Robert Louis Stevenson BAGAŻ NIE Z TEJ ZIEMI Rozdział pierwszy w którym Morris podejrzewa Co może wiedzieć o trudach pisarza, o niebezpieczeństwach, które na niego czyhają, miłośnik powieści rozparty w fotelu i z uśmiechem na ustach przerzucający stronice książki! Jakże niewiele myśli on wtedy o długich godzinach ciężkiej pracy, o poradach zasięganych u wybitnych specjalistów, o żmudnej korespondencji z uczonymi — jednym słowem o tym olbrzymim rusztowaniu, które trzeba wpierw wznieść, a potem rozebrać, tylko po to, by jemu, czytelnikowi, szybko minęła godzinka w pociągu. Mógłbym więc zacząć tę opowieść od biografii Tontiego — miejsca jego urodzenia, rodziny, talentów odziedziczonych bodaj' po matce, oznak geniuszu już we wczesnej młodości przejawianych i tak dalej — wreszcie od wyczerpującej rozprawy o systemie, któremu przekazał swe nazwisko. Mam pod ręką wszystkie materiały, leżą uporządkowane i posegregowane, obce mi są jednak wszelkie przechwałki. Tonti nie żyje i nie zdarzyło 'mi się spotkać człowieka, który nawet w przystępie obłudy wyraziłby żal z tego powodu. Jeśli zaś idzie o jego system, dla potrzeb naszej' opowieści starczy jedno słowo. Kilku żwawych młodzieńców (im większa ich liczba, tym zabawniej) wpłaca pewną sumę do wspólnej puli, która następnie zostaje oddana w powiernictwo. Po upływie mniej więcej stu lat pulę zgarnia, dosłownie już na chwilę, ostatni pozostały przy życiu depozytariusz, w tym czasie osobnik zapewne głuchy jak pień, do którego ledwie dociera wieść o sukcesie i który jest już tak bliski śmierci, że właściwie sprawa nie ma dla niego znaczenia. Oto w całej krasie poezja i humor pomysłu, który nikomu żadnych korzyści nie przynosi; szczególnie jednak szlachetne i sportowe walory tej zabawy upodobali sobie nasi dziadkowie. Józef Finsbury i jego brat Masterman byli jeszcze chłopczykami w krótkich spodenkach, kiedy ich ojciec, zamożny kupiec z Cheapside, zapisał ich do nielicznej, lecz obfitej tontiny liczącej trzydziestu siedmiu udziałowców. Wysokość udziału wynosiła tysiąc funtów. Do dziś pamięta Józef Finsbury wizytę u adwokata, na która stawili się wszyscy partnerzy tontiny — dzieci, jak i on sam — i jak po kolei siadali w dużym fotelu i kładli swe podpisy z pomocą miłego, starszego pana w okularach i kamaszkach. Pamięta również, że bawił się potem z dziećmi na trawniku za domem adwokata, oraz wspaniałą bójkę z bratem - tontińczykiern, który go kopnął w kostkę. Odgłosy bitewne sprowadziły adwokata, który w swym gabinecie podejmował ciastkami i winem rodziców, walczące strony rozdzielono, a starszy pan pocieszał Józefa (mniejszego z walczących) zaklinając się, że w jego wieku był tak jak on mały. Józef w skrytości ducha zastanawiał się, czy starszy pan nosił wówczas małe kamaszki, czy miał małą łysą główkę, a przed zaśnięciem puszczał wodze wyobraźni, przebierał się w myślach w strój starszego pana i podejmował chłopczyków i dziewczynki ciastkami i winem. W roku 1840 wszystkich trzydziestu siedmiu członków tontiny jeszcze żyło; w 1850 ubyło sześciu; w łatach 1856 i 57 sprawy się ożywiły, bowiem Wojna Krymska i rewolta w Indiach uszczupliły liczbę udziałowców o co najmniej siedmiu. W 1870 roku już tylko pięciu partnerów założycieli było przy życiu, w chwili zaś gdy moja opowieść się zaczyna, pozostało zaledwie trzech, w tym dwóch braci Finsbury. Masterman liczył podówczas lat siedemdziesiąt dwa; od dawna uskarżał się na dolegliwości podeszłego wieku, dawno też wycofał się z interesów i mieszkał w całkowitym odosobnieniu pod jednym dachem ze swym synem Michałem, właścicielem znanej firmy prawniczej. Józef natomiast trzymał się krzepko, a jego niezbyt czcigodną sylwetkę wciąż jeszcze widywano na ulicach, po których lubił krążyć. Stan rzeczy tym bardziej godny pożałowania, że Masterman miał za sobą wzorowy (do najdrobniejszych szczegółów) żywot Brytyjczyka. Pracowitość, systematyczność, powaga i przezorna ostrożność w lokowaniu kapitałów uchodzą powszechnie za fundamenty pogodnej starości. Wszystkie te zalety posiadał Masterman w stopniu celującym, i oto był w siedemdziesiątym trzecim roku życia ab agendo, podczas gdy młodszy od niego zaledwie o dwa lata Józef przetrwał w znakomitej kondycji fizycznej, mimo że prowadził naganny tryb życia próżniaka i dziwaka. Zajął się początkowo handlem skórami, szybko jednak znudziły mu się interesy, do których nie miał podobno większych skłonności. Wkrótce nie opanowane w porę zamiłowanie do gromadzenia wiadomości w ogóle zaczęło pochłaniać jego energię. Nie ma namiętności bardziej obezwładniającej umysł; groźniejsza jest być może tylko potrzeba przemawiania publicznego, zazwyczaj towarzysząca tamtej pasji lub przez nią zrodzona. W przypadku Józefa obie namiętności występowały równolegle, a w niedługim czasie podwójna choroba osiągnęła ostry stan zapalny, kiedy to pacjent wygłasza bezpłatne wykłady. Nie minęło kilka lat i gotów był przebyć trzydzieści mil, byleby przemówić do dzieci w szkole. Nie był erudytą; wiedze swą czerpał z podręczników szkolnych i gazet; jego ambicje nie sięgały nawet encyklopedii; życie, jak twierdził, jest krynicą mądrości. Wyjaśniał, że wykładów nie przeznacza dla profesorów, że zwraca się bezpośrednio do „serc ludu" i widocznie w sercach ludu więcej kryje się zrozumienia niż w umysłach, skoro dywagacje Józefa przyjmowane były życzliwie. Wśród bezrobotnych sensację wywołał wykład o tym, „Jak zachować pogodę ducha mając czterdzieści funtów rocznego dochodu". Szacunek głupców zyskał dzięki prelekcji zatytułowanej: „Oświata: jej cele, zadania i potrzeba". Słynny jego elaborat o „Ubezpieczeniach na życie, rozważanych z punktu widzenia ich przydatności dla mas", wygłoszony w Stowarzyszeniu Krzewienia Wiedzy na Wyspie Psów, przyjęty został „dosłownie owacją" przez niezbyt rozgarniętych słuchaczy obojga płci i tak olbrzymie wywarł wrażenie, że w roku następnym prelegenta wybrano prezesem tej instytucji. Nie dość jednak, że była to godność honorowa, zwyczaj nakazywał, by piastujący ją człowiek wpłacał pewną sumę za cele stowarzyszenia; niemniej Józef był zadowolony, ponieważ stanowisko schlebiało jego próżności. Tak oto Józef zdobywał sławę w bardziej wykształconych kręgach warstw nie oświeconych, gdy niespodziewanie na jego życiu osobistym zaciążyło poja-wienie się sierot. Po śmierci młodszego brata Jakuba obarczony został opieką nad jego dwoma synami, Morrisem i Johnem, i w tym samym jeszcze roku rodzina powiększyła się o małą dziewczynkę, córkę pana Johna Henryka Hazeltine'a, dżentelmena posiadającego niewiele pieniędzy i jeszcze mniej przyjaciół. Raz tylko w życiu spotkał Józefa słuchając jego prelekcji w Holloway; było to jednak dla pana Hazeltine'a wydarzenie przełomowe: po powrocie do domu zmienił testament, pozostawiając córkę i jej skromny mająteczek prelegentowi. Józef, choć człowiek z natury uczynny, z pewnymi oporami podjął się tego nowego obowiązku, dał ogłoszenie, że poszukuje niani dla dziecka, i kupił używany wózek dziecinny. Bardziej ochoczo powitał Morrisa i Johna, nie tyle ze względu na więzy pokrewieństwa, ile mając na uwadze swój handel skórami (w który pośpiesznie zainwestował kapitał braci wynoszący trzydzieści tysięcy funtów), ostatnio z niezrozumiałych powodów zdradzający objawy chylenia się ku upadkowi. Znaleziono młodego, lecz zdolnego Szkota, który zajął się firmą, i od tej chwili Józef Pinsbury .przestał zaprzątać sobie głowę interesami. Pozostawiwszy swych podopiecznych w rękach przedsiębiorczego Szkota (i jego małżonki) Józef rozpoczął swe rozległe podróże ' po Europie i Bliskim Wschodzie. Z wielojęzyczną biblią w jednej ręce i rozmówkami obcojęzycznymi w drugiej krążył między ludźmi władającymi jedenastoma językami europejskimi. Pierwsza z tych pomocy niełatwo da się wykorzystać dla potrzeb podróżnika - filozofa, ale i druga przeznaczona jest raczej dla turysty niż dla eksperta -zgłębiającego tajemnice życia. Józef dał sobie jednak radę, korzystając z usług tłumaczy — gdy tylko udawało mu się ich zdobyć — d w ten czy inny sposób zdołał zapełnić wiele notesów wynikami . swych badań. Spędził wiele lat na tych wędrówkach i powrócił do Anglii dopiero wtedy, gdy wiek podopiecznych wymagał, by się nimi zajął osobiście. Dwaj chłopcy ukończyli dobre i niezbyt drogie szkoły, w których otrzymali przyzwoite wykształcenie handlowe, co zresztą było faktem trochę niewygodnym, bowiem handel skórami bynajmniej nie był w stanie, który zadowoliłby kontrolę ksiąg. W rzeczy samej, kiedy Józef przejrzał rachunki przed zwrotem powierzonych jego pieczy sum, stwierdził z przerażeniem, że fortuna jego brata bynajmniej nie powiększyła się pod jego opieką. Nawet gdyby oddał swym dwóm podopiecznym ostatni własny grosz, wciąż jeszcze pozostałby deficyt w wysokości siedmiu tysięcy ośmiuset funtów. Kiedy w obecności adwokata fakt ten zakomunikowano obu braciom, Morris Finsbury zagroził wujowi wyciągnięciem wszystkich straszliwych konsekwencji prawnych i tylko porada mecenasa powstrzymała go od podjęcia tak krańcowych kroków, — Krwi z kamienia pan nie utoczy — stwierdził adwokat. Morris zrozumiał myśl zawartą w sentencji i ułożył się ze swoim wujern. Józef przekazywał bratankowi cały swój majątek oraz udział w tontinie, już wówczas niezłe się zapowiadający, Morris natomiast zgodził się utrzymywać wuja i pannę Hazeltine (która, jak i pozostali podopieczni, znalazła się w tarapatach) i wypłacać obojgu po jednym funcie miesięcznie kieszonkowego. Suma była aż nader wystarczająca dla starszego pana; trudno natomiast wyobrazić sobie, jakim cudem panna Hazeltine potrafiła się ubrać za te pieniądze, faktem jednak jest, że potrafiła, i co więcej, nigdy nie słyszano od niej słowa skargi. W rzeczy sarnej była szczerze przywiązana do swego nieudolnego opiekuna. Nigdy nie zachował się wobec niej nieuprzejmie, jego podeszły wiek usprawiedliwiał wiele i coś wzruszającego było w tym namiętnym poszukiwaniu wiedzy i niewinnej przyjemności, jaka sprawiała mu najmniejsza oznaka podziwu. I chociaż adwokat przestrzegał Julię, że przypada jej rola kozła ofiarnego, wzbraniała się stanowczo przysparzać kłopotów wujowi Józefowi. Cała czwórka mieszkała razem w dużym, ponurym domu na John Street w dzielnicy Błoomsbury. Z pozoru stanowili rodzinę, w rzeczywistości byli spółką finansową. Naturalnie Julia i wuj Józef byli niewolnikami; John, jako dżentelmen z zamiłowaniem do banjo, music hallu, knajpy oraz gazet sportowych, w każdej sytuacji byłby postacią drugoplanową; na Morrisa spadały więc wszystkie troski i radości imperium. Twierdzenie o przeplataniu się radości z troskami należy do repertuaru banałów, którymi każdy przypochlebny eseista pociesza niezdolnych i zapoznanych, w przypadku jednak Morrisa goryczy musiało być znacznie więcej niż słodyczy. Nie żałował sobie kłopotów, nie oszczędzał ich innym; rano wzywał do siebie służbę, własnoręcznie wydawał wiktuały, zaznaczał na butelce, ile zostało wina, liczył nie zjedzone biskwity. Tygodniowe rachunki wywoływały drastyczne sceny, kucharka raz po raz była stawiana w stan oskarżenia, a w bawialni sklepikarze staczali z nim boje o każde trzy grosze. Ludzie powierzchowni zbywali go określeniem „skąpiec", ale on uważał siebie po prostu za człowieka oszukanego. Świat był mu winien siedem tysięcy osiemset funtów; postanowił, że świat mu te pieniądze zwróci. W całej jednak okazałości cechy charakteru Morrisa występowały w jego stosunkach z Józefem. Wuj był czymś w rodzaju bardzo ryzykownych akcji, w które zainwestował dużo pieniędzy, nic więc dziwnego, że dbał 'troskliwie o te swoje papiery wartościowe. Co miesiąc odwiedzał starca lekarz, nawet jeśli Józef na nic się nie uskarżał. Jego odżywianie, strój, wycieczki do Brighton i Bournemouth cechowała regularność i staranność diety dla niemowląt. Gdy pogoda się psuła, musiał siedzieć w domu. Przy dobrej pogodzie już o wpół do dziesiątej miał czekać w hallu. Morris sprawdzał, czy ma rękawiczki i czy buciki są całe, po czym panowie trzymając się pod ramie wyruszali do firmy. Spacer był zapewne niewesoły, jako że żadna ze stron nawet nie starała się udawać życzliwości. Morris •wypominał swemu opiekunowi sprzeniewierzone pieniądze i powtarzał nieustannie, że panna Hazeltine jest dla niego ciężarem, Józef zaś, chociaż był z natury człowiekiem łagodnym, patrzył na swego bratanka z uczuciem bardzo bliskim nienawiści. Niczym jednak była droga do firmy w porównaniu z powrotem do domu, sam bowiem widok siedziby interesów, podobnie jak i każdy szczegół odbywających się tam czynności starczył, by zatruć życie każdemu z Finsburych. Na drzwiach wciąż jeszcze figurowało imię Józefa. On też nadal podpisywał czeki; ale była to tylko taktyka Morrisa, mająca na celu zgnębienie pozostałych udziałowców tontiny. W rzeczywistości interes należał do niego bez reszty, a okazał się dziedzictwem tragicznym. Morris próbował sprzedać firmę, lecz oferty, jakie otrzymał, były wręcz śmieszne. Próbował ją rozbudować — udało mu się tylko zwiększyć zadłużenie; próbował ją ograniczyć i ograniczył tylko zyski. Na tym interesie jeszcze nikt nie zrobił pieniędzy, poza owym obrotnym Szkotem, który wyniósł się (po zwolnieniu go ze stanowiska) w okolice Banff i ze zgarniętych zysków wybudował sobie zamek. Pamięć tego przewrotnego Kaledończyka lżył Morris codziennie siedząc w swym gabinecie i przeglądając pocztę. Obok, przy innym biurku, urzędował stary Józef, z posępną miną wyczekując rozkazów lub wściekłymi pociągnięciami pióra kładąc swój podpis na papierach, których treści nie rozurffiał. A kiedy świeżo^upieczony szkocki ziemianin przysyłał zawiadomienie o swym drugim małżeństwie (z Dawida, najstarszą córką wielebnego Aleksandra McCrawa), wszyscy bali się nie na żarty, że Morrisa szlag trafi. Godziny urzędowania w firmie Finsburych były radykalnie ograniczone; nawet poczucie obowiązku, którym szczycił się Morris, nie było na tyle silne, by mógł długo wytrzymać w tych murach, nad którymi zawisło widmo bankructwa. Wreszcie następowała chwila, kiedy główny prokurent i urzędnicy mogli odetchnąć z ulgą i przystąpić do odkładania spraw na dzień następny. Pośpiech Niekorzystny jest bratem przyrodnim Zwłoki; nie ulega jednak wątpliwości, że Nawyki Handlowe są jej wujami. A tymczasem nasz handlowiec odprowadzał z powrotem na John Street swą żywą inwestycję jak szczeniaka na lince i po dostawieniu go do przystani hallu wybierał się na połów sygnetów, jedynej jego namiętności. Próżność Józefa przerastała miarę przeciętności, była to próżność prelegenta. Przyznawał się do winy, mimo iż więcej popełniono grzechów przeciw niemu (chociażby ów obrotny Szkot) niż on ich sam popełnił; ale nawet mając ręce ztarukane krwią, nie zasłużyłby sobie na to, by młody człowiek wlókł go za swym rydwanem,. by tkwił jak niewolnik w pomieszczeniach swej własnej firmy, by musiał wysłuchiwać dotkliwych. uwag na temat całej jego drogi życiowej, by sprawdzano jego strój, kontrolowano, czy ma rękawiczki, czy kołnierz jest postawiony, by wyprowadzano go na spacer i przyprowadzano z powrotem do domu jak niemowlę w towarzystwie niańki. Kiedy myślał 0 tym, serce jego napełniało się goryczą, pośpiesznie odkładał kapelusz, płaszcz i znienawidzone szydełkowe rękawiczki i pośpiesznie wymykał się na górę do Julii i swych notesów. Bawialnia była na szczęście terenem zakazanym dla Morrisa, należała do starego pana i Julii; tutaj szyła ona swe sukienki, tu on plamił atramentem swe okulary spisując fakty pozbawione związku i prowadząc statystyki pozbawione znaczenia. Tu uskarżał się niekiedy na swój udział w tonti-nie. - Gdyby nie ta nieszczęsna tontina — żalił się pewnego popołudnia — nie zajmowałby się mną. Byłbym wolnym człowiekiem, Julio. A przecież bez trudu zarobiłbym na utrzymanie wygłaszając prelekcje. - Oczywiście, wuju — odpowiedziała. — A to, że pozbawił wuja tej przyjemności, uważam za dowód jego podłego charakteru. Przecież ci mili ludzie z Wyspy Kotów, czy się nie mylę? pisali do wuja 1 prosili uprzejmie o prelekcję. Moim zdaniem powinien był wuja puścić na tę Wyspę Kotów. - Ten człowiek pozbawiony jest krzty inteligencji — perorował Józef. — Wokół niego życie dosłownie pulsuje, a jego nic to nie obchodzi, z równym powodzeniem mógłby zamieszkać w trumnie. Pomyśl tylko, jakie wspaniałe ma możliwości! Inny młodzieniec oszalałby ze szczęścia mając taką okazję. Te wszystkie wiadomości, które mógłbym mu przekazać, gdyby tylko chciał słuchać! Julio, wprost brak mi słów! Wszystko jedno, wuju kochany, ale proszę się iie denerwować. Przecież wuj wie, że natychmiast wezwą lekarza, jeśli wuj będzie źle wyglądał. — Prawda, święta prawda — pokornie potwierdził starzec. — Zajmę się nieco moimi studiami i to mnie uspokoi. — Zaczął wertować swą kolekcję notesów, po czym ciągnął dalej: — Tak sobie myślę, tak sobie myślę, masz przecież ręce zajęte, że być może zaciekawiłoby cię... — Ale oczywiście! — zawołała Julia. — Proszę mi przeczytać jedną z tych ślicznych historyjek wuja, bardzo proszę! W mgnieniu oka ściągnął z półki wolumen i z takim pośpiechem wsadził okulary na nos, jakby chciał uprzedzić możliwość jej rejterady. — A więc mam zamiar przeczytać ci — mówił przerzucając kartki — notatki z niezwykle doniosłej rozmowy z holenderskim kurierem noszącym nazwisko Dawid Abbas, co po łacinie znaczy opat. Opłaciły mi się koszty tej rozmowy. Abbas bowiem zdradzał początkowo pewną niecierpliwość, co skłoniło mnie do, jak to się dziwacznie mawia, postawienia mu winka. Jest tego tylko dwadzieścia pięć stron. O, znalazłem to miejsce. — Odchrząknął i zaczął czytać. Pan Finsbury (zgodnie z własną jego relacją) wniósł do tej rozmowy czterysta dziewięćdziesiąt dziewięć i pięć setnych wkładu, a od Abbasa dowiedział się tyle co nic. Dla Julii, która słuchać nie musiała, była to nuda, dla holenderskiego kuriera musiał to być koszmar. Wygląda na to, że pocieszał się często pociągając z butelki; są nawet podstawy, by przypuszczać, że pod koniec przestał polegać na oszczędnej hojności Józefa i zamówił butelkę na własny rachunek. W każdym razie w notatkach pojawiła się nuta łagodniejsza: Abbas niespodziewanie zaczął słuchać z własnej i nieprzymuszonej woli i nawet zdradził pewne tajemnice. Julia uniosła oczy znad szycia, a na jej twarzy odmalowało się coś w rodzaju uśmiechu, gdy wtem Morris wpadł do domu, wzywając natarczywie swego wuja i wymachując wieczorną gazetą. Zaiste ważne wiadomości miał do zakomunikowa nią. Gazeta donosiła o śmierci generała porucznika sir Glasgowa Biggara, odznaczonego wieloma wysokimi odznaczeniami. Od tej chwili los tontiny był w rękach Józefa i Mastermana Fihsburych. Nareszcie zaświtała dla Morrisa nadzieja. Co prawda braci nigdy nie łączyły serdeczne stosunki. Gdy nadeszła wiadomość o tym, że Józef powędrował na Bliski Wschód, Masterman dał^wyraz swej irytacji. „To jest już wręcz nieprzyzwoite" — oświadczył. — „Zapamiętajcie sobie moje słowa, następna wiadomość o nim będzie z bieguna północnego". Tę przyprawioną goryczą uwagę powtórzono podróżnikowi po powrocie. Co gorsze, Masterman odmówił przybycia na prelekcję o „Oświacie, jej celach, zadaniach i potrzebie", chociaż miał zająć miejsce w prezydium. Od tego czasu bracia przestali się widywać. Ale też nigdy nie doszło między nimi do jawnego zerwania: Józef (na rozkaz Morrisa) gotów był zrezygnować z przywilejów, jakie mu dawał młodszy wiek, Masterman zaś przez całe życie cieszył się sławą człowieka prawego, któremu obca była chciwość. Tak więc -zaistniały wszelkie przesłanki dla kompromisu. Morris, przed którym niespodzianie otworzyła się perspektywa odzyskania siedmiu tysięcy ośmiuset funtów i pozbycia się niefortunnej firmy skórzanej, pośpieszył następnego ranka do biura swego kuzyna Michała. Michał cieszył się nieco szczególną reputacją. Zajął się prawem w bardzo młodym wieku, a ponieważ nie miał protekcji, wyspecjalizował się w podejrzanych aferach. Znany był jako obrońca w sprawach beznadziejnych; wiadomo było, że potrafi wydusić zeznania z kamienia i zyski z kopalni złota; nic wiec dziwnego, że biuro jego oblegali ludzie, którzy niewiele mieli do stracenia i znaleźli się na krawędzi przepaści, •którzy zawarli niepożądane znajomości, zgubili kompromitujący list albo byli szantażowani przez własnych lokajów. W życiu prywatnym Michał uchodził za człowieka nie gardzącego przyjemnościami, powszechnie jednak przypuszczano, że twarde doświad czenia zawodowe ochłodziły jego temperament, i wiadomo było, że (jeśli idzie o inwestowanie kapitałów) solidność stawia wyżej niż efektowne pozory. Co więcej, a jest to dla nas sprawa istotna, przez całe życie drwił uporczywie z tontiny. Z niemałymi więc obawami co do wyników swej misji stawił się Morris u swego kuzyna i zaczął mu gorączkowo tłumaczyć swój plan. Przez kwadrans niemal adwokat nie przeszkadzał mu w roztaczaniu wizji niewątpliwych korzyści wypływających z tego planu, po czym .Michał wstał i dzwoniąc na swego kancelistę wypowiedział jedno jedyne zdanie: — Nic z tego, Morrisie. Na próżno właściciel handlu, skórami błagał i przekonywał, wracał dzień po dniu, by prosić i przemawiać do rozsądku. Na próżno ofiarował premię w wysokości tysiąca funtów, dwóch tysięcy, trzech tysięcy. Na próżno w imieniu Józefa deklarował, że zadowoli się tylko jedną trzecią sumy. Odpowiedź brzmiała niezmiennie: •— Nic z tego. — Nie pojmuję ciebie — rzekł w końcu Morris. — Nie odpowiadasz na moje argumenty, nie masz mi nic do zakomunikowania. Uważam, że jest to czysta złośliwość. — Jednego możesz być pewny •—. prawnik uśmiechnął się do niego łaskawie. — W żadnym, ale to absolutnie w żadnym wypadku nie zaspokoję twojej ciekawości. Jak widzisz, dziś jestem trochę bardziej rozmowny, ponieważ jest to nasza ostatnia rozmowa na ten temat. — Ostatnia! — zawołał Morris. — Strzemienna, drogi kuzynie — odpowiedział Michał. — Nie mogę sobie pozwolić na to, by mi przeszkadzano w godzinach pracy. A skoro już o tym mowa: czy ty nie masz żadnych interesów? Czy taki zastój w handlu skórami? — Uważam, że jest to czysta złośliwość — powtó- rzył Morrłs.. — Zawsze mnie nienawidziłeś, zawsze mną gardziłeś, od dzieciństwa. __ Ależ nie, o nienawiści mowy być nie może — pocieszał go Michał. — Nawet w jafeiś sposób cię lun bię; masz w sobie coś zaskakującego, z daleka wyglądasz tak przystojnie i posępnie. Czy wiesz, że ktoś, kto cię nie zna, mógłby nawet pomyśleć, że jesteś postacią romantyczną, człowiekiem, jaik to się iriówij, z przeszłością? W rzeczy samej-2 tego, co słyszę, wy-nika, że w handlu skórami ciągle są niespodziana ki. — Tak — odrzekł Morris nie zwracając uwagi na słowa swego kuzyna. — Nie mam po co tu przycho-dzić. Zobaczę się z twoim ojcem. — Ach nie. To ci się nie uda. Nikt nie zobaczy się" z moim ojcem. — Chciałbym wiedzieć dlaczego. — Nie robię z tego tajemnicy — odpowiedział ad-< wokat. — Jest za bardzo chory. — Jeśli naprawdę jest tak chory, jak utrzymujesz, tym bardziej powinieneś przyjąć moją propozycję* Ale ja się z nim zobaczę. — Czyżby? — Michał wstał i zadzwonił po kancelistę. Nadeszła pora, by zgodnie z zaleceniami śir Fara-* daya Bonda, nobilitowanego medyka, którego nazwisko tak często pojawia się w biuletynach o stanie zdrowia możnych tego świata, Józef został przeniesiony w regiony czystszego powietrza w Bournemoutli I oto rodzinka, otrząsając kurz Bloomsbury ze swycłi stóp, wyruszyła w ową niezbadaną puszczę willowych rezydencji. Julia zachwycona, bo czasami zawierała jakieś znajomości w BournemOuth; John zrozpaczony, bo stanowczo przekładał pobyt w mieście nad wiejskie wywczasy; Józef obojętny, bo było mu wszystka' jedno, gdzie przebywa, byleby miał do dyspozycji pióro, atrament i dzienniki i byleby mógł uniknąć tortur biurowych; sam zaś Morris może nawet i trochę zadowola^^p^§^ii-ed.erwania się od interesów ~ Bagaż, i ze spokoju, który pozwoli mu snuć plany. Gotów był na każde poświęcenie; pragnął jedynie odzyskać swe pieniądze i uciec raz na zawsze od skór. Zaiste byłoby rzeczą dziwną, biorąc pod uwagę skromność jego wymagań i to, że pula wynosiła już ponad sto szesnaście tysięcy funtów, gdyby nie udało mu się przekonać Michała. „Żebym tylko wiedział, czym się kieruje" — powtarzał. Kiedy nocami przewracał się na łóżku, kiedy spacerował po lasku Branksome, kiedy w czasie posiłków zapominał o jedzeniu, a w kabinie kąpielowej o tym, że ma się ubrać, dręczył go jeden tylko problem: dlaczego Michał odmówił? Wreszcie pewnej nocy wpadł do pokoju brata i zbudził go. — Co się stało? — zapytał John. — Julia wyjeżdża jutro — odpowiedział Morris. — Musi pojechać do miasta, przygotować dom na nasz powrót i nająć służbę. W trzy dni później pojedziemy za nią. — Braaaawo! — zawołał John. — Ale dlaczego? — Wiem już — odpowiedział czule braciszek. — Wiesz? Co wiesz? — Wiem, dlaczego Michał nie chce się zgodzić na kompromis. Nie może. Nie może, bo Masterman nie żyje, on zaś stara się to ukryć. — Do diaska! — zaklął łatwowierny John. — Ale po co to robi? Jaki może mieć w tym cel? — Chce zagarnąć tontinę. — Nie uda mu się. Na to potrzeba zaświadczenia od lekarza. — Nie słyszałeś nigdy o przekupnych lekarzach?! — wrzasnął Morris. — Roi się od nich jak od mrówek. Kupisz takiego za trzy funty. — Nie zgodziłbym się na mniej niż pięćdziesiąt, gdybym był konowałem — wtrącił John. — A Michał — ciągnął dalej Morris — tkwi w tym wszystkim po uszy. Wszyscy jego klienci to ludzie w tarapatach. Cały jego interes śmierdzi. On jest jedyny do takich rzeczy. I możesz mi wierzyć, przygo tował sobie dokładnie cały plan. I plan na pewno iest dobry, bo spryciarz z niego piekielny. Ale ja też • stem sprytny i nie mam nic do stracenia. Straciłem siedem tysięcy osiemset funtów jako sierotka, jeszcze Nie nudź — przerwał mu John. — Straciłeś już znacznie więcej próbując te pieniądze odzyskać. Rozdział drugi w którym Morris przystępuje do działania W kilka dni później, zgodnie z zapowiedzią, trzecH mężczyzn, członków tej ponurej rodzinki, odjeżdżało z Dworca Wschodniego w Bournemouth. Pogoda nie była sprzyjająca i na domiar złego zmienna. Nic więc dziwnego, że Józef był oporządzony zgodnie z zaleceniami sir Faradaya Bonda, którego przepisy odnośnie stroju były nie mniej surowe od nakazów dietetycznych. Niewielu znajdzie się łagodnych cierpiętników, którzy by nie żyli bądź nie starali się żyć zgodnie ze wskazaniami tego pedantycznego lekarza. „Proszę unikać herbaty — czytelnik niewątpliwie słyszał już tego rodzaju przestrogi — a więc proszę unikać herbaty, smażonej wątróbki, wina zawierającego antymon i świeżego chleba. Proszę kłaść się o 10.45; łaskawie nosić tylko flanelę higieniczną. A jako okrycie wierzchnie zalecane jest futro kunie. Proszę nie zapominać o sprawieniu sobie pary obuwia ortopedycznego firmy »Dall i Crumbie«". Po czym prawdopodobnie zawezwał was z powrotem, chociaż uiściliście już honorarium, by tubalnym głosem dodać z naciskiem: „Zapomniałem o jeszcze jednym ostrzeżeniu: proszę unikać jak złego ducha śledzi wędzonych!" Nieszczęsny Józef do ostatniego guzika odziany był zgodnie z nakazami sir Faradaya. Miał na sobie buciki ortopedyczne, ubranie było z prawdziwego przewiewnego sukna, koszula z flaneli higienicznej, materiału nieco obskurnego, no i oczy i,vi'ście niezbędne futro kunie. Nawet bagażowi na Dworcu w Bournemouth (ulubionego uzdrowiska pana doktora) poznawali w starym dżentelmenie twór sir Faradaya. Jeden tylko ślad gustów osobistych pana Józefa był widoczny: furażerka z daszkiem, z którą żadna siła nie mogła go rozłączyć od chwili, gdy uciekał przed zdychającym szakalem na równinach Efezu i przeżył borę nad Adriatykiem. Ledwie trzej panowie Finsbury ulokowali się w przedziale, a już zaczęli się kłócić. Rzecz sama przez się niezbyt przyzwoita, a wielce niepomyślna dla Morrisa. Gdyby chwilę dłużej postał przy oknie, niniejsza opowieść nigdy nie zostałaby napisana. Mógłby bowiem wówczas zaobserwować (a nie omieszkali tego uczynić bagażowi) pojawienie się drugiego pasażera w uniformie sir Faradaya Bonda. Morris miał jednak głowę zaprzątniętą mnymi sprawami, które (Bóg jeden wie, jak błędnie) uważał za ważniejsze. — W życiu o niczym podobnym nie słyszałem! — zawołał wznawiając spór, który nie ustawał ani na chwilę przez całe przedpołudnie. — Czek nie należy do wuja; czek należy do mnie. — Jest wystawiony na moje nazwisko —• replikował stary pan z zaciekłym uporem. — Moja własność i zrobię z nią, co mi się spodoba. Czek na osiemset funtów przedstawiono Józefowi rano do podpisu, on jednak schował go po prostu do kieszeni. — Johnny, posłuchaj tylko, co on mówi! — krzyczał Morris. — Jego własność! Przecież ubranie, które ma na sobie, należy do mnie! — Daj mu spokój — perswadował John. — Mam was obu po uszy. „ — Jak ty mówisz do swego wuja?! — zawołał Józef. — Nie ścierpię takiego braku respektu. Jesteście obaj bezczelnymi, pełnymi tupetu głupimi smarkaczami, a ja postanowiłem raz na zawsze z tym skończyć. — Bzdury! — powiedział wytworny John. Ale Morris bynajmniej nie był tak spokojny. Już ten niezwykły akt niesubordynacji speszył go, a teraz buntownicze słowa zabrzmiały groźnie. Patrzał zaniepokojony na starego pana. Pewnego razu przed wielu laty, gdy Józef wygłaszał jedną ze swych prelekcji, publiczność zbuntowała się. Doszedłszy do wniosku, że rozrywka jest nieco nudna, słuchacze postanowili sami zorganizować sobie zabawą.