Jan Twardowski Sześć pór roku 2002 posłowie Waldemar Smaszcz Sześć pór roku Jest w Polsce sześć pór roku chyba więcej nie ma przedwiośnie wiosna lato dwie jesienie jedna ze zlotem ucieka w drugiej kalosz przecieka i zima Za wiosną Za wiosnę lato jesień deszcze i zimę za to co się nie udało za rozpacz w kratkę za dziwaczka co zakwita kiedy leje za to że róże śmieją się kolcami za to że się marszczy najpierw ciało potem rozum a na końcu serce za to że po Annie Jagiellonce został tylko jeden kubek za postęp i każdą nowość co się starzeje jak babcia za miłość niewzajemną za nic Bóg zapłać W marcu W marcu pojawia się gawron sroka czajka puszczyk czapla postkomunistka towarzyszka wrona tylko Boga nie widać nie chce niewierzących denerwować Choćbyś Choćbyś oczy przymknął w marcu się nie ukryją sikory łączące się w pary szpaki jeszcze z żółtym dziobem makolągwy mniejsze od wróbli zięby co spadają z południa z niebieską głową i szyją Bocian Bocian nas przynosi gęś szara zabierze anioł jak grzeszną świnkę ucałuje szczerze Tylko Tylko sześć pór roku a tyle się zmieści kukułka na wiosnę czajka co w marcu się zjawia a w lipcu odleci buty mokre od deszczu rak ciemnoniebieski a potem czerwony buk gładki obojętny że się mrówka gniewa dąb co się zawala ważka co przetrwała poziomka za mała żeby się ukłonić dusza stale zdumiona wielkim smutkiem ciała i cisza taka jak kropka po śmierci Chwila Nie godzina — bo to za dużo kwadransa nawet nie trzeba jedna chwila prowadzi do nieba wiosną, latem, jesienią, zimą Zapomni Zapomni o mnie ten kto wiersze czyta zapomni księżyc tajniak fiskus i kobieta pies co mą głowę poświęconą lizał i ten co dał mi liść jeden oderwany z krzyża zapomni lipiec sierpień pamięć niezawodna mewa śmieszka i kokoszka wodna każdemu rośnie nareszcie szczęśliwa niezapominajka która zapomina Z pliszką siwą Śmierć miłości potrzebna jak sól ją utrwala ukochani umarli są z nami już blisko w śnie na palcach podchodzą czytamy ich listy dopiero po rozstaniu pamięta się wszystko jak pachniał orzech suszona lawenda jak wujek kochał ciotkę w pamiętniku bawił dowcip o kuchni z widokiem na cmentarz spotkanie we dwoje nad wodą zieloną w milczeniu to jest wtedy gdy wstydzi się słowo z pliszką siwą co podgląda na wysokich nóżkach nad Narwią zwą ją starą panną młodą Boga się nie udowadnia Boga się poznaje po tym że serce pęka i świat nie ustaje choćby wieś na której można pokochać króliki życie miłość umniejsza znieważa odbiera śmierć ocala na zawsze i teraz Za wszystko Za wszystko dziękuję za spokój i trwogę za to, że nie rozumiem i odejść nie mogę za to że nas łączą nie poznane ręce za jedną jeszcze jesień by pokochać więcej uratuje, otworzy parasol nade mną posłuszeństwo, co prowadzi w ciemność We wrześniu Cóż że dokuczył tamten czy ten we wrześniu przylatują kawki ze wschodu i północy dojrzewają orzechy włoskie zakwita różowy zimowit świstak zapada w sen * * * W październiku spadają owoce grabów, jesionów, klonów ostatnie kasztany barwne liście gruszy buczynowe orzeszki przeloty wron na południe młode zęby wilczków świat rozdawany Druga jesień Druga jesień — szósta pora roku złoto płacze przy spadaniu z drzewa smutek jest jak diabeł ma swoje stąd dotąd wszystko jak należy