Robert E. Howard Zemsta Czarnego Vulmei Tytuł oryginału Black Vulmea’s Vengeance & Other Tales Of Pirates Swords of the Red Brotherhood Blade Vulmea’s Vengeance The Isle of Pirates’ Doom Przekład Małgorzata Pawlik-Leniarska Agnieszka Gołębiowska Szpady Czerwonego Bractwa Rozdział I Malowani Ludzie Najpierw polana była zupełnie pusta, a za moment, zza krzaków, niepostrzeżenie wyłonił się człowiek. Żaden dźwięk nie ostrzegł rudych wiewiórek o jego nadejściu, ale igrające w słońcu ptaki nagle wzbiły się z krzykiem w powietrze. Człowiek skrzywił się i szybko spojrzał za siebie, jakby w obawie, że nagła ucieczka ptaków mogłaby zdradzić jego obecność. Potem, starając się stąpać jak najdelikatniej, ruszył przez polanę. Choć był wysoki i mocno zbudowany, poruszał się miękko i gibko jak pantera. Nie miał na sobie nic poza przepaską na biodrach. Podrapane kolcami dzikiej róży nogi oblepiało zaschnięte błoto, a na lewym, mocno umięśnionym ramieniu, zawiązany był brązowy, przesiąknięty krwią bandaż. Zmierzwiona, czarna grzywa ocieniała wymizerowaną, posępną twarz, w której płonęły dzikie oczy zranionego zwierza. Lekko utykając szedł przecinającą otwartą przestrzeń wąską ścieżką. Nagle, w połowie polany, zatrzymał się i odwrócił na dźwięk przeciągłego, przeraźliwego skowytu dobiegającego z lasu. Brzmiało to jak wycie wilka, ale on wiedział, że to nie wilk. W jego nabiegłych krwią oczach pojawił się błysk wściekłości, kiedy odwrócił się jeszcze raz i biegiem ruszył wzdłuż ścieżki, która opuszczała polanę i wiodła przez zbity gąszcz zielonych krzaków i drzew. Jego wzrok przyciągnęła masywna, głęboko wrośnięta w trawiaste podłoże, kłoda. Leżała równolegle do skraju zarośli. Znowu się zatrzymał i spojrzał przez ramię na polanę. Niedoświadczone oko nie dostrzegło by śladów niczyjej obecności, ale jego wyczulony przez dzikie życie wzrok rozpoznał wręcz rażące znaki swojej obecności. Wiedział, że ci, którzy go ścigają, znajdą je bez wysiłku. Warknął cicho, a w jego oczach narastała wściekłość i szaleńcza furia wytropionej, gotowej do ataku bestii. Wyciągnął zza pasa toporek i nóż myśliwski. Potem pośpiesznie ruszył ścieżką i z rozmyślną niedbałością wydeptywał w trawie ślady. Ale gdy doszedł do końca potężnej kłody, wskoczył na nią, zawrócił i jak najdelikatniej przebiegł z powrotem. Kora na kłodzie i tak dawno już rozpadła się na kawałki. Teraz nie zostawiał żadnych śladów, które mogłyby poinformować pościg o tym, że zawrócił. Dotarł do najgęstszych zarośli i wtopił się w nie, nawet nie po ruszając za sobą najmniejszego listka. Mijały minuty. Rude wiewiórki bawiły się znów beztrosko na gałęziach... i nagle wyprężyły swoje małe ciałka i zamarły w bezruchu. Na polanie znowu coś się działo. Ze wschodu, od przecinki, cicho jak ich poprzednik, wyłoniło się trzech ludzi. Skóra ich była ciemna, mieli na sobie tylko mokasyny i wyszywane paciorkami przepaski z koźlej skóry. Całe ciała pokrywały maskujące malowidła. Przed wyjściem na otwartą przestrzeń dokładnie rozejrzeli się po polanie. Potem bez wahania wynurzyli się z krzaków i ruszyli jeden za drugim. Stąpali miękko i pochyleni wpatrywali się w ścieżkę. Nawet dla tych ludzi o naturze gończego psa wytropienie białego człowieka nie było łatwym zadaniem. Gdy tak szli prowadzącą przez polanę ścieżką, jeden z nich nagle zatrzymał się, warknął i końcem zaostrzonej dzidy wskazał wgniecioną trawę w miejscu, gdzie ścieżka wchodziła w las. W jednej chwili wszyscy stanęli i paciorkowatymi, czarnymi oczyma przeszukiwali ścianę lasu. Ale ich ofiara była dobrze ukryta. Nie dostrzegli niczego, co mogłoby wskazywać na to, że ich przeciwnik przycupnął zaledwie kilka jardów dalej. Po chwili znowu ruszyli i szli szybko po słabych śladach, które wydawały się zdradzać, że ich ofiara stała się mniej ostrożna – być może z powodu słabości lub desperacji. W chwili kiedy mijali miejsce, gdzie zarośla sięgały starej kłody, biały człowiek wypadł na dróżkę za nimi i wbił nóż w plecy ostatniego. Atak był tak szybki i niespodziewany, że Indianin nie miał szansy ratunku. Ostrze utkwiło w jego sercu zanim zdążył się zorientować, że coś mu zagraża. Pozostali dwaj odwrócili się z właściwą dzikim szybkością, ale mimo że nóż białego człowieka utkwił w ciele zabitego, prawa, uzbrojona w toporek ręka zadała potężny cios, który spadł na właśnie odwracającego się Indianina, rozpłatując mu czaszkę. Jedyny pozostały przy życiu dzikus rzucił się wściekle do ataku. Chciał dźgnąć białego człowieka dzidą w pierś, kiedy ten wyciągał swój toporek z czaszki trupa. Z zadziwiającą zwinnością biały człowiek pchnął bezwładne ciało dzikusa i sam rzucił się do ataku z furią i desperacją zranionego tygrysa. Indianin, uginając się pod ciężarem ciała, nawet nie próbował odparować ciosu spadającego toporka. Instynkt zabijania przewyższył nawet instynkt życia, więc wściekle zamierzył się dzidą w szeroką pierś wroga. Ale przewaga białego człowieka polegała na szybkim myśleniu i obu uzbrojonych rękach. Toporkiem wytrącił mu dzidę, a potężną, lewą, uzbrojoną w nóż ręką pchnął go w pomalowany brzuch. Indianin zwalił się z wyprutymi flakami i ryknął przeraźliwie – nie był to krzyk strachu ani bólu, ale dzikiej furii bestii, śmiertelny wrzask pantery. Odpowiedziało mu wściekłe wycie dobiegające ze wschodniej strony polany. Biały człowiek z desperacją rzucił się przed siebie. Za chwilę zatrzymał się i zaciskając usta naprężył się jak gotowe do ataku zwierze. Spod bandaża kapała mu krew. Mamrocząc niezrozumiałe przekleństwo znów pobiegł na zachód. Nie zastanawiał się teraz, którędy biegnie – po prostu biegł jak najszybciej potrafił. Przez chwilę las za nim pogrążony był w ciszy, ale zaraz, z miejsca które właśnie opuścił, rozległ się straszny krzyk. Pogoń znalazła ciała jego ofiar. Nie miał nawet siły zakląć, a cieknąca z otwartej rany krew zostawiała śmiesznie łatwy do wytropienia ślad. Miał nadzieję, że zabici przez niego Indianie byli jedynymi wojownikami, którzy go jeszcze gonili. Ale powinien był wiedzieć, że te wilki w ludzkiej skórze nigdy nie schodzą z krwawej ścieżki. Las znów pogrążył się w ciszy, a to oznaczało, że był tropiony. Jego trasę zdradzała strużka krwi, której nie był w stanie ukryć. Poczuł na twarzy powiew przesiąkniętego słoną wilgocią zachodniego wiatru. Czyżby czekała go jakaś niespodzianka? Jeśli był tak blisko morza, to znaczy, że ta długa pogoń była jeszcze dłuższa, niż mu się wydawało. Ale teraz zbliżała się do końca. Nawet jego dzika zaciekłość nie potrafiła zwyciężyć wycieńczenia. Chciał złapać oddech i poczuł silny ból w boku. Nogi drżały mu ze zmęczenia, a ta, na którą utykał, bolała przy każdym kroku tak, jakby mu ktoś nożem przecinał ścięgno. Z szaloną zawziętością poddawał się dodającemu mu sił instynktowi dzikiego zwierzęcia i aby przeżyć napinał każdy nerw i każde ścięgno. Teraz, w sytuacji ekstremalnej, poddawał się innemu instynktowi i liczył już tylko na możliwość ataku i oddania życia za cenę krwi. Nie schodził ze ścieżki w zarośla – wiedział, że nie ma już nadziei na zmylenie pogoni. Biegł więc dalej, a w uszach coraz głośniej pulsowała mu krew, każdy oddech zdawał się być torturą dla wyschniętych ust. Usłyszał za sobą wściekłe ujadanie świadczące o tym, że są już blisko i wkrótce go dopadną. Byli teraz tak szybcy, jak wygłodniałe wilki, wyjące przy każdym skoku. Nagle gąszcz się skończył i człowiek zobaczył, że ma przed sobą wzniesienie ze ścieżką prowadzącą pomiędzy ostrymi krawędziami wyszczerbionych głazów. Rozejrzał się po wzniesieniu, do którego dotarł. Była to wznosząca się stromo ścieżka prowadząca do szerokiej półki skalnej tuż pod szczytem. Miejsce to tak samo dobrze nadawało się do oddania życia, jak każde inne. Trzymając nóż w zębach, wdrapywał się na czworakach po urwistej ścieżce. Nie zdążył jeszcze dotrzeć na wystającą półkę w skale, kiedy zza drzew wyłoniło się czterdziestu pomalowanych dzikusów. Wypuszczając strzały biegli do stóp skały, a ich krzyki wznosiły się w diabelskim crescendo. Dookoła uparcie wspinającego się człowieka świszczały strzały, z których jedna utkwiła mu w łydce. Nie zatrzymując się ani na chwilę wyszarpnął ją z ciała i odrzucił na bok, nie zważając na mniej celne groty uderzające w okoliczne skały. Podciągnął się na krawędź i odwrócił, biorąc do ręki toporek i nóż. Leżał na skraju wpatrując się w swych prześladowców, którzy mogli dostrzec tylko zmierzwioną czuprynę i rozpalone oczy. Potężna pierś wznosiła się przy każdym głębokim, rozedrganym oddechu, a zęby zaciskały się próbując przezwyciężyć straszne mdłości. Wojownicy posuwali się do przodu, zwinnie przeskakując przez skały u stóp wzgórza. Niektórzy zamieniali łuki na toporki. Jako pierwszy do skały dotarł potężnie zbudowany wódz. Jego splecione w warkocz włosy ozdabiało orle pióro. Zatrzymał się na chwilę, stawiając jedną stopę na wznoszącej się ścieżce, i naciągnąwszy do połowy łuk, odrzucił głowę do tyłu i otworzył usta do okrzyku. Ale strzała nie została wypuszczona. Zamarł w bezruchu, a kipiąca w jego czarnych oczach żądza krwi ustąpiła nagłemu pełnemu przerażenia błyskowi rozpoznania. Krzyknął coś, zawrócił i rozpostarł ramiona przemawiając do swych zbliżających się wojowników. Skulony na półce skalnej człowiek znał ich język, ale był zbyt wysoko nad nimi, żeby wychwycić znaczenie zdań wykrzykiwanych przez orlopiórego wodza. Po chwili cały zgiełk ucichł. Wszyscy stali w milczeniu i patrzyli w górę – nie na człowieka na półce, ale na samo wzgórze. Potem, bez chwili wahania, zdjęli strzały z cięciw i schowali je do przytroczonych do pasów toreb z koźlej skóry. Następnie truchtem pobiegli przez otwartą przestrzeń. Zniknęli w lesie nie oglądając się za siebie. Biały człowiek ze zdziwieniem przypatrywał się temu, zdając sobie sprawę, że odeszli na dobre. Wiedział, że nie wrócą. Udali się na wschód do odległej o sto mil wioski. Było to zupełnie niezrozumiałe. Co było takiego w jego ucieczce, że szczep czerwonych wojowników zdecydował się zaniechać pogoni, którą prowadzili z pasją wygłodzonych wilków przez tak długi czas? Naraził im się strasznie. Był Ich więźniem i uciekł, a w czasie jego ucieczki zginął ich dawny wódz. Dlatego też tak nieustępliwie go ścigali przez szerokie rzeki i góry, bezkresne mroczne lasy, tereny polowań wrogich plemion. A teraz ci, którzy przetrwali w tej długiej pogoni zawrócili, kiedy ich wróg był już przyparty do ziemi i osaczony. Potrząsnął z niedowierzaniem głową i przestał o tym myśleć. Podniósł się żwawo, mimo, że był jeszcze oszołomiony długim wysiłkiem. Nie zdawał sobie w pełni sprawy, że już było po wszystkim. Kończyny miał zesztywniałe, a rany szarpał ból. Splunął i zaklął przecierając potężnymi dłońmi rozpalone przekrwione oczy. Zamrugał i rozejrzał się dookoła. Rozciągająca się poniżej plątanina zielonej roślinności falowała swym zbitym cielskiem, a nad jej zachodnim krańcem unosiła się stalowoniebieska mgiełka. Wiedział, że to ocean. Wiatr rozwiewał czarną grzywę białego człowieka, a słony posmak powietrza orzeźwiał go. Westchnął głęboko. Potem odwrócił się ciężko i krzywiąc się z bólu jaki zadawała mu krwawiąca łydka, zaczął dokładniej przyglądać się półce, na której stał. Za, nią około trzydzieści stóp powyżej, wznosiło się strome, skaliste urwisko, sięgające aż do szczytu góry. Do skały były przymocowane wąskie, przypominające drabinkę, uchwyty. Kilka stóp dalej zauważył szczelinę w ścianie. Była wystarczająco szeroka i wysoka, by zmieścił się w niej człowiek. Dokuśtykał do niej, zajrzał do środka i mruknął głośno. Stojące wysoko nad zachodnim lasem słońce wpadało do szczeliny, oświetlając leżącą poniżej, przypominającą tunel grotę i wieńczący ją łuk. W łuku tym osadzone były ciężkie, obite żelazem drzwi! Zdumiony, wytrzeszczył oczy. Ta kraina była tętniącą różnymi odgłosami dziczą. Tysiące mil wybrzeża było niezamieszkałe, z wyjątkiem nędznych wiosek i żywiących się rybami plemion. Poziom ich życia był niższy niż ich zamieszkujących lasy braci. Był absolutnie pewien, że jest pierwszym białym człowiekiem, który postawił stopę na tej ziemi. A teraz stanął przed tymi tajemniczymi drzwiami – niemym dowodem europejskiej cywilizacji. Nie mogąc zrozumieć, skąd się tu wzięły, zbliżył się do nich podejrzliwie, z gotowym do ataku toporkiem i nożem, kiedy na biegłe krwią oczy przyzwyczaiły się delikatnej poświaty otaczającej wąską strużkę światła, dostrzegł coś jeszcze – ustawione pod ścianą ciężkie, okute żelazem skrzynie. Twarz rozjaśnił mu błysk zrozumienia. Pochylił się nad jedną z nich, ale nie miał dość siły, by dźwignąć wieko. Uniósł toporek, aby rozłupać stary zamek, lecz nagle rozmyślił się i utykając podszedł do łukowatych drzwi. Czując się już pewniej, powiesił broń u boku. Pchnął ozdobnie rzeźbione drzwi, które otworzyły się bez żadnego oporu. Znów ogarnął go niepokój. Zaklął, cofnął się i błyskawicznym ruchem wyciągnął toporek i nóż. Zastygł w bezruchu, oczekując najgorszego. Wreszcie wyciągnął szyję, zajrzał przez drzwi. W jaskini było prawie zupełnie ciemno – tylko niewyraźna poświata biła od leżącego na wielkim hebanowym stole błyszczącego stosu. Wokół stołu siedziały milczące postacie, których obecność tak go przeraziła. Nikt się nie poruszył nikt nie odwrócił głowy. – Czy wszyscy jesteście pijani? – zapytał agresywnie. Żadnej odpowiedzi. Nie był człowiekiem, którego można łatwo speszyć, ale teraz był zupełnie zbity z tropu. – Moglibyście zaproponować mi szklankę tego wina, które żłopiecie – warknął. – Na szatana, nie jesteście zbyt gościnni dla człowieka, który jest jednym z was. Czy macie zamiar... Głos uwiązł mu w gardle. Stał w milczeniu, patrząc na te dziwaczne postacie siedzące tak cicho i nieruchomo wokół wielkiego hebanowego stołu. – Oni nie są pijani – mruknął. – Oni wcale nie piją. Cóż to za diabelska gra? Przeszedł przez próg i w tej samej chwili musiał rozpocząć śmiertelną walkę z niewidzialnymi morderczymi palcami, które nagle zacisnęły się na jego szyi. Rozdział II Ludzie z morza A na plaży, kilka mil od pieczary, gdzie siedziały milczące postacie, inne, jeszcze bardziej tajemnicze cienie zbierały się nad zawiłymi, ludzkimi losami... * * * Françoise d’Chastillon bezmyślnie trącała filigranowym palcem u nogi muszelkę, porównując jej delikatne, różowe krawędzie z pierwszymi, różowymi przebłyskami wstającego nad parującą plażą świtu, który jeszcze nie nastał. Ale też słońce dopiero co się uniosło i jeszcze nie rozpędziło perłowoszarych oparów unoszących się nad wodą. Françoise uniosła swą pięknie ukształtowaną głowę i spojrzała na widok obcy i odrażający, a jednocześnie tak okrutnie, w każdym szczególe znajomy. Brązowy piasek u jej stóp biegł na spotkanie miękko pluskającym falom, które rozciągały się na zachód, by zniknąć w błękitnej mgiełce horyzontu. Stała na łuku zatoki, a na południe od niej ląd unosił się nieco i przechodził w płaski grzbiet, formujący cypel tej zatoki. Wiedziała, że z tego grzbietu można spojrzeć nad gładkimi wodami na południe – w bezkres równie absolutny, jak widok na zachód i północ. Obracając się w kierunku lądu, bezwiednie spojrzała na fortecę, która przez ostatni rok była jej domem. Na tle błękitnego nieba łopotała złotoszkarłatna chorągiew z jej rodowym herbem. Dojrzała kształty ludzi pracujących w ogrodach i na polach, skupionych przy forcie, który jakby wyłaniał się z mrocznej osłony lasu otwierającego się na wschód, a na północ i południe sięgającego aż po horyzont. Powyżej, na wschodzie, wyłaniało się wielkie pasmo gór, oddzielające wybrzeże od leżącego za nim kontynentu. Françoise bała się tego obramowanego górami lasu, a strach ten podzielali wszyscy, którzy mieszkali w maleńkiej osadzie. W tych szeleszczących głębiach czaiła się śmierć, śmierć nagła i straszna, powolna i odrażająca, ukryta, pomalowana, niestrudzona. Kobieta westchnęła i apatycznie podeszła do wody. Długie, nudne dni były do siebie podobne, a świat miast, dworów i radości zdawał się odległy nie tylko o tysiące mil, ale i o setki lat. Znowu bezskutecznie zaczęła zastanawiać się, dlaczego francuski hrabia postanowił uciec wraz ze swym orszakiem na to dzikie wybrzeże, zamieniając zamek swych przodków na drewnianą chatę. Na dźwięk delikatnego tupotu małych, bosych stóp dotykających piasku, wyraz jej twarzy złagodniał. Przez piaszczysty wał biegła mała, prawie naga dziewczynka. Jej smukłe ciało ociekało wodą, a małą główkę okalały mokre włosy w kolorze lnu. Z podekscytowania otworzyła szeroko pełne tęsknoty oczy. – Pani – krzyknęła. – Pani! Nie mogąc złapać tchu, robiła jakieś niezrozumiałe gesty. Françoise uśmiechnęła się i objęła dziecko. W swym samotnym życiu przelała całą czułość swej z natury wrażliwej duszy na tę biedną, porzuconą dziewczynkę, którą przygarnęła we francuskim porcie, gdzie zaczęła się ta długa podróż. – Co chcesz mi powiedzieć, Tino? Odsapnij kochanie. – Statek! – krzyknęła dziewczynka, wskazując na południe. – Pływałam w baseniku, który morze wydrążyło w piasku, po drugiej stronie wału, i zobaczyłam go! Statek, wypływający stamtąd, z południa! Pociągnęła Françoise za rękę, a całe jej wiotkie ciało aż drżało z przejęcia. Françoise poczuła, że jej serce też bije szybciej na myśl o nieznajomych gościach. Od momentu przybycia na to pustkowie, nie widziała żadnego żaglowca. Tina biegła przed nią po żółtym piasku. Wdrapały się na niski, falisty wał i Tina wspięła się na palce – była jak delikatny, biały kształt na tle jaśniejącego nieba – z rozwianymi wokół małej twarzyczki, mokrymi włosami i z wyprostowanymi, smukłymi ramionkami. – Niech pani tam spojrzy! Françoise już go zobaczyła – biały, wydęty przez wiatr żagiel, sunący wzdłuż brzegu, o kilka mil od nich. Na chwilę serce jej zamarło. Takie drobne wydarzenie może stać się czymś wielkim w bezbarwnym, odizolowanym życiu ale Françoise doznała przeczucia jakby miało się stać coś złego. Czuła, że ten żaglowiec nie znalazł się tutaj przypadkiem. Najbliższym portem była Panama, położona o tysiące mil na południe. Co przyniosło tych obcych przybyszów do samotnej Zatoki d’Chastillon? Tina, nagle ogarnięta strachem, przytuliła się do swej pani. – Kto to może być? – wyszeptała z zarumienionymi od wiatru policzkami. – Czy to ten człowiek, którego boi się hrabia? Zachmurzona Françoise spuściła na nią wzrok. – Jak możesz tak mówić, moje dziecko? Skąd wiesz, że mój wuj boi się czegokolwiek? – Na pewno się boi – naiwnie odpowiedziała Tina. – Inaczej nigdy by nie przyjechał na to bezludzie, żeby się ukryć. Niech pani spojrzy, jak on szybko płynie. – Musimy iść i powiadomić o tym wuja – mruknęła Françoise. – Tino, zabierz swoje rzeczy. Pospiesz się. Dziewczynka zbiegła do basenu, w którym się kąpała gdy zobaczyła okręt, i podniosła z piasku pantofelki, pończoszki i sukienkę. Wdrapała się z powrotem na wał i zabawnie podskakując ubierała się w biegu. Françoise, z niepokojem obserwując żaglowiec, chwyciła ją za rękę i pospiesznie ruszyły w kierunku fortu. Chwilę po tym, jak przeszły przez bramę otaczającej budynek, drewnianej palisady, rozległ się przeraźliwy głos trąbki. Na jej dźwięk ludzie pracujący w ogrodach i ci, którzy właśnie otwierali drzwi hangaru, aby wypchnąć łódki na wodę zamarli w bezruchu. Każdy, kto znajdował się poza portem, porzucał swe zajęcie i biegł do bramy. Wszyscy oglądali się za siebie, z przerażeniem spoglądając na rozciągającą się na wschodzie ciemną linię lasu. Nikt nie patrzył w stronę morza. Pchali się przez bramę i wykrzykiwali pytania do wartowników patrolujących stanowiska strzeleckie u szczytu palisady. – Co się dzieje? Dlaczego zostaliśmy wezwani? Czy nadchodzą Indianie? Milczący żołnierz w odpowiedzi wskazał ręką na południe. Z jego miejsca żaglowiec był wyraźnie widoczny. Ludzie wdrapali się na górę i spojrzeli na morze. Na małej wieżyczce obserwacyjnej znajdującej się na dachu fortu, hrabia Henri d’Chastillon spoglądał na mknący po falach żaglowiec, który właśnie opływał południowy cypel zatoki. Hrabia był chudym mężczyzną w raczej starszym niż średnim wieku, o ponurym, posępnym wyrazie twarzy. Miał na sobie czarne, jedwabne spodnie i kubrak. Ten ciemny strój ożywiały jedynie kolorowe klejnoty zdobiące pochwę jego szpady i zarzucony niedbale na ramiona płaszcz w kolorze wina. Nerwowo podkręcił czarne wąsy i zwrócił ponury wzrok na swego odzianego w stal i satynę majordomusa. – I co o tym sądzisz, Gallot? – Widziałem już ten statek – odpowiedział majordomus. – Mało tego, myślę, że... Proszę tam spojrzeć! Jego okrzykowi zawtórował chór okrzyków z dołu. Statek minął już cypel i w lekkim przechyle płynął przez zatokę. I wszyscy zobaczyli flagę, która nagle pojawiła się na maszcie – lśniącą w słońcu, czarną flagę z białą czaszką i skrzyżowanymi piszczelami. – Przeklęty pirat! – wykrzyknął Gallot. – Tak, znam ten statek. To „Wojenny Jastrząb” Harstona. Co on robi na tym bezludnym wybrzeżu? – Nie spodziewam się po tym niczego dobrego – warknął hrabia. Zamknięto ciężką bramę, a dowódca żołnierzy, aż lśniący od stali, kierował swych ludzi na stanowiska strzeleckie u szczytu palisady i do leżących niżej strzelnic. Główne siły ustawił wzdłuż ściany zachodniej, w środku której znajdowała się brama. Wygnanie dzieliło z hrabią Henri stu ludzi: żołnierzy i dworzan. Żołnierzy było czterdziestu, zahartowanych w boju najemników odzianych w zbroje, świetnie władających szpadą i arkebuzem. Pozostali, służba domowa i robotnicy, nosili koszule z utwardzonej skóry, a ich broń stanowiły głównie łuki do polowań, siekiery i piki na dziki. Wszyscy ci siłacze zajęli swe stanowiska i ponuro przyglądali się nadpływającemu statkowi, który sunął w kierunku brzegu połyskując w słońcu miedzianymi okuciami. Widzieli migocącą na nadburciu stal, słyszeli krzyki marynarzy. Hrabia zszedł z wieży i nałożywszy hełm i pancerz udał się w kierunku palisady. Kobiety dworzan stały w milczeniu w drzwiach swych zbudowanych wewnątrz ostrokołu chat i uciszały rozkrzyczane dzieci. Françoise i Tina wyglądały z górnego okna fortu. Francuzka czuła, jak dziewczynka aż cała drży w jej objęciach. – Rzucą kotwicę na wysokości hangaru – powiedziała półgłosem. – Tak, widzę jak ją spuszczają sto jardów od brzegu. Nie drzyj, tak, dziecko! Nie mogą wziąć fortu. Może po prostu potrzebują świeżej wody i mięsa. – Płyną do brzegu w długich łodziach! – krzyknęła dziewczynka. – O pani, tak się boję! Słońce krzesze ogień na ich pikach i kordach. Czy oni nas zjedzą? Pomimo zdenerwowania, Françoise wybuchnęła śmiechem. – Oczywiście, że nie. Kto ci naopowiadał takich rzeczy? – Jacques Piriou powiedział mi, że Anglicy jedzą kobiety – Żartował sobie z ciebie. Anglicy są okrutni, ale wcale nie gorsi od niektórych Francuzów, którzy zwą się korsarzami. Piriou był jednym z nich. – On był okrutny – wyszeptała Tina. – Cieszę się, że Indianie ucięli mu głowę. – Przestań dziecko – wzdrygnęła się. – Spójrz, przybili już do brzegu. Ustawiają się w szeregu na plaży, a jeden z nich idzie do fortu. To pewnie Harston. – Ahoy tam w forcie – zawołał, a jego głos był porywczy jak wiatr. – Przychodzę pod białą flagą. Z nad czubków palisady pojawiła się uzbrojona w hełm głowa hrabiego, który nieprzyjaźnie spojrzał na pirata. Harston zatrzymał się dokładnie w zasięgu słuchu. Był to potężny mężczyzna z odkrytą głową i rozwianymi na wietrze, płowymi włosami. – Mów! – rozkazał Henri. – Ja nie mam nic do powiedzenia człowiekowi twego pokroju. Harston zaśmiał się nieszczerze. – Nigdy nie sądziłem, że cię spotkam na tym bezludnym wybrzeżu, d’Chastillon – powiedział. – Na szatana, aż mnie zatkało jak zobaczyłem twojego szkarłatnego sokoła, powiewającego nad fortecą, gdzie spodziewałem się zastać dziewiczą plażę. Znalazłeś go, oczywiście? – Co znalazłem? – ze zniecierpliwieniem warknął hrabia. – Nie próbuj mnie przechytrzyć – natychmiast ujawnił się porywczy charakter pirata. – Wiem, po co tu przybyłeś. – Ja przybyłem z tego samego powodu. Gdzie jest twój statek? – To nie twoja rzecz, mój panie! – Nie masz go – odparł pirat z pewnością w głosie. – W tym ostrokole widzę kawałki masztu galeonu. Twój statek rozbił się. Inaczej dawno już odpłynąłbyś ze swym łupem. – O czym ty do diaska mówisz? – krzyknął hrabia. – Czy jestem piratem, żeby palić i rabować? Jeśli nawet, to co mógłbym zrabować na tym bezludnym wybrzeżu? – To co cię tu przygnało? – zimno zapytał pirat. – Wiem przecież, że to, co i mnie. Ale ja jestem bardzo zgodny – daj mi tylko łup, a ja pójdę swoją drogą i zostawię cię w spokoju. – Tyś chyba oszalał – parsknął Henri. – Przybyłem tu, aby znaleźć samotność i odosobnienie i cieszyłem się nimi aż do chwili, kiedy ty wytoczyłeś się z morza, ty żółtogłowy psie. Odejdź! Nie prosiłem o pertraktacje i sprzykrzyła mi się ta paplanina. – Kiedy odejdę, zostawię tę szopę zamienioną w popiół – zagrzmiał pirat z wściekłości. – Ostatni raz: Dasz mi łup w zamian za wasze życie? Jesteś otoczony, a stu moich ludzi jest gotowych popodrzynać wam gardła. W odpowiedzi hrabia uczynił ręką niewidoczny z zewnątrz znak. Natychmiast ze strzelnic zagrzmiały rusznice i z głowy Harstona spadł pukiel żółtych włosów. Pirat zawył mściwie i biegiem ruszył w kierunku plaży, a kule rozpryskiwały piasek za jego stopami. Jego ludzie z lśniącymi w słońcu ostrzami, z wrzaskiem ruszyli mu na przeciw. - – Ty przeklęty psie! – krzyknął hrabia, uderzając winnego strzelca okrytą żelazem pięścią. – Dlaczego spudłowałeś? Gotowi? Strzelać!!! Ale Harston dotarł do swoich ludzi i uporządkował biegnącą na oślep zgraję. Piraci rozbiegli się szerokim łukiem sięgającym obu krańców zachodniej ściany i strzelając, ostrożnie posuwali się do przodu. Ciężkie kule uderzały o ostrokół, a obrońcy oddawali ogień. Kobiety spędziły dzieci do swych chat i teraz czekały już ze stoickim spokojem na to, co im przeznaczyli bogowie. Piraci nadal posuwali się szerokim łukiem, czołgając się i wykorzystując każde naturalne zagłębienie i najmniejszy krzaczek – tych nie było zbyt wiele, gdyż teren przed fortem został z każdej strony oczyszczony w obawie przed atakami Indian. Na piasku leżało już kilka martwych ciał. Ale piraci byli szybcy, ciągle zmieniali swoje pozycje i stanowili ruchomy cel, do którego trudno trafić z niezgrabnych rusznic. Ich ciągły ogień flankowy stanowił bardzo duże niebezpieczeństwo dla ludzi za ostrokołem. Ale mimo to oczywistym był fakt, że dopóki bitwa polegała właściwie tylko na wymianie strzałów, przewagę mieli osłonięci Francuzi. Ale kilku najeźdźców było już na brzegu, przy hangarze i zaczęło właśnie pracować siekierami. Hrabia zaklął straszliwie widząc jak niszczą jego łodzie, przy budowie których tak długo pracowali, piłując deski z wielkich kłód. – Oni robią sobie z nich osłonę, aby ich piekło pochłonęło! – wrzasnął wściekle. – Szybko, na nich, zanim zdążą wszystko zniszczyć. Dopóki są rozproszeni... – Nie damy im rady w bezpośredniej walce – odparł Gallot. – Nie możemy wychodzić poza ogrodzenie. – Świetnie – warknął Henri. – Tylko czy oni tu nie wejdą. Wkrótce zamiary piratów stały się jasne – nadeszła grupa około trzydziestu ludzi, pchając przed sobą tarczę zrobioną z pochodzących z łodzi desek, i belek, z których zbudowany był hangar. Tę osłonę umieścili na Znalezionych tam masywnych, dębowych kołach od wozu z wolego zaprzęgu. Kiedy toczyli przed sobą tę konstrukcję, obrońcy widzieli tylko poruszające się stopy. – Strzelać! – krzyknął wściekle Henri. – Zatrzymać ich zanim dojdą do bramy! O ciężkie deski uderzały kule i strzały, które nie mogły nawet zadrasnąć grubego drewna. Odpowiedziały im urągliwe okrzyki. Zbliżali się pozostali piraci, a ich kule coraz częściej zaczęły trafiać w szpary między palami ostrokołu. Zza jego krawędzi spadł właśnie z roztrzaskaną czaszką człowiek. – Strzelać im w stopy! – wrzasnął Henri. – Czterdziestu ludzi z pikami i siekierami do bramy, pozostali utrzymywać ścianę! Kule uderzały o piasek pod ruchomym pancerzem, ale niektóre z nich dotarły do celu. Mimo to, przy wtórze chóralnego krzyku, osłona została pchnięta na ścianę. Umięśnione ramiona zaczęły uderzać w bramę okutą żelazem kłodą, która została przeciągnięta przez znajdującą się w osłonie dziurę. Masywne wrota aż zatrzeszczały i zadrżały, a z góry spadł grad strzał i kul – niektóre dotarły do miejsca przeznaczenia. Ale dzicy ludzie morza płonęli żądzą walki. Wrzeszcząc, zaczęli taranować bramę, a do nich dołączyli inni, dzielnie stawiając czoła słabnącemu ogniowi zza ściany. Hrabia, klnąc jak szaleniec, wyciągnął szpadę i pobiegł do bramy. Za nim, dzierżąc w dłoniach piki, pospieszyła grupka zdesperowanych żołnierzy. Za chwilę we wrotach powstanie wyrwa i oni będą musieli zatkać ją własnymi ciałami. Nagle w całej tej wrzawie pojawił się nowy dźwięk – dobiegający ze statku, dźwięk trąbki. Na salingu stał człowiek i dawał jakieś znaki. Harston choć pochłonięty taranowaniem, usłyszał ten dźwięk. Zapierając się mocno nogami, aby zatrzymać zamach do tyłu, z muskułami nabrzmiałymi od opierania się sile ramion swych kamratów, odwrócił głowę i nasłuchiwał. Z twarzy spływał mu pot. – Czekajcie! – zagrzmiał. – Czekajcie, do diabła! Słuchajcie! W ciszy, która nastąpiła po tym ryku, dało się słyszeć bardzo już wyraźny dźwięk trąbki i czyjś głos. Ludzie znajdujący się za ostrokołem byli zbyt daleko, aby zrozumieć przesyłaną ze statku wiadomość. Ale Harston ją zrozumiał – uniesionym głosem znowu wydał jakiś pełen przekleństw rozkaz. Opuszczono taran i wycofano spod bramy osłonę. – Spójrz! – krzyknęła obserwująca wszystko z okna Tina. – Biegną na plażę! Porzucili swą tarczę. Wskakują do łodzi i wiosłują w kierunku statku. Pani, czy wygraliśmy? – Nie sądzę – odparła Françoise, patrząc na morze. – Spójrz! Odsunęła zasłony i wychyliła się z okna. Jej czysty, młody głos unosił się nad całą wrzawą i wszyscy obrócili głowy by spojrzeć na miejsce, które wskazywała palcem. Krzyknęli ze zdziwienia na widok następnego statku, który kołysząc się majestatycznie, właśnie opływał południowy cypel. Za chwilę załopotały nad nim lilie Francji. Piraci wdrapywali się na swój statek po obu burtach i podnosili kotwicę. Zanim obcy przybysz dopłynął do środka zatoki, „Wojenny Jastrząb” zniknął już za jej północnym cyplem. ROZDZIAŁ III Nadejście czarnego człowieka – Wyłazić! Szybko! – warknął hrabia, szarpiąc zamykające bramę skoble. – Zniszczcie tę osłonę, zanim tamci zdążą dopłynąć. – Ale tamten statek jest francuski – zareplikował Gallot. – Robić, co każę – ryknął Henri. – Nie tylko obcokrajowcy są moimi wrogami. Wyłazić, psy i porąbać tę osłonę na szczapy! Trzydziestu uzbrojonych w siekiery mężczyzn wybiegło na plażę. Przeczuwali możliwość niebezpieczeństwa, grożącego im ze strony nadpływającego okrętu i ich pośpiech graniczył z paniką. Rąbali z takim zapałem, że dźwięk rozłupywanego drewna dobiegał do uszu znajdujących się w forcie ludzi. Gdy francuski okręt rzucił kotwicę w miejscu, które właśnie opuścił „Wojenny Jastrząb”, drwale biegli już z powrotem do fortu. – Dlaczego hrabia kazał zamknąć bramę? – zdziwiła się Tina. – Czy obawia się, że na tym statku może być człowiek, którego się boi? – O czym ty mówisz, Tino? – zapytała z niepokojem Françoise. Hrabia nigdy nie mówił, dlaczego skazał się na to wygnanie. Nie był to człowiek, który uciekałby przed swymi wrogami, choć miał ich wielu. Przeświadczenie Tiny jednak zasiało w niej niepokój, a nawet trochę zaintrygowało. Dziewczynka jakby nie słyszała jej pytania. – Ludzie z siekierami już są wewnątrz ostrokołu – powiedziała. – Brama jest znowu zamknięta. Wszyscy zajęli pozycje na swoich stanowiskach. Jeśli ten statek ścigał Harstona, to dlaczego za nim teraz nie popłynął? Patrz, jakiś człowiek płynie tutaj. Stoi na dziobie, w ciemnym płaszczu. Łódź przybiła do brzegu, a człowiek ten wraz z trzema towarzyszami spokojnie szedł plażą. Był wysoki i dobrze zbudowany, odziany w czarny jedwab i lśniącą stal. – Stać! – ryknął hrabia. – Będę pertraktował tylko z samym dowódcą. Wysoki przybysz zdjął szyszak i ukłonił się zamaszyście. Jego towarzysze zatrzymali się, zamiatając płaszczami w geście powitania, a wsparci na wiosłach marynarze wpatrywali się w palisadę. Podszedł na odległość głosu i powiedział płynną francuszczyzną – Ależ oczywiście. Nie ma miejsca na podejrzliwość między dżentelmenami. Hrabia spojrzał na niego podejrzliwie. Przybysz był ciemnym mężczyzną o szczupłej, drapieżnej twarzy, z cieniutki mi, czarnymi wąsikami. Jego szyję i nadgarstki zdobiły koronkowe falbany. – Znam cię – powiedział wolno Henri. – Jesteś Guillaume Villiers. Przybysz powtórnie ukłonił się i odparł: – A każdy rozpoznałby czerwonego sokoła d’Chastillonów. – Wygląda na to, że to wybrzeże stało się miejscem spotkań wszystkich zabijaków Oceanu Hiszpańskiego – warknął Henri. – Czego chcesz? – No, no, mój panie! – zaripostował Villiers. – Czyż to nie nazbyt grubiańskie powitanie kogoś, kto właśnie wyświadczył ci przysługę? Czyż to nie ten angielski pies, Harston, dobijał się do twoich bram? I czyż to nie mojemu pojawieniu się zawdzięczasz, że wziął nogi za pas? – To prawda – z niechęcią przyznał hrabia. – Ale piraci niewiele się od siebie różnią. Villiers zaśmiał się bez urazy i podkręcił wąsa. – Jesteś w błędzie, mój panie. Nie jestem piratem. Działam w imieniu władcy Tortugi – walczę z Hiszpanami. Harston jest rozbójnikiem morskim, który nie działa w imieniu żadnego króla. Pragnę jedynie abyś pozwolił rzucić kotwicę w twojej zatoce, moim ludziom zdobyć pożywienie i wodę w twoich lasach, a mnie, być może, wypić w twoim towarzystwie kielich wina. – Dobrze – burknął Henri. – Ale pamiętaj, Villiers: nikt z twojej załogi nie ma prawa przejść tej palisady. Jeśli ktokolwiek zbliży się na odległość mniejszą niż sto stóp, kula natychmiast utkwi mu w gardle. I odpowiadasz za to, aby moje ogrody i bydło w zagrodach pozostały nietknięte. Możesz sobie wziąć na mięso trzy młode woły. Nic więcej. Gwarantuję, że moi ludzie będą zachowywać się właściwie – zapewnił Villiers. – Czy mogą zejść na ląd? Henri przystał na to z niechęcią i Villiers ukłonił się nieco sardonicznie i odszedł krokiem tak wymierzonym i dostojnym, jakby stąpał po lśniących podłogach Wersalu, gdzie, jeśli wierzyć pogłoskom, był niegdyś znaną postacią. Niech nikt nie schodzi z palisady – rozkazał Galiotowi Henri. – To, że odpędził Harstona nie znaczy wcale, że sam nie poderżnie nam gardeł. Wielu bezczelnych hultajów działa w imieniu króla. Galiot przytaknął. Korsarze mieli za zadanie walczyć tylko z Hiszpanami, ale Villiers miał bardzo złą reputację. Nikt więc nie opuszczał palisady kiedy piraci schodzili na ląd. Byli to ogorzali ludzie z głowami owiniętymi szalami i złotymi kołami w uszach. Ponad stu marynarzy rozbiło obóz na plaży, a Villiers z obu stron wystawił posterunki. Stojąc u szczytu palisady, Henri wyznaczył trzy woły, które zostały przyprowadzone i zaszlachtowane. Na plaży rozpalono ogniska i na brzeg wtoczono plecioną beczkę wina, którą od razu odszpuntowano. Inne beczułki napełniono wodą ze źródła znajdującego się niedaleko, na południe od fortu. Potem korsarze ruszyli w kierunku lasu. Widząc to Henri krzyknął do Villiersa: – Niech twoi ludzie nie wchodzą do lasu. Jeśli nie wystarcza wam mięsa, weź jeszcze jednego wołu z zagrody. W lasach mogą natknąć się na Indian. Wkrótce po wylądowaniu tutaj odparliśmy ich atak, ale od tego czasu zamordowali sześciu moich ludzi. Zawarliśmy z nimi pokój, ale wisi on na włosku. Villiers z przerażeniem spojrzał na gęsty las, po czym ukłonił się i rzekł: – Dziękuję za ostrzeżenie, panie. Potem wrzasnął na swych ludzi, żeby wracali, a jego ostry głos dziwnie kontrastował z dworskim tonem, którym zwracał się do hrabiego. Jeśli wzrok Villiersa mógłby przeniknąć przez ściany lasu, byłby wstrząśnięty widokiem złowróżbnej postaci, która przyczaiła się tam i z zawziętością patrzyła czarnymi oczyma na przybyszów. Był to niepomalowany, indiański wojownik opasany jedynie przepaską z zajęczej skóry. Nad lewym uchem zatknięte miał pióro jastrzębia. Wraz ze zbliżającym się wieczorem, znad brzegu morza uniosła się szara mgiełka i zacieniła niebo. Słońce tonęło w purpurze, zostawiając krwawe ślady na grzbietach czarnych fal. Z morza wypełzła mgła i przycupnęła u stóp lasu, opasując gęstymi wstęgami palisadę. Przez mgłę przytłumioną purpurą przeświecały rozpalone na plaży ogniska, a śpiewy korsarzy wydawały się odległe i wyciszone. Przynieśli ze statku stare płótno żaglowe i zrobili z niego osłony wzdłuż plaży na której nadal pieczono woły i oszczędnie pito wino. Wielka brama była zaryglowana. Uzbrojeni w piki żołnierze flegmatycznie chodzili wzdłuż palisady. Na ich stalowych hełmach połyskiwały kropelki wilgoci. Z niepokojem spoglądali na rozpalone na plaży ogniska i ginącą we mgle linię lasu. Obóz sprawiał wrażenie wymarłego. Przez szpary w chatach migotały słabe płomyki świec, a z okien rezydencji sączyło się światło. Słychać było tylko kroki wartowników, kapiącą ze strzech wodę i odległe śpiewy korsarzy. Słabe echo tych śpiewów docierało do wielkiej sali, gdzie, przy winie, siedział Henri ze swym nieproszonym gościem. – Twoi ludzie weselą się, sir – mruknął hrabia. – Cieszą się, że znów czują piasek pod stopami – odparł Villiers. – To była męcząca podróż tak, długa, wyczerpująca pogoń. Dostojnie uniósł kielich do siedzącej obojętnie po prawicy gospodarza dziewczyny i uroczyście wypił wino. Przy ścianach stali nieruchomo ludzie hrabiego – żołnierze w hełmach uzbrojeni w piki i służący w znoszonych, satynowych płaszczach. W tej dzikiej krainie gospodarstwo Henriego było cieniem świetności dworu, który utrzymywał we Francji. Rezydencja, bo tak hrabia kazał nazywać budynek, była perłą na tym dzikim wybrzeżu. Dzień i noc, przez całe miesiące, stu