- I oto prelegent (wraz z nauczycielem, duchownym baptystów i członkiem prezydium, osobami stanowiącymi jego ochronę osobistą) został w końcu przepędzony z podium. Morris nie był świadkiem tego drastycznego zdarzenia; gdyby był, rozpoznałby pewien wojowniczy błysk w oku wuja, pewien przeżuwający ruch jego warg, jako dobrze znane symptomy. Ale nawet nie znając ich, wyczuwał, że szykuje się coś niebezpiecznego. — Dobrze, bardzo proszę — powiedział. — Nie mam zamiaru niepokoić wuja aż do Londynu. Józef nie raczył nawet spojrzeć na niego. Drżącymi rękami wydobył numer „Brytyjskiego Mechanika" i ostentacyjnie skrył się za rozłożoną płachtą gazety. Skąd też wzięła się w nim taka kłótliwość? — zastanawiał się bratanek — to mi się bardzo nie podoba. — I pełen wątpliwości podrapał się w nos. Pociąg przemierzał przestrzeń unosząc jak zwykle ładunek anonimowych pasażerów, a wraz z nimi wuja Józefa, który udawał, że jest zagłębiony w lekturze, Johna drzemiącego nad brukowym romansem i Morrisa rozważającego w myślach dziesiątki pretensji, podejrzeń i strachów. Pociąg minął nadmorskie miejscowości, łasy sosnowe, wijącą się rzekę. Był nieco spóźniony, ale zdążył na południowo-zachodni kurier, który już czekał w środku Nowego Lasu, na stacji, której prawdziwą nazwę (na wypadek, gdyby kolej żelazna chciała zgłosić jakieś prawne pretensje) ukryję pod pseudonimem Browndean. Wielu pasażerów wychyliło się przez okna, a był między nimi pewien starszy pan, na którym tym chętniej teraz się zatrzymam, że już w tej chwili niemal całkiem przestał mnie interesować. Nazwisko jego nie ma znaczenia, ważne natomiast są jego nawyki. Spędził swe życie podróżując w tweedowym ubraniu po Europie, a kiedy wreszcie po latach lektury „GalignanTs Messenger" zepsuł mu się wzrok, przypomniał sobie niespodzianie brzegi ojczyste i przybył do Londynu, by zasięgnąć rady okulisty. Od okulisty do dentysty, od jednego do drugiego lekarza i gdy w końcu wpadł w ręce sir Faradaya Bonda, został odziany w przewiewne ubranie i wysłany do Bournernouth. Teraz właśnie wracał do swego utytułowanego lekarza (jedynego przyjaciela w kraju rodzinnym), by poddać się oględzinom. Osobliwe są losy tych przybranych w tweedy podróżników. Widzieliśmy ich, jak zasiadają przy tabłe-d'hóte (w Spezzii, Graetzu lub Wenecji) otoczeni lekka aurą melancholii, z minami ludzi, którzy byli w Indiach, lecz którym się nie powiodło. W recepcjach setek hoteli znani są z nazwiska, a mimo to, gdyby nagle cała ta podróżująca kohorta miała jutro zniknąć z powierzchni ziemi, nikt nie zauważyłby ich nieobecności. Tym bardziej, gdyby miał zniknąć tylko jeden — powiedzmy ten właśnie w przewiewnym ubraniu. Zapłacił rachunki hotelowe w Bournernouth; wszystkie jego doczesne pożytki znajdowały się w dwóch walizkach, które po właściwym czasie zostaną sprzedane Żydowi; lokaj sir Faradaya będzie na koniec roku uboższy o dwa szylingi, a mniej więcej w tym samym czasie hotelarze europejscy ze smutkiem stwierdzą małe, lecz zauważalne zmniejszenie się zysków. I na tym koniec. Być może podobne myśli przychodziły do głowy staremu panu, bo miał minę dość melancholijną, kiedy swą siwą głowę cofał do przedziału, a pociąg wyrzucając pod mostem kłęby dymu i nabierając szybkości mknął przez wrzosowiska i bory Nowego Lasu. Kilkaset jardów za Browndean ku zdenerwowaniu wszystkich podróżników zazgrzytały nagle hamulce. Pociąg zatrzymał się brutalnie. Do świadomości Morrisa dotarły jakieś podniesione głosy; skoczył do okna. Kobiety krzyczały, mężczyźni wyskakiwali z okien wagonów na tory, służba kolejowa wołała, żeby pozostawać na miejscu, i równocześnie pociąg .wolno zaczai cofać się ku Browndean. W chwilą później wszystkie te odgłosy zagłuszył apokaliptyczny gwizd i łoskot pędzącego ekspresu. Zderzenia Morris nie słyszał. Być może zemdlał. Przyśnił mu sią koszmarny sen, w którym wagon zgiął sią we dwoje i rozsypał jak domek z kart. !W rzeczywistości, kiedy odzyskał przytomność, leżał na gołej ziemi pod otwartym niebem. Głowa bolała go straszliwie, uniósł dłoń do czoła i bynajmniej nie był zaskoczony, kiedy zobaczył, że cała ręka jest we krwi. Powietrze rozdzierał straszliwy pulsujący ryk. Morris myślał, że ryk ten ustanie wraz z nawrotem świadomości, miast tego zdawało mu się, że przybiera na sile, jeszcze okrutniej wiercąc mu w uszach. Był to wściekły łoskot jak w kuźni parowej. Zaczęła się w Morrisie budzić ciekawość. Usiadł i rozejrzał się wokół. Tory w tym miejscu biegły półkoliście po zalesionym pagórku; stok pagórka po strpnie Morrisa zasypany był szczątkami pociągu z Bournemouth; szczątki ekspresu w znacznej mierze krył las, a tuż za zakrętem, pod obłokami buchającej pary i kopcami żarzącego się węgla, leżały resztki dwóch parowozów. Po pasie wrzosowiska obok torów biegali tam i z powrotem krzyczący ludzie, wielu innych leżało bez ruchu jak włóczędzy pogrążeni we śnie... Morris nagle zrozumiał, co oznacza widok roztaczający się przed jego oczami. Katastrofa! — pomyślał uradowany swą przenikliwością. Niemal w tej samej chwili oko jego spoczęło na Johnie, który leżał obok, biały jak papier. Biedny, kochany John! — pomyślał i z dziecinną czułością ujął rękę brata. Być może to dotknięcie przebudziło Johna, w każdym razie otworzył oczy, usiadł i po kilku chwilach poruszania wargami bez skutku wydobył wreszcie z siebie jakiś dźwięk. — Co to za awantura? — zapytał głosem upiora. Hałas piekielnej kuźni nie ustawał. — Uciekajmy! — krzyknął Morris wskazując na obłoki pary wciąż jeszcze wydobywające się z rozbitych lokomotyw. Jeden drugiemu pomógł wstać, po czym chwiejąc się na nogach obejrzeli roztaczający się przed nimi obraz zagłady. W tej właśnie chwili podeszła do nich grupa mężczyzn, którzy przystąpili do udzielania pierwszej pomocy. —• Czy panowie są ranni? — zainteresował się młody człewiek, któremu pot spływał na bladą twarz, i który, jak można było wywnioskować ze sposobu, w jaki się do niego zwracano, był lekarzem. Morris pokręcił głową, a młodzieniec z ponurą miną podał mu butelkę jakiegoś alkoholu. — Proszę się napić — powiedział. — Z miny pańskiego przyjaciela widać, że bardzo mu się to przyda. Potrzebujemy ludzi do pomocy — dodał. — Czeka nas straszliwa robota i nikt nie powinien się wymigiwać. Pomóżcie przynajmniej z noszami, jeśli na nic więcej was nie stać. Ledwie lekarz się oddalił, gdy Morris ożywiony łykiem wódki odzyskał zmysły. — O Boże! — krzyknął. — Wuj Józef! — Właśnie — powiedział John. — Gdzież on mógł się podziać? Mam nadzieję, że staruszek nie-został uszkodzony. — Pomóż mi go szukać. — U Morrisa pojawiła się groźna stanowczość w niczym nie przypominająca jego normalnej postawy. Przez chwilę nie panował nad sobą. — Jeśli on nie żyje! — pięścią zaczął wygrażać niebu. Bracia rzucili się pośpiesznie oglądać twarze rannych, przewracali zmarłych na plecy. Obejrzeli już chyba ze czterdzieści osób i wciąż jeszcze ani śladu wuja Józefa. Poszukiwania sprowadziły ich wreszcie blisko miejsca, w którym nastąpiło zderzenie, gdzie kotły wciąż jeszcze wyrzucały z siebie parę z ogłuszającym hukiem. Była to część pola, do której nie dotarli jeszcze ratownicy. Teren na skraju lasu pełen był nierówności — tu dół, tu znów wzgórek z krzakiem jałowca na szczycie. W tym miejscu mogło być wiele ciał ukrytych; szukali więc dokładnie jak teriery na tropie zwierzyny. Nagle Morris, który dowodził ekspedycją, stanął i tragicznym gestem wyciągnął przed siebie palec wskazujący. John popatrzał w kierunku wskazanym przez brata. Na dnie piaszczystego dołu leżało coś, co niegdyś było kształtem ludzkim: twarzy uszkodzonej nikt by nie rozpoznał. Śnieżnobiałe włosy, płaszcz podbity kunami, przewiewne sukno, higieniczna flanela — wszystko, po buty zdrowotne z firmy „Dali i Crum-bie", wskazywało na to, że mają przed sobą zwłoki wuja Józefa. Tylko furażerka musiała się gdzieś zawieruszyć w bałaganie, zmarły bowiem, nie miał przykrycia głowy. — Biedny staruszek — odezwał się John, zdradzając cień ludzkich uczuć. — Dałbym teraz dziesięć funtów za to, by odrobić te wszystkie przykrości, na które naraziliśmy go w pociągu. Żadnych jednak uczuć nie zdradzała twarz Morrisa, gdy wpatrywał się w nieboszczyka. Obgryzając paznokcie, z zamyślonym wzrokiem, z miną tragicznego oburzenia i tragicznego wysiłku umysłowego, stał w milczeniu. Oto ostatnia krzywda. Został ograbiony jako sierotka w szkole, przykuty do chylącego się ku upadkowi interesu, obarczono go panną Hazeltine, jego kuzyn odbierał mu podstępem tontinę, a on wszystko to znosił, można by wręcz powiedzieć, z godnością i jeszcze teraz zabili mu wuja! — Ruszaj! — odezwał się nagle. —• Bierz go za nogi, musimy go zanieść do lasu. Nie pozwolę, by go znaleziono. — Bzdura! — odrzekł John. — I na co to wszystko? — Rób. jak każę — warknął Morris chwytając nieboszczyka za barki. —• Sam go mam zanieść? Byli blisko skraju lasu. Od kryjówki dzieliło ich dziesięć lub dwanaście kroków. Weszli trochę głębiej i na piaszczystej polance złożyli swój ciężar, po czym stanęli i spojrzeli na trupa z odrazą. - l co dalej? — zapytał szeptem John. — Pochowamy go rzecz jasna! — odpowiedział Morris i zaczął gorączkowo dłubać w ziemi scyzorykiem. — Tym nie dasz rady — sprzeciwił się John. - Jeśli nie masz zamiaru mi pomóc, ty przeklęty tchórzu — wrzasnął Morris — to możesz sobie iść do diabła! — Obłędna bzdura — zareplikował John — ale nie pozwolę, by rnnie nazywano tchórzem — i niechętnie zaczął pomagać bratu. Grunt był piaszczysty i sypki, ale poprzerastany korzeniami pobliskich sosen. Jałowiec ranił im ręce, a piasek, który wydobywali dłońmi z dołu, plamiła krew. Minęła godzina natężonego wysiłku Morrisa, niezbyt gorliwej pomocy Johna, a dół wciąż jeszcze miał nie więcej niż trzy cale głębokości. Mimo to wrzucili ciało brutalnie i zasypali piaskiem, ale chociaż obłożyli mogiłę gałązkami jałowca, w jednym miejscu nadal wystawały końce nóg w wyczyszczonych, błyszczących bucikach. Obu braciom nerwy przestały dopisywać. Nawet Morris miał już dość tej ponurej zabawy; jak zwierzęta skryli się w największej gęstwinie pobliskiego zagajnika. — Więcej już nic nie da się zrobić — powiedział Morris siadając na ziemi. — A może — zapytał John — zechcesz mi teraz uprzejmie powiedzieć, o co ci właściwie chodzi? — Niech mnie kule biją! — zawołał Morris. — Jeśli sani nie pojąłeś, to nie wierzę, żebym umiał ci to wytłumaczyć. — Z pewnością znowu jakaś bzdura związana z tontiną. Ależ to czysty nonsens. Przegraliśmy, i na tym koniec. — Powtarzam ci, wuj Masterman nie żyje. Jestem tego pewny. Jakiś głos mi to mówi. —• No dobrze, ale wuj Józef też nie żyje. — Nie umrze, póki ja tak nie postanowię — oznajmił Morris. — A jeśli już o to idzie — odpowiedział John — jeśli ty masz rację i wuj Masterman od tak" dawna nie żyje, to wystarczy, jeśli powiemy prawdę i zdemaskujemy Michała. — Wygląda mi na to, że ty uważasz Michała za głupca — zadrwił Morris. — Czy ty nie rozumiesz, że on już od lat przygotowuje to oszustwo? Wszystko już przygotował: pielęgniarkę, lekarza, przedsiębiorcę pogrzebowgeo. Wszystkich przekupił. Świadectwo zgonu leży gotowe, trzeba tylko wstawić datę! Niechby tylko zwietrzył sprawę, a wuj Masterman umrze za dwa dni i za tydzień będzie pochowany. Zrozum jednak, Johnny, na co stać Michała, stać i mnie. Jeśli on bluffuje, to i ja potrafię bluffować. Jeśli jego ojciec ma żyć wiecznie, to na Boga, żyć wiecznie będzie mój wujek. — Ale to chyba jest nielegalne? — zapytał John. — Człowiek musi umieć zdobyć się na odrobinę odwagi moralnej — odpowiedział Morris z godnością. — A jeśli się okaże, że byłeś w błędzie: że wuj Masterman żyje i 'czuje się znakomicie. — I w takim wypadku ii'asza sytuacja się.nie pogorszy — wyjaśnił spiskowiec. — Przeciwnie, polepszy się. W końcu wuj Masterman musi kiedyś umrzeć; jak długo żył wuj Józef, mógł umrzeć w każdej chwili, ale teraz nic już nie stoi na przeszkodzie. Gra, którą zamierzam prowadzić, może się toczyć do końca świata. — Chciałbym wiedzieć, jak ty się do tego weź- — westchnął John. — Wiesz przecież, że partaczysz wszystko, czego się tylko dotkniesz. — Co ja takiego spartaczyłem? — krzyknął Morris. —• Mam najlepszą kolekcję sygnetów w Londynie. —. Jest jeszcze firma skórzana — podsunął brat. — Ludzie uważają, że bałagan panuje tam nielichy. Morris dowiódł szczególnego opanowania nie wybuchając i nie replikując i nawet nie okazując niezadowolenia. — Wracając jednak do sprawy, którą mamy teraz załatwić •— powiedział — jeśli tylko uda nam się przewieźć go do Bloomsbury, wszystko będzie w porządku. Pochowamy go w piwnicy; nasza piwnica jest jakby do tego stworzona, a potem będę tylko musiał znaleźć przekupnego lekarza. —• Dlaczego nie możemy go tu zostawić? — spytał John. — Bo nie znamy okolicy. A może ten lasek jest ulubionym miejscem schadzek zakochanych par? Myśl teraz o prawdziwych trudnościach. Jak przewieźć go do Bloomsbury? Rozmaite pomysły snuto i odrzucano. Stacja kolejowa w Browndean oczywiście nie wchodziła w rachubę, będzie ona bowiem teraz ośrodkiem zainteresowania i plotek i nie mogło być mowy o wysłaniu stamtąd zwłok bez zwrócenia uwagi. John nieśmiało zaproponował, by zdobyć beczkę po piwie i wysłać w niej zwłoki, ale tak wiele przemawiało przeciw pomysłowi, że Morris nie raczył nawet odpowiedzieć. Równie beznadziejnie przedstawiała się możliwość kupienia skrzyni, po cóż bowiem miałoby dwóch dżentelmenów bez bagażu kupować skrzynię? Bardziej naturalne byłoby, gdyby kupowali świeżą bieliznę. — Idziemy po fałszywym tropie — zawołał wreszcie Morris. — Zastanówmy się uważnie nad całą sytuacją — ciągnął podniecony wyrzucając z siebie urywane słowa, jakby myślał głośno —• przypuśćmy, że" wynajmiemy na miesiąc jakiś domek. Właściciel domku może kupić skrzynię, nie zwracając niczyjej uwagi. Załóżmy, że dziś jeszcze znajdziemy odpowiedni obiekt, wieczorem kupimy skrzynię, a jutro wynajmiemy powóz albo jeszcze lepiej zwyczajna wóz, którym sami możemy powozić, i zabierzemy skrzynię względnie to, co dostaniemy, do Rmgwood lub Lyndhurst albo jeszcze gdzie indziej; na skrzyni można napisać: „Próbki bez wartości", rozumiesz? Johnny, zdaje mi się, że wreszcie wpadłem na dobry pomysł! — To brzmi całkiem realnie — przyznał John. — Oczywiście musimy występować pod fałszywymi nazwiskami — ciągnął Morris. — Bez sensu byłoby występować pod własnymi. Jak ci się podoba nazwisko „Masterman"? Brzmi spokojnie i czcigodnie. — W żadnym wypadku nie będę występował pod nazwiskiem Masterman; możesz je sobie zatrzymać, jeśli ci się podoba. Ja nazwę siebie Vance'em, Wielkim Vance'em. To ma swój wydźwięk. — Vance! — zawołał Morris. — Cóż ty sobie wyobrażasz, że to zabawa i że występujemy w komedii muzycznej? Nie zdarzyło mi się jeszcze spotkać człowieka o tym nazwisku, który by się okazał komediantem z musłc-hallu. — O to właśnie chodzi — oświadczył John. — Z miejsca zdobywa się pewien autorytet. Możesz do końca życia nosić takie imię jak Fortescue i nic to nikogo nie obchodzi; ale Vance dodaje człowiekowi wrodzonej szlachetności. — Ależ są jeszcze inne teatralne nazwiska: Ley-bourne, Irying, Brough, Toole... — Bo diabła, nie wezmę żadnego z tych nazwisk! — oświadczył John. — Ja też chce się trochę zabawić. — Proszę cię bardzo — Morris zrozumiał, że w tej, sprawie John mu nie ustąpi. — Wobec tego ja będę Robert Yance. — A ja George Yance — zawołał John — jedyny prawdziwy George Yance! Wszyscy pod sztandary prawdziwego Vance'a! Doprowadziwszy swoje ubrania do względnie przyzwoitego stanu bracia Finsbury powrócili okrężną drogą do Browndean w poszukiwaniu posiłku i odpowiadającego ich celom domku. Niełatwa to sprawa znaleźć umeblowane pomieszczenie w miejscowości leżącej na ustroniu, z dala od głównych szlaków, ale los zaprowadził naszych poszukiwaczy przygód do głuchego stolarza, dysponującego większą ilością" domków, takich właśnie, jakie im były potrzebne, który zdradzał niekłamaną ochotę zaspokojenia ich potrzeb. Druga z kolei posesja, którą oglądali, była oddalona o półtorej mili od najbliższego sąsiedztwa. Powitali ją wymieniając spojrzenia pełne nadziei. Przy bliższej inspekcji okazało się, że ma ona pewne przygnębiające braki. Domek stał w bagnistym łęku wrzosowiska; wysokie drzewa przesłaniały widok, z okien, strzecha gniła na krokwiach, a ściany pokryte były nieprzyjemnymi zielonymi plamami. Pokoje małe, sufity niskie, umeblowanie prawie żadne. W kuchni panował jakiś dziwny chłód i n-iezbyt zachęcająca wilgoć, a w sypialni stało tylko jedno łóżko. Morris zwrócił uwagę na te wszystkie defekty, mając nadzieję, że w ten sposób uda mu się obniżyć cenę. — No cóż — odpowiedział stolarz. — Jeśli nie możecie spać we dwójkę w jednym łóżku, to poszukajcie sobie willi. — A poza tym — dodał Morris — nie ma tu wody. Skąd się bierze wodę? — Ze źródła — odrzekł gospodarz i wskazując na dużą beczkę przy drzwiach dodał: — Napełnia się ją wodą ze źródła, które nie jest wcale tak bardzo daleko; wodę można bez trudu przynieść wiadrem, a tu oto jest wiadro. Oglądając zbiornik na wodę Morris porozumiewaw czo trącił brata łokciem. Beczka była nowa, solidna, bardzo mocna. To przeważyło szalę. Wszelkie inne względy nie miały znaczenia. Z miejsca ubito interes. Czynsz za miesiąc z góry został wypłacony natychmiast i po godzinie można było zobaczyć braci Fins-bury, którzy wracali do zmurszałego domku z kluczem, symbolem ich dzierżawy, oraz lampką spirytusową, na której mieli rzetelny zamiar gotować sobie posiłki. Zaopatrzyli się ponadto w pieróg wieprzowy odpowiednich rozmiarów i litrową butlę najgorszej whisky w całym Hampshire. Dokonali jednak więcej: utrzymując, że trudnią się malowaniem pejzaży, wynajęli dwukółkę, którą miano im dostawić następnego dnia o świcie, kiedy więc weszli do domu w nowych swych postaciach, mogli sobie powiedzieć, że sprawa jest na dobrej drodze. John zabrał się do parzenia herbaty, Morris natomiast buszując po domu odnalazł ku swej radości na półce w kuchni pokrywę beczki. Mieli wiec doskonałe opakowanie dla swej przesyłki. Ponieważ nie było nigdzie pod ręką słomy, postanowił, że trupa zawinie w kołdry, które znakomicie się do tego nadawały, gdyż on — przynajmniej — • do żadnego innego celu nie miał zamiaru ich używać. W miarę jak ustępowały trudności, poprawiał się humor Morrisa, przechodząc niemal w stan uniesienia. Pozostawał jednak jeszcze kłopot, od którego zależało powodzenie całego przedsięwzięcia. Czy John zgodzi się pozostać sam w domku? Nie śmiał go o to zapytać. W znakomitym więc usposobieniu zasiedli bracia do stołu i zabrali się do pałaszowania pieroga. Morris oznajmił o znalezieniu pokrywy, a Wielki Vance wyrażał swe zadowolenie uderzając widelcem o stół, jak przystało na najbardziej autentycznego aktora music--hallu. —• Właśnie — oznajmił głośno John. — Zawsze mówiłem, że do naszych celów najlepiej nadaje się beczka! — Oczywiście — podchwycił Morris, orientując się w mig, że jest to najodpowiedniejsza chwila, by przygotować brata. — Oczywiście musisz tu pozostać do chwili, gdy dam znak. Będę rozpowiadał, że wuj przebywa na wakacjach w Nowym Lesie. Nie możemy obaj zjawić się w Londynie, bo ludzie natychmiast zauważyliby nieobecność staruszka. Johnowi opadła szczęka. — Się gadaj głupstw! — zawołał. — Sam możesz zostać w tej dziurze. Ja nie zostanę. Morris spurpurowiał. Zrozumiał, że za wszelką cenę musi przekonać brata. — Pamiętaj, drogi Johnny, o wysokości tontiny. Jeśli mi się powiedzie, każdy z nas otrzyma po pięćdziesiąt tysięcy, więcej, prawie po sześćdziesiąt. _ — A jeśli się nie uda? — zareplikował John. — Co wtedy? Jak będzie wtedy wyglądało nasze konto bankowe? — Płacę koszty — powiedział Morris walcząc ze sobą — nic na tym nie stracisz. —• No cóż — roześmiał się John — skoro ty płacisz koszty, a połowa zysków jest moja, nie mam nic przeciw temu, by posiedzieć tu kilka dni. — Kilka dni! — zawołał Morris, z trudem panując nad swoim gniewem. — Potrafisz, więcej czasu zmarnować próbując wygrać pięć funtów na wyścigach! — Może i więcej — odrzekł Wielki Yance. — Taki już mam artystyczny temperament. — Potworne! — Morris nie mógł już dłużej powstrzymać wybuchu. — Biorę na siebie całe ryzyko, płacę koszty, dzielę się zyskiem, a ty nie chcesz nawet palcem kiwnąć/ by mi pomóc! To jest nłaprzy-zwoitość, nieuczciwość, to jest wręcz nieuprzejmość. — Załóżmy jednak — oponował John, na którym żywa reakcja brata zrobiła pewne wrażenie — załóżmy jednak, że wuj Masterman żyje i będzie jeszcze żył lat dziesięć. Czyż mam tu gnić przez ten cały czas? —• 0czywiście, że nie — odpowiedział Morris bardziej ugodowo. — Nie żądam od ciebie więcej niż 3 - Bagaż... miesiąca. Jeśli wuj Masterman do tego czasu nie umrze, możesz sobie pojechać za granicę. — Za granicę? — powtórzył John z entuzjazmem. — A dlaczego nie miałbym wyjechać od razu? Mógłbyś opowiadać, że wuj Józef i ja bawimy w Paryżu. — Nonsens. — Ale zastanów się — nalegał John. — Przecież to zwyczajny chlew. I wilgotny na domiar złego. Sam mówiłeś, że tu jest wilgoć. — Tylko do stolarza — zaznaczył Morris — i tylko po to, by obniżył czynsz. Ale prawdę mówiąc, skoro już tu jesteśmy, widziałem gorsze domy. — I co ja tu będę robił? — skarżył się nieszczęsny John. — Przecież nie mogę tu zaprosić przyjaciół? — Drogi Johnny, jeśli uważasz, że nie warto trochę potrudzić się dla tontiny, to powiedz nie owijając w bawełnę, ja zaś przestanę się zajmować całą sprawą. — Mam nadzieję, że dobrze obliczyłeś sumę. No cóż — westchnął głęboko John — przysyłaj mi regularnie wszystkie pisma ilustrowane. Stawimy czoło trudnościom! W miarę jak zbliżał się wieczór, coraz bardziej dawały się we znaki moczary otaczające domek. Przenikliwy chłód wkradał się do izb, kominek dymił, a deszcz skoszony wiatrem pobrzękiwał o szyby. Chwilami, gdy ponury nastrój graniczył z rozpaczą, Morris wyciągał butlę whisky. John początkowo witał ją przychylnie, lecz nie trwało to długo. Wspomnieliśmy już, że była to najgorsza whisky w całym Hampshire, lecz tylko ci, którzy znają to hrabstwo, są w stanie docenić całą wymowę tego superlatywu. W końcu nawet Wielki Vance (który bynajmniej nie był wytrawnym znawcą alkoholów) odmawiał poczęstunku. Nadejście zmroku, którego nie mogła rozproszyć jedyna w domu świeca, pogłębiło tragiczny nastrój. John przestał gwizdać na palcach — jedyna rozrywka, jaka mu pozostała — i gorzko żalił się na poczynione ustępstwa. — Nie mogę tu zostać przez cały miesiąc. Nikt by nie został. Przecież to bzdura. Nawet więźniowie Ba-styłii zbuntowaliby się przeciwko czemuś takiemu. Udając w podziwu godny sposób obojętność, Morris zaproponował bratu grę w kości. Na jakie ustępstwa nie pójdzie dyplomata! Była to ulubiona gra Johna, a właściwie jedyna, którą uznawał, inne bowiem uważał za zbyt wielki wysiłek intelektualny, i grał w nią z równym talentem co szczęściem. Morris natomiast uważał ową grę za obrzydliwe zajęcie. .Fatalnie rzucał kości, nie miał szczęścia i cierpiał straszliwie przegrywając. Ale John był w niebezpiecznym usposobieniu, a brat jego gotów był na wszelkie poświęcenia. Do godziny siódmej Morris mecząc się jak potępieniec zdążył przegrać kilkanaście szylingów. Nawet z perspektywą tontiny przed oczami nie wytrzymał dłużej. Zapowiadając więc, że odegra się innym razem, zaproponował kolację i grog. Po skończonym posiłku trzeba było zabrać się do roboty. Z beczki wyczerpano wiadro wody, opróżniono ją do reszty, zatoczono przed kominek, by wyschła, po czym obaj bracia wyruszyli, rozpoczynając swą przygodę pod niebem, na którym nie świeciła ani jedna gwiazda. Rozdział trzeci Prelegent na wolności Trudno powiedzieć, czy ludzie naprawdę lubią być szczęśliwi. Nie mija miesiąc, by jakiś ukochany syn nie uciekł z domu do marynarki handlowej lub jakiś szanowany powszechnie małżonek nie zwiał do Teksasu z pokojówką. Zdarzało się, że duchowni uciekali od swych parafian, i nawet znane są przykłady sędziów dobrowolnie odchodzących na emeryturę. Umysł nie uprzedzony będzie uważał, że (w zasadzie) nie ina nic dziwnego w tym, iż Józef Finsbury w końcu zaczął rozmyślać o ucieczce. Los, który mu przypadł w udziale, nie był (możemy to chyba śmiało powiedzieć) szczęśliwy. Mój przyjaciel, pan Morris, z którym dwa lub trzy razy tygodniowo dojeżdżam E Snaresbrook Park do Londynu, cieszy się moim niewątpliwym szacunkiem, ale z pewnością nie był ideałem bratanka. John jest oczywiście znakomitym kumplem, gdyby jednak miał stanowić jedyne ogniwo wiążące nas z domem, sądzę, że większość z nas wybrałaby podróż za granicę. W przypadku wuja Józefa John (jeśli w ogóle można go było uważać za ogniwo) nie był ogniwem jedynym, istniały inne, serdeczne, które starego pana wiązały z Bloomsbury, i nie omam tu wcale na myśli panny Julii Hazeltine (którą niemniej bardzo lubił), lecz zbiór notatników, w których zawarł całe życie. Decyzja rozstania się z tym zbiorem, ruszenia w świat z tymi tylko zasobami, które pamięć jego zachowała, jest sama przez sią tragiczna i nie świadczy zbyt dobrze o mądrości jego bratanków. Pomysł czy pokusa zrodziły się przed kilkoma miesiącami. A gdy nagle w rękach Józefa znalazł się czek na osiemset funtów, sprawa dojrzała. Zatrzymał czek, który dla człowieka tak skąpego oznaczał