w wymierzonym czasie łzy się nawet śmieją kiedy są za duże nie wyj z żalu głuptasie Więcej Coraz więcej Ciebie bo powietrze przejrzyste między ulewami czarny las a im dalej tym bardziej niebieski może w nim szuka grzybów stary smutny anioł co zamiast poznać miłość wkuwał język grecki a teraz moja prośba o Matko Najświętsza być jak tęcza co sobą nie zajmuje miejsca choć biegnie jak po schodach od ziemi do nieba Tobie derkacz w zbożu Tobie zając w polu mrówki co się kochają ale się nie lubią pomidor z pępkiem koszyk z maślakami i cierpienie tak wielkie że już nie ma grzechu milczenie które myśli radość co rozumie Amen lub inaczej niech nie będzie mnie Śnieg Dlaczego chciałbyś rozpłakać się w śniegu cieszyć się nagle jak gąsior wśród gęsi deszcz — to swojak rodak od nieba do ziemi śnieg przychodzi do nas ze świata innego leczy nerwy za darmo lepi z ciotki anioła nie pamięta złego Zimą Zimą przylatują z północy jemiołuszki, gile, czeczotki podrzucone sierotki do Polski ciepłej ciotki sarny obgryzają kory drzew w lutym dzięcioł zielony bawi jak cudzy grzech Taki mały Grudzień choinka osioł zaszczycony wół zarozumiały tylko Bóg się nie wstydzi że jest taki mały * * * Zając bieleje by nie zginąć w śniegu żuk zielenieje wśród traw by śmierć nie dosięgła latem niebo błękitne dla samego piękna ile uroku w tym co niepraktyczne W grudniu W marcu przylatują zięby każda nie większa od wróbla w maju mignie wilga jak w niebieskim fartuszku dziewczynka w październiku czernieją szpaki w grudniu kocha podaje nam ręce na śmierć grzecznie ubrana choinka Jest Po wiośnie lato po lecie jesień po jesieni zima umiera Co z Panem Bogiem? Jest teraz Piszę Piszę to co widzę niczego nie zmyślam żurawiom rosną nogi wciąż szybciej niż skrzydła kruk buduje dwa gniazda by było na zmianę olcha czarna liście porzuca zielone stokrotka ma czasem płatków dziewięćdziesiąt osiem jak Platon nas kocha każde zwykłe prosię Niewidzialny mnie niesie jak kurczę niemrawe psy nie wyją — to znaczy że dziwią się same późno już czas na pacierz zapomnij mnie amen Ratunku Eugeniuszowi Zielińskiemu Dziki króliku chrząszczu mały co świecisz jak czerwony brokat wiosenne czajki czarno—białe ślimaku lekko ozłocony wierny granicie zielonkawy dębie surowy i niewinny droździe niezgodny i słowiku co podpowiadasz całą miłość od pocałunku do pobicia polny kamieniu przemęczony głosie oboju trochę suchy i fletu — niski ale lekki zapachu szałwii dobrodziejki niby nieśmiały a gorliwy i polski śniegu przedwojenny tak podeptany że już czysty wszystkie też wiązu liście krzywe jak niegenialnych ludzi dramat i po kolei pańscy święci niepopularni więc prawdziwi ratujcie mnie przed abstrakcjami Na wsi Tu Pan Bóg jest na serio pewny i prawdziwy bo tutaj wiedzą kiedy kury karmić jak krowę doić żeby nie kopnęła jak starannie ustawić drabinkę do siana jak odróżnić liść klonu od liścia jaworu tak podobne do siebie lecz różne od spodu a liści nie zrozumiesz ani nie odmienisz tu wiedzą że konie stają głowami do środka że kos boi się bardziej w ogrodzie niż w lesie że skowronek spłoszony raz jeszcze zaśpiewa kukułka tutaj żywa a nie nakręcona pszczoła wciąż się uwija raz w prawo raz w lewo a mirt rozkwita tylko w zimnym oknie ptaki też