NA GRANICY ŚWIATA YALERIO MASSIMO MANFREDI ALEKSANDER WIELKI 3 NA GRANICY ' ŚWIATA f* Z włoskiego przełożyła Anna Osmólska-Mętrak LiBROS Grupa Wydawnicza Berteismann Media Tytuł oryginału IŁ CONFINE DEL MONDO Projekt okładki i stron tytułowych Piotr Jezierski Zdjęcie na okładce Erich Lessing/East News Konsultacja naukowa prof. dr hab. Ryszard Kulesza Redakcja Jadwiga Fafara Redakcja techniczna Alicja Jablońska-Chodzeń Korekta Grażyna Henel Irena Kulczycka C/l , lit Copyright © 1998 Arnoldo Mondadori Editore SpA © Copyright for the Polish translation by Bertelsmann Media Sp. z o.o., Warszawa 2001 Bertelsmann Media Sp. z o.o. Libros Warszawa 2001 Skład i łamanie: Plus 2 Druk i oprawa: Zakłady Graficzne im. KEN S A Bydgoszcz, ul. Jagiellońska l, tel. (052) 322-18-21 ISBN 83-7311-095-K Nr 3180 u 'Miasto Maitów s~~ Miasto braminów Stolica Maiło/"" r~^ Aleksandria Sogdiańska } droga lądowa trasa Aleksandra droga przez rzeki trasa totyrraataisliej Wyprawa Aleksandra 1 II 1 1 I ™ 1 i S 2 ł ł 1 j ł 1 1 t Z końcem wiosny król podjął podróż przez pustynię inną drogą, która z oazy Siwa prowadziła bezpośrednio nad brzegi Nilu w okolicach Memfis. Przez wiele godzin jechał na grzbiecie swego sarmackiego gniadosza, Bucefał zaś galopował u jego boku bez uprzęży i cugli. Odkąd Aleksander uświadomił sobie, jak długą drogę ma jeszcze do przebycia, starał się oszczędzać swojego rumaka, by jak najdłużej utrzymać go w dobrej kondycji. Król miał już za sobą trzy tygodnie marszu pod palącym słońcem i czekało go jeszcze wiele wyrzeczeń, aby wreszcie ujrzeć cienką zieloną linię zapowiadającą żyzne brzegi Nilu, wydawał się jednak nie odczuwać zmęczenia ani też głodu czy pragnienia, pogrążony w nurtujących go myślach. Towarzysze nie przerywali jego skupienia, wiedząc, że pragnie pozostać sam na tych rozległych pustynnych przestrzeniach ze swoim poczuciem nieskończoności, pragnieniem nieśmiertelności, z namiętnościami przepełniającymi jego duszę. Dopiero wieczorem można było z nim rozmawiać i czasami któryś z przyjaciół wchodził do jego namiotu, by dotrzymać mu towarzystwa, podczas gdy Leptine przygotowywała kąpiel. Pewnego dnia Ptolemeusz zaskoczył go pytaniem, które od dawna nie dawało mu spokoju: - Co ci powiedział bóg Amon? - Nazwał mnie synem - odparł Aleksander. Ptolemeusz podniósł z ziemi gąbkę, która wypadła z rąk Leptine. - A o co go zapytałeś? - Zapytałem, czy wszyscy zabójcy mojego ojca zginęli, czy może któryś przeżył. Ptolemeusz nic nie powiedział. Poczekał, aż król wyjdzie z wanny, narzucił mu na ramiona lniane prześcieradło, po czym zaczai go wycierać. Kiedy Aleksander odwrócił się do niego, Ptolemeusz spojrzał tak, jakby chciał wejrzeć w głąb jego duszy. - A więc kochasz jeszcze swojego ojca Filipa, teraz, kiedy stałeś się bogiem? Aleksander westchnął. - Gdybyś to nie ty zadał mi to pytanie, powiedziałbym, że są to słowa Kallistenesa albo Klejtosa Czarnego... Podaj mi swój miecz. Ptolemeusz spojrzał na niego zdziwiony, ale nie odważył się zaprotestować. Wyciągnął broń z pochwy i podał królowi. Ten czubkiem ostrza naciął sobie skórę ramienia, z którego wypłynęła strużka szkarłatnej krwi. - Co to jest, czy to nie krew? - Tak, rzeczywiście. - To krew, prawda? Nie jest to „ichor", który, jak mówią, płynie w żyłach błogosławionych - ciągnął, przypominając wiersz Homera. - A zatem, mój przyjacielu, spróbuj mnie zrozumieć i nie rań niepotrzebnie, jeśli mnie kochasz. Ptolemeusz przeprosił go, że odezwał się w ten sposób, podczas gdy Leptine przemywała ramię króla winem i zakładała bandaż. Aleksander zorientował się, że przyjacielowi naprawdę jest przykro, więc poprosił, by został z nim na kolacji, choć nie było wiele do jedzenia: suchy chleb, daktyle i wino palmowe o cierpkim smaku. - Co teraz zrobimy? - zapytał Ptolemeusz. - Wrócimy do Tyru. - A potem? - Nie wiem. Sądzę, że dowiem się tam od Antypatra, co dzieje się w Grecji, a od naszych informatorów dostaniemy wiadomości dotyczące planów Dariusza. Wtedy podejmiemy decyzję. - Wiem, że Eumenes powiadomił cię o losach twojego szwagra, Aleksandra z Epiru. - Tak. Moja siostra Kleopatra musi być załamana, także moja matka, która go bardzo kochała. - Myślę, że to jednak ty odczuwasz największy ból. Czy nie mam racji? - Sądzę, że tak. - Co tak blisko was łączyło prócz podwójnego pokrewieństwa? - Wielkie marzenie. Teraz cały ciężar tego marzenia spoczywa na moich barkach. Pewnego dnia wkroczymy do Italii, Ptolemeuszu, i zniszczymy barbarzyńców, którzy go zabili. Nalał przyjacielowi wina, po czym powiedział: - Chciałbyś posłuchać wierszy? Zaprosiłem Tessalosa, żeby dotrzymał mi towarzystwa. - Z wielką przyjemnością. Jakie wiersze wybrałeś? - Wiersze o morzu, różnych poetów. Ten krajobraz nieskończonych piasków przypomina mi bezkres morza, a jednocześnie żar tych miejsc rodzi we mnie tęsknotę za nim. Kiedy tylko Leptine zabrała dwa małe stoły, wszedł aktor. Był odziany w sceniczny kostium i miał umalowaną twarz: oczy podkreślone bistrem, usta pociągnięte minią, wykrzywione grymasem jak na tragicznych maskach. Uderzył w cytrę, wydobywając z niej kilka stłumionych akordów, i zaczął: 10 11 Morski wietrze, wietrze, który popychasz statki po grzbietach fal, dokąd mnie poniesiesz? Aleksander słuchał zachwycony w głębokiej ciszy nocy, słuchał tego głosu zdolnego do każdej intonacji, do wibrowania poprzez wszystkie ludzkie uczucia i namiętności, do naśladowania podmuchu wiatru i huku piorunów. Słuchali do późna głosu wielkiego aktora, który cieniował go, przechodząc od jęków płaczących kobiet po wzniosłe okrzyki bohaterów. Kiedy Tessalos skończył swój występ, Aleksander uściskał go. - Dziękuję - powiedział z błyszczącymi oczami. - Wywołałeś sny, które nawiedzą moją noc. Teraz idź spać, jutro czeka nas długi marsz. Ptolemeusz został jeszcze chwilę, by napić się z nim wina. - Czy myślisz czasem o Pełli? - zapytał nagle. - Myślisz o swojej matce i o swoim ojcu, o czasach, kiedy byliśmy chłopcami i jeździliśmy konno po wzgórzach Macedonii? O wodach naszych rzek i jezior? Aleksander zamyślił się, po czym odrzekł: - Tak, często, ale obrazy te wydają mi się tak odległe, jakby chodziło o wydarzenia sprzed wielu lat. Nasze życie jest tak intensywne, że każda chwila to jakby rok. - To znaczy, że zestarzejemy się przedwcześnie, czyż nie tak? - Może... A może nie. Lampa, która najjaśniej oświetla komnatę, zgaśnie pierwsza, ale wszyscy biesiadnicy będą pamiętać, jak piękne i przyjemne było jej światło podczas uczty. Odchylił skraj namiotu i wyprowadził Ptolemeusza na zewnątrz. Niebo nad pustynią usiane było nieskończoną liczbą gwiazd i dwaj młodzieńcy podnieśli wzrok, by popatrzeć na rozświetlone sklepienie. 12 - I może jest to także los gwiazd, które najjaśniej lśnią na sklepieniu niebieskim. Życzę ci pogodnej nocy, mój przyjacielu. - A ja tobie, Aleksandrze - odparł Ptolemeusz i oddalił się w kierunku swojego namiotu na skraju obozowiska. Pięć dni później dotarli nad brzegi Nilu w Memfis, gdzie oczekiwali Parmenion i Nearchos. Tej samej nocy Aleksander zobaczył też Barsine. Zamieszkała we wspaniałym pałacu należącym do jednego z faraonów, a jego kwaterę przygotowano w górnej części budynku, wystawionej na powiewy letniego wiatru, który przynosił wieczorem przyjemny chłód i poruszał zasłonami z błękitnego batystu, delikatnymi jak skrzydła motyla. Ona czekała na niego, osłonięta leciutką japońską szatą, siedząc na krześle o oparciach ozdobionych złotymi i emaliowanymi ornamentami. Jej czarne połyskujące włosy spływały na plecy i piersi, twarz miała lekko umalowaną w stylu egipskim. Blask księżyca i światło lamp ustawionych za alabastrowymi ekranami zlewały się w powietrzu przesyconym wonią nardu i aloesu, drgającym od bursztynowych refleksów w wannach z onyksu wypełnionych wodą, po której pływały kwiaty lotosu i płatki róż. Zza kulisy wyrzeźbio-nej w kształcie gałęzi bluszczu i wznoszących się do lotu ptaków sączyła się przyciszona i łagodna muzyka fletów i harf. Ściany pokryte były starymi egipskimi freskami, wyobrażającymi sceny tańca - nagie dziewczęta pląsały przy dźwiękach lutni i tamburynów przed obliczem zasiadającej na tronie królewskiej pary. W jednym z rogów stało ogromne łoże z błękitnym baldachimem, podtrzymywanym przez cztery kolumny z pozłacanego drewna z kapitelami w kształcie kwiatów lotosu. Aleksander wszedł i obrzucił Barsine długim, płomien- 13 nym spojrzeniem. Miał jeszcze w oczach oślepiające światło pustyni, a w uszach tajemne dźwięki wyroczni Amona. Magiczny czar jego postaci potęgowały złociste włosy opadające na jego ramiona, muskularna pierś poznaczona bliznami, mieniący się kolor oczu, szczupłe i nerwowe dłonie, poprzecinane nabrzmiałymi niebieskimi żyłami. Nagie ciało osłaniała tylko lekka chlamida, spięta na lewym ramieniu srebrną sprzączką starej roboty, odwiecznym dziedzictwem jego dynastii, czoło zaś przewiązane było złotą wstążką. Barsine wstała i spojrzawszy na niego, poczuła się bezradna i zagubiona. Wyszeptała: „Aleksandrze..." - a on tulił ją w ramionach, całował usta wilgotne i mięsiste jak dojrzałe daktyle i układał na łożu, pieszcząc biodra i pachnące, ciepłe piersi. Niespodziewanie król poczuł, jak jej ciało zdrętwiało i zamarło pod jego dłońmi, a powietrze przeszył jakiś niepokojący odgłos, który obudził w nim uśpioną duszę wojownika. Odwrócił się gwałtownie, aby stawić czoło nieuchronnemu niebezpieczeństwu, i zderzył się z ciałem, które z pełnym impetem rzuciło się na niego. Ujrzał uniesioną dłoń ze sztyletem, usłyszał przenikliwy i dziki wrzask, odbijający się od ścian sypialni, i towarzyszący mu, przerywany szlochem, pełen bólu krzyk Barsine. Aleksander łatwo poradził sobie z napastnikiem i przygwoździł go do ziemi, wykręcając mu nadgarstek i zmuszając do wypuszczenia broni. I już miał mu zadać śmiertelny cios pochwyconym w locie ciężkim kandelabrem, kiedy rozpoznał w nim piętnastoletniego chłopca: Ete-oklesa, starszego syna Memnona i Barsine. Chłopak szamotał się jak schwytany w sidła młody lew, wykrzykiwał najgorsze obelgi, gryzł i drapał, nie mogąc już wywijać sztyletem. Wbiegły straże zaalarmowane zgiełkiem i unieszkodliwiły intruza. Dowodzący nimi oficer, gdy uświadomił sobie, co zaszło, wykrzyknął: 14 - Zamach na życie króla! Weźcie go na dół, poddajcie torturom, a potem wykonajcie wyrok. W tejże chwili Barsine padła do stóp Aleksandra, płacząc. - Ocal go, mój panie, ocal życie mojego syna, błagam cię na wszystko! Eteokles popatrzył na nią z pogardą, po czym, zwracając się do Aleksandra, powiedział: - Lepiej dla ciebie, żebyś mnie zabił, bo jeszcze tysiąc razy spróbuję tego, co zrobiłem przed chwilą, dopóki nie uda mi się pomścić życia i honoru mojego ojca. Drżał jeszcze z podniecenia wywołanego starciem i nienawiścią rozpalającą jego serce. Król dał strażom znak, by się wycofały. - Ależ, panie... - zaprotestował oficer. - Wyjdźcie! - ponaglił Aleksander. - Nie widzicie, że to tylko chłopiec? - Tym razem strażnik posłuchał rozkazu. Król zaś zwrócił się do Eteoklesa: - Honor twojego ojca jest nieskalany, życie zaś odebrała mu śmiertelna choroba. - To nieprawda! - wykrzyknął chłopak. - Kazałeś go otruć... teraz bierzesz sobie jego kobietę. Jesteś człowiekiem pozbawionym honoru! Aleksander podszedł do niego i powtórzył stanowczym głosem: - Podziwiałem twojego ojca, uważałem go za jedynego godnego mnie przeciwnika i marzyłem tylko, żebym mógł pewnego dnia stanąć z nim do pojedynku. Nigdy nie kazałbym go otruć: staję przed moimi wrogami z podniesioną przyłbicą, z mieczem i kopią. Jeśli zaś chodzi o twoją matkę, to ja jestem ofiarą, ja, który bez przerwy o niej myślę, ja, który straciłem sen i pogodę ducha. Miłość jest siłą boską, nieuchronną. Człowiek nie może przed nią uciec ani jej uniknąć, tak samo jak nie może uniknąć słońca i deszczu, narodzin i śmierci. 