ludzi pracowało przy jej budowie. Bale, z których zbudowano wewnętrzne ściany, obite były ciężkimi, złoconymi, jedwabnymi tkaninami. Podporę wysokiego sufitu stanowiły wyszlifowane i pomalowane pokładnice ze statku. Podłogę pokrywały wspaniałe dywany. Prowadzące z sali szerokie schody były również przykryte dywanami, a masywna balustrada stanowiła kiedyś nadburcie galeonu. Palący się w dużym, kamiennym palenisku ogień, zdawał się osuszać wilgotną noc. Świece w wielkim srebrnym kandelabrze, ustawionym na środku szerokiego, mahoniowego stołu oświetlały salę, rzucającą długie cienie na schody. Hrabia Henri zajmował pierwsze miejsce przy stole, przy którym siedzieli również jego bratanica, piracki gość, Gallot i dowódca straży. – Płynąłeś za Harstonem? – zapytał Henri. – Tak daleko go zagoniłeś? – Płynąłem za Harstonem – zaśmiał się Villiers. – Opłynąłem za nim Horn. Ale on nie uciekał przede mną. Szukał czegoś, czego i ja szukam. – Co jest takiego na tej dzikiej ziemi, co skusiło pirata? – mruknął Henri. – A co skusiło francuskiego hrabiego? – zaripostował Villiers. – Zepsucie na dworze królewskim mogłoby przyprawić o mdłości każdego człowieka honoru. – Kilka generacji honorowych d’Chastillonów jakoś znosiło to zepsucie – odpowiedział szyderczo Villiers. – Panie, wybacz mi moją ciekawość, ale dlaczego sprzedałeś swoje dobra, załadowałeś na statek wyposażenie swojego zamku i popłynąłeś za horyzont w tajemnicy przed wszystkimi? I dlaczego osiedliłeś się tutaj, skoro sława twej szpady i imienia może otworzyć ci drzwi każdego cywilizowanego kraju? Henri bawił się zawieszonym na szyi łańcuszkiem z pieczęcią. – To, dlaczego opuściłem Francję, jest moją prywatną sprawą – odparł. – A przypadek sprawił, że osiedliłem się właśnie tutaj. Zabrałem ze sobą wszystkich mych ludzi i wspomniane przez ciebie wyposażenie, gdyż zamierzałem osiedlić się gdzieś na pewien czas. Lecz mój statek, zakotwiczony w tej zatoce, został zniesiony na skały przy północnym cyplu i zniszczony przez nagły sztorm, który nadszedł z zachodu. I tak zamknęła się przed nami droga ucieczki. – Więc gdybyś mógł, wróciłbyś do Francji? – Nie do Francji. Być może do Chin, albo do Indii... – Czy nie nudzi cię to miejsce, pani? – zapytał Villiers, po raz pierwszy zwracając się bezpośrednio do Françoise. Chęć ujrzenia nowej twarzy i usłyszenia nowego głosu, przywiodła tej nocy dziewczynę do sali bankietowej. Ale teraz żałowała, że nie została z Tiną w komnacie. Nie mogła się mylić, co do intencji spojrzenia Villiersa. Jego mowa była elegancka, zachowanie godne szacunku, ale przez tę maskę przebijała gwałtowność i porywczość. – Życie tu nie jest zbyt urozmaicone – odpowiedziała cicho. – Jeśli miałbyś statek, czy opuściłbyś tę osadę? – zwrócił się do gospodarza korsarz. – Prawdopodobnie tak – przyznał hrabia. – Ja mam statek – powiedział Villiers – Jeśli doszlibyśmy do porozumienia... – Do porozumienia? – Henri podejrzliwie spojrzał na swego gościa. – Musielibyśmy się podzielić wszystkim, co mamy – powiedział Villiers, kładąc na stole rękę z rozczapierzonymi palcami. Ręka ta przypominała teraz ohydnego, wielkiego pająka. Palce drżały mu z napięcia, a w oczach pojawił się nowy błysk. – Czym się podzielić? – Henri był oszołomiony tą propozycją. – Złoto, które ze sobą wiozłem poszło na dno ze statkiem i w przeciwieństwie do połamanych wręg, nie zostało wyrzucone na brzeg. – Nie to mam na myśli – Villiers wykonał gest zniecierpliwienia. – Bądźmy ze sobą szczerzy, panie. Czy chcesz mi wmówić, że to przypadek zmusił cię do zakotwiczenia właśnie w tym miejscu, kiedy do wyboru miałeś tysiące mil wybrzeża? – Nie muszę ci niczego wmawiać – odparł oschle Henri. – Dowódcą mego statku był Jacques Piriou, były korsarz. Znał to wybrzeże i przekonał mnie, żebyśmy tu zeszli na ląd. Powiedział, że ma swoje powody, które wyjawi mi później. Ale nigdy tego nie zrobił, bo już pierwszego dnia zniknął w lesie, a pewien czas później myśliwi znaleźli jego ciało z odciętą głową. To z pewnością sprawka Indian. Villiers przez chwilę mierzył hrabiego wzrokiem. – Wybacz mi – odrzekł w końcu. – Wierzę ci, panie. I mam dla ciebie propozycję. Przyznam, że kiedy zakotwiczyłem mój okręt w tej zatoce, miałem inne plany. Sądząc, że zabezpieczyłeś już skarb, chciałem zdobyć fort siłą i wszystkim wam popodrzynać gardła. Ale okoliczności sprawiły, że zmieniłem zdanie – rzucił na Françoise spojrzenie, od którego zarumieniła się i z oburzeniem uniosła głowę. – Mój statek może wywieźć was z tego wygnania – powiedział korsarz. – Ale najpierw musisz pomóc mi odnaleźć skarb. – Na świętego Denisa, jaki skarb?! – ze złością zapytał Henri. – Bredzisz jak ten pies Harston. – Czy kiedykolwiek słyszałeś o Giovanni da Verrazano? – O tym Włochu, który był kapitanem statku pirackiego na usługach Francji i który napadł na karawelę wiozącą skarby Montezumy wysłane przez Corteza do Hiszpanii? – Tak jest. Było to w 1523 roku. Hiszpanie twierdzili, że powiesili go w 1527, ale kłamali. Tego właśnie roku wypłynął w morze i zniknął za horyzontem. Ale nie przed Hiszpanami uciekał. – Słuchaj! Na tej karaweli, którą napadł w 1523 płynął najwspanialszy skarb świata – klejnoty Montezumy! Świat obiegła legenda o złocie Azteków, ale Cortez trzymał swą zdobycz w tajemnicy, bo obawiał się, że na wieść o tym, jego ludzie mogliby zbuntować się przeciwko niemu. Klejnoty załadowano na statek, ukryte w workach ze złotym piaskiem. Dostał je w swoje ręce da Verrazano, gdy wziął karawelę. Podobnie jak Cortez, da Verrazano, w obawie przed swymi oficerami, ukrywał ich posiadanie. Nie podzielił się też ze swoimi ludźmi. Schował je w swojej kabinie, a ich blask poraził go i przyprawił o szaleństwo – jak wszystkich, którzy je kiedykolwiek zobaczyli. Tajemnica w jakiś sposób wyszła na jaw – być może zdradzili ją jego kompani. Da Verrazano ogarnęła obsesja, że inni piraci mogą go zaatakować i ograbić. W poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłby bezpiecznie ukryć swoje błyskotki, które stały się dla niego cenniejsze niż życie, popłynął na zachód, opłynął Horn i zniknął. Działo się to prawie sto lat temu. Ale legenda głosi, że pewien człowiek z jego załogi powrócił na Ocean, lecz zaraz został schwytany przez Hiszpanów. Zanim go powieszono, opowiedział dalszą historię skarbu, własną krwią wyrysował na pergaminie mapę i w jakiś sposób ukrył ją przed Hiszpanami. A oto jego opowieść – da Verrazano popłynął na północ daleko za Darien, za wybrzeże Meksyku i dotarł do ziemi, gdzie nigdy dotąd nie postawił swej stopy żaden chrześcijanin. Zakotwiczył w samotnej zatoce i zszedł na ląd, zabierając ze sobą skarb i jedenastu zaufanych ludzi. Zgodnie z jego rozkazami statek popłynął na północ, a po tygodniu wrócił, by zabrać kapitana i jego ludzi – Da Verrazano bał się bowiem, że ci, którym nie ufał, podążą za nim i odkryją miejsce, w którym złożył swój skarb. W międzyczasie planował ukryć klejnoty gdzieś w pobliżu zatoki. W wyznaczonym czasie statek powrócił, ale po da Verrazano i jego ludziach nie było śladu, z wyjątkiem zbudowanych na plaży, prymitywnych szałasów. Były one zdemolowane, a dookoła widniały ślady bosych stóp, ale nic nie wskazywało na to, że stoczyła się tam jakaś walka. Nie było też śladu skarbu ani żadnego znaku, gdzie mógłby być ukryty. Korsarze ruszyli do lasu na poszukiwanie kapitana, ale zostali zaatakowani przez dzikich i zmuszeni do wycofania się na statek. Zdesperowani, podnieśli kotwicę i odpłynęli ale u wybrzeży Darien rozbili się i ocalał tylko ten jeden. – To właśnie legenda o skarbie da Verrazano, którego bezskutecznie poszukiwano przez prawie sto lat. Ale ja widziałem mapę, którą ten żeglarz narysował zanim go powiesili. Byli ze mną Harston i Piriou. Oglądaliśmy ją siedząc w norze w Hawanie, gdzie ukrywaliśmy się w przebraniu. Ktoś zrzucił świecę, ktoś zawył w ciemności, a kiedy znów rozbłysło światło ten stary sknera, do którego należała mapa leżał martwy ze sztyletem w sercu. Mapa zniknęła, a z ulicy dobiegł hałas zbliżających się stróżów nocnych z pikami, których zwabił nagły rumor. Rozbiegliśmy się, każdy w swoją stronę. – Przez całe lata obserwowaliśmy się z Harstonem podejrzewając się nawzajem o posiadanie mapy. Okazało się, że żaden z nas jej nie miał, ale ostatnio usłyszałem, że Harston wybrał się na Pacyfik, więc popłynąłem za nim. Byłeś świadkiem końca tej pogoni. Udało mi się jedynie rzucić okien na mapę rozłożoną na stole starucha lecz nic z niej nie zapamiętałem. Ale wyprawa Harstona dowiodła, że wie, w której zatoce da Verrazano rzucił kotwicę. Myślę, że ukryli skarb gdzieś w tamtym lesie, a gdy wracali zostali zaatakowani i wyrżnięci przez dzikich. Skarb nie dostał się w ręce Indian. Ani Cabrillo, ani Drake ani nikt inny, komu udało się tu dotrzeć nie zauważył, żeby Indianie mieli jakieś złoto czy klejnoty. – A oto moja propozycja – połączmy swoje siły. Harston uciekł bo bał się, że razem weźmiemy go w kleszcze, ale z pewnością tu wróci. Jeśli będziemy sprzymierzeńcami, nic nam nie może zrobić. Możemy wyprawić się z fortu i zostawić wystarczającą ilość ludzi, żeby odparli jego atak. Myślę, że skarb ukryty jest niedaleko stąd. Znajdziemy go i popłyniemy do jakiegoś portu w Germanii czy Italii, gdzie będę mógł zmyć moją przeszłość pieniędzmi. Mam dość takiego życia. Chcę wrócić do Europy i żyć jak szlachcic – posiąść bogactwa, niewolników, zamek i żonę ze szlacheckiego rodu. – Więc? – zapytał hrabia, mrużąc podejrzliwie oczy. – Daj mi swą bratanicę za żonę – powiedział korsarz bez osłonek. Françoise krzyknęła przeraźliwie i zerwała się na równe nogi. Ogarnięty wściekłością Henri również powstał. Villiers siedział bez ruchu. Wygięte jak szpony palce wbił w stół, a pełne pożądania oczy płonęły mu złowieszczo. – Jak śmiesz! – wykrzyknął Henri. – Zapominasz, że twoja wysoka pozycja to już przeszłość, hrabio Henri – warknął Villiers. – Nie jesteśmy w Wersalu, mój panie! Na tym odludziu szlachectwo mierzy się siłą ludzi i ramion. A w tym cię przewyższam. Obcy zajęli już zamek d’Chastillonów, a twoja fortuna leży teraz na dnie morza. Umrzesz tutaj wygnańcem, jeśli ja nie użyczę ci mojego statku. Nie pożałujesz połączenia naszych rodzin. Zobaczysz, że nowe imię i bogactwo sprawi, że Guillaume Villiers zajmie godne miejsce wśród szlachetnych tego świata i będzie takim zięciem, którego nie powstydzi się nawet d’Chastillon. – Jesteś szalony! – gwałtownie krzyknął hrabia. – Ty... co to jest? Był to tupot obutych w miękkie kapcie stóp. Do sali wbiegła Tina, dygnęła nieśmiało i okrążywszy stół podeszła do Françoise, opierając na niej swe małe rączki. Była lekko zadyszana, miała przemoczone kapcie, a mokre płowe włosy oblepiały jej głowę. – Tina! Gdzieś ty była? Myślałam, że jesteś w swojej komnacie. – Byłam tam – odpowiedziała dziewczynka, dysząc. – Ale zgubiłam naszyjnik z korali, który mi dałaś – uniosła do góry zwyczajną błyskotkę, którą ceniła ponad wszystko, gdyż był to pierwszy podarunek od Françoise. – Bałam się, że nie pozwoliłabyś mi iść. Żona żołnierza pomogła mi wydostać się za ostrokół i wpuściła mnie z powrotem. Znalazłam naszyjnik przy basenie, w którym się kąpałam dziś rano. Ukarz mnie proszę, jeśli zrobiłam coś złego. – Tino! – powiedziała cicho Françoise, przyciągając dziecko do siebie. – Nie zamierzam cię karać, ale nie powinnaś wychodzić poza palisadę. Chodź, pójdziemy do pokoju i zdejmiemy te mokre ubrania. – Dobrze, pani – odpowiedziała cicho Tina. – Ale najpierw pozwól mi opowiedzieć o czarnym człowieku. – Co? – z ust hrabiego Henriego wyrwał się krzyk. Chwycił się obiema rękami stołu, a kielich wypadł mu na podłogę. Wyglądał jakby uderzył w niego piorun. Oczy wyszły mu z orbit, a twarz nabrzmiała wściekłością. – Coś ty powiedziała? – wybuchnął. – Coś ty powiedziała, przybłędo? – Czarny człowiek, panie – wyjąkała, a wszyscy ze zdziwieniem patrzyli na Henriego. – Zobaczyłam go, kiedy poszłam do basenu, żeby poszukać naszyjnika. Przestraszyłam się i schowałam za piaszczystym wałem. Przypłynął z morza w małej łodzi. Wciągnął ją na brzeg, tam przy południowym cyplu, i ruszył w kierunku lasu. We mgle wyglądał jak olbrzym – wielki, potężny czarny człowiek... Henri zatoczył się, jakby ugodzony śmiertelnym ciosem. Złapał się za gardło, z wściekłością zrywając z szyi złoty łańcuch. Jak szaleniec rzucił się do Françoise i wyrwał jej dziecko z objęć. – Kłamiesz – ryknął. – Kłamiesz, żeby mi zadać ból. Powiedz, że kłamiesz, zanim obedrę cię ze skóry. – Wuju – krzyknęła Françoise, próbując wyrwać Tinę z jego uchwytu. – Czyś ty oszalał? Co się z tobą dzieje? Wściekle warcząc odepchnął ją i rzucił w ramiona Gallota, który złapał ją z nie skrywaną przyjemnością. – Litości, panie! – załkała Tina. – Ja nie kłamię! – Kłamiesz! – zagrzmiał Henri. – Jacques! Służący z obojętną miną złapał roztrzęsioną dziewczynkę i brutalnym szarpnięciem zdarł jej z pleców ubranie. Obracając się zarzucił sobie na szyję jej wątłe ramionka i uniósł ją do góry. – Wuju – krzyknęła rozdzierająco Françoise, bezskutecznie wyszarpując się z uścisku Gallota. – Oszalałeś! Nie możesz... Och, nie możesz... Krzyk uwiązł jej w gardle, gdy Henri uniósł wysadzony klejnotami bicz i uderzył nim w wątłe ciałko dziewczynki z taką siłą, że na gołych ramionach pozostała czerwona pręga, Usłyszawszy przepełniony boleścią krzyk Tiny. Françoise zasłabła. Świat nagle zawirował jej przed oczami. Jak w złym śnie zobaczyła obojętne twarze służby, w których nie było śladu żalu ani współczucia. Częścią tego koszmaru była szydercza twarz Villiersa. W tej purpurowej mgle realne zdawały się być tylko nagie, białe ramionka Tiny, poprzecinane czerwonymi pręgami, rozdzierające krzyki dziecka i wściekłe dyszenie Henriego, który ze wzrokiem szaleńca chłostał Tinę, krzycząc: – Kłamiesz! Przyznaj się, albo obedrę cię ze skóry! ON nie mógł tu za mną przyjść... – Litości, litości, panie! – krzyczało dziecko, wijąc się w silnych ramionach służącego. – Widziałam go! Nie kłamię! Proszę! Proszę! – Ty głupcze! Ty głupcze! – wrzasnęła Françoise nieprzytomnie. – Czy nie widzisz, że ona mówi prawdę? Ty bestio! Bestio! Bestio! Nagle Henri jakby się opamiętał. Upuścił bicz, cofnął się, opadł na stół i po omacku, kurczowo chwycił się jego krawędzi. Drżał jak w febrze. Ciało oblepiały mu wilgotne kosmyki włosów, a pot spływał z rozwścieczonej twarzy, która przypominała teraz maskę Strachu. Jacques wypuścił Tinę, która z jękiem osunęła się na podłogę. Françoise wyrwała się Gallotowi, z płaczem podbiegła do dziecka i upadła na kolana, przygarniając do siebie żałosne biedactwo. Podniosła na wuja straszliwy wzrok, przelewając na niego całą swą nienawiść – ale on nie patrzył na nią. Nie mogła uwierzyć własnym uszom, kiedy dotarły do niej słowa wuja. – Zgadzam się na twoją propozycję, Villiers. W imię Boga, znajdźmy twój skarb i wynieśmy się z tego przeklętego miejsca! Gdy to usłyszała, jej furia przerodziła się w bierną rozpacz. W martwej ciszy wzięła na ręce rozełkaną dziewczynkę i weszła na schody. Obejrzała się i zobaczyła Henriego, przycupniętego raczej niż siedzącego na stole. Dużymi haustami pił wino z trzymanego w drżących rękach kielicha, a Villiers stał nad nim jak złowieszczy sęp – zdezorientowany obrotem sprawy, ale gotowy wykorzystać szokującą zmianę, która nastąpiła w Henrim. Mówił cichym, stanowczym głosem, a hrabia kiwał potakująco głową, jakby nie zwracał wcale uwagi, co się do niego mówi. Gallot cofnął się w cień, podpierając ręką brodę. Stojący pod ścianami służący ukradkiem spoglądali na siebie, zaskoczeni załamaniem swego pana. W komnacie na górze Françoise położyła półprzytomną dziewczynkę na łóżku. Przemyła i nasmarowała delikatną, poranioną skórę dziecka kojącymi maściami. Tina poddawała się całkowicie rękom swojej pani, cichutko pojękując. Françoise czuła się, jakby cały świat runął jej na głowę. Była oszołomiona, przerażona i cała rozdygotana z powodu brutalnych wydarzeń, których była świadkiem. W jej sercu narastały strach i nienawiść do wuja. Nigdy go nie kochała był oschły i zimny, zaborczy i chciwy. Ale miała go za sprawiedliwego i odważnego. Wstrząsało nią obrzydzenie na wspomnienie jego bezmyślnych oczu i bladej twarzy. Jakiś potworny strach spowodował to szaleństwo i z powodu tego strachu Henri sponiewierał jedyną istotę, którą kochała. Z powodu tego strachu, sprzedał ją, swoją bratanicę, zniesławionemu przestępcy. Co kryje się za tym szaleństwem? Dziecko mamrotało w półśnie: – Ja naprawdę nie kłamię, pani! Widziałam go, czarnego człowieka, owiniętego w czarny płaszcz. Zamarłam ze strachu, kiedy go zobaczyłam. Dlaczego hrabia wychłostał mnie za to, że go widziałam? – Cichutko, Tino – kojącym głosem powiedziała Françoise. – Leż spokojnie, maleńka. Drzwi jej komnaty otworzyły się. Odwróciła się, z wysadzanym klejnotami sztyletem w ręku. To był Henri. Na jego widok aż się skuliła. Wyglądał, jakby się postarzał o kilka lat – twarz miał szarą i wychudzoną, a jego oczy przyprawiały ją o drżenie. Nigdy nie byli sobie bliscy, ale teraz czuła, że dzieli ich przepaść. Wydawało się jej, że stoi przed nią nie wuj, ale obcy człowiek, który przyszedł aby jej grozić. Uniosła sztylet. – Jeśli jeszcze raz jej dotkniesz, przysięgam, że zatopię to ostrze w twej piersi – wyszeptała zaschłymi wargami. Nie zwrócił uwagi na jej słowa. – Rozstawiłem dookoła rezydencji silne straże – powiedział. – Jutro Villiers przyśle swoich ludzi do osady. Nie ruszy się stąd, dopóki nie odnajdzie skarbu. A kiedy będzie już go miał, wszyscy odpłyniemy. – I sprzedasz mnie jemu? – wyszeptała. – Na Boga... Utkwił w niej ponury wzrok, wyzuty ze wszystkiego, poza własnym egoizmem. Skurczyła się pod tym spojrzeniem, widząc w nim zapamiętałe okrucieństwo, które zawładnęło tym ogarniętym tajemniczym strachem mężczyzną. – Zrobisz to, co ci każę – powiedział przytomnie, a w jego głosie tyle było ciepła, co w kawałku stali. Odwrócił się i wyszedł z komnaty. Porażona strachem Françoise upadła bez przytomności na podłogę, obok kanapy, na której leżała Tina. Rozdział IV Dźwięk czarnego bębna Françoise nie zdawała sobie sprawy, jak długo leżała bez przytomności. Ocuciło ją łkanie Tiny i dotyk jej rączek na szyi. Odruchowo podniosła się i przytuliła dziecko. Siedziała tak z suchymi oczami, bezmyślnym wzrokiem wpatrując się w migotliwy płomień świecy. W rezydencji panowała martwa cisza. Zamilkł nawet dobiegający wcześniej z plaży śpiew piratów. Bezwiednie zaczęła rozmyślać o tym, co się stało. Było jasne, że to opowieść o czarnym człowieku tak rozwścieczyła hrabiego i to właśnie przed nim chciał uciec z Villiersem. To było oczywiste. Tak jak i fakt, że dla tej ucieczki gotów był ją poświęcić. W otaczających ją ciemnościach nie błyszczała żadna iskierka nadziei. Dworzanie byli tępymi, nieczułymi brutalami, a ich kobiety były głupie i apatyczne. Nie śmieliby ani nie chcieli jej pomóc. Była zupełnie bezsilna. Tina, jakby kierowana jakimś wewnętrznym głosem, uniosła zalaną łzami twarzyczkę. Było to wręcz niewiarygodne, jak świetnie to dziecko rozumiało najskrytsze myśli Françoise, jak przeczuwało nieubłagane koleje losu. – Musimy uciekać, pani! – szepnęła. – Villiers nie może cię dostać. Uciekajmy daleko w las. Tak daleko, na ile starczy nam sił. A potem położymy się i razem umrzemy. Françoise ogarnął rozpaczliwy przypływ siły – ostatnie stadium słabości. Była to rzeczywiście jedyna ucieczka od cieni, które zbierały się nad nią od dnia, kiedy opuścili Francję- – Uciekniemy, dziecko. Wstała i właśnie sięgała po płaszcze, kiedy zmroził ją krzyk Tiny. Dziewczynka skoczyła na równe nogi i gestem nakazała milczenie, a w jej szeroko otwartych oczkach pojawiło się przerażenie. – Co się stało, Tino? – szepnęła Françoise, ogarnięta nieokreślonym strachem. – Ktoś jest w sali – wyszeptała Tina, z całej siły ściskając ją za ramię. – Zatrzymał się przy naszych drzwiach, a potem zszedł na dół, do sali. – Masz bardziej wyostrzony słuch niż ja – powiedziała cicho Françoise. – Ale nie ma w tym nic dziwnego. To pewnie hrabia, albo Gallot. Poszła, by otworzyć drzwi, ale Tina zarzuciła jej ręce na szyję i przywarła tak mocno, że Françoise czuła oszalałe bicie jej serca. – Nie otwieraj drzwi, pani! Boję się! Czuję, że stanie się coś złego. Françoise, wstrząśnięta reakcją dziecka, wyciągnęła rękę w stronę metalowego krążka, przykrywającego małą dziurkę w drzwiach. – On wraca! – zadrżała dziewczynka. – Słyszę go. Françoise także usłyszała jakieś skradające się kroki i ze strachem uświadomiła sobie, że nie jest to nikt, kogo zna. Nie były to też kroki Villiersa, lecz odgłos bosych stóp. Ale któż to może być? Na górze spała tylko ona, Tina, hrabia i Gallot. Szybkim ruchem, zgasiła świecę, aby światło nie wydostawało się przez dziurkę i odsunęła metalowy krążek. Patrząc przez otwór wyczuła raczej niż zobaczyła nieokreślony kształt, który przesunął się obok drzwi. Nie mogła go rozpoznać, domyśliła się jedynie, że musi to być człowiek. Zmroził ją dziwny, dziki strach. Kształt ten podszedł do schodów, gdzie na chwilę oświetlił go dochodzący z dołu słaby odblask. Była to mglista monstrualna czarno-czerwona postać, która po chwili zniknęła na schodach. Françoise przyczaiła się w ciemnościach, oczekując jakiegoś okrzyku, który świadczyłby o tym, że straże zauważyły obecność intruza. Ale w forcie panowała cisza – słychać było tylko przejmujące wycie wiatru. Nic poza tym. Kiedy znowu zapalała świecę, jej ręce były wilgotne od potu. Nie wiedziała, co takiego było w tej czarnej postaci, rysującej się na tle czerwonego światła paleniska, co przyprawiło ją o takie przerażenie. Ale wiedziała, że zobaczyła coś złowieszczego i niezrozumiale groźnego, i ten widok pozbawił ją całej wiary w ucieczkę. Była kompletnie załamana. Świeca rozbłysła wysokim płomieniem, który oświetlił białą twarz Tiny. – To był czarny człowiek! – szepnęła dziewczynka. – Ja to wiem! Nie mogłam się ruszyć z przerażenia tak samo jak wtedy, gdy zobaczyłam go na plaży! Czy pójdziemy powiedzieć o tym hrabiemu? Françoise przecząco pokręciła głową. Nie chciała, żeby powtórzyło się to, co wtedy, gdy Tina pierwszy raz wspomniała o czarnym przybyszu. A zresztą i tak nie odważyłaby się wyjść do pogrążonego w ciemności korytarza. Wiedziała, że ostrokół i rezydencję patrolują straże. Nie rozumiała, w jaki sposób ktokolwiek z zewnątrz mógł dostać się do fortu. Zakrawało to na jakąś diabelską sztuczkę. Ale intuicja mówiła jej, że intruza nie było już w forcie – odszedł tak samo tajemniczo, jak się pojawił. – Nie idziemy do lasu – wzdrygnęła się Tina. – On będzie się tam czaił... Françoise nie pytała nawet dziewczynki, dlaczego myśli, że czarny człowiek ukryje się w lesie – było logiczne, że gąszcz jest schronieniem wszelkiego zła. Wiedziała, że Tina ma rację. Nie opuszczą teraz fortu. Nawet perspektywa pewnej śmierci nie odstraszyła jej od ucieczki – siły opuściły ją dopiero na myśl o przemierzaniu ponurych lasów, w których czai się czarne zło. Bezradna, opadła na krzesło i ukryła twarz w dłoniach. * * * W końcu Tina usnęła, od czasu do czasu pojękując przez sen. Na jej długich rzęsach lśniły łzy. Spała niespokojnie. Wraz z nadejściem świtu. Françoise wyczuła, że coś wisi w powietrzu. Usłyszała nadchodzący znad morza niski grzmot. Zgasiła dopalającą się świecę i podeszła do okna, skąd rozciągał się widok na ocean i pas lasu. Mgła zniknęła już, ale znad horyzontu nadchodziły mroczne, ciemne chmury. Niosły ze sobą błyskawice i gromy. W odpowiedzi na nie dobiegło dudnienie z czarnego lasu. Przerażona, odwróciła się i spojrzała w tamtą stronę. Do jej uszu dotarł rytmiczny, przeszywający dźwięk – dźwięk, który nie mógł być odgłosem indiańskiego bębna. – Bęben! – załkała Tina przez sen i spazmatycznie zacisnęła pięści. – Czarny człowiek... Uderza w czarny bęben... W czarnym lesie... Ratunku! Françoise wzdrygnęła się. Biała poświata nad wschodnim horyzontem zapowiadała nadejście świtu. Ale od zachodu szybko zbliżała się ciemna chmura. Patrzyła na nią zaskoczona, bo na tym wybrzeżu o tej porze roku nie zdarzały się sztormy. Nigdy wcześniej nie widziała takiej chmury. Ciemność przecinały ogniste błyskawice, a cały świat tonął w deszczu. Ulewa kłębiła się i falowała w podmuchach wiatru. Powietrze aż drżało od grzmotów, które mieszały się z przeraźliwym wyciem huraganu. Granatowy horyzont przecinały błyskawice, a daleko na morzu wiatr gnał spienione fale. Françoise usłyszała ich świdrujący ryk, wznoszący się coraz bardziej w miarę, jak zbliżał się do brzegu. Ale na lądzie było jeszcze cicho. Powietrze było gorące i duszne. Gdzieś w dole usłyszała trzask okiennic i rozedrgany ze strachu głos kobiety. Ale rezydencja nadal pogrążona była we śnie. Ciągle słyszała dźwięk tajemniczego bębna i jej ciałem wstrząsały dreszcze. Las stanowił czarną, nieprzeniknioną dla jej wzroku ścianę, ale oczyma wyobraźni widziała ukrytą czarną postać, przyczajoną pod czarnymi gałęziami i bezustannie uderzającą w trzymany między kolanami bęben. Co to ma znaczyć? Otrząsnęła się z upiornej wizji i spojrzała na morze i na niebo, które właśnie przecięła błyskawica. Ujrzała podświetlone przez nią zarysy masztów okrętu Villiersa, namioty na plaży, piaszczyste wzniesienia południowego cypla i skały północnego. Ryk wiatru narastał i rozbudził wreszcie całą rezydencję. Na schodach zadudniły kroki i rozległo się przerażone pokrzykiwanie Villiersa. Trzasnęły drzwi i dobiegła ją wykrzykiwana odpowiedź Henriego. – Dlaczego nie ostrzegłeś mnie o sztormie z zachodu? – ryczał korsarz. – Jeśli kotwica nie wytrzyma, statek zostanie zniesiony na skały. – O tej porze roku nigdy nie było sztormu z zachodu – wrzasnął Henri, w koszuli nocnej wypadając ze swojej komnaty. Twarz miał bladą, włosy zmierzwione. – To sprawka... – jego głos ucichł, gdy wbiegał po prowadzącej na wieżę obserwacyjną drabinie. Za nim, klnąc, podążał korsarz. Przerażona i ogłuszona Françoise przycupnęła przy oknie. Wiatr zagłuszał wszystkie dźwięki – z wyjątkiem szaleńczego dudnienia, które brzmiało teraz jak hymn zwycięstwa. Huragan z wyciem zbliżał się do brzegu, a przed nim szła długa spieniona wstęga bieli. Na lądzie rozpętało się piekło. Strugi deszczu smagały plażę jak bicze, a wiatr wstrząsał drewnianym fortem. Po plaży szalały fale i unosiły ze sobą węgiel z ognisk piratów. W świetle błyskawicy, przez ścianę ulewnego deszczu, Françoise zobaczyła podarte na strzępy i zmyte z powierzchni namioty korsarzy, i próbujących przedostać się do fortu ludzi, których huragan nieomal powalał na ziemię. Zobaczyła również rysujący się w błękitnym blasku statek Villiersa, który zerwał się z cum i był teraz znoszony na postrzępione skały, wyczekująco sterczące nad wodą. Rozdział V Człowiek z dżungli Sztorm już się skończył i na czystym, błękitnym, wymytym przez deszcz niebie, zajaśniało słońce. Przy małym strumyku, który wił się wśród drzew i krzewów, by zniknąć w morzu, przyklęknął jakiś Anglik, aby umyć twarz i ręce. Dokonywał ablucji we właściwy jego rasie sposób – chlapiąc i parskając jak bawół. Nagle, w środku tej kąpieli, uniósł gwałtownie głowę. Płowe włosy ociekały mu wodą, która strużkami spływała na opalone ramiona. Jednym szybkim ruchem poderwał się na nogi i ze szpadą w dłoni zwrócił się w stronę lądu. Po piasku szedł w jego kierunku jakiś człowiek. Był zbudowany równie potężnie jak on, w ręku dzierżył kord, a w jego krokach było coś takiego, co nieomylnie wskazywało na cel jego przybycia. Pirat zbladł – w jego oczach pojawił się błysk rozpoznania. – Szatan! – wykrzyknął z niedowierzaniem. – Ty! Uniósł do góry kord, a z jego ust popłynęły przekleństwa. Z drzew wielobarwną chmurą wzbiły się przerażone brzękiem stali ptaki. Z krzyżujących się ostrzy leciały iskry, a piasek osuwał się pod ciężarem obutych stóp. Brzęk urwał się nagłym trzaskiem i jeden z mężczyzn opadł na kolana. Z jego ust wydobył się zduszony charkot. Osunął się na czerwieniejący piasek, wypuszczając szpadę z ręki. Z nadludzkim wysiłkiem sięgnął za pas i wyciągnął coś, co starał się unieść do ust – lecz nagle wyprężył się i padł martwy. Zwycięzca pochylił się nad nim i z zesztywniałych palców wydobył to, co w desperackim chwycie ścisnęły. * * * Villiers i d’Chastillon stali na plaży, przyglądając się jak ludzie zbierają części otaklowania, pogruchotane maszty i połamane wręgi. Sztorm z taką siłą uderzał statkiem Villiersa o niskie skały, że większość z tego, co ocalało, wyglądało teraz jak nadające się tylko na opał drewno. Françoise, obejmując ramieniem Tinę stała w niewielkiej odległości za nimi. Kobieta była blada i zobojętniała na to, co jeszcze niósł jej los. Słuchała ich rozmowy bez zainteresowania. Zrozumiała, że była jedynie pionkiem w grze i to pionkiem z góry skazanym na przegraną – kompletnie ją to załamało. Villiers klął siarczyście, Henri natomiast zachowywał się jakby był tym wszystkim oszołomiony. – O tej porze roku nie zdarzają się sztormy – mruknął. – To nie przypadek spowodował ten straszny sztorm, aby roztrzaskał statek, na którym chciałem uciec. Uciec? Nie, jesteśmy teraz wszyscy jak szczury złapane w pułapkę. – Nie wiem o czym ty mówisz – warknął Villiers. – Bredzisz bez sensu odkąd ta płowa dziewka tak cię rozwścieczyła swoją dziwaczną opowieścią o jakimś czarnym człowieku, który wyszedł z morza. Ale wiem jedno: nie mam zamiaru spędzić życia na tym przeklętym wybrzeżu. Dziesięciu moich ludzi zatonęło razem ze statkiem, ale zostało mi jeszcze stu. Ty też masz ze stu. W twoim forcie są narzędzia, a w tym lesie rośnie mnóstwo drzew. Zbudujemy jakąś łajbę, którą będziemy mogli płynąć, dopóki nie zabierzemy Hiszpanom czegoś lepszego. – To nam zajmie miesiące – odburknął Henri. – A masz jakiś lepszy pomysł na pożyteczniejsze spędzenie czasu? Jesteśmy tutaj, a wydostać się możemy tylko własnymi siłami. Mam nadzieję, że ten sztorm roztrzaskał Harstona na drzazgi! Budując statek, możemy przy okazji szukać skarbu da Verrazano. – Nigdy tego statku nie skończymy – odparł Henri posępnie. – Boisz się Indian? Mamy dość ludzi, żeby ich odeprzeć. – Nie mówię o czerwonoskórych. Mówię o czarnym człowieku. Villiers wściekł się. – Co to znowu za brednie? Kim jest ten przeklęty czarny człowiek? – Rzeczywiście przeklęty – powiedział Henri, patrząc w morze. – Ze strachu przed nim uciekłem z Francji. Miałem nadzieję, że zgubi mój ślad na oceanie Zachodnim. Ale w końcu i tak mnie wyniuchał. – Jeśli rzeczywiście ten człowiek zszedł na ląd, to musi ukrywać się w lesie – warknął Villiers. – Wytropimy go i zabijemy. Henri zaśmiał się szyderczo. – Równie dobrze mógłbyś po omacku szukać gołą ręką kobry. Villiers rzucił na niego niepewne spojrzenie, najwyraźniej wątpiąc w zdrowe zmysły hrabiego. – Kim jest ten człowiek? Skończ z tą zagadkowością. – Diabłem zrodzonym na przeklętym wybrzeżu, Wybrzeżu Niewolników... – Żagiel na horyzoncie! – zawołał ustawiony na północnym cyplu strażnik. Villiers odwrócił się i przekrzykując wiatr, zawołał: – Znasz go? – Tak! – nadeszła słaba odpowiedź. – To „Wojenny Jastrząb”. – Harston! – z wściekłością warknął Villiers. – Złego diabli nie biorą! Jak mu się udało przeżyć ten sztorm? – jego głos przeszedł w słyszalny na całym wybrzeżu ryk. – Z powrotem do fortu, wy psie pomioty! Zanim nieco poobijany „Wojenny Jastrząb” pojawił się przy cyplu, na plaży nie było żywego ducha, a znad palisady wyglądały głowy w hełmach lub zwojach materiału. Villiers zazgrzytał zębami, widząc jak do brzegu dopływa długa łódź i Harston, sam, podchodzi do fortu. – Ahoy, tam w forcie! – bawoli ryk Anglika zabrzmiał wyraźnie w czystym, porannym powietrzu – Chcę pertraktować! Ostatnim razem kiedy przyszedłem pod białą flagą, ostrzelano mnie! Chcę obietnicy, że to się nie powtórzy! – Dobra, masz moją obietnicę! – krzyknął Villiers szyderczo. – Do diabła z twoją obietnicą, ty francuski psie! Chcę słowa d’Chastillona. W hrabim zostały jeszcze resztki dostojeństwa. Gdy odpowiedział, w jego głosie dało się słyszeć echo władczości. – Podejdź, ale trzymaj swoich ludzi z daleka. Nikt nie będzie do ciebie strzelać. – To mi wystarczy – natychmiast odparł Harston. – Co by d’Chastillon nie zrobił, to jak już da swoje słowo, można mu wierzyć. Podszedł kilka kroków do przodu i zatrzymał się przed bramą, śmiejąc się z pociemniałej z nienawiści twarzy Villiersa. – No, Guillaume, od czasu kiedy cię ostatnio widziałem masz o jeden statek mniej, co? – kpił Anglik. – Ale wy, Francuzi, nigdy nie byliście dobrymi żeglarzami. – Jak ci się udało ocalić swój okręt, ty parszywy przybłędo? – warknął korsarz. – O kilka mil stąd na północ jest zatoczka, osłonięta wysokim cyplem, która odbija uderzenia wiatru – odparł Harston. – Schroniłem się za nim. Kotwice co prawda nie wytrzymały, ale udało mi się nie rozbić o ląd. Villiers spojrzał spode łba na Henriego, ale ten milczał. Nie wiedział o tej zatoczce. Nie poznał dobrze swego królestwa – strach przed Indianami nie pozwalał jemu ani jego ludziom na oddalanie się od fortu. – Przybyłem, żeby dobić targu – powiedział Harston bez ogródek. .