majątek i postanowił rozpłynąć sią wśród tłumów na dworcu Waterloo lub (jeśli to się okaże niemożliwe) wymknąć się chyłkiem z domu pewnego wieczora i zniknąć jak sen wśród milionów londyńczyków. Interwencja Opatrzności i bałagan na kolei pozwoliły mu przyspieszyć realizację pomysłu. Był jednym z pierwszych, którzy wrócili do siebie i stanęli na nogach po katastrofie pod Browndean, a gdy tylko dostrzegł swych bratanków leżących bez zmysłów, pojął, że okazja się nadarzyła, i uciekł. Pan po siedemdziesiątce, w chwili po katastrofie kolejowej, objuczony pełnym uniformem sir Faradaya Bonda, nie ucieknie zbyt daleko, ale pobliski las obiecywał chwilowe przynajmniej schronienie. Tak więc ruszył stary dżentelmen nadspodziewanie rączo, ale ponieważ zaraz się zasapał, no i przeżył wielki wstrząs, położył się w zacisznym zagajniku i po chwili zmógł go sen. Patrzącym z boku zrządzenia losu często wydają się zabawne; (niewątpliwie miłą okolicznością było to, że podczas gdy Morris i John .grzebali się w piasku pragnąc ukryć zwłoki zupełnie im obcego człowieka, ich wuj spał snem niezakłóconym 0 kilka jardów dalej, w głębi lasku. Obudziły go radosne tony trąbki dochodzące z pobliskiego gościńca, po którym toczył się jakiś szara-ban pocztowy ze spóźnionymi podróżnikami. Dźwięk trąbki nie tylko podniósł staruszka na duchu, lecz co więcej, skierował jego kroki we właściwą stronę i już wkrótce Józef stał na gościńcu rozglądając się w lewo 1 w prawo spod daszka swej furażerki i rozważając trudna kwestię, co czynić dalej. Z oddali doszedł go odgłos kół, po czym ukazał się nadciągający wóz, załadowany po brzegi paczkami, powożony przez człowieka o dobrodusznej minie i zaopatrzony w wy- wieszkę z napisem: „I. Chandler, woźnica". W haniebnie prozaicznym umyśle pana Finsbury'ego pozostały jeszcze pewne elementy poezji; niegdyś zawiodły go one jako trzpiotowatego, czterdziestoletniego młodzieńca na Bliski Wschód, a teraz w pierwszych godzinach odzyskanej wolności podsunęły mu myśl kontynuowania ucieczki na wozie pana Chandlera. Będzie niedrogo, a jeśli zabrać się do1 rzeczy, jak należy, to może i obejdzie się bez zapłaty, po latach zaś wełnianych rękawiczek i higienicznej flaneli serce mu żywiej zaczęło bić na myśl o tym, że się przewietrzy. Pan Chandler był może nieco zaskoczony widokiem tak starego dżentelmena w tak dziwnym stroju, proszącego o podwiezienie na tak odludnym gościńcu, ale jako człowiek dobry, chętnie śpieszący z pomocą bliźnim, zabrał nieznajomego. Ponieważ miał własne pojecie o uprzejmości, o nic nie pytał. W rzeczy samej milczenie całkowicie odpowiadało panu Chandlerowi, ledwie jednak wóz ruszył z miejsca, a już został wciągnięty do jednostronnej konwersacji. — Jak widzę — zaczai pan Finsbury — z rozmaitości paczek i skrzynek znajdujących się na pańskim wozie, z adresów, które na nich figurują, i z dobrej flamandzkiej kobyły, którą pan powozi, zajmuje pan stanowisko woźnicy w znakomitym angielskim systemie transportu, który mimo wszystkich swych wad jest chlubą naszego kraju. — Tak, proszę pana — odpowiedział niewiążąco pan Chandler, nie wiedział bowiem, jakiej odpowiedzi po nim oczekiwano. — Te przesyłki pocztowe sprawiły nam, woźnicom, wiele kłopotów. — Nie mam żadnych uprzedzeń — ciągnął dalej Józef Finsbury — w młodości podróżowałem wiele. Nie było rzeczy zbyt małej lub zbyt błahej, żebym się nią nie zainteresował. Na morzu studiowałem sztukę żeglowania, poznałem skomplikowane węzły stosowane przez marynarzy i nauczyłem się terminów te chnicznych. W Neapolu posiadłem sztukę robienia makaronu, w Nicei zasady wyrobu owoców kandyzowanych. Wybierając się do opery, zawsze pamiętałem o tym, by wpierw się 2aopatrzyć w partyturę i zaznajomić z głównymi ariami,- wygrywając je jednym palcem na fortepianie. — Musiał pan dużo widzieć — zauważył woźnica poganiając konia. — Żałuję, że nie miałem pańskich możliwości. — A czy pan wie, ile razy występuje słowo „foat" w Starym Testamencie? — ciągnął stary pan. — Sto i (jeśli dobrze pamiętam) czterdzieści siedem razy. — Naprawdę, proszę pana? — odpowiedział pan Chandler. — Nigdy by mi to do głowy nie przyszło. — Biblia zawiera trzy miliony pięćset jeden tysięcy dwieście czterdzieści dziewięć liter. Wersetów ma, o ile mi wiadomo, pomad osiemnaście tysięcy. Było wiele wydań Biblii; w Anglii pierwszy upowszechnił ją Wyclif, około roku 1300. „Biblia Paragrafowa", taką bowiem nosi nazwę, jest edycją popularną i zwie się tak, ponieważ podzielona jest na paragrafy. „Biblia Breeches" jest innym popularnym wydaniem, a nazwę swą wywodzi bądź to od nazwiska drukarza, niejakiego Breechesa, bądź też od nazwy miejscowości, gdzie drukowana była. Woźnica zauważył oschle, że wydaje mu się to całkiem oczywiste, po czym uwagę swą skupił na bardziej stosownym zajęciu, a mianowicie na wymijaniu wozu z sianem, co nastręczało pewne trudności, jako że droga była wąsika, a po obu jej stronach ciągnęły się rowy. — Spostrzegłem — zaczął pan Finsbury, gdy pomyślnie wyminęli wóz — że trzyma pan lejce w jednej ręce, a powinien pan użyć do tego dwóch rąk. — No proszę, to ciekawe! — zawołał pogardliwie woźnica. — A dlaczego? — Pan mnie nie rozumie — ciągnął pan Finsbury. — To, co panu mówię, jest faktem naukowym ~ opartym na teorii dźwigni, stanowiącej gałąź mechaniki. Istnieją z tej dziedziny wiedzy bardzo ciekawe książeczki, po szylingu, które moim zdaniem człowiek pańskiego stanu powinien przeczytać z przyjemnością. Obawiam się jednak, że nie pielęgnował pan kunsztu postrzegania. W każdym razie jedziemy razem od pewnego czasu i nie przypominam sobie, by wzbogacił pan naszą rozmowę o jeden choćby fakt. Jest to bardzo niesłuszna postawa, mój dobry człowieku. Tak na przykład nie wiem, czy pan zauważył, że (wymijając wóz z sianem) zjechał pan na lewą stronę? — Pewnie, że zjechałem! — odpowiedział woźnica podnosząc głos, bo był w wojowniczym nastroju — gdybym tego nie zrobił, ściągnąłby mi na głowę policją. — Otóż we Francji — wznowił swój dyskurs stary pan — a również, jak sądzę, w Stanach Zjednoczonych Ameryki zjechałby pan na prawo. — Nigdy bym tego nie zrobił! — zawołał z oburzeniem gan Chandler, —Zjechałbym na lewo. —• Stwierdzam — znów do głosu doszedł pan Fins-bury, nie zwracając uwagi na otrzymaną przed chwilą odpowiedź — że łata pan uszkodzone części uprzęży sznurkiem. Zawsze potępiałem niedbałość i niechlujstwo angielskiej biedoty. W prelekcji, którą w swoim czasie wygłosiłem przed publicznością wdzięczną... — To nie żaden sznur — woźnica poczuł się urażony — a szpagat. — Potępiałem zawsze — ciągnął dalej pan Józef —! to, że w swym życiu osobistym i rodzinnym, jak też w swej pracy zarobkowej warstwy niższe naszego kraju wykazują brak umiejętności przewidywania i oszczędzania, że są rozrzutne. Grosz. do... — I któż tu, do diabła, należy do niższych warstw? — zawołał woźnica. — Sam pan jesteś niższa warstwa! Gdybym uważał pana za cholernego arystokratę, nigdy bym pana nie podwiózł. Słowa zostały wypowiedziane z nieskrywaną niechęcią; 'było całkowicie jasne, że się nie dogadają, i dalsza rozmowa, nawet dla człowieka tak gadatliwego jak pan Finsbury, okazała się niemożliwa. Giniew-nym więc ruchem ręki ściągnął na oczy daszek swej furażerki i wyjąwszy notes oraz niebieski ołówek z jednej z najgłębszych swych -kieszeni pogrążył się po chwili w swoich obliczeniach. Woźnica ze swej strony z zapałem zabrał się do gwizdania, raz po raz zerkając okiem na swego towarzysza podróży z mieszanymi uczuciami triumfu i strachu. Triumfu, ponieważ udało mu się zatrzymać potoki wymowy; strachu, by broń Boże nie popłynęły od nowa. Nawet ulewny deszcz, który ich zmoczył, przecierpieli w milczeniu. W głuchym milczeniu dotarli też do Southampton. Zapadł zmrok; wystawy sklepowe rzucały nikłe światło na ulice starego portu. W domach zapalono lampy do wieczerzy, a pan Finsbury zaczął w spokoju ducha myśleć o noclegu. Odłożył swe papiery, odchrząknął i niepewnie spojrzał na pana Chandlera. — Czy będzie pan tak uprzejmy — odezwał się — by polecić-mi jakiś zajazd? — No cóż — odpowiedział pan Chandler po chwili namysłu. — Może „Tregonwell Arms"? — Zupełnie będzie mi to odpowiadało, jeśli tylko pokoje są czyste i tanie, a ludzie dobrze wychowani. — Nie tyle zastanawiałem się nad tym, czy to będzie panu odpowiadało, ile nad tym, czy to będzie odpowiadało memu przyjacielowi Wattsowi — o-świadczył pan Chandler wciąż jeszcze się namyślając ^- który ten zajazd prowadzi. Widzi pan, on jest moim przyjacielem i w ubiegłym roku pomógł mi, gdy miałem kłopoty. I zastanawiam się właśnie, czy to uczciwie zwalić na głowę Wattsowi takiego staruszka, który może go zamordować swoimi informacjami. Czy to nie zaszkodzi reputacji zajazdu — dodal pan. Chandler z rozbrajająco szczerą miną. — Mój panie — zawołał energicznie starzec. — Bardzo to uprzejmie, że mnie pan tu dowiózł, nie daje to jednak panu prawa zwracać się do mnie w ten sposób. Oto, proszę, szyling za fatygę, a jeśli nie ma pan zamiaru dowieźć mnie do „Tregonwełl Arms", sam drogę znajdę. Chandler zdumiał się trochę i przestraszył. Mrucząc pod nosem jakieś przeprosiny zwrócił szylinga, w milczeniu minął szereg krętych zaułków i wąskich uliczek, wreszcie stanął przed jasno oświetlonymi oknami jakiegoś zajazdu i głośno zawołał na pana Wattsa. — To ty, Jem? — rozległ się kordialny głos ze stajni. — Wejdźże do środka i ogrzej się. — Zatrzymałem się tu tylko, by wysadzić tego starszego pana, który szuka posiłku i noclegu. Ale pamiętaj, ostrzegam cię przed nim; jest gorszy od prelegenta towarzystwa wstrzemięźliwości. Pan Finsbury z trudem wygramolił się, ścierpł był bowiem po długiej jeździe i wstrząsie odniesionym w czasie katastrofy. Przyjazny pan Watts mimo niezbyt zachęcającej rekomendacji woźnicy przyjął starego pana z niezwykłą grzecznością i zaprowadził do pokoju, w którym na kominku płonął duży ogień. Po chwili w tym samym pokoju nakryto do stołu, a pana Józefa zaproszono, by zasiadł do gotowanej kury — nieco już napoczętej — oraz -potężnego kufla ciemnego piwa z beczki. Powstał od wieczerzy wspaniale pokrzepiany i iprzesiadłszy się na fotel bliżej kominka zaczął przyglądać się pozostałym gościom, mając już na widoku rozkosze oratorskie. Było ich kilkunastu, wszyscy płci męskiej i (jak Józef stwierdził z radością) wszyscy byli ludźmi pracy. Nieraz już owo zamiłowanie do wysłuchiwania dziwnych opowieści i prowadzenia nie kończących się dyskusji, którym tak wyjątkowo ebda- rzeni są ludzie trudniący się pracą fizyczna, było źródłem radości dla paina Jósefa. Ale nawet o wzglę- <ły tego rodzaju publiczności trzeba się ubiegać. Na szczęście w tym kunszcie Józef Finsbury miał niewielu równych sobie. Włożył na nos okulary, wyciągnął z kieszeni zwitek papierów i rozłożył je przed sobą na stole. Pomiął je, wygładził, po czym przebiegł je wzrokiem z miną najwidoczniej zadowoloną, a teraz z kolei ściągnąwszy brwi, stukając ołówkiem, starał się robić wrażenie człowieka rozważającego w skupieniu jakiś szczegół. Ukradkiem spojrzał po zebranych i upewnił się, że jego manewry zostały uwieńczone powodzeniem: wszystkie oczy zwrócone były na niego, usta się rozwarły, fajki zwisły bezwładnie. Hipnoza działała. W tej samej chwili pojawienie się pana Wattsa dostarczyło upragnionego pretekstu. — Jak widzę — zwrócił się do gospodarza, równocześnie jednak zachęcającym spojrzeniem zapraszając całą izbę do słuchania — jak widzę, niektórzy z obecnych tu dżentelmenów patrzą na mnie z ciekawością. Zaiste nie jest to rzecz powszechna oglądać człowieka pogrążonego w trudach literackich i naukowych w publicznym pomieszczeniu. Mam tu kilka dokonanych dziś przed południem obliczeń odnośnie kosztów utrzymania u nas i w kilku innych krajach — temat, który, zbyteczne dodawać, interesuje ludzi pracy. Obliczyłem skalę kosztów utrzymania dla grup ludzi zarabiających osiemdziesiąt, sto sześćdziesiąt, dwieście i dwieście czterdzieści funtów rocznie. Muszę przyznać, że dochód w wysokości osiemdziesięciu funtów nastręczył mi nieco trudności, a obliczenia w innych kategoriach też dalekie są od ścisłości, którą pragnąłbym osiągnąć; pranie bowiem kosztuje rozmaicie w rozmaitych krajach, zdumiewająco również wahają się ceny różnych gatunków koksu, węgla i drzewa opałowego. Przeczytam państwu moje kalkulacje i mam nadzieję, że bez najmniejszych skrupułów wskażecie mi pewne drobne błędy, jakich mogłem się dopuścić bądź to na skutek przeoczenia, bądź też w wyniku niewiedzy. Zacznę więc, panowie, od dochodu w wysokości osiemdziesięciu funtów rocznie. Po czym stary pan, okazując mniej litości niż miałby dla nierozumnych zwierząt, zajął się zapamiętale swoimi kalkulacjami. Jako że podawał od czasu do czasu aż dziewięć wersji kosztów utrzymania dla jednej grupy zarobkowej, umieszczając swoje imagi- nacyjne postacie w Londynie, Paryżu, Bagdadzie, na Spitzbergenie, w Basrze, Helgolandzie, na Wyspach Scyllijskich, w Brighton, Cincinnati i w Niżnym Nowgorodzie, uzupełniając swe dane wyczerpującymi informacjami o każdej z tych jednostek geograficznych, słuchacze — i nic w tym dziwnego — zapamiętali ów wieczór jako jeden z najnudniejszych w ich życiu. Na długo zanim bohater pana Finsbury'ego zara-j biający obecnie sto sześćdziesiąt funtów rocznie dotarł do Niżnego'Nowgorodu, towarzystwo przerzedziło się i w izbie pozostało tylko kilku wytrwałych amatorów kieliszka oraz znudzony i uprzejmy pan Watts. Co prawda bez przerwy wchodzili z ulicy nowi klienci, lecz wychyliwszy swój kieliszek jak naj-śpieszniej zmieniali lokal. Kiedy młody człowiek, zarabiający dwieście funtów, zaczynał swą wegetację na Wyspach Scyllijskich, pan Watts był już sam na sam z ekonomistą; ledwie zaś imaginacyjna postać zamieszkała w Brighton i on, ostatni z tropiących jej przemiany, zrezygnował z pościgu. Po licznych 'i różnorodnych trudach dnia pan Józef spał mocno. Wstał późno i po sutym śniadaniu poprosił o rachunek. Dokonał wówczas odkrycia, którego już przed nim wielu dokonało, że co innego jest prosić o rachunek, a co innego rachunek uregulować. Poszczególne pozycje były umiarkowane, a suma (co nie zawsze z powyższego wynika) drobna, lecz po najskrupulatniejszyrn przeszukaniu wszystkich kieszeni okazało się, że stary pan dysponuje wszystkiego kapitałem w wysokości szylinga i dziewięciu pensów, Wezwał więc pana Wattsa. .__ Oto czek na osiemset funtów wystawiony na bank londyński — powiedział z godnością pan Fins-kury. — Obawiam się niestety, że ma pan do wyboru albo samemu czek zainkasować, albo poczekać dzień--dwa, zanim ja go zrealizuję. Pan Watts obejrzał czek, obejrzał stronę odwrotną, pomacał papierek. __ Dzień-dwa? — powtórzył za gościem. — Nie ma pan przy sobie żadnej gotówki? — Tylko trochę drobnych — odpowiedział Józef. — Wobec tego może mi pan należność przesłać pocztą; z całą przyjemnością zaufam panu. — Prawdę mówiąc — odpowiedział stary pan — to mam zamiar się tu zatrzymać. Potrzebna mi jest gotówka. — Jeśli dziesięć szylingów pana urządza, służę pożyczką — gorliwie zapewnił Watts. — Nie, raczej zostanę i zainkasuję czek. — W moim domu pan nie zostanie! — zawołał pan Watts. — Po raz ostatni otrzymał pan nocleg w „Tre-gonwell Arms". — Oświadczam panu, że zostanę — odrzekł pan Finsbury. — Zostanę na mocy ustawy uchwalonej przez parlament; proszę, niech mnie pan wyrzuci, jeśli starcza panu odwagi. — Wobec tego proszę zapłacić rachunek. — Proszę! —' zawołał pan Józef rzucając Wattsowi czek. •— To nie jest moneta obiegowa — odpowiedział pan Watts. — Musi pan natychmiast opuścić mój dom. — Nie jest pan w stanie wyobrazić sobie pogardy, jaką dla pana czuję, panie Watts — oświadczył Józef, poddając się konieczności. — Ale w jeden przynajmniej sposób dam ją panu odczuć: nie zapłacę rachunku. — Nie dbam o rachunek — odpowiedział gospo darz. — Mnie chodzi tylko o to, by się pan wyniósł. — Pańskiemu życzeniu stanie się zadość — odrzekł Józef, wciskając na głowę swą furażerkę. — Może jednak starczy panu manier, by poinformować mnie, o której godzinie odjeżdża najbliższy pociąg do Londynu? — Za trzy kwadranse — pośpieszył z odpowiedzią właściciel zajazdu. — Zdąży pan bez trudu. Sytuacja Józefa była bardzo trudna. Z jednej stro-j ny należałoby unikać bezpośredniego połączenia kolejowego, jako że według wszelkiego prawdopodobieństwa tam właśnie czyhać na niego będą jego bratankowie, z drugiej jednak strony było rzeczą wielce pożądaną, a nawet konieczną, zainkasowanie czeku, zanim Morris zgłosi zastrzeżenie uniemożliwiające podjęcie pieniędzy. Do Londynu więc postanowił ruszyć pierwszym nadarzającym się pociągiem.] Pozostał tylko jeszcze jeden problem do rozwiązania:; •czym mianowicie zapłacić za bilet. Józef nigdy nie miał zbyt czystych paznokci, a przyj jedzeniu posługiwał się niemal wyłącznie nożem. Jest rzeczą raczej wątpliwą, czy w oczach czytelnika zasłużyłby sobie ina nazwę dżentelmena, miał jednak zaletę przewyższająca wszystkie te wady: rys praw-! dziwej godności osobistej. Czy zawdzięczał to pobytowi na Bliskim Wschodzie, czy też może jakiej domieszce w krwi Finsburych, której domyślali się niekiedy jego Mienoi? Tak czy inaczej, kiedy stawił się przed naczelnikiem stacji, powitał go z orientalną wylewnością. W ciasnym biurze wyrosły palmy, powiał samum i zaśpiewały perskie słowiki — resztę opisu pozostawiam wyobraźni osób lepiej znających Wschód. Poza tym przemawiała za nim jego po wierzchowność; uniform sir Faradaya, choć mewy godny i zwracający uwagę, w każdym razie nie by strojem, 'którym posługiwałby się oszust, a wido: ikosztownego zegarka i czeku na osiemset funtó dopełnił wrażenia. Po piętnastu minutach, gdy pociąg podjechał, pan Finsbury został sprezentowany konduktorowi i usadowiony w przedziale pierwszej klasy przez uśmiechniętego naczelnika, który wziął na siebie całą odpowiedzialność za pasażera. Czekając na chwilę odjazdu stary pan był świadkiem dziwnego incydentu związanego z losami jego rodziny. Kilkunastu . uginających się pod ciężarem tragarzy dźwigało wzdłuż peronu pakę zawierającą iakiś przedmiot cyklopowych rozmiarów i ku radości zgromadzonego tłumu wywindowało ją do wagonu bagażowego. Historykowi często przypada w udziale przyjemne zadanie zwracania uwagi na plany i (mówimy to z całym należnym szacunkiem) podstępy Opatrzności. W wagonie bagażowym pociągu, który unosił Józefa z Southampton Wschodniego do Londynu, spoczywało jeszcze (że tak powiem) nie kiełkujące ziarno jego przygody. Napis na olbrzymiej pace informował, że' ma ona „Leżeć na stacji Waterloo, póki nie zostanie odebrana", adresowana zaś była do niejakiego Williama Denta Pitmana. W kącie tego samego wagonu znajdowała się jeszcze beczka, której adresatem był „M. Finsbury, 16 John Street, Bloomsbury. Porto opłacone". Oba bagaże razem stanowiły ładunek prochu czekający jedynie na przygodną rękę, która przyłoży doń ogień. Rozdział czwarty Sędzia pokoju w wagonie bagażowym Miasto Winchester słynie ż katedry, biskupa — zabił się niestety przed kilkoma laty podczas jazdy konnej — szkoły prywatnej, dużego garnizonu wojskowego i niespiesznie przejeżdżających tamtędy pociągów kolei londyńskiej i południowo- zachodniej. Takie i tym podobne asocjacje niewątpliwie pojawiłyby siej w umyśle Józefa Finsbury'ego, lecz duch jego opuścił' w tym czasie przedział kolejowy i przebywał w niebie wypełnionym salami wykładowymi, słuchaczami; i nie kończącymi się prelekcjami. Ciało jego natomiast spoczywało zwinięte w kłębek na poduszkach: przedziału. Furażerka była zawadiacko zsunięta na tył głowy, biedna stara twarz zażywała spokoju, ręce zaś przyciskały do serca czasopismo „Lloyd's Weekly Newspaper", Do przedziału, w którym przebywał pozbawiony świadomości pan Józef, weszło dwóch podróżników, po to tylko, by przedział natychmiast opuścić. Zdążyli na pociąg w ostatniej chwili. Tandem zmuszony do maksymalnej szybkości, atak, graniczący ze zbrojnym napadem, na kasę biletową i szaleńczy bieg sprowadziły ich na peron w chwili, gdy parowóz wydawał pożegnalne chrapnięcie. W ich zasięgu był tylko jeden wagon. Wskoczyli do środka i przywódca, a zarazem starszy partner ledwie stanął na progu, gdy dostrzegł pana Finsbury'ego. .— Święty Boże! — krzyknął. — Wuj Józef! Straszne! I wycofał się omal nie przewracając swego towarzysza, po czym zamknął drzwi, pozostawiając w środku śpiącego patriarchę. W chwilę potem po-. drożni przeskoczyli do wagonu bagażowego. — Czego się tak przeraziłeś wuja Józefa? — spytał młodszy podróżnik ocierając pot z czoła. — Nie pozwala palić? — Zapewniam cię, mój drogi — brzmiała odpowiedź — że wuj Józef nie jest byle kim! Bardzo szanowny stary pan, działa w branży skórzanej, był na Bliskim Wschodzie; nie ma rodziny, nie ma majątku, ale ma za to język, drogi Wiokhamie, język ostrzejszy niż ząb węża. — Staruszek jest kłótliwy? — Ani trochę; po prostu wyjątkowy nudziarz. Byłby może zabawny na wyspie bezludnej, lecz w podróży koleją nie do zniesienia. Gdybyś tylko słyszał, jak on opowiada o Tontim, o tym ośle, co wymyślił tontinę! Niewiarygodne, jak on potrafi na ten. temat mówić! — Psiakość! — zawołał rozmówca. — A więc ty jesteś jednym z tych tontińskich Finsburych? Pojęcia nie miałem. — Ha! A czy wiesz, że ten staruszek wart jest dla mnie sto tysięcy funtów? Spał sobie tam samotny, nikogo więcej w wagonie. Ale oszczędziłem go, bo jestem w polityce konserwatystą. . Pan Wickham zadowolony, że znalazł się w wagonie bagażowym, latał po nim jak motylek. — Do licha! — zawołał — jest tu przesyłka dla ciebie! „M. Finsbury, 16 John Street, Bloomsbury, London". M — to znaczy Michał. Aleś ty spryciarz, masz dwa mieszkania? — Skądże, to dla Morrisa — odpowiedział Michał z drugiego końca wagonu, gdzie znalazł sobie wygodne miejsce na workach. To mój kuzynek. Lubię go, fco się mnie boi. Jest jedną z ozdób Bloomsbury i ma 4 —Bagaż... jakieś zbiory, ptasie jaja czy coś podobnie ciekawego. Założę się, że to nie może zainteresować moich klientów. — Cóż to byłby za kawał, gdybyśmy pozamieniali nalepki z adresami! — zachichotał pan Wickham. — Spójrz no tylko, tu jest młotek! Możemy wszystkie te paczki rozesłać pod zupełnie inne adresy! W tej chwili konduktor zaskoczony głosami wydobywającymi się z wagonu otworzył drzwi swego małego przedziału. — Lepiej będzie, jeśli panowie przejdą tu do mnie — powiedział, wysłuchawszy ich opowieści. — Idziemy, Wickham? — zapytał Michał. —- Mowy nie ma; chcę podróżować wśród bagaży. Na tym rozmowa się skończyła. Resztę podróży odbył pan Wickham po tej stronie drzwi, zabawiając się w wiadomy sposób, po drugiej zaś Michał z konduktorem gawędzili przyjacielsko. - Mogę znaleźć panu przedział — zauważył konduktor, gdy pociąg zaczai zwalniać przed stacją Bishopstoke. — Pan łaskawie wyjdzie tymi drzwiami, a przyjaciela przyprowadzę. Pan Wickham, którego zostawiliśmy w chwili, gdy (jak zapewne domyśla się czytelnik) zaczął zabawiać się zamienianiem adresów na przesyłkach, był młodzieńcem bardzo zamożnym, o przyjemnej, lecz nijakiej powierzchowności i umyśle bardzo tępym. Przed paru miesiącami udało mu się zaplątać w aferę, na skutek czego był szantażowany przez rodzinę hospodara Wallachii przebywającego chwilowo na emigracji w Paryżu. Wspólny przyjaciel (któremu zwierzył się ze swych tarapatów) polecił go Michałowi, a nasz adwokat, gdy tylko zaznajomił się z faktami, przeszedł do ofensywy, uderzył na wołoskie flanki i po upływie trzech dni rozbił nieprzyjaciela, zmuszając go do ucieczki za Dunaj. Nie naszą sprawą jest towarzyszyć im w tej rejteradzie, której patronowała policja. Pan Wickham wyzwolony od tego, co chętnie nazywał wołoskim okrucieństwem, powrócił do Londynu pełen tyleż głębokiej, co kłopotliwej wdzięczności oraz podziwu dla swego zbawcy, nie tylko podobnych uczuć wobec pana Wickhama nie żywiącego, lecz co więcej, wstydzącego się trochę przyjaźni z nowym klientem. Trzeba było ponawianych stale zaproszeń, by Michał wybrał się do majątku Wickhamów; w końcu jednak przystał i teraz właśnie z tej wizyty wracał. Pewien myśliciel głęboki stwierdził już dawno, że Opatrzność zawsze posługuje się narzędziami, choćby najskromniejszymi. Nawet najmniej rozgarnięty człowiek widzi teraz jasno, że pan Wickham i hospodar wołoski byli gliną i formą w ręku przeznaczenia. Pałając żądzą zdobycia uznania w oczach Michała i pragnąc dowieść, że jest człowiekiem o szczególnym poczuciu humoru i dowcipie, młody dżentelmen (który w swym rodzinnym hrabstwie piastował raczej symboliczne godności), gdy tylko został sam w wagonie, zabrał się do adresów z zapałem reformatora, a kiedy wrócił do towarzystwa prawnika na stacji w Bishopstoke, twarz miał purpurową od wysiłku, cygaro zaś, które zdążyło już zgasnąć, było niemal przegryzione wpół. — Psiakość! Ale to będzie kawał! — zawołał. — Pomieszałem adresy wszystkich paczek w Anglii. Ci twoi kuzyni dostaną pakę wielkości domu. Tak to poplątałem, że jak się wyda, to mnie zlinczują. Trudno było zachować powagę przy panu Wickha-mie. — Opanuj się — powiedział mu jednak Michał. — Twoje nie kończące się tarapaty' zaczynają mnie nudzić i co więcej, psują mi reputacje. — Śladu nie będzie po twojej reputacji, zanim jeszcze się mnie pozbędziesz — odpowiedział mu towarzysz z uśmiechem. — Wstaw to do rachunku, kochany. „Za całkowitą utratę reputacji: sześć szylingów osiem pensów". Ale — ciągnął dalej pan Wickham już poważniej — czy mogę przez to stracić mój urząd? Wiem, że jest niski, ale lubię być sędzią 4« pokoju. Powiedz mi jako fachowiec, czy to mi czymś grozi? — Przecież to nie ma żadnego znaczenia; wcześniej czy później muszę cię usunąć. Nie przypominasz w niczym dobrego sędziego pokoju. — Gdybym tylko był adwokatem — odpowiedział młodzieniec — miast biednym ziemianinem! A może zorganizujemy tontinę? Ja wpłacę pięćset funtów, a twój udział będzie polegał na zabezpieczaniu mnia przed wszelkimi nieszczęściami poza chorobą lub małżeństwem. — Dochodzę do wniosku — nasz prawnik uśmiech-chnął się w zamyśleniu i zapalił cygaro — a nawet nabieram pewności, że jesteś prawdziwym skaranie boskim dla naszego biednego kraju. - Naprawdę tak sądzisz? — zapytał sędzia pokój siadając wygodnie i zachwycając się komplementem. — Może i jestem skaraniem boskim, lecz nie zapominaj, mój drogi, że jestem w tym kraju finansów zaangażowany. O tym, kochany, nie zapominaj! Rozdział piąty Pan Gideon Forsyth i gigantyczna skrzynia Wspominaliśmy już, że panna Julia zawierała niekiedy w Bournemouth znajomości; to prawda, że trwały krótko, bo drzwi domu na John Street znowu zamykały się za więźniami, ale ta chwila bywała niekiedy radosna, żal zaś, który po niej następował, miarkowała nadzieja. Do spotkanych w ten sposób przed rokiem osób należał między innymi młody adwokat, pan Gideon Forsyth. Około godziny trzeciej pamiętnego dnia, w którym sędzia pokoju pofiglował sobie z adresami, pan Forsyth spacerując w zamyśleniu i nie najlepszym humorze zawędrował na róg John Street; mniej więcej w tym samym czasie dwukrotne, donośne jak grzmot pukanie przywołało do drzwi domu pod numerem 16 pannę Hazeltine. Pan Gideon Forsyth był w miarę szczęśliwym młodzieńcem. Byłby jeszcze szczęśliwszy, gdyby miał więcej pieniędzy i mniej wujka. Wszystkie jego zasoby finansowe ograniczały się do stu dwudziestu funtów rocznie, lecz wuj jego, pan Edward Hugh