15 Barsine szlochała w rogu komnaty, z twarzą ukrytą w dłoniach. - Nic nie powiesz swojej matce? - zapytał król. - Od pierwszej chwili, kiedy dotknęły ją twoje ręce, nie jest już moją matką, jest nikim. Zabij mnie, tak będzie dla ciebie lepiej. W innym przypadku to ja zabiję ciebie: poświęcę twoją krew cieniowi mojego ojca, aby zaznał spokoju w Hadesie. Aleksander zwrócił się do Barsine: - Co mam zrobić? Barsine otarła oczy i uspokoiła się. - Puść go wolno, proszę. Daj mu konia i zapasy i puść wolno. Uczynisz to dla mnie? - Ostrzegam cię - powtórzył jeszcze raz chłopak. - Jeśli puścisz mnie wolno, udam się do Wielkiego Króla i poproszę go o zbroję i miecz, żeby walczyć w jego armii przeciwko tobie. - Jeśli tak ma być, niech będzie - odparł Aleksander. Następnie wezwał straże i wydał rozkaz, żeby puszczono chłopaka wolno i wyposażono w konia i zapasy. Eteokles próbował ukryć miotające nim gwałtowne uczucia, gdy kierował się w milczeniu w stronę drzwi, ale wtedy matka zawołała za nim: - Zaczekaj! Chłopak przystanął na chwilę, zaraz jednak znów odwrócił się do niej plecami i przestąpił próg. Barsine powtórzyła jeszcze: - Zaczeka], proszę. - Otworzyła skrzynię, wyjęła z niej błyszczącą broń schowaną w pochwie i podała synowi: -To miecz twojego ojca. Chłopak ujął go i przycisnął do piersi, z oczu zaś spływały mu na policzki gorące łzy. - Żegnaj, mój synu - wykrztusiła Barsine głosem łamiącym się od płaczu. - Niech Ahura Mazda ma cię w swojej opiece i niech chronią cię bogowie twojego ojca. 16 Eteokles pobiegł korytarzem i po schodach, dopóki nie znalazł się na dziedzińcu pałacu, gdzie straże podały mu cugle konia. Kiedy jednak miał go już dosiąść, ujrzał cień wyłaniający się z bocznych drzwi: był to jego brat Phraates. - Zabierz mnie ze sobą, proszę. Nie chcę być dłużej więźniem tychjyawwa*. - Eteokles zawahał się na chwilę, a brat nalegał: - Weź mnie ze sobą, proszę, proszę! Nie jestem ciężki, koń uniesie nas obu, dopóki nie znajdziemy drugiego. - Nie mogę - odparł Eteokles. - Jesteś za mały, a poza tym... ktoś musi zostać z mamą. Żegna], Phraatesie. Zobaczymy się, jak tylko ta wojna się skończy. I to ja sam cię oswobodzę. - Przytulił zalanego łzami brata w długim uścisku, po czym wskoczył na konia i zniknął. Barsine przyglądała się tej scenie z okna swojej komnaty i czuła, jakby umierała, widząc piętnastoletniego chłopca odjeżdżającego galopem w noc, w nieznane. Płakała rzewnie, myśląc o gorzkim losie ludzkich istot. Jeszcze niedawno czuła się jak jedno z owych bóstw Olimpu, które widziała namalowane i wyrzeźbione przez wielkich artystów yauna, a teraz zamieniłaby swój stan z najskromniejszą z niewolnic. Aleksander kazał wybudować dwa mosty z łodzi, aby przeprowadzić armię na wschodni brzeg Nilu. Tam połączył się z żołnierzami i oficerami, których pozostawił, aby ochraniali kraj i - widząc, że dobrze wypełnili swoje zadanie - zatwierdził ich stanowiska. Rozdzielili je w taki sposób, by władza nad tym bardzo bogatym krajem nie skupiała się w rękach jednej tylko osoby. * Tak Persowie nazywali Greków (przyp. red.). 17 Los jednak sprawił, że owe dni, w których Egipt przyjmował go jako powracającego ze świątyni Amona, czcząc jak boga i koronując na faraona, naznaczone zostały smutnymi wydarzeniami. Niemal co dzień stawała mu przed oczami rozpacz Barsine, jednak ciążyło nad nim o wiele większe nieszczęście. Parmenion miał prócz Filotasa jeszcze dwóch synów: Nikanora, dowódcę hypaspistów, i Hektora, dziewiętnastoletniego chłopca, którego generał kochał nad życie. Podniecony widokiem armii przekraczającej rzekę, Hektor chciał wsiąść na egipską łódź z papirusu, żeby podziwiać to widowisko z samego środka wodnego nurtu. W swej młodzieńczej próżności włożył ciężką zbroję oraz jaskrawy, paradny płaszcz i stał wyprostowany na dziobie, gdzie wszyscy mogli go oglądać. Nagle łódź w coś uderzyła, być może w grzbiet hipopotama, który wynurzał się właśnie na powierzchnię, i mocno się przechyliła. Chłopak wpadł do wody i natychmiast zniknął, pociągnięty w dół ciężarem zbroi, nasiąkniętych szat i płaszcza. Egipscy wioślarze wskoczyli bezzwłocznie za nim, to samo uczyniło wielu macedońskich młodzieńców, a także jego brat Nikanor, który był świadkiem wypadku. Choć stawili czoło niebezpieczeństwu wirów i paszczom dosyć licznych w tym rejonie krokodyli, wszystko okazało się daremne. Parmenion bezradnie przyglądał się tragedii ze wschodniego brzegu rzeki, skąd nadzorował uporządkowane przejście armii. Gdy wiadomość dotarła do Aleksandra, natychmiast rozkazał marynarzom fenickim i cypryjskim, aby przynajmniej spróbowali wyłowić ciało chłopca. Wysiłki ich okazały się jednak daremne. Tego samego wieczoru król, po godzinach żmudnych poszukiwań, w których osobiście uczestniczył, udał się z wizytą do starego generała, pogrążonego w rozpaczy. - Jak się czuje? - zapytał Filotasa, który stał przed na- miotem, jakby na straży samotności swojego ojca. Przyjaciel potrząsnął smutno głową. Parmenion siedział na ziemi, w ciemności i w ciszy, i tylko jego biała głowa odcinała się w mroku. Pod Aleksandrem ugięły się kolana; poczuł głębokie współczucie dla tego dzielnego i wiernego człowieka, który tyle razy drażnił go swoim nakłanianiem do ostrożności, nieustannym przypominaniem wielkości jego ojca. Wydał mu się w owym momencie podobny do stuletniego dębu, który przez lata opierał się burzom i huraganom, a teraz został powalony jednym uderzeniem pioruna. - Bardzo to smutna wizyta, którą ci składam, generale -zaczął niepewnym głosem i kiedy na niego patrzył, nie mogła nie powrócić mu w pamięci rymowanka, którą zwykł śpiewać jako dziecko, gdy widział go, jak nadchodzi, już wtedy siwy, by wziąć udział w naradach wojennych jego ojca. Na wojnę idzie stary druh. Nagle na ziemię pada u"" h buch! Na dźwięk głosu swego króla Parmenion podniósł się niemal automatycznie i złamanym głosem wykrztusił: - Dziękuję, że przyszedłeś, panie. - Uczyniliśmy wszystko, by odnaleźć ciało twego syna, generale. Oddałbym mu największe honory, dałbym... ja dałbym wszystko, byle tylko... - Wiem - odrzekł Parmenion. - Przysłowie mówi, że w czas pokoju synowie chowają ojców, a w czas wojny ojcowie chowają synów, ale ja zawsze miałem nadzieję, że ta udręka zostanie mi oszczędzona. Łudziłem się, że to mnie dosięgnie pierwsza strzała albo pierwsze uderzenie miecza. Tymczasem... - Było to straszliwe nieszczęście, generale - powiedział Aleksander. Jego oczy przywykły już do ciemności namio- 18 19 tu i mógł rozpoznać wykrzywione bólem rysy twarzy Par-meniona. Zdawało się, jakby w jednej chwili przybyło mu dziesięć lat: zaczerwienione oczy, skóra wysuszona i pomarszczona, włosy w nieładzie. Nawet po najcięższych bitwach nigdy go w takim stanie nie widział. - Gdyby poległ... - żalił się - gdyby poległ, walcząc z mieczem w dłoni, jakoś bym się z tym pogodził: jesteśmy wszak żołnierzami. Ale tak... tak... Pochłonięty przez tę błotnistą rzekę, rozszarpany i pożarty przez te potwory! 0 bogowie, bogowie niebiescy, dlaczego? Dlaczego? -Ukrył twarz w dłoniach i wybuchnął długim, żałosnym, rozdzierającym serce płaczem. W obliczu takiego cierpienia Aleksander nie znajdował już właściwych słów. Zdołał tylko wyszeptać: „Tak mi przykro... tak mi przykro", i wyszedł, żegnając Filo-tasa przerażonym spojrzeniem. Również drugi brat, Ni-kanor, nadchodził w tym momencie - on także przytłoczony był bólem i zmęczeniem, cały jeszcze mokry 1 brudny od błota. Nazajutrz król kazał wznieść cenotaf na cześć młodzieńca i osobiście odprawił uroczysty pogrzeb. Ustawieni w szeregach żołnierze dziesięć razy wykrzyknęli imię zmarłego, aby pamięć o nim nie zaginęła, nie było to jednak tak jak wtedy, gdy krzyczeli imiona towarzyszy poległych w górach Tracji i Ilirii, pośród ośnieżonych szczytów, pod szafirowym niebem. W tej ciężkiej i ponurej atmosferze, nad tą błotnistą wodą, imię Hektora natychmiast pochłonęła cisza. Tego samego wieczoru król powrócił do Barsine. Zastał ją płaczącą na łóżku. Mamka oznajmiła, że Barsine od wielu dni prawie nic nie jadła. - Nie możesz tak bardzo poddawać się rozpaczy - uspokajał ją Aleksander. - Twojemu chłopcu nic się nie stanie. 20 Kazałem pojechać za nim dwóm moim ludziom, żeby nie przytrafiło mu się nic złego. Barsine podniosła się i usiadła na brzegu łóżka. - Dziękuję ci. Zdjąłeś mi kamień z serca... choć pozostał wstyd. Moi synowie osądzili mnie i skazali. - Mylisz się - odparł Aleksander. - Czy wiesz, co powiedział twój syn młodszemu bratu? Doniosły mi o tym straże. Powiedział mu: „Ktoś musi zostać z mamą". To znaczy, że cię kocha i że robi to, co robi, bo myśli, iż jest to słuszne. Powinnaś być z niego dumna. Barsine otarła oczy. - Przykro mi, że tak się stało. Chciałabym być dla ciebie powodem radości, być przy tobie w chwili twojego triumfu, a tymczasem mam ochotę tylko płakać. - Twój płacz dołącza do innego płaczu - odrzekł Aleksander. - Parmenion stracił swojego najmłodszego syna. Cała armia jest w żałobie, a ja nie mogłem zapobiec, żeby to się nie stało. Nie bardzo pomaga mi, że zostałem bogiem... Ale teraz usiądź, proszę, i zjedz ze mną: musimy bronić wspólnie szczęścia, które przeznaczenie próbuje nam odebrać. Admirał Nearchos otrzymał rozkaz odpłynięcia w stronę Fenicji, armia zaś cofała się drogą lądową, wzdłuż szlaku wytyczonego między morzem a pustynią. Kiedy dotarli w pobliże Gazy, przybył posłaniec z Sydonu ze złą wiadomością. - Królu - powiedział i zeskoczył z konia, nie zdoławszy nawet złapać tchu. - Samarytanie spalili żywcem twojego namiestnika w Syrii, Andromacha, poddawszy go uprzednio długim torturom. Aleksander, zasmucony ostatnimi wydarzeniami, tym razem wpadł w szał. - Kim są ci Samarytanie?! - rzucił. 21 - To barbarzyńcy, którzy zamieszkują góry między Judea i górą Karmel i mają tam miasto Samaria - odparł posłaniec. - I nie wiedzą, kim jest Aleksander? - Może i wiedzą - wtrącił się Lizymach - ale się tym nie przejmują. Myślą, że mogą bezkarnie wywołać twoją wściekłość. - A więc dobrze by było, żeby mnie poznali - odparł król. I wydał rozkaz, żeby natychmiast podjąć marsz. Posuwali się bez odpoczynku aż do Akkore, stamtąd zaś skierowali się na wschód, w głąb lądu, z lekką kawalerią Tribałlów i Agrian oraz z oddziałem iii w pełnym rynsztunku bojowym. Król prowadził ich osobiście, w towarzystwie swoich przyjaciół, tymczasem ciężka piechota, posiłki i kawaleria hetajrów pozostały na brzegu pod dowództwem Parmeniona. Przybyli pod wieczór zupełnie niespodziewanie. Samarytanie, jako lud pasterzy, rozproszeni byli po górach i wzgórzach, prowadząc swoje stada na pastwiska. W trzy dni wszystkie wioski zostały podpalone, stolicę, która była miasteczkiem trochę większym od pozostałych i otoczonym murami, zrównano z ziemią, świątynię zaś, bardzo ubogie sanktuarium, pozbawione jakiegokolwiek posągu czy obrazu, starto w proch. Kiedy najazd się zakończył, zapadał już mrok trzeciej nocy. Król postanowił rozbić obóz w górach i dopiero następnego dnia podjąć dalszą podróż w stronę brzegu morza. Rozstawiono podwójne warty na wszystkich okolicznych przełęczach, aby uniknąć niespodziewanych ataków, rozpalono ogniska, aby oświetlić strażnice, i noc przebiegła spokojnie. Tuż przed świtem króla obudził oficer dowodzący ostatnią zmianą warty, Tessal z Larissy, imieniem Euryalos. - Panie, chodź zobaczyć! - zawołał. - Co się dzieje? - zapytał Aleksander, podnosząc się. - Nadjeżdża ktoś z południa. Wygląda to na poselstwo. - Poselstwo? O kogo może chodzić? - Nie wiem. - Na południu jest tylko jedno miasto - zauważył Eu-menes, który nie spał od jakiegoś czasu i zdążył zrobić pierwszy obchód. - Jerozolima. - A co to za miasto? - To stolica małego królestwa bez króla: królestwa Judejczyków. Jest ufortyfikowana na górze i otoczona nadwieszonymi murami. Kiedy Eumenes mówił, mała grupa dotarła do pierwszej strażnicy i poprosiła o pozwolenie na przejście. - Przepuśćcie ich - rozkazał Aleksander. - Przyjmę ich przed moim namiotem. - Zarzucił płaszcz na ramiona i usiadł na polowym stołku. Tymczasem jeden z posłów, który mówił zapewne po grecku, zamienił kilka słów z Euryalosem i zapytał, czy młodzieniec siedzący przed namiotem w czerwonym płaszczu na ramionach to król Aleksander. Kiedy otrzymał odpowiedź twierdzącą, zbliżył się, prowadząc za sobą resztę swojej świty. Od razu było widać, że jest wśród nich osobą najważniejszą. Był to mężczyzna stary, średniego wzrostu, z długą, starannie utrzymaną brodą. Głowę miał osłoniętą sztywną mitrą, a tors napierśnikiem ozdobionym dwunastoma różnobarwnymi kamieniami. Odezwał się pierwszy i jego wymowa, gardłowa i jednocześnie harmonijna, naznaczona silnymi przydechami, wydała się Aleksandrowi bardzo podobna do fenickiej. - Niech Pan ma cię w swojej opiece, wielki królu - powtórzył po nim tłumacz. - O jakim panu mówisz? - zapytał Aleksander, zaintrygowany tymi słowami. - O naszym Panu Bogu, Bogu Izraela. - A dlaczego wasz Bóg miałby mnie ochraniać? - Już to uczynił - odparł starzec - pozwalając, abyś 22 23 wyszedł bez szwanku z tak wielu bitew i dotarł tutaj, by zniszczyć bluźnierstwo Samarytan. Aleksander potrząsnął głową, tak jakby słowa tłumacza nie miały dla niego żadnego sensu. - Czym jest bluźnierstwo? - zapytał. - W tej samej chwili poczuł na swoim ramieniu czyjąś dłoń. Odwrócił się i zobaczył Arystandrosa, okrytego białym płaszczem, z dziwnym wyrazem twarzy. „Szanuj tego człowieka - szepnął mu na ucho. - Jego Bóg jest naprawdę potężny". - Bluźnierstwo - podjął tłumacz - to obraza Boga. A Samarytanie wznieśli świątynię na górze Garizim. Tę, którą właśnie zniszczyłeś z pomocą Pana. - Czy to właśnie ona była... bluźnierstwem? - Tak. - Dlaczego? - Ponieważ może istnieć tylko jedna świątynia. - Jedna świątynia? - zapytał zaskoczony król. -W moim kraju mamy ich setki. Arystandros poprosił o pozwolenie na rozmowę z biało-brodym starcem. - Jaka jest ta świątynia? - zapytał. Starzec zaczai mówić natchnionym głosem, a tłumacz powtarzał po nim: - Świątynia jest domem naszego Boga, jedynego, jaki istnieje, stworzyciela nieba i ziemi, widzialnego i niewidzialnego. To On uwolnił naszych ojców z niewoli egipskiej i podarował im Ziemię Obiecaną. Przez wiele lat mieszkał pod namiotem w mieście Szilo, dopóki król Salomon nie zbudował Mu świątyni lśniącej złotem i brązem na skale Syjonu, naszego miasta. - A jak on wygląda? - zapytał Arystandros. - Czy mógłbyś mi pokazać jakiś jego wizerunek? Starzec, gdy tylko usłyszał tę prośbę, skrzywił się z niesmakiem i odparł sucho: 24 - Nasz Pan nie ma żadnego wyglądu i bezwzględnie zakazano nam używania jakichkolwiek wizerunków. Obraz naszego Pana jest wszędzie: pośród chmur na niebie i kwiatów na łące, w śpiewie ptaków i w poszumie wiatru między listowiem drzew. - Co zatem znajduje się w waszej świątyni? - Nic, co mogłoby zobaczyć ludzkie oko. - Kim więc ty jesteś? - Jestem najwyższym kapłanem. Przedstawiam Panu modlitwę Jego ludu i tylko mnie wolno jest wymawiać Jego imię, raz do roku, w najtajniejszym wnętrzu sanktuarium. A ty kim jesteś, jeśli mogę zapytać? Król popatrzył w twarz najpierw jednemu, potem drugiemu ze swoich rozmówców, po czym oznajmił: - Chcę zobaczyć świątynię twojego Boga. Stary kapłan, gdy tylko pojął słowa króla, padł na kolana, bijąc czołem o ziemię i błagając, by tego nie czynił. - Proszę, nie profanuj naszego sanktuarium. Nikt, kto nie jest obrzezany, nikt, kto nie należy do Wybranego Ludu Bożego, nie może przestąpić progu świątyni, a ja mam obowiązek tego zabronić, nawet kosztem własnej krwi. Król zaczynał już wpadać w gniew, jak zawsze, kiedy czegoś mu odmawiano, jednak Arystandros dał mu znak, by się powściągnął, po czym szepnął mu do ucha: „Szanuj tego człowieka, który gotów jest oddać życie za Boga bez oblicza, a który nie chce cię okłamywać ani ci schlebiać". Aleksander zadumał się na chwilę, po czym ponownie zwrócił się do starca z białą brodą. - Uszanuję twoje życzenie, ale w zamian chcę uzyskać od ciebie odpowiedź. - Jaką? - zapytał starzec. - Powiedziałeś, że obraz jedynego Boga można odnaleźć w obłokach na niebie, w kwiatach na łące, w śpiewie ptaków, w szumie wiatru, ale co z twojego Boga jest w ludzkiej istocie? 