– Jedyny targ, jakiego możemy z tobą dobić, to pchnięcie szpadą – warknął Villiers. – Nie powiedziałbym – uśmiechnął się nieszczerze Harston. – Wydałeś się, kiedy zamordowałeś i obrabowałeś Richardsona, mojego pierwszego oficera. Do dzisiejszego ranka myślałem, że to d’Chastillon ma skarb da Verrazano. Ale jeśli któryś z was by go miał, nie trudzilibyście się, żeby mnie ścigać i zabijać mojego kompana by dostać mapę. – Mapę? – wykrzyknął Villiers, sztywniejąc. – No, nie udawaj! – zaśmiał się Harston, ale w jego oczach czaiła się złość. – Wiem, że ją masz. Indianie nie noszą butów! – Ale... – zaczął zdezorientowany Henri, lecz zamilkł szturchnięty łokciem przez Villiersa. – Z czym się chcesz targować? – zwrócił się do Harstona korsarz. – Wpuśćcie mnie do fortu, to pogadamy – zaproponował pirat. – Ale twoi ludzie mają pozostać tam, gdzie są – ostrzegł Villiers. – Tak. Tylko nie myśl, że mnie złapiesz i będziesz trzymał jako zakładnika – zaśmiał się ponuro. – Chcę, żeby d’Chastillon dał mi słowo, że bez względu na to czy się Ugodzimy czy nie, będę mógł opuścić fort cały i zdrowy. – Masz moje słowo – odparł hrabia. – W takim razie zgoda. Otwórzcie bramę. Wrota otworzyły się i zamknęły, a przywódcy zniknęli z pola widzenia, pozostawiając obserwujące się wzajemnie w milczeniu, załogi obu piratów. Na szerokich schodach nad salą, przykucnęły nie zauważone przez znajdujących się poniżej mężczyzn, Françoise i Tina. Przy dużym stole usiedli Henri, Gallot, Villiers i Harston. Poza nimi w sali nie było nikogo. Harston wysiorbał wino i postawił pusty kielich na stole. Chociaż swym zachowaniem chciał wykazać szczerość i otwartość, w jego oczach błyszczały okrucieństwo i groźba. Ale mówił bez ogródek. – Wszyscy chcemy dostać skarb, który da Verrazano ukrył gdzieś w pobliżu tej zatoki – powiedział. – Każdy ma coś, czego potrzebują inni. D’Chastillon ma ludzi do pracy, zapasy i ostrokół, który chroni nas przed atakiem dzikich. Ty, Villiers, masz moją mapę. A ja mam statek. – Jeśli miałeś tę mapę przez te wszystkie lata, to dlaczego nie wyruszyłeś po skarb wcześniej? – zapytał Villiers. – Nie miałem jej. To Piriou zasztyletował starucha i ukradł mapę. Ale nie miał ani statku, ani załogi i zdobycie ich zajęło mu ponad rok. Kiedy przypłynął po łup, Indianie nie pozwolili mu zejść na ląd. Jego ludzie podnieśli bunt i zmusili go, żeby wrócił na Ocean. Jeden z nich wykradł mu mapę, a później sprzedał ją mnie. – To dlatego Piriou rozpoznał tę zatokę – mruknął Henri. – Ten pies cię tu przyprowadził? Mogłem się tego domyślić. Gdzie on jest? – Indianie go zarżnęli, jeszcze kiedy szukał skarbu. – Świetnie! – ucieszył się szczerze Harston. – Nie wiem skąd wiedzieliście, że mój oficer ma mapę. Wierzyłem mu, a moi ludzie ufali bardziej niż mnie, więc pozwoliłem mu ją trzymać. Ale dziś rano oddalił się od innych i gdzieś poszedł. Znaleźliśmy go przy plaży. Był zasztyletowany, a mapa zniknęła. Ludzie oskarżyli mnie, że go zabiłem, ale znaleźli ślady człowieka, który to zrobił, a ja pokazałem tej bandzie idiotów, że moje stopy do tych śladów nie pasują. W naszej załodze nie było żadnego buta, który by pasował. Indianie nie noszą butów. Więc to musiał być Francuz. – Macie mapę, ale nie macie skarbu. Jeśli byście go mieli, to nie wpuścilibyście mnie do fortu. Teraz mam was w garści. Nie możecie stąd wyjść, żeby szukać skarbu, a zresztą i tak nie macie statku, żeby go stąd wywieźć. A oto moja propozycja: Villiers, ty dasz mi mapę, a hrabia świeże mięso i zapasy – po tym długim rejsie moi ludzie mają szkorbut. W zamian za to zabiorę was trzech, Lady Françoise i dzieciaka, i wysadzę w jakimś atlantyckim porcie, gdzie będziecie mogli wsiąść na statek płynący do Francji. I żeby dobić targu, dam każdemu z was niezły udział w łupie. Korsarz z namysłem skubał wąsa. Wiedział, że nawet jeśli doszło by do zawarcia tej umowy. Harston nie dotrzymałby jej warunków. Villiers nawet nie brał ich pod uwagę. Ale otwarta odmowa byłaby równoznaczna z rozpoczęciem walki, na co nie był jeszcze wystarczająco przygotowany. Zależało mu na „Wojennym Jastrzębiu” tak samo, jak na klejnotach Montezumy. – W jaki sposób chcesz nas powstrzymać od uwięzienia cię i zmuszenia twoich ludzi, żeby w zamian za ciebie oddali nam statek? – zapytał. Harston zaśmiał się głośno. – Myślisz, że jestem głupi? Moi ludzie mają rozkaz podnieść kotwicę i odpłynąć na pierwszy znak zdrady. Nawet jeślibyś mnie na plaży żywcem obdzierał ze skóry, nie oddaliby ci statku. A poza tym hrabia dał mi swoje słowo. – Nie rzucam słów na wiatr – ponuro potwierdził Henri. – Daj spokój z groźbami, Villiers. Korsarz nie odpowiedział, cały pochłonięty myślą, w jaki sposób zdobyć statek Harstona i jak maksymalnie przeciągnąć pertraktacje nie ujawniając faktu, że nie ma mapy. Zastanawiał się kto, na Szatana, ją zagarnął. – Pozwól mi zabrać ze sobą na statek moich ludzi – powiedział. – Nie mogę opuścić ufających mi towarzyszy... Harston parsknął. – A dlaczego nie poprosisz mnie, żebym ci oddał mój kord, żebyś mi mógł poderżnąć gardło? Opuścić swych ufających... ha! ha! Ty byś własnego brata sprzedał diabłu, jeśli to miałoby ci napełnić kieszenie złotem. Nie, nie zabierzesz ze sobą swoich ludzi na pokład, żeby podnieśli bunt i odebrali mi statek. – Daj nam dzień do namysłu – odparł Villiers, chcąc zyskać na czasie. Harston rąbnął ciężką pięścią w stół tak, że w kielichach zachlupotało wino. – Nie, na szatana! Macie mi dać odpowiedź teraz!!! Villiers poderwał się na równe nogi, a jego wściekłość wzięła górę nad przebiegłością. – Ty angielski psie! Dam ci odpowiedź – wepchnę ci ją w bebechy! Zrzucił z siebie płaszcz i sięgnął po szpadę. Harston podniósł się z rykiem, zwalając krzesło na podłogę. Henri poderwał się, ramionami oddzielając stojących naprzeciw siebie piratów. – Dżentelmeni, przestańcie. Villiers, on ma moje słowo... – Ten parszywy maniak zżarł twoje słowo – parsknął Villiers. – Odsuń się od nas, panie – warknął pirat zduszonym od żądzy zabijania głosem. – Zwalniam cię z danego mi słowa do czasu, kiedy zaszlachtuję tego psa! – Dobrze powiedziane, Harston! – za nimi rozległ się głęboki, silny, rozbawiony głos. Wszyscy odwrócili się i patrzyli z otwartymi ustami. Stojąca u góry na schodach Françoise, bezwiednie krzyknęła. Zza zasłony, maskującej drzwi do komnaty, wyłonił się człowiek i bez pośpiechu, pewnym krokiem szedł w kierunku zebranych. Natychmiast zdominował całą grupę i wszyscy poczuli jak niepostrzeżenie atmosfera stała się bardziej napięta. Przybysz był wyższy i potężniej zbudowany niż korsarze, ale mimo to poruszał się w swych jaskrawo zdobionych butach z miękkością pantery. Uda opinały mu obcisłe bryczesy z białego jedwabiu, a pod rozchylonym, szerokim, błękitnym płaszczem widać było białą, jedwabną koszulę, zawiązaną w pasie szkarłatną szarfą. Płaszcz zdobiły srebrne guziki w kształcie żołędzi, przetykane złotem mankiety i klapy kieszeni, i satynowy kołnierz. Na głowie miał kapelusz z szerokim rondem i piórem, a u boku wisiał ciężki kord. – Vulmea! – wykrzyknął Harston, a pozostali wstrzymali oddech. – A któżby inny? – olbrzym podszedł do stołu, śmiejąc się sardonicznie z ich zaskoczenia. – Co... co ty tu robisz? – wyjąkał Gallot. – Wdrapałem się przez palisadę od wschodniej strony, kiedy wy głupcy, kłóciliście się przy bramie – odparł Vulmea. Mówił ze słabym, ale rozpoznawalnym, irlandzkim akcentem: – Każdy człowiek w tym forcie wyciągał szyję na zachód. Wszedłem do domu, kiedy właśnie wpuszczaliście Harstona przez bramę. I od tego czasu cały czas jestem w tej komnacie i podsłuchuję. – Myślałem, że się utopiłeś – wolno powiedział Villiers. – Trzy lata temu u wybrzeży Amichel widziano roztrzaskany kadłub twojego statku i od tego czasu nikt cię nie oglądał na oceanie. – Ale ja, jak widzisz, żyję – odparł Vulmea. Powyżej, na schodach, Tina otwartymi szeroko oczyma patrzyła przez balustradę i ściskała z podniecenia Françoise. – Vulmea! To Czarny Vulmea! Niech pani spojrzy! Françoise patrzyła. Było to jakby spotkanie żywej legendy. Któż z ludzi morza nie słyszał opowieści i ballad o szalonych wyczynach Czarnego Vulmei, który niegdyś był postrachem Oceanu Hiszpańskiego? Takiego człowieka nie można nie znać. Gwałtownie wtargnął na scenę wypadków, tworząc nowy dominujący element w tej pogmatwanej intrydze. Henri otrząsnął się z szoku, wywołanego nagłym pojawieniem się przybysza w jego domu. – Czego chcesz? – zapytał – Czy przybyłeś z morza? – Przybyłem z lasu – odparł Irlandczyk. – I z tego, co się zorientowałem, kłócicie się o mapę. – To nie twoja sprawa – warknął Harston. – Czyżby? – Vulmea ze złośliwym uśmiechem wyjął z kieszeni jakiś pognieciony zwitek – kawałek pergaminu pokryty jakimiś szkarłatnymi liniami. Harston zbladł i gwałtownie zerwał się z miejsca. – Moja mapa! – wykrzyknął. – Skąd ją masz? – Od Richardsona. Zabiłem go i wziąłem ją sobie – odparł ponuro. – Ty psie! – wrzasnął z wściekłością Harston, zwracając się do Villiersa. – Wcale nie miałeś tej mapy. Kłamałeś... – Nigdy nie mówiłem, że ją mam – odburknął Francuz. – Sam się oszukałeś. Nie bądź głupcem. Vulmea jest sam. Jeśli miałby ze sobą ludzi, już dawno poderżnęli by nam gardła. Odbierzemy mu mapę... – Nawet jej nie tkniecie – dziko zaśmiał się Vulmea. Obaj mężczyźni, klnąc siarczyście, ruszyli na niego a on cofnął się, zmiął pergamin i wrzucił go między rozżarzone węgle paleniska. Harston z rykiem rzucił się za nim, ale cios w udo powalił go na wpół przytomnego na podłogę. Villiers wyciągnął szpadę, ale zanim zdążył zamierzyć się na Vulmeę, kord Irlandczyka wytrącił mu broń z ręki. Villiers zatoczył się na stół z płonącymi wściekłością oczyma. Harston wstał, a z ucha kapała mu krew. Vulmea przechylił się przez stół i przyłożył ostrze kordu do piersi hrabiego Henri. – Nie wołaj żołnierzy, hrabio – powiedział miękko Irlandczyk. – I ty też ani słowa, psia mordo! – zwrócił się do Gallota, który nie wykazywał chęci sprzeciwu. – Mapa spaliła się na popiół, więc nie ma sensu teraz za nią przelewać krwi. Siadajcie wszyscy! Harston zawahał się, ale w końcu wzruszył ramionami i opadł na krzesło, a pozostali poszli w jego ślady. Vulmea wstał górując nad wszystkimi zebranymi, którzy teraz patrzyli na niego z goryczą i nienawiścią. – Dobiliście właśnie targu – powiedział – Ja też po to tu przybyłem. – A co masz do stargowania? – parsknął Villiers. – Klejnoty Montezumy! – Co?! – wszyscy poderwali się na równe nogi i zaskoczeni, wpatrywali się w niego. – Siadać! – zagrzmiał, uderzając szerokim ostrzem w stół. Usiedli z powrotem, drżąc z przejęcia. Uśmiechnął się i powiedział: – Tak! Znalazłem je zanim jeszcze zdobyłem mapę. Dlatego ją spaliłem. I teraz nikt ich nie znajdzie, jeśli ja nie pokażę, gdzie są. Patrzyli na niego morderczym wzrokiem, a Villiers powiedział. – Kłamiesz. Już raz skłamałeś. Powiedziałeś, że przyszedłeś z lasu, a każdy wie, że ta kraina to dżungla, w której żyją tylko dzikusy. – I z tymi właśnie dzikusami przez trzy lata przebywałem – odparł Vulmea. – Kiedy sztorm rozbił mój statek blisko ujścia Rio Grandę, dopłynąłem do brzegu i uciekałem przed Hiszpanami na północ, natknąłem się na wędrowny szczep Indian, którzy także uciekali – na zachód – przed silniejszym plemieniem i nie mogąc wymyślić nic lepszego, dołączyłem się do nich i razem z nimi wędrowałem przez kraj. Skończyło się to miesiąc temu. Do tego czasu doszliśmy tak daleko na zachód, że myślałem, iż mogę dotrzeć do wybrzeża Pacyfiku, więc dalej ruszyłem sam. Ale sto mil stąd na wschód natknąłem się na wrogie plemię czerwonoskórych, którzy spaliliby mnie żywcem, gdybym nie zabił ich wodza i trzech czy czterech innych, i nie uciekł nocą. – Ścigali mnie aż do miejsca odległego o kilka mil od tego wybrzeża, gdzie w końcu udało mi się ich pozbyć. I, na Szatana! – grota, w której się schroniłem okazała się być miejscem, gdzie ukryto skarb da Verrazano! Znalazłem tam wszystko – skrzynie ze strojami i bronią – to stamtąd właśnie wziąłem to ubranie i kord – stosy złota i srebra, a wśród nich lśniące jak zamrożone gwiazdy klejnoty Montezumy! I da Verrazano wraz z jedenastoma korsarzami, siedzącymi przy hebanowym stole od prawie stu lat. – Co!? – Tak! Umarli wśród swoich skarbów. Ich ciała wyschły, ale nie zgniły. Siedzą tam od wieku, z kielichami w sztywnych dłoniach. – To jakiś zły znak! – wymamrotał Harston z niepokojem, ale Villiers warknął: – Co cię to obchodzi? Chodzi nam tylko o łup. Mów dalej, Vulmea. Vulmea usiadł, napełnił sobie kielich i podjął swą opowieść. – Zostałem tam i przez kilka dni odpoczywałem – polowałem na króliki i kurowałem rany. Na zachodnim niebie widziałem dym, ale myślałem, że to jakaś indiańska osada na plaży. Byli blisko, ale skarb był ukryty w miejscu, które odstraszało czerwonoskórych. Jeśli nawet mnie wyszpiegowali, to nie odważyli się pokazać. – Zeszłej nocy ruszyłem w kierunku plaży, zamierzając dotrzeć do miejsca, położonego kilka mil na północ od tego, gdzie widziałem dym. Byłem już blisko brzegu, kiedy uderzył sztorm. Schroniłem się pod dużą skałą, a kiedy nawałnica przeszła, wdrapałem się na drzewo, żeby sprawdzić gdzie są Indianie. I wtedy zobaczyłem twój zakotwiczony statek, Harston i twoich ludzi, którzy właśnie schodzili na brzeg. Przedzierałem się w kierunku waszego obozu na plaży, kiedy natknąłem się na Richardsona. Zabiłem go z powodu starego zatargu. Nie wiedziałbym nawet, że ma mapę, gdyby nie to, że przed śmiercią próbował ją zjeść. – Oczywiście rozpoznałem ją i właśnie zastanawiałem się jaki z niej zrobić użytek, kiedy nadszedłeś ty, psie, ze swymi ludźmi i znaleźliście ciało. Leżałem w pobliskich zaroślach, kiedy wy kłóciliście się o to, kto go zabił. Stwierdziłem, że to nie jest najlepszy moment na ujawnienie się. Roześmiał się na widok wściekłości na twarzy Harstona. – No i kiedy tak leżałem i słuchałem waszego gadania, zorientowałem się w sytuacji i dowiedziałem, że d’Chastillon i Villiers są o kilka mil dalej na południe, na plaży. Więc, kiedy usłyszałem, że to Villiers zamordował twojego kompana i zabrał mapę i że masz zamiar układać się z nim, jednocześnie szukając sposobności, żeby go zabić i ją odzyskać... – Ty psie! – warknął Villiers. Harston, mimo wściekłości, zaśmiał się szyderczo. – Myślisz, że byłbym fair z takim psem jak ty! Mów dalej Vulmea. Irlandczyk uśmiechnął się szeroko. Było oczywiste, że specjalnie rozbudzał między nimi nienawiść. – Niewiele więcej mam do powiedzenia. Przyszedłem tu prosto przez las, kiedy wy wlekliście się wybrzeżem i dostałem się do fortu przed wami. I oto cała historia. Ja mam skarb, Harston ma statek, Henri ma zapasy. Na Szatana, ty tu nie bardzo pasujesz, Villiers ale żeby uniknąć niesnasek, ciebie też włączę. Moja propozycja jest bardzo prosta. – Podzielimy łup na cztery części. Harston i ja odpłyniemy z naszymi działkami na „Wojennym Jastrzębiu”, a ty i d’Chastillon weźmiecie swoje i zostaniecie lordami dżungli albo zbudujecie sobie statek, to już zależy od was. Henri zbladł, Villiers zaklął, a Harston uśmiechnął się z ukontentowaniem. – Czy jesteś tak głupi, żeby wsiąść na „Wojennego Jastrzębia” z Harstonem? – parsknął Villiers. – Poderżnie ci gardło zanim zniknie wam z oczu ląd. – To jest tak jak z wilkiem, owcą i kapustą – zaśmiał się Vulmea. – Jak przeprowadzić je przez rzekę, żeby się nawzajem nie pozierały?! – To ma być to twoje celtyckie poczucie humoru? – skomentował Villiers. – Nie zostanę tu! – krzyknął Henri – Ze skarbem czy bez, muszę stąd odjechać! Vulmea spojrzał na niego z namysłem, zmrużył oczy i powiedział: – W takim razie niech Harston odpłynie z Villiersem, z tobą i z wybranymi przez ciebie członkami świty, a ja zostanę i obejmę fort, resztę twoich ludzi i całą załogę Villiersa. Zbuduję sobie okręt, na którym dostanę się na wody Hiszpanii. Villiers wyglądał, jakby mu się zrobiło niedobrze – Mam wybierać między pozostaniem tu, na wygnaniu, a opuszczeniem mojej załogi i popłynięciem samemu na „Wojennym Jastrzębiu”, żeby mi poderżnęli gardło?! Vulmea ryknął śmiechem i nie zwracając uwagi na wściekłość w oczach korsarza, walnął go jowialnie po plecach. – Właśnie tak, Guillaume! – rzekł – Zostań tu, a my z Dickiem odpłyniemy, albo odpłyń z Dickiem, zostawiając mi swoich ludzi. – Wolałbym Villiersa – szczerze powiedział Harston. – Ty, Vulmea, przekabaciłbyś moich ludzi i zanim okrążyłbym Horn, poderżnąłbyś mi gardło! Z twarzy Villiersa spływał pot. – Ani ja ani hrabia, ani jego bratanica nigdy nie dotrzemy żywi do Francji, jeśli wsiądziemy na statek z tym diabłem – powiedział. – Teraz mam was obu w garści. Moi ludzie otoczyli tę salę. Cóż miałoby mnie powstrzymać od zarżnięcia was obu? – Nic – przyznał wesoło Vulmea. – Tylko, że jeśli to zrobisz, to ludzie Harstona zabiorą statek i odpłyną. Beze mnie nigdy nie znajdziesz skarbu, a poza tym jeśli teraz wezwiesz swoich ludzi, to rozłupię ci czaszkę! Mówiąc to, Vulmea nadal się śmiał, ale nawet Françoise wyczuła, że rzeczywiście był gotów to zrobić. Wyjęty z pochwy kord leżał mu na kolanach, a szpada Villiersa znajdowała się pod stołem poza zasięgiem ręki Francuza. – Taa! – powiedział Harston i zaklął. – Tak łatwo ci z nami dwoma nie pójdzie. Zgadzam się na propozycję Vulmei. A pan co na to, hrabio? – Muszę stąd wyjechać! – wyszeptał Henri, patrząc na nich pustym wzrokiem. – Muszę się spieszyć. Muszę odjechać daleko stąd, szybko! Harston zmarszczył brwi, zmieszany dziwnym zachowaniem hrabiego i zwrócił się do Villiersa ze złym uśmiechem. – A ty, Guillaume? – Jaki mam wybór? – parsknął Villiers. – Pozwól mi zabrać na pokład trzech oficerów i czterdziestu ludzi i dobijemy targu. – Oficerów i piętnastu ludzi. – Zgoda. – Załatwione. Obyło się bez uścisku dłoni dla przypieczętowania paktu. Dwaj kapitanowie patrzyli na siebie jak głodne wilki. Hrabia drżącą ręką skubał wąsy, zatopiony w jakichś ponurych rozmyślaniach. Vulmea pił wino i uśmiechał się do wszystkich szeroko, ale był to grymas skradającego się tygrysa. Françoise wyczuwała panującą w sali morderczą atmosferę i knute przez wszystkich obecnych plany zdrady. Żaden z nich nie miał zamiaru spełnić warunków paktu, być może z wyjątkiem hrabiego. Wszyscy piraci chcieli posiąść i skarb, i okręt. Żaden nie zadowoliłby się namiastką zwycięstwa. Ale co działo się w tych przebiegłych głowach? Françoise czuła przygnębienie od tej unoszącej się w powietrzu, nienawiści i zdrady. Irlandczyk, przy całej swej nieokrzesanej otwartości, nie był ani o krztę delikatniejszy od pozostałych – a nawet bardziej dziki. Jego olbrzymie ramiona i masywne uda nawet w tej wielkiej sali zdawały się być za duże. Miał w sobie jakąś żelazną siłę wewnętrzną, która całkowicie przesłaniała nawet krzepkość korsarzy. – Prowadź nas do skarbu! – zażądał Villiers. – Poczekaj trochę – odparł Vulmea. – Musimy równo rozłożyć siły, żeby nikt nie był uprzywilejowany. Oto co zrobimy: Ludzie Harstona zejdą na brzeg, wszyscy z wyjątkiem kilku, i rozłożą obozowisko na plaży. Ludzie Villiersa wyjdą z fortu i też rozbiją się na plaży, w zasięgu wzroku tamtych. Wtedy obie załogi będą mogły się wzajemnie pilnować, żeby nikt nie wyślizgnął się za nami, kiedy pójdziemy po skarb. Ci, którzy zostaną na „Wojennym Jastrzębiu”, popłyną głębiej w zatokę, żeby ani jedna, ani druga załoga nie mogła go dostać. Ludzie Henriego zostaną w forcie, ale bramę zostawią otwartą. Czy pójdzie pan z nami, hrabio? – Iść do tego lasu? – Henri zadrżał i owinął się szczelnie płaszczem. – Nie pójdę za całe złoto Meksyku! – Dobrze. Weźmiemy po piętnastu ludzi z każdej załogi i zaraz ruszamy. Françoise widziała, jak Villiers i Harston spojrzeli na siebie ukradkiem, a potem szybko opuścili wzrok i unieśli kielichy, chcąc ukryć intencje. Françoise dostrzegła w planie Vulmei słaby punkt i zastanawiała się jak mógł go nie zauważyć. Wiedziała, że Irlandczyk nigdy nie wyjdzie z lasu żywy. Mając już skarb w swoich rękach, pozostali sprzymierzą się, aby zgładzić człowieka, którego obaj nienawidzą. Zadrżała, z przerażeniem patrząc na tego mężczyznę i znając jego straszne przeznaczenie. Czuła się dziwnie widząc tego walecznego siłacza, który siedzi, śmieje się i popija wino, pełen wyższości i dumy, i wiedząc, że jest już skazany na krwawą śmierć. Cała sytuacja była brzemienna zwiastującymi śmierć znakami. Villiers, jeśliby tylko mógł, oszukałby Harstona i zabił go. Wiedziała też, że Anglik już przeznaczył na rzeź Villiersa, a bez wątpienia także wuja i ją samą. Jeśli to Villiers wygra ostateczną bitwę w tej okrutnej walce, ich życie będzie bezpieczne – ale patrząc na korsarza, który siedział tam żując wąsa, z ciemnym obliczem, na którym teraz widać było jak na dłoni całe brutalne zło jego charakteru, nie potrafiła się zdecydować co było bardziej odrażające – śmierć czy Villiers. – Jak to daleko stąd? – zapytał Harston. – Jeśli wyruszymy w ciągu godziny, możemy być z powrotem przed północą – odparł Vulmea. Opróżnił kielich, wstał, podciągnął pas i spojrzał na Henriego. – D’Chastillon, czy ty oszalałeś, żeby zabijać indiańskiego myśliwego? – powiedział. – O czym ty mówisz? – zapytał Henri z przerażeniem. – Chcesz powiedzieć, że nie wiesz, iż twoi ludzie zabili zeszłej nocy w lesie Indianina? – Żaden z moich ludzi nie był zeszłej nocy w lesie – zapewnił hrabia. – W każdym razie ktoś był – mruknął Vulmea, grzebiąc w kieszeni. – Widziałem jego głowę przybitą do drzewa na skraju lasu. Nie znalazłem żadnych śladów butów i wywnioskowałem z tego, że musiał być przybity zanim nadszedł sztorm. Ale na mokrej ziemi było mnóstwo śladów mokasynów – Indianie zobaczyli tę głowę. Musieli być z innego plemienia, inaczej zdjęli by ją. Jeśli przypadkiem zabity pochodzi ze szczepu, z którym są w stanie pokoju, pójdą do jego wioski i powiedzą o tym jego współplemieńcom. – Może to oni go zabili – powiedział Henri. – Nie, to nie oni. Ale oni wiedzą, kto to zrobił – z tego samego powodu, skąd ja wiem. Ten łańcuch był zawiązany wokół szyi. Musiałeś kompletnie zwariować, żeby tak oznaczyć swoją robótkę. Wyciągnął coś z kieszeni i rzucił na stół przed hrabiego, który zachwiał się i charcząc złapał za gardło. Był to złoty łańcuch z pieczęcią, który zawsze nosił na szyi. Vulmea spojrzał pytająco na innych, a Villiers zrobił szybki znak, pokazując, że hrabia ma nie całkiem dobrze poukładane w głowie. Irlandczyk włożył swój kord do pochwy i wdział ozdobiony piórem kapelusz. – No, ruszajmy. Kapitanowie dopili wino i wstali, podciągając pasy ze szpadami. Villiers położył rękę na ramieniu hrabiego i lekko nim potrząsnął. Hrabia poderwał się na nogi, rozejrzał dookoła i bezmyślnie, ze zwisającym z palców łańcuchem, ruszył za piratami. Ale nie wszyscy wyszli z sali. Przycupnięte przy balustradzie i zapomniane przez wszystkich Françoise i Tina, widziały, jak Gallot kryje się i czeka, aż za pozostałymi zamkną się ciężkie drzwi. Wtedy szybko podbiegł do paleniska i zaczął uważnie przeszukiwać tlące się jeszcze węgielki. Przyklęknął i przez pewien czas przypatrywał się czemuś z bliska. Potem wstał i wymknął się z sali innymi drzwiami. – Co on tam znalazł? – wyszeptała Tina. Françoise potrząsnęła głowa i dając się ponieść ciekawości, wstała i zeszła do pustej sali. Chwilę potem, klęczała już w miejscu, które właśnie opuścił majordomus, i zobaczyło to, co oglądał. Był to zwęglony kawałek mapy, którą Vulmea wrzucił do ognia. Przy dotknięciu rozpadłaby się na popiół, ale wciąż można było na niej dostrzec słabe linie i fragmenty pisma. Nie potrafiła odczytać pisma, ale rozpoznawała kontury czegoś, co wyglądało na obrazek jakiegoś wzgórza czy urwiska, otoczonego znakami, które wyraźnie symbolizowały gęste zarośla. Z reakcji Gallota wywnioskowała, że rozpoznał w tych zarysach jakieś znane mu wskazówki topograficzne. Wiedziała, że majordomus wyprzedził już o głowę wszystkich pozostałych. Rozdział VI Skarbiec śmierci Françoise zeszła ze schodów i zatrzymała się na widok hrabiego Henri, który siedział przy stole, obracając w rękach przerwany łańcuch. W to upalne południe forteca pogrążona była w dziwnej ciszy. Głosy ludzi znajdujących się w obrębie palisady były stłumione i przygaszone. Ten sam ospały spokój panował na plaży, gdzie obozowały podejrzliwe wobec siebie, rywalizujące załogi. Oddzielało je kilkaset jardów gołego piasku. Daleko w zatoce zakotwiczony był „Wojenny Jastrząb” z garstką ludzi na pokładzie, którzy gotowi byli odpłynąć na najmniejszy znak zdrady. Statek był kartą atutową Harstona, jego najlepszą gwarancją na uniknięcie podstępu ze strony rywali. Vulmea sprytnie wymyślił, jak wykluczyć możliwość starcia się obydwu stron, ale z tego co zauważyła Françoise, zupełnie nie udało mu się zapewnić bezpieczeństwa samemu sobie, zabezpieczyć się przed zdradą ze strony swych kompanów. Zniknął w lesie prowadząc ze sobą dwóch kapitanów i ich trzydziestu ludzi, i dziewczyna była przekonana, że nigdy więcej nie zobaczy go wśród żywych. Wreszcie przemówiła, a jej głos był zduszony i chrapliwy. – Kiedy dostaną skarb, zabiją Vulmeę. A co będzie potem? Czy powinniśmy zaufać Harstonowi i wsiąść na statek? Henri bezwiednie pokiwał głową. – Villiers potajemnie przekazał mi swój plan. Zadba o to, żeby noc zastała ich w lesie i znajdzie sposób, żeby we śnie pozabijać Anglików. Potem ukradkiem wróci ze swymi ludźmi na plażę. Przed samym świtem potajemnie wyśle z fortu kilku moich marynarzy, którzy przejmą statek. Ani Harston, ani Vulmea nie pomyśleli o tym. Villiers wyjdzie z lasu i wspólnymi siłami pokonamy obozujących na plaży piratów. Wtedy z całym skarbem odpłyniemy na „Wojennym Jastrzębiu”. – A co stanie się ze mną? – zapytała, czując suchość w gardle. – Obiecałem cię Villiersowi – odpowiedział szorstko, bez odrobiny współczucia. – Gdyby nie ta obietnica, nie zabrałby nas stąd. Uniósł łańcuch, od którego odbił się promień wpadającego przez okno słońca. – Musiał wypaść mi na plaży – wymamrotał. – ON go znalazł... – Nie wypadł ci na plaży – powiedziała Françoise głosem równie bezlitosnym jak jego serce, które zdawało się być zamienione w kamień. – Zdarłeś go sobie z szyi wczoraj w nocy, kiedy chłostałeś Tinę. Widziałam jego błysk na podłodze, zanim wyszłam z sali. Uniósł wzrok, a twarz poszarzała mu od panicznego strachu. Zaśmiała się gorzko, wyczuwając w jego rozszerzonych oczach nieme pytanie. – Tak! Czarny człowiek! On tam był! To on musiał znaleźć łańcuch na podłodze. Widziałam go, jak szedł korytarzem na górze. Opadł na krzesło, a łańcuch wyślizgnął mu się z bezwładnych rąk. – W rezydencji! – szepnął. – Mimo straży i zaryglowanych bram. Nic mnie już przed nim nie uchroni! Nie ma ucieczki! A więc to nie był sen... to drapanie w moje drzwi zeszłej nocy. W moje drzwi! – krzyknął przeraźliwie, nerwowo szarpiąc koronki przy kołnierzu, jakby go dusiły. – Niech będzie przeklęty! Atak przeszedł, a on siedział tak, słaby i roztrzęsiony. – Rozumiem teraz – wysapał. – Rygle u drzwi mej komnaty oparły się nawet jemu. Więc zniszczył statek, na którym mógłbym uciec i zarżnął tego przeklętego dzikusa. Zostawił na nim mój łańcuch, aby ściągnąć na mnie zemstę jego czerwonych braci. Wiele razy widzieli ten łańcuch na mojej szyi. – Kim jest ten czarny człowiek? – zapytała Françoise, czując jak ze strachu przechodzą ją ciarki. – Czarownikiem z Wybrzeża Niewolników – wyszeptał patrząc na nią dziwnym wzrokiem, który zdawał się przenikać ją i sięgać daleko w mroczną otchłań przeszłości. – Wzbogaciłem się na ludzkiej krzywdzie. Kiedy byłem młody, moje statki kursowały między Wybrzeżem Niewolników, a Zachodnimi Indiami, dostarczając czarnych ludzi na hiszpańskie plantacje. Moim partnerem był czarny czarownik z przybrzeżnego szczepu. Przy pomocy swoich wojowników wyłapywał niewolników, a ja wywoziłem ich do Indii. Byłem złym człowiekiem, ale on był sto razy gorszy. Jeżeli jakikolwiek człowiek zaprzedał duszę diabłu, to był to on. Nawet teraz w koszmarach sennych dręczy mnie to, co widziałem w jego wiosce, kiedy księżyc czerwieniał nad dżunglą, dudniły bębny, a ofiary z ludzi krzyczały na ołtarzach jego pogańskich bogów. – W końcu wyprowadziłem go w pole i sprzedałem Hiszpanom, którzy przykuli go do wiosła na galerze. Poprzysiągł mi okrutną zemstę, ale śmiałem się z tego, bo wierzyłem, że nawet on nie może uciec losowi, jaki mu zgotowałem. – Jednak lata mijały, a ja nie mogłem o nim zapomnieć. Czasami budziłem się w noc ze strachu, a w uszach brzmiała mi jego groźba. Wmawiałem sobie, że na pewno zginął już dawno od hiszpańskich biczów. Aż pewnego dnia doszła mnie wiadomość, że dziwny, czarny człowiek ze śladami po galerniczych łańcuchach przybył do Francji i mnie poszukuje. – Znał mnie pod innym imieniem, ale wiedziałem, że i tak mnie wytropi. W pośpiechu sprzedałem ziemię i, jak wiesz, wyruszyłem na morze. Myślałem, że będę bezpieczny tak daleko od niego, od Francji. Ale wyśledził mnie i czai się tam, jak gotowa do ataku kobra. – Co masz na myśli mówiąc, że on zniszczył statek – zapytała Françoise z niepokojem. – Czarownicy z Wybrzeża Niewolników mają moc wywoływania burzy! – wyszeptał hrabia sinymi wargami. – Diabelską moc! Françoise wzdrygnęła się. Wiedziała, że ta nagła burza była niczym innym, jak zbiegiem okoliczności. Żaden człowiek nie może spowodować sztormu siłą woli. A wychowany w mrokach dżungli Zachodniego Wybrzeża dzikus jest w stanie bez problemu dostać się we mgle do strzeżonej przez uzbrojonych ludzi fortecy. Ten złowieszczy intruz był tylko człowiekiem z krwi i kości. Ale trzęsła się na wspomnienie bębna, który dudnił triumfalnie ponad rykiem burzy... Henri zamglonym wzrokiem wpatrywał się w niewidzialne przestrzenie. – Ale ja jeszcze raz wyprowadzę go w pole – szepnął. – Niech tylko nie uderzy na nas dziś w nocy. O świcie będę już na pokładzie statku i ocean odsunie mnie od jego zemsty. * * * – A niech to piekło pochłonie! Vulmea nagle zatrzymał się. Za nim, w dwóch zwartych grupach stanęli marynarze. Szli starą, indiańską ścieżką, która prowadziła na wschód. Plaża zniknęła im już z oczu. – Dlaczego się zatrzymałeś? – zapytał Harston podejrzliwie. – Ktoś szedł tędy przed nami – warknął Vulmea. – Ktoś w butach. Był tutaj nie dalej niż godzinę temu. Czy to ktoś z was, bydlaki, wysłał kogoś na przeszpiegi? Obaj kapitanowie żywo zaprzeczyli, patrząc na siebie nieufnie. Vulmea z oburzeniem potrząsnął głową i ruszył dalej, a marynarze podążyli za nim. Ci ludzie morza, przyzwyczajeni do otwartych przestrzeni oceanów, czuli się nieswojo wśród otaczających ich tajemniczych zarośli i pnączy. Ścieżka wiła się w tym gąszczu i wkrótce wszyscy stracili orientację. – Dzieje się tu coś cholernie dziwnego – warknął Vulmea. – Jeżeli to nie Henri przybił tę indiańską głowę, to kto to zrobił? Ale oni i tak jego za to winią. To jest obraza. Jeżeli jego plemię dowie się o tym, słono za to zapłacimy. Mam nadzieję, że zanim wejdą na wojenną ścieżkę, wydostaniemy się już z tych chaszczy. W miejscu, gdzie dróżka skręcała na północ, Vulmea zszedł z niej i zaczął przebijać się przez gęste zarośla na południowy wschód. Harston zerknął na Villiersa z niepokojem. To mogło zmusić ich do zmiany planów. Znalazłszy się o kilkaset stóp od ścieżki zupełnie stracili orientację. Nękały ich przeróżne podejrzenia, kiedy nagle wyszli z gęstego lasu i zobaczyli przed sobą ponure urwisko, wyrastające z dżungli. Ze wschodu prowadziła niewyraźna ścieżka, biegnąca między zwaliskiem głazów i wznosząca się po urwisku aż do tworzących drabinę kamienistych półek i płaskiej krawędzi u szczytu. – To właśnie tędy uciekłem przed Indianami – powiedział Vulmea, stając. – Ścieżka prowadzi do jaskini, która znajduje się za tą krawędzią. A w jaskini są ciała da Verrazano i jego ludzi... i skarb. Ale jeszcze słówko, zanim tam pójdziemy: jeżeli teraz mnie zabijecie, nigdy nie znajdziecie drogi powrotnej. Wiem, że w dżungli jesteście zupełnie bezradni. Plaża oczywiście leży dokładnie na zachód, ale jeśli będziecie musieli przebijać się przez gąszcze, obciążeni łupem, zajmie wam to nie godziny, a dni. Nie sądzę, żeby te lasy były bezpieczne dla białych, kiedy Indianie dowiedzą się o przybitej do drzewa głowie. Roześmiał się na widok ich ponurych, złych uśmiechów z jakimi powitali fakt, że przejrzał ich ukryte zamiary. Odgadł też jaka myśl zakiełkowała teraz w ich głowach: niech Irlandczyk zdobędzie dla nich łup i doprowadzi do ścieżki, a potem go zabiją. – Wystarczy trzech ludzi do wyniesienia skarbu z jaskini – powiedział. Harston zaśmiał się wzgardliwie. – Myślisz, że jestem tak głupi, że pójdę tam tylko z tobą i Villiersem? Zabieram ze sobą bosmana! – wskazał na potężnego olbrzyma o ostrych rysach twarzy. Był do pasa goły, w uszach miał złote kolczyki, a głowę obwiązaną szkarłatnym szalem. – A ja zabieram mojego pokładowego kata – warknął Villiers. Przywołał chudego rabusia morskiego o pergaminowej twarzy, z przewieszonym przez kościste ramię obnażonym jataganem. Vulmea wzruszył ramionami. – W porządku, chodźcie za mną. Wspiął się idącą w górę ścieżką, a oni podążali tuż za nim. Prawie przywarli do niego, kiedy przeciskał się przez szczelinę w ścianie i oczy aż zaświeciły im z chciwości na widok okutych żelazem skrzyń, ustawionych po obu stronach krótkiego tunelu. – Niezły ładunek, co? – powiedział niedbale Vulmea. – Ubrania, broń, klejnoty. Ale prawdziwy skarb leży za tymi drzwiami. Pchnął je lekko i odsunął się, pozwalając swoim kompanom, zajrzeć do środka. Rozejrzeli się po obszernej grocie, delikatnie oświetlonej błękitną poświatą, przenikającą przez mgliste opary. Pośrodku stał ogromny hebanowy stół, a na rzeźbionym krześle z wysokim oparciem i szerokimi poręczami, siedziała olbrzymia postać – baśniowa i jakby nie z tego świata. Był to Giovanni da Verrazano. Głowa opadła mu na piersi, a w pomarszczonej dłoni ciągle dzierżył wysadzany drogimi kamieniami kielich. Miał na sobie kapelusz z piórem, przetykany złotem płaszcz z drogocennymi guzikami, które migotały w błękitnej poświacie, błyszczące buty i złocony pendent, podtrzymujący wysadzaną klejnotami szpadę w złotej pochwie. Dookoła stołu siedziało jedenastu korsarzy. Głowy mieli opuszczone na ozdobione koronkami piersi. Oświetlił ich błękitny płomień – ten sam, który otaczał nimbem stertę wspaniale oszlifowanych klejnotów, leżących na środku stołu. Był to skarb Montezumy! Kamienie, które były warte więcej niż wszystkie skarby świata razem wzięte! W błękitnej poświacie twarze piratów były blade jak ściana. – Wejdźcie i weźcie je – zaprosił Vulmea, a Villiers i Harston tłoczyli się za nim, przepychając się nawzajem. Pozostali nie odstępowali ich na krok. Villiers kopniakiem otworzył drzwi na oścież... i zatrzymał się w progu, na widok leżącej na podłodze postaci, którą wcześniej zasłaniały drzwi. Zgięty wpół mężczyzna leżał twarzą w dół, z głową wciśniętą między ramiona i twarzą wykrzywioną grymasem śmiertelnej agonii. Zesztywniałe palce ściskały gardło. – Gallot – wykrzyknął Villiers. – Co...? Ogarnięty nagłą podejrzliwością wsunął głowę do wypełnionej błękitną mgiełką jaskini. Zakrztusił się i wrzasnął. – W tych oparach czyha śmierć! Jeszcze nie umilkł jego krzyk, kiedy Vulmea całym ciałem naparł na stojących w drzwiach, czterech ludzi – zachwiali się, lecz nie udało mu się wepchnąć ich do jaskini. Zobaczywszy trupa uświadomili sobie, że to zasadzka i cofali się, kiedy spadł na nich nieskuteczny cios Vulmei. Harston i Villiers upadli na kolana, bosman zwalił się mu na nogi, a kat runął na ścianę. Zanim Vulmea zdążył urzeczywistnić swój plan wkopania leżących mężczyzn do jaskini i przytrzymania drzwi dopóki trujące opary nie dokonają swego morderczego dzieła, został zmuszony do odparcia wściekłego ataku kata. Potężne uderzenie katowskiego miecza chybiło. Irlandczyk przykucnął i ostrze trafiło w kamienną ścianę, wzniecając błękitne iskry. W następnej chwili ścięta przez Vulmeę głowa Francuza potoczyła się po podłodze jaskini. Podczas tego błyskawicznego zajścia, bosman zdążył wstać i miotając kordem runął na Irlandczyka. Ostrze uderzyło o ostrze i w wąskim tunelu rozległ się ogłuszający szczęk stali. Dwaj kapitanowie z czerwonymi twarzami, dławiąc się, wycofywali się za próg. Podduszeni, nie mogli nawet krzyczeć. Vulmea podwoił wysiłki, usiłując rozprawić się ze swym przeciwnikiem, aby zabić rywali zanim minie działanie trucizny. Rzucił się na krwawiącego bosmana, który desperackim krzykiem wzywał na pomoc swoich kamratów. Ale zanim Vulmea zadał mu ostateczny cios, obaj piraci, wyczerpani ale wciąż groźni, natarli na niego ze szpadami w rękach, krzykiem przywołując swoich ludzi. Vulmea wycofał się i wypadł z jaskini w obawie przed nadciągającymi na ratunek swym kapitanom piratami. Ale oni się nie spieszyli. Słyszeli dobiegające z jaskini, przytłumione krzyki, ale żaden nie śmiał ruszyć, spodziewając się ciosu w plecy. Obie załogi patrzyły na siebie z napięciem. Stali z gotową do ataku bronią, ale nie potrafili podjąć decyzji, a kiedy zobaczyli wychylającego się zza krawędzi Vulmeę, nawet się nie ruszyli. Kiedy tak stali nie wiedząc co robić, Irlandczyk już wspinał się po przytwierdzonych do skały uchwytach i za chwilę zniknął im z oczu na szczycie. Kapitanowie wypadli jak burza na półkę skalną, a piraci widząc, że ich przywódcy wcale ze sobą nie walczą, przestali sobie wygrażać i kompletnie zaskoczeni, stali bez ruchu. – Ty psie! – krzyknął Villiers. – Chciałeś nas otruć! Ty zdrajco! Vulmea patrzył na nich z góry kpiąco. – A czego się spodziewaliście? Wy dwaj mieliście zamiar poderżnąć mi gardło jak tylko zdobędę dla was skarb. Gdyby nie ten przeklęty głupiec Gallot, załatwiłbym was czterech, a potem opowiedziałbym waszym ludziom, jak bezmyślnie sami skazaliście się na śmierć. – A ty zabrałbyś mój statek i cały łup – zapienił się Harston. – A tak! I najlepszych z waszych marynarzy. Tam na ścieżce, to były ślady Gallota. Ciekawe jak ten głupiec znalazł jaskinię. – Gdyby nie jego trup, wpakowalibyśmy się prosto w tę śmiertelną zasadzkę – mruknął Villiers, a jego ogorzałej twarzy nie opuściła jeszcze trupia bladość. – Ten błękitny dym był jak niewidzialne palce, które zaciskały się na mojej szyi. – No i co macie zamiar teraz zrobić? – zawołał szyderczo ich niedoszły oprawca. – Co zamierzamy teraz zrobić? – zwrócił się do Harstona Villiers. – Nie dostaniecie klejnotów – zapewnił Vulmea z satysfakcją w głosie. – Te opary was zaduszą. Sam ledwo uszedłem z życiem. Posłuchajcie, a opowiem wam legendę, którą Indianie snują w swoich wigwamach przy tlącym się ogniu. Dawno temu dwunastu obcych ludzi przybyło z morza, znalazło jaskinię i wypełniło ją złotem i klejnotami. Ale kiedy siedzieli sobie, popijali wino i śpiewali, ziemia zadrżała i uniósł się dym, który ich wszystkich zadusił. Wszystkie plemiona uznały to miejsce za przeklęte przez złe duchy i omijały je z daleka. – Kiedy uciekając przed Indianami ukryłem się tutaj zrozumiałem, że ta stara legenda jest prawdą i odnosi się do da Verrazano. Trzęsienie ziemi musiało rozłupać podłogę groty, a wtedy on i jego korsarze, siedząc przy winie, zostali owiani duszącymi oparami gazów, które wydostawały się z jakiejś szczeliny w ziemi. Śmierć jest teraz strażnikiem ich łupów! Harston zajrzał do wylotu tunelu. – Opary zaczynają wydobywać się na zewnątrz – warknął. – Ale rozpraszają się na świeżym powietrzu. Niech piekło pochłonie Vulmeę! Ruszamy za nim! – Myślisz, że jakikolwiek człowiek jest w stanie wspiąć się po tych uchwytach, kiedy on tam stoi ze szpadą? – warknął Villiers. – Zostawimy tutaj ludzi, żeby czuwali i zastrzelili go, jak tylko się pokaże. Miał jakiś plan, jak wydostać te klejnoty. A skoro on może to zrobić, to dlaczego nam miałoby się nie udać? Przywiążemy do liny hak, zaczepimy go za nogę od stołu i przyciągniemy wszystko tu, na półkę skalną. – Nieźle pomyślane Guillaumme! – rozległ się kpiący głos Vulmei. – Dokładnie to samo planowałem. Ale jak masz zamiar dostać się z powrotem na ścieżkę? Zanim dotrzesz na plażę, będzie już zupełnie ciemno. A kiedy będziecie przedzierać się przez dżunglę, ja będę szedł za wami i w ciemności wykończę jednego po drugim. – To nie czcze przechwałki – mruknął Harston. – On potrafi skradać się bezgłośnie jak Indianin. Jeśli zrobi to, co mówi, to niewielu z nas zobaczy plażę. – A więc zabijmy go teraz – wycedził Villiers przez zaciśnięte zęby. – Kilku będzie strzelać do niego, a pozostali wdrapią się na urwisko. Posłuchaj! Z czego on się śmieje? – Bawi mnie słuchanie, jak trupy planują zasadzkę – w głosie Vulmei przebijał czarny humor. – Nie zwracaj na niego uwagi – warknął Villiers i przywołał stojących poniżej ludzi. Kiedy marynarze ruszyli w górę, rozległo się brzęczenie przypominające odgłos wydawany przez wściekłą pszczołę, a potem głuche pacnięcie. Jeden z korsarzy zacharczał i osunął się na kolana, zaciskając palce na strzale, która utkwiła mu w piersi. – Co się dzieje? – wrzasnął Harston. – To Indianie – ryknął jeden z piratów i, ugodzony strzałą w szyję, padł na ziemię. – Kryjcie się, wy głupcy! – zawołał Villiers, dostrzegając postacie, czających się w krzakach Indian. Jeden ze wspinających się ludzi padł bez życia. Reszta popędziła w dół, kryjąc się miedzy skałami u podnóża urwiska. Wypuszczane z zarośli strzały rozpryskiwały się o kamienie. Ludzie na półce skalnej przywarli się do ziemi. – Jesteśmy w pułapce! – wrzasnął Harston z pobladłą twarzą. Był odważny, kiedy czuł pokład pod stopami, ale w obliczu tej cichej, dzikiej walki jego nerwy nie wytrzymały. – Vulmea powiedział, że oni boją się tego urwiska rzekł Villiers. – Kiedy zapadnie noc, nasi ludzie będą musieli się tu wdrapać. Indianie nic nam nie zrobią kiedy wszyscy będziemy na tej półce. – To prawda! – zakpił Vulmea. – Nie wejdą na półkę. Oni jedynie otoczą, ją i będą czekać, aż umrzemy z głodu. – Zawrzyjmy z nim rozejm – mruknął Harston. – Jeśli ktokolwiek jest w stanie nas stąd wyprowadzić, to tylko on. Później będzie dość czasu, żeby mu poderżnąć gardło. – Vulmea, zapomnijmy o naszych zatargach – krzyknął. – Jesteś teraz w takim samym kłopocie, jak my. – Skąd ci to przyszło do głowy? – zapytał Irlandczyk. – Kiedy zrobi się ciemno mogę zejść drugą stroną urwiska i przemknąć niepostrzeżenie między otaczającymi wzgórze Indianami. Na pewno mnie nie zobaczą. A potem wrócę do fortu i powiem, że wszyscy zostaliście wyrżnięci przez dzikich – co zresztą wkrótce nastąpi. Harston i Villiers spojrzeli na siebie w złowieszczej ciszy. – Ale nie