Bloomfield, uzupełniał tę sumę hojną pensją i obfitością rad ujętych w słowa, które prawdopodobnie uchodziłyby za nieskromne na pokładzie statku pirackiego. Pan Bloomfield był postacią dość osobliwą jak na Anglie czasów Gladstone'a; z braku odpowiedniego terminu nazwiemy go ziemiańskim radykałem. Z czasem, gdy przybyło mu lat, ale nie doświadczenia, wniósł do polityki radykałów owe hałaśliwe namiętności, które przywykliśmy przypasywać konserwatystom w ich najbardziej skrajnych i sklero-tycznych wcieleniach. W rzeczy samej sylwetkę intelektualną pana Bradlaugha * wzbogacił o charakter i zamiłowania owego wymarłego okazu ludzkiego, jakim jest pan dziedzic. Przepadał za boksem, nosił przy sobie tęgą dębową laskę, pilnie chodził do kościoła i trudno było odgadnąć, co łatwiej wprawia go w diabelną pasję — osoba broniąca urzędowego kościoła anglikańskiego czy taka, która zaniedbała uczestniczenia w jego uroczystościach. Miał też kilka powiedzonek, przy pomocy których podciągał wszyst-j k o pod jeden strychulec i przed którymi rodzina j drżała nie bez powodu. Najsurowszą naganą w jego] ustach było nazwanie czyjegoś postępowania „niegodnym Anglika"; lżejszą (lecz nie mniej skuteczną)! było określenie: „niepraktyczne". Tą właśnie łago-J dniejszą ekskomuniką obłożył Gideona oznajmiając,] że podejście młodzieńca do studiów prawniczych jestl niepraktyczne. W rozmowie bardzo głośnej, akcentowanej dębową laską, zakomunikowano Gideonowi, że albo weźmie się do pracy i zdobędzie jakąś sprawę sadową, albo będzie musiał ograniczyć swój budżet do własnych funduszów. Nic wiec dziwnego, że Gideon był w kiepskim na-1 stroju. Nie uśmiechała mu się zmiana dotychczasowego trybu życia, wiedział jednak, że jeśli wuj wstrzyma pensje, zmiany, które zajdą, będą jeszcze bardziej rewolucyjne. Nie miał najmniejszej ochoty na zawarcie bliższej znajomości z prawem; próbował się nim zainteresować, lecz nie spotkał się z wzajemnością. Niemniej gotów był ustąpić, co więcej, zgodziłby się z wszystkimi poglądami swego wuja,1 ziemiańskiego radykała, pozostawał jednak problem, (na który nie miał żadnego wpływu: skąd mianowicie •Charles. Bradlaugh (1833—91) — głośny działacz i pu-| blicysta radykalny. wytrzasnąć klienta? Chociaż na tym się nie kończyło. Załóżmy bowiem, że sprawę dostanie, ale czy z tego Cynika, że ją wygra? Niespodziewanie drogę zatarasował mu tłum. Przy chodniku stał jaskrawo pomalowany wóz meblowy, z którego wystawała — częściowo opierając się o jezdnię, częściowo zaś spoczywając na lśniących od potu barach atletów — największa skrzynia w całym hrabstwie Middlesex. Na schodach domu tęgi woźnica wiódł spór z wysmukłą panną. — To nie jest dla nas — mówiła panna. — Proszę to zabrać. Nawet gdyby udało się panu zdjąć to z wozu, w żaden sposób nie da się tego wnieść do domu. — Zostawię więc na chodniku, a pan Finsbury może sprawę załatwić, jak zechce. — Ależ ja nie jestem panem Finsbury — opierała się panna. — To nie ma żadnego znaczenia, kim pani jest —• upierał się woźnica. — Panno Hazeltine, pozwoli pani, że jej pomogę — wtrącił się Gideon podając jej rękę. — O, pan Forsyth! — Julia wydała okrzyk radości. — Tak się cieszę, że pana widzę; musimy tę potworną rzecz, która tylko przez pomyłkę mogła tu się znaleźć, zabrać do domu. Ten człowiek mówi, że trzeba będzie wyjąć drzwi albo rozbić ścianę, w innym bowiem wypadku poczta czy też Urząd Celny wymierzy nam karę za pozostawienie paczki na chodniku. Mężczyźni zdołali tymczasem zdjąć pakę z wozu, umieścić ją na ziemi i teraz stali oparci o nią patrząc na drzwi domu pod numerem 16 z widocznym zmęczeniem i zakłopotaniem. Jak za skinieniem różdżki czarodziejskiej we wszystkich oknach ulicy pojawiły się oblicza zaciekawionych i rozbawionych gapiów. Z. pełnym powagi i naukowej skrupulatności wyrazem twarzy, na jaki tylko było go stać, Gideon wymierzył za pomocą swej laski szerokość drzwi, Ju lia zaś zapisywała jego obserwacje w notesie. Po czym zmierzył skrzynię i porównawszy dane stwierdził, że miejsca jest w sam raz tyle, by skrzynia przeszła. Zrzucił następnie marynarkę i kamizelkę i pomógł ludziom zdjąć drzwi z zawiasów. W końcu, zagoniwszy wszytkich przypatrujących się do pracy, zdołali udźwignąć skrzynię i przepchnąć ją do hallu tarasując go niemal całkowicie. Gdy kurz opadł, zwycięzcy spojrzeli po sobie z uśmiechem. To prawda, że rozbili popiersie Apollina i porysowali ścianę, ale udało im się położyć kres widowisku. — Zapewniam szanownego pana — oświadczył woźnica — że taka robota zdarza mi się po raz pierwszy. Gideon wymownie przyznał racją wciskając md w dłoń kilka suwerenów. — Dodaj pan jeszcze jednego, postawię piwo wszystkim obecnym! — A kiedy prośbie zadośćuczyniono, cała kompania tragarzy-ochotników wlazła do 'wozu, który ruszył w kierunku najbliższego, przyzwoitego szynku. Gdy znikli, Gideon zamknął drzwi i stanął przed Julią. Oczy ich się spotkały; oboje opanował niepohamowany śmiech, którego echo rozległo się po całym domu. W Julii obudziła się ciekawość, podeszła do skrzyni, by przyjrzeć się jej uważniej, a szczególnie kartce z adresem. — To jest najdziwniejsza rzecz, jaka mi się kiedykolwiek zdarzyła — powiedziała ponownie wybucha jąć śmiechem. — Adres jest z całą pewnością napisany ręką Morrisa, a nie dalej jak dziś rano otrzymałam od niego list, w którym pisze, że mam spodziewać się beczki. Czy sądzi pan, że jeszcze będzie beczka? — „Rzeźba. Ostrożnie" — przeczytał głośno Gideon napis wymalowany na skrzyni. — Nic więc pani o tym nie wiadomo? — Nie. Ach, panie Forsyth, a może zobaczymy, cq jest w środku? .— Oczywiście! — zawołał Gideon. — Proszę mi tylko podać młotek. — Proszę pójść za mną, pokażę, gdzie leży. Półka jest dla mnie za wysoka — i otwierając drzwi wiodące na schody kuchenne poprowadziła Gideona. Znaleźli młot i piłkę i Gideon ze zdumieniem stwierdził, że nie ma śladu służby. Dokonał również odkrycia, że panna Hazeltine ma bardzo zgrabną nóżkę, a odkrycie to wprawiło go w tak wielkie zakłopotanie, że z radością zabrał się do roboty, pozwalającej mu ukryć zaambarasowaną minę. Pracował ciężko i rzetelnie wymierzając uderzenia młotkiem z precyzją kowala. Julia przez ten czas stała obok i przypatrywała się bardziej robotnikowi niż robocie. Pomyślała sobie, że jest przystojny; nigdy dotąd, nie widziała tak pięknych ramion. A Gideon nagle, jakby dosłyszał jej myśl, odwrócił się i obdarzył ją uśmiechem. Odwzajemniła mu go, zarumieniła się, z Oaym tak było jej do twarzy, że Gideon zapomniał odwrócić oczy i zamachnąwszy się energicznie młotkiem spuścił go z całej siły na swe palce.. Z pochwały godną przytomnością umysłu zdławił w sobie przekleństwo zastępując je niewinną uwagą „ślamazara"! Ale ból był dotkliwy. Zdenerwował się i po daremnych próbach stwierdził, że -musi przerwać dalsze zabiegi. Julia wybiegła niezwłocznie. Po chwili była już z powrotem z miednicą pełną wody i gąbką zaczęła obmywać zranioną rękę. — Tak mi przykro — tłumaczył się Gideon. — Gdybym był lepiej wychowany, otworzyłbym najpierw skrzynię, a dopiero potem potłukł sobie rękę. Już czuję się lepiej — dodał — zapewniam panią, że już jest mi znacznie lepiej. — A teraz uważam, że wrócił pan na tyle do sił, by móc pokierować działaniami — powiedziała panna Julia, — Proszę, mi powiedzieć, co mam robić, i ja będą pełniła funkcję robotnika. — Prześliczny robotnik — stwierdził Gideon, za pominając się trochę. Odwróciła się i spojrzała na niego prawie marszcząc brwi, pozbawiony zaś taktu młody człowiek był zadowolony, że może odwrócić jej uwagę od swojej osoby i skierować ją na skrzynię. Byli już blisko celu, Julia pokonała ostatnią przeszkodę i odkryła warstwę słomy. Po chwili klęczeli oboje koło siebie, zajęci pracą przypominającą zbieranie siana. Jeszcze chwila i ze słomy wyłoniło się coś białego i polerowanego. Wreszcie nie było już żadnej wątpliwości: mieli przed sobą nogę z marmuru. — Trzeba przyznać, że jest to osoba niewątpliwie bardzo atletyeznej budowy — stwierdziła Julia. — Nic podobnego nie widziałem w życiu; te mięśnie są jak buły. Wkrótce odnalazła się druga noga, po czym coś, co przypominało trzecią. Okazało się jednak, że jest to sękata pałka oparta o postument. — Herkules! — zawołał Gideon. — Powinienem był się domyślić po łydce. Co prawda uchodzę za miłośnika rzeźby, gdy jednak idzie o Herkulesów, uważam, że policja powinna wkroczyć i zakazać produkowania tych statui. Co więcej — dodał, patrząc 2 dezaprobatą na potężną nogę — jest to chyba największy i najpaskudniejszy Herkules w całej Europie. Jakim cudem on się tu znalazł? — Prawdopodobnie nikt inny nie dał się skusić tym prezentem — powiedziała Julia. — I wydaje mi się, że nam ten potwór też do niczego nie jest potrzebny. — Ach, proszę tak nie mówić — oburzył się Gideon. — To było jedno z najzabawniejszych przeżyć w moim życiu. — I nieprędko pan je zapomni — dodała Julia. — Ręka będzie panu przypominała. — No cóż, na mnie czas — ociągając się powiedział Gideon. — Ależ nie — powstrzymała go Julia. — Dlaczego? Proszę zostać na herbatę. — Gdybym był przekonany, że pani naprawdę chce, bym został — mówił Gideon wbijając wzrok w swój kapelusz — przyjąłbym zaproszenie z rozkoszą. — Czyżby uważał pan, że jestem tak niepoważna? Oczywiście, że zapraszam pana; poza tym mam chęć na ciastka do herbaty, a nie mam kogo po nie posłać, proszę, oto klucz. Gideon skwapliwie włożył kapelusz na głowę, rzucił jedno spojrzenie pannie Julii, drugie Herkulesowi, otworzył z rozmachem drzwi i ruszył po sprawunki. Wrócił z dużą torbą wypełnioną najwyborniejszymi i najsmaczniejszymi ciasteczkami i torcikami, zastając Julię przy nakrywaniu małego stolika w hallu.. —• W pokojach jest taki nieporządek! — zawołała. — Pomyślałam sobie, że będzie nam wygodniej i przytulniej w hallu. — Znakomicie! — entuzjastycznie przyznał Gideon. — Ach, jakie cudowne ciasteczka z kremem! — Julia zajrzała do torby — i te cudowne torciki z czereśniami. No, proszę, wszystkie czereśnie wysypały się do kremu! — Właśnie! — Gideon starał się ukryć zmieszanie. — Wiedziałem, że to będzie znakomite połączenie. Sprzedawczyni tak mi powiedziała. — A teraz — zaczęła Julia, gdy zasiedli do swej skromnej uczty — pokażę panu list od Morrisa. Proszę to przeczytać na głos, może coś uszło mojej uwadze. Gideon wziął do ręki list, rozłożył go na kolanach i przeczytał, co następuje: „Droga Julio! Piszę do ciebie z Browndean, gdzie zatrzymaliśmy się na kilka dni. Wuj był bardzo wstrząśnięty straszliwym wypadkiem, o którym wiesz już zapewne z gazet. Jutro zostawię go tu z Johnem i przyjadę do Londynu, ale przedtem zapewne otrzymasz beczkę z próbkami przeznaczonymi dla jednego z moich przyjaciół. Pod żadnym pretekstem nie otwieraj becz ki, zostaw ją w hallu do mego przyjazdu. Wybacz p śpiech, pozdrawiam. M. Finsb.ur PS Bardzo cię proszę, żebyś beczkę postawiła w hallu". — Nie — powiedział Gideon, wskazując ruchem głowy marmurowe nogi — nie ma tu ani jednego słowa o statui. Panno Hazeltine — dodał — czy po-> zwoli pani, że postawię jej kilka pytań? — Bardzo proszę. Jeśli tylko potrafi pan wytłumaczyć, dlaczego Morris przysłał statuę Herkulesa zamiast beczki z próbkami dla przyjaciela, będę panU wdzięczna do śmierci. A co to właściwie znaczy „Próbki dla przyjaciela"? — Pojęcia nie mam — przyznał Gideon. — Próbki bywają zazwyczaj mniejszych rozmiarów niż nasza miła statua. Ale nie o to chodzi; czy jest pani całkiem sama w tym dużym domu? — Tak. Na razie przynajmniej. Przyjechałam pierwsza, by zrobić porządek i przyjąć nową służącą, Ale dotąd nie znalazłam odpowiedniej osoby. — Jest więc pani całkiem sama. — Gideon był zdu miony. — I nie boi się pani? — Nie — odpowiedziała Julia stanowczo. — Nii rozumiem, dlaczego miałabym, się bać samotności bardziej niż pan. Jestem oczywiście słabsza, -ale gdy zorientowałam się, że w nocy będę sama, kupiłam sobie rewolwer i poprosiłam sprzedawcę, by mnie nauczył, jak się należy z nim obchodzić. — A więc, jak będzie się pani z nim obchodzić? zapytał Gideon, którego ubawiła jej odwaga. — To proste — uśmiechnęła się Julia. — Pociąga się za mały cyngiel u góry, potem celując ba«lzo nisko, ponieważ rewolwer podskakuje przy odpalaniu, pociąga się mały cyngiel pod spodem i rewolwer strzela tak samo, jak w rękach mężczyzny. — Często zdarzało się pani strzelać? — Dotąd nie miałam jeszcze okazji — -stwierdziła panna z całą powagą ••— ale wiem, jak to się robi, co bardzo dodaje mi odwagi; szczególnie jeśli zabarykaduję drzwi komodą. .— Cieszę się, że pani opiekunowie .już wkrótce wracają. Cała ta sytuacja wydaje mi się wielce niebezpieczna. Gdyby miała potrwać dłużej, mógłbym przysłać pani moją ciotkę albo gospodynię. — Pożyczyć mi ciotkę! — zawołała Julia. — Cóż za wspaniałomyślność! Zaczynam podejrzewać, że to pan przysłał tego Herkulesa. — Ależ, panno Julio! — zaklinał się młodzieniec. — Zbyt wielkim darzę panią podziwem, by posyłać jej takie szkaradne dzieło sztuki. Julia miała już na ustach odpowiedź, gdy oboje zaskoczyło pukanie do drzwi. — Ach! — Proszę się nie obawiać, kochana panno Julio! — Gideon czułe położył rękę na jej ramieniu. — To z pewnością policja. Przychodzą w sprawie statui. Pukanie do drzwi powtórzyło się, tym razem głośniejsze i bardziej niecierpliwe. — Morris! — zawołała Julia ze zdumieniem i pobiegła otworzyć drzwi. I naprawdę stał przed minii Morris. Niepodobny do siebie, o twarzy dzikiej, bladej i wychudzonej pod dwudniowym zarostem, z oczami nabiegłymi krwią. — Beczka! — zawołał. — Gdzie jest beczka, która nadeszła dziś rano? — krzyczał rozglądając się po hallu, a gdy wzrok jego spoczął na Herkulesie, oczy niemal dosłownie wyskoczyły mu z głowy. — Co to? — wrzasnął. — Co to za figura, idiotko? Co to? Gdzie jest beczułka? — Nie otrzymałam żadnej beczki. Morris — odpowiedziała chłodno Julia. — Właśnie to dziś nadeszło. — To?! — zawył nieszczęsny człowiek. — Pojęcia nie mam, co to jest! •— Przyszło zaadresowane twoją własną ręką. Omal domu nie musieliśmy rozwalić, by wnieść to do środka, i nic więcej nie mam ci do powiedzenia. Morris wpatrywał się w Julię oniemiały ze zdumienia. Otarł czoło dłonią, oparł się o ścianę, jakby miał za chwilę zemdleć, po czym odzyskał mowę i obrzucił pannę lawiną obraźliwych słów. Nikt by nie podejrzewał Morrisa o taki temperament, taką obcesowość, taki dobór słów nie przystających dżentelmenowi. Panna drżała i kuliła sią z przerażenia. — Proszę w ten sposób nie zwracać się do panny Hazeltine — powiedział surowo Gideon. — Ja na to nie pozwolę. — Będę do niej mówił, jak mi się spodoba — za-replikował Morris w nowym ataku wściekłości. — Będę mówił do tej ladaco, tak jak na to zasługuje. — Panie, ani jednego słowa więcej, ostrzegam pana! — krzyknął Gideon. —• Panno Hazeltine — zwrócił się do Julii — ani chwili dłużej nie może pani pozostawać pod jednym dachem z tym pozbawionym manier człowiekiem. Służę moim ramieniem. Pozwoli pani, że ją zabiorę do domu, w którym nie będzie pani narażona na obraźliwe słowa. — Panie Forsyłh — odpowiedziała Julia — ma pan całkowitą rację. Nie mogę tu dłużej pozostawać i jestem przekonana, że oddaje się pod opiekę szlachetnego dżentelmena. Blady i stanowczy Gideon podał jej swe ramię, po czym para zeszła po schodach, ścigana przez Morrisa dopominającego się o klucz. Ledwie zdążyła Julia wręczyć Morrisowi klucz, gdy pod dom zajechała z fasonem pusta dorożka. Obaj mężczyźni ruszyli ku niej, a gdy woźnica zatrzymał swego niespokojnego konia, Morris dopadł powozu. — Sześć pensów ponad taryfę — zawołał lekkomyślnie. — Stacja Waterloo, co koń skoczy. Sześć pensów dla ciebie! — Szyling, dobrodzieju — powiedział dorożkarz z uśmiechem — tamci byli pierwsi. — Niech więc będzie szyling — rzucił Morris i w tej samej chwili zaświtała mu w głowie myśl, nad którą miał zastanowić się dopiero na stacji. Woźnica zaciął konia i dorożka zniknęła za węgłem. Rozdział szósty Utrapień Morrisa część pierwsza Siedząc w dorożce toczącej się przez ulice Londyn' Morrfe usiłował zebrać myśli. Beczka z nieboszczykiem zaginęła i za wszelką cenę należy ją odzyskać. To było jasne. A jeśli jakimś szczęśliwym zbiegiem okoliczności jest ona jeszcze na stacji, wszystko może się dobrze skończyć. Jeśli jednak została wysłana dalej, jeśli znajdowała się już w posiadaniu jakiejś niewłaściwej osoby, sprawa wyglądała groźniej. Ludzie, którzy otrzymują niespodziewane przesyłki, zazwyczaj pośpiesznie sprawdzają ich zawartość; świadczył o tym dowodnie przykład panny Hazeltine (którą znów w duchu zwymyślał). Jeśli zaś ktoś otworzył baryłkę.,. — O Boże! — zawołał Morris na myśl o tymi 1 uniósł -ręce do spoconego czoła. Łamanie prawa, rozważane w skrytości ducha, może wydawać się znakomitym pomysłem, zamiar bowiem (póki jeszcze nie; urzeczywistniony) rysuje się przed oczami w barwach ponętnych i śmiałych. Ale zupełnie inaczej to wygląda, gdy przestępca po fakcie zaczyna myśleć o policji. Tego użytecznego narzędzia porządku publicznego (Morris zaczynał sobie uświadamiać) nie wziął w dostatecznej mierze pod uwagę zabierając się do dzieła. Trzeba teraz zachować dłabelną ostrożność — pomyślał sobie i poczuł niepokojący chłód w okolicy krzyża. — Stacja główna czy podmiejska? — zapytał dorożkarz. — Główna — odpowiedział Morris postanawiając w myślach dać szylinga. Byłoby obłędem zwracać na siebie uwagę. Ale co to wszystko będzie kosztowało! Co za koszmarne wydatki mnie czekają! Minął kasy i zrozpaczony zaczął krążyć po peronie. Była właśnie chwila przerwy w ruchu; na peronie ludzi znajdowało się niewiele. Przeważnie siedzieli spokojnie na ławkach. Nikt nie zdawał się zwracać uwagi na Morrisa, co było rzeczą dobrą, ale równocześnie nie czynił żadnych postępów w swoich poszukiwaniach. Coś trzeba zrobić, jakieś ryzyko jest konieczne; niebezpieczeństwo rosło z każdą chwilą. Mobi31ztijąc całą swą odwagę, wezwał jednego z bagażowych i zapytał, czy nie widział przypadkowo beczki, która nadejść miała porannym pociągiem; bardzo zależało mu na jakiejś wiadomości, beczka ta bowiem była własnością przyjaciela. — Sprawa jest pilna — dodał. — Beczka zawierała próbki. — Nie byłem tu dziś rano, proszę pana — odpowiedział bez entuzjazmu bagażowy — ale zapytam Billa. Bili, nie przypominasz sobie, czy nie przyszła dziś rano jakaś beczka z próbkami z Bournemouth? —• O żadnych próbkach nie wiem — odpowiedział Bili — ale odbiorca beczki zrobił nam .straszliwą awanturę. — A to dlaczego? — zawołał Morris i zapominając się wcisnął bagażowemu pensa w dłoń. — B0 widzi pan szanowny, beczka przyszła o pierwszej trzydzieści i nikt się po nią nie zgłaszał do trzeciej, a wtedy jakiś mały człowieczek {chyba duchowny), wyglądał nietęgo, przychodzi i pyta: „Czy macie tu jakąś przesyłkę na nazwisko Pitman" lub William Dent Pitman, już dobrze nie pamiętam. „Nie potrafię panu powiedzieć z pewnością", mówią, „ale coś mi się zdaje, że jest beczułka z takim adtresa-tem". Maleńki człowieczek podszedł do beczki i wyglądało na to, że naprawdę zapomniał języka w gębie, kiedy zobaczył adres, a potem zaczął na nas wrzeszczeć, że nie dostarczyliśmy tego, na co on czeka. Powiedziałem mu: „A skąd do diabła mam wiedzieć, na l co pan czeka, ale jeśli pan jest William Bent Pitman, l to ta beczka jest pańska". — No i co, zabrał ją? — krzyknął Morris z trudem chwytając oddech. — Okazuje się, proszę szanownego pana, że oni czekał na jakąś, skrzynię. Skrzynia nadeszła; co dój tego nie mam wątpliwości, bo była to największa! skrzynia, jaką kiedykolwiek oczy moje widziały.! A ten Pitman wydawał się cholernie wściekły, kazał! zawołać naczelnika, potem razem przywołali woźnicę! od wozu z przesyłkami, bo on odwoził skrzynię. Alei muszę panu dobrodziejowi powiedzieć — twarz Billal rozjaśnił uśmiech — że nie widziałem jeszcze faceta! w takim stanie. Poza ksńmi całe towarzystwo było, kompletnie zalane. Jacyś panowie (tyle zrozumiałem) dali woźnicy suwerena; no i stąd wszystkie kłoipo-j ty— Ale co powiedział woźnica? — dopytywał siej Morris. — O ile mi wiadomo, niewiele, proszę panaj Oświadczył tylko, że za kufel piwa gotów jest pobić tego Pitmana. Zgubił też gdzieś swą księgę ł pokwi-j towania, a jego pomocnicy byli tak samo zalani jakj on. Wszyscy byli zalani — Bili przerwał szukając odJ powiedniego porównania — jak lordowie! Naczelnik, wyrzucił ich z 'miejsca. — No, no — Morris odetchnął z ulga — to jeszcza nie jest tak źle. A więc nie potrafił powiedzieć, gdzie jest skrzynia? — Słowa rozumnego nie mógł z siebie wydobyć —l wyjaśnił Bili. — A co... co zrobił Pitman? — zapytał Morris. — Zabrał beczułkę wozem -cały roztrzęsiony. Obal wiam się, że to słabowity jegomość. — A więc beczka przepadła — powiedział Morris na wpół do siebie. — Tego może pan być pewny — wtrącił bagażowy. — Ale na wszelki wypadek niech pan pomówi z naczelnikiem. — Nie warto. To nie ma żadnego znaczenia. Tam były tylko próbki — po czym Morris oddalił się pośpiesznie. Siedząc ponownie w dorożce zaczął analizować swą sytuację. Przypuśćmy — pomyślał — że trzeba będzie pogodzić się z klęską i natychmiast podać do wiadomości, że wuj nie żyje. Straci wówczas tontinę, a wraz z nią ostatnią szansę odzyskania swych siedmiu tysięcy ośmiuset funtów. Ale od chwili gdy zapłacił szylinga dorożkarzowi, zaczął sobie uświadamiać, że przestępstwo jest rzeczą kosztowną, od momentu zaś gdy stracił beczkę, stało się dla niego rzeczą jasną, że następstw wykroczenia przeciw prawu przewidzieć nie można. Początkowo spokojnie, potem z coraz większym zapałem zaczął obliczać korzyści, jakie przyniesie mu wycofanie się z całej imprezy. Nie obejdzie się bez strat; ale jeśli się zastanowić, straty nie będą tak wielkie; tylko tontina, która i tak zawsze była kwestią przypadku d na którą w głębi duszy -nigdy nie liczył. Wszystkie te argumety przypominał sobie z zapałem; gratulował sobie, że zawsze zachowywał umiar. Nigdy naprawdę nie liczył na to, że tontina mu przypadnie; nawet prawdę mówiąc, nigdy nie był całkiem przekonany, że uda mu się odzyskać siedem tysięcy osiemset funtów. Wplątał się w tę cała aferę, poruszony jawną nieuczciwością Michała. Tak, lepiej zrobi wycofując się z tego ryzykownego .- przedsięwzięcia i ograniczając się do interesów skórzanych... —: O Boże! — krzyknął podskakując nagle. — Nie tylko nie zdobyłem tontiny, lecz na domiar straciłem mój handel skórami! Był to fakt straszliwy, ale nie ulegający żadnej wątpliwości. Nie miał prawa podpisu; nie mógł zain-kasować czeku nawet na trzydzieści szylingów, póki nie dostarczy prawnych dokumentów potwierdzaj ą- s* cych zgon wuja. Był nędzarzem bez grosza, z chwilą j zaś gdy dokumenty takie przedstawi, straci natych- J miast tontinę! Morris niezwłocznie podjął decyzję: j rzuci tontinę jak rozpalone żelazo, skoncentruje i wszystkie wysiłki na ratowaniu handlu skórami j i reszty prawnie należnego mu dziedzictwa. Postano- l wienie zapadło w mgnieniu oka. Ale już w następnej j chwili rozmiary klęski objawiły mu się w całej j okazałości. Podać do wiadomości, że wuj Józef nie żyje? Nie może! Z chwilą gdy zwłoki zginęły, wuj Józef stał się (z punktu widzenia prawa) nieiśmier- J łelny. Na świecie nie było wehikułu dość dużego, by mógł pomieścić Morrisa i jego żale. Zapłacił za jazdę i ru- i szył przed siebie piechotą, nie wiedząc, doką& idzie, j Zbyt pochopnie zabrałem się do tego interesu —• j skonstatował z bolesnym westchnieniem. — Zbyt skomplikowane jest ono jak na człowieka o moich możliwościach umysłowych. Wtem przemknęła mu przez głowę uwaga wuja:! „Jeśli chcesz trzeźwo sprawę przemyśleć, napisz to na papierze". Coś tam jednak staruszek rozumiał —j powiedział do siebie Morris. — Trzeba spróbować, czy znajdzie się jednak taki papier, na którym potrafi sobie to wszystko jasno ułożyć. Wszedł do pierwszej lepszej gospody, kazał podać] sobie chleba, sera, papieru i przyborów do pisania,] po czym zasiadł nad tym wszystkim ponuro. Spró-j foował pióra; było świetne, ale co pisać? — Wiem już! — zawołał. — Robinson Kruzoej i dwie rubryki! — Zgodnie z klasycznym wzorem przygotował arkusz papieru i zaczął, co następuje: Źle Dobrze 1. Zgubiłem zwłoki niego 1. Ale odnalazł je Pitmanl wuja, — Zaraz, chwileczkę — powiedział do siebie Morl ris. — Wymyślam antytezy. Zacznijmy od początkuj Źle Dobrze 1. Zgubiłem zwłoki wu- 1. Wobec tego nie muszę ja. go chować. 2. Straciłem tontinę. 2. Mogę ją jeszcze uratować, jeśli Pitman pochowa zwłoki, a ja znajdę medyka pozbawionego wszelkich skrupułów. 3. Straciłem handel skó- 3. Nie, jeśli Pitman odda rami i resztę spadku zwłoki na policję. po wuju. Ależ w takim razie pójdę do więzienia, o tym zapomniałem — pomyślał Morris. — Właściwie nie wiem, czy warto zajmować się dłużej tą hipotezą. Łatwo powiedzieć: trzeba się liczyć z najgorszym, ale w takim wypadku pierwszym obowiązkiem człowieka jest zachowanie spokoju. Czy w punkcie trzecim istnieje jakieś wyjście? Jakie mogą być dobre strony tak 'diabelnie pokpionej sprawy? Oczywiście muszą jakieś być, inaczej ta cała buchalteria nie miałaby sensu. Mam! Do pioruna! Takie samo wyjście jak w poprzednim punkcie! Po czym pośpiesznie napisał od nowa: Źle 3. Straciłem handel skórami i resztę spadku po wuju. Dobrze 3. Nie stracę, jeśli uda mi się znaleźć medyka pozbawionego skrupułów. Ten przekupny lekarz chyba jest niezbędny — rozmyślał, — Najpierw musi rni wydać zaświadczenie, że wuj nie żyje; w ten sposób obejmę handel skórami. A następnie - zaświadczenie, że żyje — ale tu znowu stoimy w obliczu sprzecznych interesów. Po czym wrócił do swych rubryk: Źle 4. Jestem prawie bez grosza. 5. To prawda, ale nie mogę pieniędzy z banku wydostać. 6. W kieszeni wuja Józefa zostawiłem czek na osiemset funtów. 7. Jeśli jednak Pitman okaże się człowiekiem nieuczciwym i znajdzie czek, będzie wiedział, kim jest wuj Józef, i może mnie szantażować. 8. Ale nie mogę szantażować Michała (nie mówiąc już o tym, że jest to bardzo niebezpieczne), póki nie będę wiedział z pewnością. 9. Wkrótce będę potrzebował pieniędzy na bieżące wydatki w sklepie, a przecież nie mam grosza. 10. Tak, ale to jedyny okręt, jaki posiadam. 11. John wkrótce zażąda pieniędzy, a ja ich nie mam. 5. Dobrze 4. Ale w banku jest ; mnóstwo pieniędzy. Lecz... niestety, jest to, jak się zdaje, fakt niezaprzeczalny. Jeśli jednak okaże j się, że Pitman jest człowiekiem nieucz- : ciwym, odnalazłszy czek zechce całą sprawę zataić, a zwłoki wrzucić do rzeki. Tak, ale jeśli moje wnioski odnośnie wuja Mastermana są słuszne, mogę szantażować Michała. 8. Tym gorzej! 7. 9. Ale ten handel skó-j rami jest tonącym okrętem. 10. Fakt niewątpliwy. 11. 12. Przekupny lekarz ze- 12. chce, by mu zapłacić z góry. 13. A jeśli Pitman jest 13. nieuczciwy i nie każe mnie aresztować, zażąda straszliwych pieniędzy. Cała ta metoda okazuje się zupełnie jednostronna — pomyślał Morris — wcale nie ma tych zalet, jakich się po niej spodziewałem. — Zmiął papier i rzucił go na ziemię, po chwili jednak podniósł i wygładził. — Wygląda na to, że finanse są meim najsłabszym punktem. Czyżby nie było żadnej możliwości wytrzaśnięcia skądś forsy? To wydaje się nieprawdopodobne w tak olbrzymim mieście, w którym wszystkie zasoby cywilizowanego świata są na podorędziu! Nie bądźmy zbyt pochopni! Czy nie maffi nic do sprzedania? Moja kolekcja sygnetów... — Ale na myśl o roztrwonieniu ukochanych skarbów Morris oblał się pąsem. — Raczej zginę! — zawołał, po czym wcisnąwszy kapelusz na głowę ruszył na miasto. Muszę wytrzasnąć pieniądze — rozważał w myślach — z chwilą śmierci wuja pieniądze w itoanku są moje, względnie byłyby moje, gdyby nie ta przeklęta niesprawiedliwość prześladująca mnie od dzieciństwa, kiedy jako sierotka chodziłem jeszcze do szkoły handlowej. Wiem, co zrobiłby kto inny na. moim miejscu: uciekłby się do fałszerstwa, chociaż nie wiem, czy słusznie nazywam to fałszerstwem, skoro wuj Józef nie żyje, a pieniądze są moje. Kiedy sobie pomyślę, że wuj jest zimnym trupem, a nie mogę tego udowodnić, żółć się we mnie przelewa na myśl o tej krzywdzie, jaka mi się dzieje. Dawniej bywałem rozgoryczony z powodu tych siedmiu tysięcy ośmiuset funtów; teraz wydaje mi się to drobiazgiem! O Boże, jeszcze przedwczoraj byłem względnie szczęśliwym człowiekiem! Zatrzymując się na chodniku Morris westchnął za- j łośaie. I jeszcze jedna sprawa: czy mi wolno? Czy potrafię? j Dlaczego nie ćwiczyłem się w- różnych charakterach l pisma w młodości? Gdy człowiek dorośnie, zaczynaj żałować tych straconych okazji. Ale jedna w tym po- j ciecha: taki uczynek nie jest naganny z punktu wi-J dzenia moralności. Mogę spróbować i nawet jeśli ] spra-wa wyjdzie na jaw, to mam przynajmniej czyste sumienie. A jeśli mi się uda, Pitman zaś okaże się człowiekiem upartym, nie pozostanie mi nic innego,] jak znaleźć przekupnego lekarza; o to powinno byćl stosunkowo łatwo w tak dużym mieście jak Londyn.] Nie ułega wątpliwości, że roi się tu ©d takich. Oczywiście aie miałoby sensu dawać ogłoszenia, że poszu-1 kuję sprzedajnego lekarza, to byłoby nieroztropnej Trzeba po prostu znaleźć odpowiednią wywieszkę na bramie, wejść do środka i... i... postawić sprawę jasno. Chociaż jpst to przedsięwzięcie delikatne... Chodził długo po ulicach, aż skręcił wreszcie w John Street i znalazł się koło domu. Gdy wkładał klucz w zamek, nowa bolesna myśl przeszyła mul serce. — Nawet ten dom nie należy do mnie, póki nią udsw&dnię, że on nie żyje — warknął i zatrzasnął! za sobą drzwi z taką siłą, że wszystkie okna za-' drżały. Dawno już zapadł zmrok, od dawna już wzdłuż nią kończących się ulic migotały światła wystaw sklepo-j wyeh. W hallu panowała zupełna ciemność i — znowuj diabelska sztuczka — Morris potknął się o .piedestał? Herkułesa i rozciągnął się jak długi. Ból był dotkli-j wy, nerwy miał napięte do ostateczności, a do tegoj pech chciał, że ręka jego wylądowała na młotku.; W porywie dziecinnego gniewu zerwał się i uderzył nienawistna statuę. Rozległ się straszliwy trzask. — O Boże! Cóż -ja znowu zrobiłem? — zaszlochal Morris i w ciemności zaczął szukać świecy. — No tak — stwierdził stojąc z zapaloną świecą w ręce i oglądając uszkodzoną nogę, z której odbił około funta mięśni. — No tak, zniszczyłem autentyczny antyk, który może kosztować tysiące! — W tej chwili w sercu jego zrodziła się jakaś gniewna nadzieja. Zastanówmy się — pomyślał — pozbyłem się Julii. Nie ma żadnego śladu jakichkolwiek powiązań między mną a tym bydlakiem Forsy them. Tragarze byli pijani i (co jeszcze pomyślniej sze) wszyscy zostali wyrzuceni z pracy. Oto nowa okazja udowodnienia, że main odwagę moralną! Gdyby mnie pytano, powiem, że o niczym nie wiem. Po chwili stał znowu przed Herkulesem z zaciśniętymi wargami, z łomem i toporem rzeźniczym pod pachą. Rzucił się na skrzynię, która była już bardzo naruszona działaniami Gideona. Wystarczyło kilka trafnych uderzeń i — skrzypiąc rozwarła się. Jeszcze kilka i rozpadła się zasypując Morrisa inajpierw nawałnicą desek, następnie zaś słomy. Teraz dopiero mógł kupiec skórzany w pełni Soce-nić rozmiary czekającej go pracy, a na ten widok ogarnęły go wątpliwości. -Zaiste, nie stał przed ambitniejszym zadaniem de Lesseps ze wszystkimi swoimi robotnikami i końmi, gdy szturmował góry Panamy, niż ów samotny, wątły młodzieniec, który nigdy nie pracował w kamieniołomach, stojący przed opasłym potworem na piedestale. Niemniej byli godnymi siebie przeciwnikami: z jednej strony masa, z drugiej — prawdziwie bohaterski zapał. — Zostaniesz zwalony, ohydny olbrzymie! — głośno zawołał Morris w uniesieniu, mającym w sobie-coś z owej pasji, która rzuciła motłoch paryski na. mury Bastylii. — Zostaniesz zwalony jeszcze dziś wieczór. Nie ma dla ciebie miejsca w moim domu! Zapał naszego obrazoburcy szczególnie podniecał nieprzyzwoity wyraz twarzy statui^ i od twarzy dzieło zniszczenia zostało rozpoczęte. Wstępna przeszkodą była znaczna wysokość półboga,x miał prawie trzy me try bez butów, ale już teraz, w pierwszych potyczkach bitwy, rozum zaczął brać górę nad materią. Dzięki drabinie bibliotecznej obrażony właściciel domu zyskał przewagę i przystąpił do ścinania głowy zamaszystymi uderzeniami topora. W dwie godziny później z tego, co jeszcze niedawno było kempłetnym wizerunkiem gigantycznego węglarza, który jakimś cudem się wybielił, pozostała bezładna kupa członków. Tors czterdziestolatka leżący obok piedestału, lubieżne oblicze łypiące okiem ze schodów kuchennych, nogi, ramiona, ręce, a nawet palce porazrzucane bezładnie po podłodze hallu. Jesz-] cze pół godziny — i gruzy zostały skrupulatnie wymiecione do kuchni, a Morris z uczuciem triumfu rozglądał się po polu bitwy. Tak, teraz mógł zaprzeczyć, jakeby wiedział cokolwiek o statui; w hallu — tyle tylko, że nieco zrujnowanym •— nie było śladu Hertkulesa. Morris doczołgał się do łóżka bez sił. Bolały go plecy i ramiona, dłonie paliły od szorstkich pocałunków łomu, a jeden zraniony palec nieustannie wędrował ku ustom. Sen długo opóźniał swe przybycie do łoża naszego bohatera znajdującego się w opłakanym stanie i z pierwszym przebłyskiem dnia opuścił go ponownie. Jakby w zmowie ze wszystkimi niepowodzeniami zaświtał poranek okrutny. Po ulicach hulał wschodni wiatr; strugi deszczu biły wściekle o szyby, a gdy Morris ubierał się, chłodny przeciąg z kominka żywoj baraszkował wokół jego nóg. Me mógł się oprzeć gorzkiej refleksji: biorąc pocj uwagę, te wszystkie przykrości, które się na mnia zwaliły, pogoda mogłaby przynajmniej być łaskawsza. W domu nie było chleba. Panna Hazeltine bowiem (jak wszystkie kobiety, gdy są same) żywiła się wy-l łączinie ciastkami. Znalazł w końcu jakieś okruchy ciasta i one (wraz ze szklanką kryształowej, jak mówiła poeci, zimnej wody) złożyły się na coś w ro l dzaju porannego posiłku. Po czym nieustraszony zasiadł do swych trudów. Studiowanie podpisów jest zajęciem nadzwyczaj ciekawym. Dla profana każdy podpis jest inny; inaczej podpisuje się człowiek przed posiłkiem, inaczej po posiłku. Inaczej, gdy cierpi na obstrukcję, inaczej zaś, gdy jest w stanie nietrzeźwym; gdy drży o zdrowie swego dziecka lub gdy wrócił właśnie z wygraną na wyścigach; gdy podpisuje się w biurze notariusza lub kładzie swój podpis pod czułym okiem ukochanej. Ale dla eksperta, urzędnika bankowego lub litografa podpisy są wartościami niezmiennymi, równie rozpoznawalnymi jak dla marynarza na wachcie rozpoznawalną jest Gwiazda Polarna. Morris o tym wszystkim wiedział. Teorię pięknej sztuki, do której zastosowania zabierał się właśnie, znał nasz dzielny kupiec skórzany bezbłędnie. Na szczęście jednak fałszowanie podpisów jest sprawa praktyki. Siedział więc Morris otoczony wzorami podpisów swego wuja i dowodami własnej nieudolności, ponure zaś myśli podstępnie odbierały mu otuchę. Od czasu do czasu wicher wył w kominku za plecami, od czasu do czasu szkwai tak mroczny przelatywał przez Błoomsbury, że Morris musiał wstawać i zapalać lampę gazowa; wokół panował chłód i obrzydliwy nieporządek domu nie zamieszkanego — podłogi gołe, na kanapie stosy książek i rachunków okrytych brudnym obrusem, pióra zardzewiałe, papiery pokryte grubą warstwą kurzu, a przecież były to tylko rekwizyty jego niedoli, prawdziwe zaś korzenie jego przygnębienia leżały przed nim na stole w postaci nieudanych fałszerstw. To chyba jest jedna z najdziwniejszych rzeczy, jakie zdarzyło mi się spotkać —'żalił się w myślach. — Wygląda wręcz na to, że praca ta wymaga talentu, którego nie posiadam. Raz jeszcze skrupulatnie przyjrzał się próbkom. Kancelista wyśmiałby je po prostu. No cóż, nie pozostaje nic innego, jak skopiować podpis. Poczekał, aż minął kolejny szkwał i ukazał się prze-. błysk posępnego światła dziennego, po czym podszedł do okna i na widoku całej John Street skopiował podpis wuja Józefa. Nawet przy najlepszej woli trudno byłoby określić osiągnięte wyniki inaczej niż jako1 mierne. Lepiej nie potrafię — powiedział do siebie patrząc żałośnie na swe dzieło. — Tak czy inaczej, on nie żyje. Po czym wystawił czek na kilkaset funtów i ruszył w kierunku Banku Anglo-Patagoń-skiego. Na miejscu, przy okienku, przy którym zwykle za-j łatwiał swe sprawy, starając się zachować możliwie najobojętniejszą postawę, Morris przedłożył sfałszo-: wany czek kasjerowi, dużemu Szkotowi z czerwoną brodą. Kasjer zdawał się oglądać czek ze zdumieniem, j Obracał go w rękach, a nawet badał podpis za poJ mocą szkła powiększającego, jego zaś zdumienie zda-> wało się przemieniać w niechęć. Przeprosiwszy klien-j ta na chwilę udał się do najdalszych zakamarków; banku, by po długiej chwili wrócić. Wracał nie sami lecz pogrążony w rozmowie ze swym przełożonym,] starszym, łysawym, bardzo statecznie wyglądającymi panem. — Czy mam przyjemność z panem Morrisem Fins-j bury? — zapytał ów dżentelmen patrząc na MorrisaJ przez podwójne okulary. — Tak jest w rzeczy samej — odpowiedział Morrisl drżąc. — Czyżby coś było nie w porządku? •— No cóż, panie Finsbury, jesteśmy raczej zasko-l czeni tym... — odezwał się urzędnik powiewając cze-ł kiem. — Ale nie ma pokrycia. — Nie ma pokrycia?! — zawołał Morris. — Jak to J przecież wiem doskonale, że na koncie musi być dwąl tysiące osiemset funtów co do grosza. — Dwa tysiące osiemset -sześćdziesiąt cztery, jaki sądzę — odpowiedział stateczny pan — ale suma tal została podjęta wczoraj. — Podjęta?! — krzyknął Morris. — Osobiście przez pańskiego wuja — ciągnął| pierwszy. — I nie tylko to, lecz zdyskontowaliśmy również dla niego czek w wysokości, niech no sobie przypomnę... na ile to było, panie Bell? — ©siemset funtów, panie Judkin — odpowiedział kasjer. — Dent Pitman! — krzyknął Morris zachwiawszy się na nogach. — Jak, proszę pana? — zapytał pan Judkin. — To tylko takie porzekadło —odrzekł Morris. — Mam nadzieję, że nic złego się nie stało, panie Finsbury? — troskliwie dopytywał się pan Bell. — Mogę panom tylko powiedzieć — odrzekł Morris śmiejąc się cierpko — że to jest po prostu niemożliwe. Mój wuj jest w Bournemouth i nie może wstać z łóżka. - Czyżby? — zdziwił się pan Bell biorąc czek od pana Judkina. — Ależ ten czek datowany jest w Londynie, i to w dniu dzisiejszym. Jak pan to "wytłumaczy? — Ach, to była pomyłka — odpowiedział Morris, a głęboki rumieniec pokrył jego twarz i szyję. — Niewątpliwie, niewątpliwie — wtrącił pan Judkin przyglądając się jednak badawczo swemu klientowi. — I... i... — zaczął znowu Morris —• jeśli nawet nie ma pokrycia, to przecież chodzi tu o sumą bardzo drobną... nasza firma.„ nazwisko Finsbury... niewątpliwie gwarantuje takie drobne przekroczenie konta. — Niewątpliwie, panie Finsbury — odpowiedział pan Judkin — i jeśli .panu zależy, wezmę to pod uwagę. Ale nie wydaje mi się... krótko mówiąc, panie Finsbury, gdyby nawet nie było innych wątpliwości, to podpis ten pozostawia wiele do życzenia. — Błahostka — Morris odpowiedział nerwowo. — Poproszę wuja, by podpisał inny czek. Prawdę mó>-wiąc — ciągnął dalej zdobywając się na odwagę — wuj czuje się teraz tak fatalnie, że nie był w stanie złożyć podpisu bez mojej pomocy, i obawiam się. że stąd panów zastrzeżenia. Pan Judkin spojrzał przenikliwie w twarz Morrisa, po czym odwrócił się i popatrzał na pana Bella. — Zdaje mi się, że padliśmy ofiara oszustwa. Proszę zawiadomić pana Finsbury'ego, że natychmiast wyślemy detektywów. Jeśli zaś idzie o pański czek, to z przykrością muszę stwierdzić, że nasz bank niestety nie może go uważać za dokument... jak by to powiedzieć... pełnowartościowy — po czym położył czek na ladzie. Morris mechanicznie zabrał czek; myślał teraz O czymś innym. — To znaczy — zaczął — że to my ponieśliśmy stratę, czyli mój wuj i ja. — Niekoniecznie — odpowiedział pan Bell. — Bank ponosi odpowiedzialność i bank albo odzyska pieniądze, albo je zwróci, może pan na nas polegać. Morrisowi mina zrzedła, ale zaświtał mu nowy promień nadziei. — Wiecie panowie co — rzekł — proszę sprawę zostawić mnie. Ja się tym zajmę. Mam pewną myśl, a poza tym — ciągnął błagalnym tonem — detektywi są tak kosztowni. — Bank nie chce o tym słyszeć — odpowiedział pan Judkin. — Grozi nam strata od dwóch do trzech tysięcy funtów. W razie potrzeby gotowi jesteśmy wydać znacznie więcej. Fałszerz nie ujęty jest stałym niebezpieczeństwem. Wyjaśnimy sprawę do końca, może pan być spokojny. -— Wobec tego biorę stratę na siebie — śmiało orzekł Morris. —: Polecam panom zaprzestać poszukiwań. — Stanowczo pragnął uniknąć wszelkich dochodzeń. — Bardzo pana przepraszamy — odpowiedział pan Judkin •— ale my w tej sprawie nie możemy rozmawiać z panem. Proszę to przedyskutować ze swoim wujem. Jeśli on dojdzie do takiego wniosku i albo sam się tu zjawi, albo pozwoli mi przybyć do łoża boleści... —- To jest absolutnie niemożliwe! — krzyknął Morris. — Sam więc pan widzi, że mam związane ręce. Musimy natychmiast przekazać całą sprawę policji. Morris mechanicznie złożył czek i schował go do kieszeni. — Do widzenia! — zawołał, jakimś cudem wydostając się z banku. Pojęcia nie mam, co oni podejrzewają — rozważał w myślach. — Nie mogę ich rozgryźć, całe ich zachowanie było bardzo osobliwe. Ale to nie ma znaczenia: wszystko jest skończone. Pieniądze zostały wypłacone, policja jest na tropie; za dwie godziny ten idiota Pitman zostanie aresztowany... i historia z trupem znajdzie się w wieczornych gazetach. Gdyby mógł usłyszeć rozmowę, która toczyła się w banku po jego odejściu, byłby mniej niespokajny, chociaż może miałby więcej powodów do zmartwienia. — Dziwna sprawa, panie Bell — powiedział pan Judkin. — Zaiste, proszę pana, ale zdaje się, że napędziliśmy mu strachu. — Ach, nigdy już więcej nie zobaczymy pana Morrisa Finsbury — odpowiedział pierwszy. — To była pierwsza próba; firma nasza od tak dawna miała z nimi interesy, że zależało mi na tym, by postępować łagodnie. Zakładam jednak, panie Bell, że wczoraj nie zaszła żadna pomyłka? Czy to był rzeczywiście stary pan Finsbury? — Nie mam co do tego najmniejszej wątpliwości — zachichotał pan Bell. — Objaśnił mi zasady bankowości. — Proszę, proszę .—• zdumiał się pan Judkin. — Gdy przyjdzie następnym razem, proszę mu powiedzieć, by zaszedł do mnie. Należy go ostrzec. Rozdział siódmy w którym William Dent Pitman zasięga porady prawnej Norfolk Street — zwana żartobliwie przez fólcato-rów parna Pitmana wyspą Norfolk — nie jest ani długą, ani ładną, ani przyjemną arterią. Pojawiają się na niej brudne, niedorodne dziewuchy, czekające, by im kto postawił kufel piwa, lub nasłuchujące głosów miłości. Dwa razy dziennie przechodzi nią człowiek skupujący koty. Niekiedy trafia tu kataryniarz, lecz szybko oddala się zniechęcony. W dni świąteezrae ulica jest areną dla okolicznych młodzieńców, a mieszkańcy domów mają okazję zaznajomienia się z męską sztuką samoobrony. Pod jednym przynajmniej względem Norfolk Street ma. prawo rościć sobie pretensje do nazwy ulicy przyzwoitej, nie ma tu miaaewieie żadnych sklepów, jeśli nie liczyć szynku, który właściwie znajduje się już przy King's Road. Na drzwiach pod numerem siódmym widniała tabliczka mosiężna z napisem: ,,W. D. Pitman. Artysta". Nie była to szczególnie czysta tabliczka mosiężna, a sam numer siódmy nie był szczególnie zachęcającym do zamieszkania budynkiem. Niemniej dom miał swój charakter, i to tego rodzaju, który może pobudzić ciekawość czytelnika. Był on bowiem siedzibą artysty — artysty wybitnego, wielce wyróżniającego się swym brakiem powodzenia — który nigdy nie był przedmiotem artykułu w żadnym pi- i śmie ilustrowanym. Nigdzie jeszcze nie ukazały się : ryciny przedstawiające „Kąt w bawialni" lub „Ko minek w pracowni" domu pod numerem siódmym; ani jedna młoda pisarka nie zamieściła swych uwag 0 „pozbawionej afektacji prostocie", z jaką pan Pitman przyjął ją wśród swych „skarbów". Chętnie naprawiłbym to przeoczenie, lecz nas interesują przede wszystkim tyły tego artystycznego domostwa. Był tu ogródek pyszniący się nieczynną fontanną z karzełkiem, kilkoma oblepionymi brudem donicami z kwieciem i dwoma lub trzema świeżo zasadzonymi drzewkami, na których odwiedziny wiosny nie pozostawiły widocznego śladu. Były tam jeszcze dwie lub trzy rzeźby naśladujące starożytność i przedstawiające satyrów oraz nimfy w najgorszym możliwym stylu. Z jednej strony ogród osłonięty był 'dwiema pracowniami, najmowanymi zazwyczaj przez bar&iej zapoznanych i młodzieńczych adeptów sztuki. Po stronie przeciwnej nieco wyższa i staranniej wykończona przybudówka, połączona z domem i posiadająca drzwi wychodzące na trawnik, kryła owoce wielostronnej działalności pana Pitmana. To prawda, że przez cały dzień trudził się on na niwie oświaty w szkole dla panienek, ale wieczory, które przeciągały się do późnej nocy, należały do niego i spędzał je nad olejnym „Pejzażem z wodospadem" bądź też nad „popiersiem w marmurze" (jak stwierdzał skromnie, lecz z dumą) jakiejś osobistości czy wreszcie — jeśli się w ogóle zniżał do takiej pracy — nad jakąś zwyczajną nimfą (mającą zdobić kinkiet gazowy na klatce schodowej) lub naturalnej wielkości „Samuelem w niemowlęctwie" dla jakiegoś zakonnego przedszkola. Pan Pitman studiował w Paryżu, a także 1 w Rzymie, subsydiowany przez kochającego rodzica, który potem zbankrutował na skutek zmniejszenia się popytu na gorsety, i chociaż nikt nigdy nie podejrzewał go o najdrobniejszy nawet ślad talentu, był taki czas, kiedy uważano, że przynajmniej wyuczył się swego zawodu. Wystarczyło osiemnastu lat tak zwanego „nauczania", by wyzbył się wszelkiej nie6 — Bagaż... bezpiecznej wiedzy. Jego lokatorzy artyści starali się czasem wytłumaczyć mu, że nie można malować przy świetle gazowym lub rzeźbić nimfy naturalnej wielkości bez modelki. — Wiem o tym — odpowiadał. — Na całej Norfolk Street nikt o tym nie wie lepiej ode mnie. Gdybym był bogaty, z pewnością zatrudniałbym najlepsze modelki Londynu, ale że jestem człowiekiem ubogim, nauczyłem się obchodzić bez nich. Model przypadkowy jedynie zakłóciłby moją idealną wizję figury, co niewątpliwie zaszkodziłoby mojej karierze. Jeśli natomiast idzie o malowanie przy sztucznym świetle, to wpadłem na ten pomysł zmuszony koniecznością, ponieważ dzień mam zajęty nauczaniem. W chwili gdy musimy go przedstawić naszym czytelnikom, pan Pitman znajdował się sam w swej pracowni, w gasnącym świetle październikowego dnia. Siedział (jak nietrudno się domyślić „bez pozy i z niewymuszoną prostotą") w fotelu, a obok spoczywał jego czarny kapelusz. Śniady, słaby, nieszkodliwy, żałosny człowieczek, w ubraniu z materiału w" ciemnych kolorach, w żakiecie dłuższym nieco niż zazwyczaj noszą ludzie świeccy, w kołnierzyku wysokim i okrągłym, w plastronie o stonowanych kolorach, zawiązanym niewymyślnie. Powierzchowność nieco przypominająca osobę duchowną, gdyby nie spiczasta bródka. Włosy na szczycie głowy miał Pitman przerzedzane, srebrne na skroniach. Biedny człowiek nie był już młody; lata zaś, ubóstwo i zawiedzione skromne ambicje nie są bynajmniej pocieszeniem. Przed nim, w kącie pokoju, przy drzwiach, stała pokaźna beczka. Obojętne, w którą stronę odwracał oczy, beczka nieustannie przyciągała jego wzrok i wciąż wracały te same myśli. Czy ją otworzyć? Czy ją odesłać? Czy natychmiast porozumieć się z panem Semitopolisem? — rozważał. — Nie — zdecydował w końcu. — Nie zrobię nic bez porady pana Finsbury'ego. — Wstał i chwycił zniszczoną skórzaną teczkę. Wyjął z niej gruby kre mowego koloru papier listowy, na którym zazwyczaj pisał do kierowników szkół i do rodziców swych uczniów. Teczkę położył przy oknie, zasiadł do biurka i zdjąwszy z kominka butelkę atramentu starannie skomponował list następującej treści: „Szanowny Panie Finsbury — pisał. — Mam nadzieję, że nie nadużyję pańskiej uprzejmości prosząc, by mnie pan odwiedził w moim domu dziś wieczór. Sprawa, w której potrzebna jest mi pańska cenna pomoc, nie jest bynajmniej błaha; wystarczy, jeśli powiem, że dotyczy ona losów statui Herkulesa pana Semitopolisa. Piszę do pana wielce zdenerwowany, po zasięgnięciu bowiem wszelkich informacji zaczynam się obawiać, że to znakomite dzieło starożytnej sztuki zaginęło. Uginam się ponadto pod brzemieniem innej zagadki, w pewnym sensie związanej z poprzednią, Proszę mi wybaczyć niezbyt wytworny charakter pisma i proszę przyjąć wyrazy mego szacunku, w pośpiechu, William D. Pitman". Wyposażony w to pismo zadzwonił do drzwi domu pod numerem 233 przy King's Koad, prywatnej rezydencji pana Michała Finsbury'ego. Poznał był prawnika podczas jakiejś hucznej uroczystości publicznej w Chelsea. Michał miał poczucie humoru i odznaczał się beztroską życzliwością, znajomość więc podtrzymał, a gdy się okazała zabawna, pozwolił, by przerodziła się w swoista przyjaźń, nacechowaną lekką pogardą. Obecnie, w cztery lata po pierwszym spotkaniu, Pitman kręcił się przy Michale jak wierny pies. — Pana Michała jeszcze nie ma — powiedziała starszawa gospodyni, która otworzyła Pitmanowi drzwi. — Ale pan bardzo źle wygląda, panie Pitman — dodała. — Niech pan wstąpi na kieliszek sherry, to pana podniesie na duchu. — Bardzo pani dziękuję — odpowiedział artysta. — Jest pani -bardzo uprzejma, ale naprawdę w tym stanie ducha nie mogę przyjąć zaproszenia. Proszę tylko oddać panu Finsbury'emu ten oto list 6» i proszę mu powiedzieć, by zaszedł od tyłu, od strony ogródka; będę przez cały wieczór w pracowni. Po czym ruszył powolnym krokiem ku domowi. Oko jego padło na wystawę zakładu fryzjerskiego, na której królowała wytworna, dumna dama woskowa w wieczorowej sukni. Stanął przed nią w długiej i głę&okiej zadumie. Mimo trapiących go zmartwień obudził się w nim artysta. Łatwo wyśmiewać się z ludzi robiących te rzeczy — j pomyślał — ale jest w tym coś wzniosłego, nieokre-' słonego. To właśnie, co starałem się uchwycić w mojej „Cesarzowej Eugenii" — westchnął. Wracając do domu nadal rozmyślał o tych walorach. Tego nie uczą w Paryżu. Takie bezpośrednie podejście jest typowo brytyjskie. Dość. Zasypiam, muszę się obudzić, muszę dążyć wyżej, mierzyć wyżej! — zawołał nasz maleńki artysta do siebie. Przez cały podwieczorek i potem, gdy dawał lekcję gry na skrzypcach swemu najstarszemu synowi, nie pamiętał już o swych tarapatach, myśli jego uleciały do piękniejszych krain. I gdy tylko się uwolnił, z praw-! dziwym animuszem pośpieszył do swej pracowni. Nawet widok beczułki nie wywołał w nim przy-'. gnębienia. Rzucił się z rosnącym zapałem do roboty: popiersie pana Gladstone'a z fotografii. Pokonał (z niezwykłym powodzeniem) trudności, jakie nastręczało modelowanie tyłu głowy, do czego nie miał żadnej dokumentacji, poza niejasnym wspomnieniem z jakiegoś publicznego zebrania, z zachwytem spój-' rżał na swe ujęcie kołnierzyka portretowanego męża stanu i dopiero pukanie do drzwi przypomniało mul doczesne troski. — Czy stało się coś złego? — zapytał Michał podchodząc do kominka, na którym pan Pitman, pamiętając o tym, jak jego przyjaciel lubi ciepło, rozpalił potężny ogień. — Wydaje mi się, że trapią pana jakieś kłopoty. — Te słowa nie oddają całej powagi sytuacji —Ą rzekł artysta. — Statua pana Semitopolisa nie została doręczona i obawiam się, że będę musiał za nią zapłacić; ale tym się nie przejmuję, obawiam się natomiast, drogi panie Finsbury, obawiam się rzeczy strasznej — zdemaskowania. Herkules miał być przemycony z Italii; rzecz niewątpliwie występna, rzecz, do której człowiek z moimi zasadami i z moim odpowiedzialnym stanowiskiem nigdy nie powinien był przykładać ręki, co sobie teraz, zbyt • późno, uświadomiłem. — Sprawa wygląda bardzo poważnie — oznajmił prawnik — będzie wymagała większej ilości alkoholu. — Pozwoliłem sobie... krótko mówiąc, pozwoliłem sobie przygotować się na pańską wizytę — odpowiedział artysta wskazując na dzbanek, butelkę dżinu, cytrynę i szklanki. Michał przyrządził sobie grogu i poczęstował artystę cygarem. — O nie, dziękuję — usłyszał w odpowiedzi. — Zdarzało mi się dawniej miewać słabość do cygar, ale pozostaje po nich taki nieprzyjemny zapach w ubraniu. — Nie szkodzi — oświadczył prawnik. — Czuję się teraz dobrze. Proszę, niech pan snuje swą opowieść. Pitman wyłożył swe kłopoty dość wyczerpująco. Udał się dziś na stację Waterloo spodziewając się, że odbierze ogromnego Herkulesa, miast tego otrzymał beczkę, w której nie zmieściłby się nawet Dyskobol; jednakowoż beczka adresowana była ręką (zna doskonale ten charakter pisma) jego rzymskiego korespondenta. Rzecz jeszcze dziwniejsza, że tym samym pociągiem nadeszła skrzynia dostatecznie duża i ciężka, by jej zawartością mógł być Herkules. Skrzynia ta została odesłana pod adres, którego nie można ustalić. — Woźnica, przykro mi o tym mówić, zdążył był wypić — ciągnął pan Pitman — używał zaś języka, którego nie śmiałbym powtórzyć. Z miejsca został wyrzucony z pracy przez naczelnika stacji, który zachowywał się przez cały czas jak najbardziej właści wie i obiecał zasięgnąć informacji w Southampton. A co ja mam tymczasem począć? Pozostawiłem mój adres, beczkę zabrałem do domu, ale pamiętając stare przysłowie postanowiłem, że otworzę ją tylko w obecności mego adwokata. — To wszystko? — zapytał Michał. — Nie widzę żadnego powodu do zmartwień. Herkules utkwił gdzieś po drodze, przyniosą go jutro lub pojutrze. Jeśli zaś idzie o beczułkę, może pan być spokojny, to na pewno dowód wdzięczności od jednej z pańskich uczennic i zawiera ostrygi. — Ach, proszę tak głośno nie mówić! — zawołał artysta. — Straciłbym posadę, gdyby ktoś usłyszał, że tak bez szacunku wyrażamy się o tych młodych panienkach, a poza tym ostrygi z Włoch? I dlaczego miałyby być adresowane ręką pana Ricardi? — No tak, rzućmy ria to okiem — powiedział Michał. — Niech no pan ją potoczy bliżej światła. Mężczyźni wytoczyli beczkę z kata i ustawili ją przed kominkiem. — Sądząc z ciężaru, może zawierać ostrygi — zauważył rozsądnie Michał. ,_— Czy przystąpimy natychmiast do otwierania? — zapytał artysta, któremu towarzystwo i dżin zdecydowanie poprawiły humor. I nie czekając na odpowiedź zaczai się rozbierać jak do zapasów. Rzucił swój pastorski kołnierz do kosza na papiery, pastorski surdut zawiesił na gwoździu i z dłutem w jednej ręce, a młotkiem w drugiej wymierzył pierwszy cios. — Znakomicie, mój Williamie — zawołał prawnik — oto temperament! A może to romantyczne odwiedziny jednej z młodych panienek? Pomysł w stylu Kleopatry? Uważaj pan i nie wybij pan Kleopatrze dziury w głowie. Ale zapał Pitmana był zaraźliwy. Prawnik nie mógł już dłużej usiedzieć. Wrzucił cygaro do ognia, wyrwał narzędzia z rak opierającego się artysty, po czym sam zabrał się do dzieła. Niedługo trwało, a na jego pięknym, jasnym czole ukazały się krople potu. Eleganckie spodnie zabrudziła rdza, stan zaś dłuta świadczył o złym zastosowaniu energii. Otwieranie beczki nie jest zadaniem łatwym, nawet gdy się przystępuje do tego w sposób właściwy. Przy niewłaściwym podejściu cała konstrukcja może rozpaść się na elementy. Tą właśnie droga poszli zarówno prawnik, jak i artysta. Wreszcie ostatnia obręcz została usunięta. Kilka dzielnych uderzeń — i klepki posypały się na podłogę, a to, co niegdyś było beczką, okazało się bezładnym stosem połamanych i wypaczonych desek. Jakaś ponura, opatulona w koce postać pozostawała przez chwilę w pozycji stojącej, po czym pochyliła się w jedną stronę i głucho opadła przed kominek. W tym samym momencie znalazł się na podłodze mo-nokl, który potoczył się ku krzyczącemu przejmująco Pitrnanowi. — Zamknij pan buzię! — powiedział Michał, po czym pobiegł do drzwi i przekręcił klucz w zamku. Z bladą twarzą, zagryzając wargi podszedł bliżej, uniósł róg koca i cofnął się drżąc. W pracowni zapanowała długa chwila ciszy. — Niech mi pan powie szczerze — odezwał się Michał zniżając głos i wskazując na trupa. — Czy pan ma z tym coś wspólnego? Artysta zdobył się tylko na urywane i nieartykułowane odgłosy. — Niech pan to wypije! — rozkazał Michał. — Proszę się mnie nie bać. Jestem pańskim przyjacielem i nie opuszczę pana w trudnej sytuacji. Pitman odstawił nie tkniętą szklankę. — Bóg mi świadkiem — oznajmił — że jest to dla mnie nowa tajemnica. W najgorszych snach nic podobnego mi się nie przywidziało. Przecież ja nie skrzywdziłbym muchy. — W porządku — powiedział Michał oddychając z ulgą. — Wierzę ci, przyjacielu .