25 Starzec odrzekł: - Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo, jednak u niektórych ludzi obraz Boga jest jakby niewyraźny i przyćmiony ich zachowaniami. U innych świeci jak południowe słońce. Ty jesteś jednym z tych ludzi, wielki królu. Powiedziawszy to, odwrócił się i oddalił się tam, skąd przyszedł. Olimpias do Aleksandra, ukochanego Syna, bądź pozdro- Armia kontynuowała marsz, przecinając ostatni skrawek Palestyny, i wkroczyła do Fenicji. W Tyrze król zapragnął złożyć ofiarę Heraklesowi Melkartowi, aby poprzez podniosłą ceremonię religijną złagodzić silne poczucie przygnębienia, jakie zapanowało wśród żołnierzy po śmierci młodego Hektora, przyjętej za smutną wróżbę. Miasto nosiło jeszcze ślady zniszczeń odniesionych poprzedniego roku, jednak życie z uporem zaczynało się odradzać. Ocalali z pożogi pracowali przy odbudowie domów, przewożąc z lądu na swoich łodziach potrzebne materiały. Inni zajmowali się rybołówstwem, jeszcze inni odnawiali warsztaty, w których produkowano najcenniejszą na świecie purpurę, uzyskiwaną w wyniku moczenia żyjących na skałach omułków. Z Cypru i Sydonu przybyli nowi osadnicy, aby zasiedlić starą metropolię, tak więc z wolna ciążące nad ruinami poczucie opuszczenia rozpraszało się w miarę postępu prac, odbudowywania więzów rodzinnych, wzrostu aktywności w codziennym życiu. W Tyrze Aleksander przyjął z wizytą wiele poselstw z różnych miast Grecji i wysp, otrzymał także wiadomości od generała Antypatra - donosił mu o postępach w zaciągu żołnierzy do nowych kontyngentów w północnych regionach. Dostał też list od matki, który głęboko go poruszył. 26 wiony! Otrzymałam wiadomość o Twojej wizycie w świątyni Zeusa, wyrastającej pośród pustynnych piasków, i o odpowiedzi, jakiej bóg Ci udzielil, i przepełniło to moje serce wielkim wzruszeniem. Przypomniałam sobie chwilę, kiedy po raz pierwszy poczułam Twoje ruchy w moim łonie w dniu, w którym odwiedziłam wyrocznię Zeusa w Dodanie, w moim rodzinnym Epirze. Owego dnia silny wiatr przywiał piasek z pustyni i kapłani powiedzieli mi, że Twoje wielkie przeznaczenie dopełni się, kiedy dotrzesz do innej wielkiej świątyni boga, która wyrasta pośród piasków Libii. Przypomniałam sobie sen, w którym wydawało mi się, że posiadł mnie bóg pod postacią węża. Nie wierzę, mój Synu, byś został spłodzony przez Filipa, sądzę, że naprawdę pochodzisz z boskiego rodu. Bo jak inaczej wytłumaczyć Twoje wielkie zwycięstwa, morskie fale cofające się przed Twoimi krokami, cudowne deszcze spadające na rozpalone pustynne piaski? Zwróć swoje myśli ku Twemu niebiańskiemu ojcu, mój Synu, i zapomnij o Filipie. To nie jego krew płynie w Twoich żyłach. Aleksander uświadomił sobie, że matka była dokładnie informowana o wszystkim, co wydarzało się podczas jego wyprawy, i że wprowadzała w życie swój ściśle wytyczony plan. Plan, który zakładał wymazanie przeszłości, aby stworzyć miejsce dla przyszłości całkowicie różnej od tej, jaką przygotowali dla niego Filip i Arystoteles, przyszłości, w której nawet pamięć o Filipie nie miałaby racji bytu. Odłożył list na stół, w chwili kiedy Eumenes wkraczał do jego kwatery z innymi papierami do przeczytania i podpisania. - Złe wieści? - zapytał sekretarz, dostrzegając przestraszony wyraz twarzy króla. - Nie, powinienem być właściwie zadowolony, jeśli również moja matka mówi, że jestem synem boga. 27 - Z tego jednak, co widzę, nie wyglądasz mi na szczęśliwego człowieka. - A ty byś był? - Dobrze wiesz, że nie było innego sposobu, by rządzić Egiptem i zyskać akceptację kapłanów z Memfis, jak tylko zostać synem Amona, a zatem faraonem. Prawda jest przecież taka, że Amon czczony jest jak Zeus przez wszystkich Greków zamieszkujących Libię, przez tych z Naukratis i przez tych z Kyreny, a wkrótce także przez tych z Aleksandrii, kiedy tylko twoje miasto się zaludni. Było to zatem nieuchronne: zostając synem Amona, przyznałeś również, że jesteś synem Zeusa. Kiedy jeszcze mówił, Aleksander podał mu list od matki. Eumenes szybko przebiegł go wzrokiem. - Królowa matka pomaga ci po prostu przyjąć twoją nową rolę - powiedział, gdy tylko skończył czytać. - Mylisz się. Umysł mojej matki krąży bez przerwy między jawą a snem, wciąż mieszając jedno z drugim, i powiem ci więcej. - Przerwał na chwilę, jak gdyby nie był pewien, czy wtajemniczyć Eumenesa w tak wielki sekret. - Moja matka... moja matka ma moc ożywiania swoich snów i wprowadzania do nich również innych osób. - Nie rozumiem - rzekł Eumenes. - Pamiętasz dzień, kiedy uciekłem z Pełli, dzień, w którym mój ojciec chciał mnie zabić? - Oczywiście, byłem przy tym. - Uciekłem razem z matką z zamiarem dotarcia do Epi-ru. Zatrzymaliśmy się na noc w dębowym lesie, około trzydziestu stadionów na zachód od Beroi. Nagle, w samym środku nocy, zobaczyłem, jak matka wstaje i oddala się w ciemność. Szła tak, jakby nie dotykała ziemi, i dotarła do miejsca, gdzie znajdował się stary, porośnięty bluszczem wizerunek Dionizosa. Zobaczyłem ją, tak jak widzę teraz ciebie, wywołującą spod ziemi olbrzymiego węża, 28 całkowicie opętaną, grającą na flecie, którego dźwięki wzywały na orgię satyrów i menady... Eumenes patrzył na niego skonsternowany, nie wierząc własnym uszom. - Najprawdopodobniej wszystko to ci się przyśniło. - Mylisz się. Nagle poczułem dotknięcie czyjejś dłoni na moich plecach i to była ona, rozumiesz? Jednak chwilę wcześniej widziałem ją, jak gra na flecie owinięta w sploty ogromnego węża. I ja także byłem w tamtym miejscu, opuściłem moje posłanie. Wróciliśmy razem, pokonując spory kawałek drogi. Jak to wyjaśnisz? - Nie wiem. Są ludzie, którzy chodzą we śnie, i mówi się, że są też tacy, którzy podczas snu mogą wyjść z własnego ciała i odejść daleko, pokazując się innym osobom. Nazywamy to ekstazą. Olirnpias nie jest taką samą kobietą jak inne. - Co do tego nie mam wątpliwości. Antypatrowi coraz trudniej utrzymać ją na wodzy. Moja matka chce rządzić, chce sprawować władzę i nie będzie łatwo jej w tym przeszkodzić. Zastanawiam się, co pomyśli o tym wszystkim Arystoteles. - Łatwo się tego dowiedzieć. Wystarczy spytać Kalli-stenesa. - Kallistenes czasami mnie irytuje. - To widać. A jemu jest przykro. - Jednak nie robi nic, żeby tego uniknąć. - To nie tak. Kallistenes ma swoje zasady, a jego wuj nauczył go, aby pod tym względem nie szedł na żadne ustępstwa. Powinieneś spróbować go zrozumieć... - Po chwili Eumenes zmienił temat. - Jakie są twoje plany na najbliższą przyszłość? - Zamierzam zorganizować konkursy teatralne i zawody gimnastyczne. - Konkursy... teatralne? - Właśnie tak.. 29 Ii: - Ale po co? - Ludzie potrzebują rozrywek. - Ludzie powinni pochwycić znów miecze. Nie walczą od ponad roku i gdyby natarli na nas Persowie, nie wiem, czy... - Persowie na pewno teraz nie przybędą. Dariusz zajęty jest tworzeniem jak największej armii, aby nas zniszczyć. - A ty zostawiasz mu na to czas? Organizujesz przedstawienia teatralne i zawody gimnastyczne? Sekretarz potrząsnął głową, jakby mówił o czystym szaleństwie, ale Aleksander wstał i położył mu rękę na ramieniu. - Posłuchaj. Nie możemy stawić czoła wyczerpującej kampanii, zdobywając szturmem jedno po drugim wszystkie miasta i twierdze cesarstwa perskiego. Widziałeś, ile nas kosztowało zajęcie Miletu, Halikarnasu, Tyru... - Tak, ale... - Zamierzam zatem zostawić Dariuszowi czas, żeby zwerbował do ostatniego wszystkich żołnierzy, a potem stanę przed nim i rozwiążę wszystko w jedynym, ostatnim starciu. - Ale... moglibyśmy przegrać. Aleksander popatrzył mu w oczy, tak jakby jego przyjaciel powiedział coś absurdalnego. - Przegrać? To niemożliwe. Eumenes spuścił wzrok. Zdał sobie w owej chwili sprawę, że list Olimpias utwierdził tylko Aleksandra w podświadomym przekonaniu, że jest niepokonany i nieśmiertelny. Fakt, że zakładało to również pewną formę jego bo-skości, miał tylko względne znaczenie. Ale czy armia i towarzysze będą się kierować takim samym przekonaniem i determinacją? Co może się wydarzyć, jeśli na bezkresnych równinach Azji staną przed najpotężniejszą armią wszech czasów? - O czym myślisz? - zapytał Aleksander. - Nic takiego, przypomniałem sobie fragment Anabazy, ten, w którym... - Nic nie mów - przerwał mu król. - Wiem, co masz na myśli. - I zaczął cytować z pamięci: Nastało już południe, a wróg jeszcze się nie pojawiał. Ale gdy nadeszło popołudnie, zobaczono kurzawę, zrazu jakby białą chmurę, wkrótce potem jakby ćmę na równinie, w dużym zasięgu. W miarę zbliżania się nieprzyjaciół tu i ówdzie błyskał nagle brąz, a włócznie i szeregi stawały się widoczne... * - Bitwa pod Kunaksą, niezmierzona armia Wielkiego Króla wyłaniająca się niczym widmo z pustynnego kurzu... A przecież nawet wtedy Grecy zwyciężyli i gdyby jeszcze szturmowali od razu środkiem, zamiast atakować frontalnie lewe skrzydło nieprzyjaciela, zabiliby perskiego władcę i podbili jego imperium. Organizuj zawody gimnastyczne i przedstawienia teatralne, mój przyjacielu. Eumenes znów potrząsnął głową i ruszył do wyjścia. - Jeszcze jedno - powiedział król, zatrzymując go na progu. - Wybierz dramaty, które pozwoliłyby docenić głos i postawę Tessalosa. Na przykład Króla Edypa, a poza tym... - Nie przejmuj się - uspokoił go sekretarz. - Wiesz, że znam się na tych sprawach. - Eumenesie? - Tak. - Jak czuje się generał? - Parmenion? Prawdopodobnie jest załamany, ale nie daje tego poznać po sobie. - Czy myślisz, że stanie na wysokości zadania, kiedy nadejdzie właściwy moment? *Ksenofont, Anabaza I 8, tłum. W. Madyda, Warszawa 1995 (przyp. red.). 30 31 - Sądzę, że tak - odparł Eumenes. - Niewielu jest dzi takich jak on. - I wyszedł. Aleksander dokonał uroczystego otwarcia igrzysk i przedstawień teatralnych, a następnie zaprosił przyjaciół i wyższych oficerów na ucztę. Stawili się wszyscy, prócz Parmeniona, który przysłał przez sługę bilecik z przeprosinami. Parmenion do króla Aleksandra, bądź pozdrowiony! Wybacz mi, jeśli nie wezmę udzialu w uczcie. Nie czuję się zbyt dobrze i nie mógłbym przysporzyć chwaty twojemu stołowi. Od razu stało się jasne, że będzie chodziło o obiad połączony z rozmową, ponieważ nie było tancerek ani heter wyszkolonych w grach miłosnych, a sam Aleksander, jako „przewodniczący sympozjonu", mieszał wino w kraterze z czterema częściami wody. Łatwo też było zrozumieć, że pragnął dyskutować raczej na tematy filozoficzne i literackie, a nie wojenne, kazał bowiem posadzić obok siebie Barsine i Tessalosa. Dalej zasiedli Kallistenes i dwóch sofistów, którzy przybyli z wizytą wraz z delegacją ateńską. Za nimi zaś Hefajstion, Eumenes, Seleukos i Ptolemeusz znaleźli się w asyście mniej lub bardziej przypadkowych towarzyszek, pozostałych przyjaciół zaś usadowiono po drugiej stronie sali. Ponieważ było już późne lato, pogoda się psuła, a ciężkie deszczowe chmury gromadziły się nad starym miastem. Nagle, kiedy kucharze zaczęli serwować pierwsze porcje pieczonego jagnięcia ze świeżym bobem, rozległ się silny grzmot, od którego zatrzęsły się ściany domu i zadrżały napełnione winem kielichy. Wszyscy biesiadnicy popatrzyli przez chwilę po sobie 32 w milczeniu, podczas gdy odgłos grzmotu dudnił jeszcze w oddali, aż wreszcie rozbił się o zbocza góry Liban. Kucharze znów zaczęli podawać mięso, a Kallistenes, zwróciwszy się do Aleksandra z uśmiechem trochę ironicznym, a trochę żartobliwym, zapytał: - Chyba to nie ty zrobiłeś coś takiego, synu Zeusa? Król pochylił głowę i wielu na sali pomyślało, że dostanie jednego ze swoich ataków wściekłości. Sam Kallistenes miał minę, jakby od razu pożałował swojej dowcipnej odżywki. Seleukos zauważył, że pobladł, i wyszeptał na ucho Ptolemeuszowi: „Tym razem zsikał się ze strachu". Tymczasem Aleksander podniósł głowę, pokazał uśmiechniętą, zupełnie nie zmieszan; - Nie, nigdy bym tego nie uczynił, nie chciałbym śmiertelnie przerazić moich współbiesiadników. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Tym razem obyło się bez burzy. twarz i odparł: Eteokles jechał przez kilka dni, śpiąc po parę tylko godzin u boku swego konia, wystraszony w nocy krzykami zwierząt i wyciem szakali. Bał się, że może zgubić drogę albo zostać napadnięty i ograbiony, pozbawiony konia i zapasów lub też pojmany przez bandytów i sprzedany jako niewolnik w dalekich krajach, gdzie nikt nie mógłby nigdy go odnaleźć i wykupić. W całym swoim krótkim życiu nigdy nie musiał sam stawiać czoła tak wielu strapieniom i niebezpieczeństwom, tym razem dodawał mu jednak odwagi kontakt z mieczem ojca, gdy ściskał w dłoni broń należącą niegdyś do Memnona z Rodos, a także wysoki wzrost, dzięki któremu wydawał się bardziej dorosły, niż to było w rzeczywistości. Nie mógł wiedzieć, że jego bezpieczeństwo zależy od lu- 33 dzi, których wysłał za nim znienawidzony wróg, człowiek, który pohańbił jego ojca i zdobył duszę i ciało jego matki. Być może był naprawdę wcieleniem Arymana, bóstwa ciemności i zła, jak powiedział pewnego razu jego dziad Artabazos. Wszystko przebiegało bez przeszkód, dopóki Eteokles nie przekroczył zamieszkanych regionów Palestyny i Syrii, gdzie jego eskorcie dosyć łatwo było się zamaskować albo zmieszać z ludźmi z karawan, które przemieszczały się z miejsca na miejsce z towarami. Kiedy jednak dotarł do bezkresnej pustyni, dwaj postępujący za nim hetajro-wie musieli się naradzić i podjąć decyzję. Byli to młodzi Macedończycy z gwardii królewskiej, wybrani spośród najdzielniejszych i najbystrzejszych, dobrze znający charakter swego króla. Gdyby im się nie powiodło i gdyby coś się chłopcu stało, Aleksander na pewno by im nie wybaczył. - Jeśli będziemy mieli go na oku - powiedział jeden z nich - zauważy nas, ponieważ nie mamy się gdzie ukryć. Jeśli będziemy się trzymać poza zasięgiem jego wzroku, ryzykujemy, że go zgubimy. - Nie mamy wyboru - odparł jego towarzysz. - Jeden z nas musi się do niego zbliżyć i zdobyć jego zaufanie. Nie ma innego sposobu, by go chronić. Ułożyli plan działania i nazajutrz o świcie, kiedy chłopiec ruszył w dalszą drogę zmęczony i znużony po nocy spędzonej w półśnie, dostrzegł w oddali samotnego człowieka na koniu, jadącego tą samą co on ścieżką. Zatrzymał l się, żeby się zastanowić, czy lepiej mieć go przed sobą i opóźnić nieco swoją podróż, czy też zbliżyć się do samotnego jeźdźca i wspólnie pokonać kawałek drogi. Pomyślał, że przeczekanie nie byłoby rozsądne, ponieważ musiałby podróżować w najgorętszej porze dnia, uznał też, że samotny i na oko nie uzbrojony mężczyzna nie mógł stanowić wielkiego zagrożenia, a poza tym 34 w przyszłości będzie zmuszony radzić sobie w sytuacjach o wiele gorszych. Zebrał się więc na odwagę, uderzył piętami boki konia i ruszył pustym szlakiem, doganiając w krótkim czasie wyprzedzającego go jeźdźca. Mężczyzna odwrócił się, słysząc odgłosy końskich kopyt, a Eteokles, pokonując własną nieśmiałość, zwrócił się do niego po persku: - Niech Ahura Mazda ma cię w opiece, nieznajomy. W którą stronę się kierujesz? Mężczyzna, wiedząc, że może zostać zrozumiany, odpowiedział po grecku: - Nie mówię w twoim języku, chłopcze. Jestem złotnikiem z Krety i jadę do Babilonii, żeby pracować w pałacu Wielkiego Króla. Eteokles odetchnął z ulgą i rzekł: - Ja także jadę do Babilonii. Mam nadzieję, że nie sprawi ci przykrości, jeśli pokonamy tę drogę wspólnie. - Ależ skąd. Przeciwnie, to przyjemność. Samotna jazda przez te opustoszałe ziemie napawa mnie strachem. - Dlaczego podróżujesz sam? Czy nie byłoby dla ciebie lepiej przyłączyć się do karawany? - Masz rację. Ale słyszałem nieprzychylne opinie o kupcach z karawan: że mają zwyczaj zaokrąglać swoje zarobki, sprzedając jako niewolników spotkanych po drodze podróżnych, jeśli tylko nadarzy się sprzyjająca okazja, powiedziałem więc sobie: „Lepiej samotnie niż w złym towarzystwie". Przynajmniej mogę ogarnąć wzrokiem horyzont, ścieżka jest wyraźnie wytyczona, więc łatwo jest zyskać orientację: wystarczy jechać cały czas w stronę wschodu słońca i trafi się nad brzegi Eufratu. A wtedy reszta jest już prosta: dobra łódź, i w drogę. Można dotrzeć do Babilonii bez najmniejszego wysiłku. To raczej ty Wydajesz mi się zbyt młody, by podróżować samotnie. Nie oiasz rodziców albo braci? Eteokles nie odpowiedział i przez dobrą chwilę słychać 35 było tylko tętent końskich kopyt w pustej przestrzeni, pod bezkresnym niebem. Cudzoziemiec podjął: - Wybacz, nie powinienem był wtrącać się w twoje prywatne sprawy. Eteokles wpatrywał się teraz w płaski horyzont, taki sam jak na morzu podczas ciszy. - Czy myślisz, że daleko jeszcze do brzegu Eufratu? - Nie - odparł nieznajomy. - Jeżeli będziemy jechać w takim tempie, jutro w nocy powinniśmy być na miejscu. Kontynuowali podróż do wieczora i wtedy stanęli obozem w miejscu lekkiego wgłębienia terenu. Eteokles próbował jak najdłużej nie zasypiać, żeby kontrolować ruchy swojego nieznanego towarzysza podróży, ale w końcu zmogło go zmęczenie i zapadł w głęboki sen. Wtedy mężczyzna wstał i cofnął się kawałek pieszo, dopóki nie dostrzegł w ciemności sylwetki konia i leżącego obok człowieka. Wszystko przebiegało zgodnie z planem, wrócił więc na swoje miejsce, położył się i drzemał, mając cały czas uszy nastawione na odgłosy nocy. Kiedy o świcie chłopiec się obudził, znalazł na swoim płaszczu garść daktyli, suchy chleb i kubek z drzewa bukszpanowego napełniony wodą z bukłaka. Woda ochłodziła się przez noc i była dobra do picia. Zjedli w milczeniu i ruszyli w drogę, bez zatrzymywania się, pod palącym słońcem, w nieruchomym, stojącym powietrzu. Około południa zobaczyli, że także konie są wyczerpane, zsiedli więc i szli dalej pieszo, prowadząc je za uzdy. Do Eufratu dotarli późną nocą i wielka rzeka objawiła im się najpierw szumem swoich wód, zanim jeszcze dostrzegli połyskiwanie jej majestatycznego nurtu w świetle księżyca. Na rzece widoczny był bród. Woda, uderzając o żwirowate dno, wytwarzała pasmo piany między dwoma brzegami. Mężczyzna zbliżył się tam, wszedł do wody i ruszył w stronę środka rzeki, żeby zbadać dno, po czym zawrócił. - Przechodzi się tędy - powiedział, zwracając się do Eteoklesa. - Jeśli chcesz, możesz iść. - Dlaczego mówisz w ten sposób? - zapytał chłopak. -Ty nie idziesz? Żołnierz potrząsnął głową. - Nie. Moja misja jest skończona i muszę wracać. - Misja? - Chłopiec był coraz bardziej zdziwiony. - Tak jest. Aleksander rozkazał nam eskortować cię aż do granicy, żeby nic ci się nie stało. Mój towarzysz postępuje za nami w pewnej odległości. Eteokles spuścił głowę, upokorzony tą natrętną troską, po czym odparł: - Wracaj do swojego pana i przekaż mu, że to nie przeszkodzi mi go zabić, jeśli go spotkam na polu bitwy. -I wkroczył na rumaku w wody Eufratu. Żołnierz, wyprostowany na swoim wierzchowcu, patrzył za nim tak długo, aż tamten dotarł do przeciwnego brzegu i zagłębił się w równinę na terytorium perskim. Wtedy dopiero odwrócił się i ruszył na spotkanie ze swoim towarzyszem, który prawdopodobnie czekał na niego gdzieś w pobliżu. Blask księżyca, spotęgowany kredową bielą pustyni, był coraz silniejszy i umożliwiał zupełnie dobre widzenie. Towarzysz jednak się nie pojawiał. Również nazajutrz, w świetle słońca, nie udało się go odnaleźć. Ani też następnego dnia. Pochłonęła go pustynia. - Twój syn Eteokles przekroczył granicę perską cały i zdrowy - oznajmił Aleksander, wchodząc do komnaty Barsine - ale jeden z ludzi, których wysłałem, by go eskortował i chronił, nie powrócił. - Przykro mi - odparła Barsine. - Wiem, jak zależy ci na twoich ludziach. 36 37 ii - Są dla mnie jak synowie. Ale zapłaciłem tę cenę, żebyś tylko była spokojna. A jak się czuje młodszy? - Jest blisko mnie, kocha mnie, a może też rozumie. Poza tym dzieci chroni sama natura: zapominają szybko i łatwiej. - A ty? Jak się czujesz? - Jestem ci bardzo wdzięczna za to, co uczyniłeś, ale moje życie nie jest już takie jak dawniej. Być może kobieta, która ma dzieci, nie może stać się prawdziwą kochanką. Jej serce częściowo pochłaniają na zawsze inne uczucia. - Czy mam przez to rozumieć, że nie chcesz mnie więcej widzieć? Barsine spuściła głowę zmieszana. - Nie każ mi cierpieć, wiesz, że pragnę widzieć cię co dzień, w każdej chwili, że twoje oddalenie i twój chłód bolą mnie. Proszę, zostaw mi tylko trochę czasu, żebym doszła do siebie, żebym zbudowała w moim sercu małe schronienie dla wspomnień, a potem... potem będę umiała kochać cię tak, jak tego pragniesz. Podeszła do niego i przytuliła się. Aleksander ujął jej twarz w dłonie i ucałował. - Nie rozpaczaj. Zobaczysz twego syna i być może już wkrótce wszyscy będziemy mogli żyć w pokoju. Gdy wyszedł, spotkał na schodach Seleukosa, który właśnie go szukał. - Przybył jeden ze statków generała Antypatra z pilną wiadomością. Oto ona. Aleksander rozwinął arkusz i przeczytał. Antypater, królewski regent, do Aleksandra, bądź pozdrowiony! Spartanie zebrali armię i maszerują w kierunku naszych garnizonów i naszych sprzymierzeńców w Peloponezie, ale na razie są sami. Bardzo ważne jest, by tak pozostało. Uczyń wszyst- 38 ko, aby sytuacja nie uległa zmianie, wtedy i ja nie będę potrzebował pomocy. Twoja matka i siostra czują się dobrze. Może powinieneś' pomyśleć o nowym małżeństwie dla Kleopatry. Uważaj na siebie. - Mam nadzieję, że stary przysłał ci dobre wiadomości -powiedział Seleukos. - Niezupełnie. Spartanie ruszyli się i atakują nas. Trzeba przypomnieć Ateńczykom, że mają wobec nas zobowiązania. Kiedy odbędzie się audiencja z udziałem poselstwa z Aten? - Dziś wieczorem. Przekazali już Eumenesowi oficjalny list, w którym proszą o wydanie jeńców ateńskich, poj-manych w bitwie nad Granikiem. - Nie tracili czasu. Obawiam się jednak, że będą rozczarowani. Coś jeszcze? - Twój lekarz Filip czuwa nad ciążą żony króla Dariusza, ale jest bardzo zaniepokojony i chce, żebyś o tym wiedział. - Rozumiem. Powiedz Ateńczykom, że przyjmę ich po zakończeniu przedstawień, i poproś Barsine, żeby poszła do komnat królowej. Może się na coś przyda. Zbiegł po schodach. Dogonił Filipa, który właśnie wychodził ze swojej kwatery w towarzystwie dwóch asystentów obładowanych lekami. - Jak czuje się królowa? - zapytał. - Bez zmian. To znaczy źle. - Ale co jej jest? - Z tego, co udało mi się zrozumieć, dziecko przekręciło się i teraz nie jest w stanie go urodzić. Ruszyli w stronę rezydencji, w której ulokowane były kobiety Dariusza wraz z ich dworem. - Czy nie możesz nic zrobić, by jej pomóc? - Być może mógłbym, ale obawiam się, że nigdy nie Pozwoliłaby zbadać się mężczyźnie. Próbuję poinstruować 39 jej akuszerkę, ale mam wiele wątpliwości. Jest to kobieta] z jej plemienia, znająca się bardziej, jak zrozumiałem, na | sztukach magicznych niż na medycynie. - Poczekaj, zaraz przyjdzie Barsine i może ona zdoła ją ' przekonać. - Byłoby dobrze - odparł Filip, ale z jego spojrzenia wynikało, że nie bardzo w to wierzy. Dotarłszy do części pałacu przeznaczonej na gynekejon, zobaczyli, że Barsine już tam jest i zaniepokojona czeka na nich przed drzwiami. Zostali przyjęci przez eunucha i wprowadzeni do środka. Z piętra dobiegały stłumione jęki. - Nie krzyczy nawet wtedy, gdy nadchodzą bóle - zauważył Filip. - Powstrzymuje się ze wstydu. Eunuch dał im uniżony znak, aby za nim poszli, i poprowadził ich na piętro, gdzie natknęli się na akuszerkę, która wychodziła właśnie z komnaty. - Będziesz moją tłumaczką - powiedział lekarz do Barsine. - Muszę ją przekonać, rozumiesz? Barsine przytaknęła i weszła do apartamentu królowej. Tymczasem eunuch poprowadził Aleksandra na próg innych drzwi i zapukał. Otworzyła im bogato odziana perska dama i wprowadziła ich najpierw do przedsionka, a potem do sali, w której przebywała królowa matka, Sisigambis. Siedziała pod oknem, trzymała na kolanach zwój gęsto zapisanego papirusu i szeptała jakieś formuły. Eunuch dał Aleksandrowi do zrozumienia, że ona się modli, więc król przystanął cicho w progu, jednak władczyni natychmiast go zauważyła i wyszła naprzeciw, pozdrawiając gorąco po persku. Można było wyczytać na jej obliczu niepokój i troskę, a także wielki ból, ale nie przygnębienie. - Jej Wysokość królowa matka pozdrawia cię - przełożył tłumacz - i prosi, abyś przyjął jej gościnę. - Podziękuj w moim imieniu, ale powiedz, że nie chcę przeszkadzać. Przyszedłem tylko po to, aby spróbować pomóc małżonce Dariusza, która znalazła się w trudnej sytuacji. Mój lekarz - ciągnął, patrząc jej w oczy - mówi, że być może mógłby jej pomóc, gdyby ona... gdyby ona, przezwyciężając wstyd, pozwoliła mu się zbadać. Sisigambis zastanawiała się, odwzajemniając ze wzruszeniem spojrzenie Aleksandra, i obydwoje poczuli, jak silna jest mowa ich oczu i jak odległy od ich uczuć formalny język tłumacza. W owej chwili ciszy dotarł do nich stłumiony lament rodzącej, która walczyła z cierpieniem w dumnej samotności. Królowa matka wydała się zraniona tym zduszonym jękiem, a jej oczy przesłoniły się łzami. - Nie sądzę - powiedziała - żeby twój lekarz mógł jej pomóc, nawet gdyby mu na to pozwoliła. - Dlaczego, Wielka Matko? Mój lekarz jest bardzo zręczny i... - Przerwał, wyczytał bowiem z jej spojrzenia, że coś ją trapi. - Wydaje mi się - podjęła Sisigambis - że moja synowa nie chce urodzić. - Nie rozumiem, Wielka Matko. Mój lekarz Filip twierdzi, że być może dziecko nie znajduje się w naturalnej pozycji, aby znaleźć drogę i... Dwie łzy spłynęły powoli po policzkach królowej, naznaczonych wiekiem i bólem, a jej usta wymówiły słowa powoli, tak jak wygłasza się sentencje: - Moja synowa nie chce urodzić króla więźnia i żaden lekarz nie jest władny zmienić jej decyzji. To ona przytrzymuje dziecko w sobie, aby razem z nim umrzeć. Aleksander umilkł zmieszany i spuścił głowę. - To nie twoja wina, mój chłopcze - ciągnęła Sisigambis głosem łamiącym się od wzruszenia. - To przeznaczenie stworzyło cię, abyś zniszczył imperium założone przez Cyrusa. Jesteś podobny do porywistego wiatru, który wiele nad ziemią, a kiedy ucichnie, nic nie jest już jak przedtem. Jednak ludzie pozostają przywiązani do swoich wspo- 40 l 41 mnień, jak mrówki, które przyczepiają się do łodyg trawy, kiedy szaleje burza. W tej samej chwili dał się słyszeć głośniejszy krzyk, a potem żałobny chór lamentów, dochodzący z wewnętrznych komnat pałacu. - Stało się - powiedziała wtedy Sisigambis. - Ostatni Król Królów umarł, zanim się narodził. - Weszły dwie służebnice i okryły jej twarz i ramiona czarnym woalem tak, aby mogła dać upust swemu cierpieniu, nie będąc widzianą. Aleksander chciał coś powiedzieć, ale kiedy na nią patrzył, zauważył, że podobna jest do posągu bogini nocy, i nie ośmielił się wymówić słowa. Skłonił na chwilę głowę, po czym wyszedł z sali i ruszył korytarzem pośród płaczu i lamentów kobiet Dariusza. Filip wychodził z komnaty zmarłej królowej blady i milczący. Nazajutrz Aleksander wydał rozkaz, by odprawiono uroczysty pogrzeb, by pochowano królową z wielkim przepychem i wszystkimi honorami należnymi jej pozycji i aby usypano nad jej grobem wielki kurhan, tak jak było to w zwyczaju w jej rodzinnym plemieniu. Nie mógł powstrzymać łez, kiedy ją chowano, i myślał o tym, jaka była piękna i delikatna, a także o dziecku, które nigdy nie miało ujrzeć światła słońca. Eunuch uciekł tego samego wieczoru i jechał w dzień i w nocy, dopóki nie dotarł do pierwszych posterunków perskich w pobliżu rzeki Tygrys. Tam poprosił, by zaprowadzono go do znajdującego się za rzeką obozu króla Dariusza. Grupa żołnierzy medyjskich eskortowała go przez dziesięć parasangów* po pustyni i o zachodzie słońca dnia następnego stanął przed obliczem Wielkiego Króla. Dariusz miał właśnie naradę ze swoimi generałami, "Parasang - perska miara długości, ok. 5,5 km (przyp. red.). ubrany jak zwykły żołnierz: w spodniach z surowego lnu i w kurtce z antylopy. Jedynymi oznakami jego majestatu była sztywna tiara i daga z masywnego złota, błyszcząca akinake, zawieszona u jego boku. Eunuch rzucił się na ziemię, dotykając twarzą piachu, i opowiedział, łkając, co wydarzyło się w Tyrze. Opisał długie, bolesne cierpienie królowej, jej śmierć, pogrzeb. Nie przemilczał nawet łez Aleksandra. Dariusz, wstrząśnięty wiadomością o śmierci żony rozkazał eunuchowi, aby poszedł za nim do wewnętrznej części namiotu królewskiego. - Wybacz mi, Wielki Królu, że przyniosłem ci takie smutne wieści, wybacz... - błagał pośród łez. - Nie płacz - pocieszył go Dariusz. - Zrobiłeś to, co do ciebie należało, i jestem ci wdzięczny. Czy moja małżonka bardzo cierpiała? - Cierpiała, panie, ale z godnością i siłą perskiej królowej. Dariusz popatrzył na niego bez słowa. Z głębokich zmarszczek, które pobruździły czoło króla, z niepewnego i przestraszonego spojrzenia można się było domyślić sprzecznych uczuć, jakie panowały w jego sercu i umyśle. - Jesteś pewny - zapytał po chwili milczenia - że Aleksander płakał? - Tak, mój królu. Stałem wystarczająco blisko, by zobaczyć łzy spływające po jego policzkach. Dariusz westchnął i opadł na krzesło. - A zatem... zatem było coś między nimi. Płacze się po śmierci ukochanej osoby. - Panie, nie sądzę, że... - Może dziecko było jego... - Nie, nie! - zaprotestował eunuch. - Milcz! - krzyknął Dariusz. - Może ośmielisz mi się sPrzeciwić? Eunuch uklęknął, drżąc i na powrót zalewając się łzami. 42 l 43 - Panie, proszę, pozwól, bym ci powiedział! - błagał. - Powiedziałeś już za dużo. Co jeszcze miałbyś dodać? - Że Aleksander nigdy nie tknął twojej małżonki. Prze ciwnie, otoczył ją wszelką troską i szacunkiem. Nigdy ni złożył jej wizyty, nie poprosiwszy najpierw o zgodę, i zawsze odbywało się to w towarzystwie jej dam dworu. Tak samo traktował twoją matkę. - Nie kłamiesz? - Nie zrobiłbym tego za nic na świecie, Wielki Królu. To, co ci powiedziałem, jest szczerą prawdą. Przysięgam na Ahura Mazdę. - Ahura Mazda... - wyszeptał Dariusz. Podniósł się, odsunął zasłonę zamykającą wejście do jego namiotu i wzniósł oczy ku górze. Niebo nad pustynią usiane było gwiazdami, a droga mleczna łączyła dwa horyzonty bladą poświatą. Obóz rozświetlony był tysiącami ognisk. -Ahura Mazdo, panie niebiańskiego ognia, nasz boże, daj mi zwycięstwo, pozwól mi ocalić imperium moich przodków. Obiecuję, że jeśli wygram, potraktuję mojego przeciwnika miłosiernie i z respektem, bo gdyby losy wojny nie postawiły nas naprzeciw siebie, chciałbym szczerze poprosić o jego przyjaźń i uczucie. Eunuch odszedł, pozostawiając króla samego z jego myślami, ale kiedy oddalał się od królewskiego namiotu, usłyszał jakiś tumult dobiegający spoza jednej z bram obozu i przystanął. Zbliżała się grupa żołnierzy asyryjskich: eskortowali ślicznego chłopca, który, przechodząc, popatrzył na niego, jak gdyby go rozpoznał. Eunuch postąpił za nim kilka kroków, jakby nie wierzył własnym oczom. Mały orszak zbliżył się tymczasem do namiotu królewskiego i - kiedy twarz chłopca została oświetlona przez pochodnie, które płonęły przed kwaterą Dariusza - nie miał już żadnych wątpliwości. Był to Eteokles, syn Mem-nona i Barsine! 44 Występ Tessalosa w Królu Edypie był bez zarzutu i - kiedy nastąpiła scena, w której bohater przebija sobie oczy broszką - widzowie zobaczyli dwie strużki krwi spływające po masce aktora, a długi okrzyk zdziwienia podniósł się ze stopni widowni. Tymczasem ze sceny dobiegał rytmiczny lament Edypa: aial aial feu feu dystanos ego poi gds feromai tldmon * Siedzący na trybunie honorowej Aleksander bił brawo długo i z entuzjazmem. Zaraz potem przedstawiona została Alkestis i zdumienie publiczności jeszcze wzrosło, kiedy w finale Śmierć, ubrana w ciemne szaty Thanatosa, wyskoczyła spod ziemi, a potem zatrzepotała skrzydłami nietoperza nad całą sceną, podczas gdy Herakles próbował powalić ją silnymi uderzeniami maczugi. Eumenes zamówił projekt urządzeń do efektów scenicznych u architekta Diadesa, tego samego, który zbudował wieże ob-lężnicze, odpowiedzialne za powalenie murów Tyru. - Mówiłem ci, że będziesz zadowolony - wyszeptał sekretarz na ucho Aleksandrowi. - A popatrz na publiczność: oszalała. W tej samej chwili maczuga Heraklesa uderzyła Thanatosa celnie wymierzonym ciosem. Hak, który aktor * O biada mi, biada! Nieszczęsny ja, do jakich ziem Podążę? S o f o k l e s, Król Edyp, red.). , Warszawa 1969 (przyp. 45 - Zmieniłem tożsamość. Teraz nazywam się Baaładgar i cieszę się w syryjskim środowisku niezłą reputacją jako mag i wróżbita - odparł. - Ale jak mam się zwracać do młodego boga, który jest panem Nilu i Eufratu, a na dźwięk jego imienia cała Azja drży ze strachu? - I zaraz potem zapytał jeszcze: - Jest pies? - Nie, oczywiście, że nie ma - odrzekł Eumenes. -Ślepy jesteś? - A więc jakie wieści mi przynosisz? - zapytał Aleksander. Eumolpos odkurzył połą płaszcza jedno z krzeseł, na którym usiadł po otrzymaniu pozwolenia. - Wydaje mi się, że tym razem przysłużyłem ci się jak nigdy dotąd - zaczął. - Oto jak się rzeczy mają: Wielki Król zbiera ogromną armię, na pewno liczniejszą od tej, przed którą stanąłeś pod Issos. Poza tym wystawi obronne rydwany najnowszej konstrukcji, straszliwe machiny najeżone ostrzami tnącymi jak brzytwy. Rozbije bazę na północ od Babilonii w oczekiwaniu na twoje ruchy. Kiedy obierzesz kierunek, on wybierze pole bitwy. Najpewniej jakiś płaski obszar, na którym będzie mógł wykorzystać swoją przewagę liczebną i gdzie będzie mógł przypuścić szarżę rydwanów bojowych. Dariusz nie chce już z tobą pertraktować: decyduje się na ostateczne starcie. I jest pewien zwycięstwa. - Co spowodowało, że tak nagle zmienił decyzję? - Twoja bierność. To, że nie ruszasz się z wybrzeża, przekonało go, iż ma czas, aby zebrać wszystkie oddziały, które pozwolą mu cię pokonać. Aleksander odwrócił się do Eumenesa. - Widzisz? Miałem rację. Tylko w ten sposób możemy doprowadzić do rozstrzygającej batalii. Zwyciężę, a potem cała Azja będzie moja. Eumenes powtórnie zwrócił się do Eumolposa: - Jaki będzie według ciebie wybór pola bitwy? Na północy? Na południu? - Tego nie jestem w stanie powiedzieć, ale wiem jedno: jeśli znajdziecie wolną drogę, znaczyć to będzie, że czeka tam na was Wielki Król. Aleksander zastanawiał się chwilę w milczeniu, po czym oświadczył: - Wyruszymy z początkiem jesieni i przekroczymy Eufrat w Tapsakos. Bądź w tamtych okolicach, jeśli dotrą do ciebie jakieś nowiny. Informator wycofał się z uniżonym ukłonem, Eumenes został jeszcze chwilę, by pomówić z królem. - Jeśli chcesz dojść do Tapsakos, to znaczy, że zamierzasz iść w dół Eufratu. Tak jak „wyprawa dziesięciu tysięcy"*, nieprawdaż? - Być może, ale to jeszcze nie jest pewne. Podejmę decyzję, kiedy znajdę się na lewym brzegu. Tymczasem pozwól, by kontynuowano zawody atletyczne. Chcę, żeby ludzie się pobawili. Potem nie będzie już na to czasu przez wiele miesięcy. A może przez całe lata. Kto walczy na pięści? - Leonnatos. - Oczywiście. A kto startuje w zapasach? - Leonnatos. - Rozumiem. A teraz znajdź Hefajstiona i przyślij go do mnie. Eumenes skłonił się i wyszedł, aby poszukać przyjaciela. Znalazł go ćwiczącego zapasy z Leonnatosem i zobaczył, jak pada dwa razy na ziemię, zanim zwrócił na niego uwagę. Eumenes poczekał, żeby potoczył mu się pod nogi po raz trzeci, po czym powiedział: - Aleksander chce cię widzieć. Ruszaj się! - Czy mnie też potrzebuje? - odezwał się Leonnatos. * Wyprawa dziesięciu tysięcy najemników greckich (401 r. p.n.e.) na służbie Cyrusa Młodszego, opisana przez Ksenofonta w Anabazie (prsyp. red.). 48 49 - Nie, ciebie nie. Zostań tu i trenuj dalej. Jeśli nie p0. konasz ateńskiego rywala, nie chciałbym być w twojej skórze. Leonnatos wymamrotał coś pod nosem, dając znak jednemu z żołnierzy, żeby zastąpił Hefajstiona; ten zaś obmył się na chybcika i stanął przed królem z włosami pełnymi piachu. - Wzywałeś mnie? - Tak. Mam dla ciebie zadanie. Wybierz dwa oddziały jazdy, również spośród iii, jeśli chcesz, oraz dwie ekipy fe-nickich cieśli okrętowych. Weź ze sobą Nearchosai i udajcie się do Tapsakos nad Eufratem. Tam osłaniaj go,i a on niech zbuduje dwa mosty z łodzi. Będziemy się tam^j tędy przeprawiać. - Ile czasu mi dajesz? - Najwyżej miesiąc, potem dołączymy do ciebie z resztą armii. - A więc wreszcie ruszamy. - Tak, ruszamy. Pożegnaj fale morskie, Hefajstionie, nie ujrzysz słonej wody, dopóki nie dotrzesz do brzegów oceanu. ; Czy życie ci niemiłe? - rzucił Hefajstion, dostrzegł- Potrzeba było czterech dni, aby zebrać kawalerię, cieśli i materiały budowlane. Pod nadzorem Nearchosa łodzie zostały zdemontowane, ponumerowane i załadowane na wozy ciągnione przez muły, po czym długi konwój przygotował się do opuszczenia wybrzeża. W noc poprzedzającą wyjazd Hefajstion poszedł pożegnać się z Aleksandrem, a kiedy wracał, zobaczył dwa cienie, które wyłoniły się nagle spoza jednego z namiotów i szybko się zbliżały. Sięgnął ręką po miecz, ale znany mu głos wyszeptał: - To my. 50 u. Odłóż to żelastwo. Musimy pogadać. ' Hefajstion spojrzał na drugą postać i rozpoznał Eu- ffl° PRogo widzę! - Zaśmiał się szyderczo. - Człowiek, który uratował tyłek z perskiego pala, wyprowadzając w pole całą armię. . > u- • - Milcz, głupku - odparował informator - 1 słuchaj, jeśli chcesz ocalić swój wszawy tyłek. Hefajstion, zaintrygowany sytuacją, wprowadził ich do swojego namiotu i nalał wina do kielichów. Eumenes pociągnął łyk, po czym zaczął: - Eumolpos nie powiedział Aleksandrowi całej prawdy. - Nie wiem, dlaczego, ale się tego domyślałem. - I na Zeusa, dobrze zrobił! Aleksander chce ostro atakować, nie licząc się z własnymi siłami ani z możliwościami nieprzyjaciela. - I słusznie. Właśnie tak zwyciężyliśmy nad Grani-kiem i pod Issos. - Nad Granikiem było ich mniej więcej tylu, ilu nas, a pod Issos mieliśmy sporo szczęścia. Tutaj jest mowa 0 milionie ludzi. Dobrze zrozumiałeś? O milionie. Niewyobrażalnej liczbie. Czy jesteś w stanie policzyć? Przypuszczam, że nie. Ja zrobiłem jednak rachunek: ustawieni w sześciu szeregach, mogą rozciągnąć się w lewo 1 w prawo na ponad trzy stadiony. A bojowe rydwany? Jak zareagują nasi ludzie, gdy znajdą się naprzeciw tych przerażających machin? - Ale co ja mam z tym wspólnego? ~ Już ci mówię - wtrącił się Eumolpos. - Wielki Król wYśle na przejście w Tapsakos Mazajosa, satrapę Babilonii i