zrobię tego – ryknął Vulmea. – I to nie ze względu na to, że darzę was jakimiś uczuciami, psy. Ale dlatego, że biały człowiek nie zostawia drugiego białego, nawet swojego wroga, na pastwę czerwonych dzikusów. Zza urwiska wyłoniła się jego zmierzwiona, czarna czupryna. – Słuchajcie! Tam, na dole jest tylko mała grupka Indian. Widziałem, jak skradali się przez gąszcz, kiedy śmiałem się przed chwilą. Wydaje mi się, że duża grupa wojowników dopiero tu nadchodzi, a ci to tylko młodzi śmiałkowie wysłani, żeby nas odciąć od plaży. Wszyscy stoją teraz po zachodniej stronie urwiska. Ja zejdę wschodnim i zajdę ich od tyłu. W tym czasie wy dołączcie do swoich ludzi, ukrytych w skałach. Kiedy usłyszycie mój krzyk, biegnijcie do lasu. – A co ze skarbem? – Do diabła z nim. Będziemy mieli szczęście, jeżeli wyjdziemy stąd nie oskalpowani. Głowa z czarną czupryna, zniknęła. Nasłuchiwali dźwięków, które wskazywałyby na to, że Vulmea doczołgał się do prawie pionowej wschodniej ściany i schodzi w dół. Ale panowała zupełna cisza. Z lasu nie dochodził żaden odgłos. Nawet strzały nie uderzały już o skały za którymi ukryci byli marynarze. Ale wiedzieli, że obserwują ich z morderczą cierpliwością czarne, dzikie oczy. Harston, Villiers i bosman zaczęli ostrożnie schodzić w dół. Byli już w połowie drogi, kiedy wokoło zaszemrały strzały. Bosman ryknął i, ugodzony w serce, stoczył się po zboczu. Kapitanowie, wśród świszczących dookoła strzał, biegli na oślep urwistą ścieżką. W szaleńczym pośpiechu dotarli do stóp wzgórza i, dysząc wpadli pomiędzy głazy. – Czy to kolejna sztuczka Vulmei? – powiedział Villiers i zaklął siarczyście. – W takiej sytuacji możemy mu ufać – zapewnił Harston. – Tu w grę wchodzi solidarność białych. Wyratuje nas z rąk Indian, chociaż sam chce nas zamordować. Uwaga! Ciszę przeciął mrożący krew z żyłach krzyk. Dobiegł z zachodniej strony lasu, a równocześnie z nim, zza drzew, łukiem wypadło coś, co uderzyło o ziemię i potoczyło się w kierunku skały. Była to odrąbana ludzka głowa z zastygłym na pomalowanej twarzy grymasem śmierci. – To znak Vulmei – wrzasnął Harston i przerażeni piraci wyskoczył z kryjówki i rzucili się w stronę lasu. Z zarośli znowu posypały się strzały, ale wypuszczone pospiesznie i chaotycznie, w większości chybiły. Padło tylko trzech ludzi. Pozostali rzucili się w gąszcz i natarli na nagich, pomalowanych Indian, którzy właśnie wyłonili się z mroku. Rozległy się mordercze posapywania, odgłosy walki wręcz, uderzenia kordów o toporki wojenne i tratowanie butami gołych ciał. Chwilę potem, wśród krzaków, dał się słyszeć pospieszny tupot bosych nóg – to ocalali z tej krótkotrwałej rzezi Indianie uciekali z pola walki, zostawiając za sobą siedem martwych, pomalowanych postaci, leżących na pochlapanych krwią liściach, wyściełających ziemię. Głęboko w lesie brzmiało jeszcze sapanie i szuranie, ale wkrótce ucichło, a z zarośli wyłonił się Vulmea – bez kapelusza, w podartym płaszczu, z ociekającym kordem w dłoni. – I co teraz? – zapytał Villiers. Wiedział, że szarża powiodła się tylko dzięki temu, że niespodziewany atak Vulmei na tyły Indian zaskoczył dzikusów i nie dał im żadnej szansy uniknięcia rzezi. – Za mną! Zostawili trupy tam, gdzie były i zwartą grupą podążyli za nim przez las. Bez niego godzinami błądziliby po dżungli, zanim znaleźliby wiodącą na plażę ścieżkę – o ile w ogóle by ją znaleźli. Vulmea prowadził ich tak pewnie jakby szedł po brukowanej drodze. Gdy nagle wypadli na wiodący na zachód szlak, piraci aż wrzasnęli z radości. – Głupcze! – Vulmea złapał za ramię korsarza, który puścił się biegiem. Pchnął go z powrotem między jego kompanów. – Wyzionąłbyś ducha zanim przebiegłbyś tysiąc jardów. Od plaży dzielą nas całe mile. Idź spokojnie. Być może będziemy musieli ostatnią milę przebyć biegiem. Zachowaj na to swoje siły. No, ruszajmy. Pospieszył ścieżką równym truchtem, a za nim, dostosowując swój krok, podążyli marynarze. * * * Słońce zanurzało się już w falach zachodniego oceanu. W oknie, z którego Françoise patrzyła na sztorm, stanęła Tina. – Zachodzące słońce zamienia wody oceanu w krew – powiedziała. – Na tle tego szkarłatu biały żagiel wygląda jak pyłek. Las pogrąża się już w mroku. – A co z żeglarzami na plaży? – zapytała cicho Françoise. Leżała na kanapie z zamkniętymi oczyma i rękami pod głową. – Obie załogi szykują kolację – odpowiedziała Tina. – Zbierają szczapy na ogniska. Słyszę jak krzyczą do siebie... ale co to? Wyczuwając nagły niepokój w głosie Tiny, Françoise poderwała się na równe nogi. Tina wpiła palce w parapet i Jadła. – Słuchaj! Wycie, gdzieś tam, jakby stado wilków! – Wilków? – Françoise aż podskoczyła, ze ściśniętym ze strachu gardłem. – O tej porze roku wilki nie polują stadami! – Patrz! – zadrżała dziewczynka. – Z lasu wybiegają ludzie! W jednej chwili Françoise znalazła się przy oknie szeroko otwartymi oczyma wpatrując się w wyłaniające się z gąszczy postacie. – Marynarze! – wysapała. – Z pustymi rękami! Widzę Villiersa... Harstona... – A gdzie Vulmea? – wyszeptała dziewczynka. Françoise potrząsnęła głową. – Słuchaj! Och, słuchaj! – zatkało dziecko, przywierając do niej. Teraz szaleńcze, krwiożercze zawodzenie, dobiegające z głębi mrocznego lasu, rozległo się w całym forcie. Ten dźwięk dodał skrzydeł biegnącym do ostrokołu ludziom. * * * – Są już tuż za nami! – wysapał Harston. Jego wyczerpana twarz przypominała teraz ponurą maskę. – Mój statek... – Jest zbyt daleko, żeby się tam dostać – wycharczał Villiers. – Do fortu! Ci na plaży już nas zobaczyli! Nie mając siły krzyczeć, zaczął wymachiwać rękoma, ale ludzie na brzegu wiedzieli już, co oznacza to dzikie wycie. Porzucili ogniska i kociołki i rzucili się do bramy ostrokołu. Właśnie wpadali w nią, kiedy grupka uciekających z lasu minęła południowy róg palisady. Wrota zatrzaśnięto w panicznym pośpiechu i wszyscy stłoczyli się przy stanowiskach strzeleckich. Françoise zwróciła się do Villiersa. – Gdzie jest Czarny Vulmea? Korsarz palcem wskazał na pogrążoną w ciemnościach dżunglę. Ciężko dyszał, a z twarzy ściekał mu pot. – Ich zwiad deptał nam po piętach, zanim dotarliśmy na plażę. Vulmea został, aby zabić kilku z nich i umożliwić nam ucieczkę. Oddalił się, by zająć swoje stanowisko na murze, gdzie stał już Harston. Był tam też Henri – posępna, milcząca, obojętna, owinięta płaszczem postać. Wyglądał, jakby opętały go złe moce. – Patrz! – zaskowyczał pirat, przekrzykując wycie niewidocznej jeszcze hordy. Z gąszczu wyłonił się człowiek i gnał co sił w nogach w kierunku fortu. – Vulmea! Villiers uśmiechnął się drapieżnie. – Jesteśmy już bezpieczni. Wiemy, gdzie jest skarb. Dlaczego nie mielibyśmy posłać mu teraz kuli? – Zaczekaj! – Harston złapał go za ramię. – Będziemy potrzebowali jego szpady. Patrz! Za uciekającym Irlandczykiem wysypała się z lasu dzika horda – setki wyjących wściekle, gołych dzikusów. Posypały się strzały. Jeszcze kilka susów i Vulmea dobiegł do wschodniej ściany ostrokołu, odbił się wysoko, podciągnął na kołki palisady i, z kordem w zębach, przeskoczył na drugą stronę. Na miejsce, w którym przed chwilą stał, runął grad strzał. Vulmea zgubił gdzieś swój wspaniały płaszcz, a biała jedwabna koszula była porwana i poplamiona krwią. – Zatrzymać ich! – wrzasnął, zeskakując na ziemię – Jeśli wejdą na ścianę, jesteśmy straceni. Marynarze, żołnierze i dworzanie zareagowali natychmiast i na nadciągającą hordę spadła nawałnica kul. Vulmea zobaczył Françoise z uczepioną do niej kurczowo Tiną i zwrócił się do nich szarmancko: – Schrońcie się w rezydencji. Ich strzały mogą was tutaj dosięgnąć... a nie mówiłem? – jedna z nich wbiła się właśnie w ziemię u stóp Françoise, drżąc jak łeb węża. Vulmea chwycił muszkiet i wbiegł na ostrokół. – Przygotujcie pochodnie, psy! – wrzasnął, przekrzykując narastający huk bitwy. – Nie damy rady pokonać ich po ciemku! Słońce utonęło w krwawej kąpieli. Daleko w zatoce żeglarze odcięli łańcuch kotwicy i „Wojenny Jastrząb” odpłynął za karmazynowy horyzont. Rozdział VII Ludzie z dżungli Zapadła noc, ale pole dzikiej walki zalewało trupioblade światło płonących w forcie pochodni. Na plaży roiło się od nagich, pomalowanych postaci, które falami uderzały w palisadę – w tym świetle lśniły ich rozpalone nienawiścią oczy i wyszczerzone z wściekłości zęby. Zebrały się tu wszystkie przybrzeżne plemiona, aby wypędzić ze swego kraju białoskórych najeźdźców. Nacierali teraz na ostre kół, wypuszczając deszcz strzał. Zdawali się nawet nie zważać na uderzający w nich grad kul. Czasami podchodzili tak blisko do ściany, że ich toporki wrąbywały się w bramę, a dzidy, przez szczeliny między kołkami, wpadały do środka. Ale za każdym razem fala Indian w końcu odpływała, znacząc swój szlak ciałami zabitych. Przy tak prowadzonej walce piraci mieli zdecydowaną przewagę. Ich rusznice czyniły spustoszenie wśród nacierających hord, a uderzenia kordów odpychały je od palisady. Ale mimo to ludzie dżungli wciąż szli do ataku z upartą zaciekłością, która przepełniała ich serca. – Są jak wściekłe psy – wysapał Villiers, strącając uczepione palisady ręce dzikusów i waląc ich po ciemnych głowach. – Jeśli uda nam się utrzymać fort do świtu, stracą ducha walki – warknął Vulmea, rozplątując jednemu czaszkę. – Nie wytrzymają już długo. Patrz, znów się cofają. Szarża odstąpiła i stojący na ścianie mieli wreszcie trochę czasu, by otrzeć pot z czoła, policzyć zabitych i poprawić w rękach zakrwawione szpady. Indianie wycofali się poza zasięg światła niechętnie jak odganiane od pewnej zdobyczy głodne wilki. Przy palisadzie pozostały tylko trupy. – Czy oni odeszli na dobre? – Harston potrząsnął mokrą od potu płową czupryną. Jego wyszczerbiony kord i odsłonięte muskularne ramię były zbryzgane krwią. – Nie, ciągle tam są – Vulmea wskazał głową na miejsce, gdzie nie sięgało już światło pochodni. Można tam było dostrzec jakiś ruch, błyski dzikich oczu i połyskujące ostrza dzid. – Ale na chwilę odstąpili od ataku – dodał. – Rozstaw na ścianie wartowników, a reszta niech idzie coś zjeść. Już minęła północ. Walczymy nieprzerwanie od kilku godzin. Kapitanowie zeszli na dół i zwołali swoich ludzi. Pośrodku każdej ze ścian – wschodniej, zachodniej, północnej i południowej – ustawiono straże, a kilku żołnierzy pilnowało bramy. Aby dotrzeć do fortu, Indianie musieliby przejść przez szeroki, oświetlony pas plaży, a wtedy obrońcy zdążyliby znowu zająć swe pozycje. – Gdzie d’Chastillon? – zapytał Vulmea, ogryzając wielką kość wołu. Stał przy ognisku, które rozpalono pośrodku osady. Zgromadzili się tu Anglicy i Francuzi, którzy pożerali mięso i chłeptali wino. Kobiety opatrywały im rany. – Jeszcze godzinę temu walczył koło mnie na ścianie – odburknął Harston. – Potem nagle stanął jak wryty i wbił wzrok w ciemność, jakby zobaczył ducha. „Spójrz” – zaskrzeczał. „Czarny diabeł! Widzę go tam w ciemnościach...” I mógłbym przysiąc, że ja też zobaczyłem jakiś dziwny kształt. Mignął mi przed oczami i zniknął. Henri zeskoczył ze ściany i, jakby śmiertelnie porażony, rzucił się do rezydencji. Od tamtej pory go nie widziałem. – Pewnie zobaczył leśnego diabła – odparł spokojnie Vulmea. – Indianie mówią, że pełno ich tutaj, na wybrzeżu. Ale ja bałbym się bardziej płonących strzał. Mogą je w każdej chwili wypuścić. Ale co to? Jakby wołanie o pomoc! * * * Kiedy ucichły odgłosy walki, Françoise i Tina znowu podeszły do okna, od którego odgonił je świst strzał. Przyglądały się ludziom zgromadzonym wokół ogniska. – Na palisadzie jest za mało strażników – powiedziała Tina. Pomimo mdłości, które ogarnęły ją na widok leżących przy ostrokole trupów, Françoise wybuchnęła śmiechem. – Myślisz, że lepiej znasz się na prowadzeniu wojny, niż mężczyźni? – delikatnie zbeształa dziewczynkę. – Powinni wystawić więcej ludzi – upierało się rozedrgane dziecko. – Czarny człowiek może tu wrócić! Jeden strażnik na ścianie, to za mało. Czarny człowiek może podczołgać się pod ostrokół i zabić wartownika zatrutą strzałą, zanim ten zdąży krzyknąć. On jest jak cień i trudno go zobaczyć w świetle pochodni. Na myśl o tym, Françoise wzdrygnęła się. – Boję się – wymamrotała Tina. – Mam nadzieję, że Villiers i Harston nie żyją. – A Vulmea nie? – zaciekawiła się Françoise. – Czarny Vulmea nigdy nie skrzywdziłby kobiety – odparła dziewczynka z przekonaniem. – Jak na swój wiek jesteś bardzo rozgarnięta – mruknęła Françoise. – Patrz! – Tina aż zamarła. – Na południowej ścianie nie ma strażnika. Przed chwilą jeszcze go tam widziałam. A teraz zniknął. Z ich okna widać było szczyt południowej ściany palisady. Wznosił się na dachami rzędu chat ustawionych wzdłuż całej długości ściany. Ostrokół i tyły chat tworzyły jakby otwarty, szeroki na trzy, cztery jardy korytarz. W domkach mieszkała służba. – Co mogło się stać z tym strażnikiem? – z niepokojem wyszeptała Tina. Françoise patrzyła na jedną z chat, która znajdowała się przy bocznych drzwiach rezydencji. Mogłaby przysiąc, że przemknęła tamtędy jakaś ciemna postać i zniknęła w środku. Czy to brakujący strażnik? Dlaczego zszedł ze ściany i wkradł się do rezydencji? Nie, to nie mógł być on. Dziwny strach zmroził jej krew w żyłach. – Gdzie jest hrabia, Tino? – zapytała. – W dużej sali, pani. Siedzi sam przy stole, owinął się płaszczem i pije wino. Jest blady jak ściana – Idź i powiedz mu, co widziałyśmy. Ja będę stać przy oknie i czuwać, żeby Indianie nie zakradli się od nie strzeżonej strony palisady. Tina pobiegła. Françoise słyszała cichy odgłos jej stóp w korytarzu, potem na schodach. Nagle dobiegł ją straszny, przeraźliwy krzyk. Serce zamarło jej w piersi. Zanim zdążyła zastanowić się, co robi, była już w korytarzu. Zbiegła po schodach... i stanęła jak wryta. Nie była nawet w stanie krzyknąć, czy poruszyć się. Widziała Tinę, czuła wpijające się w nią małe rączki. I tylko to zdawało się być realne w tym koszmarze, w tym mrożącym krew w żyłach widoku, który miała przed sobą. * * * Na zewnątrz, przy palisadzie, Marston, na pytanie Vulmei, potrząsnął przecząco głową. – Nic nie słyszałem. – Ja słyszałem na pewno! – W Vulmei obudziły się dzikie instynkty. – Coś się stało przy południowej ścianie, za tamtymi chatami. Wyciągnął kord z pochwy i ruszył w kierunku palisady. Zasłonięta rzędami chat, południowa ściana i stanowiska wartownicze nie były widoczne z osady. Harston, zaintrygowany zachowaniem Vulmei, pospieszył za nim. Irlandczyk, klnąc, zatrzymał się u wlotu wiodącej między chatami, a ścianą dróżki, którą oświetlał tylko słaby blask zatkniętych w rogach ostrokołu pochodni. Na środku, na ziemi leżała jakaś skulona postać. – To strażnik. – Do kroćset – zaklął Harston. Podbiegł do wartownika i pochylił się nad nim. – Na szatana! Ma poderżnięte gardło od ucha do ucha. Vulmea bystro rozejrzał się dookoła. Poza nim, Harstonem i zabitym, w pobliżu nie było nikogo. Zajrzał przez szczelinę między palami – na zewnątrz, w zasięgu światła, także nie było żywej duszy. – Kto to mógł zrobić? – zastanawiał się. – Villiers! – Harston poderwał się na równe nogi, ziejąc z wściekłości jak dzikie zwierze. – Wysłał swych rzezimieszków, żeby po cichu powybijali mi ludzi! Ten zdrajca chce mnie zniszczyć! – Poczekaj, Dick! – Vulmea chwycił go za ramię, wskazując na czubek strzały tkwiącej w szyi zabitego pirata. – Nie wierzę, że to Villiers... Ale rozwścieczony Anglik wyrwał się i, klnąc siarczyście rzucił się między chaty. Vulmea popędził za nim. Harston biegł prosto do ogniska, gdzie widać było wysoką postać Villiersa, który właśnie żłopał ale. [mocne angielskie piwo]. Nagły atak był dla niego kompletnym zaskoczeniem. W szaleńczym gniewie Anglik wytrącił mu z ręki bukłak z takim impetem, że piana aż prysnęła korsarzowi na piersi. – Ty podstępny psie! – ryczał Harston. – Chcesz cichaczem wyrżnąć moich ludzi, którzy bronią twojej przeklętej skóry tak samo jak i mojej? Wszyscy zgromadzeni przerwali jedzenie i wpatrywali się w nich ze zdumieniem. – O czym ty mówisz? – parsknął Villiers. – Kazałeś zamordować moich ludzi, którzy stali na warcie – wrzasnął Harston. – Kłamiesz! – zawył z nie tajoną już nienawiścią Villiers. Harston, rycząc wściekle, wyciągnął kord i zamierzył się, chcąc ugodzić Francuza w głowę. Ten uchylił się i cios spadł na osłonięte pancerzem lewe ramię. Dobył szpady i odparował uderzenie, wzniecając snop iskier. W jednej chwili między kapitanami rozgorzała szaleńcza walka. Załogi bez chwili zastanowienia ruszyły w ich ślady i z krzykiem natarły na siebie. Nawet ci, którzy stali na warcie, opuścili swoje stanowiska i rzucili się w wir walki. Cała osada zamieniła się w pole bitwy. Stojący przy bramie żołnierze zapomnieli o czającym się na zewnątrz wrogu i ze zdumieniem obserwowali swoich kamratów. Wszystko stało się tak szybko – tląca się od dawna niechęć przerodziła się w otwartą nienawiść – że, zanim Vulmea zdążył powstrzymać rozszalałych kapitanów, cała osada huczała już odgłosami bitwy. Nie zważając na uderzenia szpad, wdarł się między nich z takim impetem, że aż zatoczyli się do tyłu, a Villiers potknął się i upadł jak długi. – Wy przeklęci głupcy! Chcecie się tu wszyscy powyrzynać? Harston dyszał wściekle, a Villiers ryknął po pomoc. Jakiś korsarz runął ze szpadą na Vulmeę. Irlandczyk odwrócił się i łapiąc napastnika za rękę, powstrzymał cios. – Patrzcie, wy głupcy! – ryknął wskazując na coś szpadą. W jego głosie było coś takiego, co przyciągnęło uwagę pochłoniętego walką tłumu. Wszyscy stanęli jak wryci, z uniesionymi szpadami, i patrzyli we wskazanym przez Vulmeę kierunku – czuwający na ścianie strażnik zataczał się łapał rękoma powietrze i charcząc próbował wydobyć z siebie krzyk. Nagle upadł i wszyscy zobaczyli utkwioną w jego plecach strzałę. Osadą wstrząsnął krzyk grozy. Po chwili dołączyły do niego mrożące krew w żyłach wrzaski i trzask uderzających w bramę toporków. Płonące strzały wbijały się w pale i w górę zaczęły unosić się smużki błękitnego dymu. Zza rzędu chat przy południowej ścianie wyłoniły się ciemne postacie. – Indianie są w środku – zawył Vulmea. Jego głos utonął w ogólnej wrzawie. Piraci zaprzestali walki między sobą i część ruszyła na znajdujących się w osadzie Indian. Pozostali pobiegli do ostrokołu. Pomalowani barwami wojennymi ludzie dżungli wysypywali się zza i natychmiast ich toporki trafiały na kordy marynarzy, Villiers właśnie wstawał, kiedy od tyłu rzucił się na niego i toporkiem rozpłatał mu czaszkę Vulmea poprowadził Francuzów na Indian, którzy byli już wewnątrz ostrokołu, a Harston z większością swoich ludzi pognał na stanowiska strzeleckie i z furią atakował wspinające się po ścianach, ciemne postacie. Dzicy, nie zauważeni przez nikogo, pod czołga li się do fortu podczas gdy marynarze walczyli między sobą i teraz atakowali Europejczyków ze wszystkich stron. Żołnierze Henriego zebrali się przy bramie, próbując odeprzeć napór ujadających wściekle, żądnych krwi demonów. Coraz więcej Indian przedostawało się przez niebronioną południową ścianę i wysypywało zza chat. Harston ze swymi ludźmi został zepchnięty z północnej i zachodniej ściany i w jednej chwili osada zapełniła się nagimi wojownikami, którzy zwartą grupą pokonali palisadę. Spadli na obrońców jak stado wilków na jelenia – bitwa zamieniła się w wirującą kurzawę pomalowanych ciał, kłębiących się nad małymi grupkami zdesperowanych Europejczyków. Pomazani krwią śmiałkowie wpadli do chat i ponad odgłosy bitwy wzbijały się teraz paniczne wrzaski ginących od czerwonych toporków kobiet i dzieci. Słysząc to, żołnierze porzucili obronę bramy – w tej samej chwili wtargnęli przez nią Indianie. Teraz wlewali się już do osady ze wszystkich stron. Zaczęły płonąć chaty. – Do rezydencji – wrzasnął Vulmea. Ruszyło, za nim kilkunastu ludzi i przedzierali się wśród wyjących dzikusów, krwawo znacząc swój ślad. – U boku Vulmei pojawił się Harston z przypominającym rzeźnicki topór kordem w dłoni. – Nie możemy schronić się w rezydencji – wysapał Anglik. – Dlaczego? – Vulmea był zbyt zajęty rozdzielaniem ciosów szpadą, by się rozejrzeć. – Bo... aaa! – nóż dzikusa wbił się głęboko w plecy pirata. – Niech cię piekło pochłonie, ty psie! – Harston odwrócił się, sieknął wojownika w głowę, zatoczył się i upadł na kolana, a z ust popłynęła mu krew. – Rezydencja płonie! – wycharczał i osunął się na ziemię. Vulmea rozejrzał się dokoła. Wszyscy ci, którzy szli za nim, leżeli w kałużach krwi. Wydający właśnie ostatnie tchnienie Indianin był ostatnim ze stojącej mu na drodze zgrai. Wokół toczyła się zacięta walka, ale koło niego była pustka. Wystarczyło by kilka susów, a przeskoczyłby palisadę i uciekł w ciemności nocy. Ale przypomniał sobie o bezbronnych niewiastach w rezydencji, z której teraz kłębami unosił się dym. Bez chwili wahania popędził w tamtym kierunku. Przed nim, zza drzwi budynku wyłonił się wódz w pióropuszu z gotowym do ciosu toporkiem w ręku, a od tyłu dopadała go już zgraja niezmordowanych dzikich wojowników. Nie było czasu na myślenie. Uderzeniem z dołu wytrącił Indianinowi toporek i potężnym ciosem rozpłatał mu głowę. Nie minęła sekunda i był za drzwiami rezydencji. Szybko zatrzasnął je i zaryglował zanim rąbnęła w nie z impetem pierwsza siekiera. Wielka sala tonęła w kłębach gęstego dymu. Usłyszał histeryczne łkanie i na oślep rzucił się przed siebie. Wydostał się z mlecznego kłębowiska i stanął jak wryty. W całej sali unosił się ciemny, ponury dym. Srebrny kandelabr leżał przewrócony i nie paliła się żadna świeca. Jedyne oświetlenie stanowił blask dochodzący z wielkiego ogniska i sięgające sufitu płomienie palącej się podłogi. W tym półmroku Vulmea zobaczył jakiś ludzki kształt, kołyszący się na sznurze. Przy kolejnym obrocie twarz wisielca zwróciła się ku niemu. Śmierć zmieniła je nie do poznania. Ale Vulmea wiedział, że to hrabia Henri d’Chastillon. Dostrzegł również Françoise i Tinę. Skulone, przytulone do siebie, leżały przy schodach. Był tam jeszcze ktoś – owiany dymem, olbrzymi czarny człowiek. W czerwonym blasku wyglądał jak czarny diabeł, który właśnie wynurzył się z otchłani piekieł. W pokrytej bliznami, wykrzywionej, szatańskiej twarzy paliły się czerwienią oczy, jak rozżarzone węgle na tle czarnej wody. Była w nich taka siła zła, że nieustraszonym piratem wstrząsnął dreszcz. A po chwili, gdy dojrzał długi bambusowy kij w dłoni demona, poczuł zimny oddech śmierci. Powoli, z namaszczeniem, czarny człowiek uniósł pałkę... Vulmea wiedział, że nim jego szpada dosięgnie mordercy, anioł śmierci wykona na nim swój wyrok. Zdesperowany wzrok Irlandczyka przyciągnęła ciężka, srebrna, ozdobnie rzeźbiona ława – świadectwo dawnej świetności Chateau d’Chastillon. Stała w zasięgu jego ręki. Błyskawicznym ruchem chwycił ją i uniósł wysoko nad głowę. – Zabierz to ze sobą do piekła! – zagrzmiał i cisnął ławą z całą mocą swych stalowych mięśni dokładnie w chwili, gdy z uniesionego bambusa wyleciała ze świstem strzała. Odbiła się od ławy, a po chwili potężna masa srebra zwaliła się na szerokie piersi czarnego olbrzyma. Uderzenie strzaskało mu kości i przeciwnik runął prosto w palenisko. Salą wstrząsnął potworny krzyk. Palenisko rozpadło się, a spadające z wielkiego komina kamienie przywaliły wijące się w agonii ciało. Z dachu, z hukiem spadały kamienie, płonące belki i w mgnieniu oka całe rumowisko stanęło w płomieniach. Vulmea ruszył w stronę schodów, które zaczął już ogarniać ogień. Jedną ręką chwycił Tinę, a drugą podniósł Françoise. Przez trzask pożaru przebijał dźwięk uderzających w drzwi toporków. Rozejrzał się i dostrzegł znajdujące się w drugim końcu sali drzwi. Na wpół niosąc, na wpół ciągnąc osłabłe niewiasty, ruszył w ich kierunku. Kiedy byli już w przyległej komnacie, dobiegł ich huk zwalającego się dachu sali. W kłębach duszącego dymu dostrzegł prowadzące na zewnątrz, otwarte drzwi. Przechodząc przez nie zauważył, że ktoś wyważył zamek. – Czarny człowiek dostał się tymi drzwiami! – zatkała histerycznie Françoise. – Widziałam go... ale nie wiedziałam... Znaleźli się w rozświetlonej pożarem osadzie, kilka jardów od rzędu chat przy południowej ścianie. Do drzwi skradał się uzbrojony w toporek wojownik. Jego oczy płonęły krwiożerczo. Vulmea, osłaniając ramieniem Françoise przed ciosem, wbił kord w pierś Indianina i biegiem ruszył do ściany. Mimo spowijających osadę kłębów dymu, zbiegowie nie umknęli czujnym oczom nagich wojowników, którzy wyłonili się nagle wymachując toporkami. Byli już kilka jardów za nimi, kiedy Vulmea dał nura między chaty. W drugim końcu alejki pojawili się inni, chcąc odciąć mu drogę. Z całej siły pchnął Françoise na ostrokół i szybko wskoczył za nią. Przesadził ją przez palisadę na piasek. Po chwili dołączyła do niej Tina. Uchylając się od ciosu rzuconego toporka, Vulmea błyskawicznie zeskoczył na plażę i chwycił bezbronne niewiasty Zanim Indianie dobiegli do ściany, nie było po nich śladu. * * * Świt zaróżowił mroczne wody oceanu. Daleko, z oparów unoszącej się nad morzem mgły, wyłoniła się plamka bieli – zawieszony na perłowym niebie żagiel. Na porośniętym krzakami cyplu, przy rozpalonym ze świeżego drewna ognisku, stał Czarny Vulmea i wymachiwał podartym płaszczem, wzniecając dym, którego gęste kłęby dymu unosiły się wysoko w górę. Obok niego siedziała Françoise i obejmowała ramionami Tinę. – Myślisz, że zobaczą nasze znaki i zrozumieją je? – Na pewno zobaczą – odparł. – Przez całą noc kręcą się tutaj w nadziei, że wypatrzą kogoś żywego. Mają niezłego stracha. Jest ich tylko kilkunastu i żaden z nich nie zna się na nawigacji na tyle, by dopłynąć do Hornu, a już na pewno nie zdołają go okrążyć Zrozumieją mój znak. Jest to sztuczka, której kamraci z Bractwa nauczyli się od Indian. Wiedzą, że ja potrafię pokierować statkiem, więc chętnie nas zabiorą. I założę się, że poproszą mnie nawet, żebym objął dowództwo. Jestem jedynym kapitanem, jaki pozostał przy życiu. – A jeżeli Indianie zobaczą dym? – spojrzała na wznoszący się w nieruchomym powietrzu słup dymu, który wyrastał nad zamgloną plażą o kilka mil na północ. Zadrżała. – Nie sądzę. Zeszłej nocy, kiedy już ukryłem cię w lesie, zakradłem się z powrotem do osady i widziałem jak wytaczają z magazynów beczki wina. Prawie wszyscy chwiali (się już na nogach. Do tej pory leżą już pewnie pijani jak bele. Gdybym miał setkę ludzi, mógłbym wyrżnąć teraz całą tę hałastrę. Patrz! „Wojenny Jastrząb” płynie do brzegu. Zrozumieli nasz znak. Wygasił ogień i oddał płaszcz patrzącej na niego z podziwem Françoise. Nie stracił zimnej krwi ani w obliczu tej nocy, pełnej ognia i krwi, ani podczas ucieczki przez czarną, mroczną dżunglę. Nic nie było w stanie zmącić jego spokoju. Françoise nie bała się go. Od czasu, kiedy przybyła na to dzikie wybrzeże, nigdy nie czuła się bezpieczniej. Ten mężczyzna miał swoje niezłomne zasady, od których nigdy nie odstępował. – Kim był tamten czarny olbrzym? – zapytał. Françoise zadrżała, gdy dotarło do niej to, co powiedział. – To człowiek – odpowiedziała,– którego hrabia sprzedał dawno temu jako galernika. Udało mu się uciec i wytropić nas. Wuj wierzył, że to czarownik. – To możliwe – mruknął Vulmea. – Byłem świadkiem wielu dziwnych rzeczy na Wybrzeżu Niewolników. Ale to nie ważne. Mamy inne zmartwienia. Co zamierzasz zrobić po powrocie do Francji? Bezradnie wzruszyła ramionami. – Nie wiem. Nie mam ani pieniędzy, ani przyjaciół. Może lepiej by się stało, gdyby jedna z tych strzał ugodziła mnie w serce. – Nie mów tak, pani – odezwała się Tina. – Zapracuję na nas obie. Vulmea wyjął zza pasa małą skórzaną sakiewkę. – Nie zdobyłem klejnotów Montezumy – rzekł. – Ale mam tu parę błyskotek, które znalazłem w skrzyni z ubraniami – wyjął z woreczka garść lśniących rubinów. – Są wartę fortunę. Wsypał je z powrotem do sakiewki, którą podał Françoise. – Ale ja nie mogę tego przyjąć... – Oczywiście, że możesz! Wysadzenie cię we Francji bez pieniędzy byłoby tym samym co oskalpowanie przez Indian. – A co będzie z tobą? Vulmea uśmiechnął się szeroko i wskazał na zbliżającego się „Wojennego Jastrzębia”. – Potrzebuję tylko okrętu i załogi. Gdy tylko postawię nogę na pokładzie. Zdobędę galerę i uwolnię niewolników, albo napadnę na jakąś hiszpańską plantację na wybrzeżu. Pełno jest dzielnych Francuzów i Anglików, którzy harują jako niewolnicy u hiszpańskich donów i tylko czekają na okazję, żeby uciec i przyłączyć się do jakiegoś kapitana z Bractwa. A jak tylko wrócę na Ocean, a ciebie i dziecko umieszczę na jakimś bezpiecznym, płynącym do Francji statku, pokażę Hiszpanom, że Czarny Vulmea jeszcze żyje! Nie, nie, nie dziękuj mi! Co znaczy dla mnie garść klejnotów, kiedy czekają na mnie wszystkie skarby zachodniego świata! Zemsta Czarnego Vulmei Rozdział I Przed kabiną „Kakadu” z fajką w jednej i pękatą flaszką wina w drugiej ręce, stał chwiejąc się Czarny Terence Vulmea. Rozstawiwszy szeroko nogi kołysał się w rytm unoszącej się na falach, wysokiej rufy. Był bez kapelusza, a rozpięta koszula odsłaniała jego szeroką, owłosioną pierś. Opróżnił flaszkę i sapiąc z zadowolenia, rzucił ją za siebie. Potem przeniósł nieco zmącony wzrok na dolny pokład, gdzie od rufy po dziób leżeli upici do nieprzytomności marynarze. Cały statek śmierdział jak gorzelnia. Wszędzie dookoła walały się puste beczki z wyważonymi pokrywami. Po całonocnej hulance wszyscy – od zwykłego majtka po pierwszego oficera – byli pijani w trupa. Nie było nikogo nawet przy sterze. Ale na tak spokojnym morzu dobrze zablokowane koło sterownicze dawało gwarancję całkowitego bezpieczeństwa. Wiał lekki, ale równy wiatr. Na wschodzie majaczyła cienka, błękitna linia lądu. Zawieszone na bezchmurnym niebie słońce grzało przyjemnie, dalekie jeszcze od spiekoty południa. Vulmea spojrzał pobłażliwie na pijaną załogę, a po chwili przeniósł senny wzrok na morze, za lewą burtę statku. Nagle zaklął i z niedowierzaniem przymrużył oczy. Tam, gdzie spodziewał się zobaczyć pusty, rozciągający się po horyzont ocean, kołysał się na falach statek. Był odległy o ponad sto jardów. Ale zbliżał się szybko do „Kakadu” z wyraźnym zamiarem dobicia do jego burty. Był to wysoki okręt rejowy z pobłyskującymi w słońcu, białymi żaglami. Na tle błękitnego nieba rysowała się powiewająca na głównym maszcie, czerwona, angielska flaga. Przy balustradzie stali rzędem uzbrojeni w strzeliste piki i bosaki marynarze, a w otworach działowych zaskoczony pirat dostrzegł zapalone lonty. – Wszyscy ma stanowiska bojowe! – rozległ się paniczny krzyk Vulmei. Odpowiedziało mu tylko głośne chrapanie. Wszyscy zostali tam, gdzie byli. – Obudźcie się, wy wszawe psy! – zagrzmiał kapitan. – Wstawać, zachlajmordy! Statek królewski płynie na nas! W odpowiedzi dobiegł go tylko odgłos wykrzykiwanych komend z pokładu fregaty, którą od „Kakadu” oddzielał już tylko wąski pas błękitnej wody. – Do kroćset! Klnąc siarczyście pognał do stojącego na lewej burcie obrotowego działa. Przekręcił je, kierując lufę na burtę nadpływającej fregaty. Wszystko wirowało mu przed nabiegłymi krwią oczami. Mierzył z działa, jakby miał w ręku muszkiet. – Opuść flagę, ty przeklęty piracie – powitała go wspaniała postać, stojąca ze szpadą w ręku na rufie okrętu wojennego. – Idź do diabła! – ryknął Vulmea, strząsając żar z fajki do zamka działa. Falkona buchnęła chmurą białego dymu, wyrzucając z siebie podwójną porcję kul muszkietowych. Uderzenie zdziesiątkowało stojących przy burcie fregaty marynarzy. Natychmiast potężnym hukiem odpowiedziała jej salwa burtowa Anglików. O pokłady „Kakadu” uderzył grad metalu, zamieniając cały statek w krwawą jatkę. Pękały żagle, puszczały liny, rozłupywały się wręgi, a krew i wyciekające mózgi mieszały się z rozlanym po pokładzie winem. Kula wielkości ludzkiej głowy uderzyła w falkonę i zwaliła ją z osi obrotowej. Działko stoczyło się na strzelca i odrzuciło go na rufę. Stuknął głową w poręcz z siłą, której nie mogła wytrzymać nawet czaszka Irlandczyka Vulmea bez czucia osunął się na deski. Był równie głuchy na okrzyki triumfu i kroki zwycięskich stóp na zalanym krwią pokładzie jak jego marynarze, którzy z pijackiego snu przenieśli się prosto w czarny sen śmierci, nie zdając sobie nawet sprawy, skąd ona nadeszła. * * * Kapitan John Wentyard z fregaty Jego Królewskiej Mości „Nieustraszona”, powoli wysączył wino i odstawił kielich w sposób, który u innego człowieka wydawałby się nienaturalny. Wentyard był wysokim mężczyzną o chudej, bladej twarzy, bezbarwnych oczach i wydatnym nosie. Jego strój wyglądał ubogo w porównaniu z galą oficerów, którzy siedzieli w pełnej szacunku ciszy przy mahoniowym stole w kabinie kapitana. – Wprowadzić więźnia! – rozkazał, a w jego zimnych fezach pojawił się błysk satysfakcji. Czterech potężnych marynarzy wprowadziło Czarnego Vulmeę. Ręce miał zakute w kajdany, a kostki u nóg pętał mu łańcuch, którego długość pozwalała mu jedynie na zrobienie niewielkiego kroku. Gęste, czarne włosy pirata zlepiała krew. Wystrzępiona koszula obnażała ogorzały słońcem tors i napięte, stalowe mięśnie. W oknach rufowych dostrzegł tonące maszty „Kakadu”. Salwa burtowa zdruzgotała statek, pozbawiając fregatę łupu. Stał teraz przed zwycięzcami, którzy mierzyli go pozbawionym litości wzrokiem. Ale Vulmea nie był ani speszony, ani przerażony sytuacją. Patrzył w ich groźne oczy ze spokojem, a jego wzrok wyrażał tylko drwiące rozbawienie. Wentyard zmarszczył brwi. Wolał, gdy jeńcy drżą przed nim ze strachu. To sprawiało, że czuł się jak uosobienie Sprawiedliwości, patrzącej obojętnie z góry na cierpienia przesiąkniętej złem ofiary. – To ty jesteś Czarny Vulmea, ten słynny pirat? – Jestem Vulmea – padła lakoniczna odpowiedź. – Pewnie, jak wszyscy łotrzy, będziesz chciał nam wmówić, że działasz w imieniu władcy Tortugi? – parsknął Wentyard. – To pirackie zlecenie od Francuza nie ma żadnego znaczenia dla Jego Królewskiej Mości. Ty... Oszczędź sobie tej paplaniny, ty rybaku – wyszczerzył zęby Vulmea. – Nie działam na niczyje zlecenie. Nie jestem jednym z twoich przeklętych zbójów, którzy nazywają siebie korsarzami. Jestem piratem i rabowałem tak samo angielskie statki jak i hiszpańskie. Niech cię piekło pochłonie, ty czapli dziobie! Oficerów aż zatkało na tę obrazę, a Wentyard uśmiechnął się ponuro. Cały był blady i z trudem powstrzymywał gniew. – Czy wiesz, że mam prawo powiesić cię natychmiast, bez wyroku? – zapytał. – Wiem – odpowiedział spokojnie pirat. – Już mnie kiedyś nawet powiesiłeś, Johnie Wentyard. – Co?! – wytrzeszczył oczy Anglik. W błękitnych oczach Vulmei narastał gniew, który zmienił ton jego głosu, zaostrzając irlandzki akcent. – To było na wybrzeżu Galway, dawno temu, kapitanie. Byłeś wtedy młodym oficerem, właściwie jeszcze chłopcem. Ale równie bezwzględnym jak teraz. Odbywała się pod okiem wojska jakaś powszechna konfiskata, a Irlandczycy byli na tyle szaleni, że podjęli walkę. Biedni, obdarci, przymierający głodem wieśniacy porwali się z kijami na świetnie uzbrojonych angielskich żołnierzy i marynarzy. Masakrze i rutynowym egzekucjom przyglądał się zza krzaków chłopiec – dziesięciolatek, który nie wiedział nawet, o co w tym wszystkim chodzi. Wyśledziłeś go, Wentyard, napuściłeś na niego psy, a potem powiesiłeś jak innych, których ciała drgały jeszcze w agonii. „On jest Irlandczykiem” – powiedziałeś kiedy podciągali go do góry. „Z małego psa wyrasta wielka bestia”. To ja byłem tym chłopcem! Czekałem na to spotkanie z utęsknieniem, ty angielski psie! Vulmea nadal się uśmiechał, ale na jego skroniach nabrzmiały żyły, a mięśnie rozsadzały skórę na spętanych rękach I mimo, że pirat zakuty był w kajdany i dobrze strzeżony, Wentyard odruchowo cofnął się, przerażony bijącą z dzikich oczu nie tajoną nienawiścią. – W jaki sposób uniknąłeś naznaczonego ci losu? – zapytał oschle, odzyskując równowagę. Vulmea zaśmiał się krótko. Niektórzy wieśniacy uciekli przed masakrą i schronili się w lasach. Jak tylko odeszliście, wrócili i, ponieważ nie byli cywilizowanymi, kulturalnymi Anglikami, lecz tylko biednymi, dzikimi Irlandczykami, odcięli mnie i wszystkich pozostałych. Ja jeszcze żyłem. Nas, Celtów, nie tak łatwo zabić. Wy, Anglicy, odczuliście to zresztą na własnej skórze. – Tym razem dostaliśmy cię bez trudu – zauważył Wentyard. Vulmea wyszczerzył zęby w uśmiechu. W pozornie rozbawionych oczach ciągle czaiła się nienawiść. – Któż spodziewałby się królewskiego okrętu na zachodnich morzach? Od tygodni nie widzieliśmy już żadnego żaglowca, z wyjątkiem statku handlowego, który przewoził ładunek wina do Panamy z Valparaiso. Wzięliśmy go wczoraj. To nie jest dobra pora roku na bogate łupy. Chłopcy chcieli trochę pohulać. Jak mogłem im odmówić? Zboczyliśmy ze szlaku, którym przeważnie pływają hiszpańskie statki i myśleliśmy, że mamy cały ocean dla siebie. Spałem sobie spokojnie w swojej kabinie, a potem wyszedłem na pokład, żeby wypalić fajkę. I wtedy zobaczyłem was. O mały włos a dostalibyście statek bez jednego strzału. – Zabiłeś siedmiu moich ludzi – warknął Wentyard. – A ty zabiłeś mi wszystkich! – zaripostował Vulmea. – Biedne diabły. Obudzą się w piekle nawet nie wiedząc, jak się tam dostali. Znów uśmiechnął się dziko. Niepostrzeżenie próbował uwolnić nogi z łańcuchów. W żyłach pulsowała mu krew i czuł w sobie potężną siłę irlandzkiego wojownika. Wiedział, że w nagłym porywie tej siły, mógłby uwolnić się od strażników, mimo łańcuchów jednym susem pokonując przestrzeń dzielącą go od wroga i potężnym uderzeniem pięści rozpłatać Wentyardowi czaszkę. To, że sam zginąłby chwilę później nie miało najmniejszego znaczenia. Teraz nie czuł ani strachu ani żalu. Pozostała jedynie wyższość i pogarda dla tych głupich Anglików. Śmiał im się w twarz bawiąc się tym, że nie znają powodu jego wesołości. Chcieli poskromić tygrysa. Nie byli sobie w stanie nawet wyobrazić, jaka niszcząca siła kryje się w jego zwierzęcych muskułach. Zaczął już napełniać swe wielkie piersi, wolno i niepostrzeżenie wciągając powietrze, a jednocześnie napinając mięśnie nóg i ramion, kiedy znowu odezwał się Wentyard. – Nie przekroczyłbym swych uprawnień, jeśli powiesiłbym cię przed upływem godziny. I tak zawiśniesz. Jeśli nie na mojej rei, to na jakiejś szubienicy na nabrzeżu Port Royal. Ale życie jest słodkie, nawet dla takich zbirów jak ty, którzy kurczowo chwytają się każdej chwili, darowanej im przez pokrzywdzone przez nich społeczeństwo. I ja mógłbym ci darować jeszcze kilka miesięcy, oddając cię pod sąd gubernatora. Być może dam się na to namówić, ale pod jednym warunkiem. – Jakim? – mięśnie Vulmei nadal były napięte i zaczął się niedostrzegalnie szykować do skoku. – Jeśli podasz mi miejsce pobytu pewnego pirata, Van Ravena. W jednej chwili muskuły Irlandczyka rozluźniły się. Bezbłędnie odgadł myśli człowieka, przed którym stał, więc zmienił plany. Wyprostował się i uśmiechnął. – Dlaczego akurat Holendra, Wentyard? – zapytał miękko. – Dlaczego nie Tranicoza, Villiersa, Mc Veigha czy tuzina innych, którzy przynieśli więcej szkody handlowi Anglii niż Van Raven? Czy to nie z powodu skarbu, który zabrał hiszpańskiej flocie? Tak, król ma chrapkę na ten skarb i niezła nagroda czeka kapitana, który miałby takie szczęście, albo byłby tak zuchwały, żeby znaleźć van Ravena i go ograbić. Czyż to nie dlatego przebyłeś taki szmat drogi dookoła Hornu, Johnie Wentyard? – Jesteśmy w stanie pokoju z Hiszpanią – odparł kwaśno Wentyard. – A jeśli chodzi o zamiary oficera floty Jego Królewskiej Mości, to nie tobie się o nie dopytywać! Vulmea zaśmiał się, a w oczach rozbłysły mu błękitne iskierki. – Zatopiłem raz królewski okręt Hiszpanii – powiedział – Idź do diabła z bajdurzeniem o „Jego królewskiej Mości”. Twój angielski król znaczy dla mnie tyle, co wyrzucona na brzeg przegniła belka. Van Raven? To wolny ptak. Któż może wiedzieć, gdzie akurat popłynął. Ale jeśli chodzi tylko o skarb, to mogę ci pokazać taki, że łup Holendra wyglądałby przy nim jak sadzawka przy Morzu Karaibskim. W bezbarwnych oczach Wentyarda zapaliła się blada iskierka, a jego oficerowie natężając uwagę aż pochylili się do przodu. Vulmea wyszczerzył zęby. Wiedział jak łatwowierni są marynarze i szczury lądowe we wszystkim, co dotyczyło piratów i ich łupów. Wszyscy żeglarze, którzy sami nie byli zbójami, wierzyli, że każdy korsarz wie o jakimś wielkim, ukrytym bogactwie, które członkowie Czerwonego Bractwa zabrali Hiszpanom. Łup, choć rzeczywiście niemały, w opowieściach żeglarzy urósł tysiąckrotnie, czyniąc każdego pirata strażnikiem ukrytego skarbu. Beznamiętnie sondując chciwość zaciętego Anglika, Vulmea powiedział: – O dziesięć dni żeglugi stąd, u wybrzeży Ekwadoru, znajduje się pewna bezimienna zatoka. Cztery lata temu angielski pirat, Dick Harston, i ja zakotwiczyliśmy tam w poszukiwaniu starych klejnotów zwanych Jadem Szatana. Pewien Indianin zaklinał się, że je odnalazł. Były ukryte w obróconej w ruinę świątyni, w ostępach dżungli, o dzień drogi od brzegu. Przesądny strach przed starymi bogami nie pozwolił mu ich zabrać, ale zgodził się nas tam zaprowadzić. – Ruszyliśmy w głąb lądu ze swoimi załogami, bo żaden z nas nie ufał drugiemu. Żeby skrócić tę długą historię, powiem wam tylko, że trafiliśmy na te ruiny starożytnego miasta, a pod starym, zwalonym ołtarzem znaleźliśmy Klejnoty – rubiny, diamenty, emeraldy, szafiry, wielkie jak wrze jaja krwawniki. Błyszczały jak rozedrgane płomienie ogniska, oświetlając zrujnowaną starą kaplicę. Oczy Wentyarda zapłonęły z chciwości, a białe palce zacisnęły się na smukłej nóżce kielicha. – Ich widok mógłby doprowadzić do szaleństwa każdego – ciągnął dalej Vulmea, obserwując go z ukosa. – Rozbiliśmy się tam na noc i nie wiadomo kiedy i jak, zaczęliśmy się kłócić o podział łupu, chociaż było go tyle, że każdy z nas mógłby być bogaczem do końca swych dni. Zaczęła się bijatyka i kiedy tak walczyliśmy między sobą, przybiegł zwiadowca z wiadomością, że do zatoki wpłynęła hiszpańska flotylla, odciągnęła nasze statki, a pięciuset ludzi zostało wysłanych na brzeg, żeby nas złapać. I, na szatana, zanim szperacz skończył mówić, oni byli już tuż przy nas. Jeden z moich ludzi porwał skarb i schował go w starej świątyni, a my rozbiegliśmy się na wszystkie strony. Nie było czasu na zabieranie łupu. Ledwie sami uszliśmy z życiem. W końcu mnie i większej części mojej załogi udało się jakoś dotrzeć do brzegu. Zabrał nas nasz statek, który czmychnąwszy Hiszpanom ukradkiem po nas zawrócił. – Harston z garstką ludzi też jakoś dotarł do swego okrętu, choć przedtem musiał stoczyć walkę z Hiszpanami, którzy, zamiast mnie, ścigali jego. Został potem zarżnięty przez dzikusów na Wybrzeżu Kalifornii. – Donowie cały czas siedzieli mi na ogonie i nie dawali sposobności, żeby wrócić po zdobycz. Dopiero teraz udało mi się ich zgubić. Właśnie tam płynąłem, kiedy na mnie napadliście. Skarb nadal tam jest. Obiecaj mi życie, a poprowadzę cię do niego. – To niemożliwe – warknął Wentyard. – Co najwyżej mogę ci obiecać sąd przed gubernatorem Jamajki. – Niech będzie – odparł Vulmea. – Może gubernator będzie bardziej ludzki, niż ty. Poza tym wiele może się zdarzyć, zanim dopłyniemy do Jamajki. Wentyard nie odpowiedział, tylko rozłożył mapę na szerokim stole. – Gdzie jest ta zatoka? Vulmea wskazał na jakieś miejsce na wybrzeżu. Kiedy to zrobił, strażnicy puścili go, Głowa Wentyarda znalazła się w zasięgu jego rąk. Ale plany Irlandczyka uległy zmianie i teraz zakładały już szansę przeżycia... wątłą, ale zawsze szansę. – Świetnie. Pod pokład z nim. Marynarze wyprowadzili Vulmeę, a Wentyard powiedział szyderczo: – Dżentelmena floty Jego Królewskiej Mości nie wiąże obietnica dana takiemu zbirowi. Gdy tylko skarb znajdzie się na pokładzie „Nieustraszonej”, on zawiśnie na noku rei. Macie na to moje słowo. Dziesięć dni później okręt rzucił kotwicę w opisanej przez Vulmeę bezimiennej zatoce. Rozdział II Wybrzeże było zupełnie wyludnione. Zatoka wyglądała jak małe nacięcie w regularnej linii plaży. Gęsta roślinność dżungli jakby pchała się na biały piasek. Kolorowo nakrapiane ptaki ćwierkały gdzieś między wielkimi liśćmi, a nad wszystkim górowała harmonia odwiecznej, dzikiej przyrody. W głąb tej tajemniczej gęstwiny prowadziła zarośnięta, mroczna ścieżka. Nad wodą unosiła się jeszcze biała mgiełka świtu, kiedy siedemnastu ludzi ruszyło tą ścieżką. Jednym z nich był John Wentyard, który uważał, że tylko on sam nadaje się na przywódcę tej wyprawy po skarb. Wziął ze sobą piętnastu uzbrojonych w kordelasy i muszkiety żołnierzy. Siedemnasty był Terence Vulmea. Z konieczności rozkuto mu nogi, a z ramion zdjęto kajdany. Tylko ręce związane miał z przodu sznurem, którego drugi koniec znajdował się w garści potężnego, uzbrojonego w kord marynarza. Gdyby pirat próbował ucieczki, kord ten z szybkością błyskawicy spadłby na jego głowę. – Piętnastu ludzi wystarczy – powiedział Vulmea Wentyardowi. – A nawet zanadto! W tropiku ludzie łatwo wpadają w obłęd, a widok Jadu Szatana jest w stanie oszołomić każdego, nawet marynarza angielskiego króla. Im więcej z nich zobaczy klejnoty, tym większe prawdopodobieństwo, że podniosą bunt na statku, zanim z powrotem dotrzesz do Hornu. Potrzebujesz tylko trzech lub czterech. Kogo się tu obawiasz? Sam powiedziałeś, że Anglia zawarła pokój z Hiszpanią, a zresztą i tak nigdzie w tych okolicach nie znajdziesz Hiszpanów. – Nie ich miałem na myśli – zimno odpowiedział Wentyard. – Chcę się zabezpieczyć przed jakąkolwiek próbą ucieczki z twojej strony. – Ach, tak – zaśmiał się Vulmea. – I myślisz, że potrzeba ci do tego aż piętnastu? – Nie chcę ryzykować – padła ponura odpowiedź. – Jesteś silniejszy niż dwaj, a nawet trzej przeciętni mężczyźni, Vulmea... i na pewno coś knujesz. Moi ludzie będą szli z bronią gotową do strzału. Jak tylko spróbujesz ucieczki, zastrzelą cię jak psa, którym zresztą jesteś. Jeśli nawet przypadkiem udałoby ci się uniknąć śmiertelnego ciosu twojego strażnika. A poza tym zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że pojawią się dzikusy. Pirat zaśmiał się drwiąco. – Jeśli szukasz prawdziwych dzikusów, musisz przejść Kordyliery. Są tam Indianie, którzy utną ci głowę i wyprawią ją tak, że będzie nie większa od twojej piersi. Ale oni nigdy nie pojawiają się po tej stronie gór. A co do plemienia, które zbudowało świątynię, to wymarło ono już wieki temu. Weź ze sobą tę zbrojną eskortę, jeśli chcesz. I tak nie będzie z niej żadnego pożytku. Jeden silny człowiek jest w stanie unieść cały skarb. – Jeden silny człowiek – mruknął Wentyard i oblizał usta. Aż zakręciło mu się w głowie na myśl o bogactwie, którego przysporzą mu te klejnoty, skoro jest ich tak dużo, że potrzeba aż siłacza, by mógł je udźwignąć. W wyobraźni widział już siebie jako barona lub admirała. – A skąd ta ścieżka? – zapytał podejrzliwie. – Jeśli to wybrzeże jest niezamieszkałe, to skąd wzięła się tu ścieżka? – To stara droga, nieużywana od wieków. Prawdopodobnie służyła tym, którzy wybudowali miasto. Miejscami widać nawet resztki bruku. Harston i ja przeszliśmy tędy jako pierwsi od wielu, wielu lat. Widać, że nikt tu nie był od tej pory. Patrz to ślady po naszych toporkach. Zarosły młodymi roślinami. Wentyard musiał przyznać mu rację. Zbliżał się zachód słońca, a oni równym krokiem szli w głąb lasu, pokonując mila za milą. Zatoka i statek szybko znikły im z oczu. Cały ranek szli w spiekocie, przemierzali zieloną, gęstą dżunglę, pełną ćwierkających cichutko, pstrokatych ptaków i skrzeczących małp. Zwisające nisko nad ścieżką pnącza i roje komarów utrudniały im marsz. W południe zatrzymali się chwilę, by wypić trochę wody i zjeść zabrane ze sobą pasy. Marynarze byli zahartowani, przywykli do długich przepraw, więc Wentyard pozwolił im na odpoczynek tak krótki, by zdążyli tylko zaspokoić głód i pragnienie. Ogarnęła go dzika żądza ujrzenia opisanego przez Vulmeę skarbu. Ścieżka nie była tak kręta, jak większość dróżek prowadzących przez dżunglę. Zarastała ją roślinność, ale widać było, że kiedyś była to prawdziwa, szeroka, starannie wybudowana droga. Tu i tam leżały resztki bruku. Wczesnym popołudniem wyprawa dotarła do miejsca, w którym krainę delikatnie przecinały pasma zalesionych wzgórz. Mogli się tylko domyślać, że idą po górach, bo widok przesłaniały im ściany gąszczu. Ani Wentyard, ani żaden z jego ludzi nie widział skradających się mrocznych postaci, które prześlizgiwały się w dżungli po obu stronach ścieżki. Vulmea zauważył je, ale nic nie powiedział. Uśmiechnął się tylko ponuro. Ostrożnie i delikatnie, żeby nie zwrócić uwagi strażników, pirat rozluźnił sznury na rękach, szarpiąc je i skręcając. Pracował nad tym cały dzień i teraz czuł, że powoli zaczynają puszczać. Słońce chowało się już w gałęziach drzew, kiedy Vulmea Zatrzymał się i wskazał miejsce, gdzie droga zakręcała niemal pod kątem prostym i ginęła u wlotu wąwozu. – Tam, w tym wąwozie, znajduje się stara świątynia z ukrytym skarbem. – Wreszcie – wysapał Wentyard, wachlując się ozdobionym piórem kapeluszem. Z twarzy ściekał mu pot, nauczając kołnierz jego purpurowego, wyszywanego złotem płaszcza. Anglik szalał ze zniecierpliwienia. Przed oczyma miał sterty lśniących klejnotów, które Vulmea tak dokładnie mu opisał. Chciwość wywołuje łatwowierność i Wentyardowi nawet nie przyszło do głowy wątpić w opowieść Vulmei. W Irlandczyku widział tylko zwierzę zamroczone żądzą kupienia sobie jeszcze kilku miesięcy życia. Dżentelmen z marynarki Jego Wysokości nie zwykł zagłębiać się w mentalność zwykłego pirata. Zasady działania Wentyarda były boleśnie proste – silna ręka i bezlitosna pewność siebie. Nigdy nie interesowało go, co kieruje ludźmi wyjętymi spod prawa. Doszli już do wlotu wąwozu i maszerowali dalej między postrzępionymi, porosłymi listowiem skałami. Wentyard wachlował się kapeluszem, przygryzał wargi ze zniecierpliwienia i szukał choćby śladu ruin, opisanych przez jeńca Jego twarz była bledsza niż zwykle mimo żaru, który okrył rumieńcami szorstkie policzki jego ludzi, ciężko człapiących za nim. Twarzy Vulmei nie pokrywała ani kropla potu. On nie maszerował. On kroczył pewnie, prężnie jak pantera, bez charakterystycznej dla marynarzy chwiejności kroku. Jego wzrok obiegał wszystkie skały i nie było listka, którego najdelikatniejszego drgnienia by nie dostrzegł. Wąwóz był szeroki na jakieś pięćdziesiąt stóp. Podłoże porastała niska, gęsta roślinność. Dżungla ciągnęła się wzdłuż wysokich na czterdzieści stóp ścian, w większości bardzo stromych. Tu i tam naturalne występy prowadziły na dno jaru, zatopionego prawie w splątanym gąszczu. Zobaczyli, że kilkaset metrów dalej gardziel wąwozu skręca i znika za skalnym filarem. Z przeciwległej skały sterczał podobny wielki słup. Zarysy tych głazów były niewidoczne z powodu porastających ich mchu i pnączy, ale już na pierwszy rzut oka wydawały się one zbyt symetrycznie ustawione, by mogły być wytworem natury. Vulmea zatrzymał się przy jednym z prowadzących z wierzchołka występów, wszyscy spojrzeli na niego pytająco. – Dlaczego stanąłeś? – zapytał Wentyard z niepokojem w głosie. Stopą dotknął jakiegoś leżącego w trawie przedmiotu i kopnął go na bok. Przedmiot potoczył się i szczerzył na niego swe zęby. Była to rozkładająca się ludzka czaszka. Rozejrzał się i wśród zieleni dostrzegł błyski bieli – porosłe zielskiem czaszki i kości. – Czy to tu powyrzynaliście się nawzajem, wy pirackie psy – zapytał złośliwie. – Na co czekasz? W co się tak wsłuchujesz? Vulmea rozluźnił się i uśmiechnął pobłażliwie. – To, co tam widzicie, to dawna brama wjazdowa – powiedział. – Skały po obu stronach, to prawdziwe filary. Tym wąwozem prowadziła droga do zamieszkałego niegdyś miasta. Był to jedyny dostęp do niego. Dookoła wznoszą się urwiste skały – zaśmiał się szorstko. – To jak do droga piekła, Wentyard, łatwo wejść, trudniej wydostać się z powrotem. – Co ty tam bredzisz? – parsknął Wentyard, nerwowo wciskając na głowę kapelusz. – Wy, Irlandczycy, to paple i półgłówki. No, dalej... Z dżungli dobiegł głośny syk. Wąwozem ze świstem przeleciało coś, co zakończyło swój lot donośnym pacnięciem. Jeden z żołnierzy zaczął się dławić i trząść konwulsyjnie. Muszkiet wypadł mu z ręki, a on zatoczył się i wpił palce w szyję, skąd sterczała długa strzała, wibrująca jeszcze jak głowa węża. Nagle padł na ziemię, zadrżał agonalnie i skonał. – Indianie! – ryknął Wentyard i z furią odwrócił się do więźnia. – Ty psie! I co? Mówiłeś, że w tych okolicach nie ma dzikusów! Vulmea zaśmiał się pogardliwie. – Ty ich nazywasz dzikusami? Te bojaźliwe psy, które czają się w dżungli i boją wytknąć nosa na plażę? Nie widzisz, jak skradają się wśród drzew? Lepiej poślij im kilka kul, zanim staną się zbyt śmiali. Wentyard odburknął coś, ale wiedział dobrze, jak ogromne wrażenie wywiera na tubylcach broń palna. Dostrzegł już brązowe postaci przemykające przez zarośla. Wyszczekał swój rozkaz i powietrze przeszyła salwa z czternastu muszkietów. W odpowiedzi spadło kilka listków... i nic więcej. Kiedy wszystko przesłoniła chmura dymu, Vulmea skorzystał z okazji i pozbył się więzów z rąk, uderzeniem w tył głowy powalił swego strażnika, złapał kord i z kocią zręcznością wdrapał się na stromą ścianę wąwozu. Żołnierze, trzymając w rękach nie załadowane muszkiety, patrzyli na niego bezradnym wzrokiem. Wentyard wypalił ze swego pistoletu, ale na próżno. Spóźnił się o ułamek sekundy. Z zielonej gęstwiny w górze dobiegł ich szyderczy śmiech. – Wy głupcy! Stoicie u wrót piekieł. – Ty psie! – wrzasnął Wentyard wściekle. W jego skołatanych myślach wciąż dominowała chciwość. – Znajdziemy skarb bez twojej pomocy! – Nie możecie znaleźć czegoś co nie istnieje – zaripostował niewidoczny pirat. – Nie było tu nigdy żadnych klejnotów. Wymyśliłem to wszystko, żeby wpędzić was w pułapkę. Dick Harston nie postawił tu nawet swojej stopy. Ja rzeczywiście byłem tutaj i Indianie wyrżnęli całą moją załogę w tym wąwozie. Czaszki są tego świadectwem. – Oszust! – zdołał wykrztusić Wentyard. – Kłamliwy pies! Powiedziałeś, że nie ma Indian! – Powiedziałem ci tylko, że łowcy skalpów nigdy nie przechodzą przez góry – odparł Vulmea. – I rzeczywiście nie robią tego. Powiedziałem ci też, że ludzie, którzy zbudowali miasto, wymarli dawno temu. To też prawda. Nie mówiłem nic o szczepie brązowych diabłów zamieszkujących tę dżunglę. Oni nigdy nie schodzą na wybrzeże, ale nie lubią u siebie białych gości. Myślę, że to oni wybili budowniczych miasta. W każdym razie zabili moich ludzi, a ja uciekłem tylko dzięki temu, że kiedyś żyłem z czerwonoskórymi z Ameryki Północnej i od nich nauczyłem się orientacji w lasach. Jesteś w pułapce, z której nie ma wyjścia!!! – Bierzcie go – rozkazał Anglik. Kilku ludzi zarzuciło muszkiety na plecy i podjęło ślamazarne próby wspinaczki na występ, po którym z kocią zręcznością wbiegł pirat. – Lepiej postawcie żagle na wiatr i przygotujcie się do odparcia ataku na waszą burtę – poradził Vulmea. – Są tu setki czerwonych diabłów. I nie ma co liczyć na nadejście jakiejkolwiek pomocy. – Wydałeś białych dzikusom – za ryczał Wentyard. – To wbrew moim zasadom – przyznał Irlandczyk, – ale to moja jedyna szansa na przeżycie. Szkoda mi tylko twoich ludzi... dlatego poradziłem ci, żebyś zabrał ze sobą zaledwie garstkę. Chciałem oszczędzić jak najwięcej z nich. W dżungli jest wystarczająco dużo Indian, żeby powyrzynać całą załogę waszego statku. A co do ciebie, ty zawszony psie, to to, co zrobiłeś w Irlandii, pozbawia cię jakichkolwiek przywilejów, jakie przysługują białemu człowiekowi. Nastawiałem karku i ryzykowałem tyle samo, co wy wszyscy. Równie dobrze to mnie mogła ugodzić ta strzała. Głos zamilkł gwałtownie i Wentyard zaczął się zastanawiać, czy na ścianie nad nim przypadkiem nie pojawili się Indianie. W tej właśnie chwili listowie silnie zafalowało, rozległo się dzikie wycie i z góry spadło brązowe ciało, w locie rozpościerając ręce. Łupnęło o podłoże wąwozu i legło bez ruchu. Był to potężny wojownik w skórzanej przepasce na biodrach. Miał szeroką klatkę, muskularne ramiona, a rysy twarzy, mimo że ostre i brutalne, zdradzały inteligencję. Na jego szyi widniała podłużna rana. Jeden z krzaków poruszył się, a chwilę potem zafalował następny. Wentyard pomyślał, że jest to z pewnością ślad, jaki zostawia po sobie Irlandczyk, uciekając przed kompanami zamordowanego wojownika, który musiał uderzyć na Vulmeę, gdy ten wykrzykiwał swoje groźby. Pogoń odbywała się w śmiertelnej ciszy, ale na dole, w wąwozie, cicho bynajmniej nie było. W momencie, gdy spadło ciało, w dżungli rozległo się mrożące krew w żyłach wycie, któremu towarzyszył grad świszczących strzał. Padł następny człowiek, a trzech było rannych. Wentyard przywołał ludzi, którzy mozolnie wspinali się po zarośniętym pnączami zboczu. Po chwili sam pognał z powrotem aż do zakrętu. Strach nie pozwolił mu zrobić ani kroku więcej. Był pewien, że wąwóz poniżej bramy przepełniony jest skradającymi się dzikusami. Nie otaczaliby go przecież ze wszystkich stron, by potem pozostawić otwartą drogę ucieczki. W miejscu, gdzie zatrzymał się, leżała sterta potrzaskanych kamieni. Wyglądało na to, że kiedyś formowały one ściany jakiejś budowli. Tam właśnie Wentyard obrał miejsce na swoje stanowisko. Rozkazał ludziom położyć się płasko na brzuchach i przygotować muszkiety do strzału. Wyznaczył jednego marynarza, by obserwował dzikusów biegnących właśnie wąwozem za ich plecami. Inni śledzili wzrokiem ścianę zieleni widoczną za ścieżką, która prowadziła do wlotu jaru. Wentyard drżał ze strachu. Słońce zaszło już prawie za lasem, cienie wydłużały się. Jakże biały człowiek, w tak szybko zapadających w tropiku ciemnościach, może wychwycić okiem błyskawiczny ruch zwinnego, brązowego ciała lub znaleźć cel dla kuli swego muszkietu? Więc gdy zapadła ciemność, Wentyard, mimo upału, cały drżał. W wąwozie świszczały strzały, ale upadały blisko lub roztrzaskiwały się o skały. Nagle łucznicy ukryci w górze wypuścili swoją serię, przed którą marynarzy nie ochroniły głazy. Rozbrzmiały pełne bólu okrzyki przygwożdżonych do ziemi ludzi. Liczba towarzyszy topniała Wentyardowi w oczach. Jedynym powodem, dzięki któremu nie umierali jeden za drugim, był rozkaz, by nieprzerwanie strzelali w gąszcz na skałach. Rzadko kiedy dostrzegali przeciwnika widzieli tylko drgające liście lub szybki ruch śniadego ramienia. Ciężka amunicja rozpruwająca wielkie liście, podwoiła ostrożność łuczników, którzy wypuszczali teraz strzały nie salwą, lecz seriami. Naraz rozległ się świdrujący śmiertelny wrzask, który oznaczał, że kula dotarła do celu. Anglicy wznieśli okrzyk radości. Być może to właśnie skłoniło rozwścieczonych wojowników do wyjścia z dżungli. Możliwe też, że tak jak biali, nie lubili walki w ciemnościach i pragnęli zakończyć tę rzeź zanim zapadnie noc. Albo też wstyd im było czaić się dłużej i ukrywać przed garstką białych. W każdym razie nagle wynurzyli się z dżungli. Nie byli to, jak można by pomyśleć, wychudzeni prymitywni dzicy ludzie, lecz potężni, umięśnieni wojownicy, świadomi swej siły i wyglądem nie ustępujący nawet muskularnym Anglikom. Brunatna fala zalała wąwóz, reszta przy pomocy lian ześlizgiwała się na dół po ścianach. Były ich całe setki przeciwko garstce pozostałych przy życiu Anglików. Ci, niebaczni na rozkazy, podrywali się na nogi i szli na śmierć z niezwykłą zaciętością i hartem. Nie przestawali strzelać w wykrzywione twarze napastników, a gdy zabrakło kul, walili kolbami muszkietów i wyciągali kordelasy. Nie było czasu na ponowne ładowanie. Ich uderzenia dziesiątkowały napływający potok ludzki, który jednak nie ustępował. Parł do przodu i pogrążał białych ludzi w swych burzliwie kipiących odmętach. Kordelasy furkotały i szarpały mięso i kości, zaś polowe muszkiety wznosiły się i opadały, rozpłatując czaszki. Ale w szarzyźnie zmierzchu ponuro błyskały siekierki o miedzianych ostrzach, a maczugi zamieniały głowy w czerwoną, bezkształtną masę. Walczących białych dosięgały niezliczone brązowe ręce. Wąwóz wypełniała wirująca w walce kipiel, pochłaniająca szybko kurczącą się grupkę zdesperowanych, białoskórych żołnierzy. Jeszcze nie padł ostatni człowiek, kiedy Wentyard rzucił się do ucieczki. Jego ramiona pomazane były krwią. Posoką ociekała także szpada. Otaczał go zwarty pierścień dzikich, ale Anglik zachował na tę chwilę ostatni załadowany pistolet. Wystrzelił cały ładunek w pomalowaną twarz i owłosioną pierś. Widział jak wszystko zmienia się w krwawą masę. Lufą uderzył w ogoloną głowę i ruszył korytarzem utworzonym przez padające ciała. Wymachując maczugą natarł na niego jeden z dzikusów, ale szpada okazała się szybsza. Dzikus padł, a Wentyard wyszarpnął ostrze z jego ciała. Zmierzch szybko przerodził się w zupełną ciemność i otaczające go postaci zaczęły tracić kształty, stawać się zupełnie niewyraźne. Ciemność usadowiła się w wąwozie, zanim jeszcze ogarnęła dżunglę. I to właśnie ona ocaliła Wentyarda, zbijając z tropu jego prześladowców. Gdy padł zadźgany szpadą Indianin, Anglik rzucił się przed siebie, nie zważając na pędzących na niego z uniesionymi w górę maczugami ludzi. Na oślep pognał wąwozem. Przed nim nie było nikogo. Strach dodawał mu skrzydeł. Wypadł przez bramę i zobaczył, że tutaj wąwóz rozszerza się. Przed nim wznosiły się kamienne ściany, prawie niewidoczne spod obrastającej je roślinności. W ścianach widniały wykute okna i drzwi. Wzdrygnął się, bo wydawało mu się, że za chwilę ktoś napadnie go od tyłu. Serce biło mu tak szybko, krew pulsowała w skroniach w tak śmiertelnej trwodze, że nie wiedział nawet, czy tupot bosych stóp to fakt, czy tylko złudzenie. Nie miał kapelusza ani płaszcza, koszula była porwana i poplamiona krwią, ale on cudem wyszedł z tej bijatyki nawet nie draśnięty. Przed sobą zobaczył porośniętą winoroślą ścianę i pusty otwór drzwiowy. Na chwiejnych nogach wbiegł tamtędy i, zupełnie wyczerpany, padł na kolana. Otarł pot z czoła i ciężko dysząc naładował pistolety. Przed nim majaczyła niewyraźna alejka chowająca się za zakrętem przy skarpie. Oczekiwał, że za moment zakłębi się tam od dzikich postaci. Ale wszędzie było pusto, a szaleńcze okrzyki zwycięskich wojowników nie zbliżały się. Z jakiegoś powodu nikt nie przekroczył za nim bramy. Nagle zerwał się na równe nogi i przerażony wizją skradających się po niego Indian, nabił broń i stał rozglądając się czujnie dookoła. Znajdował się w pomieszczeniu, którego ściany groziły zawaleniem. Nie było tu dachu, a między kamieniami podłogi wyrastały kępki trawy. Przez otwarte sklepienie widział rozbłyskujące właśnie gwiazdy i obrośniętą listowiem krawędź skały. Przez drzwi znajdujące się naprzeciwko tych, przy których przycupnął, dostrzegł niewyraźny rząd innych, zarośniętych, odkrytych pomieszczeń. Ruiny tonęły w ciszy, która zalegała już w całym wąwozie. Zatrzymał wzrok na bramie i czekał. Nie było tam nikogo. Ale on wiedział, że Indianie zdają sobie sprawę z jego ucieczki. Dlaczego nie dopadli go i nie poderżnęli mu gardła? Czyżby bali się jego pistoletów? Przecież nie okazali szczególnego strachu przed muszkietami żołnierzy. Czy z jakiejś nie wyjaśnionej przyczyny odeszli na dobre? Czy może czają się w tych mrocznych komnatach? Jeżeli tak, to na co oni, na Boga, czekają? Wstał i podszedł do drugich drzwi, z niepokojem wsunął w nie głowę i po chwili wahania przeszedł do przyległej komnaty. Nie miała ona żadnego wyjścia na zewnątrz. Wszystkie drzwi prowadziły do innych tak samo zrujnowanych pomieszczeń z zawalonymi dachami, potrzaskanymi agami i walącymi się ścianami. Przemierzył trzy lub cztery z nich. Deptał wyrastające między rozłupanymi kamieniami rośliny i w tej ciszy wydawało się, że jego kroki rozbrzmiewają w całym wąwozie. Jako, że labirynt wydawał się nie mieć końca, zrezygnował z dalszych wycieczek i powrócił do komnaty otwartej na jar. Żaden dźwięk nie mącił ciszy, ale było tak ciemno, że ludzie mogli przejść już przez bramę i zupełnie niewidoczni skradać się teraz do niego. * * * Nie mógł dłużej znieść tej niepewności. Tak cicho jak tylko mógł wyszedł z ruin i zbliżył się do bramy, która tonęła w czerni. Po chwili stał już przy wsporniku po lewej stronie i wytężał wzrok, próbując dostrzec, co się dzieje w wąwozie. Było zbyt ciemno, by zobaczyć cokolwiek oprócz mrugających ponad skałami gwiazd. Ostrożnie zrobił krok za bramę – i w tej chwili usłyszał szelest stóp na porosłym zielskiem podłożu. Dźwięk ten uratował mu życie. Wyczuł raczej, niż rozpoznał czarny kształt wyłaniający się z ciemności i wypalił na oślep. Błysk oświetlił dziką twarz upadającą do tyłu. Za nią majaczyły inne – zbliżały się nieubłaganie. Ze zduszonym okrzykiem rzucił się z powrotem za filar bramy. Potknął się, padł i leżał tak niemy, drżący ze strachu, szczękający zębami. Oczekiwał uderzenia dzidą i śmierci. Jednak nic takiego się nie wydarzyło. Nikt nie ruszył za nim. Z niedowierzaniem pozbierał się i wstał, trzymając w rękach gotowe do strzału pistolety. Czekają na niego tam, za zakrętem. Nikt nie śmie przekroczyć bramy nawet po to, by zaspokoić żądze krwi. Temu faktowi nie dało się zaprzeczyć, ale okrywał on całą tę sytuację mgłą tajemnicy. Drżąc jeszcze wycofał się do ruin i po omacku wszedł przez drzwi, przezwyciężając instynktowną awersję do nie zadaszonych komnat. Do wnętrza wpadało światło gwiazd, rozpraszając nieco panujący mrok, ale pogrążone w ciemności ściany nadal stanowiły hebanowy, nieprzenikniony mur. Jak większość Anglików z jego pokolenia, John Wentyard wierzył w duchy i myślał teraz, że jeżeli jest jakieś miejsce, w którym gromadzą się upiory dawno wymarłych i zapomnianych plemion, to są to właśnie te posępne ruiny. Pełne strachu spojrzenie skierował na sterczące gdzieś ponad otworami dachowymi obrośnięte skały. W stojącym powietrzu nie poruszał się żaden listek. Wentyard zastanawiał się, czy wschód księżyca, wraz ze światłem demaskującym uciekiniera, przyniesie wpadające przez dach strzały. Dżungla pogrążona była w ciszy, jeżeli nie liczyć dalekiego, samotnego krzyku nocnego ptaka. Nie drżał żaden listek. Nic nie wskazywało na to, żeby na skałach czaili się ludzie. Głód i pragnienie zaczęły dawać o sobie znać, narastały w nim złość i strach, który graniczył już teraz z paniką. Z pistoletami w rękach i obnażoną szpadą u boku podczołgał się do drzwi. Po chwili wzeszedł księżyc i, zanim wyłonił się zza drzew i wzniósł wystarczająco wysoko, by rozświetlić skały, osrebrzył już swym blaskiem zwisające liście. Jego światło wdarło się do ruin, ale żadna strzała nie nadleciała zza skał i żaden dźwięk nie dobiegł zza bramy. Wentyard wysunął głowę przez drzwi i omiótł wzrokiem całą dolinę. Za starymi filarami wąwóz otwierał się, tworząc szeroką, otoczoną skałami nieckę, do której prowadziło tylko jedno wejście. Całość miała kształt zbliżony do koła, zalanego teraz światłem księżyca. Ruiny, w których znalazł schronienie, niemal wypełniały tę nieckę, przytulając się do jednej ze skalnych ścian. Rzeczywisty plan architektoniczny ginął prawie pod splątanymi, gnijącymi pnączami. Wentyard ocenił całość jako labirynt pozbawionych dachu komnat z zewnętrznymi drzwiami wychodzącymi na pustą przestrzeń, ciągnącą się na lewo aż do przeciwległej skały. Przestrzeń tę porastała niska, gęsta roślinność, która wdzierała się również do niektórych komnat. Anglik nie widział żadnej drogi ucieczki. Skały w niczym nie przypominały ścian wąwozu. Były zbite i strome, wysunięte nawet nieco na zewnątrz przy samym szczycie. Żadne pnącza nie zwisały na dół. Łańcuch nie wznosił się wysoko ponad dachem, ale i tak był poza zasięgiem Wentyarda. Równie dobrze mogłoby go dzielić od niego tysiące stóp. Czuł się jak zwierze w potrzasku. Jedyna droga prowadziła przez wąwóz, gdzie żądni krwi wojownicy czekali na niego przerażającą cierpliwością. Wciąż miał w pamięci szydercze ostrzeżenie Vulmei: „To jak droga do piekła: łatwo wejść, trudniej wydostać się z powrotem.” Miał nadzieję, że Indianie dopadli Irlandczyka i skazali go na powolną, bolesną śmierć. Z rozkoszną satysfakcją zobaczyłby Vulmeę żywcem obdzieranego ze skóry. * * * Teraz, mimo głodu i pragnienia, zapadł w sen, by śnić o starożytnych świątyniach, w których rozlegały się odgłosy bębnów, a dziwne postacie w płaszczach z papuzich piór przesuwały się w oparach dymu, wzbijającego się ze stosów ofiarnych, śnił także o cichych, tajemniczych kształtach, które podchodzą do drzwi jego pozbawionej dachu komnaty i wpatrują się w niego swymi zimnymi, nieludzkimi oczyma. Obudził się z przerażenia, zlany zimnym potem. Poderwał się, chaotycznie coś wykrzykując i zaciskając palce na kolbach pistoletów. Po chwili rozbudził się i stał pośrodku komnaty usiłując zebrać myśli. Wspomnienie snu było mgliste, lecz przerażające. Czy naprawdę widział cień majaczący w drzwiach, by zniknąć w momencie przebudzenia, czy była to tylko część koszmaru sennego? Czerwony, przekrzywiony księżyc wisiał nad zachodnią krawędzią skał, więc ta strona niecki leżała w czarnym cieniu, lecz mimo to iluzoryczne światło wdzierało się jakoś do ruin. Wentyard, z nabitymi pistoletami w rękach, w delikatnym świetle ujrzał sąsiadującą komnatę. Była pusta. Roślinność na podłodze była pognieciona, ale pamiętał, że przemierzał to pomieszczenie w tę i z powrotem kilkanaście razy. Przeklinając swoją wybujałą z powodu nerwów wyobraźnię, zawrócił do drzwi zewnętrznych. Wmawiał sobie, że wybrał to miejsce jako najlepsze do zabezpieczenia się przed atakiem, ale w rzeczywistości wybrał po prostu najmniej mroczną komnatę z całych tych ponurych, starożytnych ruin. Usiadł po turecku w przejściu, plecami oparł się o ścianę, położył obok pistolety. Szpada spoczywała na kolanach. Oczy mu płonęły, a usta piekły z męczącego go pragnienia. Widok ciężkich kropli rosy uwieszonych na źdźbłach trawy doprowadzał go do szaleństwa, ale przekonany, że to trucizna, nie usiłował zaspokoić nimi pragnienia. Nie zważając na głód, ścisnął pas i przyrzekł sobie, że nie zaśnie. Ale po chwili, mimo wszystko, zapadł w sen. Rozdział III Obudził go jakiś przeraźliwy krzyk. Natychmiast skoczył na równe nogi i dzikim wzrokiem rozejrzał się dookoła. Księżyc zaszedł i we wnętrzu komnaty panowały egipskie ciemności. Zewnętrzne drzwi stanowiły teraz tylko trochę jaśniejsza plamę. Ale zza nich dobiegało mrożące krew w żyłach rzężenie, westchnienie, a wreszcie rozległ się głuchy odgłos upadającego, ciężkiego ciała. A potem zapanowała cisza. To na pewno był człowiek. Wentyard po omacku sięgnął po pistolety, zamiast nich znalazł szpadę i z napiętymi jak struna nerwami, rzucił się naprzód. Na zewnątrz ciemność rozpraszało nieco przymglone światło gwiazd i choć było tu jaśniej, niż w pogrążonych w absolutnej czerni ruinach, nie zauważył rozciągniętego w trawie kształtu, dopóki się o niego nie potknął. Oprócz tej leżącej przed drzwiami postaci nie było widać nic. W lekkim podmuchu wiatru zaszeleściły wiszące nad skałą liście. Ściany i ruiny otaczały gęste cienie. W pobliżu mogłoby się czaić ze stu ludzi, a on nie byłby w stanie ich dostrzec. Ale żaden odgłos nie mącił absolutnej ciszy. Po chwili Wentyard przyklęknął obok leżącej postaci, wytężając wzrok, aby coś dojrzeć w słabym świetle gwiazd. Mruknął cicho. Zabity nie był Indianinem. Był to potężnie zbudowany, hebanowy olbrzym odziany podobnie jak Indianie – w skórzaną przepaskę i pióropusz z papuzich piór. Koło ręki trupa leżał miedziany toporek. W jego muskularnej piersi widniała ogromna rana, a nieco mniejsza pod łopatką – został uderzony z tak dziką siłą, że ostrze przeszyło go na wylot. Wentyard zaklął – nic z tego nie mógł zrozumieć. Samą obecność czarnego można było wytłumaczyć – bardzo często murzyńscy niewolnicy uciekali swym hiszpańskim panom i ukrywali się w dżungli, dołączając do krajowców. Ten czarny najwyraźniej nie podzielał przesądów Indian, którzy bali się wejść na teren starożytnego miasta. Przyszedł tu sam, aby zarżnąć ofiarę, na którą polowali. Ale to nie wyjaśniało zagadki jego śmierci. Morderczy cios, który go powalił, został wymierzony z siła, jaka nie mogła pochodzić od zwykłego człowieka. Wentyard miał złowieszcze przeczucie, że choć tajemniczy morderca uratował go przed nagłą śmiercią we śnie, to wyglądało, jakby ta nieodgadniona istota zarezerwowała sobie Anglika dla siebie i teraz ocaliła go, nie chcąc nikomu oddać swej ofiary. Wentyard aż zadrżał, opędzając się od tej myśli. Nagle dotarło do niego, że ma przy sobie tylko szpadę. W pośpiechu wybiegł z ruin i zostawił pistolety, nie mogąc ich szybko znaleźć w ciemnościach. Odwrócił się, pobiegł z powrotem do komnaty i zaczął po omacku szukać ich na podłodze – najpierw z irytacją, a po chwili z rosnącym przerażeniem. Pistolety zniknęły. Gdy to sobie uświadomił, ogarnęła go panika. Znowu znalazł się na zewnątrz, w świetle gwiazd nie wiedząc nawet jak się tam dostał. Cały się trząsł i spływał potem, zagryzając język, by nie wrzasnąć w histerycznym przerażeniu. Bliski szaleństwa, postanowił spróbować zapanować nad sobą. A więc to nie jego wyobraźnia zaludniała te ponure ruiny skradającymi się, złowieszczymi cieniami, które na bezgłośnych stopach prześlizgiwały się z jednego mrocznego pomieszczenia do drugiego i przyszły do niego, gdy spał. Coś oprócz niego było w tej komnacie – coś, co zabrało jego pistolety, kiedy wyszedł na zewnątrz do zabitego, albo – cóż za przerażająca myśl! – kiedy spał. Wydawało mu się, że raczej to drugie. Kiedy był na zewnątrz, z ruin nie dobiegał żaden dźwięk. Ale dlaczego nie zniknęła także jego szpada? Czy to jednak Indianie prowadzili tę straszną grę? Czy to ich wyzierające z mroku płonące oczy czuł na sobie? Ale nie, nie wierzył, że to Indianie. Oni nie mieliby powodu, żeby zabijać swego czarnego sprzymierzeńca. Wentyard czuł, że jest u kresu wytrzymałości. Był już na wpół opętany z głodu i pragnienia i kompletnie załamany perspektywą następnego dnia w upalnej, pozbawionej wody kotlince. Ruszył w stronę wylotu wąwozu, z desperacją ściskając szpadę i mówiąc sobie, że lepsza jest szybka śmierć, niż to niepewne oczekiwanie na los, który gotują mu jakieś niewidzialne zjawy, albo też śmierć z pragnienia. Jednak ślepy instynkt życia odciągnął go od kamiennej bramy. Mimo wszystko nie potrafił zamienić niepewnej przyszłości na pewną śmierć. Słabe okrzyki zza zakrętu świadczyły o tym, że czeka tam zgraja Indian – i klnąc pod nosem, zawrócił. W porywie bezsilnej wściekłości przyciągnął ciało murzyna do bramy i przerzucił je na zewnątrz. Przynajmniej nie będzie zatruwało powietrza, gnijąc w upale dnia. Usiadł na ziemi w połowie drogi między wylotem wąwozu, a ruinami. Zacisnął rękę na szpadzie i wytężył wzrok, żeby coś dojrzeć w świetle gwiazd. I nagle poczuł, że z ruin ktoś na niego patrzy, wyczuł jakąś Obecność – nienazwaną, nieludzką, wyczekującą... * * * Siedział tak nieruchomo aż świt szarą poświatą zalał dżunglę i skały. W bramie pojawił się jakiś śmiały wojownik, napiął łuk i wypuścił strzałę na przycupniętą na otwartej przestrzeni postać. Strzała wbiła się w trawę u stóp Wentyarda. Biały człowiek skoczył na zesztywniałe nogi i pobiegł do ruin. Wojownik nie ponowił próby. Jakby przestraszony własną zuchwałością, odwrócił się, wybiegł z bramy i zniknął z pola widzenia. Wentyard splunął sucho i zaklął. Światło dnia rozpędziło trochę nocny horror, a doskwierające pragnienie zdominowało nawet strach. Był zdecydowany przeszukać każdy zakątek, każdą szczelinę w tych ruinach, aby znaleźć to, co się między nimi skryło. Przynajmniej stanie przed tym twarzą w twarz w świetle dnia. Z tą myślą odwrócił się w stronę wewnętrznych drzwi i... stanął jak wryty, a serce uwięzło mu w gardle. W progu stała wielka, świeżo ścięta i wydrążona dynia, napełniona po brzegi wodą. Obok leżała sterta owoców i jeszcze jedna dynia z dymiącym mięsem. Jednym susem skoczył do drzwi i wyjrzał za nie – jego oczom ukazała się jedynie pusta komnata. Widok wody i zapach jedzenia odciągnął od niego myśli o wszystkim, poza potrzebami fizjologicznymi. Złapał dynię z wodą i pił tak chciwie, że płyn rozlewał mu się na piersi. Woda była świeża i słodka – żadne wino nigdy nie sprawiło mu większej rozkoszy. Mięso było jeszcze ciepłe. Nie wiedział, ani nie dbał o to, z czego pochodziło. Jadł łapczywie, chwytając kości palcami i zrywając z nich zębami mięso. Było na pewno pieczone na ognisku, bez soli ani przypraw, ale dla wygłodniałego człowieka zdawało się być ambrozją. Nie zastanawiał się nad tym cudem, nie pomyślał też o tym, że jedzenie może być zatrute. Tajemnicza zjawa z ruin, która tej nocy ocaliła mu życie i ukradła pistolety, najwyraźniej chciała, na razie przynajmniej, zachować go przy życiu i Wentyard przyjął jej dary bez wahania. Gdy tylko się nasycił, położył się i natychmiast zasnął. Nie sądził, żeby Indianie mieli napaść na ruiny, a zresztą nie martwiłby się, gdyby przyszli i we śnie przekłuli go dzidami. Wiedział, że ta nieznana istota może go zarżnąć, kiedy tylko zechce. Ale była koło niego tak często, a jednak nie zaatakowała. Nie wykazała też dotychczas żadnych oznak wrogości, poza kradzieżą pistoletów. Ale gdyby przeszukiwał ruiny, aby ją znaleźć, mógłby wywołać jej wrogość. Wentyard, mimo zaspokojonego pragnienia i pełnego brzucha, doszedł do stanu zupełnej obojętności na to, co los mu zgotuje. Czuł się, jakby cały jego świat legł w gruzach. Poprowadził swych ludzi prosto w zasadzkę i widział, jak giną, jak ucieka jego więzień. Sam znalazł się w klatce, jak szczur, a bogactwo, na które się połasił i o którym śnił okazało się złudą. Zmęczony beznadziejną walką ze swym przeznaczeniem – zasnął. Kiedy się obudził, stonce stało już wysoko na niebie. Usiadł i zaklął ze strachu. Nad nim stał Czarny Vulmea. – Do kroćset! – Wentyard skoczył na równe nogi i sięgnął po szpadę. Jego umysł stanowił gmatwaninę szaleńczych emocji, ale fizycznie był jak nowonarodzony i teraz poczuł graniczącą z obłędem wściekłość. – Ty psie! – wrzasnął. – A więc Indianie nie złapali cię na skałach? – Te czerwone psy? – zaśmiał się Vulmea. – Nie przeszli za mną przez bramę. Nie wchodzą na okalające te ruiny skały. W dżungli mają rozstawiony kordon ludzi, którzy otaczają tę kotlinkę, ale ja mogę między nimi przejść, kiedy tylko zechcę. Przygotowałem dla ciebie śniadanie, dla siebie zresztą też, tuż pod ich nosem i mnie nie zobaczyli. – Śniadanie dla mnie? – Wentyard spojrzał na niego dzikim wzrokiem. – To znaczy, że to ty przyniosłeś mi wodę i jedzenie? – A któżby inny? – Ale... dlaczego? – Wentyard nie posiadał się ze zdziwienia. Vulmea zaśmiał się, ale w jego płonących złowieszczo oczach nie było wesołości. – Na początku myślałem, że będę usatysfakcjonowany patrząc, jak jakaś strzała rozrywa ci bebechy. Potem, kiedy dało ci się tu zbiec, powiedziałem sobie: „Jeszcze lepiej! Będą tu trzymać tego bydlaka, aż zdechnie z głodu, a ja popatrzę sobie, jak wolno umiera.” Wiedziałem, że nie wejdą tu za tobą. Kiedy mnie z załogą zagnali w pułapkę do tego wąwozu, też umknąłem w ruiny i oni mnie nie ścigali. Ale już pierwszej nocy wydostałem się stąd. Upewniłem się, że nie wyjdziesz tą drogą, którą ja wtedy wyszedłem, a potem usadowiłem się wygodnie, żeby patrzeć jak zdychasz. Po zapadnięciu nocy mogłem przychodzić i odchodzić kiedy mi się podobało, a ty nic nie widziałeś ani nie słyszałeś. – Ale w takim razie nie rozumiem, dlaczego... – I pewnie nie zrozumiesz! – warknął Vulmea. – Ale stwierdziłem, że bezczynne przyglądanie się twojej powolnej śmierci mi nie wystarczy. Chciałem sam cię zabić... chciałem wiedzieć, jak tryska z ciebie krew i oczy zachodzą ci mgłą! – Irlandczyk aż zachrypł z wściekłości, a wielkie dłonie ścisnął w pięści tak mocno, że pobielały mu kostki. – Ale nie chciałem zabijać półżywego z wycieńczenia słabeusza. Wróciłem więc po skałach do dżungli i zebrałem owoce i wodę. Kamieniem strąciłem z gałęzi małpę i usadowiłem się tu, w progu. Ty wtedy siedziałeś na zewnątrz ruin, skąd nie mogłeś mnie zobaczyć, ani usłyszeć, bo wy, Anglicy jesteście kompletnie głusi. – I to ty ukradłeś mi w nocy pistolety! – mruknął Wentyard, wpatrując się w hiszpański pas Vulmei. – Tak! Wyciągnąłem ci je spod ręki, kiedy spałeś. Nauczyłem się tego od Indian z Ameryki Północnej. Nie chciałem, żebyś mnie zastrzelił, gdy tu przyjdę spłacić swój dług. Kiedy je brałem, usłyszałem, że na zewnątrz ktoś się skrada i zobaczyłem tego czarnego, jak idzie do drzwi. Bałem się, że pozbawi mnie mojej zemsty, więc przebiłem go kordem Kiedy zawył, obudziłeś się i, jak pewnie pamiętasz, uciekłeś, a ja schowałem się za rogiem, przy drzwiach. Chciałem się z tobą spotkać dopiero w świetle dnia, na otwartej przestrzeni. – A więc to ty stałeś za drzwiami i mnie szpiegowałeś – wymamrotał Wentyard. – To twój cień widziałem przez moment, zanim księżyc schował się za skałami. – Nie, nie mój! – zaprzeczył przekonująco Vulmea. – zszedłem do ruin dopiero po zachodzie księżyca, kiedy chciałem ukraść ci pistolety. Potem z powrotem wdrapałem się na skały i przyszedłem tu znowu dopiero przed świtem, żeby ci zostawić jedzenie. Ale dosyć tego gadania! – wrzasnął porywczo, dobywając korda. – Aż mnie nosi, gdy pomyślę o wybrzeżu Galway, rzucających się jeszcze wisielcach i duszącym mnie sznurze. Przechytrzyłem cię, wpakowałem w zasadzkę, a teraz cię zabiję! Wściekła twarz Wentyarda, z zaciśniętymi zębami i płonącymi oczyma, przypominała straszliwą maskę Nienawiści – Ty psie! – rzucił się z wrzaskiem, próbując z zaskoczenia powalić Vulmeę. Ale prosta szpada trafiła na kord i została odepchnięta. Wentyard w ostatniej chwili odchylił się do tyłu, unikając morderczego ciosu stali pirata. Vulmea zaśmiał się dziko i ruszył jak burza na Anglika, który bronił się z desperacją tonącego. Jak większość oficerów marynarki brytyjskiej, Wentyard potrafił świetnie władać swą długą, prostą szpadą. Był prawie tak wysoki jak Vulmea i choć wyglądał nieco mizernie przy potężnie zbudowanym piracie, wydawało mu się, że jego zręczność zwycięży nad dziką siłą Irlandczyka. Ale już po pierwszych minutach walki musiał pozbyć się tych iluzji. Vulmea nie był ani powolny, ani ociężały. Miał szybkość zranionej pantery, a szpadą władał nie gorzej niż Wentyard. Atakował szaleńczo, uderzał raz za razem, jakby w opętańczym zapamiętaniu. Ta gwałtowność była najlepszą bronią pirata – nie dawała przeciwnikowi szansy na kontrę. Siła spadających na ostrze Wentyarda ciosów sprawiła, że Anglik zachwiał się, z trudem utrzymując broń w zdrętwiałej dłoni. Ślepa furia, upokorzenie i strach ograbiły kapitana z pewności siebie i przebiegłości. Jeszcze krok, głośniejszy brzęk stali i jego szpada poszybowała gdzieś na bok. Anglik zatoczył się z posiniałą z wściekłości twarzą i obłędem oczach. – Podnieś swoją szpadę! – wysapał ze złości raczej, z wyczerpania, Vulmea. Wentyard jakby go nie słyszał. – Tfu! – Vulmea odrzucił swój kord w geście obrzydzenia. – Nie potrafisz nawet walczyć! Zabiję cię gołymi rękoma! Uderzył go prowokacyjnie najpierw w jeden, potem w drugi policzek. Anglik wrzasnął dziko i rzucił się do gardła pirata. Vulmea wymierzył mu cios w twarz, a po chwili silne uderzenie w splot dopełniło dzieła. Wentyard ocierając krew z twarzy osunął się na kolana, a Vulmea stanął nad nim z marsową miną, zaciskając ogromne pięści. – Podnoś się! – wymamrotał Irlandczyk ochrypłym głosem. – Podnoś się, ty oprawco wieśniaków i dzieci! Wentyard nie zwracał na niego uwagi. Sięgnął za koszulę i wyciągnął coś, w czym utkwił pełen boleści wzrok. – Wstawaj, do diaska, zanim obcasem rozgniotę ci twarz... Vulmea przerwał nagle i, kompletnie zaskoczony, patrzył na Wentyarda. Ten pochylił się nad przedmiotem, który wyjął zza koszuli i zaczął spazmatycznie, głośno szlochać. – Co, do diabła! – Vulmea wyrwał mu ten przedmiot, nie posiadając się z ciekawości, cóż takiego mogło wywołać łzy na twarzy Johna Wentyarda. Była to ręcznie malowana miniatura. Uderzenie Vulmei strzaskało ją, ale nadal można było dojrzeć delikatne twarzyczki młodej, pięknej kobiety i dziecka, które zdawało się uśmiechać do patrzącego groźnie Vulmei. – Niech to piekło pochłonie! – Vulmea spojrzał znad połamanego portretu na skulonego na ziemi człowieka. – To twoja żona i córka? Wentyard, z ukrytą w dłoniach zakrwawioną twarzą, bezgłośnie przytaknął. Wiele przeszedł przez ostatnią dobę. Potrzaskany portret, który zawsze nosił na sercu pod koszulą, dopełnił miary – był to atak na jedyną czułą strunę w duszy tego twardego człowieka i to załamało go kompletnie. Vulmea spojrzał na niego z nienawiścią, ale teraz ta nienawiść była jakby nieszczera. – Nie wiedziałem, że masz żonę i dziecko – powiedział niemal przepraszająco. – Dziewczynka ma tylko pięć lat – odparł zdławionym głosem Wentyard. – Nie widziałem ich już prawie rok. Mój Boże, cóż się z nimi teraz stanie? Kapitan marynarki nie zarabia zbyt wiele. Nigdy mi się nie udało nic zaoszczędzić. To dla nich płynąłem na poszukiwanie Van Ravena i jego skarbu. Chciałem dostać nagrodę, żeby miały za co żyć, gdyby mnie kiedyś zabrakło. Zabij mnie! – wrzasnął przeraźliwie, a jego głos przeszedł w skomlenie. – Zabij mnie i niech to się wreszcie skończy, zanim myśląc o nich stracę resztki ambicji i jak tchórzliwy pies zacznę błagać cię o darowanie życia! Vulmea patrzył na niego spod zmarszczonych brwi. Na jego ponurej twarzy odbijały się sprzeczne emocje. Nagle wsadził portret w ręce Anglika. – Jesteś dla mnie zbyt nędzną kreaturą, żebym miał sobie brudzić tobą ręce! – powiedział z pogardą, odwrócił się na pięcie i ruszył do wewnętrznych drzwi. Wentyard patrzył za nim w oszołomieniu. Nadal klęcząc, zaczął pieścić połamany obrazek i skowyczał jak cierpiące zwierzę – jakby te pęknięcia na kości słoniowej były ranami na jego własnym ciele. Ludzie często załamywali się w tropiku, ale upadek Wentyarda był wręcz przerażający. Nie podniósł wzroku nawet wtedy, gdy odgłos szybkich kroków zapowiedział nagły powrót Vulmei, który tym razem nawet nie starał się skradać. Silny chwyt uniósł Anglika do góry tak, że musiał patrzeć prostą w zmienioną twarz pirata. – Jesteś diablim pomiotem! – warknął Vulmea z furią, która dziwnie kontrastowała z jego wcześniejszą morderczą nienawiścią. Wybuchnął potokiem przekleństw i najgorszych słów, jakich nauczyły go wszystkie lata na morzu. – Powinienem rozłupać ci łeb – wrzasnął. – Marzyłem o tym przez całe lata, a najgoręcej, kiedy byłem pijany, Jestem przeklętym głupcem, że nie zadźgałem cię od razu tu, na tym piachu. Nie powinienem mieć dla ciebie żadnych względów, ty przeklęty kundlu! Twoja żona i dziecko nic dla mnie nie znaczą. Ale jestem głupcem, jak wszyscy Irlandczycy – przeklętym, sentymentalnym głupcem i nie mogę pozwolić by bezbronna kobieta i jej dzieciak umarły z głodu. Wstawaj i przestań się mazać! Wentyard spojrzał na niego głupkowato. – Ty... ty przyszedłeś, żeby mi pomóc? – Jeśli miałbym cię tu zostawić, żebyś zdechł z głodu, to równie dobrze mógłbym cię zaszlachtować! – zagrzmiał pirat, chowając kord do pochwy. – Wstawaj i weź się w garść. Któż by pomyślał, że taki bydlak jak ty może I mieć takie niewinne duszyczki. Do kroćset! Powinienem był cię zastrzelić! Bierz szpadę. Możesz jej potrzebować, zanim stąd uciekniemy. Ale pamiętaj ufam ci nie więcej niż trzymanej za łeb żmii, więc twoje pistolety zostają u mnie. Jeśli spróbujesz mnie dźgnąć, kiedy nie będę patrzył, to złamię ci kark rękojeścią mego korda. Wentyard, poruszając się jak we śnie, wsadził portret z powrotem pod koszulę, mechanicznie podniósł szpadę i schował ją do pochwy. Do zdrętwiałych członków zaczęła wracać krew i próbował jakoś wziąć się w garść. – Co teraz zrobimy? – zapytał. – Zamknij się! – warknął pirat. – Mam zamiar cię ocalić, w imię tej lady i dziecka, ale nic mnie nie zmusi, żeby z tobą rozmawiać. – I z rzadko spotykaną logiką, kontynuował: – Wyjdziemy z tej pułapki tą samą drogą, którą wchodziłem. Posłuchaj: cztery lata temu przybyłem tutaj z setką moich ludzi. Doszły mnie słuchy, że są tu ruiny jakiegoś miasta, i że w ruinach ukryty jest skarb. Szliśmy od plaży tą starą drogą i te brązowe psy poczekały, aż wejdziemy do wąwozu, a wtedy rzuciły się na nas, żeby nas pozarzynać. Było ich z pięć, sześć setek. Część runęła prosto na nas ze zboczy, a część odcięła nam odwrót. Ja byłem jedynym, któremu udało się wyjść z tego z życiem – przebiłem się przez nich i wpadłem do tej kotlinki. Nikt nie pogonił za mną – zostali pod bramą i pilnowali, żebym nie wyszedł. Ale ja znalazłem inną drogę – od ściany komnaty, zbudowanej przy tej skale, odpadł głaz, odkrywając wykute w skale schody. Ruszyłem nimi, aż dotarłem do czegoś w rodzaju zapadni. Nad nią wisiał wielki kamień, który chyba miał służyć jako drzwi zapadowe, ale nie sądzę, żeby Indianie o tym wiedzieli bo nigdy nie wchodzą na te urwiste skały, okalające kotlinę. Z wąwozu też nie wchodzą do ruin. Jest tu coś, czego się boją – najprawdopodobniej duchy. Po drugiej stronie, skały schodzą do dżungli, a ich zbocza pokryte są drzewami i zaroślami. Na dole Indianie rozstawili kordon ludzi, ale w nocy z łatwością się między nimi przedostałem. Dotarłem do plaży i odpłynąłem z garstką moich ludzi, którzy zostali na statku. – Kiedy mnie wtedy pochwyciłeś, miałem zamiar cię zabić kajdanami, które miałem na rękach, ale zacząłeś mówić o skarbie i wpadło mi do głowy, żeby wprowadzić cię w pułapkę, z której sam prawdopodobnie potrafiłbym się wydostać. Pamiętałem to miejsce i w mojej opowieści pomieszałem prawdę z kłamstwami. Jad Szatana nie jest moim wymysłem – rzeczywiście jest takie miejsce na wybrzeżu, gdzie leżą ukryte sterty klejnotów, ale to nie tutaj. Tutaj nie ma żadnego skarbu. – Teraz Indianie, tak jak wtedy, otaczają tę kotlinę. Ja mogę się między nimi prześlizgnąć, z tobą będzie gorzej. Wy Anglicy zachowujecie się jak bawoły, gdy idziecie przez zarośla. Wyruszymy zaraz po zmroku i spróbujemy przedrzeć się zanim wzejdzie księżyc. – Chodź, pokażę ci te schody. Wentyard szedł za nim przez obrośnięte pnączami ruiny komnat, aż dotarli do wykutych w skale drzwi. Obok leżał głaz. Anglik dostrzegł w głębi kondygnację wąskich, wykutych w litej skale schodów, które prowadziły przez wydrążony tam tunel. Miałem zamiar zablokować górne wyjście, przywalają je głazem, kiedy jeszcze chciałem cię tu zostawić, żebyś zdechł z głodu – powiedział Vulmea. – Wiedziałem, że możesz znaleźć te schody. Wątpię, żeby Indianie o nich wiedzieli, bo nigdy tu nie przychodzili, ani nie wchodzili na skały. Ale na pewno wiedzą, że można się jakoś przez nie przedostać i dlatego rozstawili na dole kordon ludzi. – Z tym czarnym, którego zabiłem, to inna historia. Rok temu przy tym brzegu rozbił się statek wiozący niewolników, którym udało się uciec i przedostać do dżungli. Gdzieś tu, niedaleko, mają całą swoją osadę. Ten czarny nie bał się wejść na teren ruin. Jeśli takich jak on jest wśród Indian więcej, mogą znowu spróbować dziś w nocy, mam nadzieję, że tylko on był tak odważny – inaczej nie przyszedłby tu sam. – Dlaczego nie możemy teraz przejść przez skały i ukryć w zaroślach? – zapytał Wentyard. – Bo mogą nas zobaczyć. Oni cały czas z dołu obserwują zbocze. Odgadliby, że mamy zamiar przedrzeć się w nocy i podwoiliby straże. Niedługo tam pójdę i przyniosę coś do jedzenia. Mnie nie zobaczą. * * * Wrócili do komnaty, w której spał Wentyard. Vulmea nie miał już ochoty na rozmowy, a Wentyard nawet nie próbował go do tego zachęcić. I tak w milczeniu minęło im popołudnie. Na godzinę przed zachodem słońca Vulmea podniósł się, mruknął coś pod nosem, wszedł na schody i wyłonił się po drugiej stronie skały. Precyzyjnym rzutem kamienia strącił z drzewa małpę, ściągnął z niej skórę i wrócił do ruin, po drodze napełniając dynię świeżą wodą z płynącego po zboczu źródła. Mimo świetnej znajomości lasu nie zorientował się, że jest obserwowany – nie widział dzikich czarnych oczu, które patrzyły na niego zza zarośli w miejscu, gdzie stok góry przechodził w dżunglę. Później, kiedy piekli z Wentyardem mięso na zbudowanym wśród ruin palenisku, pirat uniósł nagle głowę i uważnie nastawił uszu. – Coś usłyszałeś? – zapytał Wentyard. – Bęben – warknął Irlandczyk. – Słyszę go – powiedział po chwili kapitan. – Nie ma w tym nic dziwnego. – To nie jest indiański bęben – odparł Vulmea. – To raczej afrykański. Wentyard potakująco pokiwał głową jego statek stał kiedyś na kotwicy w mangrowych bagnach Wybrzeża Niewolników i Anglik słyszał dudnienie takich bębnów w nocnej ciszy. Różniły się one od indiańskich rytmem i barwą dźwięku. * * * Nadszedł wieczór i zaczęło się ściemniać. Dudnienie bębna ustało. Po drugiej stronie, za skałami, pod pogrążonymi w mroku drzewami, rozbłysnął ogień, rzeźbiąc ostrymi konturami czarne i brązowe twarze. Indianin, którego ozdoby i zachowanie wskazywały na to, że jest wodzem, przykucnął i patrzył nieruchomo na stojącego przed nim, hebanowego olbrzyma. Był on o głowę wyższy niż ktokolwiek z obecnych, a jego potężna postać górowała nad kucającymi przy ognisku Indianami i czarnymi wojownikami, którzy stali za nim w zbitej grupce. Przez muskularne, ozdobne miedzianymi bransoletami ramiona miał niedbale przewieszoną opończę ze skóry jaguara, jego głowę okalała obręcz z kości słoniowej, a z poskręcanych włosów wystawały papuzie pióra. Na lewym ramieniu miał tarczę z twardego drewna i naciągniętej, sztywnej skóry byka, a w prawym ręku dzierżył ogromną dzidę, której głownia z kutego żelaza miała szerokość ludzkiej dłoni. – Przybyłem natychmiast, gdy usłyszałem bęben – powiedział gardłowo łamaną hiszpańszczyzną, którą porozumiewali się między sobą czarni i czerwoni. – Wiem, że to N’Onga mnie wzywał. N’Onga wyszedł z mojego obozu, żeby zabrać Ajumbę, który zasiedział się w twoim szczepie. N’Onga powiedział mi językiem bębna, że biały człowiek jest blisko, a Ajumba nie żyje. Przybyłem pospiesznie. Teraz ty mi mówisz, że nie ośmielasz się wejść do Starego Miasta. – Mówiłem ci, że tam mieszka diabeł – odparł Indianin z uporem. – Naznaczył białego człowieka dla siebie. Będzie zły, jak będziesz próbował mu go odebrać. Wejście do jego królestwa to śmierć. Czarnoskóry wódz uniósł swą wielką dzidę i potrząsnął nią ze złością. – Byłem niewolnikiem u Hiszpanów tak długo, że nauczyłem się, że jedynym diabłem jest biały człowiek! Nie boję się twojego diabła. W moim kraju też są jego bracia, tak samo potężni jak on, ale ja przebiłem jednego dzidą, ot tak. Minęła już noc i dzień odkąd biały człowiek uciekł do Starego Miasta. Dlaczego twój diabeł jeszcze go nie pożarł? Ani tego drugiego, który łazi po skałach? – Diabeł nie jest głodny – wymamrotał Indianin. – Czeka, aż mu się zechce jeść. Jadł niedawno. Jak znowu zgłodnieje, to ich weźmie. Nie pójdę z moimi ludźmi do jego legowiska. Ty jesteś tu obcy. Ty tego nie rozumiesz. – Rozumiem, że Bigomba, który był w swoim kraju królem nie boi się nikogo, ani człowieka, ani diabła, – odparł czarny olbrzym. – Mówisz mi, że Ajumba poszedł do Starego Miasta w nocy i umarł. Widziałem jego ciało. To nie diabeł go zarżnął, tylko jeden z białych. Jeśli Ajumba mógł iść do Starego Miasta i diabeł go nie złapał, to ja i moich trzydziestu ludzi też możemy iść. Wiem jak Wielki Biały Człowiek chodzi w tą i z powrotem między skałami i ruinami. W skale jest dziura, a nad nią leży głaz, którym można ją zamknąć. N’Onga obserwował z krzaków wysoko na zboczu i widział jak on stamtąd wychodzi, a potem tamtędy wraca. Ustawiłem tam ludzi, żeby go pilnowali. Jak biali jeszcze raz wyjdą przez tę dziurę – moi wojownicy przebiją ich dzidami. Twoi ludzie obstawiają wąwóz, więc nie mogą tamtędy uciec. Zapolujemy na nich jak na szczury w norze. Rozdział IV – Teraz wolniej – mruknął Vulmea. – W tym szybie jest ciemno jak w piekle. Zmierzch przerodził się już w ciemną noc. Biali po omacku wchodzili po wykutych w skale, wąskich schodach. Wentyard odwrócił się za siebie i spojrzał w dół – wejście do tunelu stanowiło tylko jaśniejszą plamkę w otaczającej wszystko czerni. Wdrapywali się dalej, wyczuwając raczej niż widząc którędy, aż nagle Vulmea zatrzymał się i mruknął coś ostrzegawczo. Wentyard po omacku dotknął jego uda. Poczuł pulsujące w nim mięśnie. Zrozumiał, że Vulmea ustawił się pod przykrywającym wyjście głazem i całą siłą swych mięśni unosił go do góry. W ciemności pojawiła się nagle jaśniejsza rysa, oświetlając pochyloną głowę i przykurczoną z wysiłku postać Irlandczyka. Wreszcie głaz odpadł i przez obrośniętą pnączami dziurę, wpadło światło gwiazd. Vulmea pchnął głaz, który potoczył się po skalistym zboczu, i zaczął wyłazić z szybu. Wystawił już na zewnątrz głowę, ramiona i biodra, kiedy nagle, nie wiadomo skąd wyłoniła się czarna postać i w świetle gwiazd zabłysła stal, która błyskawicznie spadła na pierś pirata. Vulmea wyciągnął kord i dzida uderzyła o niego, z impetem spychając Irlandczyka na schody. Lewą ręką wyciągnął zza pasa pistolet i strzelił na oślep. Czarny człowiek zacharczał i w otworze zawisły jego głowa i ramiona. Upadając uderzył pirata, który stracił i tak z trudem utrzymywaną równowagę i runął w dół, pociągając za sobą Wentyarda. Zatrzymali się kilkanaście stopni niżej i spojrzeli do góry otwór zapełniały rysujące się na tle gwiazd czarne głowy. Wydawało mi się, że mówiłeś, że Indianie nigdy... – wysapał Wentyard. – To nie są Indianie – warknął Vulmea, wstając. – to negrzy, Cimarroni! To te psy, które uciekły ze statku niewolników. Porozumiewali się przy pomocy tego bębna, który słyszeliśmy. Uważaj! Do szybu wpadły dzidy, roztrzaskując się o stopnie i ściany. Biali rzucili się po schodach na dół, ryzykując połamanie kości. Wypadli przez dolne wejście i Vulmea natychmiast wepchnął w nie ciężki głaz. – Zaraz tu zejdą – warknął. – Musimy podeprzeć głaz kamieniami, żeby utrzymał ich napór. Nie, poczekaj chwilę! Jeśli w ogóle odważą się tu przyjść, to nawet jak nie uda im się tędy, wejdą od strony wąwozu, albo spuszczą się na linach ze skał. Bardzo łatwo dostać się do tego przeklętego miejsca, gorzej się z niego wydostać. Zostawimy szyb otwarty. Jeśli wejdą tędy, łatwo będzie ich załatwić. Odepchnął głaz i ostrożnie odsunął się od wejścia. – A jeśli wejdą z dwóch stron – i tędy, i od wąwozu? – Prawdopodobnie tak właśnie zrobią – warknął Vulmea. – Ale może najpierw będą próbowali tędy. A może wszyscy wejdą tędy i wszystkich zabijemy. Prawdopodobnie jest ich tylko kilkunastu. Na pewno nie udało im się namówić Indian, żeby poszli z nimi. I nie uda się. Zaczął ładować pistolet, z którego przed chwilą wypalił i mimo ciemności, szło mu to bardzo sprawnie. Zużył cały pozostały w prochownicy proch. A potem zaczęło się czekanie. Zaczajeni przy wejściu na schodach, wyglądali jak mordercze zjawy, czyhające tylko na sposobność szybkiego i zabójczego ataku. Wentyardowi znowu zaczęła pracować wyobraźnia, rysując inwazję z wąwozu i prześlizgujące się obok, mroczne postacie, które gromadzą się w komnacie. Powiedział o tym Vulmei, ale ten pokręcił głową. – Jeśli nadejdą, na pewno ich usłyszę. Nie ma takiej dwunożnej istoty, której bym nie zauważył, jeśli chciałaby tędy wejść. Nagle Wentyard dostrzegł otaczającą ruiny, mglistą poświatę. Nad skałami wstał księżyc. Vulmea zaklął. – Nie ma mowy, żebyśmy się dziś w nocy wydostali. Może te czarne psy czekały, aż wzejdzie księżyc. Idź do komnaty, w której spałeś i obserwuj wąwóz. Jak zobaczysz, że się tam skradają, daj mi znać. Ja dam sobie sam radę, jeśli któryś będzie chciał zejść po tych schodach. Przechodząc przez mroczne komnaty Wentyard czuł, jak całe ciało pokrywa mu gęsia skórka. Przez połamane, obrośnięte pnączami sufity przeświecał księżyc, tworząc na drodze Anglika dziwne cienie. Dotarł do komnaty, w której spał i w której jeszcze tliły się węgielki po ich ognisku. Ruszał właśnie w kierunku drzwi wyjściowych, kiedy zmroził go jakiś miękki odgłos. Krzyk zamarł mu w gardle. Z pogrążonego w ciemności rogu pomieszczenia wyrósł jakiś kołyszący się kształt – w światło księżyca wypełzł ogromny, trójkątny łeb i wygięta szyja. W jednym paraliżującym momencie tajemnica ruin stała się jasna – wiedział już, co obserwowało go bezpowiekowymi oczyma, gdy spał i co wyślizgnęło się spod drzwi, gdy się obudził – wiedział już dlaczego Indianie nie wchodzili na teren ruin ani otaczających je skał. Stał teraz twarzą w twarz z wreszcie zgłodniałym diabłem tego opuszczonego miasta. Tym diabłem była olbrzymia anakonda! W tym momencie John Wentyard poczuł taki strach i pełne obrzydzenia przerażenie, jakie miewa się tylko w najgorszych nocnych koszmarach. Nie mógł zrobić najmniejszego ruchu, a po pierwszym krzyku język jakby przykleił mu się do podniebienia. Dopiero kiedy obrzydliwy łeb zaczął sunąć w jego kierunku otrząsnął się z tego paraliżu – ale wtedy było już za późno. Z wściekłą furią uderzył w łeb, ale chybił i w jednej sekundzie stał się ofiarą węża – otoczony jego przypominającym ogromne zwoje zimnej, giętkiej stali cielskiem. Znów krzyknął przeraźliwie i walcząc szaleńczo z potężną bestią, usłyszał tupot butów Vulmei, szczęk pistoletów, a wreszcie głuchy odgłos wbijających się w cielsko gada kul. Potwór zadrgał konwulsyjnie i oplatając go swymi zwojami, powalił na ziemię. Teraz wziął się za Vulmeę – natarł na niego z szybkością huraganu, wysuwając swój ohydny, rozdwojony język i napełniając całą komnatę przeraźliwym sykiem. Vulmea uniknął potężnego uderzenia wykonując skok, którego nie powstydziłby się głodny jaguar. W świetle księżyca zalśniło zanurzające się właśnie w szyi olbrzyma ostrze. Trysnęła krew i wielki gad skręcił się i zatoczył, zamiatając potężnym cielskiem podłogę i niszczycielskim ogonem obluzowując kamienie w ścianach. Vulmea podskoczył, by uniknąć jego uderzenia, lecz Wentyard, który właśnie usiłował wstać, został ponownie powalony i odrzucony w róg komnaty. Irlandczyk uniósł gotowy do ciosu kord, ale wąż wyślizgnął się właśnie przez wewnętrzne drzwi i sycząc wściekle, zniknął w porastającej ruiny gęstej roślinności. Vulmea w ataku szaleńczej furii ruszył za nim. Nie chciał, żeby zraniony gad wyślizgnął się i ukrył gdzieś, by móc potem wrócić i zaatakować ich z zaskoczenia. Ścigał go po komnatach w kierunku, gdzie żaden z nich wcześniej nie był. W końcu dotarł do pomieszczenia całkowicie prawie zarośniętego pnączem. Przedarł się przez gąszcz i dojrzał w ścianie czarny otwór, w którym właśnie zniknął potwór. Wentyard, który cały czas podążał za nim, teraz cały dygocząc, spojrzał przez ramię pirata. Z otworu, który okazał się łukowato sklepionymi drzwiami, częściowo zamaskowanymi gęstymi splotami pnączy, wydobywał się gadzi odór. Przebijający się przez dach księżyc oświetlał zarysy kamiennych, prowadzących w górę schodów. – Nie zauważyłem ich – mruknął Vulmea – Kiedy znalazłem tamte schody, nie szukałem innego wyjścia. Spójrz, jak ten próg świeci się od łusek, które odpadały z brzucha bestii. Musi tędy często pełzać. Myślę, że te schody prowadzą do przebijającego się przez skały tunelu. W tej kotlinie nie ma nic, co nawet wąż mógłby zjeść czy wypić. Musi wypełzać do dżungli po wodę i pożywienie, jeśli wydostałby się przez wąwóz, to wydrążyłby tam wśród roślinności ścieżkę, tak jak tutaj. A poza tym nie byłoby tam Indian. Myślę, że jeśli nie ma jeszcze innego wyjścia, którego nie znaleźliśmy, to używa tej drogi, a to oznacza, że prowadzi ona na zewnątrz. W każdym razie warto spróbować. – To znaczy, że chcesz iść za tym potworem do tego czarnego tunelu? – wrzasnął z przerażeniem Wentyard. – Dlaczego nie? I tak musimy go zabić. Jeśli natkniemy się na ich gniazdo... no cóż, kiedyś przecież trzeba umrzeć, a jeśli będziemy tu dłużej stać, to Cimarroni poderżną nam gardła. Wydaje mi się, że to nasza jedyna szansa ucieczki Ale nie będziemy iść w ciemnościach. Vulmea pobiegł do pokoju, gdzie piekli małpę, zebrał wiązkę chrustu, owinął jeden koniec kawałkiem koszuli i wsadził go między węgle, które rozdmuchał aż pojawił się słaby ogień. Prowizoryczna pochodnia dymiła i migotała, ale jednak dawała trochę światła. Wrócił szybko do pomieszczenia, w którym zniknął wąż, a Wentyard nie odstępował go ani na krok, starając się cały czas znajdować w kręgu światła. W każdym wiszącym mu nad głową pnączu, widział wijącego się węża. Pochodnia oświetliła zachlapane krwią, kamienne schody Ruszyli nimi, przeciskając się między splątanymi, pnączami trudniejszymi do przejścia dla człowieka, niż dla węża. Pierwszy szedł Vulmea trzymając wysoko przed sobą pochodnię w lewej dłoni, a w prawej dzierżąc kord. Wyrzucił bezużyteczne już, puste pistolety. Wspięli się kilka stopni w górę i znaleźli się w tunelu, szerokim na piętnaście stóp i wysokim na dziesięć licząc od kamiennej podłogi do sklepionego sufitu. Odór gada i wygładzone kamienie świadczyły o tym, że bestia często tu przebywała. Przed nimi biegły ślady krwi. Ściany, podłoga i sufit tunelu były znacznie lepiej zachowane, niż ruiny na zewnątrz. Wentyard nawet zdobył się na słowa pochwały dla geniuszu starożytnej cywilizacji, która to zbudowała. * * * W międzyczasie, w oświetlonej księżycem komnacie, którą właśnie opuścili, cicho jak cień pojawił się czarny olbrzym. W świetle księżyca lśniła jego wielka dzida, a pióra na głowie zaszeleściły, gdy rozejrzał się dookoła. Za nim nadeszło czterech wojowników – Przeszli tymi drzwiami – powiedział jeden z nich, wskazując na obrośnięte pnączami wejście. – Widziałem jak znika tam ich pochodnia. Ale bałem się sam za nimi iść, więc pobiegłem, żeby ci powiedzieć, Bigomba. – Ale co to były za krzyki i strzał, które słyszeliśmy, zanim wyszliśmy z szybu? – zapytał niepewnie inny. Myślę, że spotkali diabła i go zarżnęli – odparł Bigomba. – A potem weszli w te drzwi. Może to jest tunel, który prowadzi przez skały. Niech jeden z was idzie i zwoła resztę wojowników, którzy szukają po komnatach tych białych psów. Przyprowadzić ich do mnie. Zabierz ze sobą pochodnie. A ja już z pozostałymi trzema ruszam za nimi. Bigomba widzi w ciemności jak lew. * * * Wentyard ze strachem patrzył na pochodnię. Nie była zbyt jasna, ale jednak dawała trochę światła. Aż zadrżał na myśl, że mogłaby zgasnąć, albo wypalić się i zostawić ich w kompletnych ciemnościach. Wpatrywał się intensywnie w czarną otchłań przed nimi, oczekując, że zaraz wychyli się z niej ohydny kształt. Ale gdy Vulmea zatrzymał się niespodziewanie, nie było to spowodowane nagłym pojawieniem się gada. Doszli do miejsca, gdzie od głównego tunelu odchodził prowadzący na lewo mniejszy korytarz. – Którędy idziemy? Vulmea pochylił się nad podłogą opuszczając pochodnię. – Plamy krwi prowadzą w lewo – rzucił. – Tamtędy poszedł. – Zaczekaj! – Wentyard złapał go za ramię i wskazał na główny tunel. – Patrz! Tam, z przodu! Światło! Vulmea przesunął pochodnię za siebie – jej migotliwe światło sprawiało, że poza jego zasięgiem cienie stawały się jeszcze czarniejsze. W oddali zobaczył jakby falującą szarą mgiełkę – To księżyc jakimś sposobem przenikał do tunelu. Porzucając pogoń za zranionym gadem, rzucili się przed siebie i wpadli do obszernego, kwadratowego wykutego w skale pomieszczenia. Wentyard zaklął zobaczywszy, jak gorzko się zawiódł. Księżyc rzeczywiście tu przeświecał, ale nie z otwierających się na dżunglę drzwi, a z kwadratowego szybu w dachu, który widniał wysoko nad ich głowami. Z każdej ściany prowadziło sklepione przejście, a to które znajdowało się naprzeciw tunelu, z którego przyszli, wieńczyły ciężkie, zardzewiałe drzwi. Po prawej stronie, przy ścianie, stał nadnaturalnej wielkości posąg – była to ni to ludzka, ni zwierzęca, groteskowa rzeźba. Przed nią umieszczony był kamienny ołtarz o żłobionej, pociemniałej powierzchni. Światło księżyca padało na pierś bożka i odbijało się od niej drobnymi iskierkami. – Do licha! – Vulmea rzucił się i zerwał coś z szyi posągu. Uniósł przedmiot do góry – był to jakby naszyjnik olbrzyma, zrobiony z połączonych blaszek kutego złota, każda wielkości dłoni, nabitych dziwnie ciętymi kamieniami. – Myślałem, że kłamię, kiedy mówiłem ci, że tu są klejnoty – wychrypiał pirat. – A wygląda na to, że niechcący powiedziałem prawdę! To nie jest wprawdzie Jad Szatana, ale w Europie może przynieść niezłą fortunę! – Co ty robisz? – zapytał Wentyard widząc, jak Irlandczyk kładzie ogromny naszyjnik na ołtarzu i unosi kord. W odpowiedzi Vulmea uderzył w klejnoty, rozrywając je na dwie równe części. Jedną z nich rzucił kompletnie osłupiałemu Anglikowi. – Jeśli uda nam się stąd wydostać, to powinno zapewnić twojej żonie i dziecku godziwe życie – warknął. – Ale ty... – wyjąkał Wentyard. – Ty mnie przecież nienawidzisz... a ocaliłeś mi życie, a teraz dajesz to... – Zamknij się! – parsknął pirat. – Nie daję tego tobie, tylko tej niewieście i jej maleństwu. Nie ośmielaj się mi dziękować, do diaska! Nienawidzę cię jak... Nagle zamarł i wychylił się, by spojrzeć w dół w tunel, którym przyszli. Zgasił pochodnię i pociągając za sobą Wentyarda przykucnął za ołtarzem. – Ludzie! – warknął. – Schodzą tunelem, słyszałem uderzenia stali o kamień. Mam nadzieję, że nie widzieli pochodni. Może nie. Nie dawała więcej światła niż węgielek w poświacie księżyca. Wytężonym wzrokiem wpatrywali się w tunel. Księżyc przesunął się i wpadał do szybu pod takim kątem, że rzucał nieco światła w dół tunelu. Dochodziło ono tylko do miejsca, gdzie korytarz rozgałęział się. Z ciemności wyłoniły się cztery cienie, powoli nabierając realnych kształtów, jakby wypływały z gęstej mgły. Postacie zatrzymały się i biali zobaczyli, jak największy z nich – górujący nad pozostałymi olbrzym – wskazuje dzidą w górę tunelu i na boczny korytarz. Od grupki oddzieliły się dwa cienie, skręciły do korytarza i zniknęły. Olbrzym i ostatni z wojowników ruszyli w górę tunelu. – Cimarroni ścigają nas – wyszeptał Vulmea. – Rozdzielili się, żebyśmy im nie umknęli. Połóż się, za nimi może iść cała banda. Przycupnęli przy samej ziemi pod ołtarzem. A tymczasem dwaj Negrzy już dochodzili do sali, i w miarę zbliżania zdawali się być coraz więksi. Na widok gotowych do ataku dzid z szerokimi ostrzami Wentyard dostał gęsiej skórki. Olbrzym poruszał się z giętkością ogromnej pantery, z wychyloną do przodu głową i uniesioną tarczą i dzidą. Był żywym wcieleniem nieokiełznanego barbarzyńcy i Wentyard zastanawiał się, czy nawet ktoś taki jak Vulmea może się z nim zmierzyć i wyjść z tej walki cało. Na progu zatrzymali się i uciekinierzy zobaczyli biały blask ich oczu, gdy podejrzliwie rozglądali się po komnacie. Mniejszy z cała siłą złapał olbrzyma za ramię, nieomal przyprawiając tym gestem Wentyarda o atak serca. Był pewien, że zostali odkryci ale Murzyn wskazywał tylko na posążek bożka. Wielkolud prychnął pogardliwie. Choć z niewolniczym strachem odnosił się do fetyszów na swym ojczystym wybrzeżu, bogowie czy demony innych ras nie robiły na nim żadnego wrażenia. Ruszył jednak majestatycznie, by przyjrzeć się posążkowi z bliska i Wentyard zdał sobie sprawę, że zostaną odkryci. Vulmea szepnął mu do ucha: – Musimy ich załatwić! Szybko! Bierz żołnierza! Wódz jest mój! Już! Rzucili się razem do przodu, a czarni krzyknęli odruchowo, zaskoczeni ich nagłym atakiem. W jednej chwili rozgorzała walka. Niespodziewane natarcie oszołomiło mniejszego – a wydawał się on mały tylko w porównaniu ze swym olbrzymim kompanem. Był równie wysoki jak Wentyard a pod jego lśniącą skórą pulsowały potężne mięśnie. Wytrzeszczając ogłupiałe oczy, zatoczył się do tyłu, a dzida i tarcza zwisały mu bezwładnie z ręki, Otrzeźwiło go dopiero błyskawiczne cięcie – ale wtedy było już za późno. Wrzasnął i rzucił się na napastnika, ale szpada Wentyarda zanurzyła się już głęboko w jego trzewiach. Anglik odskoczył i zadawał kolejne ciosy pod i nad tarczą, wbijając mu ostrze w pachwinę i w gardło. Czarnoskóry zachwiał się, opuścił ręce, tarcza i dzida potoczyły się na podłogę, a on bezwładnie zwalił się na nie. Wentyard odwrócił się i spojrzał na toczącą się obok walkę – w świetle księżyca dwa olbrzymy, biały i czarny, zmagały się ze sobą, krzyżując kord i dzidę. Bigomba, sprytniejszy niż jego kompan, nie dał się oszołomić szybkim atakiem białego człowieka. Natychmiast obudził się w nim instynkt walki – nie wycofał się, lecz na uniesioną w górę tarczę przyjął spadający cios korda i odparował go wściekłym pchnięciem. Z szyi Irlandczyka trysnęła krew. Walczyli teraz w ponurej ciszy. Wentyard kręcił się koło nich, nie mogąc wejść do walki, w obawie, by nie zranić Vulmei. Obaj poruszali się z szybkością tygrysów. Czarny człowiek górował nad białym wzrostem, ale nawet jego doskonała budowa nie mogła przyćmić potężnych kształtów pirata. W świetle księżyca wspaniałe mięśnie walczących prężyły się, falowały i wyginały w nadludzkim wysiłku. Bitwa ta wprawiłaby w największe oszołomienie każdego, kto próbowałby śledzić jej tok. Pirat z ledwością unikał ciosów wielkiej dzidy, a Bigomba tarczą odpierał uderzenia, które niechybnie rozerwałyby go na kawałki. Vulmea nie miał żadnej osłony – życie ratowały mu szybkość i siła. Ale musiał bez chwili wytchnienia napierać, wymykać się dzikusowi albo odparowywać szpadą uderzenia jego dzidy. Wymierzał cios za ciosem, rozrywając obciągającą tarczę skórę bawoła na strzępy, aż z osłony Negra została tylko drewniana rama. Teraz jego kord mógł zadać szybkie jak błyskawica cięcie, od którego z piersi czarnego trysnęła krew. Bigomba za ryczał jak zraniony lew – i jak zraniony lew rzucił się na przeciwnika. Cisnął resztkami tarczy w głowę Vulmei, a całym ciałem poszedł za ciosem dzidy wymierzonej w pierś Irlandczyka. Mięśnie jego ramienia napięły się igranie wytrzymałości i Wentyard aż krzyknął, nie mogąc wierzyć, że Vulmea umknął temu morderczemu pchnięciu. Z szybkością błyskawicy zrobił unik – pochylił się, odskoczył i kiedy tuż pod jego pachą świsnęła dzida, zadał cios pozbawionemu osłony przeciwnikowi. W świetle księżyca zalśniła stal i dał się słyszeć odrażający chrzęst kości. Bigomba zwalił się jak kłoda i leżał martwy, z odrąbaną od ciała głową. Vulmea cofnął się, ciężko dysząc. Pod jego podartą koszulą falowała potężna pierś, a twarz oblewał mu pot. W końcu spotkał prawie równego sobie przeciwnika i cały drżał jeszcze po tym strasznym pojedynku. – Musimy się stąd wydostać, zanim nadejdzie reszta – wysapał, podnosząc swoją część naszyjnika. – Tamten mniejszy korytarz musi prowadzić na zewnątrz, ale są tam te czarnuchy, a my nie mamy nawet pochodni. Spróbujmy tymi drzwiami. Może się uda. Stare wrota były gnijącą masą potrzaskanych kasetonów W zardzewiałych miedzianych obręczy. Kiedy Vulmea naparł na nie swym silnym ramieniem, popękały w kilku miejscach. Przez szczeliny wpadło świeże powietrze i wilgotny odór pobliskiej rzeczki. Kiedy cofnął się, by ponowić próbę staranowania drzwi, dobiegł go chór dzikich wrzasków. Warknął i jak złapany w sidła wilk. W tunelu zabrzmiał tupot bosych stóp, rozbłysły pochodnie, a od sklepionego sufitu odbiło się echo wściekłych okrzyków. Oczom białych ukazał się tłum dzikich twarzy i połyskujące w świetle pochodni dzidy. Byli już blisko. Kiedy szli tunelem, usłyszeli i zrozumieli odgłosy walki, a teraz, widząc już swoich wrogów, puścili się pędem, wyjąc jak wilki. – Wyłamuj drzwi! Szybko! – krzyknął Wentyard. – Nie ma czasu – warknął Vulmea. – Dopadną nas, zanim się przedostaniemy. Tu podejmiemy walkę. Przebiegli przez komnatę, by zaskoczyć ich, zanim wyjdą z wąskiego korytarza. Anglika ogarnęła rozpacz i w przypływie bezsilnej wściekłości wyrzucił swój kawałek naszyjnika. Odpędził bezbolesną myśl o tych, które czekają na niego w Anglii i zajął miejsce przy drzwiach, u boku pirata. Na widok tak bliskich już ofiar, nadchodzący wojownicy zaczęli wyć jeszcze głośniej. W świetle pochodni błyskały ostrza dzid – aż nagle we wrzawę wdarł się nowy, dziwny dźwięk. Pierwsi wojownicy dotarli już prawie do miejsca, gdzie od tunelu odchodził boczny korytarz, kiedy nagle wypadła z niego jakaś miotająca się rozpaczliwie postać. Był to jeden z czarnych zwiadowców. Za nim wynurzył się ociekający krwią potwór. Nadszedł czas zemsty olbrzymiego węża. Zanim zdążyli zorientować się, co się dzieje, był już między nimi. Krzyki nienawiści przerodziły się w przerażające wycie i w jednej chwili rozpętało się piekło. Cały tunel zmienił się w kłębowisko czarnych ciał, między którymi skręcała się i prześlizgiwała ohydna powyginana spirala z trójkątną, drgającą i miotającą straszliwe ciosy głową. Pochodnie roztrzaskiwały się o ściany wzniecając snopy iskier. Mordercze zwoje usidliły jednego z wojowników w jednej sekundzie gruchocząc mu kości. Ale bestia na tym nie poprzestawała. Wielkim łbem i potężnym, zamaszystym ogonem powalała wszystkich na podłogę i rozgniatała o ściany. W ogromnym, śmiertelnie zranionym wężu wyzwoliła się jakaś potworna przedagonalna siła, która kazała mu ze ślepą furią niszczyć wszystko, co znajdowało się w jej zasięgu. Ci, którym udało się przeżyć, z krzykiem rzucali się do ucieczki, pozostawiając za sobą bezwładne, zmasakrowane ciała swych towarzyszy. Wąż oderwał się od swoich martwych ofiar i z zadziwiającą szybkością popełzł za tymi, którzy próbowali mu umknąć. Uciekinierzy i ich oprawca zniknął ciemnościach, znacząc swoją drogę cichnącymi w oddali krzykami. – Boże! – Wentyard drżącą ręką otarł czoło. – To mogło się przydarzyć nam! – Ci, którzy zeszli korytarzem musieli na niego nadepnąć, gdy leżał w ciemnościach – mruknął Vulmea. – Pewnie się zmęczył tą ucieczką. Albo wiedział, że jest śmiertelnie ranny i zawrócił, żeby przed śmiercią jeszcze kogoś zabić. Będzie ich ścigał, aż wszystkich zamorduje, albo sam zdechnie. Jak już wydostaną się na otwartą przestrzeń, mogą rzucić się na niego i zadźgać go dzidami. Podnieś swój kawałek naszyjnika. Jeszcze raz spróbuję ruszyć te drzwi. Musiał z całej siły naprężyć swe mocne ramiona, zanim wreszcie drzwi ustąpiły. Wpadło przez nie świeże, wilgotne powietrze, choć nadal wszystko pogrążone było w ciemnościach. Vulmea bez wahania ruszył naprzód, a Wentyard podążył za nim. Po kilku jardach wąski korytarz skręcił ostro w lewo i wyszli na nieco szersze przejście, przesiąknięte znajomym już odurzającym smrodem, który znów przyprawił Wentyarda o dreszcze. – Wąż prześlizgiwał się tędy – powiedział Vulmea. – To pewnie korytarz, który odchodzi od tunelu z drugiej strony tej komnaty z bożkiem. Pod tymi skałami musi być cała sieć podziemnych pomieszczeń i tuneli. Ciekawe, co byśmy znaleźli, gdybyśmy tak je wszystkie przeszukali. Wentyard absolutnie nie był tego ciekaw, a w chwilę potem aż podskoczył z przerażenia, kiedy Vulmea warknął niespodziewanie: – Spójrz tam! – Gdzie? Jak można patrzeć gdziekolwiek, kiedy jest zupełnie ciemno?! – Tam z przodu, do cholery! Z drugiej strony tego tunelu widać jakieś światło. – Masz lepsze oczy, niż ja – mruknął Wentyard, ale podążył za piratem z nowym zapałem. Wkrótce i on dostrzegł maleńką szarą plamkę, która wyglądała jakby była osadzona w czarnej ścianie. Potem Anglikowi wydawało się, że przeszli dobre kilka mil, choć w rzeczywistości nie było tak daleko – ale plamka powiększała się bardzo wolno. Wreszcie wychylili głowy przez okrągły obrośnięty winoroślą otwór i zobaczyli gwiazdy odbijające się w czarnych wodach ponurej rzeczki, która płynęła poniżej. – To właśnie tędy wchodził i wychodził – wysapał Vulmea. Tunel otwierał się na urwisty brzeg, a niżej widać było wąski pas plaży, która pewnie istniała tylko w suchej porze. Zeskoczyli na nią i spojrzeli na zbitą ścianę otaczającej rzekę dżungli. – Gdzie jesteśmy? – zapytał bezradnie Wentyard. Zupełnie już stracił orientację. – Poniżej zbocza – odparł Vulmea, – a to oznacza, że jesteśmy poza kordonem, którym Indianie otoczyli skały. Wybrzeże jest w tamtym kierunku. Chodź! * * * Słońce wisiało wysoko nad zachodnim horyzontem, kiedy dwaj mężczyźni wyszli z okalającej plażę dżungli i ujrzeli przed sobą małą zatoczkę. Vulmea zatrzymał się w cieniu drzew. – Twój statek – stoi na kotwicach tam, gdzie go zostawiliśmy. Pozostało ci tylko zawołać, żeby przysłali po ciebie łódkę i na tym twoja przygoda się kończy. Wentyard spojrzał na swego towarzysza. Anglik był cały posiniaczony i podrapany. Ubranie miał w strzępach. Trudno było w nim rozpoznać schludnego kapitana „Nieustraszonej”. Ale zmiana nie polegała jedynie na jego wyglądzie – była znacznie głębsza. Stał się zupełnie innym człowiekiem niż ten, który prowadził swego więźnia na brzeg w pogoni za mitycznym skarbem. – A co z tobą? Mam u ciebie dług, którego nigdy... – Nic mi nie jesteś winien – przerwał mu Vulmea. – Nie ufam ci, Wentyard. Anglik wykrzywił twarz, jakby przeszył go ból. Vulmea nie zdawał sobie sprawy, że była to najokrutniejsza rzecz, jaką mógł powiedzieć. Wcale nie zamierzał być okrutny – mówił po prostu to, co myślał i nie przyszło mu do głowy, że w ten sposób mógł tak strasznie zranić Anglika. – Czy myślisz, że po tym wszystkim mógłbym zrobić ci coś złego? – wykrzyknął Wentyard. – Nie ważne, czy jesteś piratem, czy nie. Nigdy nie mógłbym... – Teraz jesteś wdzięczny i pełen miłości bliźniego -; odparł Vulmea ze słabym uśmiechem. – Ale gdy poczujesz pokład pod stopami, możesz zmienić zdanie. John Wentyard zagubiony w dżungli, to jeden człowiek. Kapitan Wentyard na pokładzie wojennego okrętu swego króla, to zupełnie ktoś inny. – Przysięgam... – zaczął Wentyard z desperacją, i nagle przerwał, zdając sobie sprawę z bezskuteczności swego protestu. Z nieomal fizycznym bólem przypomniał sobie, że człowiek nigdy nie może uciec konsekwencjom zła, które wyrządził, nawet jeśli jego ofiara mu wybaczy. Jego karą była teraz niemożność przekonania Vulmei o swej uczciwości i to raniło go bardziej, niż mogłoby się zdawać Irlandczykowi. Ale nie miał prawa oczekiwać od Vulmei, że ten mu zaufa. W tej chwili nienawidził siebie za to, kim był i za tę kołtuńską arogancję, która kazała mu bezlitośnie deptać tych, którzy wypadli poza zaklęty krąg jego aprobaty. Niczego teraz bardziej nie pragnął, niż mocnego uścisku dłoni człowieka, który tak nieugięcie walczył i nadstawiał za niego karku. Ale wiedział, że na ten uścisk nie zasługuje. – Nie możesz tu zostać! – zaprotestował słabo. – Indianie nigdy nie przychodzą na to wybrzeże – odparł Vulmea. – A Cimarronów się nie boję. Nie martw się o mnie – zaśmiał się znowu na myśl o tym, że ktoś troszczy się o jego bezpieczeństwo. – Żyłem już nie raz w dżungli. Nie jestem jedynym piratem na tych morzach. Mamy tu w pobliżu miejsce spotkań, o którym nie wiesz. Z łatwością mogę tam dotrzeć. Będę z powrotem na oceanie, na własnym statku i z własną załogą. Jeszcze nie raz o mnie usłyszysz. Odwrócił się zwinnie i zniknął między liśćmi, pozostawiając patrzącego za nim bezradnie Wentyarda. Z jego ręki zwisał złoty naszyjnik. Wyspa pirackiego przeznaczenia Dzień pierwszy Przybijający właśnie do brzegu długi, niski okręt wyglądał nieprzyjaźnie. Leżąc w pobliżu, w mojej kryjówce, cieszyłem się, że zdecydowałem się nie wychodzić mu na powitanie. Rozwaga skłoniła mnie do tego, by się ukryć i nie zdradzać swojej obecności, zanim nie przyjrzę się bliżej jego załodze i teraz dziękowałem za to mojej wrodzonej podejrzliwości. To były niespokojne czasy i różne dziwne okręty pojawiały się na Karaibach. Właściwie wszystko dookoła wyglądało cicho i normalnie. Kucnąłem wśród zielonych, pachnących krzaków obrastających schodzące na rozległą plażę zbocze. Wszędzie rosły wysokie, szumiące drzewa. Poniżej, na wybrzeżu, o biały piasek uderzały turkusowe fale, a nade mną rozpościerało się bajecznie błękitne niebo. Ale w zatoce, przyczajony jak żmija w ukwieconym ogrodzie, stał na kotwicy ponury, czarny okręt. Niechlujny, zaniedbany takielunek nie świadczył bynajmniej o sumiennej załodze, czy dobrym kapitanie. Niebawem nad wodą dały się słyszeć ochrypłe głosy i zobaczyłem jak potężny typek gramoli się niezdarnie na nadburcie, unosi coś do ust, a później wyrzuca to za burtę. Po chwili załoga opuściła na wodę załadowaną po brzegi ludźmi szalupę. Kiedy marynarze przysiedli do wioseł i zaczęli oddalać się od statku, dobiegły mnie przeplatane przekleństwami okrzyki, dalekie jeszcze i niewyraźne. Przywarłem do ziemi, żałując że nie mam przy sobie lunety, by móc odczytać nazwę statku. Szalupa zbliżała się już do plaży. Było na niej ośmiu ludzi: siedmiu potężnych, gburowatych typków i jeden chudy wystrojony fircyk w zawadiacko powyginanym kapeluszu. Ten nawet nie dotknął wiosła. Teraz, kiedy byli już blisko zorientowałem się, że kłócą się o coś. Wszystkich siedmiu wrzeszczało na dryblasa, który nawet jeśli decydował się na odpowiedź, mówił tak cicho, że nic nie mogłem usłyszeć. Łódka pokonała przybrzeżną falę i zatrzymała się na plaży. Zwalisty, owłosiony opryszek na dziobie podniósł się i rzucił na lalusia, który wyszedł mu na przeciw. Dostrzegłem błysk stali i usłyszałem krzyk tego większego. W jednej sekundzie chudzielec zeskoczył zwinnie na brzeg i pognał co sił w nogach przez mokry piasek w głąb lądu. Pozostałe zbiry rzuciły się w pogoń za uciekającym, wrzeszcząc i wymachując bronią. Ten, który rozpoczął burdę, zatrzymał się na chwilę, by przycumować szalupę, a potem podjął pogoń wykrzykując tubalnym głosem straszliwe przekleństwa. Z twarzy kapała mu krew. Kiedy dotarli do pierwszych drzew, strojniś w wymyślnym kapeluszu miał nad nimi kilka kroków przewagi. Błyskawicznie zniknął w zaroślach, a reszta pognała za nim. Przez moment słyszałem jeszcze odgłosy pogoni, a po chwili wszystko ucichło. Spojrzałem znów na statek. Stał z wydętymi żaglami, a po pokładzie kręcili się ludzie. Zobaczyłem, jak wciągnęli kotwicę na pokład i okręt zaczął się oddalać, a na wietrze załopotała piracka bandera – „Jolly Roger”. Szczerze mówiąc tego właśnie się spodziewałem. Ostrożnie, na czworakach przedarłem się przez krzaki i wstałem. Teraz ogarnęło mnie przygnębienie – kiedy na horyzoncie zobaczyłem żagiel, pomyślałem, że się w końcu stąd wydostanę. Ale zamiast oczekiwanej pomocy, statek wypluł z siebie na wyspę ośmiu bandytów, żebym się musiał z nimi użerać. Kompletnie załamany, wolno ruszyłem przez las. Najwyraźniej w świecie, korsarze zdradzili swoich kamratów, co nie było zresztą niczym niezwykłym wśród tych przeklętych Braci Oceanu. Nie wiedziałem co robić. Nie miałem broni, a przeczuwałem, że te zbiry wezmą mnie za wroga, którym w istocie byłem dla takich jak oni. Aż mnie skręcało na myśl o tym, że będę musiał się kryć przed nimi, ale nie pozostawało mi nic innego. Nie, nie wierzę, żebym miał takie szczęście, żeby mnie w końcu nie dorwali. Rozmyślając nad tym, zapuściłem się dobry kawałek w głąb lądu, ale po piratach nie było śladu. W końcu dotarłem do małej polanki. Dookoła rosły wysokie, soczyście zielone drzewa. W ich gałęziach ćwierkały małe, egzotycznie upierzone ptaszki. Powietrze przesycone było piżmowym zapachem tropikalnej roślinności i odorem krwi. Na polanie leżał zabity człowiek. Martwymi oczami patrzył w niebo. Jego marynarska koszula przesiąknięta była krwią, spływającą z zadanej w serce rany. Był z pewnością członkiem Bractwa Czerwonych Mścicieli. Wyglądał na obdartusa, ale na palcu lśnił mu wielki rubin, a usmolone spodnie podtrzymywała kosztowna, jedwabna szarfa, za którą zatknięte były dwie skałkówki. Obok jego ręki leżał porzucony kord. Tak, to była broń w sam raz dla mnie. A więc zabrałem pistolety – jak się okazało były naładowane – wsadziłem je sobie za pas i podniosłem kord. Zabity nie będzie już nigdy potrzebował broni – ja natomiast z pewnością tak, i to wkrótce. Kiedy właśnie odwróciłem się by odejść, usłyszałem czyjś cichy, szyderczy śmiech. Przede mną stał laluś z szalupy. W rzeczywistości był drobniejszy, niż myślałem, ale wyglądał na gibkiego i zwinnego. Na zgrabnych nogach miał buty z porządnej, hiszpańskiej skóry i obcisłe irchowe bryczesy. Jego smukłą talię opasywała purpurowa szarfa ozdobiona na końcach kutasikami i kółeczkami. Zza niej sterczały srebrne kolby dwóch pistoletów. Jego błękitny płaszcz z szerokimi połami i złotymi guzikami był rozpięty i odsłaniał strojną falbankami i koronkami koszulę. Spod zawadiacko przechylonego, wymyślnego kapelusza, spływały złociste włosy. – Na tron szatana! – powiedział modniś. – Przeoczyłeś pierścień z rubinem! I wtedy pierwszy raz spojrzałem na jego twarz. Była pociągła, delikatna, z kpiąco wydętymi czerwonymi wargami i roztańczonymi wielkimi, szarymi oczami. Nagle uświadomiłem sobie, że patrzę na kobietę, a nie na mężczyznę. Jedną rękę w zawadiackim geście oparła na biodrze, a w drugiej trzymała długi, ozdobnie rzeźbiony rapier. Z obrzydzeniem dostrzegłem ślad krwi na jego ostrzu. – No, odezwij się! – krzyknęła niecierpliwie. – Nie wstyd ci, że złapałam cię na gorącym uczynku? Teraz już rozumiem, że nie mogłem wzbudzić w niej szacunku – bosy, ubrany tylko w marynarskie, poplamione, wypłowiałe pantalony. Ale wtedy jej drwiący ton rozbudził we mnie wściekłość. – Jeżeli już mam tłumaczyć się z tego, że obrabowałem tego trupa, to może najpierw usłyszałbym co ma do powiedzenia ten, kto go zabił – powiedziałem odzyskując głos. – Ha, więc to wszystko przeze mnie? – zaśmiała się szorstko. – Do wszystkich diabłów, gdybym miała spowiadać się ze wszystkiego, co zrobiłam, byłaby to długa i nużąca opowieść. Zatkało mnie. – Człowiek nigdy nie przestaje się uczyć – powiedziałem. – Nigdy nie myślałem, że spotkam kobietę, która lubuje się w mordowaniu z zimną krwią. – Z zimną krwią, powiedziałeś – wybuchnęła. – To, co mam stać i dać się zarżnąć jak bezbronna owca? – Gdybyś wybrała normalne życie, jakie przystoi kobiecie, nie musiałabyś sama zabijać ani narażać się na śmierć – odparłem, wyprowadzony z równowagi. I za chwilę pożałowałem tych słów, bo zaczęło mi świtać, kim jest ta dziewczyna. – No, no, panie przemądrzalski – prychnęła, a w jej oczach pojawił się niebezpieczny błysk. – Więc myślisz, że jestem zbójem! A kimże ty jesteś, jeśli wolno spytać? Co robisz na tej zapomnianej przez Boga i ludzi wyspie, i dlaczego przyszedłeś z dżungli, żeby okraść trupa? – Nazywam się Stephen Harmer, byłem marynarzem na „Błękitnej Hrabinie”. Jestem kupcem z Virginii. Siedem dni temu w ładowni statku wybuchł pożar i cały okręt spłonął. Wszyscy marynarze z wyjątkiem mnie zginęli. Dryfowałem na pokrywie luku aż morze wyrzuciło mnie na tę wyspę. Kiedy ciągnąłem mą opowieść, dziewczyna mierzyła mnie zamyślonym i lekko kpiącym spojrzeniem, jakby wątpiąc w prawdziwość moich słów. – Co do kradzieży – dodałem, – to chyba zrozumiałe, że nie chciałem być bezbronny, kiedy na wyspie pojawili się zbóje. – Mnie z nimi nie mieszaj – powiedziała opryskliwie i dodała porywczo. – Czy wiesz, kim jestem? – Jest tylko jedno imię, które możesz nosić, biorąc pod uwagę twój strój i mordercze zapędy. – To znaczy...? – Helen Tavrel. – Chylę głowę przed twoją intuicją – powiedziała drwiąco, – bo nie przypominam sobie, żebyśmy się kiedykolwiek poznali. – Nie ma takiego, który żegluje po Siedmiu Morzach i nie słyszałby o Helen Tavrel. Z tego co wiem, jest ona jedyną kobietą-piratem, pływającą po Karaibach. – A więc lubisz słuchać, co opowiadają żeglarze? Jeżeli tak, to powiedz mi co o mnie mówią. – Że jesteś najbardziej zuchwałą i bezlitosną istotą, jaka kiedykolwiek stąpała po pokładzie, zamieniwszy spódnicę na bryczesy – odpowiedziałem szczerze. W jej oczach pojawił się niebezpieczny błysk. Końcem szpady ze złością ścięła rosnący obok kwiatek. – Czy to wszystko, co mówią? – Mówią jeszcze, że choć uprawiasz tak nikczemny i krwawy proceder, nie ma takiego mężczyzny, który mógłby przysiąc, że cię pocałował. To chyba jej się spodobało, bo na jej ustach pojawił się uśmiech. – A czy ty w to wierzysz? – Tak – odpowiedziałem śmiało, – choć niech mnie piekło pochłonie, jeśli widziałem usta bardziej się do tego nadające. I powiem szczerze, że niezwykła uroda tej dziewczyny poruszyła moje zmysły, które od miesięcy nie miały do czynienia z żadną kobietą. Serce mi zaczęło mięknąć, ale otrzeźwił mnie widok leżącego u mych stóp trupa. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, przekrzywiła głowę, jakby czegoś nasłuchując. – Chodź! – krzyknęła. – Wydaje mi się, że słyszę Gowera i jego bandę! Jeśli na tej przeklętej wyspie jest jakieś miejsce, gdzie można się ukryć, zaprowadź mnie tam, bo inaczej zabiją nas oboje! Nie mogłem narazić jej na niebezpieczeństwo, więc pociągnąłem ją za sobą i ruszyliśmy przez las. Kierowałem się na południe wyspy, idąc szybko, ale ostrożnie, a dziewczyna podążała za mną bezgłośnie jak indiański zwiadowca. Dookoła nas fruwały kolorowe motyle, a wysoko, wśród gęstych drzew śpiewały barwnie upierzone ptaki. Ale w powietrzu czuć było napięcie, jakby z nadejściem piratów całą wyspę owiała mgła śmierci. Zarośla stawały się coraz rzadsze i wkrótce teren zaczął się wznosić, przechodząc w końcu w plątaninę wąwozów i urwistych skał. Przedzieraliśmy się przez nie, a zwinność dziewczyny przeszła moje wszelkie oczekiwania. Skakała i wspinała się jak kozica i nawet ja, który większość życia spędziłem poruszając się po najmniej dostępnych częściach statku, nie mogłem się z nią równać. W końcu dotarliśmy na południowy stok niewysokiego wzgórza. U jego stóp szemrał kryształowo czysty strumyk. Jego brzegi wyznaczały paski białego piachu, na które wdzierała się bujna, falująca zielenią roślinność. Dalej, za tą wąską zarośniętą przestrzenią, wznosiły się wyższe, skierowane na północ skały i wszystko razem tworzyło głęboki jar. – Musimy tędy zejść – powiedziałem, wskazując zbocze, na którym staliśmy. – Pozwól, że ci pomogę... Lecz ona pogardliwie potrząsnęła głową, zniknęła za krawędzią skały i już schodziła szybko, przytrzymując się długich, ciężkich pnączy, porastających wzgórze. Ruszyłem za nią, ale po chwili zatrzymałem się bo zauważyłem, że w zaroślach przy strumieniu coś się poruszyło. Krzyknąłem ostrzegawczo. Dziewczyna spojrzała w górę, i wtedy uschnięte pnącze urwało się, a ona z impetem runęła na ziemię. Nie poleciała daleko i na szczęście upadła na miękki piasek. Ale zanim się pozbierała, z gęstwiny wyłonił się potężny pirat i rzucił na nią. Przemknęła mi przed oczami jego obwiązana chustką głowa, wykrzywiona zarośnięta twarz i uzbrojone w kord muskularne ramię. Nie miała czasu, by dobyć szpady czy pistoletu. Korsarz runął na nią jak cień śmierci, wymierzając cios kordem. Wtedy ja wyciągnąłem pistolet i wypaliłem na oślep. Napastnik zatoczył się, machnął jeszcze wściekle kordem i bezgłośnie upadł twarzą w piasek. Ostrze minęło dziewczynę tylko o kilka cali, strącając jej z głowy wymyślny kapelusz. Szybko zbiegłem ze zbocza i stanąłem nad ciałem korsarza. Właściwie nie miałem zamiaru go zabijać, ale nie żałowałem, że tak się stało. Niezależnie od tego, czy dziewczyna zasługiwała na to, by uratować jej życie – w co zresztą wątpiłem – i tak zrobiłem dobry uczynek, oczyszczając morze z przynajmniej jednego z grasującym po nim wilków. Helen otrzepywała ubranie, klnąc pod nosem nad zniszczonym kapeluszem. – Chodź! – powiedziałem ze zniecierpliwieniem. – Masz szczęście, że ci nie rozpłatał czaszki. Uciekajmy szybko, zanim przybędą tu jego kamraci, którzy pewnie usłyszeli strzał. – Niezła robota – powiedziała, ruszając za mną. – Trafiłeś go prosto w głowę. Nawet ja bym tego lepiej nie zrobiła. – Chyba sam diabeł prowadził tę kulę – odpowiedziałem ze złością, bo brak serca jest według mnie najgorszą wadą u kobiety. – Nie miałem czasu wycelować – gdybym go miał, być może w ogóle bym nie wystrzelił. To ją uciszyło i nie odezwała się słowem, dopóki nie doszliśmy do przeciwległych skał. Pokonaliśmy kamienistą płaszczyznę, leżącą u ich stóp i dotarliśmy do małego wodospadu, którego wody łączyły się ze strumykiem w jarze. – Za tym wodospadem znajduje się jaskinia – powiedziałem, przekrzykując huk wody. – Odkryłem ją przypadkiem parę dni temu. Idź za mną. Mówiąc to, wszedłem do utworzonego przez wodospad baseniku i z pochyloną głową przedarłem się przez spadającą ścianę wody. Dziewczyna szła tuż przy mnie. Znaleźliśmy się w wąskiej, ciemnej jaskini, której koniec ginął w głębi czarnych skał. Przez srebrną strugę wody wpadało do niej słabe światło. To była kryjówka, do której zmierzałem, kiedy natknąłem się na dziewczynę. * * * Ruszyliśmy w głąb jaskini, aż ucichł huk wodospadu i było tak ciemno, że twarz dziewczyny wyglądała jak rzadkiej piękności biały kwiat. – Niech to diabli! – powiedziała, strzepując wodę z płaszcza swym wymyślnym kapeluszem. – Prowadzasz mnie po jakichś przeklętych zakamarkach, panie Harmer. Najpierw upadłam w piach i ubrudziłam ubranie, a teraz mam wszystko mokre. Myślisz, że Gower i jego banda, zaalarmowani strzałem, nie pójdą za nami i nie wytropią nas po śladach? – Na pewno pójdą – odparłem. – Ale będą w stanie wytropić nas tylko do skały, bo potem szliśmy kawał drogi po kamieniach, a na nich nie widać śladów. Nie będą wiedzieli czy poszliśmy w górę, w dół, czy gdzie. Nie mają prawie żadnych szans, żeby znaleźć tę jaskinię. W każdym razie jest to najbezpieczniejsza kryjówka na wyspie. – Czy nadal żałujesz, że Dick Comrel mnie nie zabił? – zapytała. – Jak by się nie nazywał, to był przeklętym piratem – odpowiedziałem. – Nie, ty jesteś zbyt piękna by tak ginąć, nawet jeśli masz tyle na sumieniu. – Twoje komplementy osładzają nieco twe oskarżenia, lecz oskarżenia ujmują słodycz komplementom. Czy ty rzeczywiście mnie nienawidzisz? – Nie, nie ciebie, lecz tego, czym się parasz. Gdybyś wybrała sobie inną drogę życia, patrząc na ciebie odczuwałbym tylko niezmąconą radość. – Na Boga! – powiedziała. – Ale z ciebie dziwny typ. Raz mówisz jak dworzanin, a raz jak kapelan, ciągle co innego... a co tak naprawdę czujesz? – Z jednej strony jestem tobą zafascynowany, a z drugiej czuję do ciebie odrazę – odpowiedziałem. Jej bliskość sprawiała, że działo się ze mną coś dziwnego. – Pociągasz mnie jako kobieta, lecz jako pirat budzisz we mnie wstręt. A tak naprawdę to jesteś potworem, jak ta legendarna Lilith z twarzą pięknej dziewki i ciałem węża. W ciemnościach rozległ się jej cichy, perlisty, szyderczy śmiech. – No, no, panie kwakrze. Ocaliłeś mi życie i choć wydaje mi się, że tego żałujesz, nie przebiję cię szpadą, a mam na to ogromną ochotę. Bo bardzo nie spodobało mi się to, co powiedziałeś. Zastanawiasz się pewnie, jak się tu znalazłam. – Ci z Czerwonego Bractwa są jak głodne wilki i grasują wszędzie. Nie słyszałem o takiej wyspie na Oceanie, na której nie postawiłby swej przeklętej stopy. A więc wasz widok na tej wyspie wcale mnie nie zdziwił. Ani to, że porzucili was tutaj wasi kamraci. – Porzucili? John Gower porzucony przez jego własną załogę? To nie tak, przyjacielu. Statek, na którym tu przypłynęłam to „Czarny Jeździec”, należący do Bractwa Mścicieli: Popłynął, żeby napaść na hiszpańskich kupców i za dwa tygodnie tu wróci – zmarszczyła brwi. – Niech będzie przeklęty dzień, w którym weszłam na jego pokład... w życiu nie spotkałam tak łajdackiej i tchórzliwej załogi. Mój poprzedni kapitan, Roger O’Farrel stracił swój statek, więc dołączyłam do tej świni – Gowera. Wczoraj zmusił mnie, abym zeszła z nim na brzeg, a ja po drodze powiedziałam co myślę o nim i jego tchórzliwych bandziorach. Niezbyt im się to podobało i ryczeli na mnie jak wściekłe byki, ale nie odważyli się zaczynać walki w szalupie, bo wszyscy moglibyśmy stać się żerem dla rekinów. Więc kiedy tylko przybiliśmy do brzegu, zgrabnym cięciem rapiera ozdobiłam małpią gębę tego łajdaka, uciekłam mu i schowałam się. Ale miałam pecha i natknęłam się na jednego z nich. Rzucił się na mnie, chcąc pchnąć mnie szpadą, ale udało mi się odparować cios i zgrabnie dźgnęłam go w serce. A potem przyszedłeś ty, wyrocznio prawa... A resztę już znasz. Musieli rozbiec się po całej wyspie, sądząc po naszym spotkaniu z Comrelem. – Może powinnam ci jeszcze wyjaśnić, dlaczego John Gower wziął ze sobą siedmiu ludzi i zszedł na ląd. Czy kiedykolwiek słyszałeś o skarbie królestwa Mogar? – Nie. – Tak myślałam. Legenda głosi, że kiedy Hiszpanie po raz pierwszy przepłynęli ocean, natknęli się na wyspę – chylące się już ku upadkowi królestwo. Ludzie żyli tam w glinianych i drewnianych chatach na plaży, ale mieli wielką kamienną świątynię – pozostałość po jakiej zapomnianej, starej cywilizacji – w której znajdował się bezcenny skarb. Hiszpanie wybili tubylców, ale ci wcześniej ukryli klejnoty tak sprytnie, że nawet hiszpańskie nosy nie mogły ich wywąchać. Najeźdźcy torturami próbowali wydobyć z nich informacje, lecz wyspiarze umierali nie puszczając pary z ust. Tak więc Hiszpanie odpłynęli z pustymi rękoma, nie pozostawiając śladu po królestwie Mogar. – Ocalała jedynie świątynia, której nie potrafili zniszczyć. Wyspa leży z dala od szlaków morskich i po pewnym czasie wszyscy o niej zapomnieli. Żyła tylko w opowieściach żeglarzy. Ci, którzy uwierzyli tym legendom i popłynęli tam, nie mogli nawet odnaleźć świątyni. Ale na tę wyprawę zaciągnął się do Johna Gowera człowiek, który zaklinał się, że był na wyspie i widział świątynię. Mówił, że przybił tu z francuskim korsarzem de Romberem, i że znaleźli budowlę, która dokładnie odpowiadała tej z legend. Ale zanim zaczęli szukać skarbu, na horyzoncie pojawił się jakiś okręt wojenny, więc rzucili się do ucieczki. Lecz nie uciekli daleko – stanęła im na drodze fregata i ogniem z armat zmiotła ich z powierzchni wody. Z załogi, która znalazła z de Romberem świątynię, ocalał tylko ten człowiek. Oczywiście nie zgodził się powiedzieć, gdzie to jest, ani narysować mapy, ale przystał na to, by za pokaźny udział w łupie poprowadzić tam Gowera. Kiedy dopłynęliśmy już do wyspy, Gower kazał swojemu zastępcy, Frankowi Markerowi, napaść na statek handlowy, o którym dowiedzieliśmy się parę dni temu, a sam zszedł na brzeg... – Co? To znaczy, że... – Tak. To właśnie na tej wyspie kwitło kiedyś królestwo Mogar i gdzieś w tych gąszczach znajduje się zapomniana świątynia ze skarbem, który gromadzili kolejni władcy. – To brzmi jak marzenie pijanego pirata – powiedziałem niepewnie. – Dlaczego mi o tym mówisz? – A dlaczego nie? – odparła po prostu. – Jedziemy na tym samym wózku, a poza tym masz u mnie dług wdzięczności. Być może uda się nam nawet znaleźć ten skarb, kto wie? Ten człowiek, który był tu z de Romberem na pewno nie poprowadzi Johna Gowera do świątyni, chyba że jako duch, bo był to Dick Comrel – ten, którego zabiłeś! – Posłuchaj! – przez ciche szemranie wodospadu usłyszałem jakiś niewyraźny dźwięk. * * * Przeczołgałem się ostrożnie do zasłoniętego ścianą wody wejścia i wytężyłem wzrok, by dojrzeć coś przez lśniący strumień. Udało mi się dostrzec zamazane kształty stojących przy baseniku pięciu ludzi. Najwyższy wymachiwał dziko rękoma i jakby z oddali dobiegł mnie jego ochrypły głos. Chociaż wiedziałem, że nie mogą mnie zobaczyć przez strugi wody zacząłem się cofać, kiedy nagle poczułem na ramieniu jedwabne loki. Dziewczyna, która przy czołgała się za mną, przystawiła mi usta do ucha, bym przez szum wody mógł usłyszeć jej szept: – Ten z pociętą twarzą i dzikimi oczyma, to kapitan Gower ten chudy i ciemny, to Francuz la Costa ten z brodą, to Tom Bellefonte a dwaj pozostali, to Will Harbor i Mike Donler. Słyszałem już kiedyś te nazwiska i wiedziałem, że mam przed sobą grupę najbardziej krwiożerczych i bezlitosnych istot, jakie kiedykolwiek stąpały po ziemi. Stali tak przez chwilę wymachując rękami i mówiąc coś, czego nie mogłem dosłyszeć, aż wreszcie odwrócili się i ruszyli wzdłuż skały, znikając mi z oczu. Kiedy znowu mogliśmy normalnie rozmawiać, dziewczyna powiedziała: – Do licha! Jeszcze nie widziałam Gowera tak wściekłego! Będzie teraz musiał sam odnaleźć świątynię po tym, jak twoja kula roztrzaskała łeb Comrelowi. Świnia! Będzie żałował, że nie trzymał się ode mnie z daleka. Daję głowę, że Roger O’Farrel odpłaci mu za to, co mi zrobił, nawet jeśli ja nie dokonam zemsty. – Za co chcesz się mścić? – zapytałem zaciekawiony. – Za brak szacunku. Miał mnie traktować jak kobietę, a nie jak pierwszego lepszego korsarza. Kiedy postraszyłam go, że go zabiję, sklął mnie i zaprzysiągł, że pewnego dnia mnie poskromi – no i zmusił mnie, żebym zeszła na brzeg. Ucichła na chwilę, ale zaraz odezwała się znowu: – Na Boga! Czy już na zawsze zostaniemy w tej norze? Jestem głodna! – Poczekaj tutaj – odparłem, – a ja wyjdę i przyniosę trochę dzikich owoców... – Też mogą być, choć mam ochotę na coś więcej. Ma Zeusa! W szalupie jest chleb, solona wieprzowina i suszona wołowina. Ale mnie korci, żeby zrobić tam wypad i... Od tygodnia nie miałem w ustach nic porządnego i na wspomnienie chleba i wołowiny pociekła mi ślinka, ale powiedziałem: – Czyś ty oszalała? Po co nam kryjówka, jeśli oboje z niej wyjdziemy? Na pewno wpadniesz w ręce tych bandziorów. – Nie, to najlepsza chwila, żeby się tam dostać – odparła wstając. – Nie próbuj mnie od tego odwieść, już się zdecydowałam. Widziałeś, że tych pięciu było razem, więc przy łodzi nie ma nikogo. Tamtych dwóch przecież nie żyje. – Chyba, że ta piątka wróciła na plażę – rzekłem. – Nie sądzę. Nadal pewnie mnie szukają. A jeśli nie, to ruszyli na poszukiwanie świątyni. Mówię ci, teraz jest najlepszy moment. – Skoro jesteś już zdecydowana, to pozwól chociaż, żebym poszedł z tobą – odpowiedziałem i razem spuściliśmy się ze skały i przeszliśmy pod wodospadem. Rozejrzałem się dookoła, oczekując nagłego ataku, ale w pobliżu nie było nikogo. Wokół panowała cisza, przerywana jedynie ochrypłym krzykiem jakiegoś ptaka. Sprawdziłem broń. Jeden z pistoletów zabitego korsarza był oczywiście pusty, a drugi miał zamoczoną spłonkę. – Ja swoje owinęłam w jedwab – powiedziała Helen patrząc, co robię. – Masz, wysyp stary proch i załaduj na nowo. Wręczyła mi wodoodporną rogową prochownicę z oddzielnymi przegródkami na proch i kule. Zrobiłem, jak mi kazała i osuszyłem broń liśćmi. – Jestem prawdopodobnie najlepszym strzelcem na świecie – powiedziała skromnie, – ale moją prawdziwą miłością jest szpada. Wyciągnęła rapier i przecięła nim powietrze. – Wy, żeglarze, rzadko doceniacie wartość prostego ostrza – rzekła. – Spójrz tylko na ten swój niezgrabny kord. Zanim byś go zdążył unieść, mogłabym cię już przebić na wylot. Patrz! Czubek jej ostrza nagle wystrzelił do góry i na ziemię opadł pukiel moich włosów. – Uważaj z tym swoim szpikulcem – powiedziałem, nieco zmieszany. – Zachowaj te sztuczki dla swych wrogów. A jeśli chodzi o kord, to jest to właściwa broń dla uczciwego człowieka, któremu obce są te twoje wymyślne francuskie sztuczki. – Roger O’Farrel zna wartość rapiera – odparła. – Dobrze by ci zrobiło, gdybyś zobaczył, jak tańczy mu w ręku i rozłupuje czaszki tym, którzy mu się sprzeciwiają. – Chodźmy już – powiedziałem krótko, znów urażony jej bezwzględnością. I na dodatek jakoś dziwnie drażniło mnie to, że z takim zachwytem opowiada o czynach O’Farrela. Szliśmy więc w ciszy przez jary i wąwozy, góry i lasy aż dotarliśmy do zbocza, które prowadziło na plażę. Wyjrzeliśmy zza krzaków i zobaczyliśmy nie strzeżoną przez nikogo szalupę. Nic nie mąciło absolutnej ciszy, kiedy ostrożnie zeszliśmy na brzeg. Słońce, jak krwawa tarcza, wisiało nad zachodnim horyzontem. Zamilkły nawet buszujące wśród drzew ptaki. Ucichł wiatr i ani jeden listek nie zaszeleścił na gałęziach. Doszliśmy do szalupy i błyskawicznie otworzyliśmy beczki, z których zabraliśmy chleb i wołowinę. Z pośpiechu i zdenerwowania drżały mi ręce, bo czułem, że ocieramy się o śmierć – byłem pewien, że piraci wrócą do łodzi przed zapadnięciem nocy, a słońce właśnie chyliło się ku zachodowi. W chwili, kiedy przelatywała mi przez głowę ta myśl, usłyszałem krzyk, strzał i koło policzka świsnęła mi kula. W naszym kierunku biegli Mike Donler i Will Harbor, wygrażając nam i rzucając straszliwe przekleństwa. Wypadli na nas zza wysokich skał kawałek dalej i zanim zdążyliśmy złapać oddech, już nas mieli. Donler rzucił się na mnie z płonącymi z wściekłości oczyma. W blasku zachodzącego słońca lśniły czerwono jego pas, pierścienie i ostrze korda. Spod rozpiętej koszuli ukazywała się owłosiona pierś, więc wycelowałem w nią i wystrzeliłem. Zatoczył się i ryknął jak zraniony bawół, ale miał jeszcze tyle sił, mimo śmiertelnej rany, zamierzył się na mnie kordem. Odparowałem cios, rozłupując mu czaszką. Padł martwy, a na piasek wylał się jego mózg. Teraz postanowiłem pomóc dziewczynie, myśląc, że nie poradzi sobie sama, ale ona właśnie zręcznym skrętem ręki rozbroiła Harbora i pchnęła go w serce z taką siłą, że ostrze przeszyło go na wylot. Przez moment stał wyprostowany, z głupkowato rozdziawionymi ustami, a po chwili z tych ust trysnęła krew i, kiedy dziewczyna z godną podziwu siłą wyciągnęła rapier, runął do przodu. Nim dotknął ziemi, był już martwy. Helen odwróciła się do mnie z uśmiechem na ustach. – No, panie Harmer, mój „szpikulec” działa precyzyjniej i czyściej, niż ten twój topór. Ale krwawa miazga! Nigdy bym nie przypuszczała, że Mike Donler ma tyle mózgu. – Przestań! – powiedziałem surowo, zdegustowany jej słowami i zachowaniem. – Nie znoszę takich krwawych jatek. Chodźmy już! Jeśli Gower i pozostali dwaj nie byli z nimi, to wkrótce nadejdą. – Weź chociaż paczkę zjedzeniem, ty głupku! – odparła ostro. – Po to przeszliśmy taki kawał drogi i zabiliśmy dwóch ludzi, żeby odejść z pustymi rękoma? Bez słowa zrobiłem, co mi kazała, choć prawdę mówiąc, straciłem nieco apetyt. Nie przywykłem do zdobywania jedzenia w taki właśnie sposób. Kiedy zachodzące słońce zanurzyło się w oceanie i zapadł tropikalny zmierzch, przedzieraliśmy się w kierunku ukrytej za wodospadem jaskini. Wspięliśmy się już na zbocze i morze stanowiło tylko połyskujący między drzewami wąski pasek. Nagle dobiegł nas przytłumiony odległością krzyk – Gower z pozostałymi przy życiu ludźmi powrócił na plażę. – Do rana jesteśmy bezpieczni – powiedziała Helen. – Skoro już wiemy, że te bandziory są na plaży, nie musimy obawiać się, że natkniemy się na nich w lesie. Nie sądzę, żeby w nocy chcieli zapuszczać się w nieznaną dżunglę. Przeszliśmy jeszcze kawałek dalej i zatrzymaliśmy się, by zasiąść do kolacji. Chciwie pożarliśmy chleb i wołowinę, zapijając je wodą z czystego, zimnego strumienia. A ja ze zdumieniem i podziwem patrzyłem, z jak wspaniałymi manierami jadła ta kobieta- pirat. Kiedy skończyła i umyła ręce w strumieniu, poprawiła swoje złociste loki i powiedziała: – Na Zeusa! To był całkiem udany dzień, jak na dwóch ściganych uciekinierów. Z siedmiu korsarzy, którzy dziś rano zeszli na brzeg, tylko trzej pozostali przy życiu. Jak myślisz – może powinniśmy przestać im uciekać i, ufając naszemu szczęściu, zaatakować ich? Dwóch na trzech, to nie taka wielka sprawa! – A jak ty myślisz? – zapytałem bez ogródek. – Ja mówię nie – odparła szczerze. – Zgodziłabym się, gdyby jednym z nich nie był John Gower. To nie jest zwykły człowiek – jest silny i porywczy, jak dzika bestia. I ma w sobie coś takiego, co mrozi mi krew w żyłach. Jest jednym z dwóch ludzi, którzy wywołują we mnie strach. – A kim jest ten drugi? – To Roger O’Farrel – wymówiła imię tego zbira, w taki sposób, jakby to był jakiś święty, albo król. Nie wiem dlaczego, ale strasznie mnie to zdenerwowało, więc nic nie odpowiedziałem. – Gdyby Roger O’Farrel tu był – szczebiotała dalej, – nie musielibyśmy się niczego bać, bo on nie ma sobie równego na wszystkich siedmiu morzach i nawet John Gower unikałby spotkania z nim. Jest najwspanialszym żeglarzem, jaki kiedykolwiek żył i najwytrawniejszym szermierzem. Ma maniery rycerza, którym zresztą jest. – Kim jest ten Roger O’Farrel – zapytałem brutalnie. – Twoim kochankiem? Usłyszawszy to, trzasnęła mnie w twarz otwartą dłonią z taką siłą, że zobaczyłem wszystkie gwiazdy. Poderwaliśmy się na równe nogi i zobaczyłem jej purpurową w świetle wschodzącego księżyca twarz. – Niech cię piekło pochłonie! – krzyknęła. – Jeśli O’Farrel by tu był, zadźgał by cię za to na miejscu. Sam przecież powiedziałeś, że nie należę do żadnego mężczyzny. – Rzeczywiście tak powiadają – odpowiedziałem gorzko. Policzek mnie piekł jak diabli, w głowie miałem trudny do opisania chaos. – Tak powiadają co? A ty co myślisz? – w jej głosie zabrzmiała niebezpieczna nuta. – Myślę – odparłem zuchwale, – że to niemożliwe, żeby kobieta była zbójem i mordercą, a jednocześnie pozostała dziewicą. Niepotrzebnie wypowiedziałem te okrutne słowa. Zbladła, wzięła głęboki oddech i w tej samej chwili poczułem na piersi, tuż pod sercem, zimny dotyk jej rapiera. – Zabijałam już ludzi za mniejsze przewinienia – dobiegł mnie jej zduszony, upiorny szept. Spojrzałem na biegnącą między nami cienką srebrną linię śmierci i przezwyciężając paniczny strach, powiedziałem: – Moja śmierć niczego nie zmieni. Patrzyła na mnie przez chwilę, a potem – ku memu kompletnemu zaskoczeniu – odrzuciła broń, osunęła się na ziemię i wybuchnęła histerycznym płaczem. Zawstydzony tym, co powiedziałem, stałem nad nią i nie wiedziałem, co zrobić. Chciałem ją jakoś pocieszyć, ale bałem się, że jeśli jej dotknę, mała złośnica pchnie mnie swym rapierem. Nagle odezwała się przez łzy: – Po tym wszystkim, co zrobiłam, by pozostać nieskalaną... – wyłkała, – to już ponad moje siły. Wiem, że wszyscy uważają mnie za potwora. Na rękach mam krew. Grabiłam, przeklinałam, zabijałam, grałam w kości i piłam, aż moje serce stało się twarde jak głaz. Moją jedyną pociechą, jedyną rzeczą, dzięki której nie czułam się zupełnie przeklęta był fakt, że pozostałam cnotliwa, jak żadna inna dziewczyna. A teraz nikt mi nie wierzy. Chciałabym... chciałabym... umrzeć! Przez chwilę miałem to samo życzenie i ogarnął mnie straszny wstyd. Nie zachowałem się jak dżentelmen. Teraz, zaskoczony, odkryłem jej zadziwiająco wrażliwą duszę, którą zwykle kryła pod maską zuchwałości. W jej głosie brzmiała szczerość, w którą, prawdę mówiąc, nigdy nie wątpiłem. Przyklęknąłem koło szlochającej dziewczyny i uniosłem ją, chcąc obetrzeć jej oczy. – Trzymaj łapy z daleka ode mnie – powiedziała porywczo i odskoczyła. – Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego skoro myślisz, że jestem złą kobietą. – Wcale tak nie myślę – odparłem. – Najuniżeniej proszę o przebaczenie. To, co powiedziałem, było głupie i niemęskie. Nigdy nie wątpiłem w twoją uczciwość, a powiedziałem to tylko dlatego, że mnie rozzłościłaś. To ją trochę udobruchało. – Jeśli chodzi o Rogera O’Farrela – powiedziała, – jest dwa razy starszy od nas. Uratował mnie z tonącego statku, kiedy byłam dzieckiem i wychował jak własną córkę. To, że wybrałam życie pirata, to nie jego wina, bo jeśli bym tylko chciała, zrobiłby ze mnie prawdziwą damę. Lecz w moich żyłach płynie awanturnicza krew i, choć los stworzył mnie kobietą, wiodłam życie mężczyzny. Wiem, że jestem twarda, zimna i bezlitosna – lecz czegóż można oczekiwać od dziewki, która wyrosła wśród codziennych scen krwawej przemocy i której wspomnieniami są jedynie tonące statki, huk armat i krzyki umierających? Wiem, kim są moi towarzysze – to opoje, mordercy, złodzieje, szubienicznicy – wszyscy, oprócz kapitana Rogera O’Farrela! Nie powiedziałem nic o tym korsarzu, który, jak wiedziałem, był wydziedziczoną czarną owcą znamienitej irlandzkiej rodziny. Ale czułem dziwną przyjemność, dowiadując się z jej ust, co ją z nim łączy. Stanęła mi przed oczami dawno zapomniana scenka: wypatrzona u wybrzeży Tortugi łódka załadowana ludźmi, których wzięliśmy na pokład i słowa jednej z kobiet: „Powinniśmy dziękować za to Helen Tavrel, niech ją Bóg błogosławi! To ona kazała krwawemu Hiltonowi wsadzić nas na szalupę z wodą i jedzeniem, kiedy ten szaleniec chciał nas spalić razem ze statkiem. Może ona i jest piratem, ale ma dobre serce...” Pomyślałem, że ta dziewczyna przynosi zaszczyt swojej płci, biorąc pod uwagę warunki, w jakich się wychowała. Poczułem, jak robi mi się weselej na duszy. – Spróbuj zapomnieć o tym, co powiedziałem – rzekłem. – A teraz chodźmy do naszej kryjówki, bo możemy jej jutro potrzebować. Pomogłem jej wstać i podałem rapier. Ruszyła za mną bez słowa i w ciszy dotarliśmy do znajomego baseniku przy skałach. Tam zatrzymaliśmy się na chwilę. Przed nami rozciągał się baśniowy widok. Po obu stronach wznosiły się potężne, czarne skały, a między nimi kołysały się roztańczone cienie liści. Szemrzący wśród skał strumyk lśnił w świetle księżyca jak lane srebro, a basenik, do którego wpadał, mienił się lekko spienionymi falami. Księżyc wyglądał nad tym wszystkim jak wielka, wykuta w białym złocie tarcza. – Ty będziesz spała w jaskini – zarządziłem, – a ja wymoszczę sobie posłanie w pobliskich krzakach. – Czy będziesz tam bezpieczny? – zapytała. – Tak. Nikt tu nie przyjdzie przed świtem, a na wyspie nie ma żadnych niebezpiecznych bestii, oprócz gadów, które zamieszkują moczary po drugiej stronie skał. Bez słowa przeszła przez basenik i zniknęła za srebrną mgiełką wodospadu. Ja zaś ułożyłem się w pobliskich krzakach. Ostatnią rzeczą, którą pamiętam był obraz rozwianych złocistych loków i roztańczonych, zamyślonych, szarych oczu. Dzień drugi Z głębokiego snu wyrwało mnie czyjeś energiczne szarpnięcie. Ocknąłem się nagle i usiadłem, odruchowo sięgając po broń. – Ale głęboko spałeś, słowo daję! John Gower mógłby cię okraść i zabić, a ty byś się nawet nie obudził. Ledwo świtało, a nade mną już stała Helen Tavrel. – Miałem zamiar wstać wcześniej, ale byłem zupełnie wykończony po wczorajszym dniu – powiedziałem, ziewając. – A ty chyba jesteś ze stali. Była tak świeża, jakby właśnie wyszła z buduaru. Prawdę mówiąc niewiele jest kobiet, które wyglądają tak uroczo i ponętnie po nocy spędzonej w jaskini, na gołym piasku. – Chodź na śniadanie – powiedziała. – Wprawdzie zostały już tylko jakieś marne resztki, ale za to mamy świeżą wodę. Wspomniałeś też coś o owocach. Później, kiedy zasiedliśmy już do śniadania, powiedziała w zamyśleniu. – Aż mi się krew gotuje, jak pomyślę, że to Jofin Gower dostanie skarb królestwa Mogar. Pływałam już z Rogerem O’Farrelem, Hiltonem, Hansenem i le Banem, ale Gower jest pierwszym kapitanem, który ośmielił się mnie obrazić. – On go nie znajdzie – odparłem, – a to z tej prostej przyczyny, że na tej wyspie niczego takiego nie ma. – Czy całą dokładnie zbadałeś? – Całą, z wyjątkiem bagien we wschodniej części – ale one są zupełnie niedostępne. Oczy jej zabłysły z podniecenia. – Człowieku, gdyby świątynię było tak łatwo znaleźć, już dawno byłaby obrabowana. Idę o zakład, że jest gdzieś na tych bagnach. A teraz posłuchaj, co wymyśliłam. Słońce jeszcze nie wstało, a z tego co znam Gowera i jego ludzi – to tak się spili rumem, że wstaną nie wcześniej, niż w południe. Znam ich zwyczaje i na pewno ich nie zmienią, nawet dla skarbu. Chodźmy więc szybko na bagna i przeszukajmy je. – Lepiej nie kuśmy losu – powiedziałem. – Po co nam kryjówka, jeżeli nie będziemy z niej korzystać? Jak na razie, udało nam się uniknąć Gowera, ale kiedy zaczniemy biegać w tę i z powrotem po lesie, to w końcu się na niego natkniemy. – A jeśli będziemy chować się w tej jaskini jak szczury, to w końcu on nas wykryje. Jestem pewna, że zdążymy zbadać bagna i wrócić, zanim on ruszy się z plaży. A nawet jeśli nie, to na pewno usłyszymy go z daleka, bo porusza się po lesie jak bawół. Jeżeli zajdzie potrzeba, możemy się gdzieś ukryć i przeczekać, a potem wrócić do bezpiecznej kryjówki. Gdyby był tutaj Roger O’Farrel... – zawahała się. – Jeśli już wciągasz w to O’Farrela, to chyba rzeczywiście muszę zgodzić się na twój plan – powiedziałem z westchnieniem. – Ruszajmy. – Świetnie – krzyknęła i klasnęła w dłonie jak dziecko. – Wiem, że znajdziemy skarb. Już widzę, jak lśnią te diamenty, rubiny, szmaragdy i szafiry. Kiedy ruszyliśmy wzdłuż skał, niebo zaczęły rozjaśniać pierwsze promyki wstającego słońca. Doszliśmy do szerokiego wąwozu, który otwierał się na porośniętą gęstymi zaroślami i drzewami przestrzeń. Szliśmy w przeciwnym, niż wczoraj, kierunku – piraci przybili do zachodniego brzegu wyspy, a bagna leżały na wschodnim. Przez chwilę wędrowaliśmy w ciszy, kiedy nagle zadałem jej pytanie: – Jak ten twój O’Farrel wygląda? – Jest świetnie zbudowany i nosi się jak król – zmierzyła mnie krytycznym spojrzeniem. – Jest wyższy od ciebie, ale nie tak potężny. Ma szersze ramiona, ale drobniejszą pierś. Jego twarz jest surowa, szlachetna i zawsze dokładnie ogolona. Mimo swego wieku, włosy ma nadal tak czarne jak ty, a szare oczy błyszczą jak wypolerowana stal. Ty też masz szare oczy, ale jesteś śniady, a jego skóra jest biała jak śnieg. Mimo to – ciągnęła, – gdybyś się ogolił i porządnie ubrał, nie wyglądałbyś wcale gorzej niż kapitan O’Farrel... ile masz lat? – Dwadzieścia siedem. – Nie myślałam, że jesteś o tyle starszy – ja mam dwadzieścia. – Wyglądasz młodziej – powiedziałem. – Ale mam już duże doświadczenie – rzekła. – A teraz przestańmy lepiej rozmawiać... a nuż czają się tu jacyś zbóje. Szliśmy więc ostrożnie przez las, przedzierając się między pnączami i roślinnością, która stawała się coraz gęstsza w miarę, jak posuwaliśmy się na wschód. W pewnej chwili przez ścieżkę prześlizgnął ogromny, cętkowany wąż, a dziewczyna na jego widok zamarła z przerażenia. Była odważna jak tygrysica, gdy trzeba było stawić czoła człowiekowi, ale do gadów czuła typowy dla kobiet strach i odrazę. W końcu, nie napotkawszy nawet śladu ludzkiej stopy, dotarliśmy do skraju bagien. Zatrzymałem się i powiedziałem: – Tu zaczynają się zamieszkałe przez węże tereny trzęsawisk i wzniesień, których wschodnią granicę stanowi morze. Widzisz tę plątaninę porośniętych mchem konarów i okręconych pnączami pni? Czy nadal masz ochotę wkraczać do tego królestwa zgnilizny. W odpowiedzi niecierpliwie odepchnęła mnie i ruszyła naprzód. Wolę nie wspominać tego, co działo się na początku naszej wędrówki przez bagna. Kordem wyrąbywałem przejście między zwisającymi pnączami i gęsto rosnący bambusami, a im dalej szliśmy, tym głębsze stawały się cuchnące, lepkie błota. Po chwili bambusy zniknęły, a drzewa przerzedziły się, dając miejsce wznoszącemu się ponad naszymi głowami sitowiu. Gdzieniegdzie widać było zielone, stojące bajorka, które wyłaniały się z czarnej, bulgoczącej mazi. Przedzieraliśmy się tamtędy, brnąc czasem aż po pas w wodzie i szlamie. Dziewczyna klęła wściekle, patrząc na swoje zniszczone ubranie, a ja całą energię koncentrowałem na ciężkiej pracy – brodzeniu przez to przeklęte grzęzawisko. Dwa razy wpadliśmy do bajorek, które zdawały się nie mieć dna i za każdym razem wiele trudu kosztowało nas wydostanie się na twardy grunt. Twardy – powiedziałem? Nie – zdradliwie grząską, wsysającą galaretę, która zastępowała normalne podłoże w tym cuchnącym piekle. Ale jakoś posuwaliśmy się do przodu, czepiając się łamliwego sitowia i gnijących pniaków, a kiedy tylko się dało, korzystając z niewielkich wzniesień. Raz Helen nadepnęła na węża i wrzasnęła jak opętana. Nie mogła się przyzwyczaić do ich widoku, chociaż wylegiwały się na prawie każdym pniu i prześlizgiwały przez wzniesienia. Nie widziałem końca tej bezsensownej wędrówki i właśnie miałem jej to zakomunikować, kiedy ponad sitowiem i śmierdzącym bagnem zobaczyłem coś, co wyglądało na twardy, obrośnięty drzewami grunt. Helen aż krzyknęła z radości i popędziła naprzód. Nagle zapadła się w bajorko, które wciągnęło ją aż po szyję. Grzęznąc w odrażającym szlamie złapałem ją silnie za ramiona i, klnącą i wypluwającą resztki błota, wyciągnąłem do góry. W międzyczasie sam wpadłem po pas w otaczający bajorko muł i z największym wysiłkiem udało nam się w końcu wydostać na bezpieczniejszy grunt. Rosły tam ogromne, oplecione pnączami drzewa, a między nimi falowała bujna, wysoka trawa. Wreszcie trafiliśmy na kawałek suchego podłoża. Byłem zachwycony i zdziwiony. Wyglądało to jak otoczona ze wszystkich stron bagnem wysepka. Brodząc przez te błota trudno było uwierzyć, że istnieje wśród nich kawałek normalnej ziemi. Helen była bardzo podekscytowana, ale zanim ruszyła dalej, stanęła na chwilę, by oczyścić ubranie i twarz z oblepiającej wszystko błotnistej mazi. I miała co robić, bo oboje wyglądaliśmy żałośnie. Co więcej, woda przesiąkła przez jedwab i kompletnie zamoczyła nasze pistolety. Lufy i zamki były zapchane szlamem i dużo czasu zajęłoby doprowadzenie ich do takiego stanu, by można je powtórnie naładować prochem z jej rogowej prochownicy. Chciałem jednak zatrzymać się i to zrobić, ale ona uważała, że na pewno nie będziemy ich potrzebować wśród moczarów i nalegała by nie tracić czasu. Chciała natychmiast dokładnie przeszukać okolicę, żeby przekonać się, czy rzeczywiście jest tu świątynia. Ustąpiłem więc i poszliśmy dalej, przedzierając się między pniami wielkich drzew. Ich splątane konary były tak gęste, że ledwie przebijało się przez nie słońce, które pojawiło się na niebie już jakiś czas temu. To jakby przefiltrowane światło wyglądało niesamowicie i ponuro, a w jego blasku wysokie trawy falowały jak powyginane dziwacznie duchy. Nie było tam ani ptaków, ani motyli. Ostępy te zamieszkiwały tylko węże. Wkrótce zauważyliśmy ślady potrzaskanego bruku – zapadł się już głęboko w ziemię i porósł gęstą trawą. Kawałek dalej kamienny szlak był nieco lepiej zachowany i wyglądał już jak prawdziwa droga. Zbudowana była z równo ułożonych, wielkich płyt, spomiędzy których wyrastała trawa. W milczeniu szliśmy tą starożytną ulicą – czuliśmy, jakby dookoła czaiły się duchy przeszłości. Po chwili naszym oczom ukazała się dziwna, prześwitująca między drzewami budowla. Podeszliśmy do niej w ciszy. Nie mieliśmy wątpliwości – była to masywna świątynia zbudowana z wielkich bloków kamienia. Na piętro prowadziły szerokie schody, na które weszliśmy z gotowymi do odparcia ewentualnego ataku szpadami. Z trzech stron wznosiły się pozbawione drzwi i okien ściany, a fronton stanowiły ogromne, przysadziste kolumny. Podłogę pokrywały wypolerowane przez niezliczoną ilość stóp kafle. Przez środek ogromnego pomieszczenia biegły wąskie schody, wznoszące się do czegoś w rodzaju ołtarza. Nie było tam żadnego posążku bożka, a jeśli nawet kiedykolwiek był, z pewnością zniszczyli go Hiszpanie. Ścian, sufitu ani kolumn nie zdobiły żadne rzeźbienia. Całość charakteryzowała ponura prostota, jakby wyrażająca pogardę dla właściwych ludziom skłonności, by wszystko upiększać i zdobić. Cóż za niezwykła cywilizacja zbudowała ten przybytek dawno temu? Z pewnością był to jakiś straszny, ponury lud, który wymarł wieki przed tym, zanim brunatnoskórzy Karaibowie wznieśli tu swe efemeryczne imperium. Spojrzałem na wznoszący się nad nami wyniośle ołtarz. Znajdował się na wbudowanym mocno w podłogę tarasie. Z jego środka wyrastała sięgająca sufitu kolumna i zdawało się, że ołtarz stanowi jej część. Weszliśmy po schodach. Czułem się bardzo niepewnie, a milcząca Helen wsunęła swą silną, małą dłoń do mojej i nerwowo rozglądała się dookoła. Otaczała nas złowieszcza cisza, jakby w rogu komnaty czaił się gotowy do skoku nieziemski potwór. Przejmująca chłodem atmosfera starożytnej świątyni sprawiała, że czuliśmy się mali i bezbronni. Przenikliwą ciszę mącił tylko szybki, nerwowy stukot obcasików Helen na kamiennych stopniach. Oczyma wyobraźni widziałem ekstatyczny, ponury rytuał kultowy, który z pewnością sprawowany był tu w zamierzchłej przeszłości. Kiedy pochyliliśmy się nad ołtarzem dojrzałem ciemne plamy na jego powierzchni. Na ich widok dziewczynę przeszedł dreszcz grozy. Był to kolejny, straszliwy ślad przeszłości i to, jak wkrótce mieliśmy się przekonać, nie ostatni. Spojrzałem na wzniesioną za ołtarzem kolumnę i zbadałem ją wzrokiem od podstawy aż po dach, który zbudowany był z niezwykle długich, kamiennych płyt. Tylko nad samym ołtarzem spoczywał pojedynczy, ogromny blok z zupełnie innego rodzaju kamienia niż te, które formowały całą świątynie. Był żółtawy, poprzecinany czerwonymi żyłkami i monstrualnie wielki. Musiał ważyć wiele ton i zastanawiałem się, w jaki sposób się tam trzyma. W końcu stwierdziłem, że musi być podtrzymywany przez kolumnę, która w tym właśnie miejscu dotyka sklepienia. Od sufitu do tarasu było jakieś piętnaście stóp, a od tarasu do podłogi dziesięć. – No to jesteśmy na miejscu – powiedziała podekscytowana dziewczyna. – A teraz, gdzie jest skarb? – Mulimy go poszukać – odparłem. – Ale zanim zaczniemy, przygotujmy pistolety bo nie wiadomo, co się może wydarzyć. Schodziliśmy ze schodów. W połowie drogi Helen nagle zatrzymała się i powiedziała z niepokojem w głosie: – Słyszałeś?! Ktoś chyba się skrada. – Nic nie słyszałem. Pewnie ci się zdawało. Ona jednak upierała się, że coś słyszała i poprosiła mnie, żebyśmy natychmiast wydostali się na otwartą przestrzeń. Zszedłem ze schodów jako pierwszy i właśnie odwracałem się, by jej coś powiedzieć. W tej samej chwili sięgnęła po rapier. I wtedy zobaczyłem trzy złowieszcze kształty przemykające między kolumnami – byli to trzej, oblepieni błotem mężczyźni. W ich rękach lśniła broń. Jak we śnie zobaczyłem płonące dziko oczy Johna Gowera, brodę potężnego Bellefonte’a i ciemną, ponurą twarz la Costy. W mgnieniu oka wszyscy trzej rzucili się na nas. Nie mam pojęcia, jakim cudem udało im się nie zamoczyć prochu podczas wędrówki przez te cuchnące bagna. Wiem tylko, że w chwili, kiedy dobyłem szpady, la Costa wypalił. Kula przeszyła mi prawe ramię, miażdżąc kość. Kord wypadł mi ze zdrętwiałych palców, ale schyliłem się i podniosłem go lewą ręką, znów gotowy do odparcia ataku nacierającego właśnie Bellefonte’a. Olbrzym rycząc wściekle, rzucił się na mnie jak dziki słoń, wymachując kordem. Ale we mnie narastała zwierzęca furia osaczonego, zranionego lwa. Mój cios spadł na jego gardę niczym młot na kowadło. Po chwili dźwięk stali uderzającej o stal wypełnił całą świątynię. Ciągle atakując, przegoniłem go przez całą salę i powaliłem na kolana. Udało mu się jednak częściowo odparować mój cios. Wtedy kord przekręcił mi się w ręku i, zamiast ostrą krawędzią, uderzył w jego głowę na płask, ogłuszając go, lecz nie zabijając. W tej samej chwili la Costa chwycił muszkiet i zdzielił mnie z taką siłą, że upadłem i poczułem, że z rany na głowie tryska mi krew. * * * O tym, jak radziła sobie Helen częściowo dowiedziałem się później, a częściowo niewyraźnie widziałem sam, gdy leżałem oszołomiony i niezdolny do ruchu. Najpierw wzięła się za Gowera, który raczej bronił się niż atakował. Choć był rzeczywiście wytrawnym szermierzem, zdolnym stawić czoła nawet przeciwnikowi tej klasy, co Helen, to jego kord był zbyt ciężki i nie nadawał się do walki w tak wyrafinowanym stylu. Nie chciał jej zabić, a jednocześnie był na tyle sprytny, by nie próbować natarcia, podczas którego mógłby się odsłonić, a tym samym narazić na śmierć. Tak więc cofając się, odparował kilka pierwszych uderzeń, gdy tym czasem la Costa szykował ssę, by zajść ją od tyłu i skrępować jej ręce. Zanim Francuz zrealizował swój plan. Helen sprowokowała Gowera do parady, przy której na chwilę się odsłonił. I to mógłby być marny koniec Johna Gowera, ale nie mieliśmy szczęścia tego dnia, bo Helen poślizgnęła się właśnie w chwili, gdy celowała już w jego czarne serce. Rapier wymknął się spod jej kontroli i tylko drasnął go po żebrach. Zanim odzyskała równowagę Gower krzyknął, opuścił jej szpadę i odrzuciwszy kord, chwycił ją mocno w swe potężne ramiona. Nawet wtedy nie zaprzestała walki drapała go po twarzy i kopała w golenie, starając się unieść rapier tak, by móc go ugodzić, ale on tylko śmiał się urągliwie. Wytrącił jej broń z ręki i, bezbronną jak dziecko, spętał sznurem. Potem przywiązał ją do kolumny, a ona miotała się i wykrzykiwała potworne przekleństwa. Następnie, zobaczywszy, że próbuję się podnieść, Gower rozkazał Francuzowi, żeby mnie związał. La Costa odpowiedział, że mam połamane obie ręce. Gower polecił mu skrępować mi nogi, więc zrobił to, po czym zaciągnął mnie do kolumny i położył obok dziewczyny. Nie wiem, dlaczego Francuz pomyślał, że lewą rękę też mam złamaną – może dlatego, że w ogóle nią nie ruszałem, z powodu osłabienia. – A więc moja droga pani, jesteśmy znowu w punkcie wyjścia – odezwał się swym basowym, groźnym głosem Gower. – Nie wiem skąd wytrzasnęłaś tego krzepkiego, młodego dzikusa, ale coś mi się wydaje, że nie jest w najlepszej kondycji. Na razie mam mnóstwo roboty, ale potem postaram się ulżyć jego cierpieniu. Mimo oszołomienia zdawałem sobie sprawę, że miał na myśli ulżenie mi przez śmierć. Usłyszałem, jak Helen ze świstem wciągnęła powietrze i krzyknęła: – Ty bydlaku! Chcesz zabić chłopca? Gower zaśmiał się lodowato i zwrócił się do Bellefonte’a, który właśnie próbował wstać. – Bellefonte, czy oprzytomniałeś już na tyle, żeby zabrać się do roboty? – Tak – warknął olbrzym. – Ale niech mnie piekło pochłonie, jeżeli kiedykolwiek miałem taką kołomyję w głowie. – Weź narzędzia – rozkazał Gower. Bellefonte wytoczył się i po chwili wrócił z kilofem i wielkim młotem. – Albo znajdę to, czego szukam, albo zrównam tę przeklętą budowlę z ziemią – rzekł John Gower. – Zgodnie z tym” co ci powiedziałem, kiedy zapytałaś mnie, po co zabieram na szalupę ten młot, moja ślicznotko. Comrel umarł, zanim zdążył powiedzieć nam, gdzie dokładnie leży świątynia, ale czasami niechcący wymykały mu się jakieś informacje, z których wywnioskowałem, że musi znajdować się gdzieś we wschodniej części wyspy. Kiedy rano dotarliśmy do tych bagien, byłem pewien, że to tutaj. No i miałem rację. Nie myliłem się także co do tego, że cię tu znajdziemy. – Tracimy czas – wtrącił Bellefonte. – Bierzmy się do rozwalania. – Cała ta wyprawa jest stratą czasu – odparł la Costa ponuro. – Gower, to robota głupiego, a w dodatku może się źle skończyć. Nie widzisz, że to siedziba demonów? Nie, to sam szatan rozpiął nad świątynią swe czarne skrzydła. To nie miejsce dla chrześcijan! Jeśli chodzi o klejnoty, to krąży legenda, że kapłani tego starożytnego ludu wrzucili je do morza. I ja w to wierzę. – Wkrótce się o tym przekonamy – zabrzmiała niewzruszona odpowiedź Gowera. – Ściany i kolumny wyglądają solidnie, ale upór i dobre narzędzia potrafią roztrzaskać każdy kamień Zabierajmy się do roboty. Muszę przyznać ze skruchą, że do tej pory nie wspomniałem jak nędznie oświetlone było to miejsce. Na zewnątrz budynku, w promieniu kilku jardów, nie rosło żadne drzewo. Ale te, które stały dalej, były tak wysokie i rozłożyste, że kaplica pogrążona była w wiecznym mroku. Tylko kolumny opływało przytłumione, zimne światło. Rogi wielkiej sali zdawała się spowijać szara mgła i ludzie wyglądali na jej tle, jak duchy, a ich głosy brzmiały głucho, jakby wydobywały się spod ziemi. – Sprawdźcie, czy nie ma ty jakichś ukrytych drzwi – powiedział Gower, zaczynając rozkuwać ściany. Pozostali dwaj posłuchali jego polecenia. Bellefonte z zapałem, a la Costa z niechęcią. – Nic dobrego z tego nie będzie, Gower – rzekł Francuz ruszając w mroczny róg sali. – Mierzymy się z pogańskimi bożkami w ich świątyni... nom de Dieu! Jego dziki wrzask zmroził nas wszystkich. Krzycząc wyskoczył z rogu pomieszczenia, a jego ramię oplatało coś, co wyglądało jak czarny sznur. Patrzyliśmy w osłupieniu, jak wypadł na środek sali i gołymi rękoma rozerwał na kawałki obrzydliwego gada. – Dobry Boże! – wył, biegając w kółko i spoglądając na swych towarzyszy dzikimi oczami szaleńca. – Oh, grand Dieu, płonę, umieram! Wszyscy święci, ratunku! Na ten straszny widok zadrżały nawet stalowe nerwy Bellefonte’a. Ale Gower był niewzruszony. Wyciągnął pistolet i rzucił go umierającemu. – Już po tobie – powiedział brutalnie. – Jad, jak piekielny ogień, zatruwa ci krew, ale mogą minąć jeszcze godziny zanim umrzesz. Lepiej sam szybko skończ swe cierpienia. La Costa chwycił broń, jak tonący chwyta się brzytwy. Zawahał się na moment, miotany straszliwym strachem. Po chwili, kiedy jad zaczął działać silniej, przeszył go tak potworny ból, że przyłożył lufę do skroni i pociągnął za spust. Widok jego umęczonych oczu będzie prześladował mnie aż do dnia Sądu Ostatecznego. Niech będą mu wybaczone wszystkie jego ziemskie występki, bo jeśli rzeczywiście istnieje Czyściec, to on na pewno przez niego przeszedł. – Na Boga! – powiedział Bellefonte, pocierając czoło. – To mi wygląda na sprawkę szatana! – Nie pleć – niecierpliwie odparł Gower. – To po prostu bagienny wąż, jakich tu mnóstwo. Ten głupiec był tak przejęty swoimi czarnymi wizjami, że nie zauważył tego gada w ciemności i wsadził łapę między jego zwoje. Nie daj się zastraszyć takim głupstwem. Bierzmy się do roboty! Ale najpierw sprawdź, czy nie ma tu jeszcze jakichś węży. – Przedtem opatrz rany panu Harmerowi, jeśli łaska – powiedziała Helen drżącym głosem, który świadczył o tym, jak bardzo była przejęta. – On może się wykrwawić na śmierć. – To niech się wykrwawi – obojętnie odparł Gower. – Nie będę się musiał osobiście fatygować, żeby mu ulżyć. Ale moje rany przestały już krwawić i choć w głowie nadal miałem zamęt, a ramię rwało mnie, daleki byłem od śmierci. Kiedy piraci nie patrzyli, lewą ręką niepostrzeżenie zacząłem rozluźniać więzy. To prawda, że nie byłem w stanie stanąć do walki, ale gdyby udało mi się uwolnić, mógłbym się może na coś przydać. Leżąc na boku, powoli wyprostowałem nogi i zdrętwiałymi palcami zacząłem szarpać sznury, które krępowały mi kostki, gdy tymczasem Gower i jego kompan przeszukiwali ściany i kolumny. – Na Zeusa, wydaje mi się, że kluczem do rozwiązania tej zagadki jest ołtarz – powiedział Gower, przerywając pracę. – Przynieś młot kowalski i bierzemy się za niego. Wchodzili po schodach, jak zbóje na szubienicę. W tym bladym świetle wyglądali jak trupy. Przeszył mnie zimny dreszcz i wydawało mi się, że słyszę łopot nietoperzowa tych skrzydeł. Nie wiem dlaczego, ale patrząc na wielki, wiszący nad ołtarzem głaz, czułem jak ciało pokrywa mi gęsia skórka. Zawładnęła mną groza tego starożytnego miejsca, które kryło w sobie tyle tajemnic z przeszłości. Myślę, że Helen czuła to samo, bo słyszałem jej przyspieszony, ciężki oddech. Korsarze zatrzymali się na tarasie i Gower zaczął mówić, a jego głos odbijający się echem od ścian aż po sufit, jakby profanował to miejsce. – No, Bellefonte, wal młotem i rozbij ten ołtarz. Olbrzym zawahał się. Ołtarz wydawał się być zbudowany z jednego wielkiego kamiennego bloku, prostego i surowego, jak reszta świątyni. Razem z kolumną stanowił integralną część tarasu. Bellefonte uniósł jednak ciężki młot i uderzył nim w gładką powierzchnię, aż wszystko zadrżało. Z wysiłku pot oblał mu czoło, a na obnażonych ramionach wyrosły potężne muskuły, kiedy raz po raz uderzał młotem. Gower klął, a Bellefonte wrzasnął z wściekłością, że niepotrzebnie traci siły waląc w litą skałę. Uległ jednak namowom Gowera i znowu uniósł młot. Odchylony do tyłu stał w szerokim rozkroku, z rękoma nad głową. Uderzył w kamień z takim impetem, że pękł trzonek, a wierzchnia płyta ołtarza z trzaskiem rozprysnęła się na kawałki. – Na szatana! – zakrzyknął John Gower, uderzając pięścią w dłoń. – Widzisz, miałem dobre przeczucie! Ale któżby się tego spodziewał – przecież ta płyta była tak sprytnie zamocowana, że nie było widać żadnej szczeliny. Weź krzesiwo, bo w tej dziwnej skrzyni jest ciemno jak w Hadesie. Pochylili się, aby wykrzesać ogień, który rozbłysł tylko na chwilę i zgasł. – Nie mamy hubki – warknął Bellefonte, odrzucając krzesiwa. – Widziałeś coś? – Tylko jeden wielki, czerwony klejnot – odparł Gower ponuro. – Ale możliwe, że jest jeszcze jakaś ukryta pod dnem przegródka. Pochylił się nad skrytką w ołtarzu i wsadził do niej rękę. – Na szatana – powiedział. – Tego przeklętego klejnotu nie da się podnieść. Wygląda na to, że jest przytwierdzony do dna. Czuję jakby metalowy pręt... No, już puszcza i... Jeszcze nie skończył mówić, gdy rozległ się przytłumiony zgrzyt dawno nie używanych sworzni i dźwigni, a z góry dobiegł jakiś dziwny łoskot. Wszyscy unieśliśmy głowy. I wtedy dwaj znajdujący się przy ołtarzu korsarze wydali śmiertelny krzyk i unieśli w górę ręce. Z sufitu zwalił się na nich ogromny, żółtawy głaz. Kolumna, ołtarz i schody zamieniły się w krwawe rumowisko. Ogłuszeni straszliwym, przypominającym trzęsienie ziemi hałasem leżeliśmy z Helen i jak zahipnotyzowani wpatrywaliśmy się w zwalony na środku świątyni potrzaskany głaz, spod którego wypływała strużka ciemnej krwi. Po chwili, która zdawała się być wiecznością, poruszając się jak we śnie, uwolniłem się i rozwiązałem dziewczynę. Byłem bardzo osłabiony, więc Helen otoczyła mnie ramieniem, by pomóc mi iść. Wyszliśmy z tej świątyni śmierci, a świeże powietrze i światło nigdy nie wydały mi się taką rozkoszą, jak wtedy. Prawdę mówiąc, powietrze wcale nie było świeże, lecz przesiąknięte zgniłym odorem moczarów, a światło migotało ponuro i złowieszczo. Nagle moje ciało i głowę ogarnęła zniewalająca słabość upadłem na ziemię i straciłem przytomność. I ostatni Poczułem, jak ktoś unosi mi powiekę. Otworzyłem oczy. – Steve, o Boże, Steve, czy ty umarłeś? – dobiegł mnie czyjś delikatny głosik, w którym brzmiał jeszcze płacz. – Jeszcze nie – odparłem i chciałem usiąść, lecz mała rączka łagodnie mnie przytrzymała. – Steve – powiedziała Helen, a mnie ogarnęła dziwna błogość, gdy usłyszałem, jak wypowiada moje imię. – Pobandażowałam cię, najlepiej, jak tylko potrafiłam w tych warunkach. Podarłam na to koszulę. Musimy wydostać się z tego mrocznego, wilgotnego zakątka do jakiejś przyjemniejszej części wyspy. Myślisz, że dasz radę iść? – Spróbuję – odparłem, choć na myśl o bagnach robiło mi się słabo. – Znalazłam drogę. Kiedy poszłam poszukać świeżej wody, natknęłam się na małe źródełko, koło którego zobaczyłam coś, co kiedyś było solidną drogą, zbudowaną z dużych bloków kamienia, głęboko wtopionych w grząski grunt. Teraz pokrywa ją szlam, na którym rośnie sitowie, ale da się tamtędy przejść. Pomogła mi wstać i otoczyła ramieniem, bo bardzo niepewnie czułem się na nogach. Weszliśmy na starą groblę i znów ogarnął mnie podziw dla tej cywilizacji, która potrafiła tak wspaniale budować i tak strasznie chronić swych tajemnic. Wędrówka przez bagna zdawała się nie mieć końca. Wreszcie wydostaliśmy się stamtąd i ruszyliśmy przez gęstą dżunglę, a tam, mimo graniczącego z utratą przytomności zmęczenia, dostrzegłem już połyskujący z oddali ocean. Wkrótce, kompletnie wycieńczeni, mogliśmy zwalić się przy szalupie. Ale Helen nie chciała słuchać moich nalegań i odpocząć, tylko wyjęła z łodzi skrzynię z bandażami i maściami, i zabrała się do opatrywania moich ran. Ostrym sztyletem wydobyła mi z ramienia kulę, przy której to operacji nieomal straciłem życie, a następnie nastawiła złamaną kość. Gdy wyraziłem zdziwienie nad jej umiejętnościami, powiedziała mi, że od dzieciństwa pomagała przy opatrywaniu ran i nastawianiu połamanych kości, i że Roger O’Farrel sam pielęgnował swych rannych, bo w młodości uczęszczał do uniwersytetu medycznego i całą nabytą tam wiedzę przekazał jej. Przyznała jednak, że nastawienie mojego ramienia sprawiło jej nie lada kłopot i bała się, że może mnie ono porządnie boleć. Kiedy to do mnie mówiła, straciłem przytomność z powodu upływu ogromnej ilości krwi i oprzytomniałem dopiero przed świtem następnego dnia. Kiedy leżałem nieprzytomny, Helen zrobiła mi miękkie leże z liści i okryła mnie swym wspaniałym płaszczem, który, nawiasem mówiąc, stracił dużo ze swej wspaniałości – cały był utytłany w błocie i poplamiony krwią. Kiedy odzyskałem przytomność, usiadła koło mnie z szeroko otwartymi, czujnymi oczyma i mizernie wyglądającą w szarym świetle świtu twarzą. – Steve, czy ty przeżyjesz? – zapytała, a ja wydałem z siebie odgłos, który miał zabrzmieć jak śmiech. – Masz nie najlepsze zdanie o mojej krzepie, jeśli sądzisz, że może mnie zabić zwykła kula z pistoletu, czy muszkietu – odparłem. – A jak ty się czujesz, Helen? – Jestem zmęczona... troszkę – uśmiechnęła się. – I wstrząśnięta. Wiele razy widziałam jak ludzie umierają, ale to, co się stało w świątyni nie da się z niczym porównać. Ten ich śmiertelny krzyk będzie mnie prześladował do końca życia. Jak myślisz, jak to możliwe, że coś takiego się stało? – Teraz wszystkie te wydarzenia wydają się trochę nierzeczywiste i przymglone, ale chyba pamiętam, że wśród ruin zobaczyłem powyginane i połamane metalowe pręty. Sądząc po tym, jak runął taras i schody, to chyba cała ta konstrukcja – i ołtarz, i kolumna – musiała być pułapką. Wszystko było pewnie połączone jakimś sprytnym systemem dźwigni, który prowadził na dach, gdzie znajdował się ogromny głaz, przytrzymywany przez sworznie, czy coś podobnego. Wydaje mi się, że klejnot w ołtarzu był przymocowany do dźwigni, która, przechodząc przez kolumnę, zwalniała głaz. Zadrżała. – Całkiem prawdopodobne. A skarb... – Nigdy go tam nie było. A nawet jeśli był, to Karaibowie wrzucili go do morza. Wiedzieli, że nad świątynią ciąży jakaś klątwa i udali, że go gdzieś ukryli, mając nadzieję, że Hiszpanie zginą szukając go. Z pewnością ten wyrafinowany system nie był dziełem wyspiarzy i wątpię, żeby wiedzieli, jakiego rodzaju niebezpieczeństwo czyha w świątyni. Ale na pewno każdy, kto patrzył na tę przeklętą budowlę, instynktownie wyczuwał otaczającą ją mgiełkę jakiegoś strasznego przeznaczenia. – Następne marzenie okazało się złudą – westchnęła. – A ja już nieomal widziałam te rubiny i szafiry wielkości mojej pięści! Mówiąc to patrzyła tęsknym wzrokiem w zaróżowione pierwszymi promieniami słońca fale. Nagle skoczyła na równe nogi. – Żagiel! – Wraca „Czarny Jeździec”! – wykrzyknąłem. – Nie! Nawet z tej odległości mogę rozpoznać, że to okręt wojenny. Płynie w kierunku wyspy! – Pewnie po świeżą wodę – odparłem. Helen stała zakłopotana i wyginała swe smukłe palce. – Mój los leży teraz w twych rękach. Jeśli powiesz im, że jestem Helen Tavrel, zawisnę na pokładowej szubienicy jeszcze przed przypływem! – Helen – powiedziałem, ujmując jej małą dłoń i przyciągając ją do siebie. – Moje zdanie na twój temat diametralnie się zmieniło od chwili, kiedy pierwszy raz cię ujrzałem. Nadal uważam, że piractwo nie jest zajęciem dla kobiety, ale rozumiem, że pchnęły cię do tego specyficzne okoliczności. Żadna kobieta, niezależnie od pochodzenia, nie mogłaby być bardziej opiekuńcza, śmiała i bezinteresowna, niż ty. Ludziom z tego okrętu powiemy, że jesteś moją siostrą i nazywasz się Helen Harmer. – Bałam się w życiu tylko dwóch ludzi – powiedziała, spuszczając wzrok. – Johna Gowera, bo był takim bydlakiem, i Rogera O’Farrela, bo był tak wspaniały i szlachetny. Szacunkiem darzyłam jednego – O’Farrela. A teraz poznałam drugiego człowieka, którego szanuję, i to nie bojąc się go. Jesteś śmiałym, uczciwym młodzieńcem, Steve, i... – I co? – Nic – wyglądała na zmieszaną. – Helen – powiedziałem cicho, delikatnie ją do siebie przyciągając. – Zbyt wiele razem przeszliśmy, by coś mogło nas rozdzielić. Twe piękno zachwyciło mnie w tej samej chwili, kiedy cię ujrzałem później zrozumiałem jak wspaniała dusza kryje się pod twą maską zuchwałości. Każdy potrzebuje kogoś bliskiego, moja maleńka towarzyszko i choć próbowałem zwalczyć to uczucie, me serce płonie z miłości do ciebie. Nie obchodzi mnie kim byłaś, sam jestem tylko zwykłym żeglarzem, i to bez statku, ale pozwól mi, proszę, powiedzieć tym marynarzom, kiedy tu przybędą, że jesteś mi nie siostrą, ale przyszłą żoną... Na sekundę przywarła do mnie, ale zaraz odsunęła się, a w jej oczach pojawiły się znane mi już, wesołe iskierki. – No, no, panie, czy ty proponujesz mi małżeństwo? To strasznie miło z twojej strony, ale... – Helen, nie kpij ze mnie! – Ależ Steve, naprawdę nie mam zamiaru kpić – odparła miękkim głosem. – Ale nigdy w życiu o czymś takim nie myślałam. Czyżbym była już na tyle dorosła? Nie sir, jeszcze jestem za młoda na małżeństwo. I jeszcze nie zobaczyłam na świecie wszystkiego, co bym chciała. Nie zapominaj, że nadal jestem Helen Tavrel – Nic mnie to nie obchodzi. Wyjdź za mnie, a ja zmienię twe życie. – Nie tak szybko – odparła, rysując coś palcem na piasku. – Muszę mieć czas, żeby to przemyśleć. A poza tym nie zrobię nic bez zgody Rogera O’Farrela. Ja naprawdę jestem jeszcze bardzo młoda, Steve, i prawdę mówiąc nigdy nie myślałam o małżeństwie, ani nawet o tym, że mogłabym się zakochać. O Boże, jak ci mężczyźni nękają biedną panienkę! – roześmiała się. – Helen – wykrzyknąłem z irytacją i rozbawieniem. – Czy ja zupełnie nic dla ciebie nie znaczę? – No, jeśli już o tym mowa – powiedziała, unikając mego wzroku, – to ja naprawdę lubię cię bardzo, jak jeszcze nikogo, nawet O’Farrela. Ale muszę to wszystko przemyśleć i przekonać się, że to prawdziwa, głęboka miłość. Potem zaśmiała się głośno i radośnie, a ja zakląłem zrozpaczony. – A fe, takie słowa w obecności ukochanej kobiety! – powiedziała. – A teraz posłuchaj mnie, Steve. Musimy odszukać Rogera O’Farrela, bo jestem dla niego jak córka. Jeśli mu się spodobasz, to kto wie? Ale nie wolno ci mówić o małżeństwie, dopóki trochę nie dorosnę i nie przeżyję jeszcze wielu przygód A na razie możemy być świetnymi kompanami, tak jak do tej pory. – Kompan powinien chyba pozwolić na uczciwy pocałunek – odparłem, patrząc na morze, po którym dostojnie płynął w naszym kierunku statek. Z cichym śmiechem uniosła swe usta do moich...