— dodał ściskając serdecznie dłoń artysty. — Przez chwilę myślałem — ciągnął dalej z upiornym uśmiechem — myślałem przez chwilę, że być może pozbył się pan Semito-polisa. — Gdyby tak nawet było, to co za różnica — jęczał Pitman. — Dla mnie wszystko już skończone. Widzę zbliżający się koniec. — Przede wszystkim — stwierdził Michał — musimy pozbyć się nieboszczyka; mówiąc bowiem całkiem szczerze, nie podoba mi się jego wygląd. — Adwokat poczuł, że go przechodzą ciarki. — Gdzie można by go umieścić? — Może go pan wstawić do tej szafy... jeśli zdobędzie się pan na to, by go dotknąć. — Ktoś musi się zdobyć, mój drogi — odpowiedział prawnik — i wygląda na to, że ta rola mnie przypadnie. Przejdź pan na drugi koniec pokoju, Gsteyróć się plecami i nalej mi grogu; to będzie sprawiedliwy podział pracy. Po chwili rozległ się odgłos zamykanej szafy. — W porządku — stwierdził Michał — tepaz jest przyjemniej. Już może się pan odwrócić, blady Pit-manie. Gdzie jest grog? Niech pana niebiosa mają w swej opiece, przecież to lemoniada! — Ależ, panie Finsbury, co my z nim poczniemy?! — zawodził artysta czepiając się ręki prawnika. — Poczniemy? — powtórzył Michał. — Pochowamy go w jednym z pańskich klombów i postawimy jedną z pańskich rzeźb jako nagrobek. Pomyśl pan tylko, jak piekielnie romantycznie będziemy wyglądali grzebiąc faceta w bladej księżycowej poświacie. Proszę mi dolać trochę dżinu! — Błagam pana, drogi Finsbury, niech pan sobie nie żartuje z mojego nieszczęścia! — zawołał Pitman. — Ma pan przed sobą człowieka, który przez całe życie, nie zawaham się użyć tych słów, zachowywał się jak najprzykładniej. Nawet w tym uroczystym momencie mogę na to przysiąc nie rumieniąc się., Poza tą drobną sprawką z przemycaniem Herkulesa, ale tego też żałuję, nie mam nic do ukrycia. Nigdy nie obawiałem się opinii publicznej, a teraz... teraz.,.. — ©łowa do góry, mój drogi, zapewniam pana, że w nas^^rn biurze tego rodzaju niefortunne historie uchodzą za drobiazgi; może się to przytrafić każdemu, a jeśli pan rzeczywiście ręki do tego nie przykładał.,, — Jakich słów mam użyć... — zaczął Pitman.^ — Tym już ja się zajmę, pan nie ma w tej dziedzinie doświadczenia. Chodzi jednak o to: jeśli — a raczej skoro — pan nic nie wie o zbrodni i strona znajdująca sią w szafie nie jest pana bratem ani swatem, pańskim dłużnikiem ani szwagrem, ani też, jak to się mówi, zdradzonym małżonkiem... — Ależ, drogi panie! — przerwał przerażony Pitman. — Skoro, krótko mówiąc —• ciągnął adwokat — nic nie przemawia za tym, by zbrodnia ta leżała w pańskim interesie, wobec tego sprawa jest zupełnie prosta i me ryzykujemy niczego. W rzeczy samej, cała ta historia jest nawet zabawna; nad podobnym problemem głowiłem sią już z innej okazji. Nareszcie mam konkretny przypadek. Już ja pana wyciągną. Pr.<3szę się nie martwić. Wyciągnę. Zastanówmy sią więą co dalej. Dawno już nie miałem tak zwanych prawdziwych wakacji. Jutro zawiadomię biuro. Musimy sift pośpieszyć — dodał znacząco — by nie ułatwić sprawy drugiej stronie. — D czym pan mówi? — zapytał Pitman. — Jaka druga- strona? Inspektor policji? — Bo diabła z inspektorem policji! Jeśli nie chce pan skorzystać z najprostszego wyjścia i pochować trupa w swoim ogródku, to musimy znaleźć kogoś, kto go pochowa u siebie. Krótko mówiąc, trzeba złożyć całą sprawę w ręce człowieka, który ma mniej skrupułów i więcej pomysłowości. — Może prywatny detektyw? — zaproponował Pitman. — Chwilami budzi pan we mnie litość — zauwa żył adwokat. — A propos — ciągnął w innym tonie — zawsze byłem zdania, że powinien pan mieć fortepian w tej swojej dziurze. Nawet jeśli pan sam nie gra, to przecież mogliby pańscy przyjaciele rozerwać się muzyką podczas pańskiej dłubaniny. — Mogę panu zagrać, jeśli pan sobie tego życzy — nerwowo wtrącił Pitman, pragnąc za wszelka cenę zadowolić swego przyjaciela. — Gram trochę na skrzypcach. — Wiem, że pan gra na skrzypcach — odpowiedział Michał. — Ale jaka korzyść ze skrzypek? Szczególnie gdy się gra na nich tak jak pan. Przydałaby się muzyka polifoniczna. Coś panu powiem: skoro jest już za późno na kupienie fortepianu, podaruję panu swój. — Dziękuję panu — odpowiedział zakłopotany artysta. — Chce pan mi dać swój fortepian? To niewątpliwie bardzo pięknie z pana strony. — Tak, dam panu mój fortepian — ciągnął Michał — po to, by mógł na nirn grać inspektor policji, gdy jego ludzie będą rozkopywali ogródek. Pitman patrzył z wyrazem bolesnego zdumienia. — Nie, nie straciłem zmysłów — podjął Michał. — . Żałuję, ale mówię do rzeczy. Niechże pan wreszcie zrozumie, o czym mówię; proszę słuchać uważnie .przez pół minuty. Chcę skorzystać z tego faktu, że jesteśmy wszyscy rzeczywiście i szczerze niewinni; nic nas nie łączy ze zbrodnią, poza... tym. Jeśli się tego pozbędziemy, bez względu na to, jakim sposobem, zniknie wszelki ślad prowadzący do nas. A wiec podaruję panu mój fortepian; przywieziemy go ,tu jeszcze dzisiaj wieczorem. Jutro usuniemy wszystko ze środka, umieścimy tam... naszego przyjaciela, załadujemy fortepian na wóz i odeślemy do mieszkania pewnego młodego dżentelmena, którego znam z widzenia. — Kogo pan zna z widzenia? — I co więcej — nie dawał sobie przerwać Michał — którego rozkład pokojów znam lepiej niż on sam. Przyjaciel mój, który przebywa obecnie w De-merarze, i to najprawdopodobniej w więzieniu, zajmował uprzednio to mieszkanie. Broniłem go przed sądem i udało mi się go wyciągnąć, ratując wszystko poza honorem. Nie miał żadnych zasobów finansowych, ale podarował mi cały swój dobytek i na dodatek klucze od mieszkania. Tam właśnie mam zamiar pozostawić fortepian z... no... nazwijmy to Kleopatra w środku. — Pomysł wydaje mi się bardzo osobliwy — orzekł Pitman. — A co stanie się z biednym młodym dżentelmenem, którego pan zna z widzenia? — "Wejdzie mu to tylko na dobre — oświadczył pogodnie Michał. — Właśnie tego trzeba, by się trochę ustatkował. — Ależ, drogi panie, on może zostać oskarżony o morderstwo! - Znajdzie się wiec w takiej sytuacji, w jakiej obecnie my się znajdujemy — zareplikował prawnik. — Niechże pan zrozumie: on jest niewinny, a ludzi, mój drogi panie, wiesza się tylko w następstwie tej niefortunnej okoliczności, że są winni. — Zaiste jednak — starał się uprosić swego rozmówcę Pitman — cały ten pomysł wydaje mi się bardzo dziwny. Czy nie byłoby -bezpieczniej wezwać po prostu policję? — l wywołać skandal? — zapytał Michał. — „Tajemnica Chelsea; Pitman podobno niewinny". Jak to przyjmą w szkole? — Oznaczałoby to zwolnienie z pracy :— przyznał nauczyciel rysunków. — Nie ulega żadnej wątpliwości. — A poza tym nie mam zamiaru zajmować się taką sprawą, jeśli nie mogę nawet się zabawić za swoje pieniądze. — Ależ, kochany panie, czyż to wypada? — zawołał Pitman. — Chciałem tylko trochę poprawić pana humor — odpowiedział niespeszony Michał. — Nic lepszego nad odrobinę rozważnej lekkomyślności. Niepotrzebnie jednak nad tym dyskutujemy. Jeśli ma pan zamiar usłuchać mojej rady, to, proszę, jedziemy natychmiast po fortepian. Jeśli nie, proszę mnie zawiadomić i za-, łatwi pan wszystko, tak jak pan będzie uważał za stosowne. — Wie pan doskonale, że polegam na panu bez zastrzeżeń — odrzekł Pitman. — Ale, och! Cóż to będzie za noc z tym okropieństwem w pracowni! Oka nie zmrużę myśląc o tym. — No cóż, będzie tu także mój fortepian; to się wyrówna. W godzinę później przed dom zajechał wóz i fortepian adwokata, olbrzymi koncertowy instrument, został przeniesiony do pracowni pana Pitmana. Rozdział ósmy w którym Michał Finsbury spędza przyjemnie wakacje Punktualnie o godzinie ósmej rano (zgodnie z umową) adwokat zapukał do drzwi pracowni. Artysta wyglądał żałośnie, znacznie gorzej niż dnia poprzedniego. Posiwiał, oczy mu nabiegły krwią, a policzki zbielały. Był zdenerwowany, a jego dziki wzrok wciąż wędrował w kierunku szafy. Ale nauczyciel rysunków też był zdziwiony wyglądem swego przyjaciela. Michał ubierał się zazwyczaj według ostatniej mody, z niejaką kupiecką elegancją. Należałoby powiedzieć, że ubierał się szykownie, i właściwie nie można by mu niczego zarzucić poza tym, że jak na dżentelmena trochę za bardzo przypominał gościa weselnego. W dniu dzisiejszym stoczył się z tych wyżyn. Miał na sobie wypłowiałą kraciastą koszulę flanelową i ubranie z czerwonego tweedu, w kolorze, który krawiecka terminologia określa jako „wrzosowy", na szyi czarny krawat luźno zawiązany w marynarski węzeł. Wszystkie te wspaniałości osłaniał rdzawego Koloru płaszcz. Na nogi włożył solidne turystyczne buciki, całość zaś wieńczył miękki filcowy kapelusz, fetśrym ukłonił się zamaszyście wchodząc do pracowni. — Oto jestem, Williamie Dent! — zawołał i wyciągnął z 'kieszeni dwa małe kosmyki czerwonawych włosów, przyłożył je do policzków na podobieństwo bokobrodów i zaczął tańczyć po pracowni z gracją baletnicy. Pitman uśmiechnął się smutno. — Nigdy nie poznałbym pana. — Taka właśnie była moja intencja — odpowiedział Michał, chowając sztuczne bokobrody do kieszeni. — A teraz musimy pana i pańską garderobę zmienić, przebrać pana od stóp do głów. — Przebrać! — zawołał artysta. — Czyżbym naprawdę musiał się przebierać? Czyżby już do tego doszło? — Mój dobry człowieku — odrzekł jego towarzysz. — Przebieranie się dodaje życiu pikanterii. Czymże jest życie, jak to niegdyś stwierdził z przekonaniem wielki francuski filozof, bez przyjemności przebierania się? Nie twierdzę, że jest to zawsze w dobrym guście, i wiem, że nie zawsze wypada, lecz czy mamy na to radę, mój zgnębiony nauczycielu rysunków? Tak być musi. Musimy wprowadzić w błąd wiele ludzi, a w szczególności pana Gideona Forsytha, młodego dżentelmena, którego znam z widzenia, jeśli na przykład będzie tak źle wychowany, by znajdować się w tym czasie u siebie w domu. — Jeśli będzie u siebie w domu? — głos artysty się załamał. — To -byłaby katastrofa. — Nie będzie to miało najmniejszego znaczenia — odpowiedział Michał beztrosko. — Niech więc obejrzę pańską garderobę, a w mgnieniu oka zrobię z pana nowego człowieka. W sypialni, dokąd natychmiast go zaprowadzono, rozbawiony Michał dokonał przeglądu ubogiej garderoby Pitmafiia, po czym wybrał krótką kurtkę alpa-kową, dodał do niej parę letnich spodni, które nie wiadomo dlaczego wydały mu się osobliwe. Następnie z tym kompletem w ręku przypatrzył się bacznie artyście. — Nie podoba mi się pański duchowny kołnierzyk —- stwierdził. — Nie ma pan czegoś innego? Po chwili namysłu twarz profesora rysunków się rozjaśniła. — Mam kilka koszul z miękkimi kołnierzykami, które nosiłem w Paryżu jako student. Są nieco jaskrawe. — O to właśnie chodzi! — krzyknął uradowany Michał. — Będzie pan wyglądał absolutnie koszmarnie. A tu są jeszcze kamasze — dodał wyjmując z szafy parę nieszczęsnych getrów. — Kamasze są konieczne! Wskocz pan szybko w ten strój i zagwiżdż pan pod oknem za, powiedzmy, trzy kwadranse. Po czym może mi pan towarzyszyć na polu chwały. Powiedziawszy to Michał wrócił do pracowni. Tego ranka dął wschodni wiatr. Wicher wył między statuami w ogródku, a strugi deszczu siekły świetlik w suficie pracowni. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Morris kreślił setną wersję podpisu swego wuja, Michał w Chelsea zaczął wyszarpywać struny z fortepianu. Kiedy w trzy kwadranse później Pitman wszedł do pracowni, drzwi pustej szafy były otwarte, a fortepian dyskretnie zamknięty. — Zdumiewająco ciężki jest ten instrument — stwierdził Michał, po czym zajął się przebieraniem przyjaciela. — Musi pan zgolić brodę! — oświadczył. — Moją brodę?! — zawołał Pitman. — Nie mogę jej zgolić. Nie mogę nic zrobić z moją powierzchownością. Moje władze szkolne byłyby z tego niezadowolone. Mają bardzo określony pogląd na to, jak powinien wyglądać profesor; młode panny są tak romantyczne. Moja broda wywołała wielkie poruszenie, gdy się zjawiłem w szkole — ciągnął artysta rumieniąc się — uważano, że jest niestosowna. — Zapuści ją pan od nowa —.odrzekł adwokat — a poza tym będzie pan -bez niej tak brzydki, że podniosą panu pobory. — Ale ja bynajmniej nie chcę brzydko wyglądać. •— Upiera się pan jak osioł. — Michał nie cierpiał bród i był zachwycony tym, że uda mu się jedną przynajmniej zlikwidować. — Jazda, bądź pan mężczyzną! — Skoro pan nalega — westchnął Pitman, po czym przyniósł ciepłą wodę z kuchni i postawiwszy szklankę na sztalugach wpierw 'ostrzygł brodę nożycami, a następnie ogolił podbródek. Oglądając wyniki, sam musiał przyznać, że ostatnie jego roszczenia do męskości zostały złożone w ofierze, ale Michał zdawał się l być zadowolony. — Stówo daję, nowy człowiek! Gdy jeszcze dam panu grube okulary, które mam w kieszeni, będzie pan ideałem francuskiego komiwojażera. Pitraan nie odpowiedział, lecz z niepocieszoną miną nadal studiował swój wizerunek w lustrze. — A wie pan, co gubernator Północnej Karoliny powiedział do gubernatora Południowej Karoliny? „Dawno już niczego nie piliśmy", oświadczył ów znakomity myśliciel, i jeśli sięgnie pan do górnej kieszeni mego palta, znajdzie pan tam butelkę koniaku. Dzięteaję, panie Pitman — dodał napełniając szklanki.' Artysta sięgnął po karafkę z wodą, lecz Michał powstrzymał go. - Mowy nie ma, nawet gdyby pan błagał na kolanach. To jest najwspanialszy koniak w Wielkiej Brytanii. 'Pitman dotknął napoju wargami, po czym odstawił kieliszek z westchnieniem. — Musze powiedzieć, że jest pan najgorszym kompanem na wakacje! — zawołał Michał. — Skoro tak dalece nie zna się pan na koniaku, więcej pan go nie dostanie. Nim poradzę sobie z butelką, może pan się zabrać do dzieła. Teraz przyszło mi właśnie na myśl, że popełniłem straszliwy błąd. Powinien był pan zamówić wóz, nim się pan przebrał. Pitman, nie mam z pana żadnego pożytku. Dlaczego mi pan o tym nie przypomniał? — Me wiedziałem nawet, że trzeba zamówić wóz — tłumaczył się artysta. — Ale mogę natychmiast zdjąć kostium. — Miałby pan pewne kłopoty z założeniem brody z powrotem. Nie, to był krok fałszywy i ludzie często takie pomyłki przypłacają głową — ciągnął prawnik nie skrywając dobrego humoru i popijając koniak — a teraz już tego nie można naprawić. Jazda po platformę.- Zabierze fortepian na stację Yictoria, a stamtąd instrument pojedzie koleją na Cannon Street, gdzie pozostanie, póki po odbiór nie zgłosi się Fortune de Boisgobey. — Czy to nie jest zbyt dziwne nazwisko? — dopra-szał się łaski Pitman. — Zbyt dziwne?! Do diabła, obaj moglibyśmy za to zawisnąć na szubienicy! Brown jest bezpieczniejsze i prostsze. Niech więc będzie Brown. — Wolałbym już, żeby paoi tak często nie wspominał o szubienicy — stwierdził Pitman. — Byleby tylko ograniczyło się to wszystko do wspominania, mój drogi! Ale teraz bierz pan kapelusz i w drogę. I niech pan nie zapomina płacić za wszystko z góry. Pozostawiony w samotności prawnik przez pewien czas całą swą uwagę skupił na koniaku. Humor jego, wcale niezły przez cały ranek, teraz poprawił się znakomicie. W końcu stanął przed lustrem i zabrał się do przymocowywania bokobrodów. — Diabelnie obfite! — skonstatował, przyglądając się swemu odbiciu — wyglądam jak pomocnik płatnika na statku. — W tej chwili przypomniał sobie o grubych okularach, które miał zamiar dać Pitmanowi. Nałożył je i nie mógł oderwać oczu od swego wizerunku. — Tego właśnie było mi trzeba. Ciekaw jestem, kogo teraz przypominam. Chyba -autora humorystycznych powieści... — po czym zaczął ćwiczyć różne style chodzenia, charakteryzując je po kolei. — Tak. chodzi autor powieści humorystycznych, ale do tego potrzebny jest jeszcze parasol. Krok marynarza. Krok australijskiego kolonisty odwiedzającego kraj lat dziecinnych. Krok pułkownika sipajów, idem, idem. — I gdy właśnie przemierzał pracownię krokiem pułkownika z Indii (pomysł znakomity, chociaż niezbyt zgodny ze stylem charakteryzacji), wzrok jego spoczął 7 - Bagaż... na fortepianie. Instrument posiadał dwa zamki, jeden zamykający pudło oraz drugi zamykający klawiaturę. Klucz do tego ostatniego gdzieś się zapodział, Michał otworzył wieko i przebiegł palcami po niemych klawiszach. — Piękny instrument — rzekł sam do siebie. — Głęboki, piękny ton — i przysunął sobie krzesło. Gdy pan Pitman wrócił do pracowni, z przerażeniem zobaczył swego przewodnika, filozofa i przyjaciela grającego z wirtuozerią na niemym fortepianie koncertowym. O nieba! Upił się — pomyślał sobie człowieczek i głośno powiedział: — Panie Finsbury! Michał nie wstając z krzesła zwrócił ku niemu swe nieco zarumienione oblicze, opatrzone w rude bokobrody i grube okulary. •— „Kaprys h-moll na odjazd przyjaciela" — powiedział nie przerywając swych wyczynów. Serce pana Pitmana zapłonęło oburzeniem. — To miały być moje okulary! — zawołał. — Są niezbędną częścią mego przebrania. — Postanowiłem, że sam je będę nosił — odpowiedział Michał i dodał nie bez racji: — Gdybyśmy obaj nosili okulary, wzbudziłoby to diabelne podejrzenia. — Trudno — przystał Pitman. — Liczyłem -na nie, skoro jednak pan nalega... Wóz stoi przed domem. Gdy najęci ludzie przenosili instrument, Michał siedział w szafie wśród szczątków beczki i strun fortepianu. Ledwie droga była wolna, przyjaciele ruszyli pośpiesznie uliczką, wskoczyli na King's Road do dorożki i podążyli do miasta. Wciąż jeszcze było zimno, mokro i dął porywisty wiatr, który ciął ich boleśnie po twarzy, lecz Michał nie pozwalał opuścić szyby. Niespodziewanie zamienił się w przewodnika pokazującego i objaśniającego widoki Londynu. — Jak widzę, drogi panie — mówił — nie zna pan zupełnie swego ojczystego miasta. A może zwiedzimy Tower? Nie? No cóż, rzeczywiście nie jest po drodze. Ale oto proszę — i zawołał do dorożkarza — niech pan objedzie dokoła Trafalgar Sąuare! — Zażądał, by zatrzymali się na tym historycznym polu bitwy, wygłosił szereg krytycznych uwag pod adresem pomników i opowiedział artyście wiele szczegółów (całkiem dotąd nie znanych) z życia słynnych osobistości, którym były one poświęcone. Trudno oddać w słowach cierpienia, które przeżywał Pitman w dorożce. Zimno, wilgoć, potężny strach, niepokojący brak zaufania do przewodnika, przekonanie, że wygląda nieprzyzwoicie w miękkim kołnierzyku, i wreszcie gorycz upadku po wyzbyciu się brody, wszystko to razem było straszliwą torturą. Z ulga powitał restaurację, do której dotarli okrężnymi drogami. Z jeszcze większą ulgą usłyszał, że Michał zamawia osobny gabinet. Prowadzony, wraz z Michałem, po schodach przez niezrozumiale wyrażającego się cudzoziemca, nie omieszkał stwierdzić z wdzięcznością, że w restauracji ludzi jest niewiele, a już prawdziwą pociechą był fakt, iż w większości byli to wygnańcy z ziemi francuskiej. Cóż to za szczęście, że żaden z nich nie rnógł mieć jakichkolwiek powiązań ze szkołą, w której uczył, bo nawet nauczyciel francuskiego, choć niewątpliwie papista, nie wpadłby na pomysł odwiedzenia tak rozpustnego lokalu. Cudzoziemiec wprowadził ich do małego pustego pokoju, którego umeblowanie składało się ze stołu i kanapy. Na kominku płonął nędzny ogień. Michał natychmiast kazał dorzucić węgla i podać kilka koniaków oraz wodę sodową. — Ależ nie! — zawołał Pitman. —• Przecież nie będziemy już więcej pili. — Nie wiem, co pan zamierza robić — sprostował Michał — ale coś robić musimy, palić zaś przed jedzeniem niewskazane. To chyba oczywiste. Pan, jak się zdaje, pojęcia nie ma o higienicznym trybie życia. — Po czym porównał czas na swoim zegarku z zegarem na kominku. 7» Pitman pogrążył się w gorzkich rozmyślaniach. Oto znalazł się śmiesznie ostrzyżony, bezsensownie przebrany w towarzystwie pijanego człowieka w okularach w restauracji do przesady zagranicznej i czeka na obiad z szampanem. Co pomyśleliby o nim jego pryncypałowie, gdyby go tu zobaczyli? Gdyby wiedzieli o jego tragicznych i oszukańczych przedsięwzięciach? Z zamyślenia wyrwało go pojawienie się cudzoziemca z koniakiem i wodą sodową. Michał wziął jedną szklaneczkę i kazał podać drugą przyjacielowi. Pitman odmówił skinieniem ręki. —• Niech mi pan pozwoli zachować trochę godności. — Czego się nie robi dla przyjaciela. Nie mam jednak zamiaru pić sam. Proszę — podał szklaneczkę kelnerowi — pan to wypije. — Po czym trącając się z nim szklaneczkami dodał: — Zdrowie pana Gideona Forsy tha! — Peena Gideona Borsyta — powtórzył za nim kelner i jednym haustem wychylił trunek. — Jeszcze jeden? — .zapytał Michał z nieskrywanym zainteresowaniem. — Nie widziałem jeszcze człowieka, klóry potrafiłby pić szybciej od pana. To mi przywraca wiarę w ludzi. Kelner jednak przeprosił uprzejmie, tłumacząc, że musi wrócić do pracy, i razem z pomocnikiem, który stał pod drzwiami, zaczął wnosić obiad. Michał zajadał smakowicie, popijając świetnym wytrawnym szampanem Heidsiecka. Artysta natomiast zbyt był zdenerwowany, by cokolwiek przełknąć, jego zaś towarzysz odmawiał mu szampana właśnie dlatego, że nie j adł. — Jeden z nas musi być trzeźwy — stwierdził adwokat — i śnie dostanie pan szampana po udku kuropatwy. Muszę zachować ostrożność — dodał. — Jeden pijany, znakomicie. Dwóch pijanych — katastrofa. Gdy podano kawę i kelner się oddalił, Michał pró- foował przybrać ipoważną minę. Spojrzał przyjacielowi w oczy (być może jedno oko patrzyło trochę w bok) i przemówił do niego głosem trochę bełkotliwym, lecz za to surowym. — Dosyć tego błaznowania — zaczął nie bardzo do rzeczy. — Pomówmy poważnie. Proszę pilnie słuchać. Jestem Australijczykiem. Nazywam się John Dickson, chociaż nie mógłby się pan tego domyślić z mego skromnego wyglądu. Zapewne z przyjemnością przyjmie pan do wiadomości, że jestem bogaty, straszliwie bogaty. W tych sprawach, Pitman, trzeba być bardzo dokładnym, cała tajemnica leży we właściwym przygotowaniu. Przygotowałem sobie moją biografię od początku i mógłbym ją panu opowiedzieć, gdyby nie to, że ją zapomniałem. — Może jestem głupi... — zaczął Pitman. — Otóż to! — zawołał Michał. — Jest pan bardzo głupi; ale przy tym bogaty, znacznie bogatszy ode mnie. Pomyślałem sobie, że to się panu spodoba; więc tarza się pan w pieniądzach. Ale jest pan niestety tylko Amerykaninem, i do tego fabrykantem kaloszy. A co najgorsze, i nie ma powodu, bym to przed panem ukrywał, nazywa się pan Ezra Thomas. A teraz — zwrócił się do niego 'Michał z groźną miną — proszę mi powiedzieć, kim pan jest. Nieszczęsny człowieczek był tak długo poddawany krzyżowemu ogniowi pytań, aż znał wszystkie dane na pamięć. •—• Świetnie! Nasz plan jest gotowy. I co najważniejsze, nie ma w nim żadnych niekonsekwencji. — Ale ja nic nie rozumiem! — protestował Pitman. — Zrozumie pan doskonale we właściwym czasie — powiedział Michał wstając od stołu. — Jak dotąd nie widzę żadnego wątku — narzekał artysta. — Wymyślimy go po drodze. — Ale ja nie potrafię nic wymyślić, przez całe życie nie umiałem nic wymyślić. — Będzie pan musiał, mój drogi, jak to się już wkrótce okaże. — Po czym Michał wezwał kelnera, j z którym natychmiast wznowił błyskotliwą rozmowę. Mały człowieczek przysłuchiwał się zgnębiony. Nie- 1 wątpliwie on jest bardzo sprytny, ale czy w takim stanie mogę mu zaufać? — zapytywał siebie w duchu. • A gdy znaleźli się ponownie w dorożce, Pitman zebrał się na odwagę. — Czy nie sądzi pan — spróbował łamiącym - się l głosem — że biorąc pod uwagę okoliczności należałoby całą sprawę odłożyć? — Odłożyć do jutra to, co może być załatwione dziś? — zawołał oburzony Michał. — Co za brednie! Głowa do góry! Wszystko jest w porządku. Naprzód do zwycięstwa! Gdzież jest lwie serce Pitrnana? Na Cannon Street zapytali o fortepian pana Bro-wna i dowiedziawszy się, że przesyłka dotarła szczęśliwie, udali się po wóz. Czekając na przygotowanie wozu schronili się w izbie, w której przechowywano uprzęże, i usiedli przy piecu. Adwokat po chwili za- • snął oparty o ścianę, a biedny Pitman, zdany na własne talenty, znalazł się między kilkoma gapiącymi się próżniakami, jakich nigdy nie brak w pobliżu przedsiębiorstw zajmujących się transportem. — Kiepska pogoda, proszę pana — zwrócił się do Pitmana jeden z osobników. — Daleko się pan wybiera? — Tak, hm, pogoda hm, nie.najlepsza — odpowiedział artysta. Po czym czując, że musi zmienić temat rozmowy, dodał: — Mój przyjaciel jest Australijczykiem. Bardzo porywczy człowiek. •— Australijczyk? — odezwał się inny. — Mam brata w Melbourne. Czy pański przyjaciel pochodzi z tamtych stron? — Nie, nie całkiem — odpowiedział artysta, którego wyobrażenia o geografii odległego kontynentu były raczej mgliste. — Mieszka daleko w głębi lądu i jest straszliwie bogaty. Próżniacy z wielkim szacunkiem przypatrywali się drzemiącemu koloniście. — Tak, tak — zauważył drugi rozmówca — to ci niemały kraj ta Australia. Pan też z tych stron? — Nie, nie jestem stamtąd — odpowiedział Pitman i dodał zirytowanym tonem — i nie mam najmniejszej na to ochoty. — Po czym pragnąc odwrócić uwagę od swej osoby, zaczął tarmosić Michała. — Co znowu? — zapytał prawnik. — Wóz jest już prawie gotowy —• oznajmił surowo Pitman. — Proszę nie spać. — No już dobrze, niech się pan nie gniewa, przyjacielu — odpowiedział Michał ziewając. — Odrobina snu jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Czuję się teraz względnie trzeźwy. Ale po co ten pośpiech? — dodał rozglądając się. — Nie widzę wozu i nie pamiętam, gdzie zostawiliśmy fortepian. Do dziś Pitman z drżeniem zastanawia się nad tym, co jeszcze gotów był powiedzieć adwokat w chwili szczerości, na szczęście jednak ktoś wszedł do izby i oznajmił, że wóz jest gotów. Michał musiał teraz zająć się skomplikowanym problemem intelektualnym, jakim stało się wstanie z miejsca. — Oczywiście pan będzie powoził — oświadczył swemu towarzyszowi, gramoląc się na wóz. — Ja mam powozić?! Nigdy w życiu tego nie robiłem. Nie umiem powozić. — Dobrze, już dobrze — odpowiedział Michał z całym spokojem — ja też nie umiem. Ale niech będzie tak, jak pan sobie życzy. Czego się nie robi dla przyjaciela. Rzut oka na posępniejąca twarz stajennego zaważył na decyzji Pitmana. •— A więc dobrze — powiedział z rozpaczą — niech pan powozi. Powiem panu, dokąd jechać. Jako że nie zamierzamy pisać powieści przygodowej, nie będziemy opisywali szczegółowo Michała w roli woźnicy. Pitman, fetory siedział hamując porywy swego przyjaciela i zamierającym głosem udzie lał m« rad, nie wiedział, co bardziej podziwiać: odwagę woźnicy czy jego nie zasłużone szczęście. W-końcu jednak dotarli na Cannon Street bez szwanku. Fortepian pana Browna został załadowany szybko i sprawnie. — Muszę powiedzieć — zauważył główny tragarz, przeKozając w myślach garść srebrnych monet — że to śmiertelnie ciężki fortepian. — To sprawa bogactwa tonu — odrzekł Michał odjeżdżając. Do mieszkania pana Gideona Forsytha niedaleka była droga; deszcz padał teraz gęsto i cicho. Michał zatrzymał konie na pustej ulicy, dał wodze do potrzymania nicponiowi pucybutowi, po czym obaj podrśżni zleźli z wozu, na którym tworzyli taką osobliwą parę, i na piechotę udali się do miejsca, w którym miał się rozegrać decydujący epizod ich przygo"-dy. Pb raz pierwszy Michał zaczął zdradzać lekki brak pewności siebie. — Gzy moje bokobrody są w porządku? — zapytał. — To dopiero byłaby piekielna afera, gdyby mnie rozpoznano. — Wyglądają znakomicie — uspokajał Pitman, nawet nie oglądając się. — Ale czy moje przebranie jest naprawdę udane? Istnieje wszelkie prawdopodobieństwo, że spotkam tam jednego z mych chlebodawców. — "Ależ nikt pana nie pozna bez brody. Niech pan tylko nie zapomina o tym, by rnówić powoli; przez nos już i tak pan mówi. — Liczę tylko na to, że młodzieńca nie będzie w domu — westchnął Pitman. — A ja mam nadzieję, że będzie sam — odjpowiedział prawnik — oszczędzi nam to mnóstwa wykrętów. W rzeczy samej Gideon osobiście wprowadził ich 'do pokoju, ogrzanego skromnym ogniem na kominku. Ściany po sufit obstawione były dziełami związanymi z działalnością brytyjskiej Temidy. Cały wygląd pokoju, z jednym tylko wyjątkiem, świadczył wymownie o prawniczej gorliwości właściciela, a tym wyjątkiem był właśnie kominek, »a którym stała obfita kolekcja fajek, tytoniów, pudeł z cygarami i francuskich powieści w żółtych okładkach, — Czy mam przyjemność z panem Forsythem? — rozpoczął potyczkę Michał. — Przybyliśmy do pana w pewnym interesie. Obawiam się, że jest to niezbyt zgodne z zawodowymi zasadami... — Sądzę, panowie, że musicie zwrócić się za pośrednictwem firmy prawniczej — odpowiedział Gideon. — No cóż, no cóż, wskaże nam pan swoją firmę i jutro można będzie całą sprawę omawiać w bardziej właściwy sposób — Michał usiadł na krześle i pokazał ręką Pitmanowi, by uczynił to samo. — Ale tak się składa, że nie znamy żadnych firm adwokackich, dowiedzieliśmy się o panu, czasu zaś mamy mało. — Czy mogliby mi panowie powiedzieć, komu zawdzięczam skierowanie panów do mnie? —, zapytał Gideon. — Pytać pan może — odpowiedział adwokat śmiejąc się błazeńsko — ale proszono, bym panu nie mówił... póki sprawa nie zostanie zakończona. Z pewnością wuj ich przysłał — doszedł do wniosku Gideon. — Nazywam się John Dickson — ciągnął Michał. — Nazwisko moje jest dobrze znane w Ballarat. Obecny tu mój przyjaciel, pan Ezra Thomas ze Stanów Zjednoczonych, jest bogatym f abryikantem kaloszy. — Proszę się wstrzymać chwileczkę, zanotuję sobie — powiedział Gideon z miną doświadczonego prawnika. — Czy nie będzie pan miał śnie przeciw temu, że zapalę cygaro? — zapytał Michał. Wchodząc do mieszkania trochę otrzeźwiał, ale teraz poczuł, że umysł jego znowu zaczynają mącić .opary alkoholu i senności; miał nadzieję, podobnie jak wiele ludzi w jego sytuacji, że cygaro pozwoli mu zachować przytomność. — Ależ oczywiście — zawołał uprzejmie gospodarz. — Może pan spróbuje moich.cygar? Śmiało je panu polecam — dodał podając klientowi pudło. — Wyznam szczerze — mówił Australijczyk — że wracam właśnie z obiadu i być może nie wysławiam się dość jasno, ale to może się zdarzyć każdemu. - Oczywiście, oczywiście — powiedział uprzejmie młody prawnik. — Proszę się nie krępować czasem, j Mogę panu poświęcić — spojrzał z namysłem na zegarek — no tak, mogę panu poświęcić całe popołu- j dnie. •—- Sprawa, która mnie do pana sprowadza — cią- i gnał z zapałem Australijczyk — jest diabelnie dęli- | katna. Mój przyjaciel, pan Thomas, jako Amerykanin - portugalskiego pochodzenia, nie zna naszych obycza- l jów i będąc równocześnie bogatym fabrykantem fortepianów koncertowych marki Broadwood... — Fortepianów koncertowych Broadwood? — przerwał Gideon nieco zaskoczony. — Czyżby to oznaczało, że pan Thomas jest wspólnikiem tej fu>jj my? — Ach nie. To są Broadwoody imitowane — odrzekł Michał. — Mój przyjaciel produkuje amerykan-,f skie Broadwoody. — Ale pan zdaje się powiedział, tak też ponad wszelką wątpliwość zapisałem, że pański przyjaciel produkuje kalosze? — Początkowo może się to panu wydawać niezrozumiałe — tłumaczył Australijczyk uśmiechając siei promiennie — ale on... co tu dużo mówić, interesuje się dwiema branżami i jeszcze wieloma innymi, wieloma, wieloma innymi — powtarzał pan Dickson z pijacką powagą. — Przędzalnie pana Thomasa należą do największych w Tallahassee, wytwórnie tytoniu pana Thomasa są chlubą Richmondu, krótko mówiąc, pan Thomas jest moim starym przyjacielem i pozwalam sobie, panie Forsyth, prosić pana gorąco o zajęcie się jego sprawą. Młody adwokat spojrzał na pana Thomasa i był mile ujęty jego szczerym, choć nieco niespokojnym wyrazem twarzy, prostotą i skromnością manier. Cóż to za ludzie ci Amerykanie — rozważał w myślach. — Spojrzeć tylko na tego nerwowego, cherlawego, prostego faceta w miękkim kołnierzyku i pomyśleć, że kieruje interesami tak rozległymi i tak różnorodnymi! — Czy nie będzie jednak lepiej — dodał już na głos — jeśli zajmiemy się faktami? — Poznaję człowieka interesu! — stwierdził Australijczyk. — Przystąpmy więc do faktów. Chodzi mianowicie o złamanie obietnicy. Nieszczęśliwy artysta tak był zaskoczony opisem swego położenia, że nie mógł powstrzymać się od okrzyku. — Mój Boże — zareagował żywo Gideon. — To są zazwyczaj bardzo kłopotliwe sprawy. Proszę mi powiedzieć wszystko dokładnie •— dodał łagodnie — a skoro pragnie pan mojej pomocy, proszę niczego nie zataić. — Pan mu opowiedz — rzekł Michał, czując widocznie, że zrobił już wszystko, co do niego należy. — Mój przyjaciel opowie panu — zwrócił się ziewając do Gideona. — Wybaczy mi pan, że na chwilę przymknę oczy. Czuwałem całą noc przy chorym przyjacielu. Pitman rozglądał się z tępą miną po pokoju. W jego niewinnej duszy szalały wściekłość i rozpacz; przychodziły mu do głowy myśli o ucieczce, a nawet o samobójstwie, prawnik zaś czekał cierpliwie, podczas gdy artysta na próżno szukał słów, choćby nic nie znaczących. — Chodzi o złamanie przyrzeczenia... — wydobył w końcu z siebie cicho. — Grozi mi sprawa o złamanie przyrzeczenia. — W tym miejscu zdesperowany sięgnął ręką do brody, ale palce jego spoczęły na — jakże obcej — gładkości wygolonego podbródka. Nadzieja i odwaga (jeśli coś takiego w ogóle wchodziło w grę w przypadku Pitmana) opuściły go zupełnie. Zaczął brutalnie tarmosić Michała. — Zbudź się pan! — w jego głosie było szczere zdenerwowanie. — Nie potrafię! Przecież pan wie, że nie potrafię! — Musi pan wybaczyć mojemu przyjacielowi — tłumaczył Michał. — Nie odznacza się talentem nar-ratorskim. Sprawa jest prosta. Mój przyjaciel jest człowiekiem pożeranym wielkimi namiętnościami i nawykłym do prostego, patriarchalnego życia. Proszę na to spojrzeć z tego właśnie punktu widzenia: niefortunna podróż do Europy i niefortunna znajomość z oszustem, udającym zagranicznego hrabiego, który rna piękną córkę. Pan Thomas dał się ponieść uczuciom. Oświadczył się, oświadczyny przyjęto, napisał... napisał w stylu, którego, jestem tego pewien, dziś żałuje. Gdyby te listy trafiły na stół sędziego, opinia pana Thoonasa byłaby zrujnowana. — Czy mam przez to rozumieć... — zaczął Gideon. — Drogi panie — ciągnął z naciskiem Australijczyk — nie można tego zrozumieć nie zobaczywszy listów. — Cóż to za przykra sytuacja — Gideon .z litością spojrzał na winowajcą, a dostrzegłszy na jego twarzy oznaki zakłopotania, odwrócił oczy. — To byłby drobiazg — ciągnął pan Dickson surowo. — Pragnąłbym, pragnąłbym z całego serca móc powiedzieć, że pan Thomas ma czyste ręce. Nie ma on jednaik nic na swoje usprawiedliwienie; był bowiem w tym czasie i nadal jest zaręczony z najpię- ikniejszą panną w Konstantynopolu w stanie Ga. Mój przyjaciel zachował się jak niegodne bydlę. — Ga? — wyraził zdumienie Gideon. — To tylko powszechnie używany skrót; Ga oznacza Georgię, podobnie jak „sp." oznacza spółkę. — Byłem świadom tego, że niekiedy używa się owego skrótu w piśmie, nie wiedziałem jednak, że to się tak wymawia. — Zapewniam pana, że tak właśnie. Jak więc pan sam widzi, nieszczęsna ta istota może być uratowana tylko przy pomocy jakiejś diabelnie sprytnej sztuczki. Pieniądze są i nie ma potrzeby liczyć się z nimi. Pan Thomas może jutro wystawić czek na sto tysięcy. Mamy jednak, panie Forsyth, lepsze argumenty niż pieniądze. Otóż ten zagraniczny hrabia •— zwie siebie hrabią Tarnów — był dawniej właścicielem trafiki w Bayswater, gdzie występował pod swym skromnym, lecz jakże znamiennym nazwiskiem Schmidt; jego córka — jeśli w ogóle jest jego córką, na co proszę zwrócić uwagę, panie Forsyth — w tym czasie usługiwała w sklepie, a teraz ma zamiar poślubić tak wybitną osobistość, jaką jest pan Thomas! Rozumie pan więc, o co nam chodzi? Chcemy uprzedzić ich następne posunięcie. Proszę pojechać do Hampton Court, gdzie oni mieszkają, i groźbą lub przekupstwem, względnie jednym i drugim, wydobyć od nich listy. Jeśli to się panu nie uda, no cóż, niech Bóg ma nas w swej opiece... pan Thomas zostanie skompromitowany. Przynajmniej się go pozbędę... — dodał niezbyt rycerski przyjaciel. —- Wydaje mi się, że istnieją pewne przesłanki pozwalające wierzyć w powodzenie naszej sprawy — stwierdził Gideon. — Czy Schmidt był kiedykolwiek notowany przez policję? — Mamy taką nadzieję — powiedział Michał. —• Mamy wszelkie podstawy, by tak myśleć. Niech pan tylko zwróci uwagę na dzielnicę: Bayswater! Czy nie wydaje się to panu bardzo znamienne? Po raz szósty bodaj w toku tej niezwykłej rozmowy Gideon zastanawiał się, czy jego iklient jest przy zdrowych zmysłach. Może dlatego tak dziwnie mówi, że jest po obiedzie z alkoholem? — pomyślał, po czym dodał na głos: — Do jakiej sumy mogę się posunąć? — Powiedzmy na dziś wystarczy pięć tysięcy —- od rzekł Michał. —• A teraz nie chcemy pana zatrzymywać. Popołudnie mija, do Hampton Court jest wiele pociągów i nie potrzebuję panu opisywać niecierpliwości mego przyjaciela. Oto pięć funtów na bieżące wydatki oraz nasz adres. — Michał zaczął pisać, podarł kartkę i schował skrawki papieru do kieszeni. — Podyktuję panu. Piszę tak niewyraźnie. Gideon zanotował adres: „Hrabia Tarnów, Willa Kurnaul, Hampton Court". Po czym dopisał kilka słów na kartce papieru. — Mówił pan, że nie zdecydowaliście się jeszcze na żadną firmę prawniczą. W takim razie pozwalam sobie panom polecić najlepszego specjalistę w Londynie — i wręczył kartkę Michałowi. — Dobre nieba! — zawołał Michał odczytując swój własny adres. — Ach, być może spotkał się pan z tym nazwiskiem w związku z niezbyt przyjemnymi historiami — tłumaczył Gideon. — Lecz zapewniam pana, że jest to człowiek absolutnie uczciwy i powszechnie ceniony. A teraz, panowie, pozostaje mi tylko zapytać, w jaki sposób 'mogę się z wami skomunikować. — Hotel Langham, oczywiście — odpowiedział Michał. — A więc do wieczora. — Do wieczora — powtórzył Gideon uśmiechając się. — Przypuszczam, że wolno mi będzie wstąpić do panów nawet o późnej godzinie. — O każdej porze, o każdej — potwierdził wycofując się adwokat. A gdy znaleźli się na ulicy, powiedział do Pitmana: — Oto młodzieniec z głowa na karku. Można było usłyszeć, jak Pitman mruczy do siebie pod nosem. — Kompletny dureń. — Nic podobnego. Wie, kto jest najlepszym adwokatem w Londynie, a taką znajomością rzeczy nie każdy może się pochwalić. Niech mi pan przyzna: dobrze to wszystko wykoncypowałem, co? Pitman nie odpowiedział. •— O! — zawołał przystając adwokat. — Coś się nie podoba udręczonemu Pitmanowi. — Nie miał pan prawa mówić o mnie w ten sposób — wybuchnął artysta. — Pańskie sformułowania były niczym nie uzasadnione; zranił mnie pan głęboko. -— Nie powiedziałem o panu ani słowa —- wzbraniał się Michał. — Mówiłem o Ezrze Thomasie i racz pan zapamiętać, że taka osoba nie istnieje. — Ale trudno to znieść. Rozmawiając w ten sposób dotarli do rogu ulicy, gdzie czekał na nich wierny pucybut czuwający godnie przy koniach i wyglądający żałośnie fortepian obmywany strugami deszczu spływającymi po jego elegancko lakierowanych nogach. Pucybuta wysłano z misją znalezienia kilku mocnych facetów w pobliskim szynku, po czym zaczęła się ostatnia bitwa tej kampanii. Zanim pan Gideon Forsyth usadowił się w pociągu zmierzającym do Hampton Court, Michał zdążył otworzyć drzwi jego miesakania i tragarze stękając ustawili na środku pokoju wielki fortepian koncertowy. — A teraz — orzekł adwokat odprawiwszy robotników — jeszcze jeden środek ostrożności. Musimy zostawić mu klucz do fortepianu, i to w takim miejscu, by go znalazł. Pomyślmy... — Po czym wybudował na fortepianie wieżę z cygar, a w niej umieścił klucz. — Biedny młodzieniec — westchnął artysta, gdy schodzili na ulicę. — Jest w piekielnej sytuacji —• przyznał niewzruszony Michał. — To mu doda energii. — A skoro już o tym mowa — przypomniał sobie wielki Pitman — to obawiam się, że zachowałem się bardzo niegrzecznie. Przyznaję, że nie miałem prawa czuć się dotknięty określeniami, jakkolwiek bolesnymi, które nie >były skierowane... — Ani słowa więcej, Pitman! —• zawołał Michał włażąc na wóz. — Ani słowa. Zachował się pan bardzo właściwie; żaden szanujący się człowiek nie może słuchać, jak obrażają osobę, za którą się podaje. Deszcz już ustał. Michał w miarę otrzeźwiał. Trup został sprzątnięty i przyjaciele się pogodzili. Wracali więc (w porównaniu z • wcześniejszymi przygodami tego dnia) zupełnie jak z wycieczki. A kiedy zdołali już oddać wóz do wozowni, gdzie nikt ich o nic nie podejrzewał i o -nic nie pytał, z piersi pana Pitmana wyrwało się głębokie westchnienie ulgi. — Możemy teraz wracać do domu — powiedział. — Pitman! — zawołał adwokat przystając. — Pańska lekkomyślność bardzo mnie niepokoi. Mokliśmy przez cały dzień, a pan z zimną krwią proponuje,. • żeby pójść do domu! Nie, mój panie — gorąca whisky! I biorąc swego przyjaciela pod ramię, poprowadził ' go energicznie do najbliższej gospody. Z żalem też wyznaję, że Pitman nie stawiał większego oporu. Teraz, gdy pokój został przywrócony, a nieboszczyk usunięty, w sposobie bycia artysty zaznaczyła się pewna .niewinna swawolność. I kiedy stuknęli się z Michałem szklankami, nad którymi unosiły się obłoczki pary, Pitman zachichotał ,na głos jak beztroska pensjonarka na pikniku. Rozdział dziewiąty Wspaniałe zakończenie wycieczki Michała Finsbury'ego Znam Michała Finsbury'ego osobiście. Moje interesy — wiem doskonałe, jak kłopotliwe jest przyznawanie się do powierzania interesów takiemu adwokatowi, ale istnieje coś takiego, jak wdzięczność, a poza tym to dawna sprawa — krótko mówiąc, moje interesy prawne, chociaż obecnie (chwała Bogu) zupełnie niewinnej natury, spoczywają w rękach Michała. Kłopot jednak, że nie mam pamięci do adresów. Pamiętam tylko po jednym adresie 'każdego znajomego. Przy zawieraniu znajomości podaje mi człowiek swój adres, potem zmienia miejsce zamieszkania i przyjaciel jest dla mnie stracony, ponieważ pamięć nie chce iść w ślad za nim. Tak więc się składa, że do Michała zawsze .pisuję na aetees jego kancelarii, nie pamiętam natomiast numeru, pod którym mieszka przy Kiag's Road. Bywałem oczywiście u niego na kolacjach. Ostatnio, od .czasu kiedy zbił majątek i zaczął mniej gorliwie zajmować się interesami, został wybrany do klubu i tego rodzaju skromne uroczystości stały się dość częste. Zbiera kilku znajomych w palarni klubu — muszą to być ludzie o attyckim dowcipie, jak ja na przykład — i oto można zaobserwować sznur dorożek toczących się wesoło przez park Św. Jakuba. W kwadrans potem towarzystwo zasiada wokół jednego z najlepszych stołów Londynu. W tym czasie, który w mej opowieści opisuję, dom przy King's Road (uważajmy, że pod numerem 233) był jeszcze bardzo cichy. Przyjaciół swych podejmował Michał w salach Nicola lub Yerreya, zamykając przed nimi podwoje swej prywatnej rezydencji. Pierwsze piętro, które miało pokoje słoneczne, zarezerwowane było dla jego ojca. Salonu nigdy nie otwierano. Michał zamieszkiwał pokój jadalny. W tym właśnie przyjemnym pomieszczeniu, chronionym przed ciekawością przechodniów King's Road żelaznymi żaluzjami, pełnym ksiąg prawniczych, tomów poezji i opisów procesów kryminalnych, zastajemy go przy kolacji po wycieczce z Pitmanem. Usługuje prawnikowi szczupła starsza dama o bardzo bystrych oczach i zaciśniętych ustach. Każdy szczegół jej postaci zdradza, że jest starym domownikiem. Każde słowo padające z jej ust dumnie przypomina jej znakomite szkockie pochodzenie, a strach, jakir połączenie tych wszystkich cech napełnia nawet najśmielszego człowieka, nie był obcy sercu naszego przyjaciela. W/ruszający to był widok, kiedy pa domu podochocony porcją gorącej whisky starał się miarkować swe zachowanie pod wpływem spo j rżenia sługi. A gdy odezwał się wreszcie: — Wiesz, Tina, miałbym ochotę na koniak z woda, sodową — słowa te wypowiedział jak człowiek nie zbyt pewny siły swej wymowy i jeszcze mniej pewny, że prośba jego będzie wysłuchana. — Mowy nie ma, panie Michale — padła natychmiastowa odpowiedź —czerwone wino z wodą. — Znakomicie, świetnie. Oczywiście masz rację. Miałem dziś bardzo ciężki dzień w biurze. —- Co? Przecież pan nie był nawet w pobliżu biura. — Ależ tak, kilka razy byłem na Fleet Street. — Łajdaczył się pan przez cały dzień — padła szybka i uszczypliwa odpowiedź. — Niech pan uważa! Stłucze pan kryształy! — zawołała Tina. gdy adwokat omal nie strącił kieliszka ze stołu. — A jak on się czuje? — zapytał Michał. — Jak zwykle, panie Michale, i tak już będzie dój samego końca się czuł. Czcigodny człowiek. Ale pan nie jest pierwszy, który dziś o to pyta. — Nie? Któż jeszcze? — Będzie się pan śmiał — powiedziała Tina ponuro. — Pański przyjaciel, pan Morris. — Morris! Co ten łobuz tu robił? — dopytywał się Michał. — Co robił? Chciał się z nim zobaczyć — gospodyni znacząco wskazała palcem na piętro. — Tak przynajmniej twierdził, ale ja mam o tym swoje zdanie. Chciał mnie przekupić, proszę pana! Mnie! Przekupić! — powtórzyła z bezgraniczna pogardą. — Tak się nie zachowuje młody dżentelmen. - Naprawdę? — powiedział Michał. - - Jestem pewny, że nie proponował dużo. — Jakby pan zgadł. — I żadne dalsze wypytywanie nie mogło jej skłonić do wymienienia sumy, którą skąpiec chciał ją przekupić. — Ale mu powiedziałam, żeby nie wsadzał nosa w nie swoje sprawy — dodała wojowniczo —• prędko już tu się -nie pojawi. — Wiesz, że nie wolno, by widział się z moim ojcem — przypomniał Michał. — Nie mam najmniejszego zamiaru robić przedstawienia dla tego bydlaka. — O to niech się pan nie martwi — odpowiedziała zaufana osoba. — Ale dowcip polega na tym, proszę pana — wylewa pan sos, to jest świeży obrus — że on myśli, iż pański ojciec nie żyje i że pan to ukrywa. Michał zagwizdał. — Na złodzieju czapka gore. — Słowo w słowo to samo mu powiedziałam! — zawołała zachwycona dama. — Już on mi za to zapłaci. — A nie można by go w jakiś sposób zaskarżyć do sądu? — podsunęła zaczepnie Tina. — Nie, nie myślę, a zresztą nie marn najmniejszej ochoty. Ale wiesz, Tina, wydaje mi się, że czerwone wino nie bardzo mi służy. Ta butelka chyba jest jakaś nie najlepsza. Bądź taka miła i daj mi kieliszek (koniaku. — Tina była nieugięta. — W takim razie — powiedział zirytowany adwokat — nie będę już więcej jadł. — Niech pan robi, co pan uważa za stosowne — odrzekła i spokojnie zaczęła zbierać ze stołu. — Jaka szkoda, że Tina jest tak wierną sługą! — westchnął Michał wychodząc na ulicę. Deszcz ustał zupełnie, wiatr jeszcze nie, ale był już tylko przyjemnie odświeżający. Miasto w czystej ciemności wieczoru iskrzyło się lampami ulicznymi i lśniło kałużami. No, trochę lepiej — pomyślał sobie adwokat zmierzając ku centrum i z przyjemnością przysłuchując się turkotowi kół i echom milionów kroków przemierzających ulice. Przed rogiem King's Road przypomniał sobie o koniaku i wstąpił do jarzącego się światłami szynku. Klientów było wielu: woźnica z pobliskiego postoju dorożek, kilku chronicznie bezrobotnych facetów, dżentelmen (w kącie) usiłujący sprzedać fotografie, chyłkiem wyciągane ze skórzanej teczki, drugiemu bardzo młodocianemu dżentelmenowi z żółtawą bródką oraz (w drugim kącie) para zakochanych debatująca nad czymś zapamiętale. Całą jednak uwagę skupiał na sobie drobny staruszek w czarnym surducie, który musiał być tu świeżym nabytkiem. Przed nim na marmurowym blacie stolika, obok sandwicza i szklanki piwa, spoczywała zniszczona furażerka. Uniósł właśnie rękę w oratorskim geście i głosem piskliwym z natury, a nastawionym obecnie na tonację sali odczytowej, czarował szynkarkę, przewoźnika d czterech bezrobotnych. — Dokonałem inspekcji wszystkich teatrów londyńskich — mówił staruszek — i wymierzywszy krokami główne wejścia ustaliłem, że są one śmiesznie nieproporcjonalne do wymogów publiczności. Drzwi otwierają się w niewłaściwą stronę, zapomniałem w tej chwili, w którą, ale mam to zapisane w domu. Często są zamknięte na klucz w czasie przedstawienia, gdy widownia jest dosłownie nabita publicznością. Nie mieliście zapewne moich możliwości dokonania porównań z krajami obcymi, lecz mogę was zapewnić, że to właśnie od dawna już uchodzi za znamię rządów arystokratycznych. Czy sądzicie, że w kraju naprawdę samorządnym mogłyby przetrwać takie nadużycia władzy? Wasza własna inteligencja, choć nie kształcona, podpowiada wam, że nie. Weźmy dla przykładu Australię, kraj bodaj że bardziej jeszcze zniewolony niż Anglia. Rozmawiałem osobiście z jedną z ofiar pożaru w teatrze na Ringu i chociaż człowiek ten mówił po niemiecku niezbyt biegle, udało mi się uzyskać dość dokładne wyobrażenie o tym, co on w tej sprawie myśli. Zapewne jednak znacznie bardziej zainteresuje was ten oto wycinek z wiedeńskiej gazety omawiający ten sam problem, który przeczytam wam obecnie tłumacząc na żywo. Jak sami możecie zobaczyć, drukowany jest gotykiem — przy tych słowach pokazał swym słuchaczon wycinek, by mogli przekonać się na własne oczy, a zrobił to ruchem magika pokazującego pierwszym rzędom sztuczną pomarańczę. — Witam starszego pana! Co za spotkanie! — zawołał Michał kładąc rękę na plecach mówcy. Mówca odwrócił się wystraszony i oto ukazało się oblicze pana Józefa Finsbury'ego. — To ty, Michał? Sam jesteś? Nikogo z tobą nie ma? — Sam — odpowiedział Michał zamawiając koniak — nikogo ze mną nie ma. A kogo wuj się spodziewał? — Miałem na myśli Morrisa lub Johna. — Wyjaśnił z widoczną ulgą stary dżentelmen. — A na cóż mi do szczęścia Morris lut) John? — zapytał bratanek. — Jest w tym pewna racja — przyznał Józef. — Mam nadzieję, że mogę ci zaufać. Wierzę, że mi pomożesz. — Nie rozumiem, o co wujowi chodzi — oświadczył prawnik — ale jeśli potrzebuje wuj pieniędzy, to zawiadamiam, że jestem spłukany. — Ależ nie o to chodzi, drogi chłopcze — powiedział wuj ściskając mu dłoń — później ci powiem. :— W porządku. Ja stawiam, co wuj zamawia? — W takim razie zamówię jeszcze jednego sandwi-cza. Przypuszczam, że jesteś zaskoczony zastając mnie w szynku, ale w rzeczy, samej postępuję zgodnie z pewną moja osobistą, lecz mało znaną zasadą... •— Lepiej jest znana, niż wuj przypuszcza — przerwał mu Michał pociągając koniak. — Sam zawsze na tej zasadzie działam, gdy rnam ochotę czegoś się napić. Stary pan, który chciał dobrze usposobić do siebie Michała, odpowiedział niewesołym uśmiechem. — Zawsze jesteś taki dowcipny — rzekł — i przyznam .się, że często mnie to bawi. Ale co do zasady, o której miałem zamiar ci opowiedzieć: otóż polega ona na dostosowywaniu się do obyczajów panujących w danym kraju (chociażby najuboższym), w którym człowiek się znajduje. We Francji na ten przykład każdy chodzi do kawiarni spożywać swe posiłki; w Ameryce do tak zwanych barów samoobsługowych; w Anglii poszukujący pokrzepienia udaje się do takich instytucji jak niniejsza. Ograniczając się do sandwiczów, herbaty i od czasu do czasu szklanki gorzkiego piwa, człowiek może żyć luksusowo w Lon-djniie za czternaście funtów i dwanaście szylingów rocznie. — Wiem o tym •— odpowiedział Michał — nie li-'ćząc ubrania, prania i butów. Wszystko razem, włącznie z cygarami i bibkami od czasu do czasu, kosztuje mnie ponad siedemset rocznie. Ostatni raz udało się Michałowi przerwać potok wymowy starszego pana. Odtąd słuchał w pogodnym usposobieniu reszty wykładu wuja, który pośpiesznie przerzucił się na reformy polityczne, z nich na teorię barometru, która zilustrował relacją o wietrze bór a na Adriatyku, po czym na najlepszy sposób uczenia głuchoniemych arytmetyki. W chwilę później dwójka ruszyła na King's Road. — Michale — rzekł wuj — powodem, dla którego się tu znalazłem, jest to, że nie mogę dłużej znieść moich bratanków. Są nie do wytrzymania. — Rozumiem wuja — przyznał Michał. — Sam ich nigdy nie mogłem ścłerpieć nawet przez chwilę. — Nie pozwalali mi mówić — ciągnął rozgoryczony stary pan. — Z miejsca zamykali mnie, dorzucając jakąś impertynencką uwagę. Wyliczali mi ołówki, gdy ja musiałem robić pasjonujące notatki; dzienniki chowali przede mną jak niemowlę przed dziką bestią. Otóż znasz mnie, Michale. Żyję moimi obliczeniami, żyję moimi różnorodnymi i zmieniającymi się poglądami na świat. Pióro, papier i prasa są dla mnie nie mniej ważne niż jedzenie i picie. Życie stawało się już zupełnie nie do zniesienia, gdy w zamieszaniu wynikłym na skutek katastrofy kolejowej pod Brown-dean udało mi się uciec. Oni na pewno sądzą, że zginąłem, i próbują oszukać ludzi, by zagarnąć ton-tinę. - A jak się przedstawia finansowa sytuacja wuja? — zapytał uprzejmie Michał. — Z finansowego punktu widzenia jestem bogaty — odpowiedział radośnie staruszek. — W chwili obecnej moje wydatki są na skalę stu funtów rocznie. Mam nieograniczoną ilość piór i ołówków do dyspozycji. Mam Muzeum Brytyjskie, gdzie mogę czytać książki; mam wszystkie gazety, jafeich tylko zapragnę. Rzecz to jednak niezwykła, jak niewiele potrzebuje sobie zawracać głowę 'książkami człowiek w wieku zaawansowanym. W dziennikach znajduję wszystkie konkluzje. — Coś wujowi zaproponuję: proszę zamieszkać u mnie. — Michale, bardzo to ładnie z twojej strony, ale chyba nie orientujesz się dobrze w mojej szczególnej sytuacji. Istnieją pewne drobne komplikacje finansowe. W roli opiekuna nie spisałem się najszczęśliwiej i nie wchodząc w szczegóły powiem ci tylko, że jestem całkowicie we władzy tego łotra Morrisa. — Przebiorę wuja! — zawołał z entuzjazmem Michał. — Pożyczę wujowi grube okulary i rude bokobrody. — Myśl tę już nawet rozważałem — odpowiedział stary pan — ale obawiałem się, że zwrócę na siebie uwagę w moim skromnym miejscu zamieszkania. Arystokracja, jak o tym wiesz doskonale... — Ale — przerwał Michał — jakim cudem wuj w ogóle ma pieniądze? Proszę mnie nie traktować jak obcego człowieka. Wiem, wszystko o powiernictwie, o tym, jaki bigos wuj z tego zrobił, i o przekazaniu wszystkiego Morrisowi. Józef opowiedział bratankowi o swych poczynaniach z bankiem. — Ależ to jest niedopuszczalne! — zawołał adwo- . kat. — Przecież wuj nie miał prawa tego robić. — Wszystko należy do mnie — protestował pan Józef. — Michale, to ja założyłem interes i ja się nim zajmowałem, więc do mnie on przede wszystkim należy. — To bardzo piękne, ale wuj podpisał dokument • przekazujący, nadto wuj był do tego zmuszony, bo już wtedy pozycja wuja była beznadziejna. Obecnie zaś oznacza to wiezienie. — Niemożliwe?! — zawołał biedny pan Józef. — Prawo nie może być aż tak bardzo niesprawiedliwe! — A najśmieszniejsze w tym wszystkim — przerwał Michał — jest to, .że wuj tym razem utopił ten skórzany interes na dobre! Wuj ma osobliwe wyobrażenie o przepisach prawnych, ale muszę powiedzieć, że podoba mi się wuja poczucie humoru! — Nic w tym nie widzę śmiesznego — cierpko zauważył pan Józef. — Skoro już o tym mowa, czy Morris ma prawo podpisu w firmie? — Nikt poza mną. — Biedaezysko Morris! Biedaczysko! — zawołał zachwycony adwokat. — A przy tym cały czas gra komedię, że wuj jest w domu! Ach, Morrisie, los cię wydał w moje ręce! Proszę mi powiedzieć, wuju, ile wart fest cały ten interes skórzany? — Wart był sto tysięcy — powiedział z goryczą pan Józef — gdy był w moich rękach. Ale potem zjawił się Szkot, podobno miał pewne zdolności wyłącznie w dziedzinie buchalterii. Ani jeden buchalter w całym Londynie nie mógł zorientować się, jak on te księgi prowadził. Potem zastąpił go Morris, który pojęcia o handlu nie ma. A teraz interes wart jest bardzo mało. Morris próbował firmę sprzedać i oferowano mu tylko cztery tysiące. — Muszę zainteresować się skórą — oświadczył stanowczo Michał. — Ty? — zdziwił się wuj Józef. — Nie radzę ci, W całym handlu nie ma nic bardziej zdumiewającego niż fluktuacje na rynku skórzanym. Można by wręcz powiedzieć, że jest to chorobliwie czuły rynek. — A co wuj zrobił z tymi pieniędzmi? — Wpłaciłem je do banku i podjąłem dwadzieścia funtów — odpowiedział niezwłocznie pan Fins-bury. — Dlaczego pytasz? — Znakomicie — odrzekł Michał. — Jutro poślę tam kancelistę z czekiem na sto funtów, wycofam tamtą sumę i zwrócę Anglo-Patagońsklemu Bankowi z jakimś wytłumaczeniem, które spróbuję dla wuja wymyślić. To przynajmniej oczyści wuja, a Morris i tak nie może ruszyć grosza nie uciekając się do fałszowania podpisu, co nie zaszkodzi mojej małej intrydze. — Ale co ja mam począć? — spytał wuj Józef. — Nie mogę przecież żyć bez pieniędzy. — Czy wuj nie rozumie? Poślę czek na sto funtów, z czego wujowi zostanie osiemdziesiąt. A kiedy się skończą, proszę się do mnie zwrócić. — Wolałbym jednak nie być zależny od twojej szczodrości — Józef gryzł swój biały wąs. — Wolałbym żyć z własnych pieniędzy, skoro je posiadam. •— Czy wuj w żaden sposób nie może zrozumieć —• Michał chwycił pana Józefa za ramię — że próbuję go uratować przed więzieniem? Poważny ton Michała zaskoczył starca. •— Muszę zająć się prawem -— oświadczył — będzie to dla mnie nowa dziedzina. Orientuję się oczywiście w ogólnych jego zasadach, dotąd jednak nie poświęcałem większej uwagi szczegółom i tak na przykład twój pogląd na obecną sprawę jest dla mnie zaskoczeniem. Być może jednak masz racje, a w moim wieku — nie jestem już bowiem młodzieniaszkiem — dłuższy pobyt w więzieniu mógłby się okazać wielce szkodliwy. Niemniej, drogi bratanku, nie masz wobec mnie żadnych obowiązków, żadnego powodu, by mnie utrzymywać. — Tym proszę się nie przejmować. Prawdopodobnie odbiję to sobie na handlu skórami. — I po zapisaniu sobie adresu starego Michał zostawił go na rogu ulicy. Cóż za wspaniały stary bałaganiarz i jak zdumiewające bywa życie! Los widocznie wyznaczył mi role narzędzia Opatrzności. Zastanówmy się chwilę: czego dziś dokonałem? Pozbyłem się trupa, uratowałem wuja Józefa, podniosłem na duchu Forsytha i wypiłem diablo dużo bardzo pośledniego alkoholu. Zakończmy więc dzień odwiedzinami u mego kuzyna i wtedy naprawdę stanę się narzędziem Opatrzności. Jutro mogę zająć się skórą, dziś wieczór ożywię tylko ten interes w przyjacielskim duchu. Mniej więcej w kwadrans po tych rozmyślaniach, gdy zegar wybijał godzinę jedenasta, narzędzie Opatrzności opuszczało dorożkę i każąc woźnicy czekać zapukało do drzwi pod numerem 16 przy John Street. Otworzył je natychmiast Morris. — Ach, to ty, Michale — powitał kuzyna przezornie tarasując wąskie przejście. — Późna godzina. Michał bez słowa p_odał mu rękę i tak ciepło uścisnął dłoń kuzyna, że naburmuszony pan domu cofnął się. Korzystając z tego adwokat wdarł się do hallu, po czym ruszył ku jadalni z Morrisem depczącym imu po piętach. — Gdzież jest mój wuj Józef? — zapytał siadając w najwygodniejszym fotelu. — ©statnio nie czuł się najlepiej. Jest teraz w Browndean. John się nim opiekuje, ja zaś, jak widzisz, jestem sam. Michał uśmiechnął się pod wąsem. — Chciałem się z nim zobaczyć w pewnej szczególnej sprawie. — Nie żądaj ode mnie pozwolenia na widzenie się z moim wujem, skoro nie chcesz mi pokazać swego ojca. — Bzdury —• powiedział Michał. —• Mój ojciec jest moim ojcem, ale Józef jest tak samo moim wujem, jak twoim i nie masz żadnego prawa sekwestrować jego oseby. —- Nic podobnego nie robię —• uparcie powtarzał Morris. — Źle się czuje, jest bardzo chory i nie może nikogo przyjmować. — Wobec tego powiem ci coś bez owijania w bawełnę. Przyszedłem zaproponować pewien kompromis. Biedny Morris zbladł jak trup, po czym rumieniec oburzenia na krzywdę ludzką pokrył jego twarz po nasadę włosów. — O czym ty mówisz?! — zawołał. — Nie wierzę ci, nie wierzę ani jednemu słowu. — A gdy Michał zapewnił go, że mówi całkiem poważnie, zawołał pokrywając się nowym rumieńcem: — Nie zgadzam się. Wypchaj się swoim kompromisem. — ©ho! — rzekł Michał dziwnym tonem. — Twierdzisz, że wuj jest ciężko chory, i nie chcesz pójść na kompromis? To mi się wydaje podejrzane. — 0 czym mówisz? — zapytał Morris ochryple. — Mówię tylko, że to mi się wydaje podejrzane, czyli węszę tu coś podejrzanego. — Czyżbyś mi coś insynuował? — groźnie zapytał Morris próbując innego tonu. — Insynuował? Nie uciekajmy się do takich' nieprzyjemnych wyrażeń! Wiesz co, utopimy nasze nieporozumienia w kieliszku, jak przystało na dwóch czułych krewniaków. „Dwóch czułych krewniaków", sztuka przypisywana niekiedy Szekspirowi. Umysł Morrisa pracował gorączkowo. Czyżby coś podejrzewał? A może tylko strzela w ciemno? Wziąć go pod włos czy wsiąść na niego z góry? Wziąć pod włos — doszedł do wniosku. — W ten sposób zyskam na czasie, — No cóż — powiedział głośno z pewnym wysiłkiem udając serdeczność — dawno już nie spędziliśmy razem wieczoru, Michale. I chociaż wiesz, że stronie od alkoholu, mogę raz zrobić wyjątek. Wybacz mi na chwilę, skoczę do piwnicy po butelkę whisky. — Ja whisky nie pijam — rzekł Michał. — Dla mnie trochę starego szampana albo nic. Morris przez chwilę stał niezdecydowany, wino bowiem było kosztowne; w chwilę później wyszedł z pokoju bez słowa. Szybko dostrzegł kryjące się w tym korzyści. Dopominając się o najcenniejszy trunek piwnicy Michał szedł mu na rękę. Jedna butelka... — pomyślał Morris. — Psiakość, dwie mv1 dam! Nie pora na oszczędzanie. Gdy tylko bydlę się upije, niechybnie wyciągnę z niego tajemnicę. Powrócił z dwiema butelkami. Pojawiły się szklanki, które Morris gościnnym gestem napełnił. — Piję twoje zdrowie, kuzynie! — zawołał radośnie. — W moim domu nie krępuj się] Michał wypił swoją szklankę z poważną miną stojąc przy stole, gdy została ponownie napełniona, wrócił z nią do swego fotela, zabierając przy okazji butelkę. — Łupy wojenne — tłumaczył się. — Słabi trzymają się muru. Tako rzecze nauka. — Morris nie wiedział, co aaa to odpowiedzieć, i przez dłuższą chwilę panowało milczenie. Ale dwie szklanki szampana dokonały widocznej zmiany na Michale. — Brak ci wigoru, Morrisie — stwierdził. — Jesteś może człowiekiem myślącym, ale niech mnie piorun trzaśnie, jeśli można cię nazwać energicznym. —• Dlaczego uważasz, że jestem człowiekiem myślącym? — dopytywał się Morris z miną zadowolonej skromności. — Ponieważ nie chcesz iść na kompromis. Spryciarz z ciebie, Morris, spryciarz •— ciągnął adwokat. — A winko naprawdę dobre. Jedyna rzecz godna szacunku w rodzinie Finsburych to właśnie wino; trudniej je zdobyć niż tytuł, znacznie trudniej. Nie mogę zrozumieć, dlaczego człowiek, który ma takie wino w piwnicy, nie chce się zgodzić na kompromis. — Kiedy ja proponowałem, ty się nie chciałeś zgodzić — wyjaśnił z uśmiechem Morris. —.Fortuna kołem się toczy. — Nie mogę zrozumieć, dlaczego nie chciałem-. Nie mogę zrozumieć, dlaczego ty nie chcesz... — zastanawiał się głośno Michał. — Ciekawy to problem, ciekkkawy — dodał z widoczną dumą triumfując nad opornym językiem. — Ciekaw jestem, co każdy z nas myśli, a ty nie? — Jak sadzisz, czym się kierowałem? — zapytał podstępnie Morris. — Co za tupet! — Michał spojrzał na niego i przymrużył oko. — Jeszcze chwila, a będziesz prosił, bym cię wydobył z tarapatów. Wiem, że jestem wysłańcem Opatrzności, ale nie tego rodzaju! Sam się wydobądź jak Ezop i ten drugi facet. To muszą być straszne kłopoty dla sierotki czterdziestoletniej — cały ten interes skórzany i reszta. — Pojęcia nie mam, o czym mówisz — oznajmił Morris. — Sam nie bardzo wiem — wyjaśnił Michał. — Znakomity rocznik, szanowny panie, znakomity- Nie należy gardzić kieliszkiem. Ale mamy kłopot: cenny wujaszek znikł. Chciałbym tylko wiedzieć, gdzie jest ' bezcenny wujaszek. — Powiedziałem ci, w Browndean —• Morris ukradkiem ocierał czoło, albowiem te powtarzające J się aluzje zaczęły dokuczać mu okrutnie. — Łatwo powiedzieć Brown... Browndes... nie, wcale nie tak łatwo! — męczył się Michał. — Łatwo mówić; wszystko łatwo mówić, kiedy możesz wymówić. Co mi się podoba, to całkowite zniknięcie wujasz-ka. Nierozsądnie! — pokręcił głową. — Sprawa jest całkiem prosta — Morris z trudem panował nad sobą. — Nie ma w tym żadnej tajemnicy. Przebywa w Browndean po wstrząsie, jakiego doznał w katastrofie. — Ach — przyznał Michał — to cholerny wstrząs! — Jak ty się wyrażasz? — ostrzejszym tonem zareagował Morris. — Wiem o tym z najlepszych źródeł. Sam mi powiedział — wyznał adwokat. — Jeśli jednak powiesz ' mi coś wręcz przeciwnego, będę oczywiście musiał wybrać między jedną relacją a drugą. Chodzi o to... o, przewróciłem butelkę... ale szampan znakomicie robi dywanom... chodzi o to, czy bezcenny wujaszek jest martwy i... w... grobie? Morris zerwał się z fotela. — O czym ty mówisz? — zawołał, gwałtownie wciągając oddech. — Mówię, że dywan to wspppaniała rzecz. Znakomita rzecz na skórę. Wszystko jedno. Pozdrów ode mnie wuja Szampana... — Michał podniósł się. — Nie odchodzisz jeszcze? —- zapytał Morris. — Strasznie mi przykro, przyjacielu. Muszę czuwać przy chorym — odpowiedział słaniając się na nogach Michał. —- Nie pójdziesz nigdzie, póki nie wytłumaczysz swoich aluzji — oznajmił z ogniem Morris. — O co ci chodzi? Co cię tu sprowadza? •— Chyba się nie gniewasz — odpowiedział adwokat już przy drzwiach. — Przyszedłem w roli emisariusza Opatrzności. — Opierając się ręką o ścianę dotarł do drzwi frontowych, z pewnym trudem je otworzył i zeszedł po schodach do dorożki. Zmęczony woźnica spojrzał na niego i zapytał, dokąd ma jechać. Michał zauważył, że Morris szedł w ślad za nim; olśniła go wspaniała myśl: trzeba go pomęczyć... — Do Szkotland Jardu — powiedział głośno, trzymając się koła, by nie stracić równowagi. — Jedź do Szkotland Jardu, coś mi dziwnie podejrzany jest ten mój kuzynek. Trzeba to wyjaśnić! Do Szkotland Jardu! — Nie mówi pan tego poważnie — odezwał się woźnica z tą sympatią, jaką zawsze prości ludzie darzą dżentelmena. — Lepiej zawiozę pana do domu; jutro pojedzie pan do Scotland Yardu. — Czy mi pan radzi nie jechać do Szkotlan Jadu dziś wieczór jako przyjaciel czy jako radca prawny? — starał się wyjaśnić Michał. —- Dobra jes zapomnij o Shokotla, jadziem do baru „Radość". — „Radość" już zamknięta. — No to do domu — równie radośnie nakazał Michał. — Ale dokąd, proszę pana? — Chyba nie pamiętam — stwierdził Michał wsiadając do dorożki. — Jedź do Shkotlan Jardu i się dowiemy. — Ale musi pan mieć przy sobie bilet wizytowy -— przypomniał woźnica — proszę mi dać swój bilet. — Zdumiewająca inteligencja u sałaty! — zawołał adwokat podając mu swoją wizytówkę. Woźnica odczytał adres przy świetle lampy: — Michał Finsbury. 233 King's Road, Chelsea. Czy to tak, proszę pana? — Zgadłeś. No i jazda, jeśli tylko widzisz drogę. Rozdział dziesiąty Gideon Forsyth i fortepian koncertowy Czytelnik zna być może znakomitą powieść „Kto cofnął wskazówki zegara?" pióra E.H.B., która przez kilka dał zdobiła witryny kiosków kolejowych, po; czym znflsmięła bez śladu z lica ziemi. Nie wiem, jak to się feieje, ale faktem jest, że książki stare znikają, ustępu|ąc miejsca nowym. Może to Ojciec Czas żywi się starymi wydaniami, a może dzieje się tak za specjalnym zrządzeniem Opatrzności czuwającej nad pisarzami, może wreszcie oni sami wzięli te sprawy w swe rę'ce i zawiązawszy spisek, posługując się hasłem, którego nie zdradzą nawet pod groźbą śmierci, noc po nocy i pod rozkazami energicznych przywódców ruszają na miasto, by dokonywać swego tajnego dzieła zniszczenia. Tak czy inaczej, stare książki znikają, czego dowodem niech będzie fakt istnienia tylko trzech egzemplarzy dzieła „Kto cofnął wskazówki zegara?" Jeden znajduje się w Muzeum Brytyjskim, ukryty bezpiecznie pod fałszywą sygnaturą; drugi w piwnicach (w których składa się nuty) Biblioteki Palestry w Edynburgu i trzeci, oprawiony w marokin — u pana Gideona Forsytha. Wyróżnienie, jakie spotkało ten egzemplarz, najłatwiej można by wytłumaczyć tym, że Gideon był zachwycony po-wieścią-. Nieco trudniej natomiast byłoby znaleźć powody do takiego zachwytu (w każdym razie tym, kto-; rży n-a dzieło choćby rzucili okiem), wystarczy jednak przypomnieć, że uczucia rodzicielskie są słabą stroną ludzi, Gideon zaś (a nie jego wuj, którego inicjałami dowcipnie się posłużył) był autorem powieści „Kto cofnął wskazówki zegara?", jakkolwiek nigdy się do tego nie przyznał. Wspomniał być może tylko kilku przyjaciołom, gdy książka była jeszcze w druku. Po jej ukazaniu się i tragicznym niepowodzeniu skromność pisarza wzięła górę i tajemnica jest obecnie lepiej strzeżona niż na przykład tajemnica autorstwa „Wa- verley". Egzemplarz tego dzieła (cofam się w mej opowieści o jeden dzień) wciąż jeszcze spoczywał w zakurzonej samotności kiosku na stacji Waterloo. Gideon przechodząc obok, zaopatrzony w bilet do Hampton Court, uśmiechnął się pogardliwie na widok dziecięcia swych myśli. Jakże śmieszne były ambicje autora! Jakże niegodna jego osoby ta dziecinna zabawa! Oto prowadząc swoją pierwszą sprawę czuł się nareszcie dorosłym mężczyzną, a muza patronująca romansom policyjnym, dama prawdopodobnie francuskiego pochodzenia, umknęła z jego opłotków, by wrócić do źródeł Helikonu i tam ze swymi greckimi siostrzycami tańczyć w korowodzie. W czasie podróży umysł młodego prawnika krzepił się zdrowymi praktycznymi myślami: wybierał mały domek wiejski, wysepkę wśród wiekowych dębów, w których uwije swe gniazdo. Im bardziej pogrążał się w marzeniach, tym więcej projektował ulepszeń. Tu dodał stajnie, tam kort tenisowy, gdzie indziej wreszcie przystań dla łódek. Jakże niedawno jeszcze — rozmyślał — byłem beztroskim, szczeniakiem, który nie przejmował się niczym poza osobistą wygodą. Interesowało mnie tylko wioślarstwo i powieści detektywistyczne. Przechodziłem obok staroświeckiej wiejskiej rezydencji, z dużym ogrodem warzywnym, stajniami, przystanią, wygodnymi pokojami, nie zastanawiając się nawet nad kanalizacją. Jak to z wiekiem człowiek dojrzewa! Inteligentny czytelnik domyśli się, że było to dzieło panny Hazeltine. Gideon zaprowadził Julię prosto do 9 — Bagaż... domu pana Bloomfielda, a gdy szacowny dżentelmen pojął, że stoi przed nim osoba skrzywdzona, z właściwym sobie temperamentem stanął w jej obronie. Doprowadziwszy się do stanu wielkiego podniecenia, człowiek o jego usposobieniu musi znaleźć ulgę w działaniu. — Nie wiem, kto jest gorszy — wykrzykiwał — ten stary oszust czy ten wyzuty z honoru szczeniak. Napiszę do „Pali Mali" i postawię ich pod pręgierzem. Musimy ich postawić pod pręgierzem! To obowiązek społeczny. Przecież powiedziałeś, że ten facet jest torysem. Co, wuj jest radykałem? Nie ulega więc wątpliwości, że wujowi dzieje się krzywda. To oczywiście zmienia postać rzeczy, niemniej jest to mój społeczny obowiązek. Znalazł więc natychmiast nowe ujście dla swej potrzeby działania. Doszedł do wniosku, że pannę Hazel-tine trzeba koniecznie ukryć. Jego łódź mieszkalna czeka gotowa; przed dwoma zaledwie dniami wróciła z kolejnej swej wyprawy. Oto idealna kryjówka. Odtąd każdego ranka państwo Bloomfield z Julią wyruszali w drogę o nieprawdopodobnie wczesnej godzinie, stawiając czoła zimnym podmuchom wschodniego wiatru. Na próżno błagał Gideon, by pozwolono mu towarzyszyć w wyprawie. — Nie, Gideonku — mówił wuj. — Jesteś z pewnością śledzony i musisz trzymać się od nas z daleka. Młody prawnik nawet nie usiłował rozwiać tych złudzeń, obawiał się bowiem, że z chwilą, gdy cała sprawa straci swą romantyczną aurę. wuj żmudzi się, lecz umiar i dyskrecja młodzieńca zostały nagrodzone. Ziemiański radykał, kładąc rękę na ramieniu bratanka, oświadczył: — Wiem, o co ci chodzi, Gideonku. Jeśli jednak chcesz zdobyć rękę tej panny, - musisz zabrać się do pracy. Te miłe słowa podnosiły na duchu naszego prawnika podczas całodziennych studiów prawniczych, towarzyszyły jego marzeniom, gdy pociąg unosił go w kierunku Hampton Court i nawet na stacji, gdy zaczął przygotowywać się do trudnej rozmowy, głos wuja Neda i oczy Julii nie opuszczały go. Ale teraz niespodzianki posypały się jak z rękawa. W całym Hampton Court nie było żadnej Willi Kur-naul, hrabiego Tarnowa i w ogóle żadnego hrabiego. Ezecz raczej osobliwa, biorąc jednak pod uwagę nie-składność otrzymanych informacji, miała pewne wytłumaczenie. Pan Dicksón był po dobrym obiedzie i mógł pomylić adres. Co byłoby w takiej sytuacji krokiem najwłaściwszym, męskim i rzeczowym? — zadał sobie w myślach pytanie Gideon i natychmiast udzielił sobie odpowiedzi: Telegram, i to bardzo lakoniczny. Po chwili biegł po drutach następujący tekst: „Dicksón, hotel Langham. Willa i osoba nie znane, prawdopodobnie adres mylny; przyjeżdżam następnym pociągiem Forsyth". Niedługo potem Gideon wysiadał przed hotelem z dorożki, a na twarzy jego malowała się dzielność i wysiłek intelektualny. Przypuszczam, że Gideon nigdy nie zapomni hotelu Langham. To, że nie odnalazł hrabiego Tarnowa, było sprawą dość prostą, ale brak wszelkich śladów po Johnie Dicksonie i Ezrze Thomasie był czymś znacznie poważniejszym. W głowie Gideona krzyżowały się gorączkowe pytania: o co tu chodzi, co to wszystko ma znaczyć, co począć dalej? I nie znajdując odpowiedzi wsiadł z powrotem do dorożki i pośpieszył do swego mieszkania. Tu przynajmniej będzie mógł skryć się i pomyśleć. Wszedł po schodach, włożył klucz w zamek i otworzył drzwi z cieniem nadziei w sercu. Było ciemno, Gideon znał swój pokój i wiedział, gdzie się znajdują zapałki. Śmiało ruszył w kierunku kominka, gdy niespodziewanie nadział się na coś dużego w miejscu, w którym nic takiego nie powinno było się znajdować. Gdy wychodził z domu, zamknął za sobą drzwi ,i po powrocie zastał je zamknięte, nikt wiec nie 'mógł wejść. Meble przecież same nie zmie»* l niły położenia, a jednak ponad wszelką wątpliwość coś tu się znajdowało. W ciemności wyciągnął przed siebie ręce. Tak, stało tu coś dużego, gładkiego, zimnego. — Niech mnie nieba mają w swej opiece — zawołał -— to chyba fortepian! — W tejże chwili przypomniał sobie o zapałkach, które miał w kieszeni. Zapalił jedną i oczom jego ukazał się rzeczywiście fortepian, wielki i drogi instrument, z zaciekami po dzisiejszym deszczu i rysami niewiadomego pochodzenia. Płomyk zapałki odbijał się w gładkich płaszczyznach jak gwiazda w stojącej wodzie, na przeciwległej zaś ścianie pokoju chwiał się olbrzymi cień potężnego intruza. Zapałka spaliła się parząc Gideonowi palce i znów otoczył go mrok. Drżącymi rękami zaświecił lampę i podszedł bliżej. Tak, ten przedmiot był fortepianem. Stał bezczelnie w miejscu, w którym zgodnie z wszelkimi ludzkimi i boskimi prawami być nie powinien. Gideon otworzył wieko i uderzył w klawisze. Ciszy pokoju nie zakłócił żaden dźwięk. Czyżby mi się coś stało? — pomyślał zaniepokojony, po czym przysunąwszy krzesło uporczywie starał się naruszyć ciszę czy to migotliwymi, iskrzącymi się arpeggiami, czy też- sonatą Beethovena, która (jak to pamiętał z czasów szczęśliwych) należała do najgłośniejszych utworów tego kompozytora. Ale nic. Uderzył dwukrotnie pięścią w klawiaturę. Cisza panowała grobowa. Młody prawnik zerwał się na nogi. —- Oszalałem dokumentnie — zawołał — i nikt poza mną o tym nie wie. Dotknęła mnie najcięższa kara Opatrzności. Palce natrafiły na łańcuszek od zegarka. Natychmiast wyrwał zegarek z kieszonki i przyłożył go do ucha. Słyszał, jak chodzi. — Nie jestem głuchy — przemawiał do siebie. — Po prostu zwariowałem. Postradałem zmysły bezpowrotnie. Rozejrzał się niespokojnie po pokoju i zgasłym wzrokiem zmierzył fotel, w którym rozsiadł się był pan Dickson. W pobliżu na parapecie leżało nadpalone cygaro. Nie, to nie był sen — rozważał w myślach — ale Bóg mi świadkiem, że rozum mnie zawodzi. Na przykład feraz mi się zdaje, że jestem głodny. Ale to może być kolejna halucynacja. Spróbujmy. Zjem jeszcze ostatnią dobrą kolację. Pojadę do Cafe Royal i być może stamtąd odstawią mnie do domu wariatów. Wychodząc z domu zastanawiał się ponuro, jakie będą pierwsze objawy jego strasznego stanu. Rzuci się na kelnera? Zje szklankę? A kiedy wsiadł do dorożki i kazał wieźć się do Nicola, zakiełkowała w nim obawa, że takiego lokalu w ogóle nie ma. Jarzące się gazowymi światłami wejście do restauracji szybko rozproszyło jego niepokoje. Z radością dostrzegł znajomego kelnera, potrawy zamówił całkiem dorzecznłe, a kolacja okazała się normalnym posiłkiem, który zjadł z przyjemnością. Na Boga — rozmyślał. — Czyżbym mógł żywić jakieś nadzieje? Może rozumowałem zbyt pochopnie? Czy postępowałem tak, jak postąpiłby Robert Skill? Robert Skill (nie potrzebuję chyba dodawać) był bohaterem powieści „Kto cofnął wskazówki zegara?" W przekonaniu autora był znakomitą i żywą postacią, czytelnikom o krytycznym usposobieniu sylwetka Roberta wydała się mało przekonywająca. Ale są to kłopoty nieodłącznie związane z pisaniem romansów policyjnych: czytelnicy zawsze są bardziej pomysłowi od autora. Dla Gideona jednak nazwisko Roberta Skilla działało cuda. Myśl o nim dodawała mu otuchy i odwagi. Gideon postąpi tak, jak postąpiłby ten znakomity człowiek. Ludzie często dochodzą do podobnych wniosków. Generał w tarapatach postanawia naśladować Napoleona, zaszczuty duchowny świętego Pawła, pisarz, który staje przed poważnym dylematem — Szekspira. W przypadku Gideona jedno było pewne: Skill był człowiekiem wyjątkowo stanow czym, natychmiast zdecydowałby się na jakiś krok (obojętne jaki), a jedynym krokiem, o którym Gideon mógł w tej chwili pomyśleć, był powrót do własnego mieszkania. Gdy już tego dokonał, opuściło go natchnienie. Stał więc patrząc żałośnie na źródło swych wątpliwości. Nie śmiał już więcej dotknąć klawiszy. Bez względu na to, czy w dalszym ciągu zachowałyby ciszę, czy też odpowiedziałyby tonami trąb wzywających na sąd ostateczny, jego stanowczość prysła bezpowrotnie. Może to złośliwy kawał — rozmyślał — chociaż byłby to kawał kosztowny i wymyślny. Ale czymże innym mógłby być? Na pewno jest to kawał. I wtedy właśnie dostrzegł coś, co zdawało się potwierdzać jego domysły: budowlę z cygar, którą ustawił Michał, nim opuścił pokój. Cóż to znowu? — zdziwił się Gideon. — Znów coś bez sensu. Zburzył konstrukcję. Klucz? Co znowu? Dlaczego tak na widoku pozostawiony? —• Obszedł dokoła instrument i odkrył z tyłu dziurkę. — Aha, po to więc jest ten klucz. Coraz dziwniej. — I wypowiedziawszy te słowa otworzył zamek i uniósł wieko. Postąpilibyśmy bardzo nieszlachetnie, gdybyśmy w tym miejscu opisali katusze strachu, które Gideon przeżył tej nocy, nierozsądne postanowienia, które podejmował, i ataki rozpaczy. Poranek witany trelami ptaszków gnieżdżących się pod okapami domów zastał Gideon w stanie zupełnego wyczerpania. Rozczochrany, z oczami nabiegłymi krwią, siedział w fotelu wciąż jeszcze nie wiedząc, co ma dalej począć. Wstał i niewesoło spojrzał na okna z zapuszczonymi storami, puste ulice i szare światło dzienne nakrapiane żółtymi lampami. Bywają takie ranki, kiedy toyś przysiągł, że miasto przebudziło się ze straszliwym bólem głowy; ten ranek do podobnych należał. Niemniej ćwierkająca pobudka rozbudziła w Gideonie ducha. Dzień już nastał — rozmyślał — a ja wciąż jestem bezradny! Trzeba z tym skończyć. — Zamknął forte pian, schował klucz do kieszeni i ruszył na poszukiwanie kawy. Idąc ulicą po raz setny powtarzał litanię strachów, pretensji i żalów. Wezwać policję, wydać jej zwłoki, rozlepić po całym Londynie afisze opisujące Johna Dicksona i Ezrę Thomasa, zapełnić szpalty gazet nagłówkami: „Tajemnicza sprawa w kręgach prawniczych — pan Forsyth zwolniony za kaucją" — to był jeden sposób, sposób bezpieczny, ale im dłużej 0 nim myślał, tym mniej wydawał mu się przyjemny. Czyż nie nada w ten sposób rozgłosu pewnym faktom dotyczącym jego osoby? Nawet dziecko przejrzałoby opowieść tych łotrzyków, a on uwierzył im z rozdziawionymi ustami. Szanujący się prawnik nigdy nie pozwoliłby sobie na rozmowę z klientami, którzy przybyli do niego w tak niezwykły sposób, on zaś ich wysłuchał. Ba, żeby tylko wysłuchał! Podjął się wykonania ich polecenia, on, aplikant adwokacki, nie zasięgnąwszy rady dojrzałego prawnika. Podjął się misji, jaką zleca się tylko prywatnemu detektywowi. I, niestety — po raz setny twarz jego pokryła się rumieńcem — przyjął od nich pieniądze! — Nie — powiedział do siebie głośno — sprawa jest jasna jak słońce. Stracę całkowicie reputacje. Za pięć funtów przekreśliłem swoją karierę. Żaden inteligentny dżentelmen postawiony przed alternatywą: szubienica nie zawiniona czy publiczna 1 zasłużona hańba nie będzie się długo wahał. Po trzech łykach gorącego, wonnego i mętnego napoju, który na ulicach Londynu uchodzi za wywar z ziarna kawy, Gideon podjął decyzję. Obejdzie się bez policji. Musi rozważyć drugie wyjście i tną serio wejść w rolę Roberta Skilla. Cóż uczyniłby Robert Skill? Jak dżentelmen pozbywa się zwłok, w których posiadanie wszedł uczciwą drogą? Przypomniał sobie niepowtarzalną historię garbusa. Po namyśle doszedł do wniosku, że nie może się na niej wzorować. Nie udałoby mu się oprzeć trupa o ścianę domu na rogu Tot-tenham Court Road nie budząc niezdrowej ciekawości przechodniów. Umieszczenie zwłok w jakimś kominie przedstawiało trudności nie do pokonania. Nie wchodziło również w rachubę wyrzucenie ciała z okna pociągu lu-b z dachu omnibusu. Bardziej realne byłoby wynajęcie jachtu i wyrzucenie nieboszczyka za burtę, ale dla człowieka posiadającego skromne zaso