swoją prawą rękę, starego lisa, który zna każdy skrawek ziemi stąd aż do ujścia Indusu i ma pod sobą kilka tysięcy greckich najemników z tych twardych, z tych, dzięki 51 którym możesz pluć krwią. I wiesz co jeszcze? Mazajos świetnie rozumie się z tymi chłopcami, bo mówi po grecku lepiej od ciebie. - Wciąż nic nie rozumiem. - Mazajos jest od pewnego czasu pogrążony w głębokim smutku, przekonany jest bowiem, że imperium Cy-rusa Wielkiego i Dariusza znalazło się na krawędzi. - Tym lepiej, a zatem? - Ponieważ człowiek, który przekazał mi tę informację, jest bardzo blisko Mazajosa, istnieje możliwość, że można by się ze starym dogadać. Czy to jasne? - Tak i nie. - Jeśli będziesz miał okazję go spotkać, porozmawiaj z nim - powiedział Eumenes. - Nearchos jest w stanie go rozpoznać, ponieważ widział go raz na Cyprze. - Mogę to zrobić. A co potem? - Z milionem ludzi moglibyśmy przegrać. Przydałaby się pomoc. - Czy chcecie, żebym namówił go do zdrady? - Coś w tym rodzaju - przyznał Eumolpos. - Porozmawiam o tym z Aleksandrem. - Zwariowałeś? - oburzył się Eumenes. - W przeciwnym razie nic z tego. Eumolpos pokiwał głową. - Chłoptasie, którzy nie chcą słuchać kogoś, kto wie więcej od nich... Rób więc, jak chcesz, rozwal sobie łeb. -Wyszedł, a za nim sekretarz. Niewiele brakowało, by obaj zderzyli się z Aleksandrem, który szedł właśnie na spacer z Peritasem. Pies zaczął natychmiast ujadać wściekle w ich kierunku i Eumenes popatrzył najpierw na Peritasa, a potem na informatora i zapytał: - Z czego zrobiona jest twoja peruka? Armia Hefajstiona dopiero po siedmiu dniach dotarła nad brzeg Eufratu w Tapsakos, mieście pełnym kupców, podróżnych, zwierząt i wszelkiego rodzaju towarów. Ludzie przybywali tam z połowy świata, było to bowiem jedyne miejsce, w którym pokonywało się rzekę w bród. Choć miasto leżało w głębi lądu, miało pochodzenie fe-nickie, a jego nazwa znaczyła właśnie „bród", „przejście". Nie było w nim żadnych zabytków ani świątyń, ani nawet placów z portykami i posągami, niemniej przyciągało wzrok swoją malowniczością. Zwracały uwagę kolorowe stroje ludzi i oryginalne zwyczaje kupców. Mnóstwo kobiet lekkich obyczajów uprawiało tu swój stary zawód dzięki licznym poganiaczom mułów i wielbłądów, pracującym wzdłuż brzegów wielkiej rzeki. Mówiono tam dziwnym, wspólnym językiem, powstałym z połączenia syryjskiego, cylicyjskiego, fenickiego i aramejskiego z dodatkiem kilku słów greckich. Hefajstion po dokonaniu pierwszego rozpoznania zdał sobie sprawę, że nie ma możliwości przejścia w bród, ponieważ w górach już zaczęło padać i rzeka wezbrała. Nie było innego sposobu jej przekroczenia jak przez most, tak więc feniccy cieśle zabrali się do jego budowy pod nadzorem Nearchosa. Na każdej desce wypalano litery alfabetu, żeby zaznaczyć punkty połączenia belek przytrzymujących jedną deskę z drugą. Kiedy wszystkie barki były gotowe, przystąpiono do montowania mostu. Marynarze ustawiali każdą barkę w odpowiedniej pozycji, zakotwiczali ją o dno, przyczepiali do poprzedniej, a potem układali podłogę i montowali balustrady. Ledwie jednak zaczęto prace, pojawiły S1? oddziały Mazajosa - jazda syryjska i arabska oraz ciężka piechota grecka. Natychmiast rozpoczęły się akcje zaczepne: podjazdy w stronę środka rzeki i wypuszczanie Opalonych strzał. Brandery nasączone naftą, wciągane w górę nurtu - nocą wyglądające jak płomienne kule - 52 53 opadały błyskawicznie na wodę i w końcu uderzały w konstrukcje Nearchosa, trawiąc je ogniem. Mijały więc dni, a postępu w pracach nie było widać, tymczasem zbliżał się moment, kiedy armia Aleksandra, z dziewięcioma tysiącami koni, z dwoma tysiącami wo-, zów wypełnionych zapasami i z taborem, miała się poją wić, by przekroczyć Eufrat. Hefajstion nie mógł znieś myśli, że będzie nieprzygotowany, naradzał się więc czę sto z Nearchosem, by znaleźć jakieś rozwiązanie. Pewnej nocy, kiedy siedzieli nad brzegiem rzeki, dyskutując, o zrobić, Nearchos klepnął go w plecy. - Popatrz. - Co takiego? - Tamten człowiek. Hefajstion spojrzał we wskazanym kierunku i zobaczył na przeciwnym brzegu samotnego mężczyznę na koniu, trzymającego zapaloną pochodnię. - Kto to może być? - Wygląda na kogoś, kto chciałby z nami porozmawiać. - Co zrobimy? - Myślę, że powinieneś pójść. Weź łódź, każ się przewieźć i zapytaj, czego chce. Spróbujemy cię osłaniać, jeśli to będzie konieczne. Hefajstion zgodził się, kazał się przewieźć na drugi brzeg i znalazł się przed tajemniczym jeźdźcem. Ten zaś nienagannie po grecku powiedział: - Witaj. - Witaj - odparł Hefajstion. - Kim jesteś? - Nazywam się Nabunaid. - Czego chcesz ode mnie? - Niczego. Jutro zniszczymy wasz most, ale przed ostatnią bitwą chciałbym dać ci ten przedmiot, żebyś przekazał go Baaladgarowi, jeśli go zobaczysz. Eumolpos z Soloj - pomyślał Hefajstion, przyglądając się posążkowi z terakoty, który mężczyzna trzymał w ręku, ozdobionemu u podstawy pismem klinowym. - Dlaczego? - Pewnego dnia wyleczył mnie z nieuleczalnej choroby i obiecałem mu, że zrewanżuję się przedmiotem, na którym bardzo mu zależy. Tym właśnie. Niesłychane - zdumiał się Hefajstion. - A ja myślałem, że to ostatni szarlatan. - Dobrze - zgodził się. - Przekażę mu to. Czy chcesz mi jeszcze coś powiedzieć? - Nie - rzekł dziwny mężczyzna i odjechał, trzymając cały czas pochodnię. Hefajstion wrócił do Nearchosa, który czekał na niego na zakotwiczonej ostatniej barce, będącej jeszcze w dobrym stanie. - Czy wiesz, kim był ten człowiek? - zapytał admirał, kiedy tylko Hefajstion przycumował. - Nie, nawet się nie domyślam. - Jeśli się nie mylę, był to Mazajos, satrapa Babilonii. - Na Heraklesa! Ale co... - Co ci powiedział? - Że nas rozgromi, ale że ma dług wobec Baaladgara, czyli Eumolposa. Poprosił, bym przekazał mu ten przedmiot. - I pokazał posążek. - Oznacza to, że jest człowiekiem, który szanuje podjęte zobowiązania. Jeśli chodzi o rozgromienie nas, przyszedł mi do głowy pewien pomysł i za dwa dni zrobimy im piękną niespodziankę. - Co to za pomysł? - Kazałem przetransportować na górę wszystkie nie zmontowane jeszcze łodzie. - Czyli prawie wszystkie, jakie mamy. - W istocie. Każę je złożyć w lesie, gdzie nikt nie będzie mógł nas zobaczyć, następnie załadujemy trzystu jeźdźców, Przeprawimy ich na drugi brzeg i zaatakujemy nocą obóz Mazajosa, wywołując pandemonium. Zaraz po wyładowaniu 54 55 na drugim brzegu kawalerii łodzie zjadą tutaj, gdzie moi cieśle sczepią je ze sobą bez przeszkód. Wtedy ty przejdziesz mostem i dasz silne wsparcie iii. My wygrywamy. Oni przegrywają. Bród w Tapsakos jest nasz. Koniec rozgrywki. Hefajstion popatrzył na niego: ten Kreteńczyk o kręconych włosach i ciemnej skórze znał się na swoich łodziach. - Kiedy zaczynamy? - zapytał. - Już zaczęliśmy - odparł Nearchos. - Kiedy przyszedł mi do głowy ten pomysł, uznałem, że nie ma co tracić czasu. Wysłałem kilku moich ludzi na zwiad. 8 Manewr Nearchosa przeprowadzony został dwa dni później, po północy. Jeźdźcy przeprawieni zostali na lewy brzeg rzeki i natychmiast ruszyli na południe. Opuszczone łodzie, sterowane przez niewielu członków załogi, zaczekały jakiś czas, żeby dać kawalerii możliwość przypuszczenia ataku, a potem popłynęły szybko w dół Eufratu. Kiedy dotarły w pobliże obozu Hefajstiona, słychać już było krzyki Persów, zaskoczonych niespodziewanym atakiem Macedończyków. Nearchos wydał rozkaz bezzwłocznego rozpoczęcia montażu i solidnego przycumowania poszczególnych łodzi. Kiedy na polu nieprzyjacielskim wrzała jeszcze bitwa, udało mu się umocować konstrukcję na lewym brzegu i zakotwiczyć porządnie ostatnią barkę. Jazda zaczynała mieć kłopoty, kiedy Hefajstion na czele iii ruszył galopem przez most, aby nieść pomoc swoim ludziom wyczerpanym walką. Starcie nabrało jeszcze większej zaciętości, a greccy najemnicy, ustawieni pośrodku, ostro odpierali każdy szturm jazdy, tworząc czworobok i osłaniając się wzajemnie ciężkimi tarczami. 56 W pewnej chwili jednak zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Persowie, jakby na jakiś nagły sygnał, rzucili się do ucieczki, wycofując się na południe, a Grecy, pozostawieni sami sobie i otoczeni ze wszystkich stron, musieli się poddać. Hefajstion zatknął czerwony sztandar z gwiazdą Argeadów pośrodku nieprzyjacielskiego pola, na lewym brzegu Eufratu. Wkrótce potem dołączył do niego Nearchos. - Wszystko w porządku? - zapytał. - Wszystko w porządku, admirale. Zastanawiam się jednak, jak się czujesz, bawiąc się tymi łupinami orzecha, ty, który przyzwyczajony jesteś dowodzić eskadrami pię-ciorzędowców*. - Trzeba umieć przystosować się do warunków, Hefaj-stionie - odparł Nearchos. - Najważniejsze jest zwycięstwo. Dowódcy poszczególnych oddziałów wydali rozkaz rozbicia obozu i rozesłali po okolicy grupy zwiadowców. Niektórzy z nich, po dotarciu na szczyt niewielkiego wzniesienia, co pozwalało spojrzeć na południe, ujrzeli horyzont czerwony od łuny płomieni. - To pożar! - wykrzyknął dowódca chorągwi. - Szybko, jedźmy zobaczyć! - Jeszcze jeden, tam w dole! - zawołał któryś z jeźdźców. - I tam, przy brzegu rzeki! - zawtórował mu inny towarzysz. Zewsząd unosiły się płomienie. - Co to może być? - zapytał trzeci. Dowódca jeszcze raz skierował wzrok na rozległą łunę °gnia, rozświetlającą niebo na długim już odcinku horyzontu. - To Persowie - odrzekł. - Persowie, którzy wszystko *Pięciorzędowiec - duży okręt, zaopatrzony w pięć rzędów wioseł (przyp. red.). 57 palą. Wypalają ziemię, żebyśmy nie mogli nic znaleźć po drodze. Chcą, byśmy umarli z głodu i wyczerpania. Jedźmy sprawdzić - zdecydował i ruszył w kierunku pożarów. Jechali, mając po prawej stronie brzeg rzeki, i już wkrótce zyskali potwierdzenie tego, co sobie wyobrażali: wszędzie, na nizinie i wzdłuż Eufratu, płonęły wioski. Niektóre z nich wyrastały na niskich wzgórzach uformowanych z suchego błota i wyraźnie było widać, jak trawi je ogień, a w górę unoszą się kłęby dymu i iskry. Wszędzie krążyli ludzie na koniach, trzymając w dłoniach zapalone pochodnie i głownie: straszliwe, poruszające widowisko. - Zawracamy! - rozkazał dowódca. - Zobaczyliśmy) nawet za dużo. Ściągnął cugle swojego konia i skierował go w stroni obozowiska. Wkrótce stanął przed Nearchosem i Hefaj stionem, żeby zdać im sprawę z tego, co zaszło. Jednak łu na pożarów na nizinie była już tak rozległa, że widziat się ją nawet z obozu. Horyzont przybrał barwę czerwon sprawiając wrażenie, że jest to jakiś absurdalny zachó< słońca w samo południe. - Zbiory zostały ledwie zwiezione do spichlerzy: ni zostanie nawet ziarnko pszenicy albo jęczmienia stąd a2j do Babilonii. Aleksander musi natychmiast się o tym do wiedzieć! - wykrzyknął Hefajstion. Wezwał posłane i wysłał go niezwłocznie w drogę do Tyru. Tymczasem Aleksander zakończył gromadzenie zapa-j sów, narzędzi, wozów transportowych i szykował się na-T zajutrz do opuszczenia wybrzeża w kierunku brodi w Tapsakos. A ponieważ pogłoska o rychłym wyjeździe rozniosła się lotem błyskawicy, spontanicznie zebrał się również liczny orszak, który towarzyszył już armii albc obozował w niewielkiej odległości podczas postojów. By-' li tam handlarze z wszelkimi towarami, prostytutki, ale\ także dziewczęta z ubogich rodzin, które opuściły swoje rodziny i weszły w stałe związki z żołnierzami armii. Wiele z nich było w ciąży, a niektóre urodziły już śliczne błękitnookie albo jasnowłose dzieci o ciemnej skórze. Tego samego dnia, pod wieczór, statek macedoński dobił do nowej przystani, wyładowując jesionowe i dereniowe tyczki na włócznie oraz skrzynie pełne uzbrojenia i części machin wojennych. Jeden z członków załogi udał się natychmiast w kierunku starego miasta i zapytał, gdzie mieści się dom Kallistenesa. Miał ze sobą zarzucony na ramię worek i kiedy dotarł przed wskazane mu drzwi, zapukał cicho kilka razy. - Kto tam? - odezwał się z wnętrza głos Kallistenesa. Mężczyzna zapukał powtórnie, nie odpowiadając, i historyk podszedł, by otworzyć. Znalazł się twarzą w twarz z dosyć potężnym typem o gęstej brodzie i czarnych kręconych włosach, który powitał go ukłonem. - Nazywam się Hermokrates i jestem żołnierzem gwardii Antypatra. Przysyła mnie Arystoteles. - Wejdź - zaprosił go Kallistenes z niespokojnym wyrazem twarzy. Mężczyzna wszedł, rozglądając się dokoła. Zdradzał niepewne ruchy, jak ktoś, kto spędził wiele czasu na morzu, i zapytał, czy może usiąść. Kallistenes poprosił, by się rozgościł, a on zdjął natychmiast swój worek z ramienia i bardzo ostrożnie położył go na stole. - Arystoteles polecił mi, abym ci to przekazał - powiedział, wręczając mu żelazne pudełko. - A także tę wiadomość. - Historyk wziął list i przyglądał się z rosnącym niepokojem metalowemu przedmiotowi. - Dlaczego tak późno? To pudełko powinno było dotrzeć do mnie o wiele wcześniej. Nie wiem, czy teraz... Zaczął przebiegać wzrokiem list. Był na pewno od Arystotelesa, ale zaszyfrowany i bez nagłówka. 