sapnął gość. — Nie mogę. Mam sprawę. Dzisiaj — upierał się. Krysia zerknęła badawczo. Gość miał w czubie. Ciężka będzie rozmowa. Takiemu nie da się wytłumaczyć. Ma sprawę, musi i już. Szczęściem otworzyły się drzwi prowadzące z klatki schodowej do wspólnego korytarza i ukazała się w nich Sitarska. Zawsze prosta jak świeca, siwa, gładko zaczesana, chuda, o oczach nakazujących posłuch. — Pan do Wiśki w pilnej sprawie — spiesznie wykrzyknęła Krysia, uprzedzając przybysza. — A pan kto? — spytała Sitarska. Chłopisko jakby się stropił, przestąpił z nogi na nogę. — Toż to moja córka — wychrypiał. Sitarska spojrzała bystro. Objedzie go, przemknęło Krysi przez głowę. Strach, jak ich gospodyni nie cierpiała pijaków. Ale nie. Zamiast tego zakomenderowała: — Prośże pana do pokoju, Krysiu. I sprzątnijcie ten bałagan. Jola, daj coś zjeść. Pan pozwoli. Dziewczyny zakrzątnęły się żywo, skrywając zdumienie i wymieniając między sobą porozumiewawcze spojrzenia. Niesłychane! Sitarska wita tego typka jak kogo zacnego, a przecież wiadomo, ile on narozrabiał. Było to tym dziwniejsze, że Sitarska nie należała do osób, które liczą się ze słowami. Co miała wyrąbać, to i wyrąbała prosto w oczy, nie dbając, czy się to komu spodoba, czy nie. Krótko i węzłowato. Maszczaka też jakby zatkało. Przedtem był w nastroju kłótliwym. Nawykł do tego, że ubliża i że jemu ubliżają. Tymczasem obca staruszka potraktowała go jak gościa. Przycichł, chociaż wciąż podejrzliwy. Rozebrał się i zasiadł przy kuchennym stole, bo w pokoju dziewczyny dopiero usiłowały zaprowadzić jaki taki porządek, chowając powyciągane fatałaszki do pudełek i waliz. 19 — Masz... — Agnieszka podtykała Maszczakowi nadkruszonego krakersa. Drgnął. Mała jednak pchała mu się już na kolana, świergocąc coś swoim wciąż jeszcze półptasim językiem. Ewka biegła, żeby zabrać dziecko, nieoczekiwanie jednak Zygmunt przygarnął dziewuszkę, posadził ją, zaczęła się jazda na patataj, przerywana wybuchami śmiechu zachwyconego szkraba. Sitarska łypała z ukosa. Nie wydawała się zagniewana. — Ot, basałyk — sapnął Zygmunt, całkiem już udobruchany — no, dość będzie. Ganiaj do mamy. — Rozminął się pan z Wiśką — zaczęła Sitarska. — Ja rano wyjechał — zaczął Zygmunt. — U żony był, ale nie puszczają, a naradzić się chciał, co zrobić... — Jak żona? — przerwała Sitarska. — Kiepsko z nią — oczy mu się zamgliły, może to ciepło go rozbierało. — Gadają w kółko, że kiepsko i więcej nic. Czego oni mnie tam nie puszczają, pani powie? Czy ja zbój jaki? Przecież moja ślubna. Tyle się lat razem przeżyło. Rachunki między nami byli, jak w małżeństwie. Zwyczajna rzecz. Ale ta klabzdra, Regina, we wszystko nos tka, bałachy puszcza, ludzie wilkiem na mnie patrzą, a co ja winien? Na milicję także samo mnie ciągali, taj puścili. Nieszczęście i tyle — spuścił głowę. — A kto waszej żonie tak dogodził? — nie wytrzymała Sitarska. Zacietrzewił się. — Toż sama sobie winna. Wyszli my z gospody, kolega zaprosił do siebie. Siedli na furę, taj jedziem. Aż tu ona drogę zachodzi, zatrzymuje. Do męskich spraw baba nie ma prawa się wtrącać. Mówię ja jej tak i tak, po dobroci, a ta swoje. Czepia się i za łeb mnie z woza ściąga. Przy ludziach mnie wstyd robi. Ja nie z takich, którymi kobita jak szewc kopytem kręci. Nie chciała posłuchać, tom ją trzasnął. Nie za mocno, jak to babę, tyle, żeby mores znała. A ta z gębą jak cholewa. Drze się i nie puszcza. Tak ja poprawił, spadła, a kolega konia zaciął i pojechali my. Ciemno już, widać nie było, zresztą przestała się drzeć. Myślat ja, że parę siniaków sobie nabije, rozumu się nauczy i szanować męża. A tu masz, taki kłopot. Ot, co narobiła. — Nie jej wina — rzekła Sitarska. — A czyja? -- oczy wybałuszył — Przecież nie moja. Sąsiad ugościł, przenocowali my u niego, na południe wracam, a w chałupie s;|dny dzień. Chciał ja zaraz do niej jechać, alem osłabi, z nóg mnie ścięło. Zamilkł, nikt się nie odzywał. Sitarska podsunęła kolację. Jadł łapczywie, jakby trzy dni kęsa w gębie nie miał. Jednak za czymś się oglądał. — Wódki u mnie nie dostanie, panie Maszczak — z naciskiem powiedziała Sitarska. — Suszy mnie — stęknął. — I co z Wiśką? Gdzie ten lofer gania? Toż ze szpitala już pięć razy mogła wrócić. Ale nie, ona, chalera, z tą swoją ciotunią się naradza, kij im w bok. Wykierowała Regina siostrzenicę, nie ma co mówić. Dla wszystkich, tylko nie dla rodzonego ojca. A teraz i druga się zabrała, ani grosza, chalera, nie zostawiła, chałupę na patyk i w kurs. A ty, ojciec, choć zdychaj pod płotem, żadna się nie zatroszczy. Doczekałem się wyrodków. —r To nieprawda — zaperzyła się Ewa, pierwszy raz wtrącając się do rozmowy. —- Sam pan wie, że nieprawda! Wiśka co tydzień matkę odwiedza. Do domu też wałówkę zawozi. Dopiero wczoraj kulebiak z nią piekłam. 1 drożdżowe. 1 kaszy kupiła. I rybki w puszce — zachłysnęła się. — Aby o tych smarkach pamięta — nabzdyczył się Maszczak. — O mnie wcale. — A co pan, panie Maszczak, rąk nie ma, że na cudzy koszt żyje i na cudzą pracę się ogląda? — Z innej beczki zaczęła Sitarska. — Chorowałem — burknął. — Mnie się widzi, że największa pana choroba, to wódka. Ej, panie Maszczak, po ludziach żebrać albo słabszym odbierać, czy to chłopu pasuje? Żeby pan był do niczego, to już trudno, ale widzę, że mężczyzna na schwał. Wziąłby się pan do roboty, żył jak człowiek. Zamiast się z pana wyśmiewać, ludzie by zazdrościli — brała go pod włos Sitarska. — Ja tu po nauki nie przyszedł — wstał rozeźlony. — Pani wie swoje, a ja swoje. Jak ta lotnica wróci, niech jej pani powie, żeby smarków pilnowała, bo to jej rzecz. Ja do tego za stary. — Oni się sami pilnują — wtrąciła Sitarska. — Siostra Wiśki duża dziewczyna. Gdyby pan był dla niej ojcem, zadbałaby o pana. Trzeba mieć serce dla własnych dzieci, panie Maszczak. One się na świat nie prosiły. Umiałeś je zmajstrować, to teraz pański psi obowiązek doglądać ich, póki żona nie wydobrzeje. — A jak upilnuję — wykrzyknął — kiedy Jaśka uciekła! — Jak to: uciekła? — Tak to — przedrzeźniał. — Uciekła, kurde, już i ślad po niej ostygł. Ja wczoraj wieczorem na noc wrócił, Kazek spal pod drzwiami, bo to takie 2! głupie, że sobie nawet nie otworzy. Skaranie boże! Słowa z niego nie wydusi, gdzie ta dziwa się podziała. — Zostawiłeś go pan samego? — znów nie wytrzymała Ewka. — Swojego nosa pilnuj — warknął. — Taka siksa nie będzie mnie uczyła! A co ja miał zrobić? Na plecy jego wezmę? Pojechał ja do żony, ale z nią nie ma rozmowy, przyjechał tu, to zoowuż tego wałkonia poniosło. Tylko pieniądze wydał niepotrzebnie. Pani mnie pożyczy stówkę na bifet — zażądał. — Od Wiśki sobie pani odbierze. Toż nie będę piechty wracał. — Ja bym ci pożyczyła — syknęła Krysia. Oczy jej świeciły, drobna buzia zbielała tak, że piegi jeszcze wyraźniej się odznaczały. Była tak oburzona, jakby za chwilę miała rzucić się na Maszczaka z pięściami. Sitarska jednak wyjęła wytartą portmonetkę, wysupłała z niej banknot i podała Maszczakowi. Jeszcze się za nim dobrze drzwi nie zamknęły, kiedy Ewka wykrzyknęła: — Ale szmata! Za grosz ambicji! Pani myśli, że on na bilet pożyczał? Założę się, że na wódkę. — Cicho, Ewuniu — szepnęła Sitarska — są większe zmartwienia niż te sto złotych. — Przykurczyła się, zmalała, przysiadła na stołku pod piecem. Wyglądała teraz na swoje lata. Zazwyczaj energiczna, w tej chwili wydawała się mocno przygnębiona. Jola przycupnęła przy niej. Była ulubienicą staruszki. Przylasiła się, przytuliła. Sitarska gładziła ją po włosach, zajęta swymi myślami. Naraz podniosła się. zajrzała do torebki, z szuflady w komodzie wyjęła kilkaset złotych z koperty ukrytej pod bielizną i zaczęła się ubierać. — Wychodzi pani? — spytała zdumiona Ewka. Agnieszka była już senna, marudziła, Ewka zbierała się, żeby położyć dziecko. — Może trzeba coś załatwić — przyskoczyła Krysia. Polecę na-jednej nodze. S — Muszę tam pojechać — oznajmiła Sitarska. — Do Bukowna? Teraz? — Dziewczyny wymieniły spojrzenia Takie to było podobne do Sitarskiej. Rzucaj wszystko i leć, bo jakiemuś dziecku.,., bo człowiekowi dzieje się krzywda. Nie liczy się ze swoimi latami, z. brakiem sil. Wprost nie do uwierzenia! -- Wiśka miała zanocować u ciotki, jutro pójdzie do szpitala, najwcześniej w południe ściągnie tam na wieś. Może być już za późno. Wprawdzie wiosna, ak nocą ziąb. Mały wygaruje, zanim się kto zatroszczy. — Tam przecież też są ludzie, jacyś znajomi, rodzina - powiedziała niepewnie Krysiunia. — A kto będzie wiedział? Ten pijanica chyba się nie chwalił. Myślisz, że tam nie ma nikt nic do roboty, aby się interesować, co Maszczaki robią? — Nie wiadomo, jaki dojazd do tego Bukowna — zaoponowała Jola. — Będzie się pani szturpała po nocy? — Chyba jest autobus, skoro Maszczak miał wracać. — Pani wierzy, że on dzisiaj pojedzie? Założę się, że przepije tę stówkę, a potem prześpi się gdzieś na dworcu. — Więc tym bardziej muszę tam pojechać. — To już lepiej my pojedziemy — zdecydowała Jola. — Nawet gdybyśmy nie zdążyły wrócić, dostukamy się do sąsiadów. Ktoś zawsze przyjmie. Kryśka, jedziesz ze mną? — Jasne. Niech się pani nie martwi. Zrobimy wszystko, co należy. — Ale gdzież tam, do czego to podobne, żeby dziewczyny same o tej porze jechały! Jeszcze was kto napadnie... — Damy sobie radę. Zresztą my nie takie znów strachliwe. Tutaj przecież też wracamy późno. — Zawsze to miasto. — A mnie się wydaje, że na wsi bezpieczniej. Wilkołaków się nie boję, a do ludzi mam zaufanie. Swoi przecież. Zresztą nie ma o czym mówić. Jola, weź latarkę. Aha, i buty gumowe, bo tam, wiesz, nie po asfaltach będziemy paradować. Cmoknęły Sitarską i pędem pobiegły na dworzec. Przed włodawskim autobusem tłok, ścisk, kierowca w drzwiach sprawdzał bilety i srożył się, że nikogo więcej nie weźmie. Maszczak oczywiście się nie pokazał. Dziewczyny, przejęte własną misją, ubłagały kierowcę, żeby je zabrał. Na stojąco, aby jechać. Samochód zarzucał na wybojach, ludzie pyskowali na siebie wzajemnie, a już najwięcej na młodzież: tym to się żyje. Nie napracują się, bąki aby zbijać gotowe, o mc takich głowa nie zaboli. A jakie to ubrane! W ich wieku człowiek się byle jaką chustą przepasywał, a tutaj, patrzcie, jakie kożuchy, jakie buty! Dziewczynom było głupio wśród tych utyskiwań. — A czy to ja kogo okradłam? — szepnęła Krysia na ucho Jolce — że tak na mnie patrzą? — Tłumaczyć się trudno, przykrość połknąć trzeba. Rozumiały, skąd się bierze to ujadanie: z własnego niespełnienia, z poczucia, że lata lecą, czas się kurczy, a człowiek wciąż jak pies za ogonem kręci się w "miejscu. Z tyłu wozu dochodził atak kaszlu, ciężki, chrapliwy. Jolka już się na tyle obeznała w medycynie, aby rozumieć, co taki kaszel oznacza. 1 kto się o tego człowieka zatroszczy? Łopatą po tyłku i spokój. I co on z życia miał? Niepewność i troskę. Joli było niemal wstyd własnej młodości, siły, 23 energii i tych planów na przyszłość, chociaż nie sobie, ale właśnie tym ludziom chciała służyć. Jeszcze tyle, tyle do zrobienia. We Włodawie powitał ich rzęsisty deszcz. Zacinał w twarz. Naokoło kałuże. Przejeżdżające samochody wzniecały bryzgi w©dy. Dziewczyny podrałowały pod rozkład jazdy. Jakież byto ich rozczarowanie, kiedy się przekonały, że nie ma już o tej porze połączenia do Bukowna. Co począć? — Trzeba odnaleźć ciotkę Wiśki. Ba, ale jak? Adres Znały w przybliżeniu. Że na nowym osiedlu i niedaleko magla. 1 że pierwsze piętro. Niewiele tych informacji, ale próbować trzeba. Dotarły na osiedle. Z niejakim trudem odnalazły magiel, o tej porze naturalnie zamknięty. 1 ani kroku dalej. Zaczepiały nielicznych przechodniów, ale żaden nie umiał udzielić odpowiedzi. Biada w tym, że i nazwiska Reginy nie pamiętały. Napatoczył się nastolatek na rowerze. W cyklistówce i wytartych spodniach. — Hej — zawołała za nim Krystyna. Przystanął. Zaczęły go wypytywać. Wysłuchał, przyjrzał się im, kiwnął głową: — Zaprowadzę. Trafił bez pudła. Drzwi otworzyła Kasia. Zakręciła się, zatupała i poleciała z krzykiem: — Jakieś dziewczyny do Wiśki. Wyjrzała Wiśka i Regina. Nawet nie było czasu na ochy i achy, w jaki sposób koleżanki się tu znalazły. Krysia zreferowała sprawę. Wiśka przeraziła się: Jaśka znikła, Kazio sam błąka się po wsi! Regina plasnęła w ręce: — Takiego ojca jak Zygmunt na suchej gałęzi obwiesić. — Co teraz zrobić? — wyszeptała Wiśka. — Czemu ja tam zaraz nie pojechałam?! — Szukaj dziury w całym — zahuczała ciotka — może znajdziesz. Tu nie ma co gdybać, tylko jechać i ratować. — Ale jak? — A co! Taryfę weźmiem. Dla dziecka nie pożałuję. Biegiem, dziewczyny. Chyba że wolicie zostać i ogrzać się. Kaśka was tu nakarmi. — Nie potrzeba. Jeśli można, pojedziemy razem z wami. -¦¦ Pewno, że można. 24 Leciały kawał drogi do miasta, zanim nadjechała wolna taksówka. Taksiarz certolił się, nie miał ochoty na daleki kurs w psią pogodę i po zakazanych, jak twierdził, drogach. Ale z Reginą nie było dyskusji. Już się sadowiła w głębi wozu, wołając do siebie dziewczyny. — Nie marudź pan. W obie strony płacę, a drogą PKS kursuje, więc nie ma co wybrzydzać. Po dzieciaka jedziem. Coś pan nie żeniaty, serca w piersi nie masz, dzieciaczyna tam bez opieki się został, bo ojciec wyrodek zamiast w kryminale, po melinach łazi i wódę spija. A może pan takich popierasz? Może i pańskie dzieciuki w dornu piszczą... Taksiarz dał za wygraną i ruszył ostro. Przez całą drogę Reginie nie zamykały się usta. Rozważała na glos życiową pomyłkę Stanisławy i wszystkie sekrety rodzinne. Zanim dojechali do Bukowna, taksiarz był gruntownie wprowadzony w dzieje Maszczaków. Zaczęło go to nawet jakby interesować. Kiedy znaleźli się przed chałupą, z własnej inicjatywy wjechał na podwórko. Wrota naturalnie rozwalone. U stryjostwa spali, ciemno wszędzie, ani żywego ducha. Kierowca puścił długie światła, szpilkę by znalazł, co dopiero dzieciaka. Ale przed progiem Maszczaków pusto było. Drzwi na zaszczepkę zamknięte. Wiśka wbiegła na dwa wyszczerbione schodki, trzęsącymi się rękoma odemknęła mieszkanie. Z tyłu Jolka świeciła latarką. U Maszczaków brud, nieład, pościel walająca się po podłodze, zasmolone garnki i talerze na stole. Nikogo. Zajrzały za piec, pod wyrko. Tylko myszy spłoszyły. — Może wasi krewni wzięli go do siebie? —-¦ nieśmiało odezwała się Krysiunia. Sama na wsi wychowana, niejedno widywała, ale nie mieściło jej się w głowie, że w dzisiejszych czasach można gdzie taką nędzę napotkać, taki brud i zaniedbanie. Inny świat, inni ludzie. Wiśka wybiegła przed chałupę, załomotała w okno, potem do drzwi. Pies się rozszczekał, w izbie coś stuknęło, upadło z hukiem, ktoś klął donośnie i soczyście, nareszcie zapalili świeczkę i przez drzwi pytali: — Ki licho? Czego chceta? — To ja, Wiśka. Nie ma u was Kazia? Stryjo bluznął, stryjna wtórowała słowem rozmaitym. Uszy puchły. Podsunęła się Regina. Znała ten język i familię Maszczaków. Jak się po nich na czczo nie przejedziesz, to nie zrozumieją, mawiała. Puściła taką wiąchę, aż w chałupie zacichło. Z podziwu czy z przestraszenia.. — Jak wam mało, milicję sprowadzę. Otwierać! Uchyliły się drzwi. Wyjrzał chłop niski, kołtuniasty, w rozchełstanej 25 koszuli, z której wyzierała pierś włochata jak u goryla. Przy nim baba z nosem perkatym, oczka w sadle utopione, podgardle jak u tucznika, podbródki ze trzy. — Gdzie jest Kazio? — Skąd mam wiedzieć — zatrajkotała kobieta. Stary usunął się na bok, gapiąc się na taryfę, kierowcę, który też wysiadł i przyglądał się tej scenie, dwie ładne dziewuchy po miastowemu ubrane, Maszczakównę, szarą na gębie jak popiół, flegmę w futrze i w nieodzownym na uroczyste okazje kapeluszu. — Wczoraj spał pod progiem. Tato tak mówił — powiedziała Wiśka ze ściśniętym gardłem. Stryjny to nie poruszyło. — To się ojca spytaj. Kto go spłodził, niech się turbuje. Z własnymi bachorami kłopotu dość. Nie potrza mi cudzych. — Sąsiadka na głuchą ani ślepą nie wygląda — powiedziała przebiegle Regina. — We wsi mówią, że Kazio został u was. Baba rozdarła się jak stare prześcieradło: .'¦ — Dużo wiedzą! Pakował się, ale przegnałam. Czy to wiadomo, kiedy co wyniesie albo co zbroi? Toż jełop. Wiśka splunęła jej pod nogi i zawróciła na pięcie. Regina podeszła bliżej i zasyczała w nadętą gębę: — Jak się co dzieciakowi stanie, do sądu podam, żeście go zmarnowali. Ot, ilu mam świadków — szerokim gestem wskazała szofera i dziewczyny. — Won! — wrzasnął Maszczak i zatrzasnął z furią drzwi, aż chałupa zadygotała. Wiśka biegała po ogrodzie, na łąkę zaleciała, nawołując braciszka. Żadnego odzewu. Taksiarz przyglądał się ze wzrastającym współczuciem. -..... Sąsiadów trzeba popytać — zaopiniował. — Mówcie, dokąd jechać. Chętnie podrzucę. — Niedawne grymasy znikły, została zwykła, ludzka chęć niesienia pomocy. — Toż pan widzi, że budynki stoją daleko od innych — ozwała się zafrasowana Regina. — Maszczaki woleli, żeby im się nikt nie wtrącał, dlatego wynieśli się na osóbki. Zresztą Kazio dzikus, ludzi się bał, nie jak inne dzieci. On do nikogo nie podszedł. Zaszył się gdzieś i siedzi. Jakby nie dość było kłopotu z tamtym lofrem — sapnęła, przypomniawszy sobie Jaśkę. Dziewczyny rozbiegły się w różnych kierunkach. Nawoływały, prosiły. Nikt się nie odzywał. Za to we wsi zauważono ruch koło obejścia Maszczaków. Zapalały się światła w uśpionych poprzednio domach. 26 — Ja bym jednak radził ludzi popytać — ozwał się znów szofer. — Niech one tu szukają, a my jedźmy — zachęca! Reginę. Spasowala. Pojechali do jednych sąsiadów. Do drugich. Nikt Kazia nie widział. — Może się gdzie utopił? — poddawała mysi jedna z kobiet. -.....- Toż głupie było. — Pani nie gada takich rzeczy — obruszyła się Regina, w ^łębi serca jednak zatrwożyła się jeszcze bardziej. — My współczujem Maszczakowej — mówili inni gospodarze. — Porządna kobita, tylko rozumu nie miała, z takim nicponiem się wiązać. Toż on ją sta!e lał. Mało my się nasłuchali krzyków i pomstowań? Aż tu zalatywało. Ale to mówilim sobie: jak ją zabije, to ją pochowamy, a w małżeństwo wtrącać się nie trzeba. Tak i wyszło na nasze. Jeszcze dzieci pomarnował — kiwali głowami. — Z litości nikt nie utył — odcinała się Regina. Żebyśta mieli tyle rozumu co politowania, byśta ich obronili. — Abo to nasze — ruszali ramionami. — Nie wydziwiajta, boście ta sami chleb u nich łzami solili. Regina zamilkła. Prawda była. Zresztą, o czym gadać. Człowiekowi nie pomożesz, jeżeli sam nie zechce się wydobyć. A Stanisława nie chciała. Trzymała ten próchniejący dom z całej siły, aż kiedy jej nie stało, rozsypało się wszystko w drzazgi. 1 nie ma ratunku. Ale dziecka szkoda. A ja wiem, gdzie się schował Kazio — odezwał się rudy chłopaczek, syn gospodarzy, Dariusźek. Żywy jak czeczotka, wylazł z łóżka, kiedy rodzice z gośćmi rozmawiali, i podsłuchiwał. — Szoruj spać — zakrzyknął ojciec, ale Regina go powstrzymała. — Daj pan spokój. Może dziecko co wie. Mów, Dariuszku, nie bój się — zaehęcała. " Małemu ani w głowie było bać się. Zlekceważył groźną minę ojca. Z szeroko rozwartymi piwnymi oczyma, w których tańczyły iskierki, wyszeptał wplno a dobitnie: — On się lubił bawić na cmentarzu, bo tam dzieci bali się chodzić i nikt mu nie dokuczał. Ja widziałem. Przełaził przez dziurę i szedł het — rozsławił ręce, próbując zobrazować tę dalekość. — Głupstwa pleciesz —¦ zbeształa go matka. — Co szkodzi zobaczyć zamyśliła się Regina. — Może akurat... Podjechali pod cmentarz. Znaleźli wyrwę w murze. Deszcz lal. Połyskiwały w świetle reflektorów mokre płyty i krzyże. Kierowca, chociaż 27 chłop, nie miał ochoty iść wraz z Reginą i kusić licho. Pożyczył jej latarkę. Oddaliła się, poświęcając sobie pod nogami i uważając, żeby się nie wywalić na ośłizłej, gliniastej ścieżce. Nie nawoływała. Jakoś straszno było. Świeciła po tych płytach, wyglądając dość niesamowicie w futrze i kapeluszu z rondem ociekającym wodą. — Coraz mnie bardziej niemiło i pomimo tego futra zębami szczękam — opowiadała później Regina. — Już się miałam wracać, aż tu patrzę, tłumok jakiś leży pobok studni. Studnia tam pod daszkiem gontowym jak się patrzy, z jednej strony liście nazgarniane i śmieci. Mógł ktoś wyrzucić, co jemu niepotrzebne było. Ale idę, bo z natury dokładna jestem, jak co zacznę, to i skończę. Podchodzę ja, przyświecam, a ta dzieciowina tam siedzi, wystraszona, oczy jak u raczka, całkiem na wierzchu. Mówię ja jemu: Kaziu, cioci nie poznajesz? A on wtedy w bek i woła: mama! No to co ja miałam robić? Toż serce się kraje, na taką bidę patrząc. Wzięłam ja jego na ręce, zaraz się do mnie przytulił — i przywiozłam. Myślę ja: będzie się mój stary ciskał, ale trudno, przetłumaczę ja jemu. On jak każden chłop, aby miał święty spokój, to się woli do spraw domowych nie wtrącać, a na co jemu takie utrapienie? Ale jak to można z człowiekiem żyć latami, a do końca się go nigdy nie pozna. Kiedyśmy nocą wrócili i ja tę bidę przemarzniętą ukąpałam, ubrałam i do snu ukołysałam, mój się przez cały czas nie odzywał, on taki wolny myśliciel jest. Na koniec myślę ja: musi zły, będzie rozprawa. A ten do mnie przychodzi, w rękę mnie całuje i powiada: Dobrześ, matka, zrobiła! ROZDZIAŁ III W niższych klasach wołali na nią Beksa. Mazała się o byle co. Mała, niepozorna, stale jakby wystraszona. Zamiast bawić się z innymi dziećmi, stanie i gapi się. Albo siada w kucki pod ścianą i kiwa się przez całą przerwę. Szczególnym zbiegiem okoliczności pies woźnego wabił się też Beksa. Był to sympatyczny mieszaniec z kiapciastymi uszyma, podkręconym ogonem i ciemną plamką na grzbiecie. A głos miał jak piszczałka. Ganiali z nim, baraszkowali. Każdego ranka czekał na dzieci na skraju rozgrodzone-go parku, w głębi którego w dawnym dworze mieściła się szkoła. Na widok malców kundel przebierał z niecierpliwością łapami, jakby tańcował irepaka. Odprowadzał pierwszą grupę do schodków i leciał po następne. Na boisku rozlegało się często: — Beksa, chodź do nas! Beksa! Jaśka leciała. Wyśmiewali się: — Nie do ciebie. Psa wołamy. To znów, kiedy się nie odzywała: — Czego sterczysz jak petronela? Nie umiesz grać w berka? Beksa! — i grali jej na nosie. Jaśka rzeczywiście jak ten psiak: garnęła się do ludzi, gotowa w każdej chwili uskoczyć, bo nie wiadomo, kiedy i za co się oberwie. Lgnęła do każdego, kto okazał jej choćby przelotne zainteresowanie, cień sympatii. Czatowała na nauczycielki, aby w czymkolwiek usłużyć i zarobić dobre słowo, przytulenie, pochwałę. — Lizuska! — wołali na nią. — Pędzel do golenia! Nie skarżyła się nigdy. Nie poleciała do wychowawczyni z ozorem, nie odpysknęła, jakby się należało. Oczy jej napełniały się łzami. Starała się je ukrywać, ale podpatrzyli i całkiem już bezkarnie dokuczali: — Beksa! Mazgaj! Tęskniła za kimś bliskim. Ojca i pociotków bała się jak zarazy. Matka i Wiśka nigdy nie miały dla niej czasu. Kazio nie liczył się, z nim rozmowa jak z trąbą w nocy. Owszem, chętnie się nim zajmowała, nie chciałaby, żeby go jaka krzywda spotkała, ale nie mógł jej zapełnić świata ani nasycić coraz bardziej głodnego serca. Dziadek, póki żył, też bardziej się obrzydliwy wydawał niż bliski. Dopiero potem zrozumiała, jak się męczył. Ale było już za późno i brał ją strach, czy on się nie będzie choćby i zza grobu mścił. O tej obawie nikomu nie mówiła, bo i po co, ale jak mogła, tak uciekała z chałupy. Póki była Wiśka, spały we dwie, teraz Jasia przygarnęła Kazia. On, głupkowaty, nie znal takich lęków. Czuła się przy nim bezpieczniej. Od wyjazdu Wiśki stało się naraz Jasi i pusto, i jakby ciężej. Dopóki siostra była, kłóciły się nieraz. Jasia jej zazdrościła i urody, i powodzenia, i tych jakichś łaszków pilnie strzeżonych, poukrywanych po dziurach, żeby \ tacie przypadkiem w oko nie wpadły i żeby ich nie wyniósł na handel. Jaśka podrastała, też czuła się dziewczyną, też chciałaby się podobać. I Wiśka traktowała ją z góry jak pętaka, to bolało bardziej, niż gdyby kto • obcy tak postąpił. Bywało więc, że Jasia robiła siostrze na złość: coś schowała, coś namotała. Wiśka zazwyczaj przejrzała jej podstępy, nakrzy- czała, a czasem stłukła na kwaśne jabłko. Jaśka jednak z dwojga złego wolała być bita niż nie zauważana. Od Wiśki, gdy miała ochotę, można się 29 było czego ciekawego dowiedzieć, zwierzyć. Choćby wyśmiała, ale wysłuchała. Po jej wyjeździe Jasia nie miała do kogo iść z myślami, które może głupie, ale własne, z niepokojem uczuć, z pytaniami i wahaniami. W dodatku Jaśka się zakochała. Nastał nowy listonosz, młody, ładny chłopak. Czepił się pierwszego zajęcia, jakie mu się trafiło, ot, żeby się zahaczyć przed pójściem do wojska. Pochodził z sąsiedniej wsi, matka wdowa, wydała się potem też za wdowca z czworgiem dzieci. Ojczym traktował pasierba jak darmowego parobka, nie dziwota, że chłopak prysnął z chałupy. Gaduła, wszystkiego ciekaw, przejeżdżając na swym służbowym rowerze zawsze zagadnął, zaczepił, pożartował. Z Jasią też się przekomarzał, ot, jak z każdą. Skąd miał wiedzieć, że trafi na takie piąte koło u wozu. Jaśce naraz się wydało, że swojego człowieka znalazła, że jest ktoś, kto o nią dba, komu na niej zależy. Szły westchnienia do poduszki, każdy dzień był wypełniony spodziewaniem, czy go dzisiaj spotka. Ponieważ jednak korespondencja Maszczaków nader była skąpa, jedyna zaś członkini rodziny, która mogłaby listy pisać, to jest Wiśka, nie miała do tego melodii, Jaśka była skazana na przypadek lub na własną inwencję. Uchytrzyła się do tego stopnia, że wyprawiała się piechty na dziesiątą wieś, żeby do samej siebie nadać list polecony i tym sposobem ściągnąć ukochanego Mariuszka. Ponieważ jednak i te krótkie widzenia nie mogły zaspokoić gwałtownie rozbudzonych uczuć, Ja^ka zaczęła główkować nad nową kabałą. Aż tu w szkole mimochodem koleżanki rozploikowały, że Mariusz się żeni. Już na gody. Jaśka rozryczała się ni stąd, ni zowąd i nawiała tego dnia z pozostałych lekcji. Dziewczyny czegoś się tam wcześniej dorozumiewały, teraz miały pewność. Gadu, gadu, po kilku dniach wiedzieli wszyscy. Dla niektórych woda na młyn. Głupia mała Maszczakówna zakochana. Takie zero, takie mc. Doszły słuchy do listonosza. Śmiał się, ramionami ruszał. Doniesiono o tym Jaśce. Uczynne koleżaneczki zawsze się znajdą. Dziewczyna chodziła zabeczana, z zaczerwienionymi oczyma, napuchniętym nosem. Wcale nie pociągająca i nad wyraz nieszczęśliwa. Chyba właśnie wtedy pierwszy raz posłyszała nowe przezwisko. — Kundelek — rzucił za nią Pełka, spaśluch, drugoroczniak, który przedtem ją zaczepiał, a teraz mścił się, że nie zwracała na niego uwagi. Przezwisko się przyjęło. Cichaczem, z boku, znienacka ten syknął, tamten psyknął. Nie było z kim walczyć ani o co. Nie umiała się bronić. 10 Wiśka poszłaby na udry. Jasia cierpiała w milczeniu. Nawet nauczycielom nie mogła się wyżalić, upokorzenie było zbyt dotkliwe. Zwłaszcza że nie wynikło z jakiejś specjalnej niechęci. Prędzej z chęci dokuczenia, bezmyślności i lekceważenia. Za Jaśka nikt nie stał, nikt się za nią nie ujął. Można było sobie używać. Gdyby chociaż mogła pogrozić: — Zobaczysz, mój brat cię nabije! Ale z Kazia też mieli pośmiewisko. Dobrze, że nie rozumiał. W żaden sposób nie umiała sobie pozyskać rówieśników. Dobre jej stopnie zbywano wzgardliwie: — Kujon. Nie do wiary, że z byle głupstwa może się wokół człowieka wytworzyć zupełna pustka. Najpierw sam, potrącony, odsuwa się od gromady, potem o nim zapominają, a później rozpada się zespół, każdy ma własne życie i własne sprawy, nie ma dokąd wracać. Jasia ukończyła szkołę nawet z niezłym świadectwem i — została na lodzie. Latem zajęcia nie zbywało. Wynajmowała się u ludzi do pomocy przy zbiorze owoców. Sypnęły się kolejno truskawki, maliny, porzeczki. Zaraz żniwa i robota jak w ukropie. Każdą parę rąk gospodarz by ozłocił. Kazio zostawał z matką, przyjechała Wiśka, obie siostry ceniono, bo szybkie i zwinne, a przy tym silne. Zarobiły dość. Wiśka poradziła dziewczynie, żeby zaraz wpłacała na książeczkę i nie trzymała gotowizny w domu. Siostra odjechała. Zaczęły się wykopki, znów buraki, w koło Macieju. Jasia zapomniała o przestrogach, przyniosła zarobione trzy tysiące, włożyła do puszki w kredensie. Zmęczona była tak, że z nóg się waliła. Marzyło jej się gruntowne mycie i spanie. Na drugi dzień puszka była pusta. Matka wykręcała się, że o niczym nie wie, a Zygmunt przez cały tydzień chodził pijany jak bela. Normalka. Nawet nie warto było się awanturować, bo i tak by nie pomogło. Przyszła jesień marudna i beznadziejna. Jaśkę ratowały książki pożyczane z biblioteki. Chłonęła je bez wyboru, jak leci. Pozwalały zapomnieć o beznadziejnej, jałowej codzienności. Czasem wybrała się na telewizję do klubu. Ale klub okradli raz i drugi, klubowa się zrzekła, lokal zamknięto na trzy spusty. Młodzież ze wsi nie miała już dokąd chodzić, a u siebie w domu nie każdego przyjmowano. Maszczaków jedni pędzili zaraz won, drudzy patrzyli jak na powietrze. Dawne koleżanki nosa darły albo wyśmiewały. Jeszcze po tak długim czasie potrafiły Jaśce wypomnieć Mariusza listonosza. Chłopaki niby przystępniej si. Poniektóry by zagadał, pożartował, ale Jaśka ciągle jeszcze 31 nosiła w sercu żałobę po tamtym. Postanowiła, że nigdy się nie zakocha, a chamskie podszczypywanki ją mierziły. O resztę zadbały przezorne mamunie pilnujące, aby syneczkowie nie zadawali się z byłe kim. Starsza Maszczakówna zawsze była lotnica, młodsza się nie wyrodzi. Zresztą i o wyczynach Stanisławy jeszcze pamiętano. Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Jaśce z oczu widać, że ladaco. Za ładna na przyzwoitą dziewczynę. Tej ładności Jaśka ani rusz by się nie dopatrzyła w kieszonkowym lusterku, na odwrocie którego widniała barwna fotografia znanej piosenkarki. Jedna strona zwierciadełka różniła się od drugiej jak noc od dnia. Nie do Jasi należał sąd, która lepsza. Rosła więc jak potorocze w poczuciu własnej nijakości, aż przygodził się ten wypadek. Znowuż Jaśka znalazła się poza nawiasem. To Wiśka wszystko załatwiła, jeździła z matką do szpitala, na drugi dzień dopiero wpadła, żeby zawiadomić, że stan ciężki. Rzuciła na stół parę groszy i zabrała tyłek w troki. Jasia miotała się jak w potrzasku. Matka wiele czasu wprawdzie jej nie poświęcała, ale też nie dręczyła jak inni. Czasem pogłaskała. Takiej Jasi niewiele trzeba, żeby się przywiązała. Teraz więc było jej żal i ciężko i niepokoiła się, co dalej? Tymczasem Kazio jak tobołek uwieszony na karku. Rozstąp się, ziemio! Gniewała się na małego o byle co, leciało jej z rąk wszystko, czuła, że tak dłużej nie wytrzyma. Wybrała się z braciszkiem do Kwiatków. Gospodyni ze zrozumieniem kiwała głowa, ale i ona nic nie poradziła: — Musisz się uzbroić w cierpliwość. To potrwa. Rak nic załamuj. Jak ci będzie czego trzeba, przychodź... Dla Jaśki nie była to żadna pociecha. Siebie żal, malki żal. / /alu sera nie wyciśniesz. Ojciec wrócił gdzieś dopiero pod koniec tygodnia Sponiewierany jak nieboskie stworzenie. Zwalił się na wyro, przechrapal tl/ień cały. a kiedy się obudził, zaraz jeść zawołał. Jakby ją giez ukąsił: — Nic nie dostaniesz! — krzyknęła. Wyrwała mu lmi / zupa, po który sięgnął, wychlusnęła na podłogę. — Za to, cożeś / manui /lubił, choćbyś zdychał, kubka wody ci nie podam. Zygmunt zdębiał, ale niedługo było tego osłupienia, /a włosy Jaśkę złapał, na ziemię obalił, pasem po plecach i przez łeb. skalował, skopał na koniec. Myślała, że zabije. Kazio wlazł pod łóżko, i cale s/c/eście, bo i on by oberwał. 32 Zygmunt uznał, że na razie dosyć było ojcowskiego pokarania. Poderwał Jaśkę z podłogi i pchnął ją w stronę komina, aż zatoczyła się i uderzyła głową o rozłożysty okap. — Żreć dawaj — powtórzył — a drugi raz popamiętaj sobie, kto tu pan, bo jak nie, to cię urządzę. Szykowała więc jemu to żarcie, łzy jej się lały ciurkiem, nigdy w życiu jeszcze tak nie oberwała. Ze Stanisławą Zygmunt hece wyprawiał, dzieci na to patrzyły. Nie było im dziwno. A bo to w jednej chałupie chłop babę bijał? Dzieci dotychczas omijało. Przed Wiśką Zygmunt czuł jakby respekt, Kazek to w ogóle dla niego psie padło, Jaśki nie zauważał. Kiedy mu się teraz postawiła, pokarał, jak się należało. Uważał, że wszystko w porządku. Naćkał się, beknął, szurnął stołkiem i poszedł znowuż gdzieś w kurs. Jaśka, o dziwo, zamiast roztopić się we łzach, usiadła sobie i zaczęła obmyślać ucieczkę. Najprościej byłoby do ciotki, ale jak we dwoje, z tym Kaziem przygłupem. Ciotka uważająca na ludzkie języki i na honor swojej familii. Może by tego Kazia gdzie do przytułku oddać chciała. Przecież szkoda by go było. Do Wiśki znowuż nie można, boć i ona kątem przemieszkuje u jakiejś staruszki, gdzie bez tego tłum lokatorek. Gdyby chciała i mogła sobie na to pozwolić, toż byłaby ich wzięła sama. Nie zabrała, znaczy, że nie ma warunków. Pojechać i wracać? Na nic. Coś od ponad roku miała Jasia w Bukownie życzliwą duszę. Była to panna Lesiówna, bibliotekarka. O tej przynajmniej wiadomo, że' nie wygada. Do niej właśnie poszła się Jasia wyżalić. — Wiesz ty co? — powiedziała panna Renata, wysłuchawszy uważnie. — Dam ci adres mojej siostry w Chełmie. Napisz do niej, może ona ci się wystara o jakieś zajęcie. Mieszkanie ma spore, poproszę ją, żeby przyjęła cię na stancję. Ona taka uczynna... Jasia postanowiła nie pisać, a pojechać. Skąd się u niej wzięła odwaga taka i stanowczość — nie wiadomo. Zdecydowała, że Kazia tymczasem da na przechowanie, sama się rozpatrzy, może akurat? W następną niedzielę Wiśka wpadła jak po ogień. Siniaki na Jaśczynej twarzyczce przybladły, zresztą w chałupie ciemnawo, a siostrze zawsze się spieszyło i czym innym zajęta. Powiedziała, że z matką kiepściej, doktorzy wielkiej nadziei nie czynią. Ciotka już na wszelki wypadek nabyła brązową kremplinę, przecenioną, ale bardzo porządną i własnoręcznie uszyła dla Stanisławy suknię do pochówku. Wiśka rada, że ciotka tak o \yszystkim 33 pamięta, bo jak co do czego przyjdzie, będzie gotowe, nie dopiero latać po sklepach i szukać, i przepłacać sumy. Suknia gotowa i pończochy też, a pantofle jakieś Wiśka skombinuje, bo przecież te szłapaki, jakie na nogach miała Stanisława, wstyd ludziom pokazywać. Człowiek jeszcze żyje — pomyślała Jaśka — a te już obżałowały i tak jakby pochowały, może nawet byłyby rade, gdyby im nie zawadzała. Naraz obrzydła jej Wiśka, która jej dotychczas tak imponowała. Obrzydła i ciotka Regina. Obie serca nie mają — pomyślała mściwie. Ja wierzę, że mama wyżyje, ale z nimi więcej nie chcę mieć do czynienia. Jakby jej kamień z serca spadł. Poczuła się wolna od jakichkolwiek zobowiązań wobec tych bab. Wolna i swobodna jak ptak. Uczyniło się jej zaraz weselej i na duszy lżej. Wiśka wypakowała tobołek z jadłem od siebie i od ciotki, przykazała Jaśce, żeby się opiekowała Kaziem i pognała do autobusu. Zresztą niby i po co miała przesiadywać w Bukownie? Spełniła swój obowiązek, może nawet więcej, niż należało, bo względem paczki żadnych powinności nie' miała. Z dobroci to uczyniła, nie dla czego innego. Kazio opychał się ciastem i cukierkami. Jaśka ani nawet do ust nie wzięła. Mdliło ją. Korciło, żeby Wiśce dokuczyć. Niechby popamiętała. Pyszni się teraz, jak paw chodzi, a nie pamięta, że ją ciotka w jednych majtkach wzięła? Nigdy jej nie wybaczę, postanowiła sobie Jasia. Kiedy Zygmunt przylazł, resztę Wiśczynych zapasów wyżarł. Domagał się pieniędzy. Jaśka oddała mu sto pięćdziesiąt złociszów, jakie zostawiła Wiśka. Na razie się zatkał. Suszyło go. Zanosiło się na rozróbę. Toż Jaśka go znała gorzej niż dobrze. Kiedy rozważyła, co ją czeka za parę dni, kiedy ten obibok wróci, postanowiła dłużej nie zwlekać. Następnego dnia poprała i poszykowała bieliznę i ubranie dla Kazia. Było tego, co kot napłakał, dziesięć razy nicowane i przerabiane, niechże jednak przynajmniej czysto chodzi, chociaż w łachach. Wybrała się na pocztę i podjęła ze swojej książeczki ponad tysiąc złotych. Pierwszy raz minęła obojętnie Mariusza. Nie zakotłowało jej serce, nie zaszumiało w głowie. Nic jej w tej chwili nie obchodziło. Przeszło, poszło, minęło, nie wróci. Nawet żalu ani trochę nie zostało. Nic. Gdyby miała więcej czasu na zastanowienie się, pewnie zachodziłaby w głowę, gdzie się podziała ta wielka miłość, która miała być w jej życiu pierwsza i ostatnia? Ulotniła się bez śladu. A może wcale nie było uczucia, tylko zawrót głowy, ubrdanie sobie, głód czułości. Może na miłość trzeba długo czekać, a może przyjdzie jak złodziej — nie wiadomo kiedy? Ale Jaśce spieszyło się, romansowe myśli wywietrzały, wiedziała, że muszą zmykać przed powrotem Zygmunta. Tej nocy niewiele spała, o świcie obudziła Kazia. Marudził, ale obiecała mu cukierki i tym przekupiła. Ubrała go, nakarmiła, wyszli nie zauważeni. Ścieżką obok młynówki, dalej wzdłuż ornych pól, skrajem pastwisk. Pod lasem Jaśka na chwilę odwróciła głowę i obejrzała się na zabudowania Maszczaków. Ranek byl rześki, słoneczny, puszczały się pierwsze trawy, niebo lśniło jak świeżo umyta szyba. Szara chałupa pod stromym, nastroszonym dachem nie wyglądała groźnie, raczej biednie. Z położonych dalej zagród biły już w niebo słupki dymu, ludzie się pobudzili, gotowali strawę dla siebie i inwentarza. U Maszczaków cisza. Stryjna wstawała późno, bydła nie trzymali, kto by o to dbał. wylegiwali się do południa, a potem klęli, że innym lepiej się powodzi. Nie było czego żałować. Jaśka ujęła mocniej Kazia za rękę. Miał chu-dziutkie palce, aby kosteczki skórą obciągnięte. Chwyciła za nie mocno. Pisnął. Uśmiechnęła się do niego przepraszająco i zagadała. Lubił, jak z nim rozmawiano, chociaż nie wszystko zdawał się rozumieć. I teraz podniósł ku niej ufne oczy i słuchał. , Weszli w las. Droga była piaszczysta, marudna. Skrajem się iść nie dało, bo młodniak sosnowy zarastał brzegi, puszył się, kołtunił, sprężyste gałęzie biły po twarzach i ramionach. Trzeba więc był® miesić ten piach: człap, człap, szur, szur. Kazio rychło się zmęczył, musieli odpocząć. Jaśka wyjęła z koszyka butelkę z piciem. Pił tak łapczywie, że mu odebrała w obawie, żeby się nie zachłysną!. Leźli tak ze cztery kilometry, aż się pokazała podłużna polana, a za nią na stoku nieduża chałupka, połyskująca wypucowanymi szybkami. Ku niej zmierzała Jaśka. W domeczku tym mieszkała starowinka, zwana przez mieszkańców Bukowna babeczką. Przekroczyła już dziewiećdziesiątkę, głucha była jak pień, ale krzepka. Wydawało się, że nic jej nic zmoże. Wychowała dzieci sześcioro, prawie sama, bo mąż ją odumarl w zamierzchłych czasach. Już go prawie nikt nie pamiętał. Najmłodszy ich syn zginął postrzelony przez Niemców, jedna córka wyszła za mąż w Bukownie, niekiedy więc matkę odwiedzała, trójka gdzieś wyjechała w świat. Ale nie można powiedzieć, przysyłali paczki i odwiedzali, chcieli nawet staruszkę do siebie zabrać, ale cóż, kiedy babka uparta jak kozioł, postanowiła zemrzeć na własnych śmieciach i nigdzie się za swój las nie ruszyła. Zamieszkała z nią jedna z córek, osoba już pod siedemdziesiątkę, trochę świśnięta, ale poczciwa. Obie 35 były uderzająco do siebie podobne: niskie, przysadziste, sadła na nich nie uwidział, ale nie wyglądały na zagłodzone. Chłopa na gospodarstwie nie było, więc robiły wszystko same. W chałupie czyściutko, jakby stale była Wielkanoc. Na bielusieńkich, wyszorowanych podłogach barwiły się własnoręcznie tkane szmaciaki, w oknach geranium, firanki wystrzyżone z papieru owczarskimi nożycami, a jak najcieńsza koronka, rondle błyszczące nad kuchnią, podwórko umiecione. Kazio znał babeczkę, nie bał się jej. Wikcia, ta córka, też się umiała z nim dogadać. Chyba wyglądały przez okno, bo ledwie Jaśka zapukała, już Wikcia otworzyła. Buchnęło ze środka zapachem ciepła i ziół, które w pęczkach wisiały na ścianie. Na parapecie siedział pręgowany kot i mył się łapką. Na widok gości nie przerwał swojego zajęcia, tylko wyciągną! zadnią nogę i starannie ją wylizywał, łypiąc spode łba. Babeczka na stoiku pod piecem strugała ziemniaki. Wikcia starła fartuchem krzesło, poprosiła Jaśkę. Lubiły gości, nudziło im się w lesie, a nie tak często je ktoś odwiedzał. Rozmowa z nimi kiepska. Do babeczki mogłeś krzyczeć, a ona i tak prawiła swoje. Wikcia wprawdzie miała słuch lepszy, ale słyszała tylko to, co jej się podobało. Babeczka zaraz jęła się uskarżać, że już pewnie zejdzie z tego świata. Wybierała się w tę ostatnią podróż od dziesięcioleci i wybrać nie mogła. Z samego jej wyglądu sądząc, przeskoczyłaby jeszcze i sto lat. Tyle jej, co ponarzekała. Kiedy skończyła swoją litanię, rozpoczęła kolejkę Wikcia. Zastrzał jej wlazł w palec, kiedy drwa rąbała. Rwało, że nie mogła wytrzymać. Ani spać, ani się śmiać. Co to będzie? Chyba też trzeba umierać? Jasia wysłuchała z uwagą utyskiwań, doradziła na bolący palec okłady, spałaszowała wraz z Kaziem pół talerza ciastek anyżkowych, jakie przed nimi ustawiła Wikcia, i przystąpiła do interesu. Obie staruszeczki, jak się okazało, chociaż żyły na odludziu, sprawami cudzymi interesowały się nader żywo. Już dotarła do nich wiadomość o wypadku Stanisławy. Wikcia, jako że uchowała się w panieństwie do tej pory, wychwalała swój stan, biadając nad tymi nieszczęśnicami, które pijusów za mężów dostały. Roztrajkotała się, nie dozwalając Jasi dość do słowa. Dziewczyna się zaniepokoiła, że na tych rozhoworach zejdzie do wieczora, a tegoż dnia musiała jeszcze zdążyć na pociąg, który o szesnastej odchodził z leśnej stacyjki. Do stacji kawał drogi przez las, nie ma rady, trzeba ubić sprawę. — Musiałam jego ratować — wskazała braciszka, który oparł się o kraciastą pierzynę i przysnął sobie. Z uchylonych ust sączyła mu się strużka śliny. Wyglądał na to, czym był w istocie: nieszczęsne popychadło i zawalidroga, pomyślała Jaśka. — Tato by go zatłukli po pijaku. Wikcia ze zrozumieniem kiwnęła głową. Alboż to jej za dawnych czasów też nie wymyślali od niedojdów. Byli i tacy, co kamieniem za nią cisnęli albo końskim łajnem. Gdy dorosła, usiały te zaczepki, ale ona już nie chciała do ludzi wracać Tutaj w lesie nikomu nie wadziło, że jest inna. Kiedy wiosna nastała, zbierały z matką zioła, liście, korzenie. Znające były, wiedziały, co i jak suszyć należy i o jakiej porze. Siostra ze wsi woziła potem susz do Herbapolu. Płacili sowicie. Towar był w pierwszym gatunku. Pieniędzy im zbywało, na swoje potrzeby w tym uroczysku wydawały niewiele. Rodzina przywoziła, czego im było potrzeba, albo przysyłali w paczkach, nie było co z tym majątkiem robić. A jeszcze kiedy się zaczynały jagody i grzyby, których obfitość nieprzebrana znajdowała się w okolicznych lasach, wystarczyło znać do nich drogi. Wikcia na całe dni wtedy znikała, las nie miał.przed nią tajemnic. Lubiła przespać się w słonku na polanie, pokrzepić wodą ze źródełka. Matka ją czasem zburczała, gdzie się podziewa. Traktowała ją wciąż jak iziecko, jakby nie widziała, że teraz taka sama jak ona starucha. Było tej Wikci dobrze i nie zamieniłaby się z nikim z rodzeństwa. Silna jak chłop. Aby do orki dopożyczaia konia, resztę robiła sama. Jedzenia miały dość: zboża, kasz i ziemniaków. Niby to człowiek tak dużo zapotrzebuje? Jasia naprzeciw Wikci przysiadła, za obie ręce ją wzięła i prosi: — Weźcież naszego Kazia na przechowanie. On spokojny, zrobi, co mu każecie. Je mało, A tu(są pieniądze na jego utrzymanie i mój adres, gdyby co — i tka Wikci pieniądze do ręki oraz karteczkę z papieru w kratkę, takiego, jak w szkolnych zeszytach. Wikcia się żachnęła. —' A na co mi twoje pieniądze? Nie potrzeba mi ich. Dzieciuk może się /ostać, prawda, mamo? Babeczka niewiele zrozumiała, ale kiwała głową miarowo. Można to hylo uznać za zgodę. Jasia, ucieszona, ucałowała obydwie, pieniądze położyła na siole. — Na wszelki wypadek. Wikcia ją jeszcze zatrzymywała, ale wytłumaczyła jej, że się spieszy. i-l.i/io spal. Nie podchodziła do niego, bała się zbudzić. Lepiej się nie ognać. Gotów się rozbeczeć, polecieć za nią. Wikcia na małego patrzyła i:ik na pisklę, co wypadło z gniazda. Chyba go nie ukrzywdzi? Polubicie go? — szepnęła Jasia gorąco. Serce jej się ścisnęło. Oto 37 kończył się w jej życiu okres nie nazbyt radosny, ale upływający wśród znanych kątów i ludzi. Co czeka ją dalej? Za chwilę? Domyślać się nijak. Wikcia ruszyła ramionami. — Co ja jego mam lubić czy nie lubić. Niech se ta żyje — powiedziała. Kazio spał. Jasia zbiegła ścieżką w dói do piaszczystej drogi. W zaroślach na zboczu migotały niebieskawo przyiaszczki, siały się zawilce, wybłyskujące bladymi gwiazdkami. Tani gdzieś na tej górze biło źródełko, o którym powiadano w okolicy, że ma cudowną moc. Obie staruszki wydeptały tam ścieżkę, Wikcia nosiła stamtąd wodę, wolały ją niż ze studni. Już na drodze Jasia obejrzała się. Wikcia stała w progu niskich drzwi, machała dłonią. Jaśka odmachnęła i przyspieszyła kroku. Największy kłopot spadł z serca. Było jej lżej, prawie radośnie. Idąc rozmyślała o kobietach z leśnej chaty. Wyglądały obie na szczęśliwe, chociaż żyły tak daleko od wszystkich dóbr, za którymi ludzie się uganiają. Chciałabym, myślała Jaśka, otrzymać swoją cząstkę szczęścia. Ale jak? Wiśka niby dostała, czego pragnęła, ale nie wyglądała na zadowoloną. Stale jej czegoś brakuje. Więc może szczęścia nie potrzeba zdobywać? Może ono przybywa sarno do tych ludzi, z którymi jemu dobrze? ROZDZIAŁ IV Szyny już wibrowały, pociąg nadjeżdżał, kiedy zdyszana dopadła do kasy, kupiła bilet do Chełma, wybiegła na peron i galopem do wagonu. Byle zdążyć! — Powoli, panienko! — konduktor spoglądał z urazą. Rozbroiła go błagalnym spojrzeniem. Machnął ręką, przepuścił Stacyjka była maleńka, przystanek właściwie. Wokó! lasy., w nich wioski nieliczne jak maśluchy we mchu siedzące po pas. Biegła tędy niezbyt uczęszczana linia kolejowa. Osobowy kursował tylko dwa razy dziennie i służył głównie robotnikom dojeżdżającym do zakładów, uczniom i drwalom. Wyręby tu były wielkie, na placu przy stacji leżały stosy okorowanych już pni, pachniało żywicą, świeżym drewnem. Ale nie był to widok wesoły, trochę jak pobojowisko. Niepotrzebnie się tak spieszyła. Żółw by doszedł. Sporo osób wysiadło. Twarze mieli zmęczone, jakby przydeptane, wiadomo: kiedy na dwa fronty robisz, połówkę życia skreślasz. Poszli do pracy w przemyśle, bo grosz co miesiąc, emerytura jak znalazł, premie, urlopy, pożyczki. Z gospodarki by tak nie wyżył. Ale znowuż kawałek ziemi swojej i dach nad głową, i trochę inwentarza — szkoda byłoby zaniechać. Więc rozdwojeni w sobie. I tak dzień w dzień, a jeszcze te dojazdy. Niby to baby obrabiały pola, ale czy to kobita wydoli. Połowa gruntów uprawiona aby zbyć, część parszywiała pod wygonem. Śniły się te ugory, kiedy głowa opadała na piersi, chrap szedł, aż się rozlegało, a kolega kuksał: — Swoją stację prześpisz. Jasia zajrzała do paru przedziałów, ale się cofnęła. W niektórych kiwali się zmordowani do zdechu faceci. W innych popijano piwo, gdzieś grali w karty, ktoś obejmował sąsiada, ktoś inny opowiadał pieprzne kawały, rechotali. Przeważnie mężczyźni, czasem trafiła się babka, wracająca z pustą kobiałką. W mieście /handlujesz wszystko, nawet sparciałe jabłka i serek kwaśny jak ocet. W sklepach za mało towaru, więc kiedy się trafia co z koszyczka, biorą nie targując się i nie wybrzydzając. Pociąg wolniusieńko ruszył. Przez uchylone okno wiatr dmuchnął, rozwiewając Jąsine włosy. Zebrała je oburącz i zaplatała w warkocz, zastanawiając się jednocześnie, czy dobrze uczyniła, że tak się bez żadnego zabezpieczenia wybrała w nieznane. Jeżeli jej nie przyjmie do siebie ta druga Lesiówna, co wtedy? Ale dlaczego miałaby nie przyjąć? Jasia może sobie tymczasem pozwolić i na to, aby za nocleg zapłacić. .Byle się na początek zaczepić, potem to już z górki. Wiśce jak się dobrze ułożyło. A przecież w Lublinie znacznie trudniej. Takie duże miasto... — Cześć, Kundelek -- posłyszała za sobą. Obróciła się, jakby ją kto w siedzenie szpilką kolnął. Stał za nią Marek, dawny kolega ze szkoły. Wiedziała, że się teraz uczy w Chełmie, ale skąd się tu znalazł. I zaraz dokucza... — Czego się przezywasz? — Ojej, czemu się boczysz? Nie podoba ci się? No to nie będę. Musiałem jakoś zacząć, nie? — do rozgarniętych nie należał. — Co tu robisz? Pokazał wypchaną torbę. — Ciotka przysłała telegram, żeby przyjechać. Świniaka bili, nam się część należała, teraz oddają. Ciotka mi tu wsadziła wałówę, jak się patrzy, pół internatu się pożywi. A ty co robisz? — Jadę — odparła przekornie. Popatrzyli na siebie i ni stąd, ni zowąd wybuchnęli śmiechem. Sztama hyła zawarta. Poczuli się naraz jak starzy przyjaciele, którzy się odnaleźli 39 po latach i teraz muszą natychmiast odpyskować wszystkie zaległości. Jasia zwięźle streściła swoje kłopoty. Słuchał ze zrozumieniem. On z kolei opowiedział, że jakkolwiek nauka w technikum chełmskim idzie mu nieco po grudzie, ale jakoś sobie radzi i raczej rad jest, że się wydostał z Bukowna, bo tam dla młodych żadnych szans, a w mieście prędzej się urządzi. Mieszkał w internacie. Draki się tam wyprawiały. Jasia uszami strzygła. Inny świat. Umówił się z nią na środę po obiedzie. Ucieszyła się. Nie wszystko z Bukowna było takie do luftu, jak jej się jeszcze niedawno wydawało. Fajnie, że się spotkali z Markiem. — Coś wymyślę, żeby wykiwać Żandarma — obiecał. Żandarm to był tępol i bufon, serdecznie przez całą młodzież znielubiony. Minął się z powołaniem. Trafił do tego internatu jako wychowawca przez przypadek. Trzymano go, bo nie było innego kandydata. Pensja żałosna, mężczyźnie taki psi grosz nie zapachnie, chyba że się do niczego nie nadaje. Marek miał go po dziurki w nosie i Jasia przypuszczała, że jeszcze się niejednego o tej postaci dowie. — Pokażę ci miasto. Podróż zleciała im tak prędko, że aż się zdziwili. Ze stacji był jeszcze kawał do miasta. Wsiedli do autobusu. Marek jechał dużo dalej. Pokazał Jasi, gdzie ma wysiąść, wytłumaczył, którędy powinna iść, żeby trafić do tej sklepowej. Sam nie mógł jej towarzyszyć, musiał się w porę zameldować w internacie. — Gdybyś spotkał kogoś z Bukowna — prosiła Jasia — nie mów, że mnie widziałeś. Nie chcę, żeby rozplotkowali. Kiwnął głową, przymrużył cwaniacko oko. — Jasne. We mnie jak kamień w studnię. Możesz być spokojna. Wysiadła na błotnistym skrzyżowaniu. Było już ciemno, świeciły nieliczne latarnie, tęczując oleistą packę na ulicy. Widocznie padało niedawno, chodniki jeszcze nie obeschły, przejeżdżające samochody wzniecały fontanny brudnej cieczy z licznych dziur i wybojów. Powietrze parne było i duszne, w każdym razie takim się Jasi wydało w porównaniu z tą balsamiczną leśną wonią, której do niedawna miała jeszcze pełne płuca. Przewiesiła sobie przez ramię parcianą torbę, w której mieścił się cały jej dobytek, zawróciła i zgodnie z instrukcjami Marka powędrowała w górę stromą uliczką wybrukowaną kocimi łbami. Domy tu były niewysokie, przytulone do siebie, zbite w stadko. Śmigały spod nóg chude, nastroszone koty o dzikim wejrzeniu. Wokół pusto. Dopiero za następnym skrzyżowaniem ujrzała Jasia ulicę z prawdziwego zdarzenia: całą w sklepach i kolorowych tynkach. Kamieniczki też ledwie od ziemi odrosłe, ale barwne 40 jak cukiereczki: żółciutkie, różowiusieńkie i koloru barszczyku. Wystawy zapchane jakimiś zojdami, tłumek przechodniów gęsty, chociaż siermiężny, ale trafiały się i paniusie godnie stąpające, w karakułach i kapeluszach, i na wysokich obcasach. Dziewczyny w porozpinanych kożuchach. Czyżby im było zimno, zdumiała się Jasia. Sama przez całą zimę biegała w wytartym paletku, wiatrem podszytym, teraz paradowała w kurtce donaszanej po starszej siostrze i było jej nawet za ciepło. Więc te dziewczyny chyba na pokaz tak się obnosiły. Kożuch majątek kosztuje, wszyscy widzą, na co ją stać, dumała Jasia. Pękaty kościół z daleka jarzył się światłami. Dochodził śpiew. Aż korciło, żeby przystanąć, posłuchać. Zwłaszcza, że to tak blisko, po przeciwnej stronie ulicy. Jasia uczyniła krok w tym kierunku, ale powstrzymała ją myśl, że a nuż sklepowa gdzieś wyjdzie z wizytą, rozminą się i co będzie. Lepiej tam iść i warować, a zwiedzanie Chełma odłożyć do spotkania z Markiem. Pamiętała jego objaśnienia: za kościołem w prawo do dworca autobusowego, potem w lewo i prosto i to będzie trzecia uliczka, tylko nie przegap. Więc z górki w dół, już słychać dworcowe megafony. Pawilon handlowy, ciuchy prosto z raju, znów korci, zęby przystanąć, oczy napaść, znów trzeba to odłożyć na potem. Strach przejść przez ulicę, jadą i jadą, samochód za samochodem, ktoś ją za rękę chwycił: — Gdzie leziesz? Uważaj! Oczu nie masz? Gapa! Przeprawiła się nareszcie na drugą stronę, zawstydzona, że na takiego ćwoka wyszła, ale trudno. Jeszcze się z tym oswoi. No i nie ma tej uliczki. Zawraca. Szuka. Drepce ktoś. Zdobywa się na odwagę i pyta. Kobieta w szalinówce, krępa, nieduża, ale głos u niej jak u marszałka. Jasia aż przysiadła. — Czyś panienka pijana? Toż na ulicy stoim. Nie wie, dokąd idzie?! A względem czego? A do kogo? — badała. Jasia wyjąkała, że do Lesiówny, sklepowej. — A do tej... — osoba czmychnęła pogardliwie. — Nie wiem, czy ją zastaniesz — przeszła na ty. — Ona w domu nie posiedzi, lala jak z piórkiem w kuprze. A ty kto dia niej, bo nie znam? — Rodzina — bąknęła Jasia. — Toż ona tylko jedną siostrę ma i ta nieżeniata. Widywałam ją. A ty? — wycelowała oskarżycielsko palec. — Cioteczna — Jasia zełgała pierwsze, co jej przyszło na myśl. Palec zakolebał się, znieruchomiał i opadł. Rozległo się chrząknięcie. 41 — Ja tam nie jestem ciekawa. Nie chcesz gadać, to nie. Uważaj tylko, żeby ci krewniactwo bokiem nie wyszło. Sikora jeszcze jesteś, głupiutka, mogą cię omotać, zaraz widać, że z zapadłej wioski toto przyjechało... — medytowała osoba z wielkomiejską wyższością. Jasia wolała uniknąć dalszych badań. — To ja już pójdę — rzekła. Osoba nie dała dokończyć. Znów palec poszedł w górę. — Toż nie widzisz, że w oknach ciemno? — pokazywała narożną jednopiętrową kamieniczkę. Jasia z trudem odcyfrowała na zardzewiałej tabliczce nad bramła późna, normalnie szło się spać, czasem się poryczało w poduchę, ale człowiek był u siebie, każdy kątek znał na pamięć, a tu wszystko obce, dosyć podejrzane. Są wszakże takie decyzje, od których nie ma odwrotu — i Jasia dobrze to rozumiała. Toteż wdrapała się niemal na czworakach na piętro. Było tu znacznie jaśniej, przez okno umieszczone na wprost schodów dobiegał blask odległej lampy ulicznej. Zresztą oczy oswoiły się już z ciemnością. Jasia kolejno stukała do drzwi: jed- 42 \ ne, drugie, trzecie. Ktoś się przecież ruszy, wyjrzy, poinformuje... Nikogo. Zrezygnowana przysiadła na najwyższym schodku, ciasno owinęła kolana spódnicą, położyła sobie na nich torbę, oparła o nią głowę i ramiona i — nie wiedziała nawet, kiedy ją sen zmorzył. — Wszelki duch!... — ktoś się o nią potknął i klął głośno. Zbudziła się, wciąż jeszcze otumaniona snem, w pierwszej chwili nie pamiętała, gdzie jest i skąd się tutaj wzięła. Przed nią stał barczysty ktoś i dunderował. Spoza jego pleców ktoś inny przyświecał latarką. Olbrzymie cienie taczały się po ścianach, dyndały u sufitu, światło latarki kłuło w zaspane oczy. — Uspokój się, do cholery! Długo tak możesz? -— energiczny damski głos zajazgo.tał zza pleców mężczyzny. Dama przemknęła mu pod pachą. Jasia ujrzała wielkooką ślicznotkę, całą w loczkach i w rozchełstanym kożuchu. Chciała wstać, przywitać się, ale całkiem zapomniała języka w gębie. Siedziała więc nadal na tym najwyższym schodku, oburącz tuląc do piersi parcianą torbę z napisem adidas. — Czekasz na kogoś, mała? — Tak — wyjąkała Jasia. — Ja do panny Lesiówny, co w sklepie pracuje. Jej siostra mnie tu przysłała... — Renata? Czy ona na głowę upadła! Czegóż ona ode mnie chce? Jasia zebrała całą odwagę. — Czy ja mogłabym się tutaj przenocować? — A cóż ty myślisz, że ja hotel prowadzę? Z Renaty dziwadło się robi, wydaje jej się, że tu jak na wsi -- dodała z przekąsem. :— A co ci szkodzi? — nieoczekiwanie ujął się za Jasią mężczyzna. — Niech się prześpi. Siostrze nieładnie odmówić. No, dalej, otwieraj, Lidka, na schodach nie będziem się zaznajamiać. Później niejednokrotnie przychodziło Jasi do głowy, że gdyby nie on, Lidka by ją wywaliła za drzwi pierwszego wieczora. Ale akurat naleciała go taka fantazja. Skoro Lidka otworzyła, wtarabani! się sam i zachęcał Jasię: — Właź i drzwi zamykaj, bo na schodach czuć kotami, a ja uprzedzony do nich jestem. Nos mam delikatny. Jasia postawiła w kącie swoją torbę i powoli ściągała kurtkę. Lidka znikła w przyległej kuchni. Jej towarzysz podążył do pokoju i tam zwalił się na jakiś sprzęt, aż zajęczały sprężyny. Wygląd miał boksera, waga na oko ze sto kilogramów, byczy kark. Jasia weszła za nirn, przycupnęła na 43 brzeżku krzesła i rozglądała się ze wzrastającą ciekawością. Pokój ją zafrapował. Jeszcze takich nie widywała. Stół okrągły pod szydełkową serwetą, na środku wazon z bukietem sztucznych róż. Kredens z mnóstwem kryształowych kieliszków i złoconych filiżanek. Napchany tym dobrem, aż blask bił Tapczan na pół pokoju przykryty tkaniną w pasy. Wyścielane aksamitem fotele. Tremo oci ziemi do sufitu. Rzeźbiona szafa z balaskami u góry i figurkami dzieci grających na trąbkach. Dywan. Telewizor. Na telewizorze wypchany bażant. Palma. Filodendron. Parawan malowany w kwiaty, przewieszona przezeń para pończoch i koronkowy stanik. Lampa w kształcie latarni morskiej z pływającymi rybkami. Dwa obrazy przedstawiające osobnika na koniu oraz zakochaną parę na huśtawce. Żyrandol, wielopiętrowy, ze zwieszającymi się zeń plastikowymi soplami w kolorze żółtym i czerwonym. Wersalka, na której siedział rozparty gospodarz obok metrowej lali w bufiastych majtkach r kaftaniku w różnokolorowe kwadraty. Zawadzała mu, więc ją zepchnął. Przewróciła się, zadartymi nogami celując w sufit. Łypnął na Jasię i chrząkał, jakby mu coś ugrzęzło w gardle. Zaczęło ją to śmieszyć. Spostrzegł tę wesołość, nie pytał skąd, spodobało mu się, zawtórował basen. Wyjrzała z kuchni Lidka. — Co wam tak wesoło? — A czego ma być smutno? Wyciągaj ślubną zastawę i dawaj, co tam masz. Pogadamy. Przy kolacji lżej się język obraca. Lidka się skrzywiła, zezując na Jasię. — Nie głodnam — szepnęła dziewczyna, chociaż jej kruczało w brzuchu, nieźle się przez cały dzień wypościła. Wolałaby jednak nie narażać się Lidce, która nie ukrywała niezadowolenia. Gdyby tak zręcznie przejść do sprawy... — Ja mam na imię Franek — zahuczą! mężczyzn., A tv? — Jasia... -^- szepnęła dziewczyna. — Tyż piknie. Franek rad był. Nie dając Lidce dojść do słowu, /a- onil |.| / powrotem do kuchni, a sam rozpytywał Jasię o przyczynę wi/yty. Nie o wszystkim chciała mówić, ale umiał ciągnąć za język. Więcej sie dowicd/ial, niż miała zamiar wychlapać. Lidka z miną obrażonego niajcstsitu kr;|/y!;i między kuchnią a pokojem, znosząc jadło i napitki A tr/nsknłii t;i!er/ami, a piorunowała wzrokiem! Franek się nie przejmował. Palii papier* v /n papierosem popiół 44 strzepywał na dywan, wyżerał z półmiska to, na co miał ochotę, Jasi podsuwał, opychała się za wszystkie czasy, Lidka dzióbała aby-aby. — Czegoś taka nadęta? — zagadnął wprost. — Żeby ci nie ubyło! Toż ona nam jak z nieba spadła. — Phi — bzyknęła sklepowa. — Ty jej lepiej pościel, a nie marudź. Ja ci te fumy wygonię. — A gdzież ona będzie spać? Miejsca nie ma. — Choćby i w kuchni. Stół odsuń, będzie dość miejsca. — Ja pomogę — zaofiarowała się Jasia. Sklepowa spojrzała na nią jak na purchawkę, z obrzydzeniem, ale nie protestowała. W milczeniu przemeblowały kuchnię. Telewizor z sąsiedniego pokoju darł się. Jasia nadmuchiwała materac, kiedy Lidka trzasnąwszy drzwiami, odcięła się od przybłędy. — A nie zapomnij zgasić światła! — wrzasnęła przez drzwi. Jasia ułożyła poduszkę, prześcieradło, wychechłany, wystrzępiony po brzegach kocyk. Umyła się nad zlewem i nie ściągając bielizny, wlazła na posłanie. Miałaby ochotę podsłuchać, co oni tam gadali, zza ściany dobiegał chwilami gruby głos Franka, niekiedy doleciało jakieś słowo w pasji ciśnięte przez Lidkę, ale powoli rozmowa się uspokajała, raz i drugi ozwał się kobiecy śmiech, nareszcie powieki Jasi, utrudzonej przeżyciami tego dnia, skleił sen. Obudziła się raptownie, czując, że ktoś na nią patrzy. Przy zlewie sterczała Lidka w krótkiej, niebieskiej koszuli, przyglądając się dziewczynie z drwiącym uśmiechem. — Długo zamierzasz się wylegiwać? Tu nie Bukowno. Leć po chleb, masło, ser — wyliczała. Cisnęła na stół kilka dych i pożeglowala do sypialni. Ryknął zaspany bas Franka, potem się kokosili. Jasia ubierała się pośpiesznie. Bała się spytać, gdzie ten sklep. Wzięła pieniądze i zbiegła na dół. Z domów wychodziły kobiety z koszykami, siatkami, okutane w chustki. Widać, że po zakupy. Podążyła za nimi. Sklep był na sąsiedniej ulicy. Kłębił się w nim gęsty tłumek, Jasia odstała swoje w kolejce. Wracała biegiem. W pokoju zagruchala Lidka. — Naszykuj śniadanie i podaj nam do łóżka. Nie marudź! Jasi ręce się trzęsły. Musiała o wszystko pytać, bo przecież nie wiedziała, gdzie co jest. Lidka nie szczędziła docinków, ale nie wychodziła z wyrka. Franek pochrapywał. Nareszcie uszykowała im śniadanie i zaniosła na tacy. Lidka zaśmiała się, widząc minę dziewczyny. 45 — Przywykniesz. No, a teraz zmiataj do kuchni. Nie lubię, jak mi! kto w zęby zagląda. Jasia wycofała się tyłem. Najchętniej by sobie w ogóle poszła, ale należało się rozmówić. Wydawało się jej wczoraj, że Franek jej sprzyja. O czymś tam przekonywał Lidkę, chyba się zgodziła. Ale jeżeli mam być u niej za popychadło, to piękne dzięki, buntowała się dziewczyna. Znajdę sobie inną stancję. Te dumania na kuchennym stołku niewiele pożytku Jasi przyniosły. Ukazała się Lidka, kompletnie już ubrana i wymalowana jak afisz reklamowy salonu Polleny. Wyglądała tak słodko, że się Jasia zdziwiła. Nie szedł ten wygląd w parze z charakterem, to pewne. Pełne zdumienia spojrzenie dziewczyny Lidka uznała za wyraz zachwytu. Odezwała się łaskawie: — Idziemy cię zameldować. Tylko szybko, żebym przez ciebie nie spóźniła się do pracy. Papiery swoje masz? W porządku. — Ja bym chciała znaleźć sobie jakieś zajęcie — odezwała się nieśmiało Jasia. Krępowała ją ta żebranina. Lidka wzruszyła ramionami. — Niech cię o to głowa nie boli. Popytam się, dowiem, znajdziemy coś odpowiedniego. Nieoczekiwana życzliwość niedawnej piekielnicy zbiła Jasię z tropu. Wyjąkała jakieś podziękowanie. Nie bardzo jej to wyszło, bo Lidka przyjrzała się jej badawczo. — Za darmo cię nie będę trzymać. Po znajomości zapłacisz mi za stancję sześćset zetełpe. Połowę mniej niż gdziekolwiek, możesz sprawdzić. Robię to tylko dla Renaty. Pamiętaj, żebyś mnie nie opyskowała przed siostrą. Ona ma swoje chimery i nie przepada za moim narzeczonym. No, co się tak gapisz? Chyba jesteś dorosła, nie? Mam nadzieję, że należysz do postępowych dziewczyn, wyglądasz na dość inteligentną... Jasia pogubiła się. Za wiele odmian jak na pierwszy raz. Ten miód, ten syrop w głosie, ta koleżeńska sztama, a wejrzenie podmalowanych oczu czujne i przebiegłe. Niby sympatyczna ta Lidka, ale... Co tu jest grane?... W urzędzie meldunkowym poszło jak po maśle. Nikt się Jasi o nic nie pytał. Lidka sama się rozgadała, że kuzynka przyjechała na naukę zawodu. Urzędnik kiwnął głową, zarejestrował, szafa gra. Rozstały się zaraz za progiem. Lidka dała Jasi klucz, kazała pozmywać, posprzątać, a potem może sobie robić, co się jej podoba. Do domu nikogo obcego nie wpuszczać, o niczym nie informować; gdyby kto miał jakie p\(.inia, niech się zgłosi do gospodyni. \ -V- I żebyś mi o szóstej była z powrotem. Zapal sobie telewizor i czekaj na mnie. A nikomu nie otwieraj — powtórzyła. Jasia obiecała, że wszystko będzie tak, jak Lidka sobie życzy. Nie wspomniała tylko, że na czwartą była umówiona z Markiem. Ale dwie godziny im wystarczą. Zdąży na szóstą. Lidka nie musi wiedzieć. Każdy ma swoje małe tajemnice. Po powrocie do domu Franka już nie zastała. Posprzątała, wywietrzyła mieszkanie, z własnej gorliwości umyła okna. Zeszło jej do obiadu. Szkoda było pieniędzy, obyła się więc kawałkiem chleba, popiła herbatą. Miała ochotę wyciągnąć Lidce coś z lodówki, ale nie śmiała. Obejrzała sobie zawartość szaf i aż jej dech zaparło ze zdumienia: ile tam ciuchów, pantofli, torebek! A swetrów, a bluzek! A bielizny! Tyle że wymiętoszone, w kłąb zwinięte, ciśnięte byle jak. Porządnicka ta Lidka nie była, ale to już jej rzecz. Musiała jednak nieźle zarabiać, skoro stacją było na takie stroje. W osobnej szafce pełno lakierów, szminek, pasteli do oczu, pudrów, wód. Szufladki wokół lustra zapchane zagranicznymi kosmetykami. Jasia z nabożeństwem brała w rękę kolorowe pudełeczka, zaglądała do środka, co chwilę zerkając na boki, jakby w obawie, że ją ktoś przyłapie i będzie się czepiał. Nikt jednakże nie nadchodził, a po trzeciej Jasia zamknęła mieszkanie na trzy spusty, wsunęła klucz pod wycieraczkę, chociaż to nie było umówione, ale bała się zgubić — i pognała na spotkanie z Markiem. ROZDZIAŁ V — Naprawdę nie zamierzasz jej szukać? — Jolka aż kipiała. Wiśka skrzywiła się z lekceważeniem. — Też pytanie! Ma swoje lata. Mnie nikt nie niańczył i nie przepadłam. Będzie jej źle, to przyleci, nie martw się. — Gdybym miała siostrę... — Ale nie masz. Chętnie bym ci ją odstąpiła. Żaden rarytas. Gapiowata i durna. Uciułała kilka kół latem i próbuje wydać. Pewnie za ciuchami lata. — A jeżeli jej się coś stało? — A co się miało stać? Jakim prawem tak się ta smarkula rozrządziła?! Przyda jej się nauczka, jak sobie nos zbije. Przez milicję szukać wstyd. Uradziłyśmy z ciotką, że trzeba ludziom mówić, że ona wyjechała do dalszej rodziny. 1 tyle. Dosyć kłopotu z Kaziem. 47 — Przecież jest u ciotki. Ani palcem w jego sprawie nie ruszyłaś. — Ciotce przyjemność sprawia, że się nim zajmuje, więc niech się bawi. i Wszystkich lekarzy obeszła, jacy są we Włodawie. Trafiła i do neurologa, i do pediatry, i do psychiatry. Z psychologami się naradza, naukowe terminy trzepie, których się od lekarzy nasłuchała, no, powiem ci, czysta komedia, boki zrywać. Gdybym nie wiedziała, że ciotka ma coś ze trzy klasy, myślałabym, że na tych odchyleniach od normy zęby zjadła. Żyć człowiekowi nie daje. Uparła się, że to uleczalne. Też bym się cieszyła, gdyby tak było i żeby on jak zwyczajne dziecko wyglądał. Ale już chyba za późno. Tak ciotce powiedział zielarz, bo jego też molestowała. Naurągała mu, aż ją wygnał. Regina rzeczywiście niemal bzika na punkcie Kaziowej choroby dostała, każdy jednak w końcu ich odsyłał do specjalisty w klinice. Zwalą mi się tutaj na łeb wcześniej czy później, smętnie przypuszczała Wiśka. Stanisława wciąż była nieprzytomna. Jaśkę w ciorty poniosło, same zgryzoty, jakby nie dosyć było i własnych. Zmienili Wiśce szefową. Za małe łapówy dawała czy się komuś ważnemu okoniem postawiła. Czasy były coraz cięższe, z zaopatrzeniem krucho. Aby wyjść na swoje, należało lewizny robić, kto nie umiał, miejsca nie zagrzał. Ona tego stołka nie utrzyma, szeptały koleżanki, za uczciwa. No i wywróżyły. Przeniesienie dostała do jakiejś dziupli na zakazanej ulicy, gdzie obrót robi się tylko z wodopoju, knajpa przesiadkowa, jasny gwint. A przecież szefowa miała markę uznaną, dyplomy, wyróżnienia, praktykę w Budapeszcie, postawiła ten ich lokal, nawet przy prymitywnym zapleczu, na takim poziomie, że z całego miasta smakosze pchali się drzwiami i oknami. No i wysiadka. Stara się przejęła, szara na twarjl chodziła, zeszła potem na dół wydać dyspozycje, słabo się jej zrobiło, usaaziły ją na krześle, a ta fajt i leci na ziemię, całkiem już nieprzytomna. Kobiety gwałtu narobiły, zaraz karetkę wezwano, pogotowie zabrało do szpitala. Szefowa to był swój człowiek, rzetelna do przesady, nikomu na ręce nie patrzyła, ale złodziejstwa nie tolerowała ani kantów na klientach. Dobrała sobie zespół, nieźle się pracowało. Sprawiedliwa, walczyła jak pies o gnata o premie dla swoich ludzi. Szkoda jej było i żal, że się porządni wykańczają, a szumowina górą. — Dadzą nam teraz popalić, zobaczycie — krakała jedna z kucharek. —- Jak się przytrafi podlec, to i życia przy nim nie ma. Ja tam swoje odsłużyłam, mogę w każdej chwili przejść na emeryturę. Zresztą ze mną się liczą, napluć sobie w garnek nie dam. Ale wy, dziewczyny, nie pozwólcie się wrobić, bo nie warto. Potem smród się za tobą całe lata ciągnie. Ludzie zapamiętają, nie ma obaw. Widywałam już takich. Nachapali się, a potem wyrzygać nie szło — pouczała młodszy personel. Dziewczyny chodziły jak strute. Krysiunia codziennie latała do kliniki, sowicie polewając łzami swoją mistrzynię, ledwie ta jako tako doszła do siebie. Dali szefowej zwolnienie lekarskie na pół roku i proponowali rentę inwalidzką. — Chcą się jej pozbyć — Krysia była wściekła. — Ażeby ich jasna cholera zatłukła! Takiego człowieka... Wiśka była spokojniejsza. Krysia mogła sobie pyskować, i tak niedługo odchodzi z pracy, narzeczony ubłagał, żeby rzuciła to kucharzowanie i wyjechała z nim na wieś. Jednakże ten, kto został, musiał się pilnować, żeby sobie na przyszłość stosunków nie psuć. — Rozsądek wymaga — przekonywała Krysię — żeby zaczekać, zobaczyć, co z tego wyniknie. Nos w sos, zęby w otręby, jak to u nas mówią. Zrazisz sobie nowego kierownika i co wtedy? — Mam go w dużym poważaniu — odpaliła Krysia. Wiśka wolała się nie wypowiadać. Szefunio przybył nareszcie, obejrzał sobie personel, a personel jego. Wyrzucił stare graty z klitki za bufetem, gdzie urzędowała kierowniczka, kazał przebić ściankę do pomieszczenia socjalnego i szykował sobie gabinet. Do kuchni się nie wtrącał, podkreślał, że ma zaufanie. — Magister ekonomii — przedstawił się. Zabrzmiało to górnie. Magistra dotąd nie mieli. Szefowa była po studiach półwyższych, po wielu kursach i praktykach, a ten tu z dyplomem. Nie byle co. Może istotnie polepszy się, a magister wpłynie na to, że dostawy będą bardziej rytmiczne, a ścierwo w lepszym gatunku. — Młodzieżowiec na emeryturze — prychnęła z pogardą Krystyna. Szef nosił się obcisło w pewexowskich welwetach, rzadkie włosy zapuszczał do ramion, krawaty jego miały wygląd zasadniczy, a złoty sygnet na palcu, elektroniczny zegarek i polonez, którym zajeżdżał do zakładu, budziły niejaki respekt. Tymczasem, nie zadzierając z nikim, szef weryfikował kadry. W urządzonym nowocześnie gabinecie, przy koniaczku. Od Krysiuni za próbę weryfikacji dostał w papę, aże klasnęło. Wyskoczyła na korytarz jak oparzona. Zleciały się kelnerki, bufetowa, panie z szatni. — Stary cap — krzyczała Krysiunia. — Dobierał się jak do kapusty. Szef pojawił się w drzwiach. Poprawiał okulary, zakrywając policzek wyraźnie czerwieńszy od drugiego i polecił urzędowo: 49 — Proszę wracać na stanowiska pracy. Kelnerki pomknęły rozchichotane, barmanka oddaliła się z godnością, szatniarka nie wytrzymała: — To nie folwark. Teraz inne czasy. Zgasił ją. — Nie pytałem o zdanie. Na drugi dzień Krysiunia złożyła wymówienie. — Nie będę z takim chamem pracować. W zakładzie wrzało. Szef tymczasem zaprzestał weryfikacji, natomiast przeanalizował menu, przydając dawnym potrawom wymyślne tytuły. Ceny przy okazji podwoił. W gabinecie zaczęły się pojawiać przeróżne osobistości, hojnie goszczone na koszt zakładu. Na zebraniu szef oświadczył, że rozkręca reklamę, którą poprzednie kierownictwo ze szkodą dla placówki zaniedbało. Reprezentacja musi kosztować, podkreślał znacząco. Nikt się nie sprzeciwiał. Podjął wówczas wątek i wśród wielu komplementów oświadczył, że dążąc do zwiększenia efektywności pracy, redukuje zbędne stanowiska. Dziwnym trafem zredukowano również ową szatniarkę, która pozwoliła sobie na krytykę. Ze względu na wiek, dorzucił. Nie było protestów. Może powinnam się odezwać, kombinowała Wiśka. Ta kobieta pomaga rodzinie, ma dwóch wnuków, wiem, że ich ubiera, bo córka nie nastarczy. Rentę sobie wysłużyła, ale renta chuda. Z szatni, a zwłaszcza z napiwków, miała drugie tyle. Teraz straci. Gdyby się kręciła, to ją poprę. Ale jak ona się nie odzywa ani nikt, to dlaczego ja się mam wychylać? — Nie broniłaś jej? — krzyczała w domu Krysiunia. — Jesteś wstrętny tchórz. — Bądź sprawiedliwa — mitygowała ją Jola. — Wiśka i tak by nic nie wskórała. Szatniarka sama może się odwoływać. -----Ona się nie odwoła, ja ją znam — w Krysi aż się gotowało. — Podły skunks! — To o mnie? — obraziła się Wiśka. Kryśka miała napady furii, nie przebierała w słowach. — Nie o tobie, tylko o tym śmierdzielu. — Nie lubisz go i dlatego... — Nie lubię? — zaperzyła się Krysiunia. — Nienawidzę, — Czy to jeden chłopak próbował cię pocałować — zlekceważyła sprawę Wiśka. Nie rozumiała, o co tyle szumu. — Co innego chłopak, a co innego taki zgniiek. Nie chwytasz róż- Nie ma sprawy. nicy? — Przestańcie się kłócić — łagodziła Jola. Poradźcie lepiej Ewce. Siedzi i buczy. — Ja bym jej poradziła, gdyby miała pieniądze — burknęła Wiśka. — Z golcem kto się liczy? — Nie bądź taka mądrala. Myślałby kto... — obruszyła się Krysia. Gniew wprawdzie szybko jej mijał, ale miała tendencję do naprawiania świata. Z Wiśką niby się lubiły, ale czubiły bez ustanku. Odkąd Krzysztof chodził z Wiśką „na poważnie", Krysia się zawzięła, że wychowa sobie bratową. Nie z Maszczakówną taka zabawa. Wiśka uważała, że jej koleina pierwsza. — Nie będzie zgody w rodzinie — żartowała Jola. — No, która idzie ze mną pocieszyć Ewkę? Żadna się nie kwapiła. Jola więc poszła sama. Powitał ją radosny pisk Agnisi. Ewka już nie ryczała, tylko krzątała się z zaczerwienioną i zapuchniętą twarzą, szykując dla córeczki kolację. Babka gdzieś powędrowała. Joli to było na rękę. Chciała swobodnie pogadać. Wieczny problem: kąt własny. A jeszcze kiedy małe przyjdzie na świat, sprawa bodaj czy nie najważniejsza. Ewkę do siebie przyjęła matka Łucka. Jakże, dzieciak, który miał się narodzić, był przecież zmajstrowany przez ukochanego symisia. Wygadywała na Ewkę niestworzone bzdury, duby smalone, nie szczędziła jej wyzwisk, ale na bachora czekała niecierpliwie, mając zapewne nadzieję, że dzięki temu jej Łucka przedterminowo wypuszczą z pudła. Przeliczyła się. Młodzi ślubu nie mieli, Ewka dzieciaka zapisała na siebie. Nagabywana o nazwisko ojca, trwała w uporze. — Nie potrzeba mi ani jego alimentów, ani żeby mi się do małej - wtrącał. Obydwie były zawzięte: młoda i stara. Luckowa matula byłaby Ewcię przegnała, gdzie raki zimują, gdyby nie dzieciak, ten atut w walce o wyswobodzenie synalka — i gdyby nie Sitarska, która wszystkie grzechy starej wyczytała na schodach przed licznie zgromadzoną rzeszą słuchaczy. Wydawało się — czas minie, obie kobiety się uspokoją, przywykną do siebie. Wojna o Agnieszkę wciąż trwała, cicha, podstępna. W tych dniach jednak stara dostała wiadomość. Chodziła wniebowzięta. Łucka za dobre sprawowanie zwolniono przed terminem. Od pierwszego. Nareszcie będzie go miała. 51 Za to Ewka wpadła w rozpacz. — Jeżeli on mnie tknie, to albo siebie, albo jego zabiję. — Nie histeryzuj. O małej pomyśl. Potrzebny jej ojciec. — Ale nie taki. — Nie wiadomo, jaki będzie. Może zmądrzał. Może go to dziecko przemieni — łagodziła Jola. — A niech się zmienia, byle dalej ode mnie. Brzydzę się go. Wiesz, jaka to odraza? Nie było z nią dyskusji. Chciała natychmiast uciekać. Ledwie Sitarska ubłagała, żeby najpierw znalazła sobie miejsce. Gdzieś w niewiadome iść z taką drobiną, skazywać ją na poniewierkę, niewygody, miejże ty rozum, tłumaczyła. Byłaby ją przyjęła do siebie, ale Ewka się bała, że to za blisko Łucka. Jakże, tylko przez podwórze, miałaby stale wizyty. Ubrdała sobie zresztą, że on jej Agnieszkę odbierze. Małej z oczu nie spuszczała. Zaniedbała pracę, spadły zarobki. — Znalazłaś jakiś kąt? — spytała Jolka. — Gdzie? — ponuro spojrzała Ewa. — Chyba głową w dół do Bystrzycy. Jola przeraziła się. Po tej wariatce wszystkiego można się spodziewać. — Dziecka ci nie żal? Ewce naraz łzy puściły się z oczu, chwyciła Agnisię na ręce, zaczęła ją obcałowywać. Dzieciak wydzierał się przestraszony gwałtownością matki. — Daj spokój — Jola odebrała Agnieszkę. — Z jednej ostateczności w drugą. — Ja wiem, że jestem niedobra — Ewka opuściła ręce z wyrazem beznadziejności. Rękawy miała zakasane po łokieć, dłonie spierzchnięte i zniszczone od ciągłej pracy. Kiedyś leniuch i bałaganiara, odkąd została matką, nie oszczędzała się. Toteż Jola zaprzeczyła żywo: — Dobra, tylko niemądra. Siadaj, powiem ci, co wymyśliłam. Trzeba poczytać ogłoszenia, poświęcić parę dni i posprawdzać stancje. Co ci szkodzi? Zawsze coś w końcu znajdziemy. — Ale czy mnie wezmą z dzieckiem i bez męża. Te paniusie bardzo są na opinię czułe. — Bywają różne. Jak to ludzie. Zobaczysz, ja mam nosa. Trafimy fajną metę. — Boję się... — Nie ma czego. Odżałuj parę dni. Któraś z nas zawsze ci może towarzyszyć. Jutro mam zajęcia, ale pójdzie Kryśka. Namówię Sylwie. Ona taka wyszczekana. Zatrajluje gospodynię. — Boję sie, że on mnie wszędzie odnajdzie — szepnęła Ewa. — List napisał. Ze mnie kocha, dziecko przyjmie za swoje. Ale gdybym uciekła, to choćby i pod ziemią znajdzie, dostanie i na sznurku przyprowadzi. — On nie Tatar, a ty nie jego niewolnica — wyśmiała ją Jola, ale w glcui sii; sj> po" i 1 ko-.ki as rw'ds'.'r, >'a. niepokój. Lucek i dawniej miał sławę mołojecką, a jeżeli > ¦ iu dotrenował? Otrząsnęła się na samą myśl i chyżo' /v( :. Znalazły lam z Ewą sporo ofert, wynajmu lokali. Zajęta *\»:a jakby otrząsnęła się z otępienia. Umówiły się, że , iov>i 'n"l poszukiwania. , / .ict) wyłączono, bo chodziła jak mruk, coś Unii w głębi serca •)> x\_ ągnięto chłopaków do pomocy, Kryśka miała chodzić z T:< t/ih ć los? Na tym niby polega sukces życiowy? lOl — Nie becz — odezwała się nareszcie. Lidka wpatrzyła się w nią podpuchniętymi i zaczerwienionymi oczyma. Pomożesz mi? Pogadasz z nim? — Czemu nie. Mogę. Ale czy posłucha? — On mi wczoraj powiatowi ¦-- pociągała nosem Lidka - żebym sobie poszukała innego palanta. Może zly byt? A może zapoznał jaką babę i chce się mnie pozbyć"? Ja b\m :\i... Ja jego... Ja już zdrowia nie mam, siły nie mam — rozpłakała się. Jasia głaskają ją po ręce, zęby uspokoić. Dziwiła się sama sobie. Zrobiło jej się żal Lidki. Czuła się od niej szczęśliwsza, roztropniejsza. Świat się przewraca! Ją, tę głupiutką Jasię, proszą ludzie o pomoc? Wczoraj pod wozem, dziś na wozie. — Może gdyby dziecko było — chlipała Lidka ¦— on bj się poczuwał. Ak dotychczas on nie chciał, a i mnie się leż nie śpieszyło. Z dzieckiem straszna niewygoda. Człowiek uwiązany jak na sznurku, ani kroku nie zrobisz, bo trzeba pilnować. Ale teraz tobym się może zdecydowała, gdybym wiedziała, co on myśli... —• Mam go spytać, czy życzy sobie dziecka? — Nie. czekaj, nie tak. Trzeba jakoś ostrożnie, żeby się w razie czego wycofać... Powiedz mu, że się spodziewam. Że boję się mu o tym powiedzieć i dlatego jestem taka nerwowa. Zobaczymy, czy się ucieszy, czy rozwścieknie. — A jak spyta, czego się wtrącam i że to nie mój interes/ — 1 tak ci nic nie ubędzie. Jasia, zrób to dla mive Niby dlaczego, zastanawia się Jaśka. Nie muszę jej popierać ani się za nią ujmować. Sama da sobie radę. Ale mnie jej naprawdę szkoda. Zaplątała się i nie wie, jak z tego wybrnąć. Co mi tani. pomogv. Przypomniała sobie swoją dziecinną jeszcze miłość do listonosza, wydało jej się to śmieszne. A tu Lidka, utka stara, ma już ze dwadzieścia parę lal i tak samo ugrzęzła. Czyli, że nie ma mądrych, kiedy się ktoś zabuja na amen. Mnie lo już chyba nie grozi, pomyślała Jasia, Zostanę starą panną. Nie zależy mi na chłopakach. Obiecała Lidce, ze przy pierwszej sposobności wybada Franka, ogarnęła się, przyniosła pieczywo, przełknęła naprędce śniadanie i poleciała do pracy. Dzień zlociai nie wiadomo kiedy i jak Siarszc koleżanki z tej ogrodniczej brygady, w której pracowała, okazywały wiele życzliwości 102 najmłodszej w ich zespole. Trochę się nawet użalały, że złapała się za takie zajęcie, które właściwie zawodu nie daje ani żadnej gwarancji na przyszłość. Uczyć się powinnaś, nawtykały jej rad i pouczeń, póki czas, pókiś młoda, nie masz rodziny na karku. Jasi jednak nie śpieszyło się do nauki, tylko do Marka. Czekał tak, jak się umówili, z biletami i torebką pełną pączków. Filmem Jasia była zachwycona, chociaż treści nie umiałaby dokładnie opowiedzieć, napisy migały zbyt szybko i nie zdążyła rozczytać. Działo się to w dawnych czasach w Ameryce, był tam jeden porządny człowiek, znaczy szeryf, a reszta sami bandyci i piękna dziewczyna, którą on pokochał, chociaż była ladacznicą, znaczy puszczała się za pieniądze, ale to dlatego, że miała jedno dziecko, dziewczynkę ze sześć lat i musiała ją utrzymywać. Ale w końcu szeryf jej się oświadczył. 1 było po drodze mnóstwo pukaniny, a Marek cały czas trzyma! Jasię za rękę, co też stanowiło duże przeżycie. Zjedli wszystkie pączki i Marek odprowadził ją aż pod sam dom i umówili się, że jutro spotkają się w kawiarni w domu kultury. Na Jasi ten film zrobił wrażenie. Najprzyjemniejsze było to. że siedziała po ciemku tak blisko Marka i czuła, że mu się podoba, i on się jej podobał też. Coraz bardziej. W domu Lidka sama ją zahaczyła o ten film. Przyjaźnie, jakby zadowolona była, że dziewczyna korzysta z rozrywek. Jasi opowiadanie szło niezbyt dokładnie, chociaż bardzo się starała. Franek był na wyjezdnym. Nazajutrz rano wyruszyć miał swoim TIR--em na drugi koniec Polski. Lidka prasowała mu koszulę. Przypomniało jej się, że musi jeszcze po-coś skoczyć do koleżanki. Zostawiła więc Jaśce prasowanie, a sama wyszła, mrugnąwszy przedtem zachęcająco do dziewczyny. Jasia nie wiedziała, jak się zabrać do misji, jaką jej powierzono. Trochę ją peszy! ten drągal rozwalony na wersalce obok wystrojonej lalki, ćmiący papierosa za papierosem i rozrzucający naokoło niedopałki. Prasowała koszulę uważnie, żeby nie przypalić. Miała niejakie trudności z kołnierzykiem. Brak wprawy. Zygmuntowi było wszystko jedno, czy ma na szyi krawat czy chomąto, o koszule też nie dbai, i miesiąc by w jednej chodził, gdyby Stanisława mu z grzbietu nie ściągnęła. Prać uprała, ale w prasowanie się nie bawiła. Zawsze rogi pozawijane, przód wymięty. Franek natomiast chodził jak pan, komisem zajeżdżało na milę. Miał kupę bluz i sweterków, które nie wymagały takiej staranności, ale na jutro zażyczył sobie tę właśnie, haftowaną z przodu. Jasia męczyła się nad nią, posykiwala, bo z nadgorliwości palec sobie sparzyła i całkiem jej z głowy 103 wywietrzała owa osnuta przez Lidkę intryga. Byłaby przegapiła okazję, gdyby sam Franek nie zaczął. — Nie wiesz, co Lidkę ugryzło? — zagadał — Od jakiegoś czasu ani przystąp. — W tym stanie kobieta zawsze w nerwach — bąknęła nie podnosząc oczu. Wstyd jej było, że go nabiera. — W jakim stanie? — zainteresował się, wstał i podszedł do stołu, na którym była rozłożona koszula. — No, kiedy jest przy nadziei... — A skąd ty się na tym znasz? — zażartował. Jasia spuściła głowę chcąc ukryć rumieńce. Nie zdarzyło się jej z obcym chłopem rozmawiać o tych sprawach. W Bukownie zresztą w ogóle nie było potrzeby na te tematy dyskutować. Kiedy stryjna czy któraś z sąsiadek chodziła coraz grubsza, wiedziało się, że pęknie i tyle. Ten Franek głupiego udaje czy jak? Przecież nie będę mu tłumaczyć — prasowała zawzięcie. Franek obszedł stół, znalazł się za nią, czuła na karku jego oddech. Było jej jakoś niezręcznie. Spróbowała jeszcze raz wrócić do sprawy Lidki, obiecując sobie, że już nigdy w życiu nie da się wciągnąć w taki spisek. — Lidka spodziewa się dziecka — wyrąbała. Trzasnęła żelazkiem o podstawkę i odwróciła się do Franka. Niech ten skurczybyk trochę się zafrasuje. Franek jednak najwyraźniej niewiele się przejął nowiną. Spoglądał na Jasię spod przymrużonych powiek z wyrazem, jakiego dotychczas u mego nie widywała. Przypominał teraz dużego spasionego kota medytującego zawzięcie o ptaszku na gałęzi. U Maszczaków było takie kocisko. Ani jeden słowik w bzach się przy nim nie uchował. Ile razy Jasia go przepłoszyła, skradał się, z boku zachodził, nocką ciemną, aż i dopiął swego. Jasia go nienawidziła, ale matka broniła, że łowny i bez niego z myszami nie dałyby rady. — A z kim to dziecko? — zamiast się przestraszyć i poczuć na barkach brzemię odpowiedzialności, Franek najwidoczniej wybornie się bawił. Jasia hardo zadarła głowę, wystawiła nieco spiczastą brodę. Drań, jaki to zadowolony. A może on się tego spodziewał i teraz ożeni się z Lidką i nareszcie będzie spokój? — Z tobą — pokazała palcem. Nie cofnął się. Obserwował. Uśmieszek mu z warg nie schodził. — Skąd wiesz? Ona ci to powiedziała? 104 Jasia zawahała się. Wychwycił jej zmieszanie. — Kazała ci to powiedzieć — zęby mu błysnęły. — Nie fatyguj się, mała. Mnie już niejeden raz na to próbowały złapać. Wzniosła misja runęła w gruzy. Jasia wydęła usta i sięgnęła po żelazko, dając tym do zrozumienia, że nie ma czasu ani chęci zabawiać Franka rozmową. Odebrał jej to żelazko. Dłonie miał duże, mocne, stanowcze. Przyjemnie było niby to się gniewać, przekomarzać. Sama nie wiedziała, że jej ciało tak zareaguje. O świecie! Najpierw Marek, teraz ten... Do niedawna uważała, że z chłopcami tylko kłopot, a żadnego pożytku. Teraz powoli zmieniała zdanie. Franek ujął ją za ramiona, przyciągną! do siebie. Palce miał delikatne, pieszczotliwe. Z ramienia bliżej szyi, karku, włosami się bawi... — Ładna jesteś, wiesz? — szepnął. — Może byśmy coś pokręcili? Patrzyła zdetonowana. Czego on chce? Przecież ma się ożenić z Lidką. Franek natomiast widział błyszczące, trochę przestraszone oczy, usta ślicznie wykrojone, o pełnych, wypukłych wargach. Jak dojrzałe wiśnie... Zapragnął popróbować... Zbyt szybko to poszło, zbyt brutalnie. Jasia wrzasnęła i lu go w gębę! Wyrwała się, skoczyła ku drzwiom. Nie gonił jej. Stał zbaraniały i trzymał się za policzek. Taka dzierlatka, zdawało się, że do trzech zliczyć nie potrafi, a tymczasem... Harda sztuka. — Żebyś się więcej nie waży! mnie tknąć! — wykrzyknęła Jasia na wpół z płaczem. Chciał ją uspokoić, postąpił krok naprzód. Zlękła się i hyc za drzwi. A na klatce, tuż za drzwiami stalą Lidka. Sina na twarzy, z zaciśniętymi pięściami. Słyszała wszystko! Jasia zerknęła na nią, na Franka i chwyciwszy żakiet z wieszaka, wzięła nogi za pas. ROZDZIAŁ Xl ¦ ¦— Będziesz mi drużbował razem z Wiśką — Krysiunia okręciła się na pięcie, aż kloszowa spódnica zafurczała i rozchyliła się jak tulipan. W drugiej parze Jola ze Zbyszkiem. Ona bzdyczy, że ma egzaminy, ale na te dwa dni chyba się wyrwie? Zaproszę też Sylwię. Ewcie z małą, Tadzika i jego bandę. Sitarska mi obiecała, że przyjedzie. I dawna szefowa. Z pracy s/eść koleżanek, z klubu dwanaście osób... 105 Wf]' — Pół Lublina masz zamiar zaprosić? — Tylko niektórych — pocałowała go w czubek nosa. — Ile to będzie kosztowało?! — westchnęła Wiśka. Rodzeństwo mrugnęło do siebie. W lej odżywce była cała Maszczaków- na. — Raz się żyje — uśmiechnęła się Krysia. — Przynajmniej ludzie zapamiętają. Ach, co to był za ślub... — zanuciła. — Za to my nie będziemy robili żadnego przyjęcia — podstępnie zauważył Krzysztof. — Zaoszczędzi się. — Tak? — nastroszyła się Wiśka. ........ Wiadomo, Krysiunia, ukochana siostra, więc parady, orkiestry, szampany, polonezy. A my na piechotę i drink w barze pod zadyszkę? Krzysztof objął ją w pasie. Wyrywała się, ale raczej na niby. — Będzie tak, jak zechcesz — stwierdził. — Panna młoda rządzi. A teraz już nie zatruwaj radości Krystynie. — My się znamy — Krysiunia przysiadła na krawędzi stołu. — Wiska nie byłaby sobą, gdyby nie mogła pogadać. A ja nie byłabym sobą, gdybym usłuchała. I na co mi oszczędności? Lepiej się weselić, póki jest możliwość, póki czas. To zresztą nie będzie takie kosztowne. Własnymi siłami i własnym sposobem najwięcej się zrobi. Helka i dziewczyny z pracy specjalnie przyjadą wcześniej, żeby naszykować wędliny. Janek obiecał, że wieprzka ubije, torty zrobimy same, nakrycia się pożyczy z ośrodka nowoczesnej gospodyni, namiot załatwia Krzysiek, a Maciusia orkiestra od pół roku się cieszy. Też grosza nie wezmą, tyle co na skrzypki weselnicy zrzucą. Oj, Wisiulka, przestań zędolić. bo pomyślę, że mi Maciusia zazdrościsz, — Też pomysł — prychnęła Wiśka i z dumą spojrzała na Krzysztofa. Chłop nie ułomek, Maciusia mógłby pod pachą jak koła nosić. Tamten, niewysoki był, w sam raz dla Krystyny. Dobrali się jak w korcu maku. Oboje do żartów skorzy, pracowici, szybcy. Gdzie byl Maciuś, tam robiło się zaraz weselej. Wiśke on lym nawet drażnił. Nie lubiła śmiać się z byle czego. Ale Krysi on się nadał. — Skończy się twoje bieganie — musiała irochę dokuczyć szczęśliwej narzeczonej. Wprost nieprzyzwoicie pokazywać, że człowiekowi na świecie jest tak dobrze, jak to czyniła Krystyna. Niech ona losu nie kusi. Krystynka nie wzięła sobie do serca przymówki. Wiedziała, że trzeba coś wybrać, na coś się zdecydować. Klubowe sukcesy nie przewróciły jej w głowie. Ile lat może jeszcze biegać traktując to wyczynowo! Trzy, pięć? \U() Potem ją zastąpią młodsze. Takie prawo w sporcie. Miała piękne osiągnięcia, pobiła kilka rekordów, to jej wystarczało. Nie zamierzała odkładać osobistego szczęścia na niepewne, na święty nigdy. — Znajdą się lepsze ode mnie, żeby mnie na olimpiadzie zastąpić — uświadczyła beztrosko — a przy Maciusiu żadna by się nie nadała. Sam mi m powiedział. A ja wolę jego niż złote medale. Co mi tam. Będę w szkołę prowadziła zajęcia aportowe. Już się kiikarwścioro dzieciaków zgłosiło do koła. Zorganizujemy biegi przełajowe, a zimą... Nie masz pojęcia, jakie tam >,v Potoczku wspaniałe tereny narciarskie ...... rozmarzyła się. — Maciuś nigdy nie był zawodnikiem, ale w biegu na deskach niewielu mu dorówna. Chłopak jak rzemień — oświadczyła z uznaniem. — Więc ile w końcu osób spraszasz? — Wiśka wolała zmienić temat. Mimo zachęt Krystyny do tej pory nie zdecydowała się na uprawianie żadnej dyscypliny. Uważała w cichości ducha, że to głupota i marnowanie czasu. Wolne godziny wolała spędzać na parkiecie. Krysia z kolei nigdy by lego nie zrozumiała. Dyskoteki ją nudziły i ten tani szpan, jaki tam panował. Nie lubię tandety, wydymała drobne wargi. Wyglądała wówczas jak piegowaty urwis. Naprawdę nie pasowała do tego towarzystwa. Za to na wycieczkach, z plecakiem, przy ognisku była w swoim żywiole. Wiśka znała dziewczyny, które zazdrościły Krystynce jej stylu, a jednocześnie nie potrafiłyby jej naśladować. Z tym się trzeba urodzić. -..... Ze Kzysta ¦— Krystynka machała w powietrzu stopą obutą w sandałek. -¦• Ale jak więcej pr/yjdzie. też się pomieszczą. Dolejemy wiadro wody do zupy — zerknęła na brata. — i wszyscy się upchną w namiocie? — Tylko w razie deszczu. Lato przecież. Ułożymy deski w sadku, na gałęziach pozawieszamy kolorowe żarówki... —- poderwała się, chwyciła Wiśkę, zakręciła nią — wytańczysz się za wszystkie czasy. Wiśka się rozchmurzyła. Rzeczywiście, czego się dąsać. Pieniądze nie jej. Jak Krystyna ma życzenie, niech je sobie fluży. Janek dal siostrze cały dochód za buraki. Ze dwieście tysięcy. Jest 'Ł czym zaczynać. Trzeba będzie Krzysztofa pocisnąć, żeby się też upomniał o swoje. Należy mu się, lak samo jak Krystynie. Janek tyra jak dziki osioł od rana do wieczora, forsa mu się pcha drzwiami i oknami, sarn pewno nie wie, co z lym robić, przecież dotychczas się nie ożenił. Moplby bratu dać na taksówkę. Choćby małego fiata. Odpaliłby też na meble, tylko trzeba koło niego pochodzić. i Krzysztof się do tego nie nadaje. Zaraz miałby skrupuły, że nie sam ¦Zapracował, Zasady ma przedpotopowe. I co on myśli, z gołej pensji żyć? F 107 Skoro Janek wziął gospodarkę, powinien spłacić rodzeństwo. Proste jak drut. Trzeba jednak tak to urządzić, żeby sam wystąpił z propozycją. I żeby Krzysztof nic mógł odmówić... Głowiła się nad tym zagadnieniem i nie uważała na słowa Krystyny, aż jej przyszła szwagierka zniecierpliwiła się: — Śnisz na jawie czy dumasz? Pytam, co będzie z Jasią? — A co ma być? — Ja ciebie nie rozumiem. Żeby tyle czasu nie zainteresować się, jak siostra żyje! — Gdyby jej co było trzeba, wie, gdzie mnie szukać. Nie odzywa się, znaczy, wszystko w porządku. — Nie byłabym taka pewna. Powinnaś do niej pojechać, sprawdzić. — Pojedziemy oboje — ozwał się Krzysztof. — Obiecałem to matce Wiśki i dotrzymam. — Nie znamy adresu — przypomniała sobie Wiśka — Oczywiście znamy. Zatelefonowałem do biblioteki, gdzie pracuje panna Lesiówna i uzyskałem adres jej siostry. Bardzo sympatyczna pani. Powiedziała mi, że Jasia jest rozsądną dziewczyną, że radzi sobie, że znalazła zajęcie, jednakże jest wciąż w tym wieku, że wymaga opieki, przynajmniej od czasu do czasu jakiejś kontroli... -- mówił to i. tajonym wyrzutem, nie patrząc Wiśce w oczy. Wiedział, że się obrazi, że bez niej przeprowadził tę rozmowę, uważał to jednak za swój obowiązek. Widocznie Wiśka nie dorosła jeszcze do tego, aby rozumieć, że każdy z nas jest za kogoś odpowiedzialny, ona troszczy się głównie o siebie, dumał. Zraziła się do rodziny i może dlatego. Z czasem zmądrzeje. Ale najwyższa pora, aby się zająć tą małą. Ciekaw był zresztą, jaka jest młodsza Maszczakówna. Od Wiśki niewiele można się było dowiedzieć. Krzysztofa to mocno dziwiło. Rodzeństwo Kalinowskich trzymało się razem. Krzysztof stale telefonowi do matki, umówieni by ii na określoną godzinę, na poczcie już wiedziano, kiedy przychodziła. — Syn dzwoni1' Zaraz łączę. Niekiedy matce towarzyszył Janek. Każde ważniejsze wydarzenie było omówione, każda decyzja wspólna. Do Krysi też obaj pisywali często i obficie, odwiedzali. Kiedyś obaj. ostatnio tylko Krzysiek. Janek wolał uniknąć spotkania z Ewą. Teraz iiiż go to nie ominie, uśmiechną! się w duchu Krzysztof. Krysiynka uparła się, żeby koleżankę zaprosić na wesele, może knuła coś więcej? Pstro w głowie, ale intencje najlepsze. Oby się tylko nie zagalopowała, bo więcej szkody narobi niż pożytku. Niekiedy lepiej starych ran nie rozrywać. Jak tam było z Ewą, Krzysiek nie wiedział. IOS Wszystkie one dobre! Człowiek prędzej do cna zdumieje, zanim się rozezna, co w trawie piszczy. Ewce jednak przez te trzy lata nie miał nic do zarzucenia. Zajmowała się dzieckiem. Wydawało się, że nikt inny jej nie obchodził, Podpytywał Kryśkę, od niej jednak niczego się nie dowiedział. Miał w tym przepytywaniu pewien interes. Nikt poza nim — nie wyłączając Krystynki — nie orientował się, jak głęboko Ewka zapadła w serce Jankowi. Chłopak wprawdzie niechętnie się zwierzał, ale Krzysztof znał brata na wylot. Początkowo — gdy Krysiunia wypaplała, że Ewka w ciąży z innym, i to z takim lumpem — Janek sprawę zbył milczeniem, ale gryzł się. Parokrotnie brat zauważył, jak zgorzkniał ten chłopak, tak dotychczas pogodny. Nie pasowało to do Janka. Krzysiek zbadał rzecz dokładniej i wówczas wyszło szydło z worka. Ewa dała mu chyba powody do nadziei, bo okazało się, że i obiecywał sobie, i planował wspólne życie. Przekonał się nagle, że go wystawiono do wiatru. Musiało przecież już wcześniej coś być pomiędzy nią a Łuckiem. Więc jakże miał sobie tłumaczyć jej postępowanie? Ot chciała się zabawić jego kosztem, a on, durny, uwierzył. Wystrychnęła go na dudka. Poczuł się przegrany — a zapomnieć nie mógł. Krzysiek rozumiał to wszystko, bolał razem z bratem, ale uznał, że lepiej się nie dopytywać. Może z czasem chłopak zapomni, spotka dziewczynę wartą jego uczucia? Pocieszał się w ten sposób, bo żal mu było Janka, zresztą każdy sądzi według siebie — on też by tak prędko nie zapomniał ani by się nie zaparł dawnego przywiązania. Różnie bywa. Jeden zmiata, co mu na talerzu pod nos podsuną, drugi szuka szczęścia tylko dla siebie. Krzysiek wierzył, że są ludzie sobie przeznaczeni. Wówczas zdrada boli tym bardziej. Narusza wewnętrzny lad w człowieku. Nie zawsze się można pozbierać. Janek lekarstwo znalazł w robocie. Byli jeszcze ludzie, którzy pamiętali jego ojca i dziadka i dla tej pamięci — pomogli. W gminie wprawdzie nic było teraz łatwo cokolwiek załatwić. Jak wszędzie liczyły się chody i układy, mniej to, co człowiek sobą reprezentował, ale że Janka popierali ci, których mimo wszystko należało szanować, chłopak otrzymał w dzierżawę szmat ziemi leżącej odłogiem, uprawił, odchwaścił — sypnęła mu złotem. Spokojny, z nikim nie zadzierał, nie było pretekstu, żeby się go czepiać, chociaż te jego dochody niejednego już kluly w oczy. Teraz szwagra będzie miał do pomocy. Obaj zamierzali postawić w Potoczku owczarnię. Obaj też mieli wspólną rozrywkę — należeli do tej samej orkiestry. Zespół stary, znamienity, słynął nie tylko w gminie. Próby pożerały czas, ale było się i 09 czym poszczycić. Dzięki tej orkiestrze Krystynka poznała Maciusia, który w tydzień później się jej oświadczył Śmiechu było z tymi oświadczynami co niemiara. Krysiunia zwykle na niedzielę do domu przyjeżdżała. Zjawił się więc z bukietem, ale przyszedł za wcześnie, Wstyd mu było z wiechciem po wsi paradować, więc schował kwiecie pod krzakiem i warował. Ale Krysia, jak to ona — postrzeleniec. Skoro się zjawiła, dziesięć pyiań na minutę, każdego ściska, żartuje. Nareszcie się Maciuś opamiętał, sunie po swój wiecheć. A tam obok sąsiad uwiązał konia. Siwek żerty, spałaszował bukiecik, aby kokarda została i ozdobne wstążeczki. Maciuś cały w pąsach, ale Krysia tropnęła się, odciągnęła go na stronę, szybko doszli do porozumienia i zaręczyny odbyły się. aczkolwiek bez owego rekwizytu. Pobraliby się natychmiast. Krysia jak to Krysia. Ona zawsze prosto z mostu: chcesz, to mnie bierz, a reszta będzie, jak Bóg da. Coś tam się jednak nie składało z jego rodzicami. Zanim się usamodzielnił, trochę trwało. Oboje wytrwale parli do ślubu, no i ot, w początku lipca ksiądz im stulą ręce zwiąże. Oby na jak najlepszą dolę. — Nie dogadam się dziś z wami —¦ Krystynka zeskoczyła ze stołu. — Najpierw ona, teraz ty bujasz w obłokach. Ot, lepiej polecę do Ewki przymierzyć ślubną sukienkę. — Nie boisz się, że ci spartaczy? — Ona? — obruszyła się Krystyna. — Szyje jak anioł... — Nie wiedziałam, że anioły potrafią szyć — parsknęła śmiechem Wiśka. -— Gdyby umiały, nie przeskoczą Ewki — odparła nie zmieszana Krysia. —¦ A ty, Krzychu, nie udawaj, że się znasz. -¦ - Nie mam najmniejszego pojęcia —- przytaknął pominie. -•¦ Ale Janek mówił, że sąsiadka chciała ci odsprzedać jakąś zagraniczną kieckę z paczki. Myślałem, że polecisz na to. — Wyglądałabym jak przebieraniec-— piychnęła pogardliwie Krystynka. — Gipiury, perły, dżety i rajery. 1 do tego peleryna. W baśniach tak stroją się księżniczki, ale ja już dawno wyrosłam z takich wyobrażeń. Znalazłyśmy fajny model. Sama sobie wyhaftuję w talii i wokół szyi. A bukiet będę miała z niezapominajek... Tra-la-la — zanuciła. — Lecę. Gruchajcie sobie albo się kłóćcie, jak wam się podoba. — Pozdrów Sylwię — krzyknęła za nią Wiśka. — A Tadzika nie? — wściubiła jeszcze głowę w drzwi i pokazała im — Sitarska idzie -- szepnęła. Krzysztof uznał, że czułe chwile odłożyć trzeba na później. Wsta! i zaczął się żegnać. Sitarska go nie zatrzymywała. Znużona była, może chciała się zdrzemnąć. Ostatnio towarzystwo dziewczyn jakoś ją rozdrażniało. Może się po prostu starzała, a może usiłowała ukryć przed nimi swoje kłopoty. Krzysztof zazwyczaj nocował u kolegi. Wiśka wyszła go odprowadzać. Wieczór był ciepły, pogodny. Skracali sobie drogę, idąc wzdłuż trasy. Ruch samochodowy był tu ogromny, przechodniów za to niewielu - ani wystaw, ani lokali. Krzysztofowi i Wiśce to odpowiadało. Nie potrzebowali świadków. Przystawali co chwila, całowali się. Nie można mieć wszystkiego naraz, myślała Wiśka. Krzysiek dobry jest, chociaż nieżyciowy. Majątku przy nim nie zbiję, chyba że się sama o to zatroszczę. Ale fakt, że kiedy mnie bierze w ramiona, nie zamieniłabym się z nikim... Gdyby tylko pozwolił mi rządzić, gdyby nie wtykał we wszystko nosa. Ale oni tam u Kalinowskich przyuczeni mówić sobie o najdrobniejszych szczegółach. Już ja czuję, że i mnie będzie egzaminował. A kłamać jemu nie lubię. Jak przyłapie, to nie podaruje. Strasznie ambitny. — Jutro jedziemy do Chełma — zarządził Krzysztof. Nie sprzeciwiała się, chociaż nie- była rada. Tyle rwetesu o tę durną Jasię. No, popamięta mnie ona, pomyślała mściwie. Chociaż, zreflektowała się, procentują moje nauki. Stale jej dokuczałam, że .cipcia, że jak konceptem ruszy, to jak martwe cielę ogonem. Sparło ją, żeby się uniezależnić. A niech tam. Baba z wozu. koniom lżej. Nie wiem, na co ją Krzysztof chce nawracać? Skoro się tam urządziła, niech siedzi. Gorzej, jeżeli on ją zapragnie kształcić i mnie zwali na łeb. To do niego podobne. Rano zabałaganiła, może umyślnie, może niechcący. Wyjechali dopiero w południe. Wiśka chciała pooglądać miasto, ale Krzysiek był nieubłagany. — Potem — odpowiadał. — Zabierzemy Janeczkę na lody do jakiejś kawiarni. Ni stąd, ni zowąd zaczął o przyszłej szwagierce pieszczotliwie mówić: Janeczka i cały pęczniał od uczuć braterskich i opiekuńczych. Rety, co to będzie, jak on ojcem zostanie, myślała w popłochu Wiśka. Wtedy zupełnie pójdę w kąt. To taki typ człowieka. Nie mogłam gorzej trafić. Ale kiedy zerknęła z boku, jaki postawny, przystojny, zaraz jej zelżało i westchnęła: jakoś to się ułoży. Pod wskazanym adresem Jaśki nie zastali, chociaż dobijali się wielokrotnie. Krzysiek stał zawiedzony przed obdrapaną kamieniczką i nie chciał się lii nigdzie ruszyć, chociaż Wiśka mu perswadowała, że szkoda czasu, pójdą się przejść, a wrócą przed wieczorem. Z sąsiedniej bramy wyjrzał babsztyl w buraczkowym swetrze i fartuchu w paski zarzuconym na kraciastą spódnicę. — A kogo szukają? — zagadnęła bezosobowo, wycierając mokre ręce w zapaskę, widocznie zmywała po obiedzie, nie spuszczając jednocześnie oka z ulicy. Był to zapewne jej stały punkt obserwacyjny. Wyglądała na taką, która lubi wiedzieć o bliźnich wszyściuteńko, nawet to, co im się śniło. Krzysztof skłonił się. Jego niepowszedni wdzięk działał na kobiety. Nawet babiszon się wypogodził i pośpiesznie wygładzi! fałdki na brzuchu. — Może się pani orientuje, gdzie moglibyśmy o tej porze znaleźć Jasię Maszczakównę — zaapelował do wszechwiedzy babska. — Tę podfruwajkę? — zagadnęła. — To moja siostra — z godnością ozwala się Wiśka. Jaśka smarkula, ale ten bab nie będzie sobie ozora strzępił na Maszczakach. Babstwo obrzuciło ją lekceważącym spojrzeniem i zwróciło się bezpośrednio do Krzycha, całkowicie ignorując jego towarzyszkę. — Lalunia... — wycedziła przeciągle. — Ale pan na brata jej nie wygląda — zagadnęła z nagłą podejrzliwością. — Siostra mojej narzeczonej — łagodził Krzysztof. Bardzo nam zależy na tym, żeby się z nią zobaczyć, a wieczorem musimy wracać do Lublina. Jeżeli pani cokolwiek wiadomo, może pani będzie lak uprzejma i zechce nam powiedzieć... — zawiesił głos. Babina zakręciła się niespokojnie w miejscu. Odkąd się urodziła, nie pamiętała, aby ktokolwiek apelował do jej uprzejmości. Tego towaru na zbyciu nie miała. — Znam, a jakże — odparła z wahaniem. — A czego to siostra wcześniej się nie zatroszczyła, kiedy taka o rodzinę starowna? — Matka nam choruje — bąknęła Wiśka. Nie widziała powodu, aby obcych wtajemniczać, a znów Krzysiek patrzył z wyrzutem... — A to sobie ładnie dzieci wychowała — zamruczał babus. Matka w szpitalu, a córka na ulicy... — Co pani powiedziała?! — Wiśka groźnie postąpiła krok naprzód. — Prawda w oczy kole? Ja wiem, że to niemiło — mówiła z udawanym współczuciem. — Ale do czego to podobne, żeby taką dziewczyninę samą w świat puszczać. W tym wieku każda lata jak z piórkiem w zadku. Niewiele potrzeba, żeby zbłądziła. I 12 — Niech paniusia pastora nie zastępuje, tylko gada, o co chodzi — Wiśka zacisnęła pięści. — Ty mi tu, mała, nie podskakuj — kobieta pogardliwie strzepnęła pyłek z fartucha — boja się nie boję. Ta Jasia, kiedy przyjechała, zdawało się, że do trzech zliczyć nie potrafi. Zaraz widać, że toto z wioski, wystrachane, głupie. Nawet mi było żal i wzięłabym ją do siebie, ale oho, wnet się zwąchała z Lesiowną... Jak jej tam na imię? Aha, Lidka. A to pierwsza puszczalska w okolicy. Niby w sklepie pracuje, a ciuchów u niej jak w komisie. Za pensję takich nie kupi, chyba że pracuje na nocną zmianę. — Zawiść w głosie. Czuło się, że najbardziej o te ciuchy żal ma do Lesiówny. — Pani daruje, ale to plotki — zdenerwował się Krzysztof. — Sami musimy z nią pomówić. Jeżeli pani wie, gdzie jej szukać... — Ona już tu nie mieszka. — Rozmawiałam trzy dni temu ze starszą panną Lesiowną i zapewniła mnie, że Jasia... — Ta Renata nie wie, na jakim świecie żyje! — babsko się wypuczyło pogardliwie. — Toż ona sumy pcha w tego nieroba, w tę Lidzie, a ta z chłopami przepuszcza jej oszczędności. Koniaki chleją, same zagraniczne. Mało to butelek co parę dni w bramie wystawia? Juruś od sąsiadów już się na nich wzbogacił, niedługo chyba rower kupi za te flachy... — Nas interesuje Jasia, nie panna Lidia. — Taka ona panienka, jak ze mnie baletnica — strzepnęła baba grubymi łapami. — Ale owszem, owszem, tę dzierlatkę też przetrenowała nieźle. Napatrzył się dzieciak za wszystkie czasy... Toż tam u Lidki Sodoma i Gomora. Nawet czerwony abażur mają — zniżyła głos. — W nocy widać wyraźnie... — Pani nam powie o Jasi — Krzysztof nie usjtępował. Zasępił się, brwi ściągnął, obawiał się, że w tej gadaninie jest jakaś część prawdy. — No cóż ta Jasia. Chłopak jakiś ją odprowadzał. Niby po pracy, ale w różnych godzinach. I to dzień w dzień. Jeszcze zawsze z pół godziny stali pod bramą, albo i dłużej, jakby się nagadać nie mieli kiedy. Ale nie całowali się — dodała sprawiedliwie — ani się nie ściskali i on tam do niej nie wchodził, widocznie Lidki się bał. — Jaki to chłopak? — Szczawik. Taki sam jak ona. Chyba uczeń. Na takiego mi wyglądał. Porządnie ubrany, ale nie tak znów bogato. Zagranicznych rzeczy u niego nie zauważyłam, a ja na to oko mam — oświadczyła z dumą. 113 Krzysztof nie wątpił w te zapewnienia. Spojrzał na pobladłą i wściekłą Wiśkę. Wdzięczny jej był, że się nie odzywała. Awantura byłaby nieunikniona. Spróbował znów pocisnąć dociekliwą sąsiadkę. — Więc pani twierdzi, że ona się wyprowadziła? Kiedy? — A wczoraj. Ciemno już było. Usłyszałam wrzask, więc wyjrzałam. Ta Lidka coś wykrzykiwała, a później mała wyskoczyła z bramy i chodu, aż się za nią kurzyło. Ani razu się nie obejrzała. Musiała mieć pietra. Lidka jak się wścieknie, to nie daj, Boże. Tam jeszcze ktoś był. Chyba się pobili, jazgot taki, że aż się rozlegało, umarłego by na nogi postawił. Potem Lidka okno otwarła i zaczęła ciuchy wyrzucać. Jak leci. 1 wszystko prosto na bruk. No to powyskakiwali ludziska z domów, bo szkoda, żeby się takie dobro pomarnowalo. A jakiś głupek dal znać do milicji. Przyjechali i zgarnęli całe towarzystwo do żłobka. Puszczą ich, jak wytrzeźwieją. Do tej pory się nie pokazali. — A Jasia? — Potem już jej nie widziałam. Tylko ten chłopak przychodził, dobijał się, ale nic nie wskórał. — - 1 co teraz? —- Wiśka wbiła pięści w kieszenie. Krzysztof ujął ją pod ramię. — Pójdę się dowiedzieć do komisariatu. Niewiele zdziałał. Owszem. Janina Maszczakówńa zameldowana była na pobyt czasowy, ale od wczoraj przepadła bez wieści. Krzych zasępiony i zły wrócił do Wiśki. Nie wiadomo, gdzie pytać ani gdzie szukać. Gdyby znaleźć tego chłopca, z którym przyjaźniła się Jasia, może on naprowadziłby ich na jakiś ślad. Po Lidce też ani widu, ani slychu. Poszli na małą czarną do „Adrii". Wiśkę trochę krępowało, że nie jest odpowiednio ubrana, ale Krzysiek ją zburczał. Zdecydowali, że wyjadą ostatnim autobusem, a przedtem spróbują jeszcze raz dostukać się do Lidki. — Do dziesiątej może ta gitarzystka wróci. — Czemu ją gitarzystka nazywasz? — A jak? Tylu osobom gitarę zawraca Wiśce pobyt w lokalu z reguły poprawiał humor. Lubiła, kiedy mężczyźni przy sąsiednich stolikach przyglądali się jej z zaciekawieniem, a dziewczyny z zawiścią. Gdybym się mogła wystroić, zakasałabym wszystkich. Krzyśkowi podoba się to, co mam na sobie, ale ja chciałabym błyszczeć. Całkiem niezła ta „Adria"... Wyszli tuż przed dziesiątą. Ulica kiepsko oświetlona, naprzeciw jakiś park. Dwóch młokosów w kusych kurtkach i dziewczyna wypacykowana 14 jak klown pikietowali wyjście. Z części hotelowej wybiegły dwie inne dziewczyny. Podekscytowane, może przynapite, rozprawiały c czymś wymachując rękami. Szczupły, nieco przygarbiony chłopak odstąpił kilka kroków, zadarł głowę i patrząc w okna hotelu, nie krępując się wrzasnął na całe gardło: — Nafciarz, oddaj Jaśki kapotę, bo jak nie, to krewa! Jedno z okien otworzyło się, ktoś bluznąl soczystym przekleństwem. — Nafciarz, niech Jaśka zejdzie, bo inaczej to my z wami potańcujem... Dziewczyna w różowym wolała schrypniętym, niskim głosem: -.....-¦ Jaśka, Jaśka!... Wiśkę zelektryzowało to imię. Porzuciwszy Krzycha, zawróciła i pobiegła do nieznajomej. — O jaką Jaśkę wara chodzi? O Maszczakównę? — A gdyby nawet, to co? Nie twój interes. Zmiataj, ale już! — barczysty chlopyś z bażancim głosem, kumpel tamtego, wyraźnie nie cackał się z płcią przeciwną. Z okna nadal ktoś bluzgał, teraz w obcym języku, w ciemnym pokoju ktoś się tam tarmosił, słychać było dziewczęcy pisk. Krzysztof włączy! się do rozmowy. — Odpowiadaj, kiedy cię pytają — stanął za Wiśką. Czuła się jak w fortecy. Dobrze jest mieć za sobą takie bary. Brunecik, ten przygarbiony, zagwizdał. — Widzi mi się. panie ładny, że ci buziaka przefasonujem. Jedna z dziewczyn krzyknęła ostrzegawczo. Zeskoczyły na trawnik. Z parku dobiegał tupot. Kilku biegło. W ciemnościach trudno odróżnić. — Naszych biją — zapiał ten drugi. Okno na piętrze zamknęło się z trzaskiem. Krzysztof szurnął Wiśkę za siebie. — Wiej dc hotelu i dzwoń po milicję! Dziewczyny próbowały ją zatrzymać. Wierzgnęła jak rasowy koń. Jedna z przeciwniczek syknęła, łapiąc się za poszkodowane kolano. Druga zamachnęła się,, ale Wiśka zdzieliła ją składaną parasolką, aż chrupnęło, odepchnęła trzecią i przeskakując po trzy stopnie, biegła po schodach. Dopadła do recepcji. — Dzwońcie po milicję. Szybko! Dwie pannice popijały kawkę, zajęte plotkowaniem i dzierganiem na drutach. Zmierzyły Wiśkę podejrzliwym spojrzeniem. — A po co? — jedna z nich ruszyła ramionami. — Tam w parku stale się tłuką. Kto by milicji głowę zawracał? 115 — Napadli na nas. — Było ich nie zaczepiać — pulchna blondynka zachowywała spokój. Oni z gości mają zysk, nikomu się nie narażają. Nasze nafciarzc to ich chwalą, bo dzięki nim różne sprawy załatwiają.,. — Trzymaj język za zębami — mruknęła druga. Wiśka tupnęła. — Zaskarżę was, że utrudniacie. — Wolna droga — mruknęła ta grubsza. — Nafciarze nie lubieją, jak się tu milicja włóczy. Musimy się stosować do gości, a nie do jakichś tam... — wymownie dała do zrozumienia, że z Wiśką się nie liczy. — Tam jest chyba moja siostra. Słyszałam, jak ją wolały te dziewczyny... — Nas to nie obchodzi. To ich osobista sprawa. Poza tym w hotelu wszystko w porządku, tylko pani się indyczy i przeszkadza nam w pracy. Pani przestanie zakłócać spokój. Wiśka posiniała na tę bezczelność. Tymczasem Krzyśka zaatakowało jednocześnie dwóch napastników. Przygarbiony pocelował go kantem dłoni. Krzysiek szczupakiem rzucił się naprzód. Dostał w ucho. Zabolało, ale dzięki temu, że cios chybi! o centymetry, nie zdołał go ogłuszyć. Krzysztof wyrżnął lewym sierpowym, tamten się zwalił. Z tyłu rzucił się na Krzycha ten, co tak piał. Krzysiek nachylił się, przerzucił typka górą. Gramoli! się, byłby znów zaatakował. Krzysiek go kopnął, coś poleciało z brzękiem. Nóż... Z parku nadbiegały posiłki. Trzech, może więcej. Krzysiek nie czekał, ale pognał do hotelu. Rozróba na ulicy przygłuszyła nawet orkiestrę. Z restauracji wyglądali goście. Wiśka zacietrzewiona, w oczach łzy. — Dzwoniłaś? — Nie pozwalają. — Co to znaczy: nie pozwalają? Pani zna swoje obowiązki? — zwrócił się do recepcjonistki tonem nie znoszącym sprzeciwu. — Proszę mnie połączyć z komendą. Wykonała polecenie bez słowa. Przyjęto meldunek. — Zaraz tam będziemy. Kilku mężczyzn, którzy zgromadzili się wokół Krzysztofa, zaproponowało: — Chodźmy. Szkoda czasu. Sami się nimi zajmiemy. — Panowie, po co ta rozróba — jak spod ziemi wyrosła kierowniczka „Adrii", przystojna, w średnim wieku, o płaskiej, nalanej twarzy. 116 Krzy&iek nie wytrzymał. Skoczył z tą swoją naprędce skleconą ekipą. Coś tam się kotłowało w ciemnościach przed hotelem. Poleciały kamienie. Jeden łupnął w szybę. Poszła w drobny mak. Recepcjonistki łamały ręce. Z góry zbiegali goście. Niektórzy już w piżamach, Zajechał radiowóz. Reflektory oświetliły placyk przed hotelem. Pobojowisko. Jakieś cienie chyłkiem umyka!)' po drugiej stronie ulicy, aby jak najszybciej znaleźć się w parku. Pan; doprowadzono. Jeden z milicjantów przesłuchiwał świadków. — One mi nic chciały pozwolić, żebym po was zadzwoniła — skarżyła Wiśka. Recepcjonistki siedziały jak sowy, nie podnosząc oczu. — Pan chyba rozumie -- tłumaczyła kierowniczka opieszałość swgo personelu. — Mamy zagranicznych gości, musimy zabiegać o ich wygody i spokój. — Petrodolary... Dosyć już nam krwi napsuli — mruknął gruby sierżant. — Hulaj dusza, pieklą nie ma Nikt nie skarży, bo wszyscy korzystają. Najgorzej z dziewuchami Nawet małolaty idą na iep. — Właśnie — wtrąciła się Wiśka — tam chyba została moja sióstr;!. Nieletnia. My jej cały dzień szukamy. Słyszeliśmy, jak z ulicy na nią wołały tamte dziewczyny. Dlatego zawróciliśmy. Oni ją może siłą przetrzymują -— składała ręce przed sierżantem. Chłopisko zmiękło, patrząc na tę powódź siostrzanych uczuć ładnej czarnuli. — Sprawdzimy — "mruknął. —- Dawać klucze od tych numerów zwróci! się ck> recepcjonistki. Nawet nie spytała, o jakie numery chodzi. Dobrze się cwaniara orientowała. Bez słowa zdjęła sześć kluczy z haczyków i podała sierżantowi. — Obywatelka pójdzie z nami — zarządził, — Cciem rozpoznania. Wiśke on śmieszył, Niezgrabiasz taki. Ale wdzięc/rt? mu była, że nie ¦'zwlekał. Pomachała Krzyśkowi, żeby na nią zaczekał i poszja za sierżantem. Wiśka rychło się połapała, co to byli za potentaci, których tak czuie chroniła hotelowa obstawa. Pokoje nie tak dawno urządzone ze ^makiem i dostatnio, prezeniowaly sie jak po opaleniu. Bałagan, siady libacji, podłogi zarzygane, Żaden gość nie by! trzerwy ~~ i żaden nic był samotny. W niektórych pokojach zgromadziło się liczne towarzystwo. Mieszane oczywiście. i 17 Goh "oiJiV" osta""' ; nurocu " > ~wl!w! i\~ biegały szmery jakieś, stękam t c < .,ni r" )!>.>. k<>1 < o i'n \v i>i( .1 wspinając się na palce z>ih t/v i, i ^i/ita< .u ij Ich ir t ¦ verc i rozbiegane oczy. C-^ii. u-1-'vkui wn i i* ij v !e u L lJo/a nim w pokoju nie byle \ i-Oi h koji u na Ł.i i ju* ii u ,u w innych i jakieś danisku '<> .. !i ui ¦» ->alki Sicr/ai i m i 'Ol' i/vi i/itnki I rt. wrzask. Wiśka zerknęli v> . łii * ok n ^ ! "f, »>> >ia dia/Ku, przycupnęli. dwie d?ie\M.v\ i Or ^.......i • o / »i i 7aryczał: •¦ - Ubrać się i M >•» ¦ Oi'Wio v.bi i, n ii,, vi \, '< c '. i c\ i y-«r f l s r' ' * »i . , oc>stała, lak zmarzła. ) /ii . Bi.nitJ viu<ł<, •«; \ ¦ a^ /. t/< i i i t o'. wv.slawiła chwie ni' r 'o ¦ . , ' 1 I K , , ¦ J > '.i Hci-- ysii i '„' rri p l.i /ac |,m p .-i. ; /¦•Im . , -r >i! / •}' )'. •*' J! -.CH. / ' i t < < I O ,.1 !•,¦>_ d' li (V "i tł !ji • 1,1 'nikiem -¦- huknął ». !ai, to słusznie zrobi!. ' zic Anżelika, psiamać! -¦eni' zaparł się w drzwiach • is a siosfa1' i ^ > nicm.i*;! uh;e. Rada !SU 1 O I sykruji w stronę / ¦"•a " is\picków na pulchnej . ' , ,u <¦ >(.. \ 'ej bluzie, ule jeszcze ,.()i v; iv,)1, że in;> zioto, żeby .o ' a (: skorzystać. «>. vp ! . /ap yjiil. On . taki jeden, i s ¦ ,\ iSattiar/e stale mają gości. N 'a .Ił nn "i i '!ni n>, /^ ^, Ł iiiL obi ¦ 'I Polem len kudłaty poszecił gdzieś ).pa Tu 'f n-^iz.i f-oUvdi fca A iv\ m\ /c-Ulj \e trzy. A potem... — nareszcie pokraśniaia, spuściła oczy, trochę jej było łyso. — Benita się zmyła, a nas tu przykarauhił... Natciarz coś zabełkotał. Rozkładał szeroko ręce, pokazywał na siebie, potem na dziewczyny. — Co on mówi? — zainteresował się sierżant. Cywil, który im towarzyszył, wyjaśnił: — Mówi, że próbowały go okraść i dlatego zamierzał je zrewidować. — My nie złodziejki — buchnęła się kułakiem w pierś Anżelika. Pałacowe imię kłóciło się z wyglądem. Chałupniczy wyrób, myślała zjadliwie Wiśka. Durna siksa, której się zachciało „damą być'". Pusty leb. A ta jej mamusia też musi być lepsza. Bardziej się mamuni kryminał należy niż tym gówniarom. — To się okaże — burknął sierżant. — Dobrze wam zrobi, kiedy się was przewentyluje na posterunku. Adresy — ryknął. — Jakie adresy? — zlękła się Anżelika. — Rodziców. — Nie mówcie mojemu staremu — rozbeczała się Jasia. Teraz dopiero ją ruszyło. — On mnie chyba zabije. — Wpierw trzeba było o tym pomyśleć. — Nie zrobiłam nic ziego. Temu gościowi nie zabrałyśmy nic, ani tyle — pokazała na paznokciu. — Nie strugaj idiotki — nie wytrzymała Wiśka. Dziewucha się przymknęła. Teraz jak katarynka zaczęła Anżełika: — My już nigdy... Mama mnie namówiła, bo lu łatwo o dolary. Koleżanki mojej mamy lez handlują z cudzoziemcami. Każdy to robi. — Jak się nazywasz? — zagadnął cywii. Wymieniła nazwisko. — Córka lego inżyniera? Skinęła głową. Sierżant gwizdnął przez zęby. — Lepsze towarzystwo. Tatuś się ucieszy. A wy do jakiejś szkoły chodzicie? — Jasne, że chodzimy. Do zasadniczej — wyjaśniła Anżelika. — Panienki chodzą do szkoły, a studiują gdzie indziej — podsumował cywil. — Pani już podziękujemy — zwrócił się do Wiśki. Miałaby ochotę posłuchać. Z chwilą kiedy się przekonała, że Jaśki tu nie ma, wyparowało z niej zdenerwowanie, została ciekawość. Jednakże nie było pretekstu, aby zostać. 119 Zbiegła ze schodów jak strzała, prosto w objęcia Krzysztofa. — Już się niepokoiłem... — Niepotrzebnie. Zmyłkowa historia. Ale ubaw. Nie uwierzysz, jakie idiotki! — Powiesz mi po drodze. Musimy się pośpieszyć, żebyśmy zdążyli do Lidki. Tym razem świeciło się w oknach Lesiowny. Dobijali się długo, zanim otworzyła. Lewe oko miała podbite, twarz posiniaczoną. Zapytana o Jasię, rozdarła się na cały regulator: > — Dosyć mam tej wydry. Same przykrości mnie przez nią spotykają. Zabierajcie sobie jej kiamoty, bo ja tej zołzy na próg nie wpuszczę. Gdzie się obraca? A pewnie do tej swojej wioski zawróciła. Już kiedyś tak było. Wiśka odetchnęła z ulgą. No jasne. Jeżeli gdzieś Jasi szukać, to tylko w Bukownie. Krzysztof też poweselał. — Weźmiemy jej rzeczy — powiedział — skoro pani sobie tego życzy. — Już spakowane. Miałam za drzwi wystawić. — Lidka wskazała parcianą torbę. Wiśka podjęła ją bez słowa. — Jeszcze słowo — zagadnął Krzysztof. — Czy Jasia uregulowała należności? Chętnie to za nią uczynię. Lidka zebrała szlafrok rozjeżdżający się na jej obfitym biuście. — Nie potrzeba mi waszych pieniędzy — odparła wyniośle. — Tylko niech ona się więcej na oczy nie pokazuje. Krzysztofowi zachciało się śmiać. Przypomniał sobie donosy sąsiadki. — Czym się ta nasza Janeczka tak pani naraziła? — spytał. — Czym? — zakrzyczala i naraz rozszlochała się. — Narzeczonego mnie odbiła... Już my nigdy więcej... nigdy... I za parę dni ja też się stąd wyprowadzę... Dla mnie już życia nie ma... Przyszłość się przede mną zanikła... ooo... I to wszystko przez nią... ROZDZIAŁ XII Bukowno nie stóg, a Jaśka nie szpilka. Wisia wzięła dwa dni zwolnienia i rozżalona na cały świat pojechała po siostrę na wieś. Obraza wzięła się stąd. że każdy jej teraz kołki na łbie ciosał: a widzisz, trzeba się było smarkulą wcześniej zająć... Dziewczyny były skłonne przyjąć Jaśkę do swego grona. Sitarska powiedziała Wiśce, że bez siostry nie ma po co wracać. Krzysiek snuł dalekosiężne plany. Każdy poszedł do swoich spraw, a na Wiśkę spadf obowiązek. Bebechy się w niej przewracały z obrzydzenia do samej siebie, z buntu i poczucia bezsilności. Uważali za oczywistość, że musi jej na tej Jaśce zależeć, że pragnie się nią opiekować, bez mała, że tęskni za siostrzyczką. Wiśka, owszem, życzyła dziewusze jak najlepiej, ale wolałaby też żyć od niej jak najdalej. A przyznać się nie potrafiła, bo wiedziała, że i tak nikt nie zrozumie. Przecież nie jestem z drewna, myślała. Umiem się przywiązać. Byle mnie to za drogo nie kosztowało — podszeptywał jej głos wewnętrzny — byle nie przeszkadzało we własnych planach. A w tych pianach, przeciwnie niż w Krzysztofowych, miejsca dla Jasi nie było. Pojechała nasępiona. Do ciotki nie wstąpiła, zaraz się przesiadła. Łąki umajone, aż miło popatrzyć, ale sady przekwitły nie wiadomo kiedy. W mieście się nie zauważa. Coś ważnego przecieka przez palce. Żyje się z dnia na dzień, innym rytmem niż tutaj, gdzie stale pory roku dyktują i zajęcia, i nastroje. Chociaż złość z niej jeszcze nie wyparowała, przecież uspokoiła się nieco. Wysiadła na znajomym przystanku i rozejrzała się wokół nawet z przyjemnością. Ogromne drzewa szumiały w górze niczym zielone obłoki. Wiśka powędrowała najpierw do Lesiowny. Panna Renata wysłuchała jej, smutno kiwając głową. — U mnie się nie pokazała. W domu też chyba nie mieszka, bo tam zamknięte, a tato twój kiedyś, jak był, okna deskami pozabijał. Podobno pokłócił się z bratem. Odgrażał się, że wszystko sprzeda albo z dymem puści. Ja tam nie chodzę. Ludzie mówili. A Jasię wczoraj widziałam, chociaż z daleka. Szła z Rafciem Kwiatkiem. Nie chciałam ich gonić, żeby nie przeszkadzać. Zresztą cóż ja jej powiem? Po tej awanturze z Lidką... Szkoda mi Lidki — westchnęła — tyle sobie obiecywała... a teraz? Guzik. Uzyskawszy tę cenną wiadomość, Wiśka już się nie fatygowała do chałupy Maszczaków. Mierziło ją samo wspomnienie stryjny. Przynajmniej uniknie awantur. Musiało im się nie spodobać, że Zygmunt pozamykał swoją część. Niech sobie ojciec z nimi wojuje. Jaśka miała choć tyle rozumu, że się tam nie pchała. Może i ojca bała się? Wiśka powędrowała do Kwiatków. Wygodniej było zajść od ogrodu. Z daleka jednak zobaczyła dym i gospodarza w pszczelarskim kapeluszu. Obok krzątał się syn w takim samym odzieniu. Chyba jeszcze nie podbierali, ale zaaferowani byli mocno, pszczoły tak samo. Wiśka przyśpieszyła kroku, zlękła się, że ją obsiada. Nic przyjemnego. Obeszła więc ogród i podwórze i weszła od frontu. 121 r Zapukała. Cisza. Nacisnęła klamkę. Wszystko pootwierane. Obeszła pokoje. Mają ci Kwiatkowie zaufanie do ludzi. Każdy może wejść, wyjść. Fakt, że to mile, ale można się naciąć. Wiśka pomyśiaia, że sama nigdy by się na coś takiego nie zdobyła. Jak się ma jakąś własność, trzeba jej pilnować. Za dużo jest ludzi łakomych. Swoim się nie podzielą, a cudze chętnie przywłaszczą. Wyszła z domu na ganek i rozglądała się. Posłyszała, że w kaszarni coś się tłucze. Drzwi szeroko otwarte, z wnętrza łomot dobiega. Podeszła, zajrzała. W kaszarni stał warsztat tkacki, Kwiatkowa przy nim. Osnuła wełnę, wprawne dłonie aby migały, dobijała mocno. Brzeg tkaniny orzechowy, dalej tło siwe, zaczynał się wzór. Wiśka przyglądała się tej robocie — zajęło ją. Kwiatkowa obejrzała się, uśmiechnęła. Znana była z życzliwości, chyba dla każdego człowieka znalazłaby dobre słowo, chociaż i skarcić też umiała Wiśka przystąpiła bliżej, pozdrowiła gospodynię. — Co to ma być? — zagadnęła wskazując na tkaninę. — Kilim. — Nie wyobrażałam sobie, że to taka prosta robota. — A to spróbuj — Kwiatkowa ustąpiła jej miejsca. -- Masz tu sześć podnóżków. O, tak trzeba wiązać —- pokazywała. Wiśka jednak szybko się pogubiła. Nici się jej plątały, szkoda było rozpoczętej pracy. Odstąpiła nieco zawstydzona. — Proste, kiedy inni robią, ale milej samemu — Kwiatkowa uśmiechała się szarymi oczyma. Twarz miała wciąż gładką, bez zmarszczek, warkocz upięty w kok. — Nie umiem — Wiśka potrząsnęła głową, — Przypatruj się, a szybko się nauczysz. Miałam chwilę czasu, moje chłopaki przy pszczołach, a nie lubią, kiedy im przeszkadzać. Ja znowuż nie potrafię bezczynnie, więc sobie robotę znalazłam. Będzie dla synowej. — Roch się ożenił? — nastawiła uszu Wiśka. Starszy Kwiatków podobno wysoko zaszedł. Mówiło się o nim z uznaniem, że poważny i solidny. Przyjeżdżał rzadko, ale listy przysyłał co tydzień. We wsi chwalili, że dobry syn. Kwiatkowa zamrugała chytrze. Był to zabawny wyraz na tej twarzy tak otwartej i prostodusznej. -..... Przyjdzie na psa mróz — oświadczyła tajemniczo. Mogło to oznaczać wiele albo nic. Wiśka nie nalegała. Zjawiła się tu przecież w innym celu, nie po to, żeby się o sian cywilny Rocha i Rafała dowiadywać. Kwiatkowa słynęła zresztą z tego, że lubiła swatać. Tyle, że panien we wsi ubywało, a chłopaki za nimi powoli do miast wyciekali. Na ojcowiźnie jaka przyszłość? Los niepewny, harówa prawie niewolnicza, ani świąt, ani urlopów, bo inwentarz nie może czekać głodny i nie oporządzony na porę urzędowania. Zresztą życie ile cięższe i poniżenie na każdym kroku. Te z miasta aby drwią: prościuchy, owies nie młócony. Komu chce się być obywatelem trzeciej albo czwartej klasy, kiedy teraz niby wszystkie równe? Nie takie to proste -— tak jak i tkanie na warsztacie — i nie na moją głowę, pomyślała Wiśka. -..... Siostry szukam -— powiedziała, przystępując do interesu. — Bibliotekarka widziała ją wczoraj z Rafałem. Co ja mani z nią kłopotu, stale gdzieś znika, to z domu ucieka, to z Chełma. Wezmę ją chyba do siebie, żeby mieć oko. — A pewno -- przytaknęła Kwiatkowa. —• Dziewczynce matka potrzebna, a jak tej zabraknie, żeby choć siostra dopilnowała. Janinka to mile stworzenie, ale strasznie nieśmiała. Wiśka ugryzła się w język, żeby nie stwierdzić, że nieśmiałość a głupota to jedno. Wedle niej Jaśka miała po prostu nie po kolei w głowie. Wolab się jednak z tą opinią nie zdradzać. I tak kiepsko mówią w Bukownie o Maszczakach, po co do reszty się pogrążać? Przecież i ona z tego gniazda. Jeszcze, co nie daj, Boże, i do niej przylgnie plotka, że kopnięta. Tego by tylko brakowało. — Rafcio nic mi nie wspomniał — e?4gnęia Kwiatkowa, dudniąc wytrwale na krosnach. — Pewnie się przypadkowo spotkali. Zaczekaj, oni z ojcem zaraz skończą, to sobie z nim pogadasz. J miodu popróbujesz. Pierwsze miodobranie w tym roku. Ojciec stale narzeka, z pogodą mu nie wychodzi, ale n;nie się tak wydaje, że będzie rok miodny. Dla panienek dobra wróżba — zakolebała się w biodrach. — A ty kiedy na ślubny kobierzec? — Za rok chyba. Po maturze. — Mówiła mi Regina, że miłego masz kawalera. — Przystojny — bąknęła Wiśka. — - Tylko tyle o nim powiesz? — zaśmiała się gospodyni. Wiśka się zastanowiła. Fakt, cóż ona wiedziała o Krzysztofie, chociaż niby taki oczywisty, tajemnic przed nią nie miał, niczego nie ukrywał. Może właśnie za oczywisty, znany już do znudzenia. — Chyba idą — Kwiatkowa przechyliła głowę — bo coś kłapie. 122 123 Wyjdźże ty im naprzeciw, a ja tu niedługo skończę. W kuchni stoi dzbanek z kwasem. Daj im pić, bo pewnie spragnieni i sama pokosztuj, jak masz ochotę. Zaraz do was przyjdę. Obaj. ojciec i syn, nie zdziwili się na widok Wiśki. Nawet się nie witali, przejęci swoją robotą. Uwijały się nad nimi roje pszczół. — Nic bój się -- wołał Rafał. — Teraz już nie użądlą. Wiśka wołała jednak czmychnąć do domu. Z kredensu wyjęła szklanki, oglądając sobie przy okazji jego zawartość. Kwiatkowa miaia kilka pięknych serwisów, i dużo naczyń z porcelitu, ładnych, ale prostych. Reginie by nie zaimponowała. Co człowiek, lo gust, pomyślała Wiśka. Gospodarz poszedł się myć. Rafał był w dwie minuty gotowy. Sam zagaił: — Spotkałem wczoraj Jasię. Wiesz, że jest tutaj? — Toż ja już ziemię i niebo przewracam za tym latawcem. Rafał spoważniał. — Nie mogła tam dłużej zostać. Słyszałaś, co się wydarzyło? — A jakże — z przekąsem powiedziała Wiśka. — Mam siostrzyczkę podrywaczkę. Wcześnie zaczyna. — Nie sądź jej źle. To nie jej wina. — A czyja? Byłeś tam'? To czemu bronisz? — Bo ją znam. — Ja chyba Sępiej. Skrzywił się. Nie odpowiedział. W jego wzroku Wiśka wyczytała jakby naganę. I ten ma coś za złe. Czy każdy musi się jej czepiać? — Gdzie ona jest? — Nie wiem, czy chciałaby... — zaczął ostrożnie. Widział, że Wiśka jest w wojowniczym nastroju, a Janeczki było mu szczerze żal. Poczubią się, ta jędzunia małej naurąga, a tamto dziecko wrażliwe, wszystko sobie bierze do serca, nie wiadomo, z czym wyskoczy, medytował. Wiśka spostrzegła jego wahanie i odgadła przyczyny. — Nie obawiaj się. Nie uszkodzę tego twego niewiniątka —¦ zadrwiła. — Ona nie jest ani moja, ani twoja, tylko swoja — odparował. Wściekły był i czuł, że nie znosi tej zarozumiałej czarnuli. Znalazła się mądrala!... Nie miał jednakże prawa odmówić jej informacji. Powiedział niechętnie: —¦ Nie wierzyła, że się nią łaskawie zainteresujesz. Byłaby się przecież sama do ciebie zwróciła. A mieszka u babeczki za lasem. — Tam się schowała? — Wiśka była zdziwiona. — Na tym odludziu' Ostatnie miejsce, gdzie ja bym szukała schronienia. 124 — Nie jesteście do siebie podobne... Znów się zdumiała. Czy to komplement, czy nagana? Nawykła do chłopackich pochlebstw, a ten Rafał jakby nie zauważał, że rozmawia z dziewczyną i to całkiem do rzeczy. Ej, gdybym miała więcej czasu, inaczej byś śpiewał, pomyślała. Chociaż i tak szkoda fatygi. Nieokrzesany ćwok. Ćwok tymczasem przyglądał się jej uważnie, ale bez zachwytu. Wyjrzał ojciec z komórki przerobionej na łazienkę. Zgorszył się. — Jakże ty gościa przyjmujesz? — Ja tylko na minutę — stropiła się Wiśka. Wcale nie miała ochoty na dłuższą rozmowę z Rafałem. Krępowała ją jego obecność. — Co Jaśce powiedzieć od ciebie? — zażartowała, próbując go wobec ojca przyskrzynić. Niech się potem tłumaczy. Ale Rafał spojrzał jej prosto w oczy i rzekł krótko: — Że dobrze robi. Wiśka pożegnała się, nie chciała nawet popróbować pierwszego wziątku z miodobrania, chociaż Kwiatek częstował. Pod pozorem, że jej spieszno, wyskoczyła jak oparzona. Naprawdę powodu do pośpiechu nie miała. Do wieczora mnóstwo czasu, wiedziała już, gdzie się Jasia obraca. Nie uśmiechała jej się rozprawa z siostrą. Trzeba jej nakiwać, ale jak się gówniara uprze? Siłą jej stamtąd nie wydlubię, a trudno przed ludźmi oczyma świecić. Trzeba z nią jak ze śmierdzącym jajkiem się obchodzić — a to Wiśce się nie uśmiechało. No, zobaczymy. Wstyd powiedzieć, ale pobłądziła. Dawno się w te strony nie zapuszczała, ścieżki zmyliły. Poszła za daleko, zorientowała się, kiedy już dobrych pięć kilometrów nałożyła. Zła na siebie, że się tak zagapiła, wędrowała uważniej. Znalazła się na koniec na krawędzi urwiska. Las naokoło bukowy, gęsty, wiatrem czesany. Pnie buków jak wężowe skóry. Uroczysko to było. Kiedy się tu człowiek przybliżał, mimowolnie głos ściszał, stąpał ostrożniej, serce biło od dziwnych przeczuć, a dumki niesłychane snuły się po głowie. Kiedyś, dawr.o temu, kapliczkę w tej kotlince postawiono. Kto to uczynił, najstarsi nie pamiętali, wiadomo jednak było, że pamiątka z jakichś powstań. Synowie odnawiali robotę ojców. Gontowy daszek zawsze był wylatany, ściany trzymały się krzepko, a przy ocembrowaniu źródełka stał blaszany kubek. Wiśka zatrzymała się przez chwilę, a potem powoli zaczęła zstępować po oślizlym, gliniastym zboczu. Kotlinka wcięta była w szczytową część wzgórza. U jej wylotu widniały czuby drzew kolebanych podmuchami gorącego, potężniejącego wichru. Ścieżka prowadziła tamtędy do niedalekiej już zagrody babeczki. 125 Znalazłszy się w kotlinie, Wiśka jednak przystanęła. Nawet na nią oddziałał niezwykły klimat tego miejsca. Kapliczka była nie tak dawno pobielona, we wnęce znajdowała się starutka rzeźba przedstawiająca jakiegoś świętego w fałdzistych szatach. Unosił rąbek szaty i jego nagie kolano lizał przykucnięty przed świętym pies, równie starannie wyrzezany jak patron. Pies był kudłaty, miał sterczące uszy i kusy ogon. święty spozierał na niego z góry jakby z wdzięcznością, chociaż tak w ogóle twarz miał markotną i wymizerowaną. Wydało się Wiśce, że skądeś tę twarz zna. Ale skąd? Nie mogła sobie przypomnieć. Poza kapliczką stroma gliniasta ściana jak nożem ciął. Czepiały się zboczy jakieś badyle kwitnące niebiesko, pJożyły się krzewiny chwiejąc niskimi gałęziami. Czasem ptak się poderwał. Pachniało źródlaną wodą. Wiśka zaczerpnęła pół kubka. Zęby cierpły, taka zimna. Pokrzepiona, popędziła ową ścieirfa wijącą się pośród zarośli. Niżej na zboczu buki ustąpiły miejsca świerkom f sosnom. Jeden, drugi zakręt i w dole pokazały się rozlegle połacie uprawnych pól. Polana zagospodarowana była na pokaz. Aż się wierzyć nie chciało, że dbały o to wszystko tylko dwie stare kobiety. No, może niekiedy ktoś z rodziny wpadł i trochę obrobił. Ale najprędzej same. Zajaśniały bławe ściany i pstre grządki w ogródku przed domem. Z góry wyglądały jak różnofarbny szmaciak, aż w oczy biło od jaskrawości barw. Strome ostróżki sięgały pod sarn dach. Na płocie suszyło się pranie. Ktoś siedział na przyzbie. Jaśka? Szary kłębek, twarzy nie widać. Wiśka przyśpieszyła kroku. Była to jednakże babeczka. Łuskała groch. Wyglądało na to, że nic innego jej nie obchodzi, głuchota oddzielała ją od reszty świata. Kiedy Wiśka stanęła przed nią, podniosła spłowiałe oczy. Chustka nad czołem tworzyła zabawny daszek. Nieco się przekrzywiła, co nadawało babeczce zawadiacki wygląd. Przyjrzała się dziewczynie i spokojnie dalej łuskała zielone strączki. Wiśka rozejrzała się bezradnie. Jaśki ani poświeć. Zawołała siostrę po imieniu, ale nikt się nie odezwał, tylko kury się zbiegły, sadząc wielkimi krokami w oczekiwaniu na żer. Babeczka wskazała W iści- miejsce obok siebie. Wiśka przysiadła niechętnie. Czubatki rajcowaly. podchodziły coraz bliżej, kręciły się obok nich zawiedzione. Rozmowę zagaiła babeczka. Wiśka nigdy by się nic odważyła. Z głuchym rozprawa — średnia przyjemność. Babeczka jednak miała ochotę się wywnętrzyć, słuchacze w tej głuszy zdarzali się nader rzadko, poza 126 rodziną i proboszczem, który lubił to uroczysko, a także po swojemu troszczył się o mieszkające tu starowiny, bo po jego wizycie zawsze zostawały czy to lekarstwa, czy jakieś smakołyki. — Głowa mnie swędziała — poinformowała babeczka — ale Jasia mnie ją umyła, wysuszyła włosy i zapletła. Teraz dobrze. Ona powiedziała, że jutro wody nagrzeje i mnie całą ukąpie — poruszyła z zadowoleniem palcami bosych stóp. Ale skleroza, myślała Wiśka. Jasia trafiła z deszczu pod rynnę. 1 po co jej to było? Staruszka nadal truła coś o sobie. Wiśka nie zwracała na nią uwagi. Niecierpliwiła się coraz bardziej. Spoglądała to na zegarek, to na słońce przechylające się ku zachodowi. Trzeba będzie zanocować, myślała. Pociąg już odszedł, autobusem się też nie zabiorę. Potrzebne mi to było!... — Proszę i proszę o coś do picia, a ty nie słuchasz zagderała. — Leńciej dziewucha... — macała przed sobą kijaszkiem, gramoląc się do sionki. Wiśkę ruszyło sumienie. Podskoczyła na pomoc. Babeczka odtrąciła ją gniewnie. Bez łaski. Sama poradzę — mamrotała. Coś tam strąciła, coś porozlewała. Wiśka posprzątała. Babeczka obserwowała ją czujnie. Jakby się udobruchała. — One na noc wrócą. Musiały zaliźć gdzie dalij i nie nadążają, Wikcia po zioła poszła, a Jasia pomaga. Umyj ty mnie nogi — zażądała. — Mnie się chylać nie wolno, bo-zaraz w głowie się kręci. Lekarz zabronił. Wiśka rozpaliła pod blachą, zagrzała wody, nalała w miskę i umyła. Kończyła wycierać, kiedy w drzwiach zaszurało. Weszły Wikcia z Jasią objuczone pęczkami zielska. Jasia ledwie zoczyła siostrę, rzuciła cały bagaż, zakręciła się na pięcie i tyle ją widzieli. Wikcia obejrzała się zakłopotana. — A tej co się stało? A, ciebie zobaczyła — domyśliła się. — Czego ona się boi? Wiśka wypadła z chałupy. — Jasia, wracaj,! Mam do ciebie sprawę... Ani dudu. Siedzi gdzieś w krzakach i śmieje się w kułak. Przecież po lesie za nią ganiać nie będę. Wiśka wzięła się na sposób: — Jasia, nie bój się. Rafał mi powiedział... Chodzi o mamę... Słyszysz?! Jasia! Zaszurało coś całkiem niedaleko. Jaśka wylazła z krzaków, przypadła do siostrv: 127 — Co z mamą? — Chce się z tobą zobaczyć — gładko skłamała Wiśka. — To już można? — Jasi dech zaparło. Wiśka zagryzła wargi. Najchętniej sprałaby kocmołucha, ale na tym terenie Jaśka sprytniejsza od niej. Trzeba z nią po dobroci. We Włodawie sobie pogadają. Ciotka też nie popuści. — Specjalnie po to przyjechałam — łgała. — Mama stale cię woła — obserwowała wrażenie. Jasia ukucnęła i jak małe dziecko wsadziwszy sobie piąstki w oczy, rozryczała się na dobre. — J czego ty? — szarpnęła ją za ramię Wiśka. — Więc ona o mnie myśli — chlipnęła Jasia — Nawet teraz... — Nie przejmuj się — szorstko powiedziała Wiśka, zła zarówno na Jasię za jej wzruszenie, jak i na siebie za to, że ją tak okłamała. — Tato był u niej — dorzuciła złośliwie. Wiedziała, że Jasia boi się starego jak diabeł święconej wody. Nie mogła sobie odmówić tej frajdy, zapragnęła smarkulę postraszyć. Jaśka jednak nie zareagowała. Wytrzeszczyła się tylko. Wiśka pierwszy raz zauważyła, jakie ogromne oczy ma siostra. Oprawa też filmowa. Żadne mazidła nie są potrzebne. — I co? — Pogodzili się. — To dobrze — odetchnęła Jasia. Wstała i ujmując Wiśkę za rękę, dodała: — Ty się na mnie nie gniewaj, że ja uciekłam. Bałam się was wszystkich... To „was" dotyczyło Wiśki i ojca. Wiśka skrzywiła się. — A teraz? — spytała zgryźliwie. — Teraz już nie — odparła Jasia. — Jeżeli mama wyżyje, to ja... Ja się już niczego nigdy nie będę bała. — Tak ją niby kochasz? — zakpiła Wiśka, ukłuta nagłą zazdrością. — No chyba... — poważnie odparła Jasia. — Najpierw o tym nie wiedziałam. Potem dopiero... Tego się nie rozumie, wiesz... To trzeba przeżyć. — Nie wymądrzaj się! — sarknęła Wiśka. Było jej nieswojo. Ten brzdąc, ta pogardzana beksa prześcignęła ją w czymś, i to o kilka długości. Kiedy ona tak wydoroślała? Przez te parę tygodni? — Chodźcie na kolację — zawołała z wnętrza domu Wikcia. — Dzisiaj już za późno — powiedziała Wiśka — ale jutro jedziemy pierwszym autobusem. 128 — Zabierasz nam Jasię? — zasmuciła się Wikcia. — Tylko mamę odwiedzę i wracam — zapewniła Jaśka. To się jeszcze okaże, myślała siostra. Musiała jednak przyznać, że Jasia bardziej pasowała tutaj niż u Maszczakow. Była na swoim miejscu, kiedy się krzątała, pomagając Wikci i karmiąc babeczkę, która paćkała się przy jedzeniu jak niemowlę. — Nie byłaś taka — zauważyła Wiśka. — Jaka? — Wyrozumiała... — znów ta złośliwość w głosie. Czemu ja jej tak bardzo chciałabym dokuczyć? A ta gówniara bierze wszystko za dobrą monetę. Nie daje się wyprowadzić z równowagi. Niepodobne do płaksiwej, zahukanej Jasi. — Człowiek się uczy — powiedziała dziewczyna. Opowiadały potem obie z Wikcia o ziołach, jakie dziś nazbierały. Wiśka rozparła się w krześle i słuchała leniwie, Rozmarzyło ją ciepło bijące od komina. Uleciały troski. — A co to za kapliczka — zagadnęła Wikcie. — Przyszłam dziś od tamtej strony, bom trochę zabłądziła. Nigdy tam jeszcze nie byłam. — Mało po lesie chodzisz — karcąco odparła Wikcia. — To tak, jak ja po wsi — dodała, jakby chcąc usprawiedliwić swego gościa. — Była tu kiedyś bardzo dawno temu wielka bitwa. Ale nie wiem, kto z kim walczył — zawahała się. — Naszych pobili. Dalej w lesie wzgórze jest usypane i oni tam leżą. A rannych pozbierali i pokładli przy źródełku. Nie było jak opatrywać, tylko wodą się* zmywali. I ta krynica ich uzdrowiła. Siły odzyskali, wroga pognali precz. Ojcowiznę obronili. I na pamiątkę postawili kapliczkę, która się z ojca na syna odnawia. Ja tam często chodzę, bo wiele ziółek znajduję... Niby głupia, a całkiem do rzeczy gada, zastanowiła się Wiśka. — A nad źródełkiem święty Roch czuwa, patron od wszelkich ran. Dobry święty — pochwaliła go z zapałem Wikcia. — Jego wyrzeźbiono takiego, jaki był, nędzarz i przez zbójów porąbany. I tylko pies jego rany lizał. Stworzenie czasem litościwsze od ludzi. A ten święty łaski wyprasza dla tych, którzy najbardziej cierpią. Każden pocieszenie u niego znajduje... Skąd ja znam tę twarz, głowiła się Wiśka, leżąc w obszernym łożu razem z Jaśka. Siennik szeleścił, łóżko skrzypiało, wykrochmalona pościel pachniała ziołami. Pod pierzyną jednak było nieznośnie gorąco, z sąsiedniego łóżka chrap, aż się chałupa trzęsła. Babeczka i Wikcia nie żałowały sobie. 9 — I.otnica VZy Wiśka cichaczem wysunęła się z łóżka i okrywając się kocem, przycupnęła na przyzbie. Blask księżycowy prześwietlał nieruchomy las, ani listek nie zaszeleścił. W dole słały się pola, błyszczące, jakby aluminiową folią powleczone. Cały gniew na Jaśkę i niedawna zawziętość spłynęły z Wiśki. Nieważne stały się kłopoty i utrudzenia — tu, wobec tego milczącego lasu i tajemniczej poświaty. Ktoś ukryty w tych blaskach i mrokach jakby czekał, nadsłuchiwał, z wytężoną uwagą śledził Wiśkę. Czegoś żądał. Czegoś od niej chciał. Jak wszyscy. Stale się od niej domagano, aby przekraczała niewidzialne granice. Po co? Zadrżała. Ktoś ją bacznie obserwował. Może to we mnie samej jest jakie ukryte oko? Chce wiedzieć. A co ja mogę? Siebie też nie znam. ROZDZIAŁ XIII Jasia postawiła na swoim. Wróciła do Bukowna, do owej zagrody w lesie. Nie pomogły ani powściągliwe zachęty Wiśki, ani pokrzykiwania Reginy. Dziewczyna zaparła się jak narowisty źrebak. Nie i nie. Nad matką się popłakała, wycałowała ją, obiecała co tydzień zaglądać, Kazia mało nie zadusiła w objęciach, ciotkę cmokała po rękach i klękała przed nią z wdzięczności za opiekę nad braciszkiem, ale z Wiśką jechać nie chciała. — Wybierasz się znów do Chełma? — dopytywała się Regina. Znała już ostatnie wydarzenia i jak to ona, wścibska i zawsze najlepiej poinformowana, starała się z siostrzenicy wydusić dodatkowy obrok w plotkach. Jasia jednakowoż jakby wody w usta nabrała. Z Chełmem skończone, ale o Lidce ani słowa, jakby jej nie było. Twarda sztuka z tego dziecka. I kto by przypuścił. Niedawno taki mazgaj, a teraz niby wie, c/ego chce. — Jakże ty będziesz żyła? — Mieszkać mam gdzie, a teraz już się w polu roboty zaczęły, z pocałowaniem ręki mnie wszędzie przyjmą — odpowiadała Jasia. — Nie szkoda ci miasta? — Czego? — Myślisz, że dużo zarobisz? — docięła jej Wiśka. Wzbogacisz się? I co? — Wzbogacę, nie wzbogacę, na początek starczy. — Na jaki początek? 130 Uśmiechała się tajemniczo. — Co ty knujesz? — A ty mi się spowiadasz? Wiśka już miała połajankę na końcu języka, jednak spojrzała na Jasię, pohamowała się. Nie wiadomo, co gówniara odpysknie, a przy Reginie Wiśka nie miała ochoty prać własnych brudów. — Baba z wozu, koniom lżej — odparła porywczo. — Żebyś mi tylko później nie płakała, że nie ostrzegałam. — I tak mi nie poradzisz — uśmiechnęła się nieco gorzko Jasia. — Ale możesz być pewna, że ciężarem dla ciebie nie będę. — Dziecko, co ty wygadujesz — obruszyła się ciotka. — Ja ją znam, ciociu — powiedziała Jasia. — Jej najbardziej na tym zależy, żeby nikt jej na kark nie wsiadł. Może nie? — Będę miała swoją rodzinę i o kcgo się troszczyć — zmarszczyła się Wiśka. — Gdybyś ty popracowała w tej knajpie, zobaczyłabyś, jak to słodko. Na gotowe każdy poleci. I na darmochę. Samemu ciężej. — Toż ja wiem. I dlatego ani ja do ciebie nie będę się wtrącać, ani ty do mnie. Bardzo o to proszę. Żyjmy obok siebie. Ja cię zwalniam ze wszystkich rodzinnych obowiązków, a ty sobie mną głowy nie zawracaj. Tak będzie lepiej. — Jak wy ze sobą rozmawiacie! — zgorszyła się Regina. — Siostra — to przecież najbliższa rodzina. — Ale kiedy się zgodzić nie można, lepiej się szanować z daleka niż gryźć siedząc na kupie — poparła Jasię Wiśka. — Żeby tylko później na mnie nie było. Ciotkę biorę na świadka, że ja chciałam... ¦k — Dobra, dobra, skończmy z tym. Reginie się to nie widziało. Wolałaby soczystą kłótnię niż te grzecznościowe lody. Wyprawiając Jasię do Bukowna, szepnęła jej: — Jak tam między wami się ułoży, to już nie moja sprawa. Nie wnikam, o cożeśta na siebie krzywe, chociaż po mojemu, lepiej sobie wybaczyć, niż urazę hodować. Od tego człowiek robi się przykry, gorzknieje. Na co wam to? No już, już... Ale to sobie pamiętaj, że ciotka się ciebie nie wyrzekła i gdyby co trzeba było, to już wiesz sama. Drogę znasz. Ja tam różnicy między wami a swoimi dziećmi nie ro- bię. Jaśka znów się pochyliła do ciotczynej ręki. Regina rada była. Takie uszanowanie dla starszej rzadko się teraz spotyka. Janinka ani trochę do Wiśki niepodobna. Serdeczna. A tamta jak kozioł. Ciekawe, jak im się 131 życie ułoży? Której lepiej? Charakter wróży przyszłość, ta prawda rzadko zawodzi. Regina się zadumała. — Ja bym Kazia też zabrała — mówiła Jasia — ale przy nim nie dam rady pracować. Chciałabym teraz na cale dnie wychodzić. — Tylko się tak nie szarp, bo się zniszczysz, a to się nie wróci. Po co ci się zarzynać? Kazik u nas ma jak w gnieździe. Wszyscy my do niego przywiązali się. Lekarka mnie mówiła, że on do wyleczenia, tylko nad nim wiele trzeba popracować. Może i tak. To czego ja mam mu odmówić poratowania, kiedy mnie stać? Roman naszych dzieciuków nigdy na kolanach nie woził, a Kazia bierze i zabawki jemu kupuje. Pan Bóg nam za niego zapłaci, powiada. Już ty się, Janinka, nie turbuj. Zdrowie oszczędzaj. I co niedzielę żebyś mi się pokazała, kiedy do matki przyjedziesz. Jasia kiwnęła głową na znak, że się zgadza. Rozstały się w nastroju przyjacielskim. W domu ciotka napadła na Wiśkę: — I czego ty jej dokuczasz? Starsza jesteś, więcej rozumu u ciebie, a to jeszcze dziecko. Nigdy jej serca nie okazywałaś, dlatego zdziczała. — Ciotka się jeszcze przekona, co to za ziółko — odpysknęła Wiś-ka. — Każdy, kto się koło ciotki zakręci i w rękę pocałuje, to zaraz porządny. Jaśce się w głowie przewróciło. Uważa się za najmądrzejszą. Ciotka tego nie zauważyła? Krętaczka, kłamczucha, cwaniara... Gdyby się Krzysiek względem niej awanturował, niech ciotka poświadczy, że ona odrzuciła moje najlepsze chęci. — Czy one takie najlepsze, to ja nie wiem, ale że ona nie ma do ciebie zaufania, to fakt. — A niech się ugryzie! Wiśka wracała wściekła. Obiecywała sobie, że jeszcze przyjdzie taki czas, że utrze nosa tej smarkuli. Nie były to pobożne życzenia i niekoniecznie sprzyjające Jaśce. Dziewczynie tymczasem jakby kamień spadł z serca. ( /uta się swobodnie i lekka jak ptak. Wysiadła w Bukownie. Wstąpiła do paru gospodarzy popytać, czy nie znajdzie się dla niej zajęcie. Każdy skwapliwie przytwierdzał, młode ręce przy tak ciężkiej robocie, jaka się nabli/ala wraz z latem, to skarb. Jasia zapisywała sobie w notesie, na kiedy jest umówiona, kiedy się zgłosić, jakie warunki. Notes spuchł od propozycji, a pr/ecież były jeszcze sąsiednie wsie. Niedługo się owoc sypnie. Żeby siv c/lowiek dwoił i troił, nie nastarczy. Zadowolona z siebie, już nad wieczorem wstąpiła do Kwiatków. — Jak się mama czuje? -- pytała gospodyni. Reperował.i odzież, bo we 132 żniwa nikt nie ma głowy, żeby się tym zajmować, wszystko musi być porządnie naszykowane. Jasia przysiadła przy niej i też wzięła się za igłę. Opowiedziała o matce z detalami, ale Kwiatkowa była cierpliwa. Potem jeszcze o rozmowie z ciotką i o tym, jak spławiła Wiśkę. — Niepotrzebnie to zrobiłaś — zauważyła Kwiatkowa. — Ona ci się może jeszcze przydać. Po co sobie wrogów przyczyniasz? Jasia pochyliła głowę nisko nad szyciem. Nie odpowiedziała. Kwiatkowa popatrzyła z litością. Wystarczyło jej to, czego się domyślała. Wolała nie ginerać w bolącym miejscu. Z uprzedzeń i urazów też się wyrasta. Zmieniła temat. — Rafcio mówił, że wybierasz się do szkoły. Przyniósł informator. — Może poradzę — Jasia pokraśniała. — Rafał obiecał, że mi pożyczy podręczniki, żebym sobie powtórzyła. Rok przerwy. To robi swoje. Ale nie byłam najgorsza, jakoś wyciągnę... Kwiatkowa pogłaskała policzek dziewczyny. — Jak człowiek czegoś bardzo pragnie, zawsze sobie poradzi. Tyle, że pragnienia są różne. — One się tam dziwiły — zwierzała się Jasia — że ja nie zostałam w Chełmie. Ale ja widziałam, że nie mam tam co robić. Obijać się nie chcę ani cudzych kątów wycierać. I napatrzyłam się na własne oczy, jak wygląda takie szczęście, które sobie zafundowała Lidka. Mnie ono nie pasuje. — Ale pannę Renatę chyba odwiedzisz? Jasia zasumowała się, rozważając coś w ciemnej główce. Wreszcie potrząsnęła włosami, aż przesłoniły jej twarz. — Kiedyś może tak. Teraz pannie Renacie też byłoby nieprzyjemnie. One się pogniewały, a ta Lidka teraz biedna. Panna Renata gotowa jej wybaczyć, pojechać, znów niańczyć. A żadnej z nich to na dobre nie wyjdzie. — Masz rację — pochwaliła ją Kwiatkowa. Na horyzoncie pokazał się Rafał. Ucieszył się na widok Jaśki. — Muszę jeszcze ze dwa razy obrócić, ale posiedź tu z mamą, później cię odprowadzę. — Jasia zostanie u nas na kolacji — wpadła mu w słowo Kwiatkowa. Spojrzał na matkę z wdzięcznością. Jak ona wiedziała, co mu na sercu leży. Zawrócił i pognał do roboty. Jasia się nie wymawiała. Szyły dalej. Kwiatkowa wypytywała dziewczy-, nę o różne szczegóły. Jasia opowiadała barwnie i wyczerpująco. Wiedziała, że tej kobiety nie musi się obawiać, nie roztrąbi jej sekretów. 133 — Tacyście dla mnie dobrzy — wybuchnęła — jak moja mama. Kwiatkowa się do niej uśmiechnęła jeszcze serdeczniej. — Myśmy się ze Stasia kiedyś przyjaźniły. Stare dzieje, ale to się pamięta, co człowiek w młodości przeżył. Miła, dobra dziewczyna, tylko źle trafiła. Potem już jej się życie tak splątało, że rozsupłać nie umiała. Zawsze sobie myślałam, że do takiej wierności jak ona nie każdy byłby zdolny. A wiesz, że ojciec twój do roboty poszedł? — Czy co z tego będzie? — westchnęła Jasia. Byłaby odpuściła mu, że ją wtedy tak strasznie skatował, ale wiedziała też, że tylekroć matce przysięgał, a później robił swoje. Cóż warte jego przysięgi? Kwiatkowa odgadła jej wątpliwości. — Ważne, że sam się do tego nagiął. Gdybyś nie odeszła, może zostałoby po staremu. Ale widzisz, głód to jest dobry nauczyciel. — Odkuje się i zapomni — szepnęła Jasia. Kwiatkowa zamyśliła się, zapatrzyła w ogród, gdzie piwonie jarzyły się jak kule światła. Szarówka, kwiaty zdawały się unosić nad ziemią, jakby fruwały. Leciutki wietrzyk nimi poruszał, przynosząc z łąk zapach siana i upału, który był minął. Za ciemno już, żeby szyć, więc opuściła ręce z robotą na kolana. — Z człowiekiem do końca nie wyjaśniona sprawa — powiedziała. — Ilu to ja znałam takich, co to niby porządny, a potem dęba i przemarnował to, co zyskał. Albo takich niewyraźnych szaraczków. Leniwy, ciemny. A kiedy co do czego przyszło, znalazła się w takim i odwaga, i dobroć, i mądrości niemało. A czasem i drań się odmieni, i głupek rozumu nie wiadomo skąd nabierze — chociaż zdarza się to rzadko. Łatwiejsza odwrotna droga — mówiła jakby do siebie. Jasia poruszyła się niespokojnie. — Tłumaczył mi Rafcio, że nam wszystkim należą się alimenty od taty, ale nie wiem, czy warto się starać. Mnie tam nie potrzeba, ale o Kazia chodzi. Ciotka się nad nim rozpływa, ale wstyd, żeby on na darmochę jak jaki podrzutek był skazany. Mogłybyśmy się złożyć obie z Wiśką po te kilkaset złotych i ciotce płacić, ale ona od nas nie weźmie, zresztą Wiśka nie da. Rada jest, że ma z głowy... — urwała. Kwiatkowa rzuciła dziewczynie bystre spojrzenie, ale znów wyminęła temat. Jasia kiedyś przemyśli sprawę, uspokoi się, dojrzeje. Teraz nie pora. Natomiast podjęła kwestię dotyczącą Zygmunta. — Prawo za wami stoi. Żadna to laska. Należy wam się. Ale ze względu na niego ja bym nie naciskała. Niech on liochę okrzepnie. Nie można 134 go wystawiać ludziom na pokaz jak najgorszego łobuza. Gdyby sam się poczuwał, to inna sprawa. Wiesz ty co, Jasieńko, jeżeli go kiedy spotkam, bo przecież do Stasi też zaglądam co niedziela, a on tam bywa — postaram się z nim pomówić. Może co wskóram. Jasia przytuliła się do niej. Kwiatkowa przygarnęła dziewczynę. — Córcia — powiedziała i żeby się nie rozczulać zanadto, dmuchnęła dla żartu w ciemną grzywkę nad czołem Jaśki. — Pozbieraj tutaj, a ja pójdę szykować kolację. Moje chłopy nie lubią czekać, tylko żeby gorące stało na stole. Ty wiesz, co mi mój w pierwszych latach małżeństwa wyprawiał? Jak przyszedł i nie było nakryte, czapkę na łeb i chodu. Potem pilnowałam jak w zegarku, żeby się nie spóźnić. Ot widzisz, każdy ma swoje dziwactwa. Ale bliskiemu człowiekowi miło jest dogadzać. To i on potem uważa, w czym wyręczyć albo jak ucieszyć. Od razu tego się nie wie, tylko powoli. Jak ci już ktoś obrączkę nałoży, to pamiętaj sobie, żeby grymasy za progiem zostały, choćby cię to miało kosztować. Opłaca się, zobaczysz. — Ja się za mąż nie wybieram — zaśmiała się Jasia. Kwiatkowa jej pokiwała palcem. — Każda tak mówi. Kiedy po kolacji wyszli oboje z Rafałem, niebo jak lustro w ciemnościach mżyło niepewnym odblaskiem. Skąd on się brał, nie wiadomo, bo gwiazd prawie nie widać, utopione w błękitach, jakby się oddalały. Łąki i pola, i las, ku któremu wędrowali, za cienką mgiełką. Opary ciągnęły od bagien, migotały okna w zagrodach zatulonych w bzy i jaśminy. Psy ogłaszały się zewsząd, była to pora sobaczych rozhoworów, po obrządku, a przed drzemką, prześcigały się w gorliwym ujadaniu, może gospodyni skwapliwiej miskę wyniosła dla stróża. Kto wie, jakie tam kalkulacje snuły się w psich łbiskach. — Wiesz, że mnie w szkole przezywali Kundelkiem — ni w pięć, ni w dziewięć odezwała się Jasia i zaraz się zawstydziła, po co ona mu to opowiada. — Słyszałem — powiedział Rafał. — No i co takiego? -— Ja się okropnie wstydziłam... — Są gorsze przezwiska. Kundelek miłe stworzenie, chociaż pospolite. Ale jednego z moich kolegów nazywali Kufa, drugiego Głąb, i to już gorzej, bo swoich możliwości nie zmienisz jak chustki do nosa. — A na ciebie jak wołali? — Patefon. — Dlaczego? — zdziwiła się Jasia. 135 — Sama się domyśl. Piach poskrzypywał pod stopami, naczupurzyły się przed nimi sosenki, weszli w las. — Daj mi rękę — powiedział Rafał — polecimy na skróty. — Trafisz? — Jasne. Brzmiało to jak przechwałka, ale zaufała mu. Zanurzyli się w gąszcz po prawej stronie. Korony drzew splatały się z sobą, przesłaniając bladawe niebo, tu na dole cień był gęsty. Rafał przyświecał latarką, ale i tak niewiele było widać. Wkrótce teren zaczął się podnosić, weszli w las sosnowy, przejrzysty, obuwie ślizgało się po igliwiu zaścielającym pochyłość. Rafał szedł z taką pewnością, jakby posuwał się w biały dzień znajomą ulicą. Rozmawiali o sprawach nieważnych, przekomarzali się, Jasi serce biło coraz szybciej, może od tego marszu, a może z innej przyczyny. Minęli grzbiet wzgórza, zstąpili w połogą dolinę. Znów graby, jesiony, buki. Gałęzie biły po twarzy. Trzeba się było uchylać, przebiegać pod spodem. Bawiło ich to, jakby zabawa w chowanego. A teraz przeskoczyć pień leżący w poprzek, a teraz między te dwie senne brzozy, po mchu jak po sprężynach, przez podmokłą łączkę, ku tym drzewom, gdzie słowik kląska. Nagle zapach konwalii. Setki, tysiące. Jasia zatrzymała się i aż zaklaskała. Nigdy w życiu nie widziała czegoś takiego. Zagajnik tonął w kwiatach. Gdziekolwiek Rafał zwrócił światło latarki, wybłyskiwały przed nimi śnieżne dzwoneczki. — Potrzymaj — oddał latarkę Jasi, a sam zaczął zrywać. Cieszyła się jak dziecko. — Jakie to śliczne — powtarzała. Uzbierał cały pęczek, podał jej. Do ust przytuliła. Boże, jaki zapach! Aż się w głowie kręci. — Będzie mi się ten lasek śnił już chyba przez całe życie — powiedziała. Zajrzał jej w oczy. — To dobrze. Znów wzięli się za ręce i pobiegli. Jasia unosiła kolana jak najwyżej, żeby nie deptać kwiatów. — Podniosą się — pocieszał ją Rafał. Pojaśniało. Blask dotąd w głębi nieba ukryty nasilił się, wystąpiły z mroku pnie drzew, połyskliwie zalśniła trawa. — Księżyc wzeszedł — powiedział Rafał. -- Jak to już późno. Musimy 136 się pośpieszyć, bo twoje babeczki chyba z kurami spać chodzą. Będą się na nas gniewały, kiedy je pobudzimy. — Może wybaczą — roześmiała się Jasia. Czas tak szybko zleciał, aż wierzyć się nie chciało i szkoda było, że cel blisko i że trzeba będzie powiedzieć sobie dobranoc. Rafał jednak ciągnął ją naprzód i ponaglał. Pędzili tak kilka minut, aż Jasia posłyszała szmer, jednostajny i cichy. Podłoże stało się grząskie i stanęli na skraju strugi o ciemnych, prawie czarnych wodach pluszczących pod nisko nawisłymi gałęziami. Płynęła jak w tunelu. Przeciwległy brzeg bliski, lecz nie znany. — Przeskoczysz? Jasia bała się. W dzień może by spróbowała, ale teraz? — Skąpię się po uszy — zaśmiała się cicho. — Nie ma tu jakiejś kładki? — Skąd ja ci wezmę kładkę? Nie marudź. Tu nie ma więcej niż metr, no, może półtora. — I pijawki w błocie przy brzegu? — Jasia się ich brzydziła. — I co ja z tobą zrobię? — zafrasował się Rafał. — Czekajże... Ściągnął trampki i wręczył je zdumionej Jasi. Nachylił się i podwinął nogawki. — No, hopla — wziął ją na ręce. Jasia pisnęła. Objęła go za szyję ręką, w której trzymała pęczek konwalii. W drugiej ściskała trampki. Rafał zachlupał, przebrodził strugę i postawił Jasię na ziemi. Nie odzywał się. Wytarł nogi, wzuł buty i ruszył przodem, nie oglądając się na dziewczynę. Dreptała za nim dosyć zmartwiona. Czy pogniewał się na nią za to jej tchórzostwo? Nie umiała sobie inaczej wytłumaczyć jego milczenia. Taki był wspaniały nastrój i nagle... Dogoniła go, chwyciła za rękaw. — Nie złość się na mnie — poprosiła. Spojrzał na nią trochę z góry. Zgasił latarkę. Teraz lepiej widział jaśniejącą w mroku twarzyczkę, zwróconą ku niemu, ogromne oczy. — Nie bądź niemądra — powiedział, nachylił się i pocałował ją w czubek nosa. Żachnęła się. — Mówisz do mnie jak do dziecka. Zaśmiał się. Wrócił mu dobry humor. — Chodźmy, panienko, bo inaczej uszu ci nakręcą jak smarkuli. 137 — Za co? — Bo łobuzica jesteś. Wodzisz mnie na pokuszenie. — Ja? — zdziwiła się Jasia. Szedł pogwizdując przez zęby. Naśladował jakiegoś ptaka. Chyba wilgę. Jasia rozważała jego słowa. Powiedział to takim tonem... Ale to nic nie znaczy. Przypomniał jej się Franek. Zupełnie co innego. Rafał droczy się ze mną jak z małym bachorem, rozżaliła się do reszty. Niebo prześwitywało przez coraz rzadsze drzewa. Wyszli na skraj lasu. Przed nimi rozciągała się rozległa polana, a chałupa babeczki znajdowała się nie dalej niż na rzut kamieniem. W oknach było ciemno, chyba naprawdę już spały. Pomarańczowy księżyc przeświecał przez czuby sosen rosnących na stoku wzgórza. Cisza jak makiem siał. Ciężkie rosy na trawach. Tam, gdzie na nie padał blask księżyca, błyszczały jak okruchy szkła. Rafał przystanął zasłuchany, zapatrzony. — O czym myślisz? — spytała Jasia. Spojrzał na nią jak zbudzony ze snu. — Wierzyć się nie chce — powiedział — że na tym zabieganym, pazernym świecie pozostały jeszcze takie miejsca i taki spokój. Gdybym to ja wiedział, o co naprawdę warto zabiegać, starać się. Przecież i tak wszystko przeminie. Gdybym miał teraz przy sobie aparat fotograficzny albo gdybym umiał malować, chciałbym to utrwalić. Ale przecież i tak nie byłoby to samo. Powiedz, czy taką chwilę można zatrzymać? — Będziemy o niej pamiętać oboje, chcesz? Zawsze potrafię ja w tobie przywołać. Spojrzał poważnie. — Trzymam cię za słowo. A teraz biegnij do domu. Stał, jakby kij połknął. Niezręcznie było się żegnać. Szepnęła więc tylko dobranoc i pobiegła na przełaj przez łąkę. Przed domem odwróciła się i pomachała mu dłonią, w której trzymała konwalie. Ale las siał ciemny w miesięcznym blasku i pod drzewami nie było nikogo widać. Może tam był i patrzył, a może już poszedł? Spuściła głowę pełna wątpliwości i sprzecznych uczuć i wsunęła się cicho do izby, skąd dochodziło srogie chrapanie z przygwizdywaniem w wykonaniu Wikci. ROZDZIAŁ XIV Wiśkę w środku nocy obudziło cichutkie szlochanie. Uniosła głowę i nadsłuchiwała. E, może mi się przywidziało, znów przytuliła się do poduszki. Ledwie przymknęła powieki, chlipie, nosem pociąga, smarcze, ale cichuteńko, potajemka, psiakręć. Krystyna? Ona raczej przez sen by się śmiała. Sitarska? Sapie miarowo. Pozostawała Jola. Zresztą szmer tak jakby z jej legowiska w kuchni pod oknem dochodził. Wiśka wstała, poszukała kapci i powędrowała do kuchni. Chlipanie ustało. Ale Wiśka zła., bo niewyspana, nie dała się tak łatwo oszukać. Stanęła jak kat nad grzeszną duszą i sprawdza Poduszka wilgotna, policzek mokry, zwinięta w kłębek chusteczka. — Czego ryczysz? Jola odwróciła się do niej plecami, naciągnęła koc na głowę. — Daj mi spokój — mruknęła. — Każdy ma swoje troski. Wiśka ziewnęła i przestąpiła z nogi na nogę. — Pokłóciłaś się ze Zbyszkiem? — spytała domyślnie. Zbyszek ostatnio rzadkim był gościem. Jolka niby to ślęczała nad książkami, uczyła się do egzaminów, ale trudno przypuścić, że taka dziewczyna żyje samą nauką i że zdobywanie wiedzy jest jedynym zajęciem, jakiemu się poświęca. Przypuszczenie, że poróżniła się ze Zbyszkiem, wydawało się oczywiste, aczkolwiek zadziwiające, ponieważ oboje zakochani byli w sobie — według określenia Sitarskiej — jak kocięta. — Przeprosi cię — pocieszyła Wiśka. Odpowiedziało jej zdławione szlochanie. Jolka me mogła się opanować. Może ma w nauce sęki? — Zalałaś egzamin? Zdarza się. Poprawki też dla ludzi. Przecież cię ze studiów nie wyrzucą. Odłożą ci zdawanie na jesień. — Czego ty się uparłaś, żeby mnie dręczyć? — spod koca wyjrzała twarz zalana łzami. -— O, kurczę — oburzyła się Wiśka — nie dosyć, że mnie twoje spazmy z łóżka wygnały, to ty jeszcze do mnie z buzią... Jola się opamiętała. Wyciągnęła rękę. — Przepraszam. Czasem człowieka przyciśnie tak, że się nie może opanować. Za wiele mi się naskładało. Wiśkę sparła ciekawość. Przysiadła na skraju łóżka. — Jak się człowiek ma komu zwierzyć, to mu zaraz ulży — powiedziała chytrze. Ciotka Regina nie inaczej by to rozegrała. Od 139 współczucia do plotki u niektórych tylko krok. Wiśka sama się połapała, że nie jest to całkiem bezinteresowne uczucie. Jola jednakże oceniła tę postawę inaczej. Ścisnęła koleżankę za ramię. — Ja to już dawno w sobie duszę — szepnęła. — Bo i po co się wywnętrzać? Kogo to obchodzi? Wiesz, że niedy nie lubiłam zawracać ludziom głowy swoimi kłopotami. Ale, to tak jakoś... wszystko przez wesele Krystynki... — zamilkła. — Chyba ci nie dokuczyła? — Krysia ma wprawdzie jęzor niewyparzony, ale do Joli odnosiła się zazwyczaj z nabożnym podziwem. Imponowała jej poważna, bystra koleżanka, chłonąca wiedzę, uczynna, bezpośrednia i bezinteresowna. Wydawało im się, że Jola je wszystkie przewyższa. Krystyna wolałaby chyba połknąć język, niż sprawić przykrość przyjaciółce. Jolka zaprzeczyła. — Ona jest w porządku. Jak wy wszystkie. To tylko ja jestem winna. To jej wesele, przygotowane z takim rozmachem... Ja jej nie zazdroszczę, ale to przecież zrozumiałe, że też bym chciała. No więc pomyślałam sobie, że warto ze Zbyszkiem porozmawiać, co będzie z nami. Sama rozumiesz. Niby planujemy wspólną przyszłość, ale dotychczas to nie było nic konkretnego, a trzeba w końcu coś postanowić. I wiesz... On się chyba pogniewał. Zbył mnie byle czym. Jakby mu już na mnie nie zależało, od tej pory się nie pokazuje, a ja przecież też mam swoją ambicję. Szukać go nie będę. On mnie już pewnie nie kocha — szemrało coraz rozpaczliwiej. Wiśka przejęła się mocno. Za dobrze ich oboje znała, zbyt wiele miała dla nich sympatii, żeby lekceważyć takie wyznanie. Do Zbyszka zupełnie nie pasowało takie postępowanie. A przecież się orientował, że Jolce całkowicie przesłonił świat. J co temu baranowi do łba strzeliło? Okaże się na pewno, że poszło o jakąś błahostkę, ale dziewczyna cierpi, zadręcza się. Inna by się pocieszyła, ale dla osoby z charakterem Jolki — klops, ciemna mogiła. — O czym tak rajcujecie? — patrzcie no, nawet ten śpioch, Krysiunia, przebudziła się i przyleciała. Jolka znów przywarła twarzą do poduszki i ryczy. Kryśka zdetonowana przysiada obok, głaszcze przyjaciółkę po ramionach i plecach wstrząsanych łkaniem. Jeszcze tylko Sitarskiej brakuje do kompletu. — Coś ty jej powiedziała? — w głosie Krystyny wymówka. — Cygan zawinił, a kowala powiesili — wzdycha Wiśka. - - Też ją przyszłam pocieszać. To ten bęcwał Zbyszek nabroił. 140 — Ja sobie z nim pogadam — Krystyna grozi pięścią. — \Ani się waż — Jola podnosi głowę. — On nie jest niczemu winien. To ja. \ — Aha, znamy tę śpiewkę na pamięć. Ty go zawsze bronisz. Tym razem się nie uda. Będzie tu pełzał na kolanach, żeby cię przepraszać! Do czego to podobne? Idiota! — Krystyna, błagam cię! —jęczy przerażona Jolka. — Nie wiesz, o co chodzi. Jeszcze bardziej zagmatwasz. — Ja ci streszczę — zabiera głos Wiśka. Krystyna wysłuchuje i leciutko wzrusza ramionami. Jasne, że jołop. Gdzie tu problem? — Zbyszek ma skomplikowaną, głęboką naturę — podrwiwa Ma-szczakówna. — Może on w ogóle małżeństw nie uznaje? Krysiunia się gorszy. Nie lubi takich dowcipów. Wedle niej życie jest proste: ludzie się kochają, więc pragną być razem, dzielić ze sobą codzienność, wszystkie myśli, radości i cierpienia, bawić się i pracować, szaleć i wypoczywać. Ślub to dla niej nie koniec romansu, jak dla wielu dziewczyn, ale początek jeszcze ciekawszego, bujniejszego życia. Ona, kiedy niezadługo przysięgnie miłość, wierność i uczciwość aż do śmierci, nie będzie uważała, że robi z siebie ofiarę, ucieszy się, że stać ją na taki dar dla najbliższego człowieka. Bogata jest ta Krysiunia, skoro tak hojnie obdarza. Ale wielu ludzi nie ma się czym dzielić. Jolka broni się przed takimi myślami, jednakże najbardziej dolega jej to, że zwątpiła w Zbyszka. Że już nie potrafi mu tak bez zastrzeżeń wierzyć jak jeszcze miesiąc temu. Że jakoś pomniejszył się w jej oczach. No bo skoro zwinął żagle na łapu-capu, znaczy, że stchórzył. Trzeba sobie będzie życie układać bez niego. Ale jak? — Już nigdy nikogo nie pokocham — szepcze z goryczą. Wiśkę to śmieszy, ale w Krystynce budzi się lwica. — Ja to załatwię — oznajmia. Jolka łapie ją za rękę. — Nie rób mi wstydu. Skoro on nie chce, to ja mu się nie będę narzucać. Niech sobie żyje... szczęśliwie... Nie będę mu zawadzać... — znów ryczy w poduszkę, aż dławi się tym płaczem. — A to tak wolno? — zachłystuje się oburzeniem Krystyna. Prze/ trzy lata chodziliście ze sobą, naszeptywał ci różne głupoty, obiecywał, no, powiedz, na pewno obiecywał... To jak? Nie odpowiada za siebie? Nie rozumie, że nie wolno się bawić drugim człowiekiem? Że się jakąś odpowiedzialność ponosi. Trzeba, żeby mu ktoś prawdę w oczy wyrąbał. 141 Nie martw się, nie ja — malutka Krysiunia zadziera z dumą głowę —,moja kobieca godność mi na to nie pozwala, żeby z takim pętakiem dyskutować. Sam sobie świadectwo wystawił, że pętak. Nie zaprzeczaj... Gdyb,y mnie coś takiego spotkało, chociaż Maciuś nie jest zdolny do zdrady, to całkiem inna natura; no, ja nie wiem, chybabym się utopiła, ale najpierw Krzysiek albo Janek by z nim pogadał. Po męsku. Ty nie masz brata, ale jesteś moją przyjaciółką, więc prawie siostrą i dlatego Krzysiek będzie musiał to załatwić. Nie bój się. On mu wyczyta, że takie postępowanie nie jest godne mężczyzny. Krzysiek też gardzi takimi typkami. Naobiecuje dziewczynie, a potem pisz do mnie na Berdyczów... Łajdak! — Krysię całkiem zatknęło z wściekłości. — Nie, nie... — bije wokół siebie pięściami Jolka. — Przestań wyć — mówi groźnie Wiśka pochylając się nad nią. — Bo zbudzisz Sitarską. Ona wam obojgu da popalić. Jola cichnie, — Postanowione — mówi, odzyskując głos Krystyna. — My się nie wtrącamy, bo mógłby się wykręcić sianem. W ogóle nie znamy tego pana. A Krzyśka poproszę, żeby specjalnie się do niego wybrał. Jola, aczkolwiek niechętnie, przystaje na to rozwiązanie. — Tylko, żeby Zbyszek się nie domyślił, że to wszystko ode mnie. Nigdy by mi tego nie wybaczył... — widocznie ma jeszcze jakąś nadzieję na pojednanie. — Nie ma obaw. Krzysztof jest pierwszorzędnym dyplomatą — zapewnia Krystynka, ufna w braterskie możliwości. Dopadły go obie z Wiśką natychmiast po przyjeździe. Uwiesiły się u ramion i ćwierkały każda swoje. Najpierw słuchał cierpliwie, potem zaczął się opędzać: — Dajcie wy spokój. Po co się mieszać w cudze sprawy. Nie macie innych kłopotów? — Nie możesz nam odmówić — nalegała Wiśka. — Jolka niknie w oczach. Zachowuje się jak histeryczka. Jeszcze sobie co zrobi. Zadurzona jest w tym idiocie po uszy. — To tak? — poczerwieniała z oburzenia Krystyna. — To za nic masz uczucie i elementarną uczciwość?! Może pochwalasz?! Ot, przekonałam się, jakiego mam brata! Ktoś depcze najświętsze uczucia, a ty dla własnej wygody wolisz się nie wtrącać?! Za mną też byś się nie ujął? — Krysiu, zmiłuj się, nie bredź! Komu się dzieje krzywda? Poróżnili się, zwyczajna rzecz. Jak im pisane, że mają być razem, to się jeszcze pięć razy pogodzą, nie trzeba im pośredników. 142 \ — Uważasz, że to normalka? A ja ci mówię, że to draństwo! Oszustwo! Podłość! —i Nie wytrzymam — opadł z jękiem na stary fotel, który zatrzeszczał i zachwiał się niebezpiecznie. — (Rozwalisz Sitarskiej mebel. To nie na twój tonaż. Przesiądź się na krzesło — Wiśka nawet w chwilach podbramkowych zachowywał;; praktyczne podejście do rzeczywistości. Uśmiechnął się do niej i posłusznie przeniósł się na stołek, wyciągając przed siebie długachne odnóża, tak że tarasowały w poprzek całą kuchnię Krysiunia piekliła się nadal. — Nie chcesz, to nie. Bez łaski. Maciusia poproszę. Maciuś mi nie odmówi. Jeszcze dzisiaj wyślę do niego telegram. — Krycha, opamiętaj się! Człowiek przed ślubem ma tyle spraw do załatwienia, a ty mu głowę byle czym zawracasz. — Może dla ciebie to jest byle co, ale ja, kiedy widzę, jak ginie człowiek, nie mogę odmówić pomocy. — Maciek słabo zna Zbyszka. Jakaż to będzie rozmowa? Zastanów się! Przecież chodzi o tak intymne sprawy, że... Trudno złapać chłopaka za guzik i perswadować: panie, żeń się pan. Zbyszek pomyśli, że Maćkowi coś się na mózg rzuciło. Wprawdzie pod twoim wpływem człowiek głupieje, takt. — Powiedz, co ci szkodzi — wtrąciła się znów Wiśka. — Nie musisz go do niczego namawiać. Po prostu zorientujesz się, co się święci. Zapytasz go o plany życiowe i tak dalej w ten deseń. Może to było przelotne nieporozumienie, które się da łatwo wyjaśnić. Powiesz nam, o co chodzi, a my już będziemy wiedziały, jak zadziałać. — Zwariować można! Czy wy naprawdę nie macie innych problemów? — Owszem, ale kłopoty uczuciowe przeszkadzają w tych innych. Niby nie wiesz? Jolka ani się uczyć nie może, ani żadnej rozmowy z nią nie ma. Zaleje egzaminy jak amen w pacierzu. Wyleją ją z akademii — prorokowała Krystyna. — Tyle lat straconych — zabiadoliła Wiśka. To go nareszcie ruszyło. — Pójdę — zdecydował. — Tfu, na co mi przyszło. — Postillon d'amour — zanuciła Krysiunia, znów w złotym humorze i wycisnęła na braterskim policzku siarczysty pocałunek. Zaraz się jednak zmarszczyła: — Rany, jaka na tobie szczeć. Nie mógłbyś się częściej golić, zwłaszcza kiedy do siostry i narzeczonej w odwiedziny przyjeżdżasz? 143 — Przecież się rano goliłem — bronił się Krzysiek, nieco zawstydzony. — Cóż ja na to poradzę, że mam silny zarost? — tłumaczenie zabrzmiało żałośnie. / Spojrzały na siebie i obie wybuchnęły śmiechem. Krzysiek poderwał się, machnął ręką. j — Święty by z wami stracił cierpliwość. Idę — nałożył czapltę. — Już? — Wiśka była nieco zawiedziona. ,! — Bardzo dobrze — klasnęła Krystyna. — Im szybciej, tyni lepiej. Pójdziemy z tobą i zaczekamy na skwerze. i — Zbyteczna obstawa — marszczył się. — Nie buntuj się, braciszku, bo i tak nic nie wskórasz. Zobacz lepiej, Krzysiu, jakie Wiśka ma ładne pantofelki. — Śliczne — przytaknął z zapałem. — Patrz nie na kolana, a na pantofle — parsknęła śmiechem Krysia. — Mógłbyś mi zafundować podobne. Jeszcze były w pedecie, a to nam po drodze. — Ile kosztują? — Dwa i pół. To włoskie. — Nigdy nie uwierzę, że jesteś oszczędna — ze śmiechem spojrzał na Wiśkę. Dziewczyna zarumieniła się. Bąknęła coś niewyraźnie i odwróciła się, by ukryć zmieszanie. Krzysiek nie powinien wiedzieć, że te buty nie kosztowały jej ani grosza. Na pewno by nie umiał zrozumieć. Z tymi jego dziwacznymi pojęciami o honorze? Niekiedy gadał jak ^własny dziadek. Nieżyciowy facet. Ale skoro się go nie przerobi, w każdym razie nie tak zaraz, lepiej na wszelki wypadek unikać niepotrzebnych zatargów. Niechże się raczej kolanami zachwyca. — Kupisz mi? — Krystyna uwiesiła się bratu na szyi. — A skąd ja wezmę tyle forsy? Chyba że z książeczki wyjmę. — Pożycz mi chociaż połowę. — Połowę zgoda. Wiśka się nie odzywała, chociaż ją to złościło. Ja nie mogę liczyć na to, że od swojego rodzeństwa cokolwiek dostanę, a wziąć, każdy by wziął. Kryśka najlepszego melioranta zastąpi w drenażu braterskich kieszeni, a ciekawam, czy mnie obsypie złotem, kiedy już zostanie moją szwagierką. Chyba jej to do głowy nie przyjdzie. Uczynna jest, ani słowa, alf wyznaje zasadę: zapracuj sobie. Krzysiek raczej będzie uważał, że to my im musimy pomagać, jakże, młodsza siostra... 144 NPolecieli po te pantofle. Wiśka miała cichą nadzieję, że nie znajdzie się odpowiedni rozmiar, bo Krysiunia stopy miała maleńkie jak dziewczynka, ale akurat trafiła się jedna para. Krysia, rozpromieniona, zaraz zzuła stare sandały i wdziała włoskie cuda. Wprawdzie na wysokich obcasach czuła się nieswojo, trzymała Krzyśka za łokieć, ale paradowała z dumą, rada, że przybyło jej parę centymetrów wzrostu. W cichości ducha bolała bowiem nad tą swoją kieszonkową miarą. — Maciusiowi nie będziesz się mogła w nich pokazać — zauważyła złośliwie Wiśka. — Dlaczego? — zdziwiła się Krystyna. — Przewyższyłabyś go o pół głowy. Śmieszna byłaby para. — Masz rację — zmartwiła się Krysiunia, do której złośliwostki często nie docierały, chybiać celu. — Niepotrzebny wydatek. — Nie martw się na zapas — pocieszał ją brat. — Niech się Maciuś wypowie. Może jemu to nie przeszkadza. Wiśka kroczyła obok chmurna i nieco nadąsana. Dlaczego Krzysiek nie wpadł na tak genialny pomysł, żeby zafundować coś ładnego narzeczonej? Chyba powinien się poczuwać? Owszem, poczuwał się. Zatrzymał się przy murku i kupił dwa bukieciki. Dla Krysi groszek, dla niej stokrotki. — Wiem, że je lubisz. Trzy lata temu zachwycona byłaby tym darem. Teraz jej nie wystarczał. Obracała w palcach bukiecik, wciąż osowiała. Wolałaby coś konkretniej-szego. Krysiunia za to, uwiesiwszy się ramienia brata, trzepała: — Jola przepada za groszkiem. Krzysiek, zrób coś, żeby oni się pogodzili. Aż przykro na nią patrzeć. A skoro ja jestem szczęśliwa, chciałabym, żeby cały świat był. — Czarownico — zażartował Krzysztof — będzie, jak rozkażesz. Zanim dobrnęli na LSM, gdzie mieszkał Zbyszek, Krysia wpadła na pomysł, że znacznie przyjemniej będzie zaczekać na Krzycha u Sylwii. — Przymierzę przez ten czas sukienkę. Za parę dni powinna być gotowa, ale Ewa wydziwia, stale coś poprawia, zmienia, ulepsza. Stara się zrobić ze mnie cud-dziewicę, ale z moją twarzą zmyłkową ludziska gotowi podejrzewać, że to chłopak przebrał się za pannę młodą. Wyobraź sobie, dziewczyny chcą mi ufundować welon do pięt. Chyba go założę jak szalik. Całkiem się nie umiem poruszać w takich powłóczystościach. — Bierz ślub w dżinsach — zaproponował Krzysiek. )0 — Lolnica 145 / Krystynce oczy rozbłysły. / — To byłoby wspaniałe. Mam portki, w których czuję się, jakby były moją drugą skórą. Zwłaszcza że się trochę zbiegły. A właściwie czemu nie? — zastanowiła się. / — Powariowaliście — prychnęła Wiśka. — Co we wsi powiedzą? Że już taka u was nędza, że na sukienkę dla młodej was ni^ stać? Wypominaliby do końca życia. , — Chyba masz rację — jęknęła Krystynka. — Nienawidzę przesądów. — Ale im ulegasz. No, dobra — powiedział Krzych. — Idźcie do Sylwii, ja was tam znajdę. Cześć. Poszedł, chociaż się ociąga). Nie w smak mu była rozmowa, jaką miał przeprowadzić. Jedyna nadzieja, że Zbyszka nie będzie w domu. Był jednak. Otworzyła jego matka. Ucieszyła się. — Chodź, Krzysiu. Jak to miło. Dawno do nas nie zaglądałeś ani nikt z waszej paczki. Zbyszek, do ciebie — zawołała. Wylazł obrośnięty, plecy pochylone. Wyglądał, jakby od tygodnia nie spał. — Hej! — mruknął. — Wskakuj. Co nowego? Krzysztof rozsiadł się. Opowiadał przez chwilę o nieważnych sprawach. Halina podała im kawę i dyskretnie zamknęła drzwi. — Słyszałem, że drużbujemy razem — zaczął okrężnie Krzysztof. — Trzeba omówić pewne szczegóły. — Nie będę na weselu — mruknął Zbyszek, nie podnosząc oczu znad filiżanki. — Przykro mi, ale nie mogę. Przeproś Krystynę i złóż jej najlepsze życzenia. Chyba znajdziecie kogoś na moje miejsce. Krzysztof przewiercał go wzrokiem. Uznał, że wszelkie podchody i aluzje zbyteczne i — w tym przypadku — niezbyt uczciwe. Lepiej spytać prosto z mostu. — Stało się coś? — Nie chciałbym, żeby ktoś wiedział — mruknął Zbyszek. — Dasz mi słowo? — Na niewiadome nie daję. Ale chyba mógłbyś mi zaufać. — Zależy mi na tym, żeby ona się... to jest, żeby się dziewczyny nie dowiedziały — poprawił się Zbyszek. Krzysztof milczał. Zbyszek poruszył się niespokojnie. — Ty nie masz pojęcia, czym ona jest dla mnie... — zająknął się. — Chciałem jej oszczędzić... Żeby się nie czuła związana... Żeby sobie mogła swobodnie życie układać... Beze mnie... A jeżeli się dowie, ja ją znam, 146 \ \ wyduma sobie jakiś obowiązek, bez sensu. Nie mogę do tego dopuścić — um\lkł. -i- Dlaczego? — cicho spytał Krzysztof. Zbyszek zagryzł wargi. Widać było, że nazbyt już mu ciąży ta sprawa, a coś zamykało mu usta. — Daj słowo. — Dobra, daję — zdecydował Krzysztof. — Nie powiem ani Jolce, ani żadnej z dziewczyn. A teraz gadaj. — W przyszłym tygodniu wybieram się do szpitala — powiedział Zbyszek. — Będę miał operaję. — Coś poważnego? — Raczej tak... Tamta stara historia, pamiętasz? Uraz czaszki i tak dalej. Czachę mi posklejali, kazali się oszczędzać. Już wysiadam, brachu. Nie daję rady. Wiesz, czasem łeb mnie tak boli, że wyć się chce. Dali mi jakieś lekarstwa, ale to nie pomaga. Najgorzej, że i z pamięcią coś nie tak, i uczyć się nie mogę. Już drugi raz starałem się o urlop dziekański. I co z tego? Uniwerek to nie przytułek dla poszkodowanych przez los. Będę musiał rzucić studia... Krzysztof się nie odzywał. Splótł dłonie, ścisnął je kolanami. Rozumiem go, myślał. Gdyby mnie to spotkało, też bym się starał Wiśce zwrócić słowo. Ale powiedziałbym wprost. Niechby sama decydowała. Zbyszek stchórzył. A może lepiej zna tę swoją dziewczynę niż ja Wiśkę. Moja nie da sobie krzywdy zrobić, nie ma obaw. Zahartowana, elastyczna, lepiej przygotowana do życia. A Jolka by się nie zastanawiała nad konsekwencjami. Ona jest trochę szalona. I rzeczywiście go kocha. Poszłaby za nim aż do końca. — Wdzięczny ci jestem, że mi nie bajdurzysz o podjęciu pracy i tak dalej. Bo znajomi i rodzice tak mnie ustawiają. Nie możesz robić jednego, musisz się przestawić. Ale, widzisz, stary, ja się nie chcę przestawiać. Ja sobie umyśliłem od dawna, że się będę kształcił, rozumiesz? Chcę wiedzieć. Interesuje mnie to. — Rozumiem — powiedział Krzysztof. — Nic nie rozumiesz — zapalał się Zbyszek. — Czy to ja nie widzę? Większość u nas na roku myśli o tym, że dyplom potrzebny, aby się urządzić. Rozumiesz? Jak szczepienie przeciwko durowi. Trzeba mieć zaświadczenie. A na jakiego człowieka wyrastasz, na ile pojmujesz problemy, dostrzegasz je, pytasz — to już nieistotne. Wypada z programu. Zresztą tak naprawdę nikt od nas nie wymaga, żebyśmy myśleli samodziel- 147 nie. Większość wykładowców traktuje nas jak niedowarzonych półgłówków. Wystarcza im, jeżeli reprodukujemy. Formułki, tezy, opinie, zachowania... — Przesadzasz. i — Nie przesadzam. Tak jest. Oczywiście, bywają wyjątki. Choćby mój profesor. Zachęcał do indywidualnych studiów, do poszukiwań. Szanuje prawo do błędu. Na czas urlopu dał mi długachną listę lektur. Kapitalne rzeczy, o, mam tutaj, zobacz sam — wyciągał z regału. — Ale cóż, nie mogę długo pracować. Ostatnio coraz częściej miewam zawroty głowy. Głupie uczucie, wiesz. I tak jakby stan nieważkości. Wtedy człowiek całkiem wyprany jest z myśli, marzy tylko o tym, żeby zachować równowagę... Ty się tak na mnie nie patrz. Nie lubię współczucia... A to już widziałem, że jeśli się nie zdecyduję, ludzie co najwyżej będą się nade mną litować. A ja bym jeszcze chciał coś zrobić, wiesz, zapisać się w pamięci... Przydać się na coś... No, czemu nic nie mówisz? — Słucham. — Po długich staraniach załatwili mi wizytę w instytucie w Warszawie. Bo, wiesz, tutaj wszystkie badania przebiegły pozytywnie. Wynika z nich, że nie ma widocznych uszkodzeń, a te zaburzenia nie wiadomo z czego. Ale ja musiałem mieć pewność. Przebadali mnie tam w instytucie. Mają specjalną aparaturę, jedyną w kraju. Coś tam wykryli. Postawili mi ultimatum. Albo mogę sobie żyć tak jak teraz, to znaczy wegetować, całkowicie uzależnić się od lekarstw, z tym, że stan się może zaostrzyć, albo — operacja. A wtedy też na dwoje babka wróżyła. Albo mi pomogą, albo... To jest mózg, rozumiesz? Można stracić mowę, świadomość, czucie — na resztę dni. Nie ma żadnej pewności. Decyzja na własne ryzyko. No i widzisz — zdecydowałem. Krzysztof powoli skinął głową. — Słuchaj — gorączkowo mówił Zbyszek — gdybym wcześniej z Jolką nie zerwał, ona by się czuła zobowiązana, odpowiedzialna, licho wie co... Ty nie masz pojęcia, jaka to cudowna dziewczyna. Z tych, które wierne są do ostatka. No, sam powiedz, przecież nie miałem prawa? Czy ty postąpiłbyś inaczej na moim miejscu? — Tak samo — powiedział krótko Krzysztof. — A widzisz — odetchnął Zbyszek. — Chociaż, wiesz, wolałbym sobie w łeb palnąć, niż tak żyć. Ona mną chyba pogardza. Przecież nie wie... Zerwałem z nią brutalnie jak ostatni cham. Jeżeli mnie wyleczą, nie wiem, może jakoś ją przebłagam. Powinna zrozumieć... A jeżeli nie... 148 ROZDZIAŁ XV — Poszedł i przepadł — Krystyna była zdenerwowana. — Znajdzie się — pocieszała Ewa. — Może obaj przyjdą. Mnie się po prostu nie chce wierzyć, żeby się ta miłość między Jolą i Zbyszkiem rozleciała. Musi być inna przyczyna. — Mniejsza o przyczyny, skutek ważny. — Sylwia też coś długo nie wraca z akademii — ozwała się Wiśka. Siedziały obie z Agnieszką na podłodze i budowały domki z klocków. Ledwie ułożyły trzecie czy czwarte piętro, maluch burzył wszystko za jednym zamachem, kwicząc z uciechy. Ona tak szybko nie wróci — uśmiechnęła się Ewa. — Na randkę się wybrała, ale kazała mówić, że na zajęcia, gdyby się kto pytał. — Na randkę? Z kim znowu? — zainteresowała się Wiśka. Sympatie Sylwii, zazwyczaj nietrwałe, bywały jednak ciekawe. Dziewczyna miała talent przyciągania nieprzeciętnych chłopaków. Kolekcjonowała ich jak zbieracz znaczki. Włóczył się za nią niemały orszak wzdychalców, czego Wiśka, jako żywo, nie umiała pojąć. Sylwia nie odznaczała się oślepiającą urodą, miała jednak w sobie jakiś urok, który sprawiał, że w jej towarzystwie chłopcy nie dostrzegali znacznie bardziej atrakcyjnych dziewczyn. Dotyczyło to i Wiśki. Intrygowało ją więc, skąd w Sylwii ten magnes i skrupulatnie zbierała o niej plotki. — Taki jeden — zamrugała Ewa. — Kolega Tadzika. W tym samym pokoju nocują. Chłopcy go śmiesznie nazywają Majtek. — Ja go znam — rozpromieniła się Krystynka. — Pysznie gra w tenisa. Szybki jak lokomotywa. Doskonale serwuje. Może w ataku trochę słabszy, aie w obronie jest nie do pobicia. — Ty u chłopaków widzisz tylko jeden atut: ich zainteresowania sportowe — parsknęła Wiśka. Sama znała się na tym jak koza na pieprzu i nie mogła ścierpieć, że jej to poniekąd eliminuje z horyzontu mnóstwo męskich egzemplarzy. — Zależy u którego — zaśmiała się Krysiunia. —¦ Ale zainteresowania, owszem, w ogóle cenię. Tym odróżnia się człowiek od manekina, nic uważasz? Wiśka prycłmęła pogardliwie. — Poradźcie mi, co mam robić — ozwała się Ewka. Lucek do mnie pisze, że koniecznie chce się ze mną spotkać. — Skąd zdobył twój adres?! — Wiśka skoczyła na równe nogi, była to bowiem tajemnica pilnie, jak dotąd, strzeżona. — Ktoś sypnął? 149 — Nie zna — uspokoiła ją Ewka. — Sitarska mi ten list przyniosła oscbiście. Do niej go przysłał i prosił, żeby doręczyła. Siedziała tu nade mną i czekała, aż przeczytam. Ona uważa, że powinnam odpowiedzieć. — Napisz, że aż mu w pięty pójdzie — doradziła Wiśka. — Niech się odczepi, — Sitarska radzi, żebym się z nim jednak zobaczyła. Najlepiej w kawiarni — wahała się Ewa. — A ty masz ochotę? — Bo ja wiem... Przedtem się go bałam, teraz już mniej. Sitarska twierdzi, że on się naprawdę zmienił. Spoważniał. Ale czy to wiadomo na jak długo? — Może do niego wrócisz? — podchwytliwie zagadnęła Krysia. — Nigdy — otrząsnęła się Ewka. — Ale dziecko potrzebuje ojca. Co ja zrobię, jeżeli mnie kiedyś zapyta? — Powiesz jej, że drań był i że cię rzucił. Że nieodpowiedzialny. Mało teraz takich przypadków? Zresztą dlaczego ma pytać? Albo jej żle? Ciotek i wujków ma jak maku. Prawda, mała? — Wiśka poklepała dzieciaka po tłuściutkich pośladkach. — Teraz nie. Ale za parę lat? — Ewa się zamyśliła. — Bałaś się, że ci ją odbiorą. Może sama oddasz? — drażniła się z nią Wiśka. Sama nie wiedziała, dlaczego ją ta sprawa tak denerwuje. Ewa zaperzyła się. — Dopóki żyję, ona będzie ze mną. Ale Sitarska mówi, że dziecko tak samo potrzebuje matki, jak i ojca. Takie jego prawo. — Sitarska to, Sitarska tamto... A co ty tak w kółko powtarzasz jak za panią matką? — Ona mi bliższa niż matka rodzona. Za to, co dla mnie uczyniła... — Wszystkie u niej mieszkamy. Ja ją też lubię, ale bynajmniej nie uważam za nieomylną. — Ja nie o tym... — A o czym? — Że mi dziecko uratowała... Toż ja, głupia, pozbyłabym się. Tak się wtedy bałam-¦• — Nawet wówczas, kiedy cię ze szpitala wypisali? __ Nawet... Ale Sitarskiej bałam się jeszcze bardziej. I to mnie powstrzymało. A potem, kiedy już się z tym pogodziłam, zanim ona się jeszcze urodziła, Agniesia, to przyszło na mnie tak nagle, tak nieoczekiwani-;... 150 — Co? — szepnęła Krystyna. — Miłość. — Wzięła Agnieszkę na ręce. Mała się przytuliła, spoglądała na dziewczyny z wysoka, składając usta w dzióbek. Zabawne ludzkie pisklę. Miłość? — myślała Wiśka — nadużywane, wytarte określenie, którym ludzie często pokrywają właśnie brak miłości. Zabawa, przyjemność, pojedynczy interes: cóż to jest miłość? Potrzeby biologiczne, lęk przed samotnością, próżność, żeby się mieć kim chwalić, rozrywka... — Można? — spytał panieńskim głosikiem Tadeusz, wsadzając rudy łeb w drzwi. — Nie przeszkadzam w zwierzeniach? — krygował się. Agnieszka żagruchała i wyciągnęła do niego łapiny. Wsadził ją sobie na ramiona i pokłusował wokół mieszkania pohukując. Za nim wsunął się Maciej Sekundus. — Zagęszczę wam metraż. Rzeczywiście natychmiast uczyniło się ciasno i bardzo fajnie. Tadeusz nawoływał z kuchni dramatycznym głosem: — Lodówka pusta! O nędzo! A my od rana nic w ustachśmy nie mieli! Ewo, panno nadobna, poratujże nas, bo inaczej pożrę własne sznurowadła. — Lepszy makaron niż sznurowadła — podniosła się Ewa. — Zaraz wam ugotuję. — Ty masz jednak litościwe serce. Sylwii bym do kuchni za Chiny nie wciągnął, chyba żeby jej kruczało w brzuchu. A gdzie to moja luba siostra? — Na zajęciach — odparła Ewa. — Mam tu jeszcze kilka jajek, to wam usmażę z cebulką. A makaron dostaniecie z mlekiem. — Ewo, dałbym ci Nobla za gotowanie, gdyby to ode mnie zależało. Na zajęciach, powiadasz? Nie wątpię, chociaż radbym wiedzieć, kim ona się aktualnie zajmuje. Ale chyba zabroniła mówić. — Ja o niczym nie wiem — pośpiesznie zastrzegła się Ewa. Maciej Sekundus zarżał. — Majtek przechowuje pod poduszką chusteczkę do nosa z pięknie wyhaftowanym imieniem naszej dobrej znajomej. — Może miał katar i mu pożyczyła — wtrąciła Krystyna. — Przebiję go szpadą dopiero jutro po obiedzie — oznajmił Tadeusz. — Swoją drogą co to za kretyństwo, żeby haftować swoje imię na chusteczce?! Nie potrafią się lepiej konspirować? — To nie jest kretyństwo, tylko prowokacja — Maciej Sekundus przewrócił oczyma, aż mu białka zalśniły. — Dziewczyny w wieku 151 przedszkolnym powinno się zamykać w wieży na lat czterdzieści pięć. Tylko to nas może uratować... — Przed czym? — Przed dalszą dewastacją środowiska naturalnego człowieka. — To jest tak samo nasze środowisko — nie wytrzymała Ewa. — Dziewczyna nie ludzie — przeraźliwie fałszywie zanucił Maciej Sekundus. Dzwonek. Krystyna pobiegła otwierać. — Krzysiek! Nareszcie. I co? Załatwiłeś? Tadeusz, wciąż z Agnieszką na karku, wyjrzał z kuchni: — Hej! Sława i chwała! Dlaczego nie pilnujesz narzeczonej? Maciej Sekundus przez cały czas leży u jej stóp. Nie wiem, może już wzajemność uzyskał? Krzysztof machnął ręką. — Dajcie się czegoś napić. W gardle mi zaschło. — Podwędzę Dinozaurowi puszkę z piwem — zaofiarował się Tadzio. — Baćko i tak się nie doliczy, a ja będę miał zasługę, że ratuję go przed nałogiem. — Coś ty taki zgnębiony? — spytała Krystyna. Z wyrazu twarzy brata poznała, że jest czymś bardzo przejęty. — Nie pytaj. — Jak to: nie pytaj? — nastroszyła się. — A po coś tam chodził? Znaczy, że nic nie wskórałeś? Dobra — zacisnęła drobne usta — znajdziemy innego mediatora. ¦— Krysiu, nie wyrażaj się tak uczenie, bo to białogłowom nie przystoi — dowcipkował Tadeusz, wracając z dwiema puszkami zamiast jednej. — Uważałem, że się nie zmarnują, nieprawdaż? Krzychu, zostaw te terkotki, urządzimy kawalerską kolację. Ewo, bogini obfitości, czy makaron już zmiękł? Gotów byłbym jeść go na surowo. Wiśka wydostała się nareszcie zza Macieja Sekundusa, który bardzo skutecznie zatarasował cały pokój i podeszła do Krzysztofa. Zdziwiła ją jego bladość. Zazwyczaj tak opanowany, spokojny. Czymże się wzruszył? Jakaś tajemnica, że nie chce gadać? Komu jak komu, ale jej wszystko powie. Położyła mu dłoń na ramieniu, obdarzając powłóczystym spojrzeniem. Zerknął na nią, ale się nie uśmiechnął. Odsunął energicznie obydwie — i ją, i siostrę i powiedział oschle: — Zbyszek kazał cię, Krysiu, przeprosić za to, że nie będzie na twoim weselu. Uważam, że ma wystarczające powody, aby postępować tak, jak 152 zdecydował. Trzeba to uszanować. Musicie wytłumaczyć Joli, żeby go nie potępiała. I tak się chłopisko gryzie... — Ale czym? — dociekała Krysiunia. Spojrzał na nią z góry. Nie sięgała mu nawet ramienia. Dziewczynecz-ka. Płocha, czupurna, ale na jej sercu można polegać. Wziął ją za rękę. — Dałem słowo, że nikomu nie powiem o przyczynach. Nie nalegaj, Krystynko. Tak trzeba. Zrozumiała. Wspięła się na palce, cmoknęła go w policzek. — Już dobrze. Ale Wiśka tak łatwo nie dała za wygraną. Oburzyło ją, że oni tak się bez słów rozumieją. Zadrwiła: — Chłopcy zawsze ze sobą trzymają. Nie wiesz? Krzysztof wyminął ją bez słowa i poszedł do kuchni, gdzie Tadzio rajcował z Ewą. Rudzielcowi wystarczyło spojrzeć. O nic nie pytał. Podsunął stołek i kufel piwa. Zajrzał Maciej Sekundus, zwabiony zapachami. Agniesia tańczyła przed lustrem, ująwszy sukieneczkę w dwa palce. Krzysztof odsunął talerz. — Nie jestem głodny. Ale nie ruszał sie od stołu, patrzył na nich — ożywionych, rozgadanych, prześcigających się w dowcipach i stale przed oczyma widział Zbyszka, jak pociera raz po raz dłonią tę swoją zarośniętą, wymizerowaną twarz i mówi, że się zdecydował. Rzeczywiście, co mógł innego uczynić? Rozstrzygnie się raz. Ale to ciężko, kiedy się wie, że za tydzień, dwa może już człowieka nie będzie. Albo inaczej, że może zostanie strzęp człowieczy, dożywotni skazaniec, bez szans, bez nadziei, bez złudzeń... Ogarniało go coraz większe przygnębienie. Dałbym wiele, myślał, żeby on mógł po staremu zasiąść wśród nas, żeby tam nie wyczekiwał samotnie na tę swoją wielką niewiadomą: a przeczuwać musi przecież najgorsze... Dałbym wiele, ale co ja mogę? Nieznośna jest taka bezsilność, kiedy bliski człowiek, ostatecznie taki kumpel też jest na swój sposób bliski, musi przejść przez ogniową próbę. Smuga cienia... Nas wszystkich to czeka, prędzej czy później, i każdy musi niby rozstrzygnąć sam. Ale dobrze jest, jeżeli ktoś z nami razem czuwa. Nie żeby się nad nami kokosił, tylko żeby po prostu był, za rękę potrzymał. Jolka by to zrozumiała. Ona właściwie rna prawo wiedzieć. Może nie powinienem dawać tego słowa? Zbyszek chciał jej oszczędzić cierpienia, ale może nie ma racji? Teraz też jej ciężko, uważa, że się zawiodła na człowieku, też obrzydliwe uczucie. Może byłoby lżej, gdyby 153 wiedziała, że to po prostu nieszczęście.,. Nie, lżej na pewno nie, ale jakoś bardziej po ludzku... Nie musiałaby gardzić... Jak ją przekonać, że nie powinna gardzić? Czuł się nieswój, osaczały go coraz większe wątpliwości. Tadeusz obserwował go spod oka. Posilił się, wstał od stołu, przeciągnął się, aż chrupnęło w stawach, i zagaił: — Dinozaurowi wysiadło sprzęgło. Może byś mi pomógł — zwrócił się do Krzyśka — zdaje się, że się na tym znasz? — Tak trochę, —- To fajnie. Skoczymy tam raz-dwa. Macieja zostawiamy paniom do posług. Tylko naczyń mu nie dawajcie do zmywania, bo wszystkie wytłu-cze. Od urodzenia ma obie lewe ręce. Zmyli się piorunem, zanim któraś z dziewczyn zdołała otworzyć usta. Obeszli dom, pojazd Dinozaura cumował na podwórzu. Tadzik otworzył, wsunął się do środka i klepnąwszy siedzenie, zaprosił Krzycha do wnętrza. — Co z tym sprzęgłem? — Nic wielkiego. Rano załatwiłem. Chodziło mi o ciebie. Uważałem, że trzeba cię przewentylować, zanim zostaniesz rzucony na pastwę tym dwu nadobnym dzieweczkom. — Zgadza się — mruknął Krzysztof. — Zapalisz? — A daj. Ćmili przez dłuższą chwilę w zupełnym milczeniu. Nareszcie Krzysztof zaczął kląć. Dosadnie, soczyście, stłumionym, niskim głosem. Tadzik przysłuchiwał się z zainteresowaniem i wydmuchiwał kółka dymu. Krzysztofo-wi zabrakło tchu. Zamilkł. — Nieźle ci dopiekło — mrukną! Tadeusz. — Człowiek się kończy — powiedział Krzysztof. — Aha... No, jasne... Znów pomilczeli. Z sąsiedniego podwórka dochodziły odgłosy pijackiej rozróby. — Przez takie samo głupstwo — szepnął Krzysztof. Tadeusz skojarzył. — Jeszcze z tamtej historii? — No... Prosił, żeby się dziewczyny nie dowiedziały. Zwłaszcza Jolka. — Jasne... — Cholera! — zaklął Krzysztof, gasząc papierosa. Daj spokój — powiedział Tadek. — Jemu to nie pomoże. Trudno, chłopie, takie jest życie. Obiecałeś, że nikomu nie powiesz, czy że tylko dziewczynom? — Jemu o dziewczyny chodzi... — Jasne .. — Inaczej bym ci nie powiedział... —- Jasne... — Czy ty tak musisz dookoła, Macieju, jedno i to samo powtarzać? — zirytował się Krzysztof. — Co? Aha... Nie. Zamyśliłem się, a wówczas mój styl traci na blasku. Nie pyrgąj się. To ze Zbyszkiem już pewne? — Mała szansa — i opowiedział mu. Tadzik kiwał głową jak naoliwiony. — Znaczy, krecha na całe życie — powiedział w zadumie. — Nie chciałem tam w ogóle iść. One mnie namówiły. Wiesz, jaka to zgrana paczka. Trzęsą się nad Jolką. Z nią chyba jest rzeczywiście niedobrze. Ale Zbyszek się uparł. Ja zresztą rozumiem, że on nie życzy sobie niczyjej iitości, a co innego mogą mu zaofiarować? — To zależy — pyknął Tadeusz. — Trudno przewidzieć. One są wyjątkowe — uzupełnił, widząc zdumione spojrzenie Krzysztofa. — Te nasze dziewczyny, znaczy. Za Ewkę bym nie ręczył, chociaż kto wie, ale za Sylwię tak. Co do Joli... — zawahał się. - Nie ma o czym mówić. Dałem słowo i dotrzymam —przeciął jego wątpliwości Krzysztof. — No chyba. Musisz, choćbyś pękł. Aie tak mi się wydaje, że ci będzie niezbyt zręcznie odprowadzać dziś do domu dwie serdeczne przyjaciółki. A jeżeli z ciebie co wyciągną? Krystyna jest bardzo cwana, chociaż na to nie wygląda. Krzysztof popatrzył niepewnie. — Wiesz co? — zaproponował Tadeusz. — Idź ty sobie i odcśpij całą sprawę. Do jutra one albo zapomną, albo zmienią zdanie, albo znajdą sobie nowy, frapujący temat. U dziewczyn to szybko idzie -- dzisiaj rozpacz, jutro śmiech. Do ładu z nimi nie dojdziesz. Ucz się od doświadczonego życiem człowieka. A prawda, przepraszam, i ly masz siostrę. Ale z Krystynki kozak, zresztą masz brata do pomocy, a ja sam wobec tej inwazji kobiecości, jaką niekiedy emanuje Sylwia. — ¦ Wiesz, masz rację, najchętniej bym się ulotnił, ale przecież tak nie można, muszę je odprowadzić. — Nie musisz — rozstrzygnął Tadzik. — Biorę to na siebie. Maciej 155 Sekundus pomoże. Nie zginiemy. Ciebie jakoś wytłumaczę. Możesz być pewien. — Ale... — Żadne ale. Spływaj, Krzychu, i czuj się rozgrzeszony. Dla Zbyszka zorganizujemy samopomoc męską. Trudno, żeby w takiej sytuacji liczył muchy na suficie i brodę pielęgnował. Wdepnę do niego z koleżkami pod byle jakim pretekstem. Nie martw się, już ja coś wydłubię. Sylwia utrzymuje, że bywam genialny. — Ot, samochwała — zabrzmiał w ciemnościach głos Sylwii. — Czy wy próbujecie kurczęta wysiedzieć? Dziewczyny mnie przysłały, bo chcą iść do domu. — Zaraz pójdą. Tymczasem, aniołeczku, ani pary z gęby, że widziałaś Krzysztofa. To był jego duch, rozumiesz? Krzysztof był i dawno poszedł, bo przypomniał sobie, że ma niezwykle pilną służbową rozmowę międzymiastową, którą koniecznie musi jeszcze dziś załatwić. Kapewu? —- Krzysztofa już nie zastałam — wyrecytowała Sylwia, bystro spoglądając na zmieszanego chłopaka — a ty mi obiecałeś pożyczyć forsę na te rękawiczki, o których ci wspominałam. — O przewrotności babska! Ile ci potrzeba? — Dwie stówy. — Zgroza! Z torbami pójdę albo dzieci niańczyć! — pojękiwał wydłubując z czeluści kieszeni dwieście złotych w samych drobnych. Patrz, druhu, do czego doprowadza przebywanie w towarzystwie płci odmiennej. — Albo to nie wiem? — Krzysztof nieco poweselał. — Kryśka ode mnie wyciągnęła dzisiaj dwa koła na pantofle. — Uuu, to z ciebie większy osioł, niż myślałem. — Na pantofle? — spytała ciekawie Sylwia. — Takie drogie? — A bo to jakieś włoskie. Nie wiem, co jej się ubrdało, że one takie nadzwyczajne. — Aha, takie jak ma Wiśka — powiedziała przeciągle Sylwia — ale ona chyba drożej płaci. — Jeszcze drożej? — zdumiał się Krzysztof. Sylwia syknęła, bowiem brat z premedytacją, patrząc groźnie w oczy, przydepnął jej duży palec. Krzysztof jednak niczego nie zauważył, rad, że się może wymigać od uciążliwego na ten dzień towarzystwa. — No to cześć, tymczasem do jutra — powiedział jednym tchem i zniknął w mroku. Sylwia szepnęła: I S(i — Co to ma znaczyć? — Cieszy się, że mu się upiekło. Krysi by się nie wywinął. — Czego szklisz? Mnie o to chodzi, żeś przydepnął. — Powinienem ci język przydeptać — oświadczył czule Tadeusz — bo masz stanowczo za długi. — A co ja takiego powiedziałam? — zaperzyła się. — Jeszcze nie zdążyłaś, skarbeńku, ale miałaś na to wielką ochotę. Nie zaprzeczaj, znam cię, moja piękna, lepiej niż własne skarpetki. Gdybyś zdążyła, mielibyśmy niezadługo operę włoską z trzema trupami w piątym akcie. Zakonotuj to sobie na przyszłość. — Czemu wy się kłócicie nawet na schodach? — ozwał się Dinozaur. — Aż przykro słuchać. Wszędzie cisza, tylko moje dzieci na cały regulator. — My się nie kłócimy, tatuśku — pocałowała go Sylwia i zaraz się na nim uwiesiła, a Tadzik odebrał ojcu tekę wypchaną książkami. — My się lubimy. — Szczególny sposób objawiania wzajemnej sympatii — burczał profesor. Otworzył drzwi i zaraz się cofnął, bowiem nadział się na długachne nogi Macieja Sekundusa, który leżąc plackiem na podłodze w przedpokoju wygrzebywał piłkę Agniesi spod szafy. Niewygodnie mu było, więc fajtał odnóżami. — Maciej, wstawaj, bo pan domu przybył — scenicznym szeptem zasygnalizował Tadzik. Maciej znieruchomiał jak chrabąszcz, który udaje, że jest nieżywy. Przestał przebierać kończynami w spłowiałych teksasach i tylko wymruczał spod szafy: — Moje uszanowanie panu profesorowi. Dinozaur, tłumiąc okrzyk niesmaku, przemknął chyłkiem do swego gabinetu i tam się zabarykadował. Tadeusz natychmiast objął komendę: — Domowe kobiety zajmą się tatą, a my odprowadzimy szanowne obywatelki — zgiął się w przesadnie niskim ukłonie. — Gdzie jest Krzysztof? — Krystyna patrzyła podejrzliwie. Tadeusz westchnął. — Muszą panie, niestety, ukontentować się naszym mizernym towarzystwem, bo szanowny braciszek poszedł telefonować do szefa. Służba nie drużba — pokiwał obłudnie głową. — Naprawdę? — nie dowierzała Krystyna. 157 — A czy ja kiedy żartuję? Nic nam o tym nie wspominał. — Pewnie zapomniał. Jesteście gotowe? Bo my się do akademika też nie powinniśmy spóźnić — Tadeusz nagle stał się ogromnym służbistą. — jeżeli zaczniesz im cytować kolejne paragrafy regulaminu, to padnę zameldował mu w ucho Maciej Sekundus. — Stary — odszepnął Tadzik. — Jak tam przyjdziemy, to je zajmiesz obojętnie czym. Coś rozbijesz albo coś zrzucisz. Rozumiesz, żeby było zamieszanie, rwetes. Ja muszę dwa słowa zamienić na osobności z Jolą. — Zrobi się — kiwnął głową Maciej. ROZDZIAŁ XVI Wiśka jakoś nie mogła się pozbierać, chociaż domowe sprawy przybierały coraz pomyślniejszy obrót. Matce lekarze pozwolili już siadać. Twierdzili, że jak dobrze pójdzie, za parę miesięcy będzie mogła się poruszać o własnych siłach. Do poprzednich zajęć i dawnego trybu życia naturalnie nie wróci. Wszyscy byli uszczęśliwieni coraz wyraźniejszą poprawą stanu zdrowia Stanisławy, jedna Wiśka kalkulowała chłodno, że nie jest to wcale takie korzystne. Póki ją leczą, trzymają w szpitalu, ma warunki odpowiednie, a kiedy wypiszą... Kto się zajmie tym niedołęstwem. Teraz ją jeszcze trzeba było czesać i karmić, no, może z czasem koło siebie potrafi zrobić to, co najkonieczniejsze, ale ani jeść nie zgotuje, ani nie posprząta, domem się nie zajmie ani zakupami. Na czyją głowę to spadnie, medytowała Wiśka. Ciotka Regina, chociaż trudno z nią wytrzymać, nie oszczędza nikogo, jednak dostatecznie dużo dla rodziny Maszczaków uczyniła, zajmując się Kaziem. Gdyby tak i siostrę wzięła do siebie... Trzeba koło ciotki pochodzić, podsunąć jej ten pomysł... Ale nawet gdyby tak się stało, to i wówczas oczekiwać będą od Wiśki Bóg wie czego... Krzysiek coraz częściej powtarza, że po ślubie zabiorą matkę do siebie. Z iakim garbem na całą resztę życia? Od czego w końcu jest opieka społeczna? Państwo powinno takim ludziom zapewnić wyżywienie i jakiś kąt. Z jakiej racji młodzi ludzie mają się poświęcać? Myśli były niewesołe, a niewygoda wewnętrzna duża. Przy tym... Znajomość z Bohdanem ogromnie korzystna w sensie ulgowej pracy i ekstra podarków, zresztą dosyć podniecająca, bo trzeba przyznać, że miał pomysły, stawała się nieco ryzykowna. Ludziom oczu nie zakryje, uszu nie 158 zatka, gęby nie zawiąże. Szczęście, że Krysiunia taka histeryczka i rzuciła pracę w ciorty, bo byłyby nieprzyjemności. Jednakże... chociaż zajęta przygotowaniem do wesela, miała z reguły czas na wszystko. Towarzyska, wścibska i gaduła. Zerwała z pracą, ale nie z koleżankami. Szykowały sobie sukienki, debatowały nad prezentami. Krysia była popularna, miała wielu przyjaciół. Mogli donieść. Wystarczyłyby dwa słowa, docinek, żart. Przecież wiedziano, że brat Krystyny zaręczony jest z Wiśką. Niejedna z koleżanek może i zazdrościła jej takiego przystojniaka. Trzeba się pilnować, żeby o układach z Bohdanem nazbyt wiele nie gadano. Spotykali się zazwyczaj gdzieś na drugim końcu miasta, niekiedy jeździli do Puław, Nałęczowa czy Kazimierza. Wiśka chętnie przyjmowała hołdy, jakie jej urodzie składali bywalcy lokali. Bohdan nie przeszkadzał. — Baw się — powtarzał. — Lubię widzieć, że jesteś zadowolona. Odpowiadał jej taki partner. Dyskretny, hojny, nie wymagający. Pozwalał sobie wprawdzie na drobne poufałości, ale uważała, że me przekracza pewnych granic. Ostatecznie jemu też się coś należało za te jego pieniądze, których przecież nie skąpił. Powoli tak się wciągnęła, że wieczór spędzony bez niego wydawał się stracony. Chyba to zauważył. Zaczął napomykać, że byłby czas najwyższy, aby zmieniła mieszkanie. Jest zanadto skrępowana, stale na oczach wszystkich, a przecież dorosłą dziewczynę taka ustawiczna kontrola musi denerwować. Ba, własne mieszkanie! Od dawna było to marzenie Wiśki. Perspektywy, jakie przed nią roztacza] w tym względzie Krzysiek, nie były kuszące. Widziała ten Dęblin. Dziura i tyle. A Krzysiek w dodatku ubrdal sobie, że wynajmą pokoiczynę w Steżycy u znajomego kombatanta. Krzysiek opowiadał o nim, że to bohater i prawie święty, że jest dla Krzycha jak ojciec. Wiśkę jednak mało to obchodziło. Kombatant na pewno nie dorobił się niczego poza ischiasem, bohaterowie zazwyczaj nie mają głowy do interesów, chałupa zaś to zapewne stara rudera. — Czy przynajmiej jest tam woda bieżąca? — Woda? — odpowiadał niepewnie Krzysiek — nie zauważyłem... A, wiesz — ożywił się — widziałem chyba pompę w podwórzu. Pompa! Więc wodę wiadrami noś, jak przez całe zakichane dzieciństwo i młodość. Dziękuję, postoję. A tego bohatera też pewnie trzeba opierać i oporządzać, bo jeżeli po znajomości kąt podnajmie. będzie wymagał świadczeń. Zresztą on już zapewne stary grzyb, skoro bohater, a będzie jeszcze starszy. I do kompletu Stanisława! Najlepiej od razu szpital założyć, buntowała się Wiśka. 159 Gdyby miała swoje mieszkanie w Lublinie, raz: że to nie byle co, duży atut, dwa: że miasto i głupotą byłoby się przenosić. Nawet taki idealista i fantasta jak Krzysiek powinien to zrozumieć. Zresztą przetłumaczy mu się. Mógłby dojeżdżać, tak jak teraz, na niedziele i święta. Na co dzień on wcale niepotrzebny. A potem może by go przenieśli. Własne, wygodne dwu- albo jeszcze lepiej trzypokojowe mieszkanie! Praw dziwy skarb! Ostatecznie jeden albo dwa pokoje można na parę lat wynająć studenciakom. Leci podwójna miesięczna pensja. Dochód stały i niekłopotliwy. A gdyby Janka naciągnąć, żeby brata z ojcowizny spłacił? Wtedy warto się zakręcić, kupić gdzieś na przedmieściu działeczkę i budować się. Mało to ludzi tak robi? Mieszkanie byłoby na nią, willa na Krzysztofa. Wygodnie i bezpiecznie. Wtedy już nie potrzeba pracować, z samych lokatorów można dostatnio żyć. Willa powinna mieć podpiwniczenie i ze trzy piętra. Ostatnie niby jako strych, ale też do wynajęcia. I ze dwa garaże. Z wynajmowania garaży też dochód nielichy. Ktoś przesłonił jej dłońmi oczy i przerwał lube marzenia. — Krysia — zawołała pół ze śmiechem, pół ze złością. Dłonie się nie cofnęły. Paluszki mięciutkie jak kocia łapka. Kto to może być? Jola miała dłonie szczupłe, nieco kościste, Ewcia szerokie, o krótkich palcach, zresztą jak na Ewkę, to ta lapina zanadto wypielęgnowana. — Sylwia! — Ależ ciężka artyleria z ciebie! Myślałam, że już nie odgadniesz — Sylwia odstąpiła na krok i zerknęła do zeszytów rozłożonych przed Wiśką. — Jak ci leci? — Ujdzie. Nie jestem pierwsza, ale i nie ostatnia. — Mordujesz się nad zadaniem? — pochyliła się nad nią. Wiśka pośpiesznie zamknęła brulion. — E, takie tam bazgroły... — Istotnie były to bazgroły, te jej wyliczenia dochodów z wymarzonej willi i trzypokojowego mieszkania. Sylwia usiadła na poręczy fotela. Pogładziła stary, wyblakły plusz. —- Warto go odnowić. Lubię takie meble. Mają charakter. — Pogadaj z Sitarską — obojętnie powiedziała Wiśka. Fotel Krysia wynalazła w komórce wśród innych rupieci i przytaskala ku wielkiemu wzruszeniu Sitarskiej. Wiązały się z tym zabytkiem ponoć jakieś przedpotopowe wspomnienia, jeszcze sprzed wojny, z czasów, gdy Sitarska była szczęśliwą żoną i matką. Wiśka uważała, że fotel zagraca i tak szczupły metraż i chętnie by się go pozbyła, ale dziewczyny wpadły w zachwyt, a 160 I Sitarska też lubiła w nim przesiadywać o szarej godzinie. Miał wysokie oparcie z podgłówkiem i rzeczywiście zachęcał do drzemki. — Masz już sukienkę na wesele? — zagadnęła Sylwia. Wiśka potaknęła. Uważała, że wystarczą ciuchy, w których paradowała u boku Bohdana. Miała ich naskładanych całą walizkę, a dotychczas nie obnosiła ich w obecności dziewczyn. Czuła, że nie uniknęłaby ciekawskich pytań. Teraz też Sylwia czepiała się tematu. — Jaką? — Jedną okazyjnie kupiłam na targu — bagatelizowała umyślnie Wiśka. — Taka bawełna w kwiatki. Niebrzydka — Indyjska? — Uhm. — A druga? Podkorciło Wiśkę, żeby się pochwalić. Sylwia zawsze taka wystrojona, zdaje się jej, że innych nie stać? Wiśka wyciągnęła ze swego kąta walizkę i starając się nie otwierać jej nazbyt szeroko, aby Sylwia nie spostrzegła innych fatałaszków, błyskawicznie wydobyła najnowsze cudo, które Bohdan nabył w puławskim pewexie. Suknia była z żorżety jedwabnej w najmodniejszym odcieniu cyklamenów i cudownie kontrastowała z ciemną cerą Wiśki. Sylwia wydała okrzyk zachwytu. Mięła w palcach materiał, przyłożyła sukienkę do siebie i nareszcie odkładając ją z westchnieniem, rzekła: — Ty to masz szczęście! Ile to kosztowało? Ze trzydzieści dolców, czy więcej? — Ale skąd. — Nie wmówisz we mnie, że takie śliczności sprzedają w pierwszym lepszym sklepiku — zaśmiała się Sylwia. — No nie — zmieszała się Wiśka. — Koleżanka dostała paczkę z Ameryki i ta kiecka była na nią za szczupła, więc mi odstąpiła. Za półtora patyka. Na trzy raty... — Poznaj mnie z tą koleżanką — przeciągnęła się Sylwia leniwie. — Może i mnie coś załatwi z paczek? Przecież to półdarmo. — Jak się trafi, to czemu nie. — Trzymam za słowo. Będę się dowiadywała. Nie wiesz, gdzie Jola? — Chyba na ćwiczeniach. A bo co? — Tadzik mnie wysłał, żeby jej powiedzieć, że klub kawalerów działa. — Jaki klub? Sylwia oglądała sobie paznokietki, myślami zdając się bujać w obło- 1 1 — Lotnie; 161 kach. Przypominała teraz dużą syjamską kotkę, śliczną, zajętą wyłącznie sobą. Było jasne, że powie tylko tyle, ile zechce powiedzieć. — Jakiś naukowy. — A dlaczego Jolkę ma to zainteresować? — Z innej strony podeszła ją Wiśka. Ale Sylwia nie dała się złapać. Szeroko otwarte oczy zdawały się niewinne i puste. — Może chodzi o problemy medyczne? Jola jest pracuś, nie tak jak ja. — Zawsze twierdzi, że jesteś od niej zdolniejsza — Wiśka zażyła ją z mańki. Ale Sylwia nie dala się wziąć pod włos. Wydęła usta i burząc sobie palcami włosy nad Czołem, zagadnęła: — Zauważyłaś, że Jola jakby się uspokoiła? — Owszem — przytaknęła Wiśka. — Tyle że spać nie daje. Zrywa się o świcie i coś pisze. Z godzinę albo dłużej. — O, to ciekawe — zainteresowała się Sylwia. — I cóż ona tak wypisuje? — Próbowałam sprawdzić, ale się z tym kryje. Chyba listy. Widziałam, że potem pakuje to wszystko do koperty i chyba wynosi i nadaje. Nie zauważyłam, żeby kiedy zostawiła... — ugryzła się w język. — Może sobie kogoś znalazła — podsunęła Sylwia. — Na przykład z ogłoszenia. Często tak pisze? — Od pewnego czasu dzień w dzień. Wiśce istotnie przeszkadzały te poranne zajęcia Joli. Sama wracała do domu późno, przeważnie około drugiej, tłumacząc, że bierze nocne dyżury, bo chce więcej zarobić. Sitarska się rozczulała nad tą pracowitością. Zresztą wszystkie jej dziewczyny obowiązane były prowadzić zeszyt zarobków i wydatków. Zapiski te Sitarska regularnie kontrolowała. U Wiśki za nadgodziny leciało stale kilkaset złotych, nie było więc powodu, aby kwestionować te zajęcia. Za to do osiemnastej była laba. Częściowo wypełniała kilka godzin szkoła, ale i tak zostawało mnóstwo czasu. Rankiem Wiśka wolałaby pospać. Tymczasem stół, przy którym Jola wypisywała te swoje epistoły, znajdował się tuż obok łóżka Wiśki i, chciał nie chciał, poranny chrobot wyrywał ją ze snu. Wpadła Krystyna. — Hej — ucieszyła się na widok Sylwii. — Krzysiek dzwonił, kazał cię przeprosić, ale w tę niedzielę nie będzie mógł przyjechać — zwróciła się do Wiśki. — Trudno. 162 Nawet lepiej, pomyślała, spróbuję przez ten czas urobić starego. Już ilawno nalegał, żeby mu poświęcić sobotę i niedzielę. Wybierzemy się do Kazimierza. Przetańczyć całą noc. W „Murce" bywają fajni chłopcy, nie pozwolą mi się nudzić, nawet gdyby nawalił Bohdan. Do Włodawy nie ma po co jeździć. Jaśka pilnie odrabia córczyne obowiązki. Napiszę kartkę do ciotki, że trafiła mi się okazja załapać parę groszy. Ona ma dla pieniędzy szacunek. Fajno! — ... szuka pokoju — wpadły jej w ucho słowa Sylwii. — Tłumaczymy jej, że nie trzeba. Latem wyjeżdżamy, będzie miała całe mieszkanie dla siebie. Ale ona się uparła. Krępuje ją, że Tadzik tak się tuła, chociaż on waletuje z przyjemnością. Ja mu się nie dziwię... — Z Majtka świetny towarzysz — zaśmiała się Krysia. Sylwia jej zawtórowała. — Mówicie o Ewie? — ocknęła się Wiśka. — Wiecie, że się widziała z Łuckiem? — I co? — Nie wiem. Spotkali się tutaj. Sitarska cały czas siedziała z nimi. Ewka chyba płakała, bo oczy miała jak królik. — A to chyba wtedy było, kiedy mnie prosiła, żebym się przez godzinkę zaopiekowała Agnieszką. Z godzinki zrobiły się dwie, ale jej nie wymawiam, ona naprawdę ślęczy przy dziecku jak na pokucie. Nawet do kina nie pójdzie. A na spacer z Agnieszką też zabiera szycie. Podobno nieźle teraz zarabia w spółdzielni. Chciała nam płacić komorne, ale tatuś się nie zgodził. Tatuś ją bardzo polubił i małą też. Chyba nie byłoby większych problemów z tym, żeby u nas dalej mieszkały, gdyby nie Tadzik. On teraz naprawdę nie ma wolnego kąta do pracy. Gdy potrzebuje ciszy i spokoju, to przychodzi i zamyka się w łazience. Kiedyś tak całą noc przesiedział, raczej przeleżał. Włożył sobie dwa koce do wanny, nożyska wystawił i czytał. Wykąpać się nie mogłam. Powiedział, że raz mogę iść spać brudna, bo on ma egzamin. 1 — wyobraźcie sobie — zdał. Na pionę z wykrzyknikiem. — Udał ci się brat — powiedziała Krysia z podziwem. — Ujdzie — wydęła usta Sylwia. — Chociaż mnie wykorzystuje haniebnie. Ale ja się za to na nim odgrywam. — I co Ewka? Ma jakieś widoki na mieszkanie? -- spytała Wiśka. — Chyba kiepskie — zaprzeczyła Sylwia. — Nikt nie chce przyjąć panny z dzieckiem albo każą sobie słono płacić, najlepiej w bonach czy dolarach. Kogo na to stać? 163 Mnie się też nie opłaca wynajmować, zadumała się Wiśka. Gdybym nawet zmieniła gospodynię, mogłabym trafić znacznie gorzej. Sitarska ma staroświeckie zapatrywania, ale się troszczy o nas jak o własne córki. Ktoś obcy mógłby mi stworzyć nieznośne warunki. Zresztą szkoda pieniędzy. Bohdan traci cierpliwość i bardzo dobrze. Do siebie mnie nie zaprosi, bo się boi swojej starej. Chyba że ją wyśle na wczasy. Ale ona kuta na cztery nogi, a ja też niegłupia. Mógłby się za daleko posunąć. Niech mi załatwi mieszkanie, a potem go spławię — postanowiła czując, że ma już całkowicie czyste sumienie. Szef był zachwycony, kiedy mu powiedziała, że niedzielę rezerwuje dla niego. Nie ukrywał, że ma większe nadzieje. Wiśka udawała, że nie rozumie. Sobotni wieczór pogodny był i upalny. Droga do Kazimierza wiła się wśród wzgórz. Wiśka, rozparta na poduszkach poloneza, obserwowała trasę spod przymrużonych powiek. Jaka inna jest teraz moja perspektywa, myślała, niż tamtej Wiśki z Bukowna. Czuje, że jestem kimś. — Zamówiłem pokój — Bohdan pochylił się ku niej i cmoknął ją za uchem. — Chcę potańczyć — zakaprysiła. — Potańczysz też. Gdyby nie ten samochód, forsa, znajomości, kopnęłaby go, aż by się nogami nakrył. Jaki świat niesprawiedliwy, że starzy wszystko mają, a młodzi muszą się dopiero dorabiać i na tym schodzą im najpiękniejsze lata. Potem już sobie można kupować przyjemności, ale to nie to samo. Kiedy my się dorobimy z Krzysztofem tego, co posiada ta mamałyga? Najwcześniej za trzy lata, może za pięć. Jak dobrze pójdzie. Jeżeli potrafię Krzycha wziąć pod but, wydusić z Janka schedę, namówić Krystynę, żeby resztę dopożyczyła. Gdybym miała z czym zaczynać, na pewno dorobiłabym się majątku raz-dwa. Świat jest dla ludzi z głową. Teraz już wiem, jak kombinować. Przy Bohdanie wiele się nauczyłam. No i te znajomości też coś warte. Niejeden z tych panów oblizuje się jak kot na szperkę, kiedy mnie widzi. A niech się oblizują, potrafię sobie z nimi poradzić. Największa przeszkoda, to Krzysztof. Z nim mi nie pójdzie łatwo. Wprawdzie mnie kocha, ale wciąż zachowuje rezerwę. Że też ja nie umiem mu we łbie zakręcić tak jak temu bawołowi. Trzeba kuć żelazo, póki gorące, i wskórać jak najwięcej, bo jak go potem wykoJuję, gotów się obrazić. — Wpłaciłam na mieszkanie spółdzielcze — zaczęła. — O — zainteresował się — a skąd miałaś potrzebną kwotę na wkład? — zabrzmiało to dość ironicznie. Wiśka zagryzła wargi. Czy się temu bykowi wydaje, że całkiem ją od siebie uzależnił. — Miałam — powiedziała obojętnie. — Narzeczony zapewne dołożył? - - badał. — Zapewne — zgodziła się. Wściekł się. Ściął z wizgiem opon jeden i drugi zakręt. — W spółdzielni obiecują dopiero za dziesięć, dwanaście lat — powiedziała Wiśka. — Trochę za długo trzeba czekać. Milczała chwilę i podjęła wątek: — Przy twoich znajomościach mógłbyś przyspieszyć przydział... — Mógłbym. — Więc gdybym cię poprosiła, załatwisz mi? — zajrzała mu przenikliwie w oczy. — Uważasz mnie za durnia? — Dlaczego? — zdziwiła się niewinnie. — Z jakiej racji mam tobie i twojemu — wyakcentował następne słowo — narzeczonemu załatwiać mieszkanie? — Bo ja cię o to proszę. — Tak? Mało ważne. — Jak to? — Wiśka poczerwieniała. — Ja jestem, moja mała, człowiek interesu. Nauczysz się, że na świecie nic- ma nic darmo. Zawsze jest coś za coś. Ja już dosyć w ciebie zainwestowałem. Przestaje mi się to opłacać. Wyglądało, że mówi serio. Wiśka była przerażona. Taki milutki dotąd, laki ustępliwy i nagle, proszę, dyktuje warunki. Żeby on czasem nie zażądał więcej, niż mam ochotę, przemknęło jej przez głowę. Niepotrzebny len cały wypad. Bohdan jest nie w sosie. Co ja z nim zrobię? Może najlepiej się obrazić, a do tematu wrócić później, kiedy się już rozkrochmali? — Zatrzymaj się. Wysiadam — powiedziała. Spojrzał spode łba. Przyhamował. — Proszę bardzo. Naprawdę zgłupiał. Co za dureń! Przecież mnie tu nie wysadzi, bo cło czego to podobne! Musiałabym stopem wracać. Jaki wstyd! Fakt, że tylko dla mnie. On sobie w Kazimierzu raz-dwa przygrucha jakiegoś kotka. Pełno tam takich... — Rozmyśliłam się — powiedziała tonem urażonej godności. — Żal mi cię. W końcu jakoś się do ciebie przywiązałam. Ale nie rób mi więcej takich scen. Chyba na to nie zasłużyłam? 164 165 Zaśmiał się. Znienawidziła go w, tym momencie. Wiedziała już, że przegrywa. Rzeczywiście nie był taki palant, jak sobie wyobrażała, ani tak beznadziejnie w niej zakochany. Musiał mieć swoje rachuby. Wiedziała, że pamięć ma dobrą i liczyć potrafi. Zaniepokoiła się, że to może właśnie dziś zapragnie zwrócić sobie poniesione koszty. Zgodzić się? Nie miała wielkiej ochoty. 1 ten Krzysiek... Później trzeba się będzie tłumaczyć. Może być krewa. Z drugiej strony złękła się konsekwencji zerwania z Bohdanem. Zagalopowałam się, myślała. On mnie teraz ma w łapach. Minęli Bochotnicę, ruch na szosie się zagęścił, czerwcowy wieczór zachęcał do wypadów za miasto. Od Wisły bił blask, Wiśka przymknęła oczy. Nawieję albo jak? Wpadłam paskudnie. Ałe może to się jakoś ułoży. Wymanewruję. Byle go na dancing wyciągnąć, tak nakręcę, że się nie połapie. Ale trzeba nareszcie skończyć tę znajomość. Krzysiek by mnie chyba zabił, gdyby się dowiedział! A Bohdan przecież się nie rozwiedzie dla mnie z tą swoją trzecią czy czwartą, a nawet gdyby, żaden rarytas. Stary i na pewno do niczego. Zresztą on mnie nic a nic nie obchodzi. Szkoda, szkoda, takie to było przyjemne. Szef mógłby się mścić, gdyby chciał. Podobno ma długie ręce. Owa! W gastronomii potrzebują pracowników. Ale jeśli mnie wykopsa do jakiejś speluny jak naszą kierowniczkę? Mnie tak łatwo nie wykończy, ona miała bardziej uczciwy stosunek do pracy. Dopóki nie skończę szkoły, muszę się trzymać tego zajęcia. Potem niech mnie Krzysiek weźmie na utrzymanie. Co ja się będę martwić. Już czuję, że wsiąknę i w tego kombatanta, i w brudne pieluchy. Ale i to lepsze niż taki lelek kozodój. Kozodój nie przypuszczając, jakie wdzięczne epitety pod jego adresem wymyśla Wiśka, pewną ręką prowadził swoją groszkową limuzynę pod wzgórzem, na którym wysterczaly ruiny zamku, przepchał się przez rynek zalany blaskiem zachodzącego słońca i poturlał się pod górę. Wiśka rozejrzała się. Tu jeszcze nie była. Jej znajomość tego miasteczka ograniczała się do kilku co najsłynniejszych knajp. — Dokąd jedziemy? Spojrzał z ukosa. — Mówiłem ci, że wynająłem pokój. Masz babo placek, myślała. Gdzieś na uboczu, kulturalnie i dyskretnie. Nie ma co mówić, główka na karku. A ja, naiwna, myślałam, że nim kręcę. Że mi będzie z ręki jadł. Taki pasztet... Trzeba się zastanowić, czy wiać zaraz, czy trochę później? E, do wieczora chyba mnie nie zje. Minęli willę w dziwacznym stylu, z werandą na dachu i kolumnami. 166 Mogłabym mieć taką, pomyślała mimochodem Wiśka. Latem na tarasie można się rozebrać — rozmarzyła się. Następne budyneczki w stylu palacykowo-szaletowym. Ogrody tonące w różnokolorowych łubinach. Coraz rozleglejsza panorama. Trzeba przyznać, że lelek kozodój miał i gust, i gest. Pokoje tutaj, zwłaszcza takie na jedną noc, musiały osiągać zawrotne ceny. Gdyby mnie tu Krzysztof zobaczył, pomyślała Wiśka i zdjął ją szczery śmiech, kiedy sobie wyobraziła jego minę. Zaraz jednak zrobiło jej się mniej wesoło, bowiem Bohdan zatrzymał wóz i kategorycznym tonem zarządził: — Wysiadamy. Droga się skończyła. Dalej ciągnął się polny gościniec wysadzany krępymi jabłonkami o spopielałych od kurzu liściach. Na prawo jakieś pólko, za nim chaszcze, chyba krawędź wąwozu. Miasteczka w dole nie było widać, za to zamek szczerbił się całkiem niedaleko czarną sylwetą na tle zachodu. Poniżej bielały mury fary. Na sąsiednim wzgórzu kościół, do którego prowadziły wysokie schody. Wiśka przypomniała sobie, że ten kościół mija się jadąc do „Murki". Wisła świeciła jak surówka wylewająca się z hutniczego pieca, pasmo rozżarzonego metalu. Dalej wypukłe brzegi, jakiś zagajnik, domy i zwaliska na górce. Słońce jak żagiew na prawie białym niebie. Bohdan zamknął drzwiczki samochodu i podszedł do Wiśki. — Ładnie, co? Chyba się udobruchał, kombinowała Wiśka. Teraz trzeba uważać, żeby mu się nie narazić, no i żeby nie posunął się za daleko... Jeju, jeju, ciociu Regino, czemu cię tutaj nie ma... Uśmiechnęła się na wszelki wypadek przymilnie. Objął ją wpół i poprowadził do furtki ukrytej w powojach. Zachowywał się jak stały by walec. Za drewnianym parkanem widniał starannie utrzymany ogród. Na klombach kwitły róże, krzew jaśminu i jakiś drugi, cały obsypany białymi dzwonkami, opierał się o przeszkloną werandę. Za domem rosły akacje. Zapach był odurzająco słodki. Dom, do którego prowadził ją Bohdan, sprawiał przyjemne wrażenie. 1'H'Howy, drewniany. Stary, bo ściany poczerniały, ale zadbany. Na pierwszym piętrze duży balkon, raczej taras, nad którym /wieszał się modrzew przycięty kuso, przez co wyglądał jak parasol. Gałęzie jego • 'K-jmowały niemal całą werandę. Wyszedł im na spotkanie tęgi mężczyzna o twarzy rumianej i dobrodusznej. 167 Bohdan bąknął coś niewyraźnie, przedstawiając mu Wiśkę, sami uściskali się wylewnie, Wiśka stała z boku. Ładnie tu i miło, gdyby nie ta głupia sytuacja... Co ten gospodarz sobie o mnie pomyśli? — Ten sam pokój co zawsze? — A jakże — mrugnął gospodarz. — Będzie państwu wygodnie. Tylko wieczorem może być trochę hałasu, bo na dole nocuję wycieczkę szkolną. — Wieczorem idziemy potańczyć. Bohdan lekko popchnął Wiśkę. Trochę speszona, ale bardziej ciekawa poszła za gospodarzem. Minęli ciemnawą sień i po wąskich, trzeszczących schodach weszli na pięterko. Gospodarz uchylił drzwi na prawo i Wiśka zobaczyła sympatyczny pokoik zalany blaskiem słońca. Uderzyło w nozdrza powietrze ciepłe, suche jak z chlebowego pieca. Stały tu dwa niskie tapczany przykryte kocami, na podłodze leżały szmaciaki, w kącie była umywalka z dzbankiem, na środku stół, parę krzeseł. Przez otwarte na balkon drzwi widać było ogród, białe akacje i ten modrzew. Bohdan zakręcił się. — Zostawiłem neseser w wozie. Zaraz wrócę. Nie tęskniła za jego obecnością. Obeszła naokoło cały pokój. Podobało jej się tutaj. Gdyby tylko zmienić towarzystwo! A co powiedziałyby dziewczyny? Piszczałyby z zachwytu. Krysia, Jola i Ewka... Szkoda, że ich tutaj nie ma. Wtedy byłoby naprawdę miło i wesoło. Przypomniała sobie, jak tęskniła za tym, żeby się wyrwać od Sitarskiej, od nich wszystkich. Chciało jej się płakać nad własną głupotą. O, świecie, dlaczego nie można mieć wszystkiego naraz? I pieniędzy, żeby móc sobie beztrosko mieszkać w takich pokojach, i otoczenia, w którym człowiek czuje się najlepiej? Wyszła na balkon. Widziała z góry samochód i Bohdana, który coś przy nim grzebał. Ściągnął marynarkę, był teraz tylko w koszuli. Spocony, więc przylepiała mu się do pleców, wały sadła wylewały się nad paskiem od spodni, wielkie mięsiste uszy świeciły czerwienią jak światła postojowe. Wróciła do pokoju i wyciągnęła się na brzuchu na tapczanie. Rozglądała się. Gdyby ich chałupę w Bukownie tak urządzić, byłoby równie fajnie. A przecież koszt prawie żaden. Odchyliła koc i zobaczyła, że łubo tapczana wykonano z prostych desek. Tyle że materace i ten puchaty koc na wierzchu. Podłoga do białości wyszorowana i te szmaciaki — też osiągalne. Teraz moda na takie zgrzebne wnętrza. A to naprawdę wygląda przytulniej niż te grzmoty, które wystawiają w salonach mebli. U wezgłowia nad łóżkiem przyczepiony był pęk makówek. Przypomniało jej się, że matka też dawniej dzieciom makówki wieszała, żeby im ic dobrze spało. Stanisława! Co ona by powiedziała, gdyby wiedziała, że n:j Wiśka... No, głupio się złożyło, to fakt. Ale odkręcić zawsze można. Usłyszała skrzyp na schodach, gruby się windował. Zeskoczyła z iiipczana i podeszła do okna. Malutkie na dwie dłonie i po drugiej stronie drzwi takie same. Przesłaniała je śliczna zasłonka w biało-niebieskie paseczki. Panieński pokoik, psiakrew, myślała Wiśka. „Ten sam pokój co zawsze". Znaczy, że ta zgaga gustuje w takim stylu. Gacek. Bohdan wszedł, krzątał się za jej plecami, czymś szeleścił. Rozpakowywał. Nie odwracała się, niech sobie nie myśli, że ciekawa. Przecież musi mu Zależeć, żeby nie wypadł z łask, umocniła się na dawnych pozycjach. Czekajże, odbiję ja sobie to niedawne upokorzenie. Podszedł. — Jeszcze się dąsasz? Kiwnęła. Niech wie. Roześmiał się. — Zobacz, co mam dla ciebie... Objął ją jedną ręką, a drugą podsuwał pod nos pierścionek. Chyba złoty. Zalśniło duże oczko z migoczącymi punkcikami. — To piasek pustyni. Wzięła z ciekawością. Oglądała pod słońce. Iskry w nim grały. — Przymierz. Pasował jak ulał. Oglądała go tak zajęta, że prawie nie zauważyła, że liohdan pchał łapy nie tam, gdzie trzeba. Odskoczyła jak oparzona*. Ale nie było gdzie uciekać. Stali teraz twarzą w twarz — ona wściekła i on, najwyraźniej rozweselony, bardzo mu się to wszystko podobało. Przysunął się, ogarnął ją ramionami. Szarpnęła się. — Puść mnie! — Muszę cię mieć — wydyszał. — Puszczaj... Brzdęknął dzbanek. Bohdan odskoczył. Do pokoju wlazło dziewczynisko, coś w rodzaju pokojówki. Stanęło i )iło się ciekawie. — Czego? — warknął Bohdan. — Wodę gorącą przyniosłam, bo może państwo umyć by się chcieli. — Postaw i uciekaj. A na drugi raz pukaj. — Już idę, idę... — Zaraz, chwileczkę — podeszła do niej Wiśka. — Można tu gdzieś ni przegryźć? Strasznie jestem głodna. 169 — Jadalnia na dole. Pani chce, to zaprowadzę. — Dobrze — zgodziła się pośpiesznie Wiśka. — I obrzucając Bohdana drwiącym wzrokiem, spytała: — A ty zostajesz czy idziesz z nami? Ruszył ramionami. — Mogę iść. — A na schodach, idąc za Wiśką, szepnął jej do ucha: — Lubię, jak się dziewczyna droczy, ale w miarę. Zapamiętaj to sobie. panienko... ROZDZIAŁ XVII Regina wybrała się do Stanisławy z samego rana, żeby zanim inni goście przyjdą, uczesać siostrę, kredką jej wargi pociągnąć, niechże nie wygląda jak ofiara życiowa, niech ludzie widzą, jak o nią tutaj dbają. Zdumiała się, nie była bowiem pierwsza. Z taboretu obok łóżka Stanisławy podniósł się na jej widok czarniawy mężczyzna i elegancko pocałował szwagierkę w rękę. — Niech siada — podsunął taboret. Regina siadła i gapiła się na Zygmunta jak cielę na malowane wrota. On czy nie on? W imię Ojca i Syna... Zamrugała oczyma, potrząsnęła głową i znów się wgapiła. Włosy przycięte, gęba ogolona, koszula czysta... Tylko krawata brakowało, ale i Roman unikał tego chomąta. Zygmunt czy jaki odmieniec? Ocucił ją cichutki śmiech Stanisławy. Spojrzała na siostrę z jeszcze większym zdumieniem. Toż wieki całe minęły, odkąd Stasia tak właśnie się śmiała — cichutko, dźwięcznie jak rozbrykana dziewczynka. Jasia po niej ten śmiech odziedziczyła. Wiśka już nie. Na chorą nie wypadało psioczyć, napadła więc na Zygmunta: — Szwagier mizdrzy się jak do jakiej lali. Co szwagier jej przyniósł? Truskawki? A spytał szwagier, czy jej to nie zaszkodzi? Na pewno nie spytał. Gdyby nie ja, to bidulka już dawno by nogi wyciągnęła. — Reginka — zaszeleściła Stasia — ty mi także truskawki przynosisz. Pamiętasz, że ja je zawsze lubiłam... — Ja to co innego. No, czego się szwagier wybałusza jak śnięta ryba? Umył owoc czy nie umył? Gdzie tam? Albo to pomyślał. Ze straganu wszystkie zarazki chorej przytargał, jak leci. Jaki tyfus czy inną cholerę. A kto potem będzie ratował? Regina. Jak co do czego, to szwagra ni ma, tylko ty, Regina, łbem o ścianę bij! Tak się należy? Na — wetknęła oszołomionemu Maszczakowi słoik do ręki. — Umyć to na 170 korytarzu. Tam jest zlew. Ale każdą z osobna. Dokładnie. Żeby brudu nie było. Maszczak wyszedł zastrachany, tuląc jedną ręką do piersi torebkę z luskawkami, a w drugiej dzierżąc słój. Regina patrzyła w ślad za nim karcącym wzrokiem. Gdy znikł za drzwiami, zerknęła na siostrę. Stanisława nadal się uśmiechała. Dzisiaj leżała wysoko oparta na poduszkach, policzki miała zaróżowione, — Wyładniałaś w tym szpitalu — powiedziała nieoczekiwanie dla samej siebie Regina. — Aż nieprzyzwoicie. Wyglądasz teraz jak jaka dziewucha, nie jak matka dzieciom. Czego ty tego łobuza nie przegnasz? — On mnie opowiada, jak żyje. Z trzema kolegami mieszkają w hotelu robotniczym... — A co mnie to obchodzi? — namarszczyła się Regina. — Ja do niego zaufania nie mam ani tyle co brudu za paznokciem. — Jemu wszyli taki aparat. Sam do nich poszedł i prosił. On teraz pić nie może, bo gdyby wypił, to serce jemu nawali. On wie i wytrzymuje. Najciężej z kolegami, powiada, bo namawiają, chleją sami i trudno się wymówić. Dlatego kiedy ma wolne, do mnie ucieka, bo powiada, że wtedy w nim postanowienie silniejsze. — Szkoda, że wcześniej tego postanowienia nie miał — bryznęła jadem , Regina. — Lepiej późno niż wcale — szepnęła Stanisława. Wrócił Zygmunt, niosąc w słoiku wypłukane truskawki. Usiadł na łóżku obok żony i karmił ją, wkładając do ust owoce. — Ty też jedz — szepnęła do niego, uśmiechając się samymi oczyma. — Będę jadł — przytaknął. — Dla ciebie, Stasia, to choćby gwoździe łykać... — Tfu — obruszyła się Regina — wstydu nie macie czy jak, żeby się przy ludziach migdalić i głupoty gadać? — A co w tym złego? — szepnęła Stanisława. — Co złego? Co złego?... — nie umiała znaleźć odpowiedzi Regina. Zbiło ją z tropu to ich zachowanie. Jakim prawem Stasia uśmiecha się teraz jak... jak młoducha, a ten lebiega Zygmunt oczyma ją pożera... Roman lak na mnie nigdy się nie spojrzał... Ścisnęło Reginę w gardle. — Ja bym chciał szwagierkę prosić — zaczął Zygmunt —• żeby mnie nie odmówiła. Oblizała czubkiem języka wargi. Koniec świata. Maszczak przemawia jak nauczyciel czy inny profesor. 171 — Ja teraz dobrze zarabiam — mówi Zygmunt — a nie ma na co wydać. Ja będę szwagierce płacił za Kazia... — zaciął się. — A wsaóźże ty te swoje pieniądze... — wyrwało się Reginie, ale zobaczyła przerażone oczy Stanisławy i pomiarkowawszy się, powiedziała: — Jak mi będzie potrzeba, to szwagra poproszę. Zresztą męża muszę zapytać... A po mojemu lepiej by szwagier zrobił, gdyby te pieniądze dał Jaśce. Dziewucha zamiaruje się uczyć, coś mi tam naopowiadała, że się do rolniczej szkoły wybiera. Z internatem ma się rozumieć. Ate i tam się bez pieniędzy nie obejdzie. Teraz zarabia, ale co te pieniądze warte. Tyle co psu mucha. — Dam Jasi na szkoły — powiedział Zygmunt. Przełknął ślinę, twarz mu się skurczyła boleśnie. Przypomniał sobie to swoje dziecko, jak je zbił i skopał. Żeby chociaż zgodziła się wziąć od ojca... Regina tę myśl odgadła i nagle ulitowała się. On się naprawdę męczy, przemknęło jej przez głowę. Wszystkiego nie narepefuje, ale skoro się ma naprawić, to człowiekowi w takim dziełe przeszkadzać grzech. J do największego zbrodniarza rękę należy wyciągnąć, kiedy pokutę czyni, przypomniała sobie pouczenia proboszcza. Więc westchnąwszy, bo t.o było przeciwne jej naturze i chęciom, rzekła z powagą: — Niechże szwagier jej książeczkę założy i wpłaca, ile tam chce. Książeczka może u mnie być na przechowaniu. Teraz dziewczynie nic nie powiemy. Niech się uczy pływać na głębokiej wodzie, nie trzeba się nad nią rozczulać. Suma się uzbiera, jak nie na teraz, to na posag. Ojciec ma obowiązek o tym pomyśleć. Przyjdzie pora, to jej damy. — Dobrześ to wymyśliła, Reginko — pochwaliła Stanisława. W drzwiach pokazała się trójca: Kwiatkowa, a za nią dwoje młodych. Witali się wylewnie z Reginą i Stanisławą, powściągliwie z Zygmuntem. Jasia położyła matce na kołdrze peczuszek niezapominajek. — Zabieraj to — warknęła na nią Regina. — Czy matka krowa, żeby zielsko jadła? Wiesz, ile na tym bakterii? — Ludzie przynoszą kwiaty do szpitala — wstawił się za Jasią Rafał, bo oczy dziewczyny wypełniły się łzami. — Ale nie tu, gdzie są rany. — Rany już się goją — uspokajała Kwiatkowa. — Idź, córcia, spytaj siostrę, czy wolno? — Wstyd pielęgniarkom takimi głupotami głowę zawracać — burczała Regina. — One mają co inszego do roboty. Gdyby każdy przyszedł i bzdrę-golił... 172 — U Reginki po staremu język naokoło głowy — uśmiechnęła się Kwiatkowa. — Kto Reginki nie zna, myślałby, że jędza, ale ja to dobrze wiem, że choć do rany przyłóż... — A bakterii tam nie ma? — szepnął Rafał matce do ucha. Wróciła Jasia z niezabudkami w słoiczku. Siostra nie tylko pozwoliła, ale dała naczynie. Postawiła je nieśmiało na stoliku przy łóżku. Stanisława uśmiechnęła się do córki, Maszczak pozezował, ale nie rzekł nic. Jasia przycupnęła z drugiej strony, jak najdalej od ojca. -*- Jakże sobie radzisz, dziecko? — zagadnęła matka. Jasia zaczęła opowiadać, trochę bez ładu i składu. Kwiatkowa przysiadła się do Reginy. Rafał zawahał się, zerknął na Maszczaka i spy-lał: — Będzie pan uprawiał tamto pole pod lasem? — A bo co? — My byśmy je wzięli w dzierżawę. Szkoda ziemi, żeby tak leżała odłogiem... — przez tyle lat, chciał dodać, ale zmilczał. Maszczak łeb zwiesił. I żal mu było pola, a znowuż okazja taka nieprędko się trafi. Nie pole to było, ale nieużytek. Skała. Kiedyś gospodarował na nim dziadek, póki mu siły starczyło. Synom się nie chciało, bo za daleko, dojazd niewygodny. Obaj zresztą nie byli chętni do pracy. Ziemia piątej kategorii, ale gdyby porządnie uprawić, można i z niej co wyciągnąć. Kwiatki na grunt łakome, jak się przyłożą, obrobią, kulturę zaprowadzą, czysty zysk. Takim jak oni — pieniądz sam wskakuje do kieszeni. Pomedytował i rzucając chłopakowi chytre spojrzenie, zagadnął: — Na jak długo? — Musiałbym się z tatem naradzić. Ale na mniej niż pięć lat nie opłacałoby się... — To już z ciebie cały gospodarz, hę? — Tato chce na mnie gospodarkę przepisać. Mówi, że jemu pszczoły wystarczą. — Więc czemu się go radzisz? Sam pomyślunku nie masz? — Toż od tego jest ojciec, żeby radą wspierał — /dziwił się Rafał. — Dopóki będzie żył, zawsze go spytam o zdanie. Matka i ojciec życzą najlepiej, do kogo iść, jak nie do nich? Wspomniał Zygmunt starego Maszczaka. któremu takie piekło za życia synkowie zgotowali, że z chałupy uciekł, żeby sobie koniec zrobić. Wspomniał i swoje córki, i tego nieboraczka, Kaziuka. Toż oni do niego 173 1 nie przyjdą po pomoc, bo dotąd zamiast pomocy co najwyżej piąchą po głowie dostali. Ani się nie zatroszczą i potem. On im niepotrzebny. Uczynił ruch, jakby chciał się zerwać i iść, gdzie oczy poniosą, byle dalej, ale powstrzymało go spojrzenie Stanisławy. Poniewierał nią, gorzej od bydlaka traktował, ale ona patrzy tak właśnie, jakby nie na swołocza ostatniego, ale najlepszego męża. Rany boskie, za co? — Słyszałam, Zygmuś, o czym żeście mówili — powiada nieśmiało. Dotychczas on się nie liczył z jej opinią. Ale czemu się chłopisko waha? Korzyść jest oczywista. Z niego już nigdy nie będzie gospodarz, kiedy przez taki szmat życia wszystko zabarłoźył. A Kwiatki nie zmarnują. Więc radzi: — Zgódź się. Mówiłeś, że dla Jasi zamiarujesz odkładać. Niechże to będzie jej posag. Wisiulka już samodzielna, życie sobie ułożyła, ale Jasia dziecko... — Mamo, mnie nic nie potrzeba... — Wyrywa się Jaśce. Dodałaby, od starego ani szeląga, ałe przed ludźmi wstyd. Po co ma się cały świat dowiedzieć, że w rodzinie Maszczaków taka nienawiść? Przynajmniej dla ludzkiego oka trzeba zachować pozory. Zresztą pod spojrzeniem Rafała zaciętość z serca Jasi spływa jak późny lód na rzece. Może ta dzierżawa dla Kwiatków dogodna. Oni tacy dobrzy, warto im się przysłużyć, matka ma rację. Na Jasię nikt uwagi nie zwracał, chociaż u Zygmunta ten jej bunt może przeważył. Niech gówniara se zapamięta, że też ma ojca, który dla niej żyje. Może nie taki jak inne tatusie, ale nie podlec! — A bierta se, kiedy wam się nadało. Umyśliłem tam konopie zasadzić — próbuje ratować resztki gospodarskiej godności — ale kiedy tak. to niech ta... Umowę trza spisać... — A ten kawałeczek podle młyna? — dopytuje się Stanisława. — Może i on pasuje? — Czemu nie — powiada Pvafał i strach go oblatuje, co ojciec powie. O nieużytku pod lasem była mowa, bo tato potrzebował pastwiska dla pszczół. Ale ta młaka przy młynie, to chyba dopust boży. Zmeliorować by trzeba... Prawda, że kawał łąki... — Wiesz, Rafał — powiada Maszczak — już najlepiej będzie, kiedy wam wszystko wypuszczę. Przepiszę na Jaśkę, będzie jej, i z nią się będziecie potem uradzać. Ja na siebie i żonę wyrobię — zaciska pięści, żeby pokazać, jakie ma muskuły. — Jak u komara sadło — mruczy Regina. — Nie trzeba było zachlewać się, byłby waligóra. — Ale burczy pod nosem, nie za głośno, do Zygmunta może nie dociera, w każdym razie nie zwraca na te słowa uwagi. — A dział między wami jest? — ostrożnie dopytuje się Kwiatkowa, w myśl zasady: kochajmy się jak bracia, a liczmy się jak Żydzi. Interes to jest interes, Rafcio niedoświadczony, nie wie, że należy się zabezpieczyć przed taką ewentualnością. — Bo inaczej wasz brat gotów nas nie dopuścić. — A co on ma do gadania — wali się Maszczak kułakiem w piersi, aż dudni. — Jak ja każę? — To kijem na wodzie pisane — podszczuwa Regina. — Pamiętam, że po ojcu toście się aby żarli, a podziału nie było. — Koszty duże... — bąka Zygmunt, ot, żeby coś powiedzieć, bo to i prawda, że prawo do własności niejasne. — A jeżeli one powiedzą, że nie robisz na ziemi i nie masz prawa? — dogaduje Regina. — Zróbże ty, Zygmuś, z tym porządek — prosi Stanisława. Maszczak podrzuca głową, oko mu się zapala, ciemny pukiel włosów spada na czoło, Reginę w dołku ściska, mój Roman ani się umywa do tego pijusa. Byłby chłop jak złoto, gdyby nie wódożłopca. — Dobra — powiada Maszczak. — Ja to załatwię, a ty Rafał, pogadaj z ojcem. Co mi sąd przyzna, na Jaśkę przepiszę, jak dorośnie, zadecyduje, co z tym robić, tymczasem możecie sobie tam gospodarować. Kwiatkowa krzywi się niepostrzeżenie. Napytał sobie Rafcio biedy. Interes jak z łyka cholewy. Ale że polubiła Jasię, więc nie protestuje. — Jeju! — łapie się za głowę Regina — widzisz, Staśka, pół Bukowna pcha się do ciebie. Coś ich na sąsiedzkie uczucia sparło. A kiedy się mogli przysłużyć, to ich nie było... Zaszurali w drzwiach sąsiedzi. Witali się hałaśliwie, dopytywali o zdrowie, łypali spode łba na Zygmunta, który wiercił się jak na szpilkach. Nareszcie podniósł się. — To ja drugim miejsca ustąpię. Trzymaj się, Stasia, i dbaj o siebie, żeby my mogli cię niedługo stąd zabrać. Zderzył się z bibliotekarką. Ukłonił się i czmychnął. Regina tymczasem perorowała: — A dokądże ta łajza sakramencka chciałaby Stasię zabierać? Z powrotem do tej rozwalającej się budy czy może do kopalni? Aha, już się naszykowałam, żeby siostrę dać na zmarnowanie. Jemu ona potrzebna do tego, żeby go obrabiała i stała w kolejkach. Widzieliśta! Toż ona w trymiga nogi wyciągnie na takim utrzymaniu! Maltretował ją, maltretował i do końca popuścić nie chce... 174 175 — Ja jemu przysięgała... — szepnęła Stanisława. Twarz cała w pąsach, było jej przykro, że siostra tak przed ludźmi jej niedolę wywleka. Ale Regina w trans wpadła. — Wezmę ja cię na początek do siebie, a później Wiśka i pan Krzysio. Już ja zadbam, żeby ten parszywiec dostępu do ciebie nie miał. Tutaj nie mam nic do gadania, ale w swoim mieszkaniu zamknę mu drzwi przed nosem... — Dałabyś spokój... — Wisia dziś nie przyjedzie? — ratowała sytuację Kwiatkowa. Regina spojrzała wojowniczo na dawną koleżankę, ale już się wyfukała i odparła spokojniej: — Kartkę mnie przysłała, że mocno zajęta. Ja ją rozumiem. Z dziesięciu palcy się dorabia, bo ten wyrodek przecie nic jej nie odpalił. Dziewuszyna sobie ręce po łokcie upracuje i głowę wysila, uczy się przecie, ale charakter po mnie wzięła i zdolności, zobaczycie, że niezadługo taksówką będzie zajeżdżała. Pan Krzysio na dobrego męża patrzy. Sama go badałam. Stawiam na stół pół litra i myślę: z moim starym we dwu obalą. Ale gdzie tam, usta ledwie umoczył. Co pan Krzysio taki słabosilny — pytam, a on mnie odpowiada: ja pociągu do alkoholu nie mam. To rozumiem. Wiśka jego na sznurku poprowadzi. — Albo on Wiśkę — zaśmiała się Kwiatkowa. — E — skrzywiła się Regina — zawsze to lepiej, kiedy kobieta rządzi. — Zależy... Bibliotekarka nachyliła się do Jasi: — Wpadłabyś do mnie. Siostra odesłała twoje rzeczy, te, których nie zdążyła zabrać Wisia. I pisze mi, że ten twój chłopiec, jak mu tam, Marek, codziennie się o ciebie dowiaduje. — Nie wiedziałam, że tam w Chełmie chłopca sobie znalazłaś? — uśmiechnęła się matka. — E, to nic wielkiego. — Jasia skosiła spojrzenie. Było jej głupio. Całkiem zapomniała o Marku. Trzeba będzie do niego ze dwa słowa napisać, skoro się tak pilnie dowiaduje. Poczciwy chłopak. — Coś tam widocznie do ciebie czuje, skoro stale pyta — wtrąciła się Kwiatkowa, bardzo z czegoś kontenta. — Dziewucha jak łania, nie dziwota, że za nią ganiają — podsumowała Regina. — Z Wisią takich kłopotów nie było, ale Jaśka powinna uważać, do chłopców oczyma nie strzelać. Czego ja się od Wiśki nasłuchałam!... Uszy więdły. Najprędzej z głupoty pobłądzisz, a do- 176 świadczenia toto nie ma, bo i skąd. Ani przykładu, chyba że najgorszy... — Regina! — jęknęła Stanisława. — Ty mnie nie hamuj, bo wiem, co mówię. Słaba jesteś i nie dopatrzyłaś dziewuchy, jak się należy, więc ja cię zastępuję. A mnie się całkiem nie podoba twoje prowadzenie, Jaśka! Najpierw jakiś marynarz z piekła rodem, teraz ten kolega! Na co jemu takie pilne koleżeństwo z tobą? — To nie był marynarz, tylko kierowca. — Jasia zaczerwieniła się po same uszy. — Jak się zwał, tak się zwał, za młoda jesteś, żeby za tobą koguty latali. Dobrze, że ty do tego internatu pojedziesz, tam cię w karby wezmą... Rafał ogryzał paznokcie. Kwiatkowa spojrzała na zegarek i wstała. — Na nas czas. Mój się będzie dopytywał, czego my się tak zasiedzieli. — Co tam. Niech potęskni. Chodźcie do mnie na obiad — Zapraszała Regina. — Innym razem. — Więc chociaż Jaśka. — Ja też muszę jechać. — Ty się na mnie nie obrażaj za szczere słowa. Przekonasz się, że przyjaciel najlepiej życzy, chociaż mówi niemiło, a ten, kto kadzi, o swoje pożytki zabiega. — Ja się nie obrażam, tylko jutro do dnia idę pielić. Ciocia wie, że już czasem ani pleców, ani rąk, ani nóg nie czuję. Łydki pod kolanami mnie się chyba przypłaszczyły, bo stale w kucki siedzę. — A czego ty się tak pieścisz? Jak byłam w twoim wieku, tyle samo albo więcej narabiałam i nie skarżyłam się, a jeszcze wieczorem na tańce się szło... — Jasia zawsze była wątła — broniła córki Stanisława. Regina spojrzała wzgardliwie. — Fakt, że ona chucherko. Ty, Jasia, powinnaś dwa jajka na czczo wypijać każdego dnia. Po miesiącu by cię nie poznał. — Już ja wolę nie pić — skrzywiła się Jasia. — Młodzież teraz taka głupia — westchnęła Regina. — I nieusłuchnię-ta... Jasia wycałowała matkę, Reginę cmoknęła w rękę i wysunęła się w ślad /a Kwiatkami. — Mamo — przypomniał sobie Rafał — chciałbym jeszcze skoczyć do kolegi. Jedźcie same. 177 Jasi było żal i popołudnia u Kwiatków, na które liczyła, i późniejszego odprowadzania. Rafał niemal każdego dnia znajdował czas, aby wpadać na polanę. Urąbał drzewa staruszkom, podrzucił Jasi książki, przepytał. Razem powtarzali materiał ósmej klasy. Bardzo się to przydało, bo dopiero spostrzegła, jak wiele zapomniała, a może i to, co niby umiała, nie zostało ugruntowane. Przed obcą komisją, na egzaminie, byłaby się niechybnie pogubiła. A wybrała sobie szkołę, do której trzeba było zdawać egzamin. Przygotowywała się więc solidnie. Bez Rafała miałaby gorzej. Kwiatkowa, niby to o czym innym gawędząc, naprowadziła jednak rozmowę na Chełm. Jasia niczego nie ukrywała. Nie widziała powodu. Ale napomknięcia Reginy zrobiły swoje. Kwiatkowa stała się nieco podejrzliwa, już nie przyjmowała słów Jasi na wiarę. Żartowała, ale to i owo poszło jej nie w smak, chociaż dziewczyna raczej to instynktem wyczuła, niby wszystko było jak przedtem. Jednakże po przyjeździe do Bukowna Kwiatkowa już jej nie zatrzymywała. — Leć do domu, moje dziecko, i wypocznij sobie — napominała dobrotliwie. — Jutro pogoda na pielaczkę w sam raz. Urobisz się. Ale trzeba uważać, łatwo się męczysz. Idź, wyleż się, wy wczasuj. Kopna, piaszczysta droga wydawała się Jasi tym razem dwa razy dłuższa. I nawet nie pocieszyła jej wyraźna uciecha babeczki, kiedy podała \ jej zakupione we Włodawie truskawki. Połykając łzy, wzięła książkę i koc i poszła na skraj polany, gdzie najdłużej docierało słońce. Ale nie mogła się skupić. Położyła się na wznak. Trawy naokoło kocyka wysokie, pachnące. Obłoczek w górze szybko wiatrem pędzony rozwiał się bez śladu... Czy i mnie tak zdmuchnie? — myślała Jasia. ROZDZIAŁ XVIII Zbyszek ukrył przed rodzicami, co go naprawdę czeka. Stchórzył. Bał się zwłaszcza łez matki, nerwowego napięcia w domu, jej trwożnego krążenia wokół jedynaka. Wolał zachować pozory normalności, przynajmniej jeszcze przez kilka dni. Okłamał więc swoich starych, że jedzie na dodatkowe badania. Za parę dni i tak się dowiedzą. Nie był jednak sam. Działał już na pełnych obrotach klub kawalerów zmontowany chytrze przez Tadzika i jego bandę. Bractwo przeniosło się z apartamentów Dinozaura do ciasnego jak pudełko do butów mieszkania Zbyszka. Nałazili go stale, a Halina cieszyła się, że chłopiec znów ma kontakt z ludźmi. Uważała, że najgorsza jest izolacja, dobrowolne odsunięcie się od świata. Ludzie albo pomogą, albo zaszkodzą, ale bez nich jałowiejesz — mawiała. Zbyszek na własnej skórze przekonał się, że miała rację. Te martwe dni, które minęły od niefortunnego zerwania z Jolą, doprowadziły go do rozpaczy. Już nie bał się choroby ani kresu, który — być może — miał nadejść, ale nie mógł wytrzymać sam na sam z własnymi myślami. A rodzicom zwierzać się nie chciał. Dla nich był ciągle jeszcze maleństwem i to było krępujące. Czuł się mężczyzną. Chciał decydować o swoim losie. Pojechali jak na majówkę: Tadzik, Majtek, Maciej Sekundus i on. Sprawa była obgadana, wszystko załatwione. Ulokowali go w klinice, a przedtem włóczyli się ze dwie godziny po mieście. Dzień zapowiadał się skwarny, na bladoniebieskim niebie nie widać było ani jednej chmurki, ale od Wisły zalatywało zapachem świeżości. Zatrzymali się przy pomniku sapera. Zbyszek patrzył na kamienne, wybuchające wzwyż bryzgi i na postać przyklękającą w czujnym, czułym skupieniu. Saper myli się tylko raz. Ta mina w dłoniach sapera... Każdy z nas ma podobną szansę, aby żyć. Przeszły obok nich dwie roześmiane dziewczyny. Takie fajne, zdrowe. Wiatr im opinał na biodrach spódnice w kwiaty. Rade były z siebie i swoich tajemnic. Spojrzały ciekawie na chłopców, Tadzik do nich mrugnął, parsknęły jeszcze głośniejszym śmiechem. Jeżeli przeżyję, myślał Zbyszek, będę już wiedział, że każda chwila, wszystko, co niesie czas, jest łaską. — Pójdziemy — nachylił się ku niemu Tadzik. Goniły się psy. Dzieciak w wózku zaśmiewał się ukazując różowe, bezzębne dziąsła. Młoda matka wpatrywała się w niego z tak bezgranicznym zachwytem, jakby naprawdę był ósmym cudem świata. Pluskała woda w fontannach. W górze krążyły gołębie. Banalne. Zwyczajne chwile podszyte jak zawsze cierpieniem i troską. A jednak każda z nich stanowiła osobną wartość. Barczysty wąsacz prowadził autobus, ekspedientka uwijała się, szczęśliwa, że nareszcie dostała towar, doleciał zapach świeżego pieczywa, w szkole z czerwonej cegły dzwonek oznajmił lekcję, w kuźni biły młoty, chemik sprawdzał zawory zbiornika z ciekłym azotem, w biurze projektowym rodziły się plany osiedli, które zapewne nieprędko powstaną, chroniczny brak sił i środków tłumił takie zapędy, w teatrze zaczynała się 178 179 próba generalna, kto§ śpieszył na ważne spotkanie, ktoś wkuwał do egzaminu, rodziło się dziecko, ktoś modlił się, ktoś wchodził do samolotu... Jeżeli będę żył, myślał Zbyszek, nie zmarnuję ani jednej minuty. Będę się starał, aby innym coś z siebie dać... Tamci znajdowali się już gdzieś przy końcu alei, Zbyszek wciąż się ociągał. Ten dzień, ten poranek niechby trwał... Zanim się jeszcze wydarzyło cokolwiek. Życie jest zbyt piękne, aby tak odchodzić, nie pożegnawszy się, nie rozpatrzywszy. Odchodzić, nie wiedząc, czy będziemy mogli wrócić. Kruchy ten dar, tak niezwykle cenny. A przecież w codziennym biegu, pośród zajęć, kiedy uważamy, że wszelkie odejścia, krańce i pożegnania są tak dalekie, niezbyt wysoko ważymy sobie takie ot, zwyczajne minuty. Nie zauważamy ich. Wydają nam się jakże mało znaczące. Narzekamy na to, co nam zawadza. Urągamy przelotnym niekiedy trudnościom. Bagatelizujemy jakieś drobniutkie radości. Przechodzimy mimo, goniąc bzdurne, być może, pragnienia... — Stary... — zaczął Tadeusz i odchrząknął. — Trzeba iść. Spotkamy się tutaj za parę tygodni. Zobaczysz. Aha, byłbym zapomniał, chociaż tak prawdę powiedziawszy, zastanawiałem się, czy ci to dać akurat teraz. Nie chciałbym, żeby cię to rozbroiło, sam rozumiesz... No, nie patrz tak na mnie. Mam tu list od tej twojej dziewczyny. Zaklinała mnie na wszystkie świętości, abym ci go oddał. Zbyszek wziął białą kopertę, jakby to był płatek śniegu. Spoglądał na nią, nie otwierał, nareszcie wsunął do kieszeni. — Ona wie? — zagadnął cicho. — Tylko tyle, ile należy — pośpieszył z odpowiedzią Tadzik. — Ostatecznie medyczka i sama się przecież orientowała, że te twoje dolegliwości muszą mieć poważniejsze podłoże, a trzeba przebadać. Obujałem ją, że wybierasz się na obserwację i że nie życzysz sobie, aby cię nękano nadmiarem troskliwości. Uważałem, że należy jej się przynajmniej tyle, ile twoim starym... — I co ona... jak... — Zbyszkowi zabrakło słów. — Jak anioł. Wyobrażam sobie Sylwię na jej miejscu. Żyć by nie dała człowiekowi. I postawiłaby na swoim. A Jolka — spokojna, opanowana. Podziwiam ją. Tyle że mnie listami zasypuje... — skrzywił się i urwał. — Więc było tych listów więcej? — Zbyszek patrzył badawczo. Tadzik wił się jak piskorz. — Ee, tego, rozumiesz, miałem ci je hurtem oddać po tej cholernej operacji. Wyobrażam sobie, że podziałałyby jak koncentrat penicyliny, 180 rozumiesz? Krzysiek nalegał, żeby was trzymać z daleka od siebie. Obawiałem się, że jak się naczytasz, głupstwo jakie zrobisz... — Daj te listy — Zbyszek wyciągnął rękę. — Wszystkie? Coś ty. Nie zabierałem. Toż to paka. Ułożyłbyś z nich ani chybi całą powieść albo dwie. Ten wziąłem, bo już nie mogłem odmówić. Dorwała mnie przed samym odjazdem, przyswajasz? Odprowadziłem, pożegnałem, jeszcze potem na wszelki wypadek trochę pojeździłem po mieście. Gdyby wpadła na pomysł, żeby pójść ze mną, wylądowałaby na dworcu tuż przed wami. I co wtedy? Anna Karenina albo inny melodramat? Wolałbym tego uniknąć... — Kiedy mi je przywieziesz? Tadzik stęknął. — Ale ty jesteś piła tarczowa, jak to sobie wyobrażasz? Mam kursować w tę i nazad z waszymi wyznaniami? Jak gołąbek z niezabudką w dziobie? — Więc kiedy? — ¦ Bracie, zastanów się, potrzebny ci teraz spokój, sam mi to w uszy kładłeś, cały sztab ludzi zatrudniłeś, żeby twego odosobnienia pilnowali, a teraz co? Wariata strugasz? Kiedy ci ta dziewczyna tak do szczęścia potrzebna, nie trzeba z nią było zrywać. Zbyszek zmarszczył brwi. Tadzik dodał pośpiesznie. — No dobra, dobra, nie denerwuj się. Przywiozę ci je w sobotę. Wcześniej nie mogę. Przeżyjesz? — Mam czas do przyszłego tygodnia — powiedział Zbyszek. — Niechże będzie sobota. — Co to ma znaczyć: mam czas? — wściekł się z kolei Tadeusz. — Czyżbyś zamierzał natychmiast po sobocie kopyta wyciągnąć? Skazaniec, psiakrew. Nic ci nie będzie, zobaczysz. Wezmą cię w łapy tacy specjaliści, że nareszcie wpasują ci tę klepkę, której ci zabrakło. Zbyszek uśmiechnął się i nie odpowiedział. Doganiali kolegów. Kiedy już go odprowadzili, kiedy się jako tako rozlokował w swoim . kącie i zapoznał z towarzyszami niedoli, ani się opamiętał, jak minął na tych prozaicznych czynnościach niemal cały dzień. Jeszcze go ostukiwano, osłuchiwano, jeszcze robiono jakieś analizy. Zmęczony byl bardziej, niż : sobie przedtem wyobrażał. Po kolacji umknął na korytarz. Było lo długie, i oszklone przejście między pawilonami. W niedalekiej odległości widniały rzęsiście oświetlone miejskie bloki, rodziny zasiadały do wieczerzy, w poświacie telewizji... On byl sam. Wyjął z kieszeni list Joli i czytał: 181 „Jedyny, jest wczesny poranek. Chciałabym ci powiedzieć jak w wierszu Kochanowskiego: «Gdzieśkolwiek jest, Boże-ć, pośli dobrą godzinę...»" Przeczytał list ponownie. I jeszcze raz, a potem złożył kartkę, oparł dłonie na szybie, a czoło na tych złożonych dłoniach. Zobaczyć ją ponownie, choćby to miało być ostatni raz w życiu. Spojrzeć w oczy zmienne jak wiosenne wody, pocałować w usta, pachnące jak nagrzana w słońcu renkloda, posłyszeć głos, w którym na przemian i czułość dźwieczy, i pieszczotliwy żart, i przekora... Wystarczyłoby napisać, wiedział, że przyjedzie natychmiast. Ale gdzież wówczas jego postanowienia, jego decyzja, aby odsunąć od niej i własne cierpienie, i niepewność, i żeby potem — tęskniła mniej... Wyszedłbym na błazna, myślał. Okazałbym, że niewiele co jestem wart. Zamiast ją oszczędzić, dogodziłbym sobie. Więc chociaż chciało mu się i krzyczeć, i gryźć własne palce — nie napisał. Czekał za to na Tadeusza jak dusza pokutująca na wybawienie. Pozwalał ze sobą robić wszystko, co mu kazano. Pielęgniarki zdumiewały się jego cierpliwością, męstwem, chwaliły. Lekarka dyżurna wprost słów nie miała: — Pierwszy raz mam tak zdyscyplinowanego pacjenta... Gdyby wiedziały, jak niewiele obchodziło go w tej chwili, co z nim uczynią. Myślami był przy niej... Zniósł nadspodziewanie dobrze wstępne przygotowania do czekającej go w przyszłym tygodniu operacji. W sobotę jednak już od rana niecierpliwił się i warował na korytarzu. Pielęgniarki dziwiły się, odsyłały go do łóżka. Wykręcał się jak mógł. Tadzik jednakże do południa się nie pokazał. Zbyszka rozbolała głowa. Zaniepokojono się tym stanem. Coś im się tam nie zgadzało. — Może to skutek ostatniego zastrzyku — martwiła się miła pielęgniarka, która szczerze polubiła chmurnego, cichego chłopca. Już dobrze po obiedzie Zbyszek oderwał się od okna i jak z procy skoczył witać gościa, chociaż nie był nim oczekiwany Tadeusz, tylko Krzysztof. — Co z Tadzikiem? — nie wytrzyma! Zbyszek. Krzysztof uśmiechnął się szeroko. — Wiedział że się wybieram dzisiaj do Warszawy i że będę u ciebie, uważał więc, że mogę go zastąpić. Na twarzy Zbyszka odbiło się rozczarowanie. Czyżby ten żartowniś go nabrał? A może znów coś uradzili poza nim? Żyły nabrzmiały mu na skroniach, kiedy pyta!. 182 — I nic ci nie powiedział? Nic ci nie dał dla mnie? — Owszem — Krzysiek śmiał się teraz od ucha do ucha. — Całą furę listów z poprzedniego tygodnia, a także kilka najnowszych — wyciągnął zza pazuchy sporą paczkę. Zbyszek pochwycił ją chciwie, wsunął za piżamę, paka sterczała mu na brzuchu. — Schowaj ten przemyt — promieniał Krzysiek — bo ci skonfiskują. Wygląda jak piersiówka. Zbyszek pośpiesznie przełożył listy do kieszeni i dla wszelkiej pewności nadal trzymał je w ręce. — Co tam u was słychać? — spytał. Teraz, gdy już miał przesyłkę od Joli, uspokoił się, chociaż nawet najmniej rozgarnięty człowiek zauważyłby, że jakkolwiek Zbyszek lubił Krzysztofa, najchętniej posłałby go teraz gdzie pieprz rośnie, a sam zajął się lekturą. Krzysiek wiedział o tym doskonale, jednak chciał się trochę podręczyć. Niechże Zbyszek trochę pomartwi się o swoją dziewczynę. Dobrze mu to zrobi. Im mniej teraz będzie myślał o sobie, tym lepiej. Trzeba mu dostarczyć obroku do marzeń i chęci do wyzdrowienia. Przysiadł tedy na skraju parapetu i niefrasobliwie a rozwlekle opowiadał. Zbyszek jednym uchem słuchał, drugim wypuszczał. Paliły go te listy w kieszeni. Muskał je końcami palców, głaskał... — ...Krystyna przeboleć nie mogła, że się jej druga para drużbów rozleciała — mówił Krzysztof. — Nareszcie ubłagała Jolę, nie bez mego skromnego pośrednictwa — uśmiechnął się. — Zgodziła się, aby Tadeusz razem z nią drużbo wal. Zbyszek zamrugał oczyma. Tadzik? Pasuje do Joli jak wół do karety. Fajny chłop, ale wyglądu nie ma... — Jola teraz codziennie spotyka się z Tadeuszem —¦ ciągnął Krzysiek — bo nosi mu listy do ciebie. Zdaje się, że lubią się coraz bardziej. — O, kurczę! — wyrwało się Zbyszkowi. Krzysztof wstał rad z siebie. — Głowa do góry — klepnął Zbycha w plecy. Ale jak już wyzdrowiejesz, to, bracie, pilnuj jej, żeby ci kto nie zdmuchnął. Taka śliczna się robi, że gdyby nie Wiśka, no i nasza stara znajomość, też bym się może zakręcił... — Odczep się — burknął Zbyszek. Krzysztof uniósł brwi w górę. — Ależ ty jesteś w gorącej wodzie kąpany, no, no... Gdybym byl Jolką, 183 trzy razy bym się zastanowił, zanim z tobą bym swój los związał... — żartował, patrząc na wymizerowaną twarz. Żal mu było tego nieszczęśnika. Starał się go rozruszać. Nie dopuszczał do siebie wątpliwości. Wprawdzie wszystko może się zdarzyć, ale niemożliwe, żeby... Nie i nie. Trzeba wierzyć w pomyślny przebieg operacji, trzeba tego biedaka natchnąć weselszym nastrojem. — Przypuszczam, że skoro wyzdrowiejesz, nie będziesz ze ślubem zwlekał. Zapraszam się na drużbę. Nabędę wprawy... Rety, wesele za weselem wychodzi. Krycha, ja z Wiśką, ty z Jolą. Trzeba kupić parę zapasowych butów, bo, słowo daję, obcasy pozdzieram. — Jeżeli ona zechce — Zbyszek ze świstem zaczerpnął powietrze w płuca — to jak najszybciej... Skoro się tylko z tego wykaraskam i będę się nadawał do życia, no, nie wiem, na kolanach do niej będę szedł i prosił, żeby mi przebaczyła i żeby mnie przyjęła. — U, tak cię wzięło?! — pokiwał głową Krzysztof. — Moje gratulacje. Rzadki przypadek kompletnego otumanienia. Zbyszek się nieco zmieszał, ale wnet się odciął: — I ty za swoją cyganeczką mało oczu nie wypatrzysz. Łyżkami byś ją jadł. Krzysztofowi błysnęły zęby. — Nie tylko ja mam taki apetyt. — No to uważaj. — E, tam — machnął ręką Krzysiek. — Twoja Jolka to jagniątko przy tej mojej Wiśce. Zadziora, kiedy rozzłości się na kogo, zaraz by biła. Sam widziałem, jak jednego i drugiego chłopaka przepłoszyła, kiedy jej coś nie w smak poszło. Ognista dziewczyna. Czasem to się nawet boję, że nadmiar temperamentu na mnie zechce wyładować. Ale mówię ci, jaka ładna jest, kiedy się dąsa... Zbyszek uśmiechnął się, pierwszy raz od bardzo dawna. — Wpadliśmy, bracie, po uszy. I to obaj. Ale ty możesz śmiało czekać na swoje szczęście, a ja... — znów się zasępił. — Któż to wie, czyje pewniejsze? — zadumał się Krzysztof. — Kto może przewidzieć. Mój zawód nie należy do najbezpieczniejszych. Każdy ponosi ryzyko. Ale widzisz, stary, obaj mieliśmy szczęście. Mamy dla kogo żyć, komu ufać i na kogo czekać... — Masz rację — pochyli! głowę Zbyszek i znów dotknął ciążącej mu w kieszeni paczki z listami. Krzysztof spojrzał na zegarek. — Autobus za pół godziny odjeżdża, a chciałbym zdążyć... Kolega I obronił magisterkę i oblewa dyplom w Kazimierzu. Obiecałem przyjechać. Dlatego nawet odwołałem spotkanie z Wiśką. Dzisiejsza impreza na pewno przeciągnie się do rana. Nie mogłem Ryśkowi odmówić. Niesamowicie łebski chłopak. I dobry kumpel. Ściele mu się kariera naukowa, ale on chyba wybierze praktykę. Twierdzi, że dopiero potem na doświadczeniu można budować teorię. Jeżeli się od teorii zaczyna, później koncepcje bywają mało przydatne i mało twórcze. Chyba coś w tym jest, nie uważasz? — Może... A co skończył ten twój przyjaciel? — Weterynarię. — I chce pracować w terenie? Kiepski wariat. Zamiast ciepłej posadki w wojewódzkim mieście? — Jasne, że szajbus. Ale wolę takich niż cwaniaków, których wszędzie masz na pęczki. — Ja też — kiwnął Zbyszek. — Eh, bracie, chciałbym jeszcze przeżyć tę awanturę. — Jaką? — Krzysiek spojrzał badawczo. — Pomocować się z życiem — podniósł zaciśnięte dłonie i potrząsnął nimi w powietrzu. — Robisz to — powiedział Krzysztof. Rozstali się w milczeniu. Zbyszek patrzył z góry. Widział ze swojego miejsca fragment schodów wejściowych do kliniki. Minęła długa chwila, zanim ukazał się na nich Krzysztof. Zbiegi długimi susami, nie oglądając się za siebie. Widać było, że się śpieszy. Zbyszek zawrócił do sali. Pielęgniarka przygotowała w miseczce porcję pastylek. Zbyszek połknął, zapił. — Wołają pana do telefonu. — Mnie? — zdziwił się Zbyszek. Przy słuchawce wisiał Tadeusz. Okrutnie czymś zdenerwowany. Dopytywał się o Krzysztofa. — Wyszedł przed chwilą — poinformował zdumiony Zbyszek. — Chciał jeszcze złapać autobus do Kazimierza. Umówił się z kolegami. W słuchawce jęknęło i zapadła grobowa cisza. Zbyszek poczuł niepokój: — Co cię tak przymurowało? — wrzasnął. — Stało się coś? — Właściwie nic — zaciął się Tadzik. — Sylwia ma głupieńkie pomysły. Nie mogę jej uspokoić. Sylwia? Skoro nie dotyczyły te jakieś ich sprawy Joli, Zbyszek nie objawił zainteresowania. Przeciwnie, zniecierpliwił się. Tadzik bredzi licho wie o czym, a czas mija. 184 185 — Dziękuję za listy — krzyknął w słuchawkę. — Właśnie się zabierałem do czytania. Zbyszkowi jednak nie dano tego dnia zajrzeć do listów Joli. Personelu pomocniczego było w tej klinice tyle, co kot napłakał. Jeden z chorych wił się z bólu, parę godzin po zabiegu, prosił, żeby coś tam poluzować, lekareczka na obcasach przyleciała na ten rwetes, wykrzywiła się z oburzeniem: — Ja nie jestem ód tych spraw. Tego tylko brakowało. Pan poprosi pielęgniarkę — i znikła. Zbyszek ruszył prawie biegiem na poszukiwanie pielęgniarki. Zanim znalazł, sporo czasu upłynęło. Potem znów kimś się trzeba było zająć. Pacjenci, którzy jeszcze chodzili, pomagali bardziej cierpiącym i bezwładnym. Była nawet taka chwila, że Zbyszek zapomniał o listach w kieszeni. Młody chłopak, chyba ze wsi, twarz sucha, piękna, jakby dłutem rzeźbiona, kilka dni po operacji, stan wciąż kiepski. Prześladowały go jakieś przywidzenia, zmory. Widział wszędzie topory, noże. Błagał, żeby go trzymać za rękę, aż zaśnie. Sen długo nie nadchodził. Zaglądała pielęgniarka, kręciła głową. Nareszcie przyszła jakaś inna, starsza, rozpostarła fałdy białego kitla, zasiadła naprzeciw na całonocne czuwanie. Wówczas dopiero Zbyszek uznał, że może odejść. Ogarniała go coraz większa senność. Podziałały już proszki, które zażył poprzednio. Położył listy Joli obok siebie na poduszce, przytulił do nich twarz. Śniło mu się, że idzie długim korytarzem. Nadal niby przebywał w szpitalu, przez uchylone drzwi widać było różnych nieszczęśników. Wyraz ich twarzy zdradzał cierpienie. Zbyszkowi było coraz duszniej, coraz trwożniej, aż nagle ujrzał Jolę, posługującą jakiemuś człowiekowi. Twarz chorego przesłaniała maska. Męczył się. Jola krzątała się przy nim. Zbyszek odezwał się do niej, nie zwracała uwagi. Ogarnął go gniew. Podbiegł, odsłonił zamaskowaną twarz, cofnął się. To był on sam. ROZDZIAŁ XIX Zanim Krzysztof, z przesiadkami, dotarł na dworzec PKS przy stadionie, uciekł mu ostatni autobus do Kazimierza. Masz, babo, placek, tam się już zabawa rozkręca, będą zawiedzeni, przecież obiecał. Postanowił zdążyć choćby na końcówkę uroczystości. Z Ryśkiem był zaprzyjaźniony od lat. Popędził do pociągu. Dopadł kasy, kiedy już ogłaszali, że 1X6 podstawiają pośpieszny lubelski. Gnał jak torpeda, pokonał schody, przeskakując po trzy stopnie, wskoczył już prawie w biegu. Odetchnął, poprawił czapkę. Wagony bez przedziałów, zatłoczone do niemożliwości, wiadomo: sobota. Stanął niedaleko wejścia przy oknie. Opodal grupa młodzieży ze śpiworami, plecakami. Dryblas z gitarą. Twarz sympatyczna, długie włosy blond, tylko zęby wystające jak u szczurka szpeciły twarz. Rzucili plecaki na podłogę wagonu, posiadali. Plątanina rąk, nóg, łokci, włosy gniade i ryże. Dryblas akompaniował sobie i pomrukiwał półgłosem. Głos miał dobry, wyćwiczony. Zawtórowali mu. Krzysiek przysłuchiwał się z przyjemnością. Byli młodsi od niego o jakieś pięć lat. Epoka. Inne pokolenie. Mili, ale jacyś tacy niedowarzeni. Wspomniał sobie Zbycha i jego oczy. Cokolwiek by się rzekło, i Zbyszek, i on poznali już zarówno granice własnych możliwości, jak też i sytuacje niechybne, konieczne. Sami o tym nie wiedząc, jak i kiedy, wkroczyli w smugę cienia. Krzysiek lubił książki Conrada, ta mu najbardziej pasowała. Po niej mnóstwo spraw zrozumiał po raz pierwszy. Ci tutaj, śpiewacy, zdawali się nie tknięci jakąkolwiek wiedzą o świecie i ludziach poza tą papierową papką, jaką byli zmuszeni połknąć i zwrócić, papką niby to młodzieżowej podkultury, w jakiej ich ulokowano. Na pewno są bezmyślni, pozbawieni autokrytycyzmu, pochłonięci zabijaniem czasu — zanim czas ich zabije. Krzysztof spozierał na nich ze współczuciem i z wyższością. Biedne dzieciaki. Zanim cokolwiek pojmą ze świata, jaki ich otacza, sporo wody upłynie. A może nie zrozumieją nigdy. Blondas o wystających zębach podniósł głowę, ich oczy się spotkały. Patrzyli na siebie z jawną ciekawością, jak dwaj gracze. Oczy śpiewaka zdawały się mówić: wyjmijże tego asa z rękawa, rad bym się przekonał, czym walczysz? Wzrok Krzysztofa złagodniał: głupiś, nie o to chodzi, nie sztuka siłować się, ale sztuka, żeby razem iść w tę samą stronę. Blondas poprawił się na wypchanym worku, ujął mocniej instrument i przyciszonym głosem zaśpiewał: Ty mnie do pieśni pokornej nie wołaj, "' bo ta już we mnie bez głosu... I Niemożliwe, myślał Krzysztof zaskoczony. Skąd u niego te słowa? Ci młodzi wydawali mi się tacy tylko na dzisiaj? Muzyka świetna, skąd on to wziął? ,,; Ledwie śpiewak skończył, Krzysztof postąpił ku niemu i zagadnął: 187 — Skąd jesteście? — Z Puław — bąknął któryś. Śpiewak od niechcenia przebierał palcami po strunach i spozierał na Krzysztofa ironicznie. — Czyja to była melodia? — Moja. A bo co? — Fajna. — Wiadomo — odezwał się najbliżej siedzący. — Albin trzyma cały zespół. Bez niego nie bylibyśmy tacy dobrzy. Krzycha rozśmieszyło to samochwalstwo. — Tacy niepokonani — zażartował. — W tej chwili chyba tak. — Bierzecie jakieś nagrody na konkursach? — Pfi — nadął się ktoś z kąta — kto by się konkursami przejmował. Nas ludzie zapraszają, rozumiesz? Śpiewamy im poezję. Żywa antologia, skoro drukowanych nie dostaniesz nawet spod lady. — Tylko poezję śpiewacie? — Wystarczy. — ] co tym chcecie zwojować? — Świat poszerzyć — „Z nadmiaru ziemi zostałem poetą" — odezwał się śpiewak. Spojrzał przy tym na Krzysztofa tak, że ten zmiękł do reszty. Cieszyłbym się, gdybym cię mógł lepiej poznać, pomyślał. Wnętrze masz, bracie, chyba nieprzeciętne. Ale blondas nie wykazywał chęci spoufalania się z obcym. Wystarczała mu własna paczka albo może sam sobie wystarczał. Rozgadał się za to kolega: — Wracamy od Norwida. Krzysztof uniósł brwi. — Więc nie wiesz — odezwał się tamten z przechwałką — że jest taka wieś Laskowo-Głuchy, gdzie się Norwid urodził? Krzysztof rzeczywiście nie wiedział. Poezją znów tak bardzo się nie interesował. Wolał historię, literaturę faktu, soczyste wspominki z ostatniej wojny, w ostateczności podróże. No i trochę prozy, właśnie Conrada... Albin podjął od nowa przerwaną pieśń: Ty mnie do pieśni pokornej nie wołaj, bo ta już we mnie bez głosu; a jeśli milczę, nie przeto mnie pola], kwiatów ty nie chciej od ktosu. 188 i Bo ja z przeklętych jestem tego świata, ja bywam dumny i hardy, a miłość moja, bracie, dwuskrzydlata: od uwielbienia do wzgardy. Szkoda, mój bracie, na wiatr ducha wywiać i krew wypluwać tęsknotą, żeby siedzących w cyrku uszczęśliwiać — więc mów, że milczę tak oto. Gdy w głębi serca purpurę okrutną wyrabia prządka cierpienia, smutni — lecz smutni, że aż Bogu smutno — królewskie mają milczenia. Krzysztof odsunął się, znów stanął przy oknie, snuła się za nim melodia, nie tyle za serce chwytająca, muzyka do wzruszeń, ile wyzywająca. Śpiewak umilkł, znów tylko palcami po strunach przebierał, bawił się dźwiękami, jego koledzy pochylili ku sobie głowy, szeptali między sobą. Krzysztof nie chciał się wtrącać, poczuł się intruzem. Pewno ich już nigdy nie spotkam, myślał, a szkoda. Albo jeżeli nawet spotkam, załóżmy, za lat kilka, zmienią się, odechce im się na piechotę pielgrzymować do jakiejś zapadłej wioski, tylko dlatego, że tam się swego czasu urodził niezbyt modny, niezbyt rozumiany poeta. Laskowo-Głuchy... Dobra nazwa, jakby na kpinę z człowieka, że choćby śnił o wielkości, i tak zdrobnieje wśród bliźnich, na marne pójdą dawne marzenia, trzeba się będzie kontentować namiastkami... Albin śpiewał: Jeszcze tylko kilka ciężkich chmur Nie-porozpychanych nozdrzem konia; Jeszcze tylko kilka stromych gór, A potem — już słońce i harmonia!... — Jeszcze tylko z hełmu kilka piór W wiatru odrzuconych próżnię; Jeszcze tylko jeden pękły grot — Błyskawica jedna — jeden grzmot — A potem — już nic!... 189 Czemu on mnie z myśli moich spowiada, zastanawiał się Krzysztof. Dotąd jeszcze próbowałem się zastanawiać, potem rodzina, dom, może nie będzie czasu. Jeszcze rozterki i wątpliwości, a potem może tylko rutyna? Zbudowałem w sobie człowieka przy pomocy tych wszystkich, których za mistrzów swoich uważam, tak wiele od nich otrzymałem — i nagle mi to przestaje wystarczać. Nie wystarczy człowiekiem być — trzeba się nim wciąż od nowa stawać... Pokazały się czerwone światła na Azotach. Przez uchylone okno wiatr przynosił dotychczas zapachy łąk, najmocniej pachniało siano, zresztą to wszystko, co się tam w ciemności krzewiło, kwitło. Malutki sierpek księżyca nie dawał blasku, noc była smolista. Teraz uderzyły w Krzysztofa jaskrawe światła i gryzący zaduch, zakłady nie były od perfum, ale od nawozów, wiadomo, ale mogłyby mniej śmierdzieć. Zaraz Puławy miasto. Trzeba się zbierać. Ciekawe, czy złapie się okazję do Kazimierza... Zgarniał praktyczne, solidne myśli na konkretne tematy, jakby się bronił: nie wolno się rozmarzać, trzeba się trzymać w garści, skąd te wątpliwości, niezadowolenie z siebie, czyżbym coś przegapił? Nie ma sensu się zastanawiać. Stuknięte chłopaki. Za parę lat im przejdzie, wiadomo. Poezja dobra jest jako przerywnik myślowy, na co dzień szkoda czasu, bo o koniecznych sprawach zapomnisz. Tak naprawdę komu ona potrzebna? Mówił ten dzieciuch, że ich zapraszają. Na Święto Kobiet może albo na Dzień Matki. Czy moja by się wzruszyła? Pociąg stanął, wyskakiwali na peron. Krzysztof się nie oglądał. Pewnie pozabierają te swoje tłumoki, porozchodzą się do domów, wywietrzeje z nich ta mgławica, ta gorączka... — szukał odpowiednich określeń. Szedł spiesznie. Ktoś złośliwy powiedziałby — wiał. Ale przed czym? Z daleka już, stuszowane przez odległość, dobiegły go dźwięki gitary i zaraz ten sam piękny, głęboki głos podjął: Jest sztuka jedna, co jak słońce w niebie I Świeci ndd wiekiem: Mieć moc pocieszać — moc zasmucać siebie, A być człowiekiem!... Chciał nie chciał, Krzysztof nastawił uszu, ale dalsze słowa, coraz mniej wyraźne, stopiły się w melodię. Zrezygnował z próby łapania autobusu, podrałował na szosę w kierunku Włostowic. Przejechało kilka furgonetek, ale te ciągnęły w bok, 190 ku Końskowoli i dalej na szosę lubelską. Drobny szelest lipowych listków w górze, bielejące pasmo rzeki. Wdychał w płuca świeżość nocnego powietrza. I na piechotę zajdę, myślał. Dobiegł go szum motoru. Sunął tarpan. Zatrzymał się. — Ja tylko do Bochotnicy — zastrzegł się kierowca. — Pasuje? — Niech będzie. Zawsze bliżej. Wsiadł. Kierowca, przystojniak z małym wąsem, zerknął na Krzysztofa i zdziwił się: — O tej porze do Kazimierza? Krzysiek wyjaśnił, jaka to okazja. Rozgadali się. Chłopak pracował w Azotach i obrabiał jakiś spłacheć ojcu w Bochotnicy. — Już mi się uprzykrzyły te dojazdy — wyrzekał. — Dzisiaj drugi kurs robię. O czwartej człowiek wstaje, a przed północką nie zaśpi. Już bym plunął na gospodarkę, bo to więcej kłopotu niż dochodu, ale ojców mi żal. Oni się za nic stamtąd nie ruszą, starego drzewa nie przesadzisz, a robocie nie podołają sami, ojciec schorowany, a matka, jak spadła z drabiny, tak się w niej poluzowało, sąsiadka mówi, że się wnętrzności obsunęły, ledwie łazi, a do szpitala za nic nie chce. Ot los. Oni namawiają, żebym się żenił, mieliby wyrękę. Ale która dziewczyna pójdzie na takie warunki? Chodziłem z jedną taką, przedszkolanka z Puław. Nawet by mnie chciała, mieszkanie własne ma w blokach, pasowałoby mi. Ale się od starych odwiązać nie mogę, a znowuż ona na wieś nie pójdzie. — Gdyby kochała, toby poszła — zaśmiał się Krzych. — A, gdyby — rozezłościł się kierowca. — Ja już tu skręcam. Wysiadasz? Krzysztof znalazł się na drodze sam. Po lewej ręce miał urwiste zbocze porośnięte chaszczami, po prawej chałupinki w mroku, za nimi w dole rzekę. Nigdzie się już nie świeciło, ludziska spali, młodzież gdzieś tam szumiała, a kto takich możliwości nie miał, z goryczą rozpamiętywał własną nieudolność i swoje zezowate szczęście. Każdy, co ugrzązł, chciałby się stąd wyrwać, chociaż skądinąd ciągnęli tu różni na wyraj. Ale oni aby na pięć minut. Im nie przeszkadzał prymityw, niewygody, kiepskie zaopatrzenie. Pobędą, zachwycą się, odpłyną, a ty na co dzień cierp. Bieda, myślał Krzysztof. 1 tak źle, i tak niedobrze. Zatęsknił za Wiśką. Wprawdzie rzadko jej się zwierzał, miewała bowiem taką minę, jakby ją mało obchodziły cudze przeżycia, ale przecież w końcu mają życie podzielić, a jak pozbyć się z niego takich właśnie dojmujących do głębi wrażeń, przeżyć. Ciekaw byłbym, czy spodobałby jej 191 się Albin? Chyba nie, mówiła mi kiedyś, że albinosów nie lubi. Dla niej pierwsze wrażenie najważniejsze. A to, co śpiewał? Wątpię, czyby ją obeszło. Jest zanadto trzeźwa, aby się przejmować tym, co ktoś tam kiedyś napisał. Ciemny kształt wyprysnął na pobocze. Zajarzyły się zielonym ognikiem ślepia. Krzysztof mimo woli uskoczył na bok. Pies? Ale jaki ogromny. Przeleciał drogę i znikł w zaroślach. Dobrnął do Kazimierza. Tu świateł było więcej, niektóre okna rzęsiście oświetlone, wydobywała się stamtąd ogłuszająca muzyka. Sąsiadami raczej się nie przejmowano. Wiadomo, że ten, kto tutaj przyjeżdżał, chciał sobie użyć. Płacił i wymagał. Uliczki zatarasowane samochodami. Jakieś grupki zataczających się, podejrzanych osobników, wrzaskliwe kobiety. Słowików nie było słychać, chociaż Krzysztof pamiętał, że gnieździ się ich tutaj całe mnóstwo. Ale sobota i niedziela to nie była ich pora. W normalny dzień, kiedy spływała z miasteczka horda tych gości, którzy znali tylko jeden sposób, aby się zabawić, miasteczko znów stawało się sympatyczne — i znów żyło się ciężko tym, którzy musieli tu przebywać na stałe. Chciałbym kiedyś w taki powszedni dzień przywieźć tu Wiśkę, medytował Krzysztof. Z Dęblina nie tak znów daleko, można wyskoczyć. Pokażę jej te zakątki, po których włóczyłem się kilka lat temu. Najlepiej jesienią albo wczesną wiosną. Tyle chciałbym jej pokazać. Dotychczas nikt jej nie nauczył, jak na świat należy patrzeć, jak się nim zachwycić. Przemierzył parking zatłoczony wozami najróżniejszej maści. Przed samym wejściem, tarasując drogę, parkował seledynowy polonez. Krzysztof wyminął go, ale miał ochotę kopnąć w oponę, co za chamisko tak staje. Jasny gwint, nauczyłby go rozumu. Znalazł przyjaciół zaraz w pierwszej sali. Już im się kurzyło z czubów. Uradowali się na jego widok. Rysiek wstał, wy ściskali się. Zaraz podsunięto jadło i napitek. — Musisz nas dogonić. — Chyba nie poradzę — wymawiał się. Był tylko spragniony. Kelnerka, którą poprosił o wodę, spojrzała zdziwiona wielce. — Jaką wodę? — Jaką pani ma. Zwyczajną, mineralną, sodową... — A co do niej? Ryszard go wyręczył. Lista zamówień była długa. Kazimierska piękność nieco złagodniała. Zanim pojawiła się z powrotem, Krzych zdążył opowiedzieć o przyczynach spóźnienia. Potem Rysiek zrelacjonował obro- 192 nę. Dostał nagrodę rektora za najlepszą pracę. Nie ukrywał, że byl z tego dumny. Koledzy kładli mu w uszy, że głupstwo robi, rezygnując z proponowanej pracy w uczelni. Bronił się: — Mam czas. Krążyły dowcipy, przymówki. Dziewczyny obecne przy stoliku nie pozwoliły partnerom próżnować. W sąsiedniej sali grała orkiestra. Para za parą wyfruwały na parkiet. Krzysztof znał większość towarzystwa, czuł się więc doskonale i szybko się rozkręcał. Wiedział, że go tu lubią i to mu poprawiło humor. Skłonił się przed Ireną, która tylko na to czekała. Najpierw tango. Zaglądała mu zalotnie w oczy: — Nie udawaj, że taki jesteś wierny — żartowała. — Raz zgrzeszyć — to nie grzech. — Ale o jeden raz za wiele — odpowiadał tym samym tonem. Przekomarzali się. Rzecz jasna, że to miło trzymać w ramionach zgrabną dziewczynę. Irena była inteligentna, dowcipna, przepodróżowała z wyprawami studenckimi kawał Europy, miała o czym opowiadać. Buzia jej się nie zamykała Wrócili do stolika tak zajęci sobą, że Rysiek, który to zauważył, wymienił porozumiewawcze spojrzenia z kolegami. Krzysztof się rozochocił, znów porwał Irenę do tańca. Muzyka była teraz szybka, głośna, aż dudniło w uszach. Wystarczyło tańczyć, nie trzeba się było nad niczym zastanawiać. I dobrze. Irena roześmiana, rozdokazywana wywijała ukazując zgrabne kolana. — Czemuś się tak zagapił? — Patrzę sobie. No i widzę to i owo... — A już mi się wydawało, że się nie znasz na tym, co dobre. Tańczyła naprzeciw. Nie odrywał od niej oczu. Było im razem fajnie i wesoło. Orkiestra na chwilę umilkła, tłumek na parkiecie zafalował. Miały teraz lecieć jakieś kawałki na zamówienie. Krzysztof rozejrzał się wokoło. Ale to nie on zauważył pierwszy, tylko Irena. Chwyciła go za łokieć: — Spojrzyj! Twoja narzeczona? Tam w rogu. Z jakimś obleśnym facetem. No tam... Krzysztof spojrzał i oniemiał. Ale muzyka znów zagrała, trzeba się było ruszyć. Prowadząc Irenę wykręcał szyję, aby zobaczyć tamtą parę, ale na parkiecie było ciasno, inni ludzie przesłaniali mu stolik w kącie. Tamta część sali urządzona była tak, że poszczególne stoły oddzielono niskimi ściankami, tworząc loże. Było tam dosyć ciemnawo, chociaż na każdym stoliku stała lampka z czerwonym abażurem. Gdyby nie Irena, Krzysiek 13 — Lotnica 193 •. :iyba nie zauważyłby tamtych gości. Niewiele obchodzili go biesiadnicy spędzający tu upojną nockę czerwcową. Przecież gdyby nie Ryszard i jego uroc/>stość, w ogóle by się tu nie zjawił. Ale skąd Wiśka? Akurat tutaj i o tej porze? 1 kim jest ten typ? Ktoś z rodziny? Na takiego nie wyglądał. Wyra/nie emablował dziewczynę, pozwalając sobie na bardzo, ale to bardzo zaawansowane czułości. Nie wyglądało to na eksplozję uczuć opiekuńczych lub rodzinnych. Wręcz przeciwnie. Sytuacja wydawała się dość jednoznaczna. Krzysztof raz i drugi zmylił krok. ., Irena, która przez cały czas obserwowała jego twarz, ulitowała się nad nim: Zmęczyłam się, Odprowadź mnie — zaproponowała. Wymknęli się z zatłoczonej sali. Tamten kąt znajdował się po przeciwległej stronie, Wiśki nie można było stąd dostrzec. Krzysztof usiadł i wahał się, jak postąpić. Iść tam i przywitać się jakby nigdy nic? Zażądać wyjaśnień? Zrobić awanturę? A jeżeli powód obecności Wiśki jest całkiem niewinny? Jeżeli ten gość ma prawo do takich poufałości? W końcu Krzysztof nie znal przecież wszystkich bliskich Wiśki. Chciał nie chciał, wyjdzie na durnia. Wiśka się obrazi, taka jest drażliwa, nie daruje podobnego despektu. Może to jakaś pomyłka? Piramidalne nieporozumienie? A może to wcale nie była Wiśka, tylko ktoś do niej podobny? Przy stoliku ciemno, takie światło niekiedy łudzi wzrok. Tak, z pewnością podobieństwo całkiem przypadkowe. Osowiały siedział pod samą ścianą, wysunąwszy nogi przed siebie. Irena coś poszeptała, widział zdumione spojrzenie Ryśka, ale nikt go nie zaczepił, nie zagadnął. Wdzięczny im byl za tę delikatność. Ktoś zdradzony zawsze wychodzi na durnia, łatwo go ośmieszyć. Nawet jeżeli to pomyłka, zanim się wyjaśni, sytuacja jest niezwykle głupia. Trzeba się w końcu na coś zdecydować... Ale zabrakło rnu odwagi, aby iść do tamtej sali i sprawdzić. Irena poszła tańczyć z kimś innym, on zaś siedział, czując się coraz podlej. Jeżeli to prawda... Musiała przecież znać przedtem tego faceta, z kimś dopiero co poznanym raczej sie nie wyjeżdża na noc do knajpy oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów. Skoro się znali, więc... Jak to pogodzić? Udawała, że jest zakochana w Krzysztofie... No, może nie udawała, on byl o tym przeświadczony. Od początku Krysia upewniała go, że Wiśka zupełnie głowę straciła, miał zresztą powody, aby tak sądzić. Pamiętał ten dzień, kiedy ją poprosił o rękę. Matka go uczyła szacunku do dziewczyn, zresztą jego najbliższe istoty: matka i siostra były takie, że trudno ich nie kochać. Daj, Boże, każdemu złączyć swój los z takim 194 człowiekiem. Matkę czcił i podziwiał, do tego postrzeleńca, Krystynki, przywiązany był serdecznie. Chociaż żartował z niej, że koza, wiedział, że się na niej nikt nie zawiedzie. Toteż i na inne babskie egzemplarze patrzył trochę przez pryzmat swoich rodzinnych doświadczeń. Wydawały mu sje mniej lub bardziej miłe, mniej czy więcej mądre, ładniejsze czy brzydsze, aje uważał, że każdą z nich należy uszanować, że każda jest istotą nieskończenie wyższą, tą, która zna i przechowuje najświętsze tajemnice istnienia. No i teraz na własne oczy zobaczył, na czym ta wyższość polega. Jednym haustem wypił stojący przed nim kieliszek. Sięgnął po następny. Irena, która przed chwilą wróciła, nachyliła się ku Krzysztofowi i szepnęła: — Nie rób głupstw. Nie bierz sobie tego do serca. Daj spokój. Zdarza się, słowo ci daję, nie ma powodu do gniewu. Może tak jej wypadło, może się chciała odkuć... — zaplątała się w tłumaczeniach, zabrakło jej argumentów. Wściekła była na siebie. Krzysztof może by nie zauważył, gdyby mu nie pokazała palcem. I po co? Wcale jej nie obchodziła Wiśka ani jej rozrywki. Tymczasem zepsuła zabawę i Krzysztofowi, i sobie. Naprawić się juL tego nie da. Dobrze, że więcej tam nie chodził. Napatrzyłby się za wszystkie czaSy. Wiśka wprawdzie wyglądała na rozdrażnioną, ale jej towarzysz sie nje krępował. Stawał się coraz bardziej nachalny. Niechby wyszli jak najprędzej. Znikną, i Krzysztof może przestanie się szarpać. Rozumiała, że chłopak walczy z sobą, czy iść tam, czy nie. I oto w drzwiach ukazała się Wiśka, która szła szybkim tąnecznym krokiem. Cyklamenowa sukienka wyglądała w tej zadymionej sali jąfc błędny ognik. Dziewczyna oczy miała spuszczone, w twarzy dziwną zaciętość, chyba niewiele użyła przyjemności. Za nią podążał jej towarzysz. Ten przeciwnie — promieniował zadowoleniem. Wciągnął brzuch, brodę wysunął naprzód. Krzysztof poruszył się gwałtownie, gdy ich zobaczył. Jeżeli przedtem miał cień nadziei, że to pomyłka, teraz się upewnił, Maszczakówna we własnej osobie szorowała przez zatłoczoną salę. Od któregoś stolika dobiegł cichy gwizd. — Klasa dziewczyna. Krzysztof już wstawał, Rysiek położył mu na ramieniu dłoń, próbował /alrzymać. — Zostaw, stary. To nie ma sensu. Ryszard znał Wiśkę, podobnie jak paru innych kolegów. Irena siedziała aciskając wargi. Sytuacja stawała się nieznośna Wszystkim było cholernie lupio. Gdyby to na kogoś innego trafiło, może mniej by się przejęli. Ale ' krzysiek był taki zasadniczy, taki idealista, aż robiło się ża\t jz tak 195 znienacka przejrzał. Inny by to łatwiej przebolał, że się naciął. Adieu, Fruziu, bywaj zdrowa. Normalka. Ale dla Krzycha to był cios. — On się chyba popłacze albo pochoruje — szepnął jeden z kolegów. Rysiek zgromił go wzrokiem. Szczęściem Krzysztof nie słyszał, bowiem poderwał się gwałtownie, ciężka, masywna ława aż grzmotnęła o ścianę i szedł za tamtymi. Nie miał chyba zamiaru zaczepiać — po prostu szedł. Irena złapała Ryśka za ramię: — Idź za nim. Gospodarz przyjęcia, świeżo upieczony magister, ruszył jak na ścięcie. Od takich spraw lepiej trzymać się jak najdalej, ale nie mógł zostawić kolegi. Co za przeklęty pech! Wiśka wyszła na podjazd. Stanęła plecami do drzwi na ostatnim schodku. Zamyśliła się czy zagapiła. Noc czerwcowa krótka. Podniosły się mgły od rzeki, płynąc w chwiejnych koliskach. Ciemność posiwiała, niezadługo dzień, jego uciechy i utrapienia. Co też przyniesie? Bohdan wyminął Wiśkę, otworzył auto, wladował się, uchylił drzwiczki i czekał. Trwało to chwilę, ale dziewczyna się nie ruszała z miejsca. Ktoś wyjrzał przez okno z hallu. Dwóch mężczyzn kłóciło się wewnątrz budynku, albo jeden drugiego przekonywał. Bohdan zniecierpliwi! się. Wysuną! głowę z wozu i gdaknął: — Długo tam będziesz stała? Nie wiedziałem, żeś taka romantyczna. Chodź. Wiśka nie odzywała się i sterczała, jakby ją przymurowało. Wydało się jej naraz, że cały świat, łącznie z owym polonezem i wychylonym zeń Bohdanem odpływa gdzieś daleko. Co ja tutaj robię, zdziwiła się sama sobie. O tej porze Krysia i Jola śpią już snem sprawiedliwych, Sitarska akompaniuje im, posapując miarowo, gdzieś na dachu pomiaukują koty. Nagle tamten brzydki i nudny, bo znany na pamięć kąt, taki ciasny, taki ubogi, wydał jej się najmilszy w świecie. Gdyby można się tam znaleźć zaraz, natychmiast. Gdyby się okazało, że Bohdan i te jego natarczywe zabiegi tylko jej się przyśniły. Gdyby nowy dzień nie różnił się niczym od poprzedniego i gdyby wciąż realne były niedawne marzenia i plany... Bohdan wysiadł, podszedł do niej i szarpnął za rękę. ; — Idziesz czy nie? Wyrwała mu się. . i Nie pójdę już nigdy z tobą, nie pójdę — szepnęła. <; --- Tak? — syknął. — To się okaże. Masz niejakie długi wobec mnie, 196 Chyba, że ci pamięć nie dopisuje i już zapomniałaś. Ale ja ci przypomnę, nie ma obaw. — Wszystko ci oddam. — Co mówisz, kotku — nachylił się ku niej. Zobaczyła tuż obok tę pewną siebie gębę. Ogarnął ją wstręt. Odepchnęła go. Bohdan chwycił ją za ramię, a drugą ręką wymierzył siarczysty policzek, aż się zwinęła. — Masz dość? Czy chcesz więcej? — spytał ochryple. — Będziesz posłuszna? Bo jak nie?... — zamachnął się znowu, ale czyjeś dłonie chwyciły gu za ramiona z tyłu i odgięły je z taką łatwością, że aż sykną! z bólu. — Te, damski bokser — usłyszał. — Może byś się ze mną pobawił? Znajomy głos. Wiśka otworzyła zaciśnięte przed chwilą powieki i uczyniło jej się gorąco. Tadeusz! Tadzik wypuścił Bohdana z gorylego uścisku, ujął go łagodnie za głowę i skręcił w swoją stronę. — No?... — Bandy... — zachrypiał przerażony Bohdan, ale Tadzik przytkał mu usta ręką. — Nie masz fartu, koleś — powiedział. — Ze mną kiepska sprawa, boś mi się kaducznie naraził. Nie lubię, jak ktoś leje dziewczynę po gębie, nawet w słusznej pasji. Ale tak mi się wydaje, że jeszcze ktoś chciałby tu z lobą porozmawiać... Przed Bohdanem stanął Krzysztof. Wiśka, oniemiała z trwogi, cofnęła się o kilka kroków i patrzyła jak na v-idmo. -— Nie znam tego pana — zapiał Bohdan. Chwyt Tadzika musiał mu iieeo nadwerężyć delikatne struny głosowe albo strach tak je naprężył, bo ;',ada! cienko jak eunuch. - Ale tamtą dziewczynę znasz, co? — Tadzik wskazał Wiśkę, — Wyobraź sobie, że to jej narzeczony. - Dziewczyny mają prawo umawiać się, z kim chcą — kwilił Bohdan. Tadzik skrzywił się pogardliwie. Stary, daj jemu spokój. W portki narobi ze strachu. Nie przeciwnik dla ,K-bie. Szkoda ręki na taką galaretę, bo się nie domyjesz. Fuj, paskudztwo. Ja się nie będę bil o tę panią — powiedział przez zaciśnięte zęby I s/.tof. — Ta pani może sobie robić, co jej się podoba. — Wiśka ¦ała słysząc pogardę w jego słowach. Nie widzia! jej, nie zwracał się do i mówił głuchym, obcym głosem. — Ja tylko oddam to, na co zasłużył. 197 Krzysztof zamachnął się. Tamten uskoczył i widząc, że nie ma wyjścia, rzucił się na chłopaka. Krzysztof trzasnął go raz i drugi. Tamten zapiszczał i walnął przeciwnika bykiem w brzuch. Krzych zwinął się, ale zaraz wyprostował i zaprawił Bohdana lewym sierpowym, aż ten grzmotnął w swój bezcenny samochód, wybijając przednią szybę. Zaczął drzeć się baranim, przeraźliwym bekiem. Krzysiek cofnął się, otrzepał ręce. Tadzik podszedł do Bohdana. — Spływaj stąd, ty kaczy ogryzku, i to szybko. Bohdan ładował się do wozu na oślep, w panicznym popłochu, że tamci się rozmyślą i jeszcze mu coś dołożą. Ruszył, odwagi mu przybyło, bo odwrócił się i wrzasnął: — Chuligani, bandyci! Złożę na was meldunek... Tadeusz puścił za nim piętrową wiązankę. Bohdan dodał gazu. Wolał nie ryzykować. Krzysztof odwrócił się i wstępował na schody wolno, po jednym stopniu, jakby mu z pięćdziesiąt lat przybyło. Wiśka ocknęła się nagle i pobiegła za nim. — Krzysztof! Nie odwrócił się. Udawał, że nie słyszy. Dopadła, chwyciła za rękaw, w oczy zajrzała z błaganiem. — Krzysiek! Musisz zrozumieć! Ja... Odwrócił się i spojrzał jak na rzecz. Zbędny przedmiot. Zawalidrogę. — Puść mnie — mruknął. Zaniosła się płaczem. Gdzieś się nagle podziała cała jej duma, zawziętość. Rozdygotana jak dziecko przypadła do niego. — Krzysztof! Ja nie chciałam... Zacisnął pięści. — Idź ode mnie. — Nie pójdę, aż mi powiesz, że wybaczasz... — Izy strugą płynęły z wymalowanych oczu. Na jej twarz padało światło z okien willi. Spojrzał, jakby się zawahał. To jej dodało odwagi: — Krzysztof! Przecież wiesz, że cię kocham... Odskoczył, jakby mu plunęła w twarz. To słowo tak rzadkie, tak cenne, teraz? Kiedy się wykryła jej zdrada? I cóż warte takie zapewnienia? Odczuł to jak zniewagę. — Między nami wszystko skończone — powiedział twardo. Nie mogła w to uwierzyć. Postąpiła krok za nim. — Krzysztof?! 198 Povit*d/:dłem. Wsccej m> mme nie li-/ Odwiotił sie i ods/edł. zostawiając ia na t, ci- chodach * toraz cieńszej mgie porannej, tio^tneiciąc; ru niebem h>/ sic ptasAi zac/eły odzywać. Najpieiw jeden 73Ś,\vi«fa! |akb.y pytaiacc, /aia/ ćwierknął >nny, następne, az »ię C3ł> chórek' ró/swier^-iu;' Wisk mc Opaił» ł ikne na kolanach, skuliła mc twu> let w^ ile j^dno^co v: z nią stanie /'.' chwile Pojęła, /e nrze^aŁi sśs.' )f st u i. ' niań*, przypomniała sobu .v\ji-s słowa Nie ma nic , co mópłby człowiek c/łowiekos1 i Harować A jeżeli czyjąś nnłośc sponiewieram, to «dk, iakb\s brylant kopnęli Ju/ "o więcej nie /nd|d/ie>z. me Ob( V 2u\v < o ja to mogii ')bohodzi( "Wiśka povvieJ7ial kioś cicho . Ji-hiinie W'=ka -powtórzył. Ndieszcse do niei di-taiło Podniosła riT; ku nie; ' motocykla Siadaj - pov\ied7iai rozkazująco Nie nuves/ tutaj zostać. Od»'O/ę c.e do doT.n Do domu Jedyne co |,j jeszcze inoji1^ poru^zyJ Podkasał'1 wici 't swoje aiiietv-tosve z-M/r v ^ynnftos/onc i zbrukane, i wgramoliła się na siodełko za Tadeuszem, ¦'Obejrzał się, ... * . '..,.' — Trzymaj się mocno. Skinęła głową i objęła go w pasie. Ruszył ostro. Przelecieli przez uśpione miasteczko na najwyższych obrotach. Podmuch szarpał sukienką, chłodzi! rozpalone czoło, rozwiewał włosy, suszył łzy. ' ROZDZIAŁ XX : Krystyna i Maciuś siedzieli w pokoju Sylwii pomiędzy stertami książek usuniętych z pokoju Tadzika i miny mieli bardzo zafrasowane. — Przecież to prawdziwa klęska — trzepała Krysia. — Najpierw przez Zbyszka i jego humory rozleciała mi się druga para, a teraz jakby piorun strzelił między Wiśkę i Krzysztofa. Nie rozumiem, co się stało?! Krzysztof 199 nie chce ze mną gadać, a Wiśka chodzi jak chmura gradowa. Co ją zaczepię, to albo klnie, albo płacze. Wariactwa można dostać — zakończyła bezradnie. Maciuś potakująco kiwał głową, wpatrując się w nią jak w tęczę. Krysia podchwyciła to spojrzenie, poróżowiała, naraz przyjrzała mu się baczniej: — Maciuś! Jak ty wyglądasz?! Usmoliłeś się jak prosię! — Nie wiem czym — bronił się Maciuś, wyciągając chusteczkę wielką jak wsypa na jasiek. Sylwia zerknęła i parsknęła śmiechem: — Pomazałaś go swoimi pastelami do oczu! — Głupstwa pleciesz — pokraśniała jeszcze bardziej. — Ona ma rację, Krystynko — podchwycił Maciuś — to było wtedy, no, wiesz... — Ojej — spłonęła Krystyna — nie gadaj tyle. Daj chusteczkę, to ci wytrę... Maciuś siedział jakby kij połknął, wodząc rozmiłowanym wzrokiem po tej najmilszej twarzyczce usianej dziesiątkami piegów. Krysia zatarła ślady własnej nieostrożności i wróciła do przerwanego wątku. — Przecież to coś okropnego! Za kilka dni ślub, gdzie my teraz znajdziemy innych drużbów? — No, a cóż ja wam poradzę? — zacukala się Sylwia. Krysia spojrzała chytrze. — Przecież w tym palce maczałaś? — Ja? — żachnęła się Sylwia i naraz ugryzła się w język, jakby coś sobie przypomniawszy. — Kto nabroił, niech naprawia — powiedziała lekko Krysia. — Myślałby kto — prychnęła Sylwia. — Wiśka piwa nawarzyła, a ja mam spijać? — O co im poszło? To naprawdę serio? — Chyba tak — powiedziała w zamyśleniu Sylwia. — Na pewno — poprawiła się. — Co za ludzie —jęknęła Krysia. — Gdzie stąpnąć: tajemnice, fochy... Ja z tym do ładu nie dojdę. Nie chcesz mówić, to nie, ale wpłyń na Tadeusza, żeby chociaż na to moje wesele ci pomyleńcy wystąpili jak potrzeba. Niech się kochają albo niech się kłócą i godzą, ale przecież są dorośli, nie? Jak się coś obiecało, trzeba dotrzymać. — Czasem tak się ułoży, że ani w przód, ani w tył... byłoby im trudno. Wcale się nie dziwię. Wątpię, czy się zgodzą. — Sylwia! — No dobrze. Mogę pogadać z Wiśką, chociaż nie wiem, czy co wskóram. Poproszę Tadzika, żeby to załatwił z Krzyśkiem. On z pewnością nie odmówi, to bardziej o Wiśkę chodzi. Oj, zakałapućkała się. Teraz mi jej naprawdę żal. — Kiedy ona weszła wtedy rano, to jak' automat. Ani nie chce nic mówić, ani nie słucha. Oczy w słup. Sitarska na nią nakrzyczała, zawsze skutkowało, teraz nic. Dopiero, jak Jolka zaczęła ją całować i głaskać, pękła ta hardość. Rozryczała się jak chyba nigdy w życiu. A potem spać poszła i spała jak zabita calusieńką niedzielę. Chodziłyśmy koło niej na palcach jak koło kogo dobrego. Wieczorem mi powiedziała, że nie będzie na weselu. Dzwonię nazajutrz do Krzysztofa, a ten mi słowo w słowo mówi to samo. Jak kataryna. Powtórzyłam mu o Wiśce, wtedy się w ogóle przestał odzywać, myślałam, że odszedł, ale nie, tylko głos stracił. Para wariatów. Czy oni się gdzie spotkali i pobili? — zachodziła w głowę Krysia. — Ale Krzysztof był na przyjęciu dyplomowym, a Wiśka podobno na dyżurze. Kto to sprawdzi? — zniechęcona zwiesiła głowę. Sylwia westchnęła. Czekało ją niełatwe zadanie. Znała tę sprawę dużo dokładniej niż Krysia, ale dała słowo Tadzikowi, że pary z gęby nie puści. Więc chociaż ją język świerzbiał, nie powiedziała nic. Do pokoju wpadła Agnisia i bez ceregieli wdrapała się na kolana nowego wujka. Przepadała za chłopakami i wodziła ich za nos. Maciuś jej się wybitnie spodobał, pewnie dlatego, że nie taki wyrwidąb jak pozostali. Maciuś spojrzał ponad jej głowiną na Krysię. Coś mu tam oczyma nakazywała. Przytaknął, że wie, o co chodzi. — Gdzie mi ta fryga uciekła? — zajrzała Ewa. — Chodź do nas, Ewciu — pociągnęła ją Krystynka. — Maciuś ma do icbie sprawę. Właśnie chciałam cię szukać. Ewa spojrzała pytająco. Maciuś zaczerpnął powietrza w płuca i wypalił: — Najpierw to cię zapraszamy razem z Agusią na ślub i wesele — podał ozdobny kartonik. — Przepiękny — Ewa wpatrywała się z nabożnym zachwytem w iroszenie udające kartkę z kalendarza, gdzie pod datą widniały imiona ysi i Maciusia oraz fragment wiersza Baczyńskiego. Zajrzała do środka. k i tak, że mają zaszczyt zaprosić, ślub o dziesiątej, a kościelny o i/nastej i zaproszenie do domu weselnego. Wzruszyła się. Może jej vszło do głowy, że ona sama nigdy takich zaproszeń rozsyłać nie będzie, smutniała. 200 201 Krysia spojrzała groźnie. Maciuś pośpiesznie odchrząknął i dorzucił: — A także bardzo serdecznie i gorąco zapraszamy was obie do siebie na wakacje, . — Na wakacje — powtórzyła bezmyślnie Ewa., — Na jakie wakacje? Przecież ja pracuję... , . — Ale urlop ci się należy, nie? — Krysiunia aż się poderwała. Nierada była, jeżeli ktoś oponował, a cały plan osnuła tak misternie, że nie dopuszczała jakiegokolwiek sprzeciwu. Sylwia pojęła sedno spisku. Przyłączyła się więc, a jako przyszła medyczka znalazła stosowny.argument: — Ósłuchiwałam niedawno Agusię — oświadczyła — uważam, że wyjazd na wieś i zmiana powietrza jest bardzo korzystna w przypadku zaatakowanych górnych dróg oddechowych — dodała przebiegle. , Te górne drogi oddechowe dobiły Ewkę. Pobielała na twarzy, usta jej się zatrzęsły, wpatrzyła się w Sylwię przerażona: . — Nic mi o tym nie mówiłaś — wyjąkała, :¦¦¦ Sylwia zmieszała się nieco. Nie przewidziała aż takiej reakcji. Czule matki bywają nieobliczalne. Ewa gotowa zaciągnąć małą do poradni, a wówczas autorytet Sylwii narażony zostanie Ba szwank. Odparła więc przytomnie: — Nie było jeszcze takiej konieczności/ Skoro jednak nadarza się okazja, powinnaś pojechać i zahartować dziecko. Każdy lekarz powie ci io samo. — No widzisz -^ uściskała ją Krysiunia..— Więc sprawa załatwiona'." — Ale czyja... czy my tam nie będziemy przeszkadzać? — Komu? U Sitarskiej było ciaśniej i pomieściłyśmy się. Nie przesadzaj! Chałupa duża. Zanim przywyknę, że mam tyle pokoi, najpewniej będziemy z Mąciusiem urzędować w kuchni. O, widzisz, jak on się cieszy? Przepada za moim gotowaniem —dodała skromnie. — Wszystko dobrze się składa — Maciuś, jako przyszła głowa rodziny,. zapragnął postawić kropkę nad i. — Zanim Krystynka zorganizuje sobie pracę, miałaby może trudności. Liczę na; twoją pomoc - pochylił gk>-\ę przed Ewą. , : . , : Zacisnęła ręce na ' piersiach,. wpatrywała się w nich z mieszaniną niepokoju: i radości. . , ¦ , ¦ —¦Ja wszystko... Co tylko będę mogła. — Kiedy wyjeżdżacie'? ---- spytała Sylwia. , — Pojutrze. Dziewczyny, pójdziecie ze,mną wybrać stroik na gioAi/' — Stroik? — zdziwił się Maciuś. — To, do czego upięty jest welon, głuptasie — Krysiunia pocałowała go w czubek jasnej, zwichrzonej czupryny. Mimo iż się często przygładzał, na czubku stale sterczał mu niesforny kogucik. — Masz prawo nie wiedzieć. — Chodźmy zaraz — zaproponowała Sylwia. — A w tamtej sprawie chciałabym się jeszcze naradzić z Tadzikiem. On wie, jak kogo podejść. — Rób, jak uważasz. My się nie wtrącamy, byleśmy mieli drużbów na czas. Maciuś poszedł w swoją stronę, one w swoją. Odwiedziły kilka prywatnych sklepów z nakryciami głowy. Krysiunia kolejno mierzyła wianuszki, czepeczki, kapelusiki. — Wyglądam jak straszydło! — zaopiniowała przy dziesiątym z rzędu toczku. Sylwia przechyliła głowę i przyglądała się krytycznie. — Fakt, że do twojej urody żadna z tych paniusiowatych czeczotek me pasuje. — Dlaczego niS mogę ślubować z gołą głową?! — jęknęła Krysiunia, kiedy już wyszły od urażonej modystki, zgorszonej tymi grymasami. Ewa, ciągnąca za rączkę Agusię, westchnęła: — Ja nie rozumiem, o co wam chodzi, przecież to takie piękne! '• Krysia zachichotała: — Wyobrażam sobie Wiśkę w tym kapeluszu z rondem albo w koronie z dżetów. Paradowałaby jak paw. . ~- Ma odpowiedni wzrost, figurę, wyraz twarzy — ujęła się za Wiśką Jej towarzyszki spojrzały na siebie i parsknęły śmiechem. — Zwłaszcza ten wyraz! Klękajcie narody. — Wiśka przecież najładniejsza z nas — upierała się Ewa. — Dlaczego oni ze sobą zerwali? Czy ten Krzysiek oczu nie ma. — Cóż z tego, że cieszy oczy, skoro ma serduszko z trocin ¦¦-/rymowała Sylwia. — Nie jesteście dla niej sprawiedliwe — oburzyła się Ewa. — Za Krzyśka ja głowę daję, że nie on zawinił! — zacietrzewiła się Krysia. — On jest niezwykły. Na pewno nikogo nie skrzywdzi. —- Może nie bezpośrednio — zgodziła się Ewa. — Ale chodzili ze sobą przez trzy lata, nie? Mieli czas się poznać. Z Wiską trzeba umieć postępować — nie siłą, a sposobem. Będzie jadła z ręki. 202 203 — Pojęcia nie masz... — Oj mam, Krysiuniu. My jesteśmy jak z jednego strączka, nie zapominaj. — Standard życiowy? — spytała Sylwia. — Ale na przykład taka Jola miała jeszcze ciężej, a jest inna. — Bo ma cele, a ta nie. Co innego bieda, co innego bagno. Z bagna człowiek pokrzywiony rośnie i trzeba wiele wysiłku, żeby naprostować... — Krzysztof robił, co mógł — wzięła brata w obronę Krystyna. — Ale może nie to, co potrzeba. — Ja uważam, że był właśnie za dobry, za łagodny, mnie też kazał być wyrozumiałą. Wiśka mu po głowie jeździła. — Ano właśnie,.. — Skończcie z tym, dobrze — poprosiła Sylwia. — My ich nie zmienimy. Dyskusja jałowa. Jeżeli będą chcieli, sami do siebie drogę znajdą, a jeżeli nie, to święty Boże nie pomoże. Zresztą nie warto uszczęśliwiać ludzi na siłę, skoro sami nie chcą. Mnie wystarczy, że mam tę Wiśkę przekonać. Nie wiem, Krysiu, czy słusznie robisz? Kwaśną miną może popsuć całą zabawę. — Niech się postara, żeby nic była kwaśna. Dobrnęły do następnego sklepu. Była to maleńka dziurka opodal, księgarni. Sympatyczna siwa pani skinęła głową, kiejdy jej wytłumaczyły, o co chodzi, i zniknęla na zapleczu. Rozglądały się ciekawie. W oszklonej szafie leżały na półkach wymyślne modele z piórek i filcu, jakieś zawoje, cudeńka z woalkami. Krystyna szturchnęła Sylwię: — Wyobraź sobie ten toczek z woalką do siaty z ziemniakami i kapustą! Boki zrywać. — To nie dla takich od kapusty. — A którą z nas to ominie? Masz takie złudzenie, bo ja nie. Sylwia ze znawstwem oglądała słomkową pasterkę. — Bardzo szykowna. Chętnie bym się w to ubrała na jakąś zabawę w ogrodzie — rozmarzyła się. — Do tego długa sukienka, obficie marszczona. Starsza pani wyłoniła się zza kotary niosąc ostrożnie zwoje śnieżnej koronki. Dziewczyny wydały okrzyk zachwytu. Pani jednym ruchem zarzuciła welon na ramiona Ewki. wkładając jej na głowę maleńkie czólko, do którego przypięty by! jeden tylko kwiat. — Prześlicznie! — zaklaskała w ręce Krystynka. Sylwia odstąpiła na krok i aż pokręciła głową. — Nigdy nie przypuszczałam, że jesteś taka ładna — powiedziała szczerze. Ewka była tego dnia w płóciennej niebieskawej sukience. Nagie ramiona, na bosych stopach sandałki. Teraz okryta welonem jak obłokiem stała zawstydzona, zarumieniona. Spuściła oczy. Długie rzęsy rzucały cień na policzki. Śnieżne czółko uwydatniało łagodny owal twarzy, puszystość jasnych włosów, giętkość szyi. — Prześliczna! — powtórzyła Krystyna, z prawdziwym zachwytem patrząc na przyjaciółkę. Agusia podeszła, dotknęła paluszkiem koronki i zadzierając główkę, spytała: — Czy ty teraz będziesz królewna — nie mama? Ewka szybko podniosła dłonie do czoła, zdjęła przepaskę i podała welon zdziwionej pani. Czar prysł. Znowu była to zwyczajna Ewa w płócienkowym łaszku. Nachyliła się nad Agnisią i wzięła ją na ręce: — Jestem tylko twoją mamą, kochanie, i nie oddałabym cię za żadne królestwo. — A zwracając się do modystki, dodała: — Pani się pomyliła, to nie dla mnie ten welon, tylko dla przyjaciółki — ukazała Krysiunię. — Mnie się już welon nie należy — powiedziała nieco smutnie. — Przepraszam — bąknęła zdetonowana modystka. — Wydawało mi się... — Była szczerze zmartwiona. — To naprawdę piękny welon i do pani tak .bardzo pasował. Natomiast nie wiem, czybym go mogła doradzać panience... Krysiunia łypnęła szelmowsko. — Znikłabym w tych zawojach i Maciuś miałby kłopot z ich odmotywaniem. Nie, proszę pani, chciałabym coś możliwie prostego i zwyczajnego. Sama pani widzi, że ozdóbki nie dla mnie. Modystka odniosła welon i zjawiła się ponownie z krótkim welonikiem (przypiętym do białej przepaski. Krysia włożyła, obróciła się w kotko, jobejrzała w trzech lustrach i zdecydowała: — Biorę. Całkiem przyjemnie wyglądam, nieprawdaż? Welonik tuszuje 'piegi, a przepaska zadarty nos. — Panienka wcale nie jest brzydka — pocieszyła siwa pani. — Chłopięcy typ. Nieprędko się pani postarzeje. < — Mam nadzieje — zaśmiała się Krystynka. — Jeszcze moc czasu. A 'przypuszczam, że nawet jako staruszka też będę postrzelona, co? Zwano-- wana starsza pani... Miła perspektywa, hę? — Lepiej być zwariowaną niż smutną i skwaszoną — uśmiechnęła się modystka pakując welonik. 205 — Smutki przede mną chowają się po kątach jak szczury przed kotem — oświadczyła Krysia. — Gratuluję usposobienia. I życzę panience wszystkiego najlepszego. 1 pani też — dodała patrząc na Ewę. — Jaka ona sympatyczna — powiedziała Sylwia, kiedy wyszły ze sklepu. — Cieszę się, że właśnie tutaj kupiłyśmy dla ciebie ten welon. Zabrałaś z nim okruch życzliwości tej kobiety. To się też liczy do posagu. — Chyba najbardziej. Zresztą nie narzekam. Wszystko, co mam, jest od życzliwych ludzi. Od innych nie biorę. Rozstały się. Ewa z małą wracała do domu. Po drodze wstąpiła do kilku sklepów. Należało kupić coś dla Agusi na lato. Teraz dopiero zaproszenie zaczęło jej się podobać. Przecież to zupełnie inna wieś, ten Potoczek. Nie będzie się tam widywać z... Zresztą na weselu i tak się spotkają. Trudno, Oboje są dorośli, jemu to chyba dziś już obojętne, ona też przebolała. A potem cały miesiąc w Potoczku. Krystyna opowiadała, że tani jest las w pobliżu. Będą z Agusią chodziły na spacery... Mała pierwszy raz w życiu zobaczy las. I wieś. I gospodarstwo. I zwierzęta. Ileż to będzie radości! Jacy oni kochani — Krysiunia i ten jej Maciuś, że o tym pomyśleli. Agusia chciała się jeszcze pobawić w piasku, więc Ewka przysiadła na chwilę na skwerze. Zajęta własnymi myślami przymknęła oczy i wystawiła twarz do słońca. Naraz cień przesłoni} jej słońce, ktoś stanął przed ławką, ,j zaraz odejdzie, pomyślała leniwie. Jednak nie odchodził. Usiadł obok. j Milczał. Ewa zerknęła na sąsiada. I wyprostowała się, jakby ją kto biczem ' podciął. Tuż koło niej siedział Lucek. Widziała się z nim raz tylko, w obecności Sitarskiej. Nie to, żeby się zaraz pogodzili, ale przynajmniej doszli do porozumienia. Uzgodnili, że będzie dawał pieniądze na Agusię. W zamian: żadnych praw ani gwarancji, ani obietnic. Zgadzał się na wszystko. Prosił tylko, żeby mógł je czasami odwiedzać. Obiecała, że się namyśli, i oto był tu, tak blisko. — Nie bój się mnie — powiedział, przełknął ślinę, szukał słów. — Przecież dzień jest, ludzie naokoło — zatrzymał ją, bo już chciała lecieć po dziecko. — Niech ja się chociaż na ciebie popatrzę — prosił. Siedziała cała sprężona, czujna. — Czemu ty mi tak nie wierzysz? — spytał. — A jak mam wierzyć? — spojrzała mu prosto w oczy. — Po tym wszystkim? — Człowiekowi różnie się układa — mruknął. — Każdy może głupstwo zrobić. — Żeby to było tylko głupstwo — szepnęła. — A co? — przysunął się bliżej — Ewka, ja poza tobą żadnej dziewczynie... — Idź ty — otrząsnęła się. — To, co było między nami, już nieważne. — Zależy jak dla kogo. Dla mnie tak. Ewka! Przez te wszystkie iata, to jedno mnie trzymało, rozumiesz? Że jak wyjdę, to do was wrócę. Ty nie masz pojęcia... Zresztą, co ja ci będę opowiadał... Mógłbym po staremu... Już się dawni koleżkowie dowiadywali. Ciągnęli. Mógłbym. Tam się też ludzie uczą, może nie? Byłbym taki chojrak jak kiedyś, albo większy. Lekkie życie, lekki chleb. Dziewczyny też mógłbym mieć, może nie? Gdybym tylko palcem kiwnął. — Ani mnie to ziębi, ani grzeje — powiedziała Ewa. — Miej sobie choćby dziesięć. — Znowu mnie nie zrozumiałaś, albo nie chcesz rozumieć. Mnie na nich teraz nie zależy, wiesz? Tylko o ciebie mi chodzi. I o małą. Stale ja matkę pytałem, czy ty sobie kogo nie znalazłaś? Byłby jemu albo mnie koniec... Ale matka, ona ciebie nie lubi, więcby tego nie skryła, mówiła, że ty tylko za tym dzieciakiem chodzisz i pilnujesz. Dlatego ja do ciebie przyszedłem jak do największej świętości. Ewa, ja w życiu nigdy nikogo nie uszanował. Każdy mnie był wart co najwyżej, żeby mu napluć. Znało się różnych, ty wiesz. A teraz ty sama widzisz, ja przed tobą jak przed cudownym obrazem, choć o jedno spojrzenie proszę i żebyś ty się mnie nie bała... Czy ty sobie myślisz, że ja się nie dowiedział, gdzie ty mieszkasz? Wyprowadziła się! Glupieńka! Ja na drugi dzień za Krysią poszedł i Znalazł. Gdybym ja chciał, tobym i ciebie dostał, i Agnieszkę. Ale ja nie chcę siłą. Przysiągłem sobie, że dopóki ty będziesz taka... ja na ciebie palca nie zakrzywię. Ewa! Ja będę harował dla was jak wół. Tam w kopalni można dobrze zarobić, mnie już i teraz forsa leci. Ewa! Będziesz miała na wszystko i dla siebie, i dla dziecka! Tylko ty się na mnie popatrz inaczej. Jak na człowieka, a nie psie łajno. Ewa! — Mnie już nawet nie o siebie chodzi — powiedziała. — Tamto przebolałam. Mam dziecko... Mnie jest dobrze. Ja się już o to na ciebie nie gniewam. Jak się chcesz zmienić, to ja się nawet cieszę... Próbował ją wziąć za rękę, ale mu odebrała. — ... też byłam głupia, sama tego chciałam — ciągnęła -- polem żałowałam, nie tylko ty byłeś winien — przyznała uczciwie. Wpatrywał się w nią bacznie. — Więc o co mi jesteś krzywa? — spytał. — Ty wiesz, że Zbyszek w szpitalu? Pobiliście go wtedy tak, że do 206 207 dzisiaj pozbierać się nie może. Czeka go operacja. Nie wiadomo, czy wyżyje, a jeżeli nawet — czy będzie zdolny do życia. Jolka zna tylko część prawdy... Jeżeli zabieg się nie uda, strach pomyśleć... — głos jej się załamał. — Nie ja biłem, tylko Jacek — zamruczał. — Jacek nie żyje. Nikt go już nie wskrzesi. Zbyszek nie wiadomo, czy się z tego wyliże... I ty chciałbyś, żebym zapomniała, żebym prowadzała się z tobą jakby nigdy nic? Mnie oni ciągle przed oczyma stoją. — Gdzie ten Zbyszek leży? — spytał. — W klinice, w Warszawie — wymieniła ulicę i spojrzała zdziwiona. — Wybierasz się z wizytą? — Kto wie... Przybiegła Agusia utytłana w piasku. Oparła się o ławkę i podczas gdy matka wycierała jej ubrudzone łapiny, przyglądała się poważnie Luckowi. — Kto ty jesteś? — spytała. Lucek odchrząknął, spojrzał błagalnie na Ewę. Kawał chłopa, a bezradny jak dziecko. Zaczęło ją to nagle śmieszyć. Przestała się lękać. On chyba rzeczywiście myśli to, co mówi. Nie ma więc powodu do obaw. — Kto to? — powtórzyła Agusia, zwracając się do matki. Ewa zerknęła na Łucka. Siedział jak na gwoździu. Widać było, że walczy z sobą, chciałby małą zagarnąć w objęcia, przytulić, ale bał się Ewy. Ewa zaśmiała się, jakby szklanymi dzwonkami wiatr poruszył. Nie wiedziała czemu i uczyniło jej się tak wesoło. — Tatuś — powiedziała do Agusi. — To jest twój tatuś. ROZDZIAŁ XXI Regina, czując się od jakiegoś czasu wybawicielką rodziny Maszcza-ków, postanowiła bezpośrednio przyczynić się również i do szczęścia Wiśki. Pojmowała dobrze, że chociaż obecnie Wiśka nastarczy zarobić na szmatki, ale nie jest to dla dziewczyny wyposażenie takie, jak potrzeba. Pan Krzysio wprawdzie zanadto się nie dopytuje, delikatny taki, ale z pewnością miło mu będzie wiedzieć, że narzeczona gromadzi wszystko, co na wspólnej drodze najpotrzebniejsze. Wówczas panny solidność i gospodarność widoczne jak na dłoni. Trudno od tej dzierlatki wymagać, żeby się orientowała, toteż kobieta doświadczona i życzliwa powinna jej pomóc. Termin ślubu się przybliża, co to rok przy takim zaopatrzeniu jak teraz. 208 Najwyższy czas, żeby się o te rzeczy zatroszczyć. A jakaż to porządna panna bez kołdry puchowej czy choćby pierzyny?! Miała Regina pod Włodawą znajomą, która chowała gęsi. Po znajomości lepsza okazja, starguje się nieco, a choćby się nie udało, ma się to miłe uczucie, że towar w lepszym gatunku niż gdziekolwiek. Regina już poprzedniej jesieni nabyła trzy wory puchu z myślą o wyprawnej pościeli dla córek i o tym walkoniu Andrzejku. Kiedyści trafiło się wsypowe, kiedyś znów atłas, i jeszcze w styczniu dała Regina kołdry do roboty. Rozmiar specjalnie większy, na dwa i pół metra. Regina miała słabość do wysokich mężczyzn, więc w cichości ducha liczyła na to, że za niepokaźnego męża niebiosa ją wynagrodzą przynajmniej zięciami na schwał. Andrzej też się zapowiadał jak tyczka chmielowa. — Dużą kołdrą nogi sobie owiniesz, a jak trzeba, to i cała rodzina się pod nią pomieści — tłumaczyła Regina zdumionym córkom, kiedy przyszło te kołdrzyska odbierać. Wracały z trzema tobołami, aż się ludzie na ulicy za nimi oglądali. W domu Regina w wolnym pokoju rozłożyła sobie te wspaniałości i w przerwach między zajęciami domowymi a plotkami wymykała się tam ukradkiem, żeby oczy napaść. W życiu nie marzyła, że takie cuda będą jej. Roman, doprowadzony do owego skarbca, tylko pokiwał głową i portfel wyciągnął. Regina prawie się obraziła. — To z zaoszczędzonych — dalej nie tłumaczyła, bo chłop, jak to chłop, i tak przemyślnych kombinacji nie zrozumie. Zamówiła więc Regina*następne wory puchu — teraz już z myślą o siostrzenicach i własnej starości. Jej i Romanowi też się przecież coś należy Kaśka prychała z obrzydzeniem, patrząc na słonecznikowy atłas: — Mamie to się różne takie paskudztwa podobają. Ja za nic w życiu pod tym spać nie będę. — Dojrzejesz, to zmądrzejesz — Regina nie przejmowała się muchami w nosie swojej najstarszej. — Jak ci się kolor nie podoba, to Wiśce dam, a ty będziesz miała drugą. Jeszcze się nie wydajesz, więc chyba zdążę, a Wiśce będzie jak znalazł. Kaśka gorąco poparła ten projekt. Przez następne dni Regina oglądała kołdrę, macała, wzdychała, ale słowo się rzekło, kobyłka u płotu. Zapakowała więc kołdrzaną świetność i osobiście wybrała się z prezentem dc Lublina. Wiozła pakunek na kolanach, cały świat jej przesłaniał, ; pasażerowie z tyłu też dokuczali. Nie pozostała im dłużna: — Jak komu przeszkadza, niech se taryfą zasuwa — odcinała się. 209 J. Wylądowała na Podzamczu i z ważną miną udała się do Sitarskiej. Powitano ją serdecznie. Wiśki jeszcze nie było, tylko Krystyna i Jola. — Wiśka teraz późno wraca — poinformowała Krystyna — bo sobie pracy szuka. — A co to jej źle było?! — obruszyła się Regina. — Sama chwaliła kierownika, że uczynny. — Może aż zanadto — wyrwało się Joli. Regina nie zwróciła na to uwagi, rozgościła się i zaczęła narzekać: — Teraźniejsze dziewczyny same nie wiedzą, czego chcą. Tyłek im miodem smarować, to i tak kwaśne będzie. Po mojemu pracy nie trzeba zmieniać, bo tu już się osiedziała, chody ma, prędzej sobie co załatwi. Zwierzała mi się, że o mieszkanie będzie się starać, no i kto ją poprze. Ten kierownik, jakiś porządny, obiecywał, że pomoże. Trzeba się go było trzymać. Może wymagalny? Ale za darmo nic nie ma. — Co pani takiego kupiła? — Jola usiłowała odwrócić uwagę rozżartej Reginy od niepokojącego tematu. — Nie kupiłam, tylko podarunek ślubny im przywiezłam — błogość odbiła się na obliczu Reginy. — Znaczy się: panu Krzysiowi i Wiśce. Ot, zobaczcie same — rozwijała kołdrę, nie bacząc na zmieszanie dziewczyn. — Widziałyście kiedy coś takiego? Jedwabny atłas, a w środku sam puch — mlasnęła językiem. — Bardzo ładna — potwierdziła Jola. Regina zwróciła się do Krysiuni: — Szkoda, że mi to wcześniej do głowy nie wpadło. Gdybyś chciała, mogę i dla ciebie taką samą obstalować. Trzy tysiące nie licząc puchu — zastrzegła się. — Przepadłabym jak w zaspie — zaśmiała się Krysiunia. — Dziękuję pani, mama już mi wyszykowała całą wyprawę, a pościel poszyłyśmy razem z koleżankami. — Chwali ci się to, że taka jesteś praktyczna. Za rok Wiśkę będziem wydawać, może się już Stasia wzmocni do tej pory, a ja także samo ją wspomogę. Ta kołdra jest na początek. Chyba się twojemu braciszkowi spodoba. No, co się tak na mnie patrzysz? Trzasnęły drzwi od korytarza, zatętniły spieszne kroki. Wiśka. Ciotka wyciągnęła do niej na powitanie obie ręce i zahuczała donośnie: — Doczekać się już nic mogłam. U matki się nie pokazujesz, a że miałam do ciebie interes, więc sama przyjechałam. Pracę zmieniasz? 210 Wiśka kiwnęła głową, patrząc na rozłożoną kołdrę i na dziwaczne miny koleżanek. Regina podchwyciła to spojrzenie i pojęła w !ot' ° co chodzi: — Widziałaś ty w życiu coś takiego? Pewn0' ze nie- A to twoje. — Jak to moje? Regina wypięła biust, zadarła głowę i palcem stukając się w piersi, uzupełniła: — Prezent ode mnie dla was, znaczy dla ci^ie ' Pana Krzysia. Żeby wam się dobrze i zgodnie spało. No chodź, podziękuj! Wiem, że się nie spodziewałaś, ale nie patrz się tak na mnie C\°^'d ° was wszystkie zadba... Wiśka przez chwilę parzyła osłupiała to na kołdrę, to na Reginę, a zrozumiawszy, zawróciła na pięcie i uciekła Słycnac było, jak łomotały schody, tak pędziła w dół, byle dalej od ciotki, oc* kołdry, od współczujących spojrzeń koleżanek, 0(j [eg0 wszystkiego, °^ siebie... Regina całkowicie zbaranja]a. Otworzyła usta, wytrzeszczyła oczy. — A tę co ugryzło?! Wściekła się czy m^ zamiar?! Te Maszczaki wszystkie jakieś zwariowane. Fiu-bździu we łt»ie i nic więcej... Jola przycupnęła przy mej, wzjęja ją za rCkę. — Niech się pani na Wiśkę nie gniewa__ poprosiła serdecznie. — Jej naprawdę teraz niełatwo. Widzi pani, oni zerkali ze sobą. — Kto zerwał, na litość boską?! Wiśka i p3n Krzysio?! Toż niemożliwe! Toż sama widziałam na własne oczy, jak ofli '&na ^° Sie^ie — szukała wzrokiem ratunku u Krystyny, a]e ta tylko kiwa^a gl°wą. — A czegóż oni zerwali? Może pan K-rzys'° widział, że moja siostrzenica niebogata i dlatego? __ wyprostowa*a się wojowniczo. — Wstydu dziewusze narobił, a teraz jak liszka og0nem ślady zamiata? O, nie będzie tak, sama się z nim porozmawiam... Obie dziewczyny się zlękły. Z deszczu pod rynne- (~° powiedzieć, żeby Wiśki nie oskarżać, a nie dopuścić do rozróby- Regina była groźna. Pojedzie do Dęblina i uradzi nad Krzyśkiem sad polowy. Krystyna aż przyklękła przed Reginą, objęła ją. usiłując utrzymać na krześle, bo rozsrożona ciotka podrywała się iuz' a^y 'cc>eć, bronić, strofować, rozstawiać po kątach. — Brat jest w porządku, Wiśka chyba tez mówiła spiesznie Krysiunia. — Niech się pani tak nie denerwuje Postanowili się rozejść. Lepiej teraz niż potem. — Tego tylko brakowało! — sapnęła Regir>a 211 — No widzi pani. Szkoda tej kołdry i pani fatygi, ale może znajdzie pani dla niej lepsze zastosowanie. — A pewno, pewno. Co to ja własnych dzieci nie mam? Chciałam temu nicponiowi dać, bo się poczuwam, żeby jej matkować, ale skoro tak, figę powącha. Ty jej nie broń. Przez skórę czuję, że i ona nabroiła. No cóż, trudno — wpychała kołdrę z powrotem do worka. — Kaśce się nie podoba, to ja ją sobie wezmę. Od reumatyzmu chroni lepiej niż medycyna — zabierała się do odejścia, — Nie zaczeka pani na Sitarską? — gościnnie zatrzymywała ją Jolka. Regina odmówiła. Rozżalona była, jakby ją osobista przykrość spotkała. — Nie mam ja tu już o czym gadać ani po co przyjeżdżać — powiedziała z goryczą. — Młodzież dzisiejsza całkiem starszych nie szanuje. Taka kołdra... 1 wszystko na nic. — Oddaliła się z tłumokiem w objęciach. Dziewczyny spojrzały po sobie. — Może nie trzeba było mówić — powiedziała Krystyna. — Prędzej czy później i tak by się dowiedziała — tłumaczyła się Jola. Było jej nieprzyjemnie. Krysiunia założyła sobie kosmyk włosów za ucho. Kiedy była zdenerwowana, miała zwyczaj je przygryzać, a chciała się oduczyć... — Ciężko wytrzymać — poskarżyła się. — Nie wiesz, czy Sylwia z nią rozmawiała? Jola pokręciła głową bezradnie. — Nie mam pojęcia. Ale coś się dzieje. Wyprowadza się albo co. Jak ciebie nie byłe, spakowała te swoje najnowsze ciuchy i zaniosła na pocztę. Na własne oczy widziałam, że adresowała paczkę. — Do kogo? — Przecież nie byłam tak bezczelna, żeby zaglądać. Kryska rzuciła okiem na zeszyty Wiśki zwalone byle jak. Właścicielka rzadko do nich ostatnio zaglądała. Dzisiaj po powrocie do domu rzuciła je na parapet i poleciała szukać tej pracy. Wyziera! spod nich kawałek blankietu z czerwonym nadrukiem. Krysia ujęła rożek w dwa pałce i wyciągnęła odcinek przekazu na paczkę Zerknęła, podała Joli, pochyliły się obie tak, że ich głowy się stuknęJy. Kryśka gwizdnęła przez zęby jak ulicznik. — Wszystko jasne! Sam szefunio ją pilotował. Biedny Krzysiek! — Biedna Wiśka — szepnęła Jola. 212 Krysia spojrzała zezem. — Jeszcze się nad nią litujesz... — Zasługuje na litość. Popatrz, widocznie miała te łachy od niego i teraz odesłała. Pierścionek chyba też, bo już go u niej nie widziałam — przypomniała sobie. — Jaki pierścionek? — Nie zauważyłaś? Z piaskiem pustyni. Miała go wtedy, kiedy ją. Tadzik odwiózł. Potem pytałam ją, skąd ma, to zaraz ściągnęła, powiedziała, że znalazła i że trzeba oddać. Widocznie oddała. — Już jej to nic nie pomoże. Krzysiek nie z tych, co wracają. — Czy ty naprawdę uważasz, że ona powinna być druhną? Ja na jej miejscu chybabym zemdlała... — Dobrze jej to zrobi — powiedziała twardo Krystyna. — Jeżeli Krzysztof się zgodzi, to chyba nie ma innego wyjścia. — Upierasz się niepotrzebnie. — A ty jej nie broń. — Zawilsze bywają drogi, Krysiuniu, niż ci się zdaje, a ty byś chciała szusem, na skos. — Nie jestem pozbawiona wyobraźni — obruszyła się Krysia. — Ale niekiedy zanadto prostolinijna. Łatwo cię przejrzeć na wylot i twoje zamysły. Chciałabyś, żeby zetknęli się nos w nos, pokłócili się czy pobili — i żeby znów było dobrze. No, przyznaj się. Chciałabyś. Do tego twój plan zmierza? Krysiunia stropiła się. — E, z tobą w ogóle nie warto gadać... Wiśka tymczasem błąkała się po mieście bez celu. Ilekroć wspomniała ciotkę, z której aż buchało zadowolenie z siebie — i tę kołdrę koloru starego złota, i minę Kryśki — brała ją taka złość, że mogłaby kopać i gryźć. Chyba się z niej umyślnie natrząsają? Zarazem gorycz ogarniała ją coraz większa. Od czasu tamtej bójki unikała Bohdana. Z samego rana w poniedziałek złożyła prośbę o przeniesienie, motywując to, dosyć niemrawo, jakimiś szkolnymi obowiązkami. Pozbierała też wszystkie prezenty otrzymane od tego pryka. Nawet pusty flakon po perfumach. A niech się udławi — myślała mściwie. I nagle nie miała już nic więcej do zrobienia, nic, czego mogłaby się spodziewać, nic, na co mogła liczyć, o co zabiegać. Czuła się wewnętrznie odrętwiała. Nie bolało jej wspomnienie Krzysztofa, zrozumiała, że tak naprawdę chyba go nie kochała. Jednakże coś lam znaczył w jej życiu. Przywykła do myśli o 213 wspólnym losie. Teraz się nagle w tym miejscu uczyniła dziura, a nie było jej czym zapełnić. Świat wydał jej się okrutnie niesprawiedliwy. Ulicą szły roztrajkotane dziewczyny, chłopcy pod -wąsem, niby beztrosko, ale każdy miał już coś tam zaklepane na przyszłość. Jej się nagle wątek urwał... Trzeba coś byio ze sobą zrobić. Mimo woli skierowała swoje kroki do Ewki. Obie z jednego dołka, Ewa może i ograniczona, ale poczciwa, jak nie pomoże, to choć nie dokuczy. Można się będzie pobawić z Agnieszką. Swoich dzieci już chyba nigdy nie będzie miała, kolnęło ją w sercu. Przypomniał jej się Krzysztof, jego promienna uroda. Takiego synka, żeby był kubek w kubek podobny, urodzić, odstroić go, paradować z nim. Niechby był czarniutki, kędzierzawy i z niebieskimi oczyma. Wyobraziła sobie taką miniaturkę Krzyśka i teraz dopiero zachciało jej się płakać. Za wszelką cenę trzeba temu zapobiec. Nie można się rozczulać nad sobą, bo jak się całkiem rozklej, ludziom wstyd się będzie pokazać. Każdy pomyśli, że ona tak po Krzysztofie, płaczka żałobna. A niech kot. po nim żałobę nosi, ja nie będę, pomyślała z zaciętością i wbiegła pędem na schody. Zmęczyć się, zapomnieć. Ewka się ucieszyła. — Mogłabyś mi pożyczyć walizkę? Bo nie mam gdzie tego podziać. Wiśka kiwnęła głową. To była cała Ewa. Zamiast człowieka obmacywać, oglądać na wszystkie strony, znajdowała mu zajęcie. — Jutro ci przyniosę. A co, pakujesz się? Znalazłaś inną stancję? Ewka opowiedziała o zaproszeniu. Wiścs byio jakoś wstyd, Znów ją Krycha zdystansowała. Przecież można było wcześniej Ewę z małą zaprosić do Bukowna. Mogłyby sobie tam siedzieć do upojenia. Odkąd Zygmunta nie było, chałupa, a w każdym razie ich część, stała pusta. Ale nie przyszło to Wiśce do głowy. Ewka prawie fruwała po pokoju, przerzucając dziecinne fatalaszki z jednej kupki na drugą. Oczy jej błyszczały, — Tak się ogromnie cieszę — mówiła. — Będziemy sobie z Agusią chodziły na jagody. Pokażę jej krowy i konie, i rybki w rzece. — I kota — oznajmiła stanowczo Agnieszka, siadając na podłodze i wlepiając oczy w Wiśkę. Ewa się zaśmiała. — Dużo kotów. — A ja mam tatusia — pochwaliła się Agnieszka. — Co takiego? — zdziwiła się Wiśka. Ewa znieruchomiała. Zajęła się bardzo pilnie żelazkiem do prasowania. Kręciła regulatorem tam i sam. 214 — Nie wiesz, co to tatuś? Taki duży — pokazywała Agusia. — I kłuje... — Przypadkiem spotkałyśmy Łucka — powiedziała Ewa pochłonięta prasowaniem. — Agusi bardzo się spodobał. Ona każdemu się teraz chwali. -~- A tobie... też się spodobał? Nie było odpowiedzi. Do pokoju wpadła Sylwia. — Jaka radość! Dziewczyny! Tadzik dzwonił! — Skąd dzwonił? Sylwia zdziwiła się. No jakże, przecież oni obaj z Krzyśkiem warowali dziś od rana w Warszawie. Profesor jest zadowolony. Operacja się udała. ¦¦- Jaka operacja? — nie rozumiała Wiśka. No jak to: jaka? —- zgorszyła się Sylwia -- aha, ty nic nie wiesz. Zbyszka operacja. Jolka będzie szczęśliwa. Teraz już ten dureń pozwoli jej przyjechać. Podobno w kółko powtarza jej imię. Tadzik powiada, że lak zakochanego pacjenta jeszcze w klinice nie widzieli. Profesor też ją koniecznie chce poznać. Zbyszek podobno czytywał sobie do poduszki stos jej,listów. Romeo i Julia, jak pragnę zdrowia! Lecę jej powiedzieć. A ty — spojrzała na, Wiśkę — wracasz, do domu czy jeszcze zostaniesz? Wiśka się zawahała. Kwadrans czy dwa jej nie zbawią. I tak trzeba tam pójść. Regina chyba nie zanocuje, zresztą ¦— o ile znała ciotkę — obraziła się i wyniosła czym prędzej. Przedpole'czyste, można iść. Warto też będzie popatrzyć na radość Joli. Ona się, rzeczywiście nie spodziewała. Tumanili ją, że to jakieś badania, analizy. Obłożyła się medycznymi podręcznikami, nie przypuszczała, że to tak niebezpieczne — i że tak szybko. Dobrze, że chociaż to pomyślnie się skończyło, Trudno, pomyślała Wiśka, mnie się życie rozpadło, im się skleja. Człowiek niczego nie przewidzi. Ciotka ma rację, żeby dnia nie chwalić, bo jutro niepewne. Śmieszne! Już chyba nie zapłaczę. Byłam zbyt pewna siebie. No, może się jeszcze kiedyś odkuje. Będę wtedy trzymać mocno w garści, co moje i nie polecę na byle co. Sylwia pytlowała coś na temat Joli i Zbycha. Wiśka przytakiwała, myślami jednak była daleko. — Tadzik twierdzi, że Jolka będzie teraz tam potrzebna. Zresztą ona też na pewno nie ruszy się na krok od Zbyszka. Musimy oboje drużbować Krysi w drugą parę za wami. Wiśka zatrzymała się. 215 — Co ty opowiadasz? Ja już nie jestem drużką. — Ale jesteś, jesteś — upewniała ją Sylwia. — Tadzik nie dalej jak godzinę temu ustalał szczegóły z Krzysztofem. — Krzysztof... on chce, żebym z nim drużbowała? — wyjąkała Wiśka. Sylwia zaprezentowała te swoje oczy syjamskiej kotki — niewinne i obojętne. — Widocznie chce. Podobno się poróżniliście, ale skoro jemu zależy, radziłabym ci nie odmawiać. Wiśce serce się rozkołatalo. Zależy mu? Jednak zależy. Skoro mówił o tym z Tadzikiem. Więc może tamto przyschło jak na psie. Ile to razy między narzeczonymi kłótnie bywają. Nie ma powodu zrywać. A że on to powiedział? Był gniewny, podniecony, oburzony — przyznawała z całą pokorą, że słusznie. Teraz się zreflektował i próbuje naprawić. Więc on mnie naprawdę kocha — rozkołysało się jej serce na dobre. Kocha... Nie mogę mu utrudniać, skoro sam pierwszy uczynił krok do zgody... Gdyby o mnie nie dba!, nie stłukłby tak Bohdana. Kocha — i chce wrócić — śpiewało w niej serce. Świat się naraz odmienił. Ludzie na ulicy jeden w drugiego byli sympatyczni, obdrapane kamienice prezentowały się okazale, a Sylwia to po prostu przemiła dziewczyna. Uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością. Sylwia obserwowała ją spod oka. Całkiem łatwo poszło. Rybka chwyciła przynętę. A jeszcze przed chwilą wydawała się taka niedostępna i niezłomna. Zgadza się? Tadzik ją ostrzegał — tylko powoli i ostrożnie, żeby nie spłoszyć. No i fajnie. Będzie się czym bratu pochwalić. Skarżył się, że z trudnością przyszło mu przekonać Krzycha. Może oni się naprawdę pogodzą, zastanawiała się. Czy ja bym wybaczyła na miejscu Krzysztofa? Tu nie chodzi nawet o umizgi tamtego faceta, ile o wierność. Cóż to jest wierność? Nie te tam głupstwa, żeby się nie pozwolić pocałować itede. Bzdura! Liczy się naprawdę wierność serca. Jeżeli mnie ktoś obchodzi tak naprawdę, nie zniosłabym, żeby go ktoś inny przy mnie zastępował. Nie mógłby zastąpić, bo nie mógłby nic dla mnie znaczyć. To jest wierność. Wspólna obecność. Tylu jest tych chłopaków naokoło mnie, niektórych lubię, nawet bardzo, ale dla żadnego nie czuję nic więcej. Czegoś takiego, co pozwala powiedzieć: chcę żyć dla ciebie i z tobą. Wtedy już się nie trzeba kłopotać o wierność, ona wynika z natury rzeczy, nie z umowy, układu, jakichś tam zastrzeżeń. Chciało jej się śmiać. Wiśka idzie obok rozweselona, znów rada z siebie, okiem strzelająca, a co jej to da? Biedna ona, może nigdy nie odczuje tak naprawdę, czym jest miłość? Chce być kochana. Tylko tyle. A sama kochać nie potrafi. Nawet siebie. Nikogo. 1 chyba nieprędko to pojmie. Ale tu się już nic nie da zrobić. ROZDZIAŁ XXII — Janeczka — ucieszył się listonosz -......dobrze, że cię spotykam. Już trzy dni noszę list do ciebie i nie wiedziałem, gdzie zostawić. Chciałem u stryjków, ale powiedzieli, że do nich nie zaglądasz. Gdzież ty teraz mieszkasz? — U babeczki, w lesie. — Aha, dobrze wiedzieć. Odebrała od niego kopertę. Z ciekawości zaraz zajrzała. Krystyna Kałinowska i Maciej Haber mają zaszczyt... Zaproszenie na ślub. Zaraz, to ta przyjaciółka Wiśki, co się teraz wydaje... Miło, że o niej pamiętali. Listonosz szedł obok prowadząc rower. — Aleś ty wyrosła — powiedział z podziwem. — I wyładniała — dodał. Pokazała ząbki w uśmiechu. Czuła się jak ten ptak na gałęzi, lekka, beztroska. Śmiać jej się chciało, kiedy sobie przypomniała swoje niewyda-rzone zadurzenie w Mariuszu. Teraz widziała, że ot, po prostu znajomy i nic więcej. — Jak ci się tam mieszka w lesie? Nie przykrzy się? — A za czym? — zdziwiła się. — Teraz mi dopiero dobrze. Moje gospodynie już starutkie, wiele nie zrobią, widzę, że im się przydaję. Wczoraj sprzątnęłyśmy siano. Wyschło jak złoto, inwentarz się powiększył — zaczęła się chwalić — przedtem był aby kot, a teraz Rafcio doradził, żeby wziąć parę baranów. Jest gdzie pasać. Wikci się to spodobało. I króliki chowamy. Żebyś widział, jakie śliczne, puchate. A mądre. Jak się tylko pokażę, kicają i proszą jeść. Gdyby nie to, że jesienią wyjeżdżam do szkoły, mogłabym się w ogóle stamtąd nie ruszać. — Przyjęli cię, tak od ręki? — A co? Pojechaliśmy oboje z Rafciem. On jako obstawa, żebym dyla inc dała — zaśmiała się. — Nie miałam odwrotu. Ale tam sympatyczni Indzie. Obejrzeli świadectwa, trochę porozmawiali i przyjęli. I miejsce w internacie dostałam. — Znakiem tego, wyfruniesz z Bukowna tak jak twoja siostra? — Ale skąd — obruszyła się. — Tylko na parę lat, żeby mi się w głowie 216 217 przetarło. Potem wracam. Tatuś na; mnie ziemię przepisał. Niewiele tego zostało, ale jest z czym zaczynać. — Zmieniłaś się — powiedział. Rozpromieniła się. — A co? :: — Jak z żaby królewna. Myślałem, że to się tylko w bajkach zdarza. I co cię tak odczarowało? Jakiś zakochany szewczyk? — Ani szewczyk, ani zakochany. Po prostu mam już swoje miejsce. — Tam na polanie? ' : \ -- I tam, i u ludzi. ¦¦¦¦ ,; Pokręcił głową z aprobatą, ale i niedowierzaniem.' — Przyjdziesz dziś na ognisko? — zapytał. — Dzisiaj sobótka., — Chyba przyjdę. Już mnie zapraszali. — To się spotkamy. Aha, jutro twoje imieniny, .prawda? — przypomniał sobie. ¦ Była zaskoczona. U Maszczaków nie obchodzono imienin. Nie było tego zwyczaju. — Prawda — powiedziała obojętnie. — Wszystkiego najlepszego, Janeczko — nachylił się i cmoknął w policzek. — Jeżeli znajdę kwiat paproci,'to ci go dam. — Obiecanki-cacanki — zaśmiała się przekornie. Z bocznej drogi wyłonił się Marek. —¦ O! — zdziwił się na widok Jaski, zagapił się i aż usta otworzył. — Zamknij, bo ci wrona wleci'— zakpił listonosz. Wsiadł na rower'i popedałowal co tchu. i Jaśka podeszła do Marka i podała mu rękę. "> — Hej — powiedziała przyjaźnie. — Już na wakacje? — No... — przytaknął, a potem się rozgoryczył: — Ja cię po,całym Chełmie szukałem. Ta twoja Lidka pędzała mnie jak burego psa. Ani do niej przystąp, taka zła. Dopiero później sąsiadka, taka o grubym głosie, powiedziała mi, że chyba zwiałaś, a Lidkę rzucił narzeczony. Ona mówiła, że drapnęłaś z tym facetem... — zawahał się. — A ty, oczywiście, uwierzyłeś? . — No, nnie — zająkną! się i dodał z obrazą: — Mogłaś mi choeifiż kartkę przysłać. — Chciałam to zrobić — przyznała — ale nie byio kiedy, a potem mi wyleciało z- głowy. A ty?... ' — A — machnął ręką — prżelazłem do następnej klasy, ale aby-aby. Historyca maglowała mnie przez godzinę i nawyzywaia od śrubokrętów, bo jej powiedziałem, że ta cała historia, to zawracanie głowy. Ja się maszynami będę zajmował, a nie jakimiś królami. Darła się na mnie, że Polak musi wiedzieć, skąd jego korzenie i takie tam dyrdymały. Poprawkę mnie, chałera, zadała. Myśli, że ja przez całe łato będę rył jak jaki głupi. — Mądrością nie świecisz, fakt. Obraził się. — Jak nie masz przyjemności rozmawiać, to bez łaski. Znajdź sobie mądrzejszego — i oddalił się pędem. Jaśka cichutko westchnęła. Gdyby nie tato Rafała, pomyślała, też byłabym taki tępak. Wieczory w domu Kwiatków... Wydawało jej się, jakby naraz w tym dosyć ciasnym, dusznym i ciemnawym świecie, w jakim żyła, poodbijano okna., wpuszczono światło, zewsząd ukazało się tyle ciekawych widoków, nie wiadomo, czy życia starczy, żeby to wszystko poznać, posmakować. Zahukana Jasia, dla której niezapomnianym przeżyciem było swego czasu pójście z Markiem do kina, szczytem zaś intelektualnych doznań stawała się dorywcza lektura „Filipinki" w ciaśniutkiej czytelni, jaką w kącie biblioteki urządziła panna Renata — ta sama Jasia, znalazłszy się wśród ludzi myślących, powstydziła się swego nieuctwa, a raczej braku ciekawości. Toż i te książki wyczytywane u Lesiówny odbierała jakoś bezmyślnie, niewiele z nich zostawało w pamięci, cóż dopiero, gdyby miały poruszyć serce i myśli. U Rafała wieczorami po robocie i obrządku zbierali się w przestronnej kuchni, ojciec dłubał około ramek i węży, zawsze miał coś do robienia dla swoich robaczków, jak je pieszczotliwie nazywał, Kwiatkowa dzióbała igłą, szyjąc lub haftując, Rafał na glos czytał prasę, słuchali radia, toczyły się żywe dysputy, niekiedy sprzeczki, każdy miał sąd wyrobiony, nic na wiarę, Jaśce wydawało się, jakby się obudziła z uśpienia. Może i w tej nowej szkole spotkam takich ludzi, zastanawiała się. Boże, jaki świat ciekawy, teraz dopiero chce się żyć. Wiśka uważała mnie chyba za ciemną masę, która się niczym nie interesuje, i miała rację, ale teraz to się zmieni, jeszcze i Wiśke zakasuję, człowiek , może być mądry niezależnie od tego, gdzie mieszka i jaki zawód wykonuje. Gdyby to więcej ludzi zrozumiało! Gdyby się udało skrzyknąć młodzież. Teraz nawet nie ma się gdzie spotkać, poza tym kątem w bibliotece. Dobrze, że chociaż na sobótkę się jakoś namyślili. Dotychczas tego nie bywało. Musiał się ktoś zakręcić, myśl poddać. Ciekawam, kto? Muszę spytać Rafała. Jak by to było dobrze, gdyby i w takim Bukownie zaczęło się dziać coś ciekawego, gdyby się zebrała jakaś paczka, z którą można 218 219 skoczyć do kina. A może założylibyśmy zespół amatorski? Mama Rafała mówiła, że w młodości występowała w takim teatrze. Ona nie jest z tej wsi, ale musiało to być chyba niedaleko. Trzeba ją zapytać. Aha, pannę Renatę warto ściągnąć na ognisko. Milo będzie i jej, i nam, a jeśli jej nikt nie zaprosi, sama nie przyjdzie... Trafnie się domyśliła. Panna Renata niby to się opędzała, że za stara już na takie imprezy, ale w gruncie rzeczy ucieszyła się. Przykro by jej było samej siedzieć w domu, mając za jedyne towarzystwo drętwy program telewizyjny, skoro od łąk ciągną słodkie zapachy i płonie świętojańskie ognisko. — Pani wcale nie jest taka stara — Jasia przekrzywiła głowę. — A dzisiaj bardzo ładnie pani wygląda... — przyglądała się zielonej sukience z powiewnymi rękawami. Panna Renata jakby się zawstydziła. — Kupiłam tę sukienkę dla Lidki na urodziny. Dla mnie może jest niezbyt odpowiednia. I na dzisiejszy wieczór za lekka... — Skąd? Przecież gorąco — zaprzeczyła Jasia. — Naprawdę uważasz, że mogę ją nosić? Z Lidką nieprędko się zobaczę, podkorciło mnie, żeby przymierzyć... — Wygląda, jakby była szyta na panią — zapewniła gorąco dziewczyna. — Ja tak lubię, jak ktoś jest ładnie ubrany. Niech pani się koniecznie w niej dzisiaj pokaże. Przylecimy z Rafałem po panią... — Zaprzyjaźniłaś się z Rafciem? — On taki dobry. I mądry — powiedziała gorąco Jasia. — I ma takich kochanych rodziców. Mnie tam u nich jak w niebie. Tata Rafała będzie mnie przyuczał do pszczelarstwa. Pani sobie nie wyobraża, jakie to ciekawe. Już ira raz pomagałam. 1 matkę roju widziałam — trzepała — większa od innych, smukła taka. Rój przyleciał, siadł na gałęzi. Ja podkurzałam i kropiłam wodą, Rafcio wlazł na drzewo i strząsnął kłąb do worka, który trzymał jego tato. Osadziliśmy rój i tato mówi, że on mój będzie, bo przyleciał akurat, kiedy przyszłam — zachłysnęła się. — Jaka ty jesteś śliczna — powiedziała panna Renata. — Ja dotychczas tego nie zauważyłam. Naprawdę śliczna, Jjneczko, i jak promyk. — No, widzi pani — zaśmiała się Jasia. — To wcale nie uroda, tylko radość. Czuję się jak piec, w którym nareszcie rozpalono ogień. — Niech ci będzie — zgodziła się panna Renata, z przyjemnością patrząc na dziewczynę. 220 U Kwiatków Jasia zastała niezwykłe poruszenie. W stołowym przy lampie siedział nie znany jej młody mężczyzna, a Kwiatkowa, cala wniebowzięta, krążyła między kuchnią i stołem, popatrując z uwielbieniem aa przybysza. Ojciec też był rad. Podparł się i wtrącał od czasu do czasu swoje uwagi do tego, o czym opowiadał przybysz. — Mamy gościa! — wrzasnął Rafał na widok Jasi. — Brat przyjechał. Podeszła onieśmielona. Więc to był Roch, o którym tyle się nasłuchała? Krótko ostrzyżone włosy, twarz szeroka jak u Rafcia, ale oczy ciemniejsze, przenikliwe. Powstał, aby się przywitać. — Janeczka — głos miał miękki, do serdeczności stworzony — toż ja ciebie pamiętam, kiedy jeszcze takim szkrabem byłaś. Ale wyrosłaś, no, no... — Córcię mi zastępuje — wtrąciła Kwiatkowa, mrugając do Jasi. — Z chłopaczysków mała pociecha, stale gdzieś ganiają, a Janeczka, chociaż na brak roboty nie narzeka, każdego dnia do mnie zajrzy i nowiny opowie. Przez nią to i Rafcio więcej domu pilnuje... — Co też mama gada... — obruszył się Rafał. — Niby mało o mamę dbam? — Ale skąd, uchowaj Boże, tylko taki, więcej domator zrobiłeś się. Może ci teraz milej... Mężczyźni się roześmieli i wrócili do przerwanej rozmowy. Jasia pomagając gospodyni słuchała jednym uchem. Roch musiał być niezły pasjonat. — To wszystko lipa — mówił. — Jakie ja badania przeprowadzę, kiedy na wyposażenie laboratorium skąpią, a wszystko idzie na reprezentację? To są pozory, dobre dla producentów dyplomów, nie dla naukowców. Myśli ojciec, że ile u nas w zespole osób naprawdę pracuje? Może ze dwie, trzy. Reszta przychodzi, żeby się pokazać, a potem znika. To się w głowie nie mieści. Albo podpichcą jakiś referat podchwycony z zagranicznej prasy fachowej i sprzedają jako własny. Mdłości można dostać. 1 nie ma siły na takich... s — Poczekaj — powiedział stary — dłużej klasztora niż przeora. Ludzie sjg opamiętają i skurczybyków pogonią. Nie może inaczej być. Ja się nauczyłem podpatrując pszczoły. Zobacz ty, ile trutni. Do czasu im pozwalają wałkonić się i miód spijać. Ale kiedy chłody się zbliżają i żywność dla roju potrzebna, nie dla obiboków, pszczoły wyrzucają trutnie... Tam się nikt nie lituje. Jaka praca, taka płaca... Roch zaśmiał się zagadkowo: 221 — A później lęgną się nowe... Jasia na stronie maglowała Kwiatkową: — Pani mówiła o jakimś zespole. Mnie to żal, że się wcześniej nie pomyślało. Dzisiaj urządzają ognisko, szkoda, że myśmy nic nie przygotowali... — Pośpiewacie — próbowała placek patyczkiem, twarz jej się zarumieniła od żaru — jeszcze trochę — wsunęła brytfankę do piekarnika. — Śpiewanie też nie wychodzi. Każdy ciągnie na swoje kopyto, a do tego umie najwyżej jedną zwrotkę. Właściwie to my nie znamy żadnych takich piosenek, które by się chciało śpiewać... — A cóż ja wam poradzę? — zirytowała się gospodyni. — Za nami też nikt nie chodził i nie pokazywał. Samiśmy szukali. Ja to'całe zeszyty miałam. Uczyliśmy się na pamięć, a jak który trafił na ciekawszy tekst, zaraz się dzielił z nami. — A ten zespół? — nudziła Jasia. — Idźże ty, Janeczko! Czepiła się jak rzep psiego ogona. Nie widzisz, ile mam roboty? Nie wiadomo, w co najpierw ręce włożyć. — Ja pomogę — zaofiarowała się Jasia — a pani mi opowie. — Ot, koza. Wiesz co? Idź na strych i poszukaj sobie. W kufrze pod ścianą pełno starych szpargałów. Te moje zeszyty były, jak to pamiętam, w brązowej ceratowej okładce. Łatwo odróżnisz. Niech Rafcio pójdzie z tobą, to ci poświeci. Zeszyty leżały prawie na samym wierzchu. Było ich pięć czy sześć. Jasia z tryumfem zniosła je na dół. Wlazła na kanapę i podwinąwszy nogi pod siebie, zagłębiła się w lekturze. Włosy zebrane na czubku głowy w koński ogon rozluźniły jej się, długie pasma wiły się wokół zarumienionej twarzy. Rafał oka z niej nie spuszczał. Kwiatkowa powyjmowała ciasto, rada była, bo pięknie wyrosło, spojrzała na zegar i zawołała: — Toż jak macie iść, najwyższa pora. Janeczka, całkiem godziny nie znasz. Na własny ślub się spóźnisz. — Pan młody dopilnuje — powiedział Roch, zerkając na brata. — Jeżeli można, to i ja pójdę z wami. — Janeczka, bój się Boga, jak ty wyglądasz? Całą pajęczynę ze strychu zebrała. Idź się przejrzyj. 1 włosy poczesz, bo cię wezmą za jakieś czupiradło. Jasia poleciała do łazienki, żeby się doprowadzić do porządku. Roch i Rafał czekali na nią przed domem. Kiedy wyszła, pod pachą trzymała brązowy zeszyt. — Po u> to zabierasz? — A bo znalazłam ti|taj takie fajne wiersze, akurat na dziś. Może będzie oka/jd. zęby przeczytać. — Pokaż - Roch zerknął i zawołał: — Przecież to „Pieśń świętojańska o sobótce" Kochanowskiego! Chyba wszyscy znają to ze szkoły, — Ja pierwszy raz czytam — broniła się Jasia. — To czego was w tej szkole uczyli? — Daj spokój — bronił Rafał. — To przecież Bukowno, a nie Warszawa. — I dlatego w szkole młodzież powinna otrzymać i więcej, i lepiej, bo nie mŁi jjd/ie u/upełniać. W mieście prędzej. — Widzę, bracie, że cię miasto ze złudzeń nie wyleczyło. — Ze złudzeń owszem, z ideałów nie. — Myślałem, że potem, kiedy to wasze ZMW rozpirzyli, odechce ci się społecznikostwa. — Musiałbym naturę przerobić, charakter zmienić. Na to już zs późno. Pamiętaj, że mam kark niezbyt giętki. / — Łatwiej taki złamać. — Trudno. Koszta własne. — O czym wy rozmawiacie? — dopytywała się Jasia. — Pożyjesz, dowiesz się — wymigał się Rafał. — Albo i nie -—burkną! Roch. Szli w stronę młyna. Groble, sypane jeszcze przed pierwszą wojną, spiętrzały rzekę w spory staw". Górą przez most biegła droga, taka, jaką malują na starych obrazach, wysadzana wierzbami. Ich pękate pniska, pełne dziur i sękatych narośli, rysowały bię na tle wieczornego nieba. Pluskał łagodnie staw bramowany płowiejącą już trzciną. Na drodze uwijało się kilkunastu chłopaków. Ściągali z la,su sucharze, aby starczyło choćby do północka. Dopiero w połowie drogi Jasia przypomniała sobie, że przecież umówiła się z panną Renatą, że po nią wstąpią. Tak jej to wyleciało z głowy, zajęła się Rochem, wierszami, aż wslyd. Powiedziała chłopakom. Roch ściągnął brwi. — Panna Lesiówna? Nie znam takiej. — Bo ona nie tak dawno nasiala, po Trokowej, która poszła na emeryturę. Całkiem sympatyczna. Zresztą zobaczysz. Skoro Janeczka obiecała, nie ma rady, trzeba iść po nią. To zresztą niedaleko. Panna Renata wyglądała przez okno. 222 223 — Już schodzę — pomachała do nich ręką. I rzeczywiście zaraz zeszła. Na zieloną sukienkę narzuciła białą chustę. Było jej w tym do twarzy. Nawet ta jej wystająca szczęka tak nie raziła. 1 włosy sobie podkręciła. Całkiem do ludzi podobna. I czego ta Lidka tak jej dokucza, zdziwiła się Jasia. Ona tyle że wymalowana zawsze jak laleczka z pudełeczka i wystrojona, ale gdyby je teraz obok siebie postawić, no, nie wiem, którą by na przykład taki Roch wolał. Roch, chociaż nie wyglądał na bawidamka, zajął się panną Renatą troskliwie. Znaleźli wspólne tematy. Jasia z Rafałem postępowała przed nimi i dobiegały do niej urywki rozmowy. Było tam coś o jakimś Cortazarze. — Cortazar to kto? — szepnęła do Rafała. — Pisarz z Południowej Ameryki. Bardzo teraz modny — odszepnął. — Straszny jestem nieuk — zasmuciła się. — Jełop do kwadratu. Wiśka miała rację, że mi to wymawiała. — A Wiśka taka uczona? Niech ona lepiej własnego nosa pilnuje. Wszystkiego się można nauczyć. Tylko rozumu człowiek nie nabędzie, jeżeli go nie ma. Widywałem uczonych durni też. A twoja siostra niech nie będzie taka cwana. Zanim stąd wyjechała, też nie grzeszyła mądrością. Najlepszy dowód, że naukę przerwała, bo jej się nie chciało. — Szkołę przenieśli — szepnęła Jasia. — Dla chcącego nie ma nic trudnego — gardłował Rafał. Para z tyłu też tokowała zawzięcie. Jasia postanowiła sobie, że od nowego roku szkolnego weźmie takie tempo, że nikt jej nie przegoni. Swoją drogą, ile straconych okazji. Można było z tą panną Renatą więcej rozmawiać, nie tylko pożyczać kryminałki. — Chodźmy — pogania! Rafał — bo się ognisko bez nas obejdzie. Chłopaki nie wytrzymają. Niebo przybrało barwę leśnych dzwonków. Poniżej stawu, naprzeciw zrujnowanego młyna, na niskim, piaszczystym brzegu, gdzie nawet krowy paść się nie chciały, bo trawy rosły tu niskie, kolące, wznosił się teraz stożek misternie ułożony z grubszych konarów chrustu i sucharzy. Zgromadziło się wokół niego kilkadziesiąt osób. Jasia z daleka zobaczyła listonosza z żoną, ładną, chociaż nieco ślamazarną blondynką. Był też Michał, akordeonista, grupka dziewczyn z sąsiedniej wsi, które trzymały się na uboczu i objąwszy' się wpół, kołysały się w prawo i w lewo. — Niech zapala najmłodszy. 224 Wyrwał się Marcinek, dwunastolatek, który przyszedł tu z siostrami, chociaż go przeganiały, że to nie dla dzieci zabawa. — A potrafisz? Trzeba od jednej zapałki. — Jasne, że tak. Jestem harcerzem. Aż język wysunął i przygryzł, tak się starał. Przyklęknął, trzasnął zapałką, przytknął, zapełgał płomyczek. Marcinek przypadł do ogniska i dmuchał, aż poczerwieniał cały. Płomyki jak czerwone igiełki rozbiegły się po gałązkach, strzelił większy, liznął smolną szczypkę, połknął ją, urósł. Marcin dmuchał wytrwale. Płomień rósł, zajęły się inne gałęzie, aż chłopaka za kołnierz odciągnięto, aby się nie poparzył. Wstał dumny, spojrzał na siostry-jędze i wywalił do nich jęzor na całą długość. Wszyscy ryknęli śmiechem. Zabawa się zaczęła. Płomień szukał sobie nowych dróg, sięgnął najwyższych gałęzi, lizał je przez chwilę, aż nareszcie buchnął na kilka metrów w górę, oświetlając cały brzeg i młyńskie rumowisko naprzeciw. Wszystkich zaczęła ogarniać niewytłumaczalna radość i podniecenie. Niektórzy, ująwszy się za ręce, próbowali tańczyć, ktoś zaczął harcerską piosenkę „Płonie ognisko", ale na pierwszej zwrotce się skończyło, bo nikt nie znał dalszych słów. Rafał przysunął się do Michała: — Na co czekasz? Michał okiem łysnął, ujął instrument i zaraz taka się huczna muzyka rozpętała, że ot, chyba obcasy zdzierać, podkówkami trzaskać, samemu iskry krzesać. Na piasku nielekko, nogi grzęzły. — Chodźmy na most — poderwali się. Droga teraz była pusta, boczny gościniec, podczas dnia niekiedy fury jeździły. Ci, którzy chcieli pohasać, polecieli na most. Rafał porwał Jasię i wywijał do zapamiętania. Aż im gwiazdy zamigały w oczach, tchu zabrakło... — Rafał! Puść, już nie mogę — szepnęła Jasia zadyszana, ale szczęśliwa. — No! Całkiem oszalał! Rafał okręcił ją jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze, aż nareszcie pociągnął ją na porośnięty murawą brzeg nad stawem, kurtkę ściągnął, rzucił na trawę i posadził dziewczynę z takim rozmachem, aż jęknęła. Sam położył się obok na brzuchu, łokciami podparł, twarz ku Jasi podniósł: — Jeszcze nigdy nie było mi tak dobrze jak dziś. — Mnie też — szepnęła. Na moście tańcowali dalej. Michałowa harmonia wygrywała jak cała 15 — Lotnica 225 orkiestra. Muzyk zmieniał melodie, bawił się nimi, przebierał ,,to posuwisty taniec, to wartki, nie przerywał... — Dobrze gra — szepnął Rafał. — Chciałbym tak umieć. — To się naucz — roześmiała się. — Sam mówiłeś, że dla chcącego nie ma nic trudnego. Więc pokaż... — Masz rację. Czemu nie. Warto spróbować. Obróci! się na wznak, ręce założył pod głowę, zapatrzył się w niebo. Gwiazdy pokazały się wielkie, migoczące, księżyc jeszcze nie wzeszedł. Tonie stawu przed nimi jakby lekki oddech poruszał, las w oddali stał nieruchomy. Jasia odwróciła głowę. Ponad mostem niebo w łunie. Różany poblask sięgał aż tutaj. Na jego tle cienie tancerzy, smukłe, giętkie sylwetki uwijały się w takt Michałowej muzyki. Posłyszała, że Rafał mówi coś półgłosem, więc pochyliła się nad nim. Oczy miał przymknięte i recytował: Teraz prawie świat się wszystek śmieje, Zboża wstały, wiatr zachodni wieje; Ptacy sobie gniazda obmyślają, A przede dniem śpiewać poczynają. Ale to grunt wesela prawego, Kiedy człowiek sumienia całego Ani czuje w sercu żadnej wady, Przecz by się miał wstydać swojej rady. Temu wina nie trzeba przylewać Ani grać na lutni, ani śpiewać; Będzie wesół, byś chciał, i o wodzie, Bo się czuje prawie na swobodzie. Ale kogo gryzie mól zakryty, Nie idzie mu w smak obiad obfity; Żadna go pieśń, żądny glos nie ruszy, Wszystko idzie na wiatr mimo uszy... Zawahał się, jakby zapomniał albo słów szukał. Głęboki męski głos za nimi podjął: 226 Dobra myśli, której nie przywabi, Choć kto ściany drogo ujedwabi, Nie gardź moim chłodnikiem chruścianym, A bądź ze mną, z trzeźwym i z pijanym! t Rafał przypodniósł się na łokciu, Jasia spojrzała przez ramię. — Szukaliśmy was — powiedziała panna Renata. — Już późno. — Co tam późno — poderwał się Rafał. — Ani wianków dziewczyny jeszcze nie puszczały. — Kto chciał, to puszczał — zaśmiał się cicho Roch. — Ale ty widzisz tylko swoją pannę, a ona rzeczywiście jak ta trusia. — Nam tutaj dobrze — ociągała się Jasia, ale wstała i podniosła Rafałową kurtkę. — Michał to ma krzepę. Gra bez przerwy. — Gdzie tam. Chyba już trzeciemu oddał. Sam też znalazł sobie dziewczynę i wywija. O, widzisz! — Nie wytrzymam — wykrzyknął Rafał — muszę sobie przez ogień poskakać! — Wariacie, tylko pięty opalisz! Zębami błysnął i poleciał, Jasia za nim spadzistą ścieżką z grobli na łeb. Stożek, jaki wybudowali chłopcy, dawno się zapadł, tworząc rozżarzony krąg. Teraz tam dorzucano gałęzi. Marek taszczył całe drzewko. Rafał go powstrzymał. — Zaczekajcie, niech się płomień uspokoi. Chłopaki, skaczemy? Zgłosiło się kilkunastu ochotników. Z mostu spostrzegli, że coś się tu dzieje, i biegli z góry. Michał odebrał swoją harmoszkę, uciął marsza. Któryś z chłopców odrzucił głowę w tył, rozległ się gardłowy, przeciągły okrzyk. Jeden za drugim biegli, aż ziemia dudniła, sprężali się w sobie, kurczyli, potem wyprost, wyrzut ciała w górę i śmigali nad ogniskiem. Reszta przytupywała naokoło. Przeciągły krzyk. Ciemność. Dogasający płomień. Skok. Gorący oddech koło ucha. Gorący szept, — Kocham cię... Jasia obejrzała się. Nikogo przy niej nie było. Któryś z chłopców znów skakał, kolana podkurczone, jedno mgnienie i już... Następny... Nareszcie się zmęczyli, pousiadali w kręgu na trawie. Podrzucono drew. Jałowiec wrzucony do ogniska wyglądał jak okręt z płomieni. Panna Renata zatroskała się: 227 — Jakże ty wrócisz? Sama po nocy? Kawał drogi. — Chłopcy coś wymyślą — ufnie powiedziała Jasia. Pojawił się znienacka Roch, pochylił nad nimi. — Wracamy? Odprowadzimy najpierw panią. — A gdzie Rafał? — Jaśka szukała go wzrokiem. — Nie martw się o niego. Poszedł szukać kwiatu paproci. Nie wiadomo, kiedy wróci. Powierzył cię mojej opiece. Wstała milcząc. Roch był w wyśmienitym humorze. Szedł w środku ująwszy je pod ręce. Nawet panna Renata się rozruszała. Dopiero teraz Jasia zauważyła, jak sympatycznie śmieje się bibliotekarka. Dotychczas nie było okazji, aby usłyszeć jej śmiech. Podprowadzili ją przed domek. Miękko pachniała maciejka. Zaczekali, aż się zapali światło w oknie panny Renaty. Pokazał się cień na firance: — Idźcie już — szepnęła z góry. — Dobrej nocy... — Dobranoc. — Bardzo sympatyczna i wykształcona osoba — powiedział Roch, kiedy już odeszli kilka kroków. — Zapalona turystka. Lepiej zna te strony niż ja, chociaż się tutaj urodziłem. — Musi sobie jakoś zająć czas — powiedziała Jasia. — Podobno to pomaga, kiedy człowiek jest w rozpaczy. — A czemuż ona miałaby się znajdować w rozpaczy? Nie zauważyłem. Jest taka pogodna. — Ale w sercu rozpacza — upierała się Jasia. — Siostra jej narzeczonego odbiła i ona się nie może pocieszyć. Roch zaśmiał się na całe gardło. Jasia prawie się obraziła. Jaki nieczuły. Mówi mu o tragedii, a ten zarykuje się, jakby to był dobry dowcip. Rafał nigdy by tak nie postąpił. Jego brat za grosz delikatności nie ma... — Ja tu już skręcam — powiedziała wyniośle. Niech sobie ten naukowiec nie myśli, że jej czymkolwiek zaimponował. Wprost przeciwnie. — Tutaj? A dlaczego? — zdziwił się Roch. — Mieszkam u babeczki w lesie. Znowu je obudzę — zatroskała się. — Wiem, gdzie mieszkasz, ale dzisiaj nocujesz u nas. Nie sprzeciwiaj się, nie ma mowy. Wszystko już ustalone. Mama zarządziła — przeciął jej opory. Nie miała ochoty iść do nich. Jakieś konszachty za jej plecami? Rafał nic nie mówił. Co ten Roch sobie myśli? Naburmuszona postępowała u boku Rocha. On natomiast wprost tryskał wesołością, pogwizdywał skoczną melodię i nie zwracał na Jasię uwagi. Nadęty pyszałek, wściekała się w duchu. 228 Ścieżka wiła się wzdłuż zarośli, w których swego czasu znaleziono Stanisławę. Mama chyba już niedługo wydobrzeje na tyle, że ją wypiszą ze szpitala. Ale gdzie ona się wtedy podzieje? Tutaj przecież nie wróci. Będzie musiała iść do ciotki, a na to chyba ma niewielką ochotę. Biedna mama. Przefrunął robaczek świętojański. Jeden, drugi, cały rój się pokazał. Ich zielone światełka krążyły to tu, to tam. Jasia zapomniała o swej urazie do Rocha. — Widzisz — pokazała. — Jakie śliczne! — przepadała za tymi latarenkami. Roch popatrzył i kiwnął głową, nie wiadomo, czy z aprobatą dla Jasi czy dla robaczków. Nisko nad lasem pokazał się księżyc. Malinowy, przymglony. — Będzie zmiana pogody — powiedział Roch. Jaka piękna musi być teraz polana przy tej żarliwej pełni. Wikcia może też nie śpi, tylko siedzi na przyzbie i mruczy pacierze, czekając, aż wstanie dzień. Dzisiaj przecież najkrótsza noc w roku. Noc tajemnic. Roch spojrzał na zegarek. — Już po północy — powiedział — przyszliśmy w porę. W domu Kwiatków było ciemno, tylko przez kuchenne szyby przeświecała złotawa poświata, jakby od świeczki. Roch otworzył przed Jasią drzwi, szurając umyślnie głośno butami. — Pobudzimy ich — szepnęła trwożnie Jasia. Nie lubiła robić swoją osobą kłopotu. — Skądże — pocieszył ją. — Rodzice też świętują w taką noc. Weszła i zobaczyła ich wszystkich. Kwiatkową w bujanym fotelu, z drutami i kłębkiem wełny na kolanach, gospodarza, ćmiącego fajkę i przyglądającego się jej z dobrotliwym uśmiechem, Rafała z paprociową gałązką, na której leża! jeden jedyny niezwykły kwiat o szkarłatnej barwie. W życiu takiego nie widziała. Roch popchnął ją delikatnie ku rodzicom. Kwiatkowa objęła i uściskała dziewczynę: — Wszystkiego dobrego, kochanie. Gospodarz tylko się uśmiechnął, Rafał podał kwiat, a Roch pokiwał głową: — I nawet nie zwraca uwagi na tort, który dla niej mama upiekła. Jasia dopiero teraz spojrzała na stół. Nakryty był najpiękniejszą zastawą Kwiatkowej, stały na nim świece i ogromniasty tort polukrowany na biało i różowo. 229 — Zamawiam sobie środek — oznajmił Roch. Kwiatkowa zapędziła Jasię do nalewania herbaty, a sama przystąpiła do krajania i rozdawania tortu. Był, zdaniem Jasi, przepyszny! Opychali się wszyscy, nie wyłączając ojca, aż im się uszy trzęsły. Ale największa niespodzianka dopiero Jasię czekała. Kiedy nareszcie położyła się spać w alkierzu przytykającym do pokoju gospodarzy, kiedy wyciągnęła się w pachnącej słońcem i wiatrem pościeli, poczuła, że coś ją uwiera. Sięgnęła pod poduszkę i wyciągnęła maleńkie pudełeczko. Otworzyła. Na dworze było widno od księżyca, zresztą dzień niedaleki. Podeszła do okna i zobaczyła na aksamitnej wyściólce pudełka srebrny pierścionek. . ROZDZIAŁ XXIII Wiśka spostrzegła ten pierścionec,2ek natychmiast i naskoczyła na Jasię: — Skąd go masz? Pieniądze na głupstwa wydajesz! — Dostałam na imieniny — broniła się Jasia. — Od kogo? — A bo co? — Bo jesteś głupia i mogą cię naciąć. — Kto? — Ten, kto dał. Zaczyna się od pierścionków, a kończy na skrobance, nie wiesz? Jasia się rozpłakała. — Jesteś obrzydliwa... Wstrętna... — Nie szkodzi. Ten pierścionek powinnaś oddać. Zresztą powiem ci, że nie jest wiele wart. Najwyżej ze dwieście złotych. Nie wykosztował się ten ofiarodawca — dodała pogardliwie. — Nawet bez oczka, tylko z kulką. — Dla mnie on jest piękniejszy od wszystkich — broniła Jasia swego skarbu. — Więc nie powiesz, kto ci dał? — Nie powiem. — Żebyś do mnie potem z bekiem nie leciała. Ja ci nie będę niańczyć, jak sobie co w podołku przyniesiesz. Co to w ogóle za pomysły! Po co ty się przeniosłaś do tamtych staruch? Nie masz swojego mieszkania? Jakie jest, takie jest, mogłabyś je sobie wyporządzić, zamiast cudze kąty wycierać. — Ty sobie też możesz wyporządzić — odszczeknęła się Jasia. f Wiśkę ta uwaga rozgniewała. Jakim prawem smarkula się stawia? Z której strony ludzie zębów dostają! Patrzcie no! — Na mnie stary schedy nie przepisał. Okradłaś mnie — powiedziała porywczo. Jaśka się rozpłakała: — A to sobie zabierz ten majątek. Cały! Ja nic nie potrzebuję! Na ten krzyk wpadła Ewa: — Co się tu dzieje? — spojrzała na zapłakane oczy Jaśki i zwróciła się do Wiśki: — Dlaczego jej dokuczasz? — Mamy między sobą rachunki — bąknęła niewyraźnie Wiśka. Żałowała w tej chwili swego wybuchu. Przecież postanowiła sobie, że nie będzie się wtrącać do rodzeństwa. Nie miała pojęcia, dlaczego tak ją oburzył ten cieniusieńki, dziewczyński pierścionek na serdecznym palcu siostry. — Janeczko — poprosiła Ewa — czy mogłabyś się zająć na chwilę Agusią? My jesteśmy tak zabiegane, a boję się, żeby ona czego nie zbroiła. Szaleje na podwórku, buszuje w szopie, pcha się do stajni i obory, nie mogę jej utrzymać przy sobie. Ona się pierwszy raz znalazła na wsi. Całkiem swojego dziecka nie poznaję. Spać jej nie zagonisz, rankiem wrzask podnosi, żeby wstać. Już do niej siły nie mam. — Fajna jest — powiedziała Jasia. — Lubię takie bąki. — Kazia też niby lubisz, a przez dwa dni go szukali — wtrąciła Wiśka. Jasia nie odpowiedziała, tylko cicho wysunęła się z pokoju. Wiśka kręciła się z niewyraźną miną, udając, że coś robi, przekładała rzeczy z miejsca na miejsce, całkiem niepotrzebnie. Ewka przyglądała się przez chwilę tym bezcelowym wysiłkom, później przysiadła się do koleżanki, objęła ją i zmusiła, aby Wiśka spojrzała jej w oczy. — Czego chcesz? — zacietrzewiła się Maszczakówna. — Wisiu, pamiętasz, jak przyszłaś do mnie wtedy w nocy, odebrałaś pastylki nasenne, jak mnie potem ratowaliście? — I co z tego? — szarpnęła się niecierpliwie. — Kiedy człowiek nie może sobie poradzić z własnym bólem, trzeba się o kogoś oprzeć. Nawet nie po to, żeby się wyskarżyć, ale żeby ktoś za rękę wziął i przytrzymał, jeżeli jakieś głupstwo chodzi nam po głowie. — Nic mi nie chodzi po głowie. Odczep się. — Ja może źle się wyraziłam, ale ty wiesz, o co chodzi. — Nic nie wiem i wiedzieć nie chcę. — Wisiu, kiedy bo... nawet ślepy by zauważył, że ty się z bólu skręcasz. 230 231 Krysi dokuczyłaś, na Jasię nakrzyczałaś, Sylwię obraziłaś... Ja wiem, że i mnie masz ochotę natłuc. Jeżeli ci to pomoże, to bij. Aleja cię nie puszczę, dopóki się choć trochę nie uspokoisz. Dziewczyny też do ciebie żalu nie mają, bo rozumieją. Jasi wytłumaczę. — A po jaką cholerę?! Co ona ma do moich spraw? Po co wy się wszystkie wtrącacie? Namówiłyście mnie, żebym tu przyjechała, chyba żeby sobie kino zrobić. Widowisko za darmo. Gdybym wiedziała, nigdy bym się nie zgodziła. Ta podła Sylwia zawsze zełże. Naopowiadała mi, że jemu zależy, a on gorzej zarazy unika. Nawet mi ręki nie podał. Brzydzi się! Pogardza! A co ja takiego zrobiłam!? Nic nie zrobiłam. Inne się łajdaczą i nic im nikt nie powie. A ja, że się trochę chciałam rozerwać i załatwić dla nas mieszkanie i od tej szmatławizny, od nędzy, która mnie od małego prześladuje, odbić się, to ja... to na mnie on jak na jaką wywłokę plunął. Gdybym wiedziała, to chociażbym użyła... Miałabym lekko i przyjemnie. A za pieniądze, to i w pas by mi się kłaniali nie tacy jak on... — Użyj sobie, kto ci broni. Wiśka zamilkła. Dyszała tylko ciężko jak po długim biegu. Ewa przysunęła twarz do jej twarzy i szepnęła: — Ja cię przecież rozumiem. Pamiętasz, jak się układało pomiędzy Jankiem i mną? A teraz... I nie ma sensu płakać, chociaż oboje wiemy, jak być mogło. Widziałaś, jak on się bawił z Agusią? Ale mnie też omija, chociaż grzeczny, nie powiem, ukłonił się z daleka, zamienił ze dwa słowa. I nic więcej. I tak powinno być. Przebędę tu u Maćków przez miesiąc, bałam się, że mi będzie przykro, ale mała czuje się jak rybka w wodzie, więc to dla niej. Zresztą nie sądzę, żeby Janek często tutaj zaglądał. No widzisz. A też jestem młoda i też bym może chciała... Ale wiem już, życie składa się nie tylko z osobistego szczęścia. Wiśka rozmazała kułakiem łzę, która się toczyła po policzku. Zacisnęła zęby. Nie można się tak poddawać. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby kto zauważył, że sobie pobeczała. Dopieroż tryumf dla Krzysztofa. Widzieć jej nie widzi, ale dostrzegłby, że cierpi. Na co mu ta frajda?! Pociągnęła nosem. Ewka ją pogłaskała ostrożnie, jakby się bała urazić. — Ty się uspokój. I nie myśl o głupstwach. Za dzień, dwa może inaczej spojrzysz na to, co teraz przeżywasz. To się tak szybko zmienia. A ja się już tego nauczyłam, że nie ma innej drogi, tylko pozostać wierną... — Komu? — A choćby sobie... Ni Zajrzała Sylwia. — Wiśka! Szukamy cię. Na co czekasz? Krysia się niecierpliwi. Wszyscy się za tobą rozglądają. Jesteś gotowa? — Owszem — Wiśka wstała jak na ścięcie. — Trzymaj się — szepnęła jej w przelocie Ewa. Wiśka kiwnęła głową i poszła za Sylwią. Młodzi i rodzice siedzieli już w samochodach, Tadzik kręcił się niecierpliwie obok popielatego fiata. Prowadził Krzysztof, wypożyczył ten wóz od kolegi. Dziewczyny ulokowały się z tyłu. Pojechali. Z ogrodu wybiegła truchcikiem Jasia, trzymając Agusię na barana. Mała zaśmiewała się do rozpuku. Ewa odebrała dziecko. — Oni niedługo wrócą. Musimy się ubierać. Janeczko, mam do ciebie prośbę. Wybacz Wiśce, że taka opryskliwa. Ona się gryzie swoimi kłopotami, ciebie to nie dotyczy, tyle że się chciała wyładować. — Oni naprawdę zerwali ze sobą? — spytała ciekawie Jasia. — Kto ci to powiedział? — Ta ładna panna, taka przy kości. Zapomniałam, jak się nazywa. Też prosiła, żebym na Wiśkę nie zwracała uwagi. — Aha, Sylwia... — O co im poszło? Ewa ruszyła ramionami. — Tego się na pewno nie da powiedzieć. Ale Wiśce teraz gorzko. — Mnie się wydaje, że Krzyśkowi bardziej. — Mówił ci coś? — Pytał, jak mi się powodzi i w ogóle. Interesował się, do jakiej szkoły idę i czy dostałam internat. On jest dobry. Naprawdę jak brat. Mnie jego szkoda. — No widzisz, jak to się plącze — westchnęła Ewa. — A ten jego brat też fajny. Nie masz pojęcia, jak on dzieci lubi. Myślałam, że tę twoją Agusię zacałuje. A mała też się nie chciała od niego oderwać. Bawili się, kiedy ich znalazłam. Agusia upierała się, żeby ją posadził na krowie. A potem się bala... — Co ja tu najlepszego robię — zirytowała się nieoczekiwanie Ewa. — Zamiast mleć ozorem, pójdę lepiej pomóc dziewczynom. Pani Kalinowska przez całą noc nie spała, a jeszcze tyle pracy. Zabrała dziecko i pobiegła. Jasia ruszyła ramionami. Nigdy nie wiadomo, kiedy tym koleżankom Wiśki szajba odbije. Dziwadla. Ewka wydawała się w porządku, a tu naraz jakby się obraziła. Ciekawe o co? 232 233 Maćkowie wrócili z urzędu z wielkim trąbieniem. Dom cały umajony, pogoda jak na zamówienie, prażyło słońce. Chłopcy kopnęli się po konie i bryczki. Krystynce zamarzyła się paradna kawalkada. Do kościoła ponad trzy kilometry, niechaj ludzie oczy napasą, niech się uweselą. Samochodem jechać — żadna frajda. Owszem, kiedy trzeba szybko. Za to z bryczki i słonku jesteś sąsiad, i przechodniom. Zresztą: miała być kapela. A z tej jaki pożytek, gdyby ich w autokarze zamknąć. Teraz, kiedy zagrają, nogi się do tańca poruszą na trzy mile wokół. W sadku już leżała podłoga z desek. Chłopcy z sąsiedztwa rozwieszali w koronach śliwek i jabłoni kolorowe żarówki. Jasia poszła im pomagać. Sama nieźle łaziła po drzewach, zdobyła sobie ich uznanie. Tymczasem inne dziewczyny nakrywały białymi obrusami stoły zbite z desek, które ustawiono w stodole. Stodoła była z cegły, przestronna, Janek ją wymurował niecałe dwa lata temu, niejeden mu zazdrościł. Przez niedługi okres swoich rządów wystawił bardzo porządne budynki gospodarskie. Dziwili się, że nie od domu zaczyna, ale zbywał sąsiadów machnięciem dłoni, dla mnie i matki starczy, mawiał. O żeniaczce nie wspominał. Domek był mały, przykucnięty jak dla biedaka, gospodarka zaś lepsza niż u niejednego dziedzica przed wojną. Bogacisz się, przyma-wiali niektórzy, u których ani woza, ani powroza i dwie lewe ręce. Dbam, to mi urosło, odpowiadał jakby z politowaniem. Nikt nie widział, żeby dzień przepróżnował. Chyba, żeby to jego muzykowanie za stratę czasu uznać. Od drogi wiodącej do miasta, która przez jakiś czas biegła lasem, przeskakiwała rzekę i dopiero wtedy osiągała dolinę, w której rozsiadła się wieś, huknęło coś, zagrzmiało. Jasia spojrzała z czubka starej gruszy, wznoszącej się wysoko ponad dachem, burza? Ale to właśnie z lasu po przeciwnej stronie rzeki wyjechały dwa drabiniaste wozy, wyładowane ludźmi i teraz ostro, bo z góry, pędziły na most. Na wozach siedziała kapela. Grali od ucha skoczną polkę, aż się rozlegało. Z domu powybiegali: — Jadą, jadą! Przez most z grzmotem kopyt. Kto żyw rzucał robotę i wyskakiwał na drogę. Dzieciaki z wrzawą leciały całą hurmą, starsi stawali w drzwiach, machali rękoma na powitanie. Kapela była swoja, chłopska, włościańska, jak dawniej mawiano. Każdy w okolicy by się do niej mógł przyznać, 234 każdy był z niej dumny. Już tam wnukowie grywali tych, co zaczynali przed laty. Nadjechali, przed domem stanęli i nie złażąc z wozów, grali powitalnego. Wybiegła Krystynka. Dopieroż się zaczęła owacja, strzelanie z bata, brawa, oklaski, podrzucanie czapek, wiwaty. Maciuś się pokazał. Ściskali kolegę. Wyniesiono wino. Pili kawalerskie. Jasia widziała to wszystko, siedząc wygodnie w rozwidleniu gałęzi. Chłopaki polecieli na podwórko, żeby się lepiej przyjrzeć, jej się nie chciało. Spozierała na ten weselny rój i przypomniał jej się tato Kwiatek, kiedy królową w nowej siedzibie osadzał, a pszczoły wcale nie cięły, tylko brzęczały radośnie, poruszając szybciutko skrzydłami, aż tworzył się wokół roju jakby tęczowy obłok, słonko grało w tysiącach skrzydeł. Przymknęła oczy. Jak dobrze. Wrzawa z podwórka przetoczyła się do izb. Jak oni się tam pomieścili w tej ciasnej chałupce, trudno zgadnąć. Koniom uwieszono worki z owsem u pysków, chrupały z zadowoleniem, bijąc się po lśniących bokach długimi, pięknie wyczesanymi ogonami. Były jak te smoki, jednakowiusieńkie, obie pary kasztanów z białymi pęcinami. Wozy zielenią przybrane, jedliną i pęczkami polnych kwiatów, ławki poprzykrywane pasiastymi kilimkami. Konie miały uprząż paradną, z brzękadłami i czerwonymi pomponami. Strzygły zawzięcie uszyma, jakby wymieniając między sobą uwagi. Jasia chętnie pojechałaby z kapelą, ale wiedziała, że jej miejsce w bryczce z koleżankami Wiśki i Krystyny, tymi sympatycznymi kuchareczkami z Lublina. Jeszcze ich dokładnie nie rozróżniała, ale to były swoje dziewczyny. Nosa nie darły, choć z miasta, umiały pożartować, Jasię natychmiast przyhołubiły i może na złość Wiśce wychwalały, że taka ładna. Gdzie tam ładna! Ubrana biedniej niż one. Wprawdzie po otrzymaniu zaproszenia, kiedy się zwierzyła Kwiatkowej, otrzymała od niej materiał w biało-niebieską kratkę. Wyszła z tego sukienka z falbanką przy dekolcie i u dołu spódnicy, ale Jasi wydawało się, że wygląda w tym niepoważnie, całkiem jak dziewczynka. Rafał, wtajemniczony w to jej zmartwienie, wyśmiał ją okrutnie i doradził, żeby sobie domalowała zmarszczki, zaraz spoważnieje. Kiedy to mówił, w oczach miał tyle zachwytu, że pogodziła się i z sukienką, i swoim wyglądem. Usłyszała szmer. Spojrzała. Janek szedł powoli, wypatrując czegoś w trawie. Chyba coś zgubił... Tymczasem z domu wybiegła Agnieszka w krótkich majteczkach i czerwonej koszulce i gnała ile sił w małych, tłuściutkich nóżkach. Za nią zaraz wyskoczyła Ewa: 235 — Agusia! Mała dopadła Janka, schowała się za nim z piskiem. Ewa też go spostrzegła, zmieszała się, przystanęła. — Uciekła mi ta łobuzica! Janek podniósł berbecia. Smark fikał nożynami i zarykiwał się śmiechem. — Dostaniesz klapa — pogroziła Ewa, kiedy Janek oddał jej córeczkę. Mała się tym nie przejęła, objęła jedną ręką za szyję Ewę, drugą Janka. Chłopak wiele się nie namyślał, obydwie chwycił w ramiona i omal nie zadusił w uścisku. Jasia z wrażenia mało nie spadła z gałęzi. O raju! Taka to była tajemnica?! Na podwórku pojawił się Krzysztof i rozglądając się wokół, wołał Janka. Tamci na dole odsunęli się od siebie niechętnie. Ewa postawiła córeczkę na ziemi, sama, uniósłszy dłonie ku skroniom, poprawiała potargane włosy. Jaka ona zgrabna, pomyślała Jasia. Wygląda jak... jak jabłonka, która rozkwita. Wcale się nie dziwię, że on od niej oczu nie może oderwać. Krzysztof kręcił się niespokojnie, wołał, Janek pobiegł. Ewa wzięła Agusię za rączki i zaczęła z nią tańczyć, okręcając wokół siebie. Jasia chętnie przyłączyłaby się do nich, ale nie chciała zdradzać swojej obecności. Może mieliby jej za złe, że podglądała? Po krótkim poczęstunku wysypała się z chałupy kapela, powoli formował się orszak weselny. Jasia zsunęła się po pniu tak nieostrożnie, że kolano sobie otarła. Poleciała przemyć i przebrać się. Teraz doceniła, jak niewiele starań wymaga jej toaleta. Raz-dwa, parę machnięć grzebieniem i gotowe. Nadziała się na Wiśkę wystrojoną w fałdzistą sukienkę koloru bzu. Było jej w tym ładnie, ale teraz dopiero Jasia zauważyła, że siostra przymizerniała. A może to sińce pod oczyma czyniły jej twarz taką szczupłą, wychudzoną jakby, wygłodzoną. Jasi naraz serce żywiej zabiło, zapomniała o przykrości i gniewie, podeszła do siostry, pogłaskała po ręce. — Wisiulka! Ślicznie wyglądasz. Tamta na nią spojrzała jak zza grubej szyby i odwróciła się. Jasia byłaby może pożałowała swojego serdecznego a zlekceważonego gestu, gdyby nie to, że zrobiło się tłoczno. Ludzie się ruszyli, jakaś starsza kobieta zachlipała ze wzruszenia. W progu stanęła Krysia i zaraz wszystkie spojrzenia ku niej pobiegły. 236 Przypominała rumianek w tej swojej szerokiej, śnieżnej spódniczce, obcisłym staniczku haftowanym wokół szyi i w pasie, w krótkim, połyskliwym welonie na jasnej głowie. Najśliczniejsze jednak były oczy: ufne i radosne, oraz uśmiech, którym dziękowała tym wszystkim, którzy ją tu przyszli w nowe życie wprowadzić. Kapela już się tarabaniła na wozy i zaraz ucięli marsza i wysforowali się naprzód. Całą ulicę, przy której znajdował się dom Kalinowskich, tarasowały bryczki, które podjeżdżały kolejno po narzeczonych, rodziców, druhny i drużbów, co znamienitszych gości. Dalej drabiniaste wozy dla młodzieży. Mimo iż uzbierało się tyle luda, nie było bałaganu, każdy znał swoje miejsce, sformowali się w szyku i pod trzaskanie biczy, przy wtórze marsza ruszyli do parafii. Dzień chylił się już ku zachodowi, skwar zelżał, cienie od drzew wydłużyły się i zaniebieściły. Wzdłuż drogi ciągnęły się teraz soczyste łąki, teren się nieco podnosił, w oddali widniały garby wzgórz, pocięte siatką poprzecznych miedz, płowiały tam żyta, zbliżał się czas żniw. U stóp najwyższego wzgórza bielały wieże kościoła. Już i tam usłyszano kapelę, w miarę jak się przybliżali, rozdzwoniły się dzwony, zaświergotał jeden, cieniuśko, potem drugi, metaliczny, donośny, nareszcie i trzeci się włączył i basowo wtórował tamtym. Agnieszka, w czerwonej sukienusi, wyślizgnęła się z rąk matki i pobiegła tam, gdzie obok panny młodej stali Krzysztof i Jan. Ścisk się uczynił, młodzi wchodzili do kościoła, ruszyli się wszyscy, każdy wyciągał szyję, aby więcej zobaczyć, z głębi dudniły organy, Agusia się zawieruszyła strapionej i zdyszanej Ewce. Znalazłszy się w kościele, daremnie się rozglądała, przepychała, nigdzie nie było widać córeczki. Zaczęła się uroczystość, nie wypadało się kręcić, i tak ludzie spozierali na Ewę ze zgorszeniem. Dziewczyna westchnęła i przystanęła pod filarem, przecież nic się chyba dziecku nie stanie, skoro tyle ludzi tutaj. Ktoś tam potem smarkulę odprowadzi. Stłukę ją na kwaśne jabłko, przysięgała sobie Ewa. Matka Krysi ocierała oczy. Błyskał flesz, znajomy fotograf kręcił się jak w ukropie. Młodzi klęczeli skupieni, zasłuchani w to, co w każdym człowieczym sercu najprawdziwsze, najwłaśniejsze, najgłębsze... Za nimi Krzysztof, myślami błądzący daleko, i Wiśka wprost przeciwnie, czujna, jakby mimowiednie zwrócona tylko ku niemu. Nie to, żeby oczyma strzelała, ale widać było, że on jeden myśli jej zaprząta. Za nimi Sylwia i Tadzik. Ten ostatni wysmarował sobie czuprynę 237 jakimś paskudztwem, nie dosyć, że ruda, to tak ulizana, że wyglądała jak przylepiona. Jakaś kobiecina patrząc na niego westchnęła i zaszeptała do kumoszki: — Po co oni sobie rudego za świadka wzięli? Rudy zawsze fałszywy. — Bajki — obruszyła się tamta — rudy właśnie szczęście przynosi jak kominiarz albo pełne wiadro. — A ta drużka taka spaśnięta, ale niczego sobie. Nietutejsza, zaraz poznać. — Aie ten Krzysiu jak się zmienił. Poważny taki. Co to, szwagier mu ni? w smak? — Coś słyszałam, że miał się żenić, ale panna go puściła kantem. — Taki ładny chłopiec? I to się zdarza. Nic to, pocieszy się prędko. Ta czarnula koło niego w sam raz. — Ładna szelma, ale zaraz poznać, że mruczydło jakieś. Patrz pani, ani to się nie uśmiechnie, nadęte, jakby jej kto w kieszeń napluł... — Ćśśś — posykiwały sąsiadki, bo rozmowa stała się głośniejsza i poniektóry nawet głowę odwracał. Obgadujące plotuśnice zastygły z minami niewiniątek. Ewa nareszcie spostrzegła Agnieszkę i zdrętwiała. Mała spryciara schowała się była za rozłożystym dębowym konfesjonałem. Teraz wylazła, rozejrzała się, czy gdzie matki nie widać, przedefilowała przez środek kościoła i usiadła sobie godnie i dostojnie na schodku pod amboną. Ewka zagryzła usta. Stropiła się, że jej dziecię tak rozrabia, a jednocześnie pękała ze śmiechu, takie to było zabawne. Ludzie też spostrzegli, zaczęli sobie pokazywać Agusię palcami, szeptać. Mała, rada z siebie, kiwała główką miarowo. Ktoś się uśmiechał, starsza kobieta kiwała na dziecko. Agusia spozierała z wyższością. Ewa byłaby ją zabrała, ale bała się, że dziewuszka zacznie ryczeć, a głosik miała niczego sobie, jak się rozdarła, uszy trzeba było zatykać. Całkiem nieodpowiedni moment. Jednak ona przeszkadza, ministranci chichoczą, zakrywając usta, nawet ksiądz łypnął raz i drugi w tę stronę. Coś trzeba zrobić. W tej chwili Janek, który stał obok matki, wyszedł z ciżby, pochylił się nad małą i wziął ją na ręce. Agusia objęła go za szyję, coś mu zaczęła szeptać, uciszył ją i wrócił z nią na swoje poprzednie miejsce. Grzeczna była jak aniołeczek. Kumoszki znów coś zaczęły pogadywać. Pewnie się dopytywały, czyje to dziecko. Jasia z głębi kościoła patrzyła na tę scenę rozweselona. Szkoda, że nie ma tutaj Rafała. Trzeba mu będzie opowiedzieć. 238 Młodzi wymieniali obrączki. Przez wysokie kościelne okna wpadały promienie słońca, załamując się w kolorowych szybkach i obejmując nowożeńców mieniącym się blaskiem. Krysia mówiła: — Mężu, przyjmij tę obrączkę, jako znak mojej miłości i wierności... Potem grały skrzypce, potem organy zagrzmiały marszem weselnym. Krystynka zostawiła swój bukiet przy ołtarzu, pod chórem tłoczyli się najbliżsi, aby złożyć życzenia. Potem już nie wytrzymali koledzy Maciusia. Takiego marsza ucięli, potem takiego mazura, że aż zadygotały ściany. Przed kościołem słońce i wiwaty. Obsypano młodych ryżem i deszczem pieniążków. Oboje zbierali te grosiki, a coraz to ktoś ze śmiechem dorzucał parę monet. Tadeusz z Sylwią dźwigali bukiety, Wiśka zasłaniała się stertą kwiecia. Krzysztof wypatrywał czegoś na niebie. Ewa odebrała Agusię Jankowi. Chciała ją zbesztać, ale powiedział: — Jeżeli chcesz bić, to nas oboje — i tym ją rozbroił. Jeszcze zdjęcia, jeszcze stadko gołębi, które wypatrzyły ten ryż i czekały tylko, aż ludzie odejdą. Jeszcze małe zamieszanie przy bryczkach i wozach, ludzie się trochę przetasowali, przybyło gości, tych, którzy przyszli dopiero na ślub. Nareszcie ruszyli, znów poprzedzeni kapelą. Pędzili jak wicher, rychło zajechali przed dom Kalinowskich. Tam już czekano na nich z chlebem i solą. Janek znów wyrósł obok Ewy. Spojrzał na małą. — Daj ją mnie — poprosił. — Ty będziesz zajęta, po co masz się denerwować. Ja się nią zajmę, możesz być spokojna. Oddała mu ten skarb swój z największym zaufaniem. Rzeczywiście, one wszystkie miały teraz roboty po uszy. Poczęstunek, wiwaty, toasty, tyle ludzi! Przydał się i ten namiot, wypożyczony przez Krzycha, a ustawiony na łące za domem, ku uciesze najmłodszych gości. Zrobiono im tam zimny bufet, każdy obsługiwał się sam. Zresztą kursowali z miejsca na miejsce... Co młodsi i niecierpliwsi już się przymierzali do tej sali balowej pod jabłonkami. Nareszcie się doczekali. Kapela zasiadła na swoich miejscach, pośpiesznie dobierały się pary. Jasię poprosił do tańca jakiś chłopak o szarych, bystrych oczach. Zaraz się poprzyjaźnili. Maciuś porwał swoją Krystynkę i hasał z nią jak szalony. Krzysiek skłonił się przed Sylwią. Wiśka nie przebierała w partnerach. Owszem, zmieniała ich jak rękawiczki. Ten czy ów, nie wszystko jedno? Janek posadził Agusię na kolanach u matki. 239 — Tylko na chwileczkę. Zaraz wracam. Skrzat karmiony łakociami, nie protestował. Paluchem wygarniał krem z salaterki. Janek tymczasem odnalazł Ewę krążącą z półmichami między domem a stodołą. — Zostaw to — prosił — tylko jeden raz, jeden jedyny... Półmich wetknął przebiegającemu chłopakowi, a sam zaciągnął Ewę do sadu. Niebo ściemniało, lekki wiaterek poruszał gałązkami i chłodził rozpalone twarze. Mazur, oberek, polka, walc — kapela wygrywała melodie tańczone w tych okolicach od dziesiątków lat. Każdy je znał, nawet się nie zatęskniło za dyskotekowymi przebojami, odmiana bywa smaczna. Na końcu ogrodu znajdowała się altana, którą Janek zmajstrował z ażurowych, misternie rzeźbionych deszczułek i obsadził chmielem. Miło tu było spocząć w upalny dzień, miło pomarzyć w ciepłe, letnie wieczory. Matka Krysi przychodziła tutaj w niedziele z robótką i w ślad za nią sunął zawsze pręgowany kot, wskakiwał na podołek, mruczał. Krystynka, ilekroć przyjechała, tutaj właśnie snuła swoje zwierzenia przed najbliższymi. Narzeczeni, unikając ludzkich oczu, przemykali do chmielniczka. Altana miała kształt ośmiokątny, naokoło wąskie ławeczki, chmiel tworzył grubą, pachnącą zasłonę, przez którą i światło, i dźwięki dobiegały stłumione. Dziwnym trafem po kilku godzinach zabawy, kiedy już utworzyły się paczki i kółeczka, a każdy znajdował sobie najmilszą rozrywkę, zaczęły ściągać do tego zakątka pary, nieco zaskoczone, jeśli odkryły, że nie są same. Ałe i tak było im dobrze ze sobą, więc zostawały, a, towarzystwo zgromadzone w altanie stale się powiększało. Najpierw zabłądził tu Janek z Ewą. Jeszcze nie mieli czasu się naszeptać, a już pojawili się państwo młodzi. Krystynka, rozbrykana jak chłopak, zatrzymała Ewkę, kiedy ta chciała odejść. — Mama już uśpiła Agusię i czuwa nad nią. Nic tam nie masz do roboty. O, ktoś idzie... Cicho! — położyła palec na ustach. Z daleka dobiegł ich głos Krzysztofa. Rozmawiał z Jasią. Wypytywał ia o zdrowie Stanisławy. — Jednak wciąż się interesuje tą rodziną — szepnęła Ewa. Krystynka trzepnęta ją nakazując milczenie. Jasia opowiadała dość rozwlekle, że mamę zabrałaby ciotka do siebie, ale mama chce do Bukowna. Jasia nawet chciała z nią zostać i zrezygnować z tej szkoły, ale jedna z sąsiadek zaofiarowała gościnę i mama już się zgodziła. 240 '— To jacyś porządni ludzie? — zapytał Krzysztof. — Bardzo — odpowiedziała Jasia głosem gorącym jak para z imbryka. Krzysztof uchylił chmielową zasłonę nad drzwiami, ale spostrzegłszy w półmroku, że ktoś tam siedzi, chciał się cofnąć. Krystynka kuksnęla męża, Maciuś pojął w lot, skoczył i ucapił szwagra: — Chodź do nas. Krzysztof wydawał się skrępowany, aie Krysiunia nie zwracała na jego humory uwagi. Wręcz przeciwnie, zaatakowała brata wprost: — Mógłbyś chociaż na moim weselu rozchmurzyć czoło. Nie lubię mruków. — Rozkaz — powiedział Krzysztof, całując ją w rękę, jakby na przeprosiny. — Hoc, hoc — podśpiewywał w ogrodzie Tadeusz — hoc, hoc... Jasia zachichotała. — Czego on tak rozrabia? — zdziwiła się Ewa. — Spił się czy zakochał? — Może jedno i drugie — zażartowała Krystynka. Ej, koniczek na łące nie daje się złapać, ej, czekajże, dziewucho, będziesz na mnie płakać! — piał Tadzik kogucim falsetem. — Odkąd on taki ludowy? — zdziwiła się Krysia. — Błaznuje jak zwykle — podsumował Krzysztof. — Zgrywa się na wesołka — wzięła go w obronę Ewa. — To jest łebski i bardzo charakterny chłopak. Miałam niejedną okazję, żeby się przekonać. Nigdy mu tego nie zapomnę — bo to dzięki niemu znalazłam dach nad głową, on też potrafił rodzinę tak nastawić, że mnie tam przyjmowali jak swoją. A przecież małe dziecko na pewno przeszkadza. Profesor jest dobry, polubił nas, ale dziesięciu na jego miejscu wyrzuciłoby takiego krzykacza jak moja Agusia za nóżkę z czwartego piętra. — Brr, masz porównania — otrząsnęła się Krysia. — Znam ludzi. Zresztą nasłuchałam się dosyć, szukając mieszkania. Po przyjeździe trzeba się znów rozejrzeć. Tadzik nie może w nieskończoność waletować u kolegów. Przed jesienią podobno więcej stancji jest do wyboru. Może akurat się coś trafi. Tadzik z siostrą wyjeżdżają w Tatry... 16 — Lotnica 241 — A może wrócisz do Sitarskiej? — powiedziała Krystynka. — Teraz zrobiło się tam luźno. Ubyłam ja, Jola też na pewno niezadługo wyfrunie. — Może — zgodziła się bez większego entuzjazmu Ewa. — Nie wiesz, czemu jestem dzisiaj taki rad, siostruniu — gadał na zewnątrz Tadzik jak nakręcony — to się zaraz dowiesz. O, mamy tu wymarzone miejsce do spowiedzi. Zaraz przed wami odkryję wszystkie moje grzechy — odchylił chmiel, głowę wsunął — wprawdzie słuchaczy tutaj więcej, niż mi się zdawało, ale to nic nie szkodzi. Będzie nam jeszcze weselej. Sami starzy znajomi. No proszę, juk to swój do swego ciągnie — wepchnął przed sobą zdetonowane dziewczyny i posadził je koło siebie, zanim zdążyły się, rozpatrzyć. Tym sposobem Wiśka znalazła się pomiędzy nim a Krzysztofem. Nje było odwrotu. W altance zrobiło się ciasno, siedzieli blisko siebie. Czuł ]>ijące od niej ciepło, ona... Tadzio gawędził: — Tak się tutaj człowiek rozanielił, tak mu nieprzeciętnie, że postanowiłem się ożenić. Wybierz mi, Krysiu, jaką pannę, uprzedź ją, że nie jestem takim zbójem, na jakiego wyglądam, a ja się oświadczę z mety i żenię w trz*' dni. — Tadziulku — powiedziała ciepło Krysia — obiecuję ci, że cię to nie minie, ale bym ci życzyła takiej, która byłaby ciebie warta. — Hm, hm — chrząknął, jakby się naraz ością zadławił. — Takiej nigdy nie znajdziesz — powiedziała Wiśka z naciąganą wesołością. — Tadzio jest ponad. — Każdy sobie sam dróżkę do szczęścia toruje — powiedziała Sylwia tym swoim nieco leniwym głosem, który teraz wydawał się dziwnie marzący. — Co to jest szczęście? — szepnął Krzysztof z goryczą. — Może nam się tylko zdaje, że ono gdzieś tam istnieje, dopóki się nie zaczną spełniać nasze pragnienia, dopóki nie popróbujemy i nie przekonamy się, że to wszystko blaga... i — Nonsens — obruszyła się Krystynka. — Człowiek otrzymuje takie szczęście, na jakie zasłużył — j przytuliła się do Maciusia. — Ja wam powiem — odezwał się Tadeusz swoim normalnym głosem, jakby mu naraz wywietrzały żarty z głowy — jest chyba tylko jedna droga, na której człowiek może spotkać się ze szczęściem. Niby prosta, ale zazwyczaj się wydaje, że zbyt trudno nie odstąpić od niej ani na jotę. A wówczas już się jej niekiedy nie znajduje. Jak w baśniach: idź prosto i nie oglądaj się ani nie skręcaj... 242 — Nie bądź taki tajemniczy, jaka to droga? — pognała go Krystynka. — To nie mój wynalazek, tylko profesora Kotarbińskiego. Warunki, które trzeba spełnić. — No, wykrztuszę nareszcie! — Lub coś robić... kochaj kogoś... żyj poważnie... nie bądź gałganem. -- Co to niby ma znaczyć: żyj poważnie? — parsknęła Wiśka. — A nie wiesz? — odezwała się z ciemności Ewa. Wiśka pochyliła głowę. BIJU.FJ: Wydanie I. Nakład 49 730+270 egz, Ark. druk. 1525 Papi Ark. 61X86 1983 ik. 15.25. Papier druk. sat. kl. IV. 70 g. n. Oddano do składania 3 czerwca r. Podpisano do druku we wrześniu 1985 r. Druk ukończono w kwietniu 1986 r. Skład: Lubelskie Zakłady Graficzne Im. PKWN. Lublin, ul. Unicka 4. Nr zam. 1358/83 Druk: Częstochowskie Zakłady Graficzne. Częstochowa, Al. NMP so. -y—n. nr 788 L2 Cena zł 220,- „Lotnica" to kolejna powieść współczesna dla młodzieży popularnej autorki Marii Józefackiej. Jej tematem są losy bohaterów znanych już Czytelnikowi z książki „Dziewczyna nie ludzie". Jasia — zdolna, wrażliwa, ale zaniedbana i nie douczona, opuszcza dom rozbity przez ojca alkoholika i zaczyna prowadzić życie na własny rachunek. Dzięki życzliwości i dyskretnej pomocy ludzi odzyskuje wiarę we własne szczęście, której tak jej dotąd brakowało, odnajduje swoje miejsce w życiu. Autorka, ukazując młodzież z różnych środowisk, skupia się na problemach najistotniejszych dla młodych, takich jak: konieczność podejmowania decyzji, umiejętność niesienia pomocy innym, przeżywania miłości i przyjaźni, ponoszenia konsekwencji za czyny w dorosłym życiu. „ ~ • Jest to powieść rzetelna, życbwa, bogata w realia życia codziennego, pełna ciepła i sympatii do otaczającego świata, aczkolwiek podejmuje problemy bez osłonek i pomijania spraw drażliwych czy tragicznych. , MARIA JOZEFACKA LOTNICA Wydawnictwo Lubelskie