nie od razu wszystkie zasypiają zresztą mogą się czasem serdecznie pomylić jak ktoś kto bije żonę by zranić teściową i wiadomo że sosny niebieskozielone a dziurawiec to żółte świętojańskie ziele tu Pan Bóg jest jak Pan Bóg pewny i prawdziwy tylko dla filozofów garbaty i krzywy Przepiórka Przepiórko co się najgłośniej odzywasz zawsze o wschodzie i zachodzie słońca prawda że tylko dwie są czyste chwile ta wczesna jasna i tamta o zmierzchu gdy Bóg dzień daje i gdy go zabiera gdy ktoś mnie szukał i jestem mu zbędny gdy ktoś mnie kochał i gdy sam zostaję kiedy się rodzę kiedy umieram te dwie sekundy co zawsze przyjdą ta jedna biała ta druga ciemna tak bardzo szczere że obie nagie tak poza nami że nas już nie ma Lipiec sierpień Przyszedł do miłości objął ją za szyję i mówił moja ty czarownico ile razy musisz ze szczęścia płakać nawet na starość podskakiwać ile fiołków zrywać ile razy całować najgłośniej bo w milczeniu niewiele wiedzieć jak owad co żyje tylko przez lipiec po siódmym niebie fruwać z biletem powrotnym do piekła ile razy nie być hipopotamem który kocha tylko w sierpniu przebijać się na drugą stronę żeby się na ziemi nie udusić nieść jedną chudą świecę na końcu rozpaczy ile razy dojść do samej granicy jak do gorączki w niewłaściwym miejscu zatrzymać się i urosnąć żeby się nie stać nienawiścią To nieprawda że szczęście Ile buków opadło ile szpaków się zbiegło zimą łączył nas śnieg potem wrzos optymista bo zakwita ostatni gotów był dać nam ślub to nieprawda że szczęście najmocniejsze i pierwsze jak król Niewidzialny się zjawił krzyż ogromny ustawił między tobą a mną Świat Bóg się ukrył dlatego by świat było widać gdyby się ukazał to sam byłby tylko kto by śmiał przy nim zauważyć mrówkę piękną złą osę zabieganą w kółko zielonego kaczora z żółtymi nogami czajkę składającą cztery jajka na krzyż kuliste oczy ważki i fasolę w strąkach matkę naszą przy stole która tak niedawno za długie śmieszne ucho podnosiła kubek jodłę co nie zrzuca szyszki tylko łuski cierpienie i rozkosz oba źródła wiedzy tajemnice nie mniejsze ale zawsze różne kamienie co podróżnym wskazują kierunek miłość której nie widać nie zasłania sobą Wszystkiego Indyczek którym głowy nagle czerwienieją leszczynowej ścieżki dzięcioła co nie śpiewa tylko woła koguciego ogona w którym jest pięć kolorów zielony granatowy czarny biały i żółty bażanta którego wiek poznasz po pazurach motyla co porusza skrzydłami pięć tysięcy razy na minutę pstrych ptaków co przylatują najpóźniej demonów duszy i ciała psa co radości nie zna gdy nie ma ogona tych co będąc dla siebie pozostają obok i w ogóle wszystkiego nie można zrozumieć do końca Który stwarzasz jagody Ty który stwarzasz jagody królika z marchewką lato chrabąszczowe cień wielki małych liści zawilec półobecny bo uwiędnie zanim go się przyniesie do domu czosnek niedźwiedzi dla trzmieli smutek roślin wydrę na krótkich nogach ślimaka co zasypia na sześć miesięcy niezgrabny śnieg co ma wdzięk większy zanim zacznie tańczyć serce choćby na chwilę spraw niech poeci piszą wiersze prostsze od wspaniałej poezji Niewidzialne Żółknie pora roku węgorze wyruszają w ostatnią podróż cisza stamtąd wilga dawno już uciekła uczyć polskiego w Afryce barwa niebieska oddala a zbliża różowa starsi maleją niewinni dźwigają ciężar grób się zarumienił opadają skrzydła po locie godowym pamięć zmienia rzeczy kamień usnął ze zmęczenia liść osiki się trzęsie narzeka na za długi ogonek krowa ryczy bo ma nieufność do języka księżyc kawaler stale tylko jeden i jeszcze tyle niewidzialnego gdyby nie to — niczego nie byłoby widać * * * Piękno, ale tyle widać tak jakby wszystko oprócz Niego widzisz brzozę żółtą w jesieni białe kwiaty kminku przeszłość zawsze czystą bo to co przeszło wzrusza jak ogonek w śniegu i można potem znaleźć nawet czego nie ma ufne pszczoły co swą matkę wypuszczają samą nad ciepłym suchym ulem nie przegrzanym w słońcu by powrócić pod wieczór jak złoto zmęczone krzyż zachodu na niebie naga baba w wodzie bo każdy ma dwie dusze a jedną na co dzień i tyle innych cudów jak czaple szczęśliwe a czaple są udane jeżeli są krzywe Nie widzisz Go z żadną gwiazdą ze świnką serdeczną bo piękno — to po prostu Jego nieobecność dzieło aż tak wielkie że anonimowe Liść Liść porzeczki co zmienia barwę na deszczu sowa co ma oczy żółte z białymi brwiami jerzyk co nie siedzi tylko stale fruwa a kto biegnie w nieskończoność od niej się oddala las w którym przyłożono już nożyk do grzyba bekasy stale czyste bo biegną po błocie księżyc co się zabawia udaje że umarł zresztą jest księżycem stanowczo za długo anioł co już nie strzeże bo na grzech za późno nie denerwują patrzą zwyczajnie jak Niewidzialny chodzi koło mnie Nie tylko my Czytamy — Bóg tak umiłował świat… a więc nie tylko ludzi ale i pliszkę odymioną pszczołę jeża eleganta wprost spod igły nawet muła ni to ni owo bo ani to koń ani osioł (żal że go człowiek stwarzał żyje jak kawaler co się nie rozmnaża) gruszę co kwitnie zaraz przed jabłonią liście konwalii prawie bez ogonka cielę co za matką się wlecze a my tak czulimy się do Boga jakby On miał nas tylko kochać na świecie Nie tylko o czaplach Piszę o czaplach co wstają jak poranne zorze o jeżu co ma oczy wystające o morelach co pochodzą od dziadka migdała śmiejąc się że mają drzewa ginekologiczne o słoniu co ma problem bo usiąść nie może o kundlu bliskim sercu bo wyje po trochu Boga najłatwiej znajdziesz nie pisząc o Bogu Żaba Wrona nie ma pretensji że jest tylko wroną gawron zadowolony że został gawronem może tak go przezwano bo wraca na zimę zresztą nic gawron nie wie o gawronie jaskółka się cieszy że fruwa we fraku sam Bóg jej powycinał widełki w ogonie zimorodek koślawy piękny niebieski nad wodą samotny jak samotny co zajął się sobą kukułka się nie skarży że ma dziób niemocny że tylko samiec kuka że ma nogi słabe lecz żaba najszczęśliwsza kiedy kocha żabę Deszcz Ulewa obmywa ręce twarze grzech czy nie wiesz o tym czy wiesz święty Augustyn powiedział prawdę przynosi deszcz co brudne staje się czyste wzdłuż i wszerz świat grzeszny staje się grzeczny prawdę przynosi deszcz Jak kozioł Nie skarż się że mrok ciebie jak kozioł zaskoczył skoro rośnie świetlik co przemywa oczy nie nudź — biedne płuca nasze bo w pobliżu ślaz dziki co łagodzi kaszel z pięcioma płatkami na krótkim ogonku zawstydzony jak uczeń co przyszedł po dzwonku nie męcz że świat szary. Rybitwa wieczorem biegnie w czarnej czapeczce nad czerwonym dziobem nie bój się że miłość nadciąga jak burza skoro Bóg ci anioła wynajął za stróża Kraska Tak wymalować kraskę dać jej skrzydła niebieskie ogon prawie czarny grzbiet jak cynamon brązowy tylko Bogu samemu przyszło to do głowy Wiersz dydaktyczny Niewinny bocian co połyka żabę skowronek co po muchę jak po bułkę leci niewinna sroka co morduje dzieci nieświadomy nie grzeszy bo zła nie wybiera a więc jest niewinność w dramacie istnienia chcemy sami stworzyć moralniejszą srokę lecz Ty co gwiazdy zapaliłeś wszystkie pociesz nas psem z chorą łapą co ma serce czyste Niebo w dobrym humorze Niebo w dobrym humorze chociaż ciężka jesień księżyc się przeziębił srebrny zasmarkany a poza tym jak zawsze pogrzeby rodzinne kasztany opłakują ostatnie kasztany a nieszczęście — to szczęście lecz na razie inne Byle jaka Dzierlatka inaczej śmieciuszka kawka z gawronem trznadel co śpiewa od marca do lipca zięba ponad ogonem zielona kos dłuższy od szpaka a jednak myślę o wronie bo taka owaka Przestroga Poziomka punktualna zawsze w połowie czerwca gawron doświadczony odlatuje na zachód storczyk obuwik trepek królewny grzyb zajączek i świniak dzwoniec z podbrzuszem żółtym latem pięknie zielony jeszcze czerwone rydze w październiku brązowe podgrzybki Nie klnij do ciężkiej cholery bo świat niebrzydki Coś więcej Oczywiście że Bach największy można go stale słuchać ale w deszczu w śniegu co się na nosie rozbeczał jest coś więcej niż sztuka Pszczoła Nie ma czasu na śmierć swą tak się już zawzięła czasem tylko zasypia nigdy nie umiera praca nie męczy nie boli nie trudzi maleńka nieśmiertelna wśród śmiertelnych ludzi * * * Nie bój się mała trzódko żuku nie do pary biedronko co wzięra w rękę udajesz umarłą żabo szara a czasem zielona krzywa brzozo jedna czaplo siwa jedna sójko co masz kuper biały jeszcze czarny ogon i czarne skrzydełko niewierzący ujrzą Boga pomaleńku Ostatni wiersz Sikorka wciąż na co dzień szczęście raz na miesiąc migdałek co mi zakwitł nagle na różowo panna co chce się przytulić jak kotka jakbym miał lat dwadzieścia mając osiemdziesiąt Posłowie Wszystko jak należy w wymierzonym czasie Obecne wydanie Sześciu por roku różni się znacznie od pierwodruku, co jednak nie wynika z odejścia od przyjętej zasady udostępnienia czytelnikom tej serii nowych edycji autorskich tomów ks. Jana Twardowskiego. W połowie lat dziewięćdziesiątych poeta napisał bardzo jednorodny cykl dwudziestu jeden wierszy poświęconych porom roku. Wydawnictwo „Znak” dołączyło do przygotowanego zbiorku kilkanaście utworów związanych tematycznie z przyrodą, zaczerpniętych z wcześniejszych książek, stąd powtarzanie ich tutaj mijałoby się z celem Wraz z ks. Twardowskim dokonałem więc nowego układu całości, umieszczając wspomniany cykl na początku, a pozostałe wiersze wybierając wyłącznie spośród tych, które nie weszły do prezentowanych przez nas tomików. We wstępie do wydania z 1995 roku poeta napisał: „Niech ta książeczka przypomni nam niejeden stary, świętej pamięci polski rok z jego sześcioma porami — przedwiośniem, wiosną, latem, złotą jesienią, szarugą i zimą. Świat się zmienia, nawet pogoda staje się niepogodą, a pora przychodzi teraz nie w porę. Niech nam się przypomni stary polski rok, kiedy na pasterkę jeździło się sankami, na Matkę Boską Gromniczną był tęgi mróz, tak ze nawet marzła ręka w rękawiczce z jednym palcem, na Jagodną zbierało się jagody, w drugiej połowie czerwca nocą świeciły robaczki świętojańskie, nie za późno, nie za wcześnie, w sam raz. Zwykle życzymy sobie nowego szczęśliwego roku. Życzmy także uratowanych przez cierpliwą, pamięć szczęśliwych starych lat z bocianem, czaplą, zającem, wszystkimi zwierzakami i wróblem wiernym Polsce.” Widać stąd, ze nie chodziło kapłanowi–poecie jedynie o zebranie w osobną całość wierszy o tak bliskiej mu przyrodzie, ale ukazanie czytelnikom czegoś znacznie ważniejszego — coraz mniej czytelnego dla wielu ładu dzieła stworzonego. Przypomnijmy, co pisał w liryku Kukułka ze zbioru Sumienie ruszyło: Kukułka kuka tylko do Szkaplerznej cichnie wieczorem szesnastego lipca Bóg podpowiedział nigdy nie zapomni kiedyś o dniu Twym wszyscy pamiętali Karmelitańska Mamusiu Najświętsza w miesiącu który pamięta o Annie szkaplerzem strzegłaś nawet zająca co burzę rozśmiesza choć komputer zapomni kukułka pamięta Wiele pisano o niezwykłym umiłowaniu przyrody przez ks. Jana od Biedronki, zestawiając go nawet z Bolesławem Leśmianem jako poetą, który najgłębiej przeniknął jej tajemnice. Sam autor podsunął niejako gotowe tropy interpretacyjne, pisząc w przedmowie do Poezji wybranych, pierwszego zbioru, jaki ukazał się w oficynie laickiej, w znanej serii Biblioteka Poetów Ludowej Spółdzielni Wydawniczej (1979): „Zachwyca mnie otaczający nas świat, jego kolor, dźwięk, zapach, różnorodność. Wracam do starego Linneusza, który nazywał po imieniu zwierzęta, ptaki, rośliny. Długo i cierpliwie uczyłem się przyrody, czytałem książki przyrodnicze. Zbierałem zielniki. Kiedy się mówi tyle o człowieku, o różnie pojmowanym humanizmie — widzę urok szpaka, wilgi, dzikiego królika, szorstkowłosego wyżła. Juliusz Słowacki w znanej strofie z Beniowskiego pisze, że Bóg jest Bogiem rozhukanych koni, a nie pełzających stworzeń, sądzę, że jest także Bogiem chrząszczy, mrówek, biedronek i szczypawek. Czy takie widzenie przyrody nie uczy nas pokory? Przecież to samo światło pada i na ludzi, i na koniki polne, i na świerszcze. Świat dany nam jest w sposób rzeczywisty, a nie tylko wyobraźniowy. Nie istnieje jako pomyślenie czy poetycka rzecz. Jest zbiorem rzeczy egzystujących. I dlatego lubię nazywać po imieniu drzewa, kwiaty, kamienie. Daleki jestem od operowania, tak powszechnego dziś, znakami ptak, zwierzę, ryba, liść, kwiat. Widzę bowiem dzięcioła, kosa, bociana, słonia, pstrąga, ślaz, borsuka, wrotycz, makolągwę — konkretny, nie anonimowy świat. Wiem, ze liść wiązu drapie, ze gryka rośnie na czerwonej łodydze, ze gile mają nosy grube, a dudki krzywe, ze pstrągi są szaroniebieskie, a wilcza jagoda brunatnofioletowa. Zdumiewam się i zachwycam urodą i dziwnością widzialnego i niewidzialnego świata. To, co widzialne, dotykalne, pozwala określić granice niewiadomego i niepoznawalnego. Bez tej jedynej bliskiej miary świata nie dałoby się tez dostrzec i pojąć jego nieuchwytnych tajemnic Interesuje mnie więc wszystko ptaki, kwiaty, owady kamienie. I zamiast o katedrach i gotykach wolę pisać o drzewach, które mają w sobie coś ze wspomnienia raju. Świat jest naprawdę cudowny.” Uważna lektura zarówno wierszy, jak i wypowiedzi dyskursywnych uświadamia jednak, ze cale zagadnienie jest znacznie bardziej złożone. Gdybym miał szukać w naszej literaturze odniesień dla widzenia tych spraw przez ks. Twardowskiego, to na pierwszym miejscu wymieniłbym Władysława Stanisława Reymonta i jego tetralogię Chłopi. Życie bohaterów zostało w niej wpisane nie tylko — jak się przyjęło sądzić — w biologiczny rytm przyrody, ale i roku liturgicznego. Pisarz, syn wiejskiego organisty, w sposób wręcz doskonały ukazał przenikanie się tych dwu rzeczywistości na polskiej wsi. Rok liturgiczny, zwany też rokiem kościelnym lub Pańskim, jest jak najściślej związany z rokiem kalendarzowym. Jego porządek został ustalony w czasach, gdy podstawą bytu człowieka była praca na roli, musiał więc uwzględniać rytm przyrody. Zauważmy, ze najważniejsze święta kościelne przypadają na naszej półkuli na czas wolny w zasadzie od zajęć agrarnych. Okres Bożego Narodzenia i Wielkanocy obejmuje 18–19 tygodni, po których następuje tak zwany „okres zwykły w ciągu roku” wyznaczany przez 33—34 niedziele, także nazwane „zwykłymi”. Dzięki temu wierni mogli wypełniać swoje powinności względem Stwórcy, nie zaniedbując obowiązków życia codziennego; od wiosny do późnej jesieni nie ma bowiem żadnych większych świąt. Nawet teologia roku liturgicznego opiera się na symbolice związanej z ruchem ziemi dookoła słońca „Podobnie jak ziemia krążąc wokół słońca — czytamy w Słowniku teologicznym (Katowice 1989) — otrzymuje od niego energię cieplną i świetlny tak w porządku łaski Kościół w ciągu roku »obraca się« niejako dookoła Chrystusa, przezywając i rozważając coraz to inne tajemnice Jego życia, czerpiąc z nich światło i Bożą energię.” W poezji ks. Twardowskiego łatwo odnajdziemy cytaty w rodzaju „ze mnie ze wsi zabrali by pokrzywdzić miastem” czy „że gdy w maju litania — słowika wciąż słyszę”, a nawet brzmiące już niemal ekstrawagancko „piorun co w kościół trafił by pszczołę ominąć”. Ale wszystkie one — by tak powiedzieć — są cząstką swoistej teologu kapłana–poety. Autor Znaków ufności, chociaż urodzony w stolicy, od najwcześniejszego dzieciństwa przebywał na wsi. Po latach tak to wspominał „Uważam za wielką łaskę, ze mogłem wiele czasu spędzać na prawdziwej polskiej wsi, w otoczeniu życzliwych mi osób, od których doznałem tyle dobrego. Miałem nieograniczony kontakt z przyrodą, wiele zjawisk przeżyłem tam po raz pierwszy. Na zawsze zapamiętałem nocne burze, gdy błyskawice rozrywały głębokie ciemności, a groźne odgłosy grzmotów długo niosły się w nieogarniętej przestrzeni, jakby nigdy nie miały umilknąć. Wielkim kataklizmem były letnie powodzie, o których rozmawiano z przerażeniem, wymieniając miejscowości, gdzie już dotarła woda, niszcząc dobytek. Można było o tym czytać w książkach, ale przecież zupełnie co innego doświadczyć na własnej skórze. Pamiętam tez, jak bardzo przezywano pomór zwierząt domowych.” Zaraz jednak dodał „Nie same, oczywiście, nieszczęścia zapamiętałem (…) Przeciwnie, cieszyłem się każdym dniem i wcale nie tęskniłem za Warszawą, chociaż nie było w Druchowie moich rówieśników. Samotność jednak nigdy mi nie dokuczała, zwłaszcza gdy tyle wokół się działo, ja zaś dziwiłem się, ze kot skacze do góry, a nie w bok, pies rozmawia ogonem, baranek ssąc matkę, przyklęka. Na każdym kroku doznawałem wiele radości — rano budziło mnie słońce i ptaki, słyszałem pianie kogutów i kukanie kukułki. Miałem przed sobą cały dzień, pełen niespodzianek. Wieczorem nasłuchiwałem naszczekiwania psów, a gdy ucichły ptaki, zapadała niezwykła cisza i ciemność, w mieście nie do pomyślenia.” I jeszcze co najmniej jeden fragment tych wspomnień warto przytoczyć, w którym mowa jest o najważniejszej bodaj sprawie: „Wiele też uczyłem się, chociaż była to nauka inna od tej zdobywanej w szkole. Dziwiłem się, skąd ludzie na wsi tyle wiedzą z zachowania zwierząt odgadywali nadciągające kataklizmy, z koloru zachodzącego słońca — pogodę. Nie mówiąc już o tym, że bez omyłki rozróżniali głosy ptaków i nazywali rośliny. Potrafili przewidzieć, czy będzie wczesna zima, a nawet jaka mroźna i śnieżna czy łagodna i wszystko to wiedzieli na pewno, nie było w nich ani części tych wątpliwości, jakie mają mieszkańcy miast.„ Wszystko to, oczywiście, stało się tworzywem jego wierszy. Psychologia twórczości podkreśla decydującą rolę przeżyć wyniesionych z dzieciństwa na kształtowanie się wyobraźni artysty. Dlatego mógł powstać taki wiersz, jak Na wsi, mogący zdenerwować wielu „uczonych w piśmie”, ale przecież w przestrzeni liryki autora brzmiący niczym wyznanie wiary. Jan Twardowski po przyjęciu święceń kapłańskich niejako na nowo odczytał zapamiętany świat przyrody, budując trwałe fundamenty swego światopoglądu nie tylko poetyckiego. Już we wczesnym cyklu Nad starą Biblią, powstałym pod koniec lat czterdziestych, znalazł się wiersz o jednoznacznie brzmiącym tytule Dzieło rąk Kainowych: Ucałuję cię, Biblio, bo w tobie są słowa, ze Kain pierwsze miasto na ziemi zbudował — stąd pewnie w miastach wszystkich, w miejskich strutych kwiatach — w obłędzie ulic chodząc — widzę złego brata Doświadczenia rzeczywiste nałożyły się na przeżycia i lektury młodego kapłana, co nie zawsze prowadziło, oczywiście, do tak zdecydowanego odrzucenia środowiska, w którym wzrastał. Modlitwy o kapłaństwo proste i czyste sprawiały jednak, ze powracała tęsknota za Bożym ładem, a taki nieodmiennie kojarzył mu się ze światem przyrody. Warto w tym miejscu przypomnieć jedną z prefacji na niedziele zwykłe, zatytułowaną Dzieło stworzenia, w której exspressis verbis mowa jest o zmieniających się porach roku: „Zaprawdę, godne to i sprawiedliwe a dla nas zbawienne, abyśmy Tobie składali dziękczynienie i Ciebie wychwalali, Panie, Ojcze niebieski, wszechmogący i miłosierny Boże. Ty stworzyłeś wszystko, co jest na świecie, i sprawiłeś, ze zmieniają się pory roku. Ty stworzyłeś człowieka na swoje podobieństwo i poddałeś mu świat godny podziwu, aby w Twoim imieniu panował nad całym stworzeniem i chwalił Ciebie w Twoich dziełach, przez Pana naszego Jezusa Chrystusa.” Ks. Jan Twardowski od początku chwali Stwórcę w swoich wierszach, skutecznie omijając przy tym rafy retoryki, dydaktyki i patosu, przede wszystkim dzięki przekonaniu, ze „żarliwa otwartość na życie i jego powszechne sprawy’ najlepiej służy liryce, a „autor, który umie szczerze zdumiewać się otaczającym go światem — może odkrywać stale jego tajemnice…” Waldemar Smaszcz