58 59 To lekarstwo przynosi śmierć po upływie ponad dziesięciu dni, dając objawy przypominające ciężką chorobę. Zniszcz pudełko, kiedy już lek wykorzystasz. Jeśli nie wykorzystasz, także je zniszcz. Nie dotykaj go pod żadnym pozorem i nie wdychaj jego zapachu. - Oczekiwałem cię rok temu - powtórzył Kallistenes, ujmując pudełko z dużą ostrożnością. - Niestety, przeżyłem po drodze wiele perypetii. Mój statek znoszony był przez wiele dni silnym wiatrem, aż zatonął przy opustoszałym i niegościnnym wybrzeżu Libii. Ja i moi towarzysze maszerowaliśmy przez wiele miesięcy, żywiąc się rybami i krabami, dopóki nie dotarliśmy do granic Egiptu, gdzie przekazano mi wiadomość o wyprawie króla do świątyni Amona. Stamtąd, wciąż pieszo, dotarłem do portu w Delcie, gdzie znalazłem statek, który z kolei zepchnięty został z kursu przez wiatr północny. W końcu mogłem zaokrętować się, żeby dopłynąć do Tyru, gdzie powiedziano mi, że znajdę króla z jego armią i towarzyszami. - Jesteś odważnym i wiernym człowiekiem. Pozwól, że cię wynagrodzę - powiedział Kallistenes, kładąc rękę na torbie. - Nie chcę wynagrodzenia - odparł Hermokrates - ale przyjmę trochę pieniędzy, ponieważ nic mi już nie zostało i nie wiedziałbym, jak wrócić do Macedonii. - Jesteś głodny, spragniony? - Chętnie coś bym zjadł. Jedzenie na statku, który wziął mnie na pokład, było okropne. Kallistenes schował dostarczone mu pudełko do skrzyni zamykanej na klucz i umył ręce w misce. Potem położył na stół chleb, ser, kawałek pieczonej ryby, oliwę z oliwek i sól. - Jak się czuje mój wuj? - Dobrze - odparł mężczyzna, wbijając zęby w kawałek chleba, nasączony uprzednio oliwą i posolony. 60 - Co robił ostatnim razem, kiedy go widziałeś? _ Wyruszał z Miezy w kierunku A j gaj. W złą pogodę. - A zatem jego śledztwo trwa - skomentował Kallistenes, jakby mówił sam do siebie. - Co powiedziałeś? - zapytał Hermokrates. - Nic, nic - odrzekł Kallistenes, potrząsając głową. Chwilę przyglądał się swojemu gościowi, jedzącemu z wyjątkowym apetytem, po czym zadał jeszcze jedno pytanie: - Czy wiadomo coś nowego na temat zabójstwa króla Filipa? To znaczy, jakie pogłoski krążą w Macedonii? Hermokrates przestał jeść, przełknął to, co miał w ustach, i pozostał w milczeniu ze spuszczoną głową. - Możesz mi zaufać - zapewnił go Kallistenes. - Sprawy te pozostaną między nami. - Mówią, że zrobił to Pauzaniasz, z własnej inicjatywy. Kallistenes zrozumiał, że mężczyzna nie chce mówić, ale zauważył też, że jego pytanie nie sprawiło mu przyjemności. - Dam ci list do mojego wuja Arystotelesa. Kiedy ruszasz z powrotem? - Pierwszym statkiem, jaki znajdę. - Dobrze. Jutro wyjeżdżam z królem. Możesz zostać w tym domu, dopóki nie znajdziesz statku. Wziął pióro i zaczął pisać. Kallistenes do Arystotelesa, bądź pozdrowiony! Dopiero dzisiaj, dwudziestego ósmego dnia miesiąca Boedro-mion* pierwszego roku sto dwunastej Olimpiady, otrzymałem to, o co Cię prosiłem. Powód mojej prośby już nie istnieje, a zatem zniszczę to, aby nie stwarzać niepotrzebnego zagrożenia. Kiedy tylko będzie to możliwe, zawiadom mnie, czy odkryłeś cos', co dotyczy zabójstwa króla, ponieważ nawet Zeus-Amon *Boedromion -w kalendarzu attyckim trzeci miesiąc Przypadający na nasz wrzesień - październik (przyp. red.). 61 l nie chciał odpowiadać na to pytanie. Teraz porzucamy morze, żeby wyruszy ć w gląb lądu, i nie wiem, czy je jeszcze kiedykolwiek zobaczę. Mam nadzieję, że cieszysz się dobrym zdrowiem. Posypał papirus popiołem, strząsnął go, zwinął w rulon i wręczył Hermokratesowi. - Wyjeżdżam jutro o świcie, a zatem żegnam cię teraz. Szczęśliwej podróży i powiedz mojemu wujowi, że brakuje mi bardzo jego rad i mądrości. - Uczynię tak - odparł mężczyzna. Nazajutrz armia wyruszyła w drogę, a za nią orszak królewski z kobietami z haremu Dariusza, królowa matka i konkubiny ze swoimi dziećmi. Barsine również podróżowała w tym orszaku i pomagała, jak mogła, leciwej już Sisigambis. Zanim jeszcze dotarli do brzegów Eufratu, na wschód od doliny rzeki Orontes, natknęli się na posłańca Hefaj-stiona, który kazał się natychmiast prowadzić przed oblicze Aleksandra. - Królu-oznajmił- zajęliśmy wschodni brzeg Eufratu i przerzuciliśmy most przez rzekę, jednak Persowie podpalają wszystkie wioski znajdujące się wzdłuż drogi wiodącej do Babilonii. - Jesteś tego pewien? - Widziałem na własne oczy. Wszystko jak okiem sięgnąć stało w ogniu, nawet ścierniska. Cała równina zdawała się morzem płomieni. - Jedźmy zatem - zdecydował król. - Jestem ciekaw zobaczyć, co się dzieje. Wziął dwa szwadrony jazdy i ruszył galopem wraz z towarzyszami w stronę brodu w Tapsakos. 62 Nazajutrz przed południem Aleksander pokonał galopem most na Eufracie na czele swoich towarzyszy i jazdy. Hefajstion i Nearchos wyjechali im na spotkanie. - Czy rozmawiałeś z naszym kurierem? - Tak. Czy sytuacja jest naprawdę aż tak poważna? - Sam osądź - odparł Nearchos i wskazał na unoszące się słupy czarnego dymu. - A na wschodzie? - Masz na myśli tamtą stronę? Jak się zdaje, nic się tam nie dzieje. Żadnej szkody, żadnych zniszczeń. - A zatem Dariusz czeka na nas nad Tygrysem. Te pożary są czytelniejsze od napisanej wiadomości: trasa na południu jest tą samą, którą siedemdziesiąt lat temu przemierzyła „wyprawa dziesięciu tysięcy" Ksenofonta, nie bez poważnych problemów z zaopatrzeniem. Dzisiaj, po zniszczeniu wiosek i zbiorów, byłoby to zupełnie niemożliwe. Pozostaje nam tylko drugie przejście, to, które prowadzi do brodu na Tygrysie i do drogi królewskiej. To tam czeka na nas Dariusz, i właśnie tam dojdzie do ostatecznej bitwy. Aby ułatwić nam przejście, wyrównał drogę, umożliwiając zaopatrywanie się w wioskach położonych u podnóża gór Tauros. - A my przyjmiemy zaproszenie, czyż nie tak, Aleksandrze? - zapytał Perdikkas, występując naprzód. - Tak jest, mój przyjacielu. Przygotujmy się, ponieważ jutro rozpocznie się marsz przybliżający nas do celu: za sześć dni spotkamy się z największą armią wszech czasów. Parmenion, który obserwował unoszące się na południowym horyzoncie słupy czarnego dymu, nic nie powiedział i chwilę potem oddalił się w milczeniu. Ptolemeusz śledził go wzrokiem. - Generał nie wykazuje zbyt dużego entuzjazmu, nie-Prawdaż? 63 - Zaczyna się starzeć - zauważył Krateros. - Byłaby pora odesłać go do ojczyzny. Filotas stał wystarczająco blisko, by to usłyszeć, i wybuchnął: - Mój ojciec może jest i stary, ale jest więcej wart niż wy wszyscy razem wzięci! - Ej, uspokój się! - powiedział Seleukos. - Krateros żartował. - Niech więc sobie znajdzie inny obiekt żartów, bo następnym razem... - Czy ktoś widział Eumolposa z Soloj? - zapytał He-fajstion, by zmienić temat. - Wydaje mi się, że jest w orszaku wraz z kobietami -odparł Seleukos. - Ale dlaczego pytasz, czego od niego chcesz? - Nic takiego. Mam mu przekazać prezent. Do zobaczenia wkrótce. Wskoczył na konia i ruszył w kierunku miejsca, gdzie rozbijano obozowisko. Znalazł Eumolposa siedzącego przed swoim namiotem. Zajmowała się nim para eunu-chów: jeden go wachlował, a drugi podawał obiad na małym, pięknie nakrytym stoliku. - Nie przyjmuję żadnych aluzji dotyczących smutnych dziejów mojej niewoli... - zaczął informator, ledwie zobaczył Hefajstiona zeskakującego z konia. - Bądź spokojny, przynoszę ci prezent. - Prezent? - No właśnie, i to od nieprzyjaciela. Zastanawiałem się, czy nie powiedzieć o tym Aleksandrowi. Według mnie, gdyby kazał przepuścić twoje jaja przez prasę do oliwek, można by się dowiedzieć od ciebie ciekawych rzeczy. - Milcz, głupcze, i pokaż mi raczej, o co chodzi. Hefajstion podał mu posążek. Eumolpos przyjrzał mu się z wielką uwagą. 64 _ Nieprzyjaciel, powiedziałeś? A kim miałby być ten nieprzyjaciel? - Satrapa Babilonii, Mazajos. Ważna figura, jeśli się nie mylę. Eumolpos nie zwracał na niego uwagi i wciąż przyglądał się posążkowi, po czym nagłym gestem cisnął nim 0 kant stołu, roztrzaskując na kawałki. Z posążka wypadł mały zwój papirusu, pokryty gęsto pismem klinowym. - Zmowa z wrogiem - skomentował Hefajstion. - Źle to widzę. Eumolpos, po przeczytaniu, zwinął na powrót bilecik 1 wstał, kierując się w stronę obozu wojskowego. - Ej, dokąd idziesz? - Poszukać kogoś z odrobiną rozumu. - Uważaj na tyłek, po obozie krąży Peritas! - krzyknął jeszcze za nim Hefajstion. Informator nawet się nie obejrzał, ale podniósł instynktownie prawą rękę, żeby osłonić wspomnianą część ciała. Znalazł Eumenesa w namiocie intendentury, gdzie in-wentaryzował wyposażenie, zapasową broń i tabor. Dał mu znak, że chce z nim pomówić, więc sekretarz zostawił rejestry pomocnikowi i podszedł do Eumolposa. - Nowiny? - Wiadomość od Mazajosa. - Satrapy Babilonii. Na Zeusa! - Prawej ręki Wielkiego Króla. - Co mówi? - Jest skłonny... pomóc nam na polu bitwy, jeśli zagwarantujemy mu potwierdzenie jego stanowiska namiestnika Babilonii. ~ Czy masz sposób, aby mu odpowiedzieć? ~ Tak. ~ Odpowiedz zatem, że się zgadzamy. ~ Ale będzie chciał gwarancji. 65 - Jakiego rodzaju? - Nie wiem, może wiadomości od króla. - Temu można zaradzić. W przeszłości pisałem już li-sty charakterem pisma Aleksandra i z jego pieczęcią. Przyjdź do mojego namiotu dziś wieczorem, a dostaniesz wszystko, co potrzebne. Ale zdejmij tę perukę, na Zeusa, jeśli chcesz ocalić tyłek. Peritas krąży tu z Aleksandrem. - Już mi o tym mówiono - odparł Eumolpos, zdejmując niechętnie perukę ze swojej niemal łysej czaszki i wkładając ją do torby. - Pożarł mi już futrzaną czapkę, która warta była fortunę. W razie czego rzucę mu też torbę. Oddalił się, a jego czaszkę połyskującą w słońcu jeszcze długo było widać. Nazajutrz armia wyruszyła na wschód, mając po lewej stronie góry Armenii, a po prawej pustynię. Oficerowie bematystów* zatrudnili miejscowych przewodników, ponieważ nie istniały ani mapy, ani opisy tras dotyczące tego obszaru. Zabrali też ze sobą przenośne deski kreślarskie i przyrządy, żeby w miarę postępowania naprzód, wyznaczyć możliwie najdokładniejsze mapy terenu. Przebyli sześć etapów, każdy liczący po pięć parasan-gów, przekraczając po dwóch dniach marszu rzekę Arak-ses w Syrii, i zapuścili się na wyschnięty, półpustynny obszar. Od czasu do czasu można tu było zobaczyć stada dzikich osłów, gazeli i antylop, pasące się wśród rzadkich kolczastych krzewów. Trzeciej nocy dało się słyszeć dwukrotne ryczenie lwa, rozbrzmiewające niczym uderzenie pioruna w ogromnej pustej przestrzeni. Konie zarżały i zaczęły wierzgać, próbując oswobodzić *Bematyści zajmowali się mierzeniem przebytej przez armi? drogi i zapewne sporządzaniem map, można więc ich uznać za odpowiednik późniejszej służby topograficznej w wojsku (przyp. red.). 66 się z klinów, a Peritas obudził się gwałtownie, ujadając wściekle i próbując rzucić się w stronę miejsca, skąd dochodził silny i przenikliwy zapach dzikiego zwierza. Aleksander uspokoił go: _ Cicho, Peritas, cicho. Nie mamy teraz czasu iść na polowanie. No już, teraz śpij, śpij. - Pogłaskał go i drapał za uszami, dopóki pies znów się nie położył. Następnego dnia zobaczyli strusie i znaleźli gniazda z ich jajami, a także z jajami dropiów. Kucharz przyjrzał im się pod słońce, rozpoznał, że zostały dopiero zniesione, i odłożył na bok, by przyrządzić je na kolację. Aleksander poprosił o przechowanie kilku skorupek możliwie nienaruszonych, tak by można je było wysłać Arystotelesowi do jego kolekcji. Hefajstion nie chciał jednak zrezygnować z możliwości zjedzenia świeżego mięsa. Zorganizował więc wraz z Leonnatosem i Perdikkasem polowanie na strusie. Towarzyszyło im około dwudziestu naganiaczy, Agrian i Triballów, uzbrojonych w strzały i dzidy, jednak szybko zorientowali się, że zadanie nie jest łatwe. Te niezgrabne ptaki biegały z niewiarygodną szybkością, z uniesionymi w górę skrzydłami, których używały w celu wykorzystania siły wiatru. Żaden koń nie był w stanie ich dogonić. Kiedy myśliwi wrócili, zmęczeni, ośmieszeni i z pustymi rękoma, Aleksander przyjął ich, potrząsając głową. - Co takiego chcesz powiedzieć? - zapytał oschle Hefajstion. - Gdybyś przeczytał Anabazę, jak ja to uczyniłem, wiedziałbyś też, jak poluje się na strusie. Nie zapominaj, że Ksenofont był wielkim myśliwym. - A na czym niby miałaby polegać ta technika? - Na sztafecie. Jedna grupa goni strusie i pędzi je w stronę miejsca, gdzie ustawione są w szyku inne grupy Jeźdźców. Kiedy wyczerpią się siły koni, pierwsza grupa zatrzymuje się, a druga rusza pełnym pędem, potem trze- 67 cia i tak dalej, dopóki strusie, wyczerpane wysiłkiem, nie zwolnią, a wtedy wystarczy je otoczyć i powalić. - Spróbujemy jutro - odparł Hefajstion. - A tymczasem zadowolimy się jajami - powiedział Aleksander. - Wydaje się, że są znakomite, zarówno smażone, jak i na twardo, z solą i oliwą. - Są też pióra - dodał Perdikkas. - Będą wspaniale wyglądać na moim hełmie. Zobacz, jakie cuda! Jest ich pełno rozrzuconych pośrodku pustyni. Musi to być sezon zmiany upierzenia. Nazajutrz ani następnego dnia nie pojawił się nawet jeden struś, tak jakby je ktoś uprzedził, że myśliwi opracowali skuteczniejszą technikę. Armia podjęła marsz, nie napotykając żywej duszy, prócz dwóch karawan, które przybyły z Arabii z ładunkiem kadzidła i wieczorem piątego dnia rozbiły obóz w odpowiedniej odległości od wojska. Arystandros poprosił króla, aby zakupił kadzidło, nie zważając na wydatki, w obliczu bowiem zbliżającej się decydującej bitwy bogowie powinni zostać należycie uczczeni. Wieczorem szóstego dnia Aleksander napoił Bucefała w pełnym wirów nurcie wielkiego Tygrysu. 10 Światło zachodzącego słońca było jeszcze wystarczająco jasne, by przekonać się, że po drugiej stronie rzeki nie ma nikogo. Jak wzrokiem sięgnąć nie widać było żywej duszy, żadnego ognia ani innych oznak ludzkiej obecności. Nie czuło się najmniejszego podmuchu wiatru, a kilka czapli szybowało leniwie wzdłuż brzegów rzeki w poszukiwaniu rybek i żab. Aleksander napoił Peritasa, a także Bucefała; od czasu do czasu pociągał go za cugle, by za bardzo nie wypełnił 68 sobie żołądka. Potem nabrał trochę wody w ręce i ochlapał mu dla ochłody brzuch i nogi. Po krótkim czasie wszystkie bataliony jazdy w górnej i w dolnej części brodu ustawiły się wzdłuż nurtu, a każdy z żołnierzy podchodził do wody, by napoić swojego konia. - Nic nie rozumiem - powiedział Seleukos, patrząc na drugi brzeg. - Spodziewałem się, że zobaczę ich ustawionych w pełnym szyku po tamtej stronie... - dodał Lizymach, zdejmując hełm i odwiązując naramienniki ze zbroi. Również Ptolemeusz zdjął hełm, napełnił go wodą i polewał sobie głowę. - Ach! Jak cudownie! - wołał uradowany. - No, jeśli tak ci się podoba, to proszę bardzo! - wykrzyknął Leonnatos i schylił się, żeby napełnić swój hełm i chlusnąć wodą na przyjaciela, ale nagle się zatrzymał: - Stójcie, stójcie! Nadjeżdża pan sekretarz. Bądźcie gotowi na mój znak, dobrze? Eumenes zbliżał się w owej chwili w stroju bojowym, w hełmie ozdobionym strusimi piórami. - Aleksandrze - zaczął - posłuchaj mnie. Dotarła do mnie wiadomość, że... Nie zdążył dokończyć zdania, kiedy Leonnatos wrzasnął na całe gardło: „Zasadzka! Zasadzka!", i wszyscy w tej samej chwili chlusnęli na niego strugami wody z napełnionych hełmów, mocząc go od stóp do głów. - Przykro mi, panie sekretarzu - powiedział Aleksander, z trudem powstrzymując śmiech - ale chodziło o pu-*aPkę, która wszystkich nas zaskoczyła i której nawet mnie nie udało się zapobiec. Eumenes był kompletnie przemoczony, a strusie pióra na hełmie przedstawiały obraz nędzy i rozpaczy. ~ Och, co za przedni żart - zamruczał pod nosem, pa-trząc ponuro na to, co zostało z jego wspaniałego pióropu-SZa- - Banda idiotów, cholernych bękartów... 69 - Musisz im wybaczyć, panie sekretarzu - wtrącił się Aleksander, żeby go udobruchać. - To tylko chłopcy. Ale czy nie miałeś mi czegoś powiedzieć? - Nieważne - wybąkał obrażony. - Powiem ci innym razem. - No już, nie bocz się. Czekam na ciebie za chwilę w moim namiocie. I czekam również na was! - krzyknął do wszystkich pozostałych. - Hefajstionie! Weź zastęp żołnierzy i jedź na patrol po drugiej stronie: przed kolacją chcę wiedzieć, gdzie stacjonują. Oddalił się z Peritasem w stronę miejsca, gdzie jego or-dynansi wznosili namiot królewski, wbijając paliki drewnianym młotkiem. Eumenes przybył wkrótce potem w suchym ubraniu i król zaprosił go, żeby z nim usiadł, podczas gdy Lepti-ne i inne kobiety krzątały się, przygotowując stoły i łoża do kolacji. - A zatem jakie to wieści? - Za wcześnie o tym mówić. Eumolpos z Soloj otrzymał wiadomość. Armia Wielkiego Króla miałaby się znajdować około pięciu parasangów na południe stąd, mniej więcej na drodze prowadzącej do Babilonii, niedaleko od wioski, która nazywa się Gaugamela. - Dziwna nazwa. - Znaczy ona „dom wielbłąda". To stara historia. Jak się zdaje, Dariusz Wielki, uciekając z zasadzki na wielbłądzie, zdołał się uratować dzięki nadzwyczajnej szybkości tego zwierzęcia. Z wdzięczności kazał wybudować dla niego stajnię z wszelkimi wygodami i przyznał mu jako dożywocie dochód z tej wioski, która przyjęła właśnie tę osobliwą nazwę. - Dzień drogi... To dziwne. Mógł przygwoździć nas na brzegu rzeki i zablokować nie wiadomo na jak długo. - Wydaje się, że robi to celowo. Zauważyłeś, jaki jest teren zarówno po tej, jak i po drugiej stronie Tygrysu? 70 _ Pofałdowany, z dziurami i kamieniami. _ Właśnie. Nie nadający się dla rydwanów. Wielki jCról czeka na nas na terenie idealnie równym - powiedział Eumenes i przeciągnął dłonią po gładkim drewnie stołu, który miał przed sobą. - Kazał zasypać dziury i wyrównać wypukłości w takrsposób, by rydwany mogły osiągnąć największą prędkość. - Wszystko jest możliwe. To prawda, że nikt nie zakłócił dotąd naszego marszu, że mogliśmy się spokojnie zaopatrywać w wioskach, a teraz możemy bez przeszkód przekroczyć Tygrys. - Pomijając nurt rzeki. - Pomijając nurt rzeki - przyznał Aleksander. - Musiało padać w górach. W tejże chwili pojawili się pozostali przyjaciele, a wraz z nimi Nearchos. - Widzę, że pan sekretarz odzyskał reprezentacyjny wygląd - zauważył Leonnatos, wchodząc. - Cóż za zmiana! Jeszcze niedawno wydawał się zmokłą kurą. - Przestań! - przerwał mu Aleksander. - Usiądźcie. Są ważne sprawy, które należy omówić. Wszyscy się rozgościli i również Peritas ułożył się u stóp swego pana, gryząc mu sandały, jak zwykł to robić już jako szczeniak. - Jak się zdaje, Wielki Król czeka na nas na równinie płaskiej jak stół o dzień drogi stąd. - Dobrze! - wykrzyknął Perdikkas. - Ruszajmy więc, nie chciałbym, żeby się nudził. - Wiadomość, która została nam przekazana przez Eu-niolposa z Soloj, pochodzi jednak od Persów. Nie można wykluczyć pułapki. - Właśnie, nie zapominajmy o Issos - napomknął Leonnatos. - Niewiele brakowało, a ten sukinsyn załatwiłby nas wszystkich tylko po to, by ratować swój tyłek! - Przestań! - uciszył go Perdikkas. - Chciałbym cie- 71 bie zobaczyć na jego miejscu. Jaki ma powód, żeby nas zdradzić? Ja ufam Eumolposowi. - Ja też - poparł go Aleksander. - Ale to nic nie znaczy. Jest to wiadomość, która mogła zostać rozpuszczona celowo, by wciągnąć nas w sytuację bez wyjścia. - Jakie masz zatem zamiary? - zapytał Lizymach, nalewając wina do pucharów towarzyszy. - Tej nocy dowiemy się od Hefajstiona, czy rzeczywiście są tak daleko od rzeki. Jutro przejdziemy bród, ruszymy w kierunku nieprzyjacielskiej armii i po dwóch albo trzech parasangach marszu wyślemy grupę patrolową, żeby sprawdziła, jak się rzeczy mają. Wtedy odbędziemy naradę wojenną i zaatakujemy. - A rydwany? - zapytał Ptolemeusz. - Unieszkodliwimy je, a potem rzucimy do środka wszystkie nasze siły. Jak pod Issos. - My zwyciężamy, oni przegrywają. Azja jest nasza -skomentował lakonicznie Nearchos. - Łatwo powiedzieć - wtrącił się Seleukos - ale spróbujcie sobie wyobrazić, co będzie, kiedy wypuszczą na równinę te straszliwe machiny: kurz, jaki podniosą, huk kół, ostrza, które, wirując, będą połyskiwać w słońcu. Według mnie spróbują rozbić nasze środkowe oddziały, a tymczasem jazda zaatakuje skrzydłami. - Seleukos ma rację - powiedział Aleksander - ale za wcześnie jeszcze mówić o planie bitwy. Jeśli chodzi o rydwany, postąpimy tak jak „dziesięć tysięcy" pod Kunak-są. Pamiętacie? Piechota ciężka rozstępowała się, tworząc korytarze, przez które mogli przechodzić bez uszczerbku, a tymczasem łucznicy wycofywali się i uderzali od tyłu na woźniców powożących rydwanami oraz jadących nimi wojowników. Bardziej martwi mnie kurz: jeśli zabraknie choć trochę wiatru, kiedy tylko rozpocznie się bitwa, podniesie się taki tuman, że nie będzie nawet widać czubka nosa. Łączność między oddziałami powierzy się wtedy 72 trąbom. Ale teraz jedzmy i radujmy się, nie ma powodów do niepokoju. Zawsze wygrywaliśmy i zwyciężymy także tym razem. - Czy naprawdę myślisz, że czeka na nas aż milion ludzi na tym skrawku pustyni? - zapytał Leonnatos wyraźnie poruszony. - Na Heraklesa, nie potrafię nawet sobie ich wyobrazić! Bo ile to jest milion ludzi? - Ja ci powiem - wyjaśnił Eumenes. - To znaczy, że każdy z nas musiałby zabić dwudziestu, i jeszcze by zostało. - Ja w to nie wierzę - powiedział Aleksander. - Wy-karmić milion ludzi w nieustannym ruchu to prawie niemożliwe, nie mówiąc o wodzie dla koni i całej reszcie. Myślę... myślę, że mogłoby ich być około połowy, trochę więcej niż pod Issos. W każdym razie powiedziałem wam: zaczekajmy, żeby zobaczyć, jak naprawdę sprawy się mają, kiedy znajdziemy się w bezpośrednim kontakcie z wrogiem. Słudzy zaczęli wnosić jedzenie na stół i Aleksander kazał też wpuścić hetery, przybyłe niedawno z Grecji, żeby rozweselić jego przyjaciół. Wyróżniała się spośród nich ateńska dziewczyna o niezwykłej urodzie, brunetka o płonących oczach i jędrnym ciele bogini. - Popatrzcie, co za cudo! - wykrzyknął Aleksander, ledwie weszła. - Czyż nie jest wspaniała? Czy wiecie, że pozowała nago wielkiemu Protogenesowi do posągu Afrodyty? Ma na imię Tais i w tym roku w Atenach okrzyknięta została „Kallipyge", czyli dziewczyną o pięknych pośladkach. - Najpiękniejszy tyłeczek w całym mieście, nieprawdaż? - zarechotał Leonnatos. - Ale czy można go zobaczyć? - Wszystko w swoim czasie, mój ognisty ogierze - odpowiedziała dziewczyna ze złośliwym uśmieszkiem. Leonnatos odwrócił się zakłopotany do Eumenesa. 73 - Żadna kobieta nie nazwała mnie nigdy ognistym ogierem. Nie wiem, czy to komplement, czy obelga. - Nie wysilaj za bardzo mózgu, bo ci zaszkodzi - odparł Eumenes. - W każdym razie „ognisty ogier" brzmi całkiem nieźle. Według mnie zrobiłeś wrażenie. Weszły inne hetery, wszystkie bardzo ładne, i ułożyły się obok biesiadników, podczas gdy podawana była kolacja. Ptolemeusz, występujący w charakterze symposiar-chy, zarządził, że wino pomieszane zostanie z wodą w proporcji jeden do jednego, co spotkało się z powszechną aprobatą. Kiedy już wszyscy zjedli i zaczęli być dosyć podchmieleni, Tais zaczęła tańczyć. Miała na sobie tylko krótki chiton, a pod nim nic: przy każdym obrocie odsłaniała szczodrze to, za co została nagrodzona w Atenach i dzięki czemu Protogenes właśnie ją sportretował jako Afrodytę. W pewnej chwili, pochwyciwszy flet, zaczęła sama sobie akompaniować do tańca i muzyka ta zdawała się oblekać jej ciało, które wirowało wciąż coraz szybciej, aby zatrzymać się nagłe przy kaskadzie wysokich, niemal przenikliwych nut. Tais skuliła się na ziemi niczym dzika bestia na chwilę przed skokiem, dysząca i błyszcząca od potu, potem znów zaczęła grać i melodia dotarła do żołnierzy czuwających nieruchomo na posterunkach. Słodka melodia, której towarzyszyły miękkie i falujące ruchy oraz gesty wyrażające namiętność. Mężczyźni przestali się śmiać i żartować, sam król zdawał się przyglądać urzeczony tym obrotom, które zaczęły podążać za coraz szybszym i naglącym rytmem muzyki, doprowadzając do paroksyzmu. Ograniczona przestrzeń namiotu zdawała się całkowicie zawładnięta obecnością Tais, przesycona zapachem jej skóry i włosów o błękitnym połysku. Czuło się, że ów taniec uwalniał nieodpartą energię, potężny czar i Aleksander przypomniał sobie 74 w nagłym przebłysku inny moment swojego życia: dźwięk fletu, na którym jego matka Olimpias grała w głębi puszczy w Eordai, wywołując orgiastyczny, pełen dio-nizyjskiego upojenia taniec - komos. Kiedy Tais opadła wyczerpana i dysząca, oczy wszystkich płonęły rozpalonym pożądaniem, ale nikt nie ośmielał się poruszyć, czekając, co uczyni król. Nagle rżenie konia i tętent galopu przerwały gorączkowe napięcie owej chwili. Wbiegł Hefajstion, spocony i pokryty kurzem. - Armia Dariusza stoi o pół dnia drogi stąd - wydy-szał. - Są ich setki tysięcy, ich ogniska iskrzą się w ciemności jak gwiazdy na niebie, ich rogi wojenne nawołują się w nocy z dwóch końców równiny. Aleksander wstał i rozejrzał się wokół, jak gdyby obudził się nagle ze snu, po czym powiedział: - Idźcie spać. Jutro przejdziemy bród, a o zmierzchu zwołamy radę wojenną, mając na widoku armię perską. 11 Nurt Tygrysu był silny również w miejscu brodu. Piechurzy, którzy pierwsi próbowali przejść rzekę, napotkali szybko trudności, ponieważ pośrodku woda sięgała aż do piersi. Ciążyły im przede wszystkim tarcze: jeśli trzymali je nisko, stawiały nadmierny opór i ludzie musieli je porzucać; jeśli zaś próbowali trzymać je w górze, tracili równowagę i byli znoszeni przez nurt. Parmenion wydał rozkaz, żeby rozciągnąć dwie liny między brzegami i utworzyć dwa kordony ludzi bez tarcz, Połączone jeden z drugim. Pierwszy kordon stałby w górze brodu, aby przełamywać siłę naporu wody, drugi zaś w dole, aby przechwytywać żołnierzy porwanych przez SWałtowne fale rzeki. Dzięki osłonie tej ludzkiej bariery generał przeprowadził pozostałą część piechoty ciężkiej. 75 Na końcu przeszła kawaleria, a za nią wozy z zapasami, tabory, kobiety i dzieci. Czoło armii dotarło w pobliże pozycji nieprzyjacielskich wczesnym popołudniem, ale tyły pozostawały jeszcze nad brzegiem Tygrysu i dzień dobiegał końca, kiedy ostatni ludzie dołączyli do reszty armii. Zgodnie z obietnicą król po zmierzchu zwołał radę wojenną. Obie armie były już tak blisko siebie, że z jednego końca rozległej równiny Gaugamela straże macedońskie mogły usłyszeć nawoływanie perskich czujek. Po zachodzie słońca, kiedy na służbę wyszła pierwsza zmiana nocnej warty, w namiocie Aleksandra zapaliła się lampa i zaczęli nadchodzić, jeden po drugim, towarzysze i generałowie z naczelnego dowództwa: Kojnos, Simmias, Meleager, Poliperchont, prowadzeni przez Parmeniona i Klejtosa, zwanego Czarnym. Wszyscy pozdrowili króla i ucałowali w policzek, po czym ustawili się wokół stołu, na którym oficerowie bematystów rozrysowali schemat planu bitwy. Poszczególne oddziały piechoty i kawalerii przedstawione zostały za pomocą różnokolorowych pionków pochodzących z szachownicy króla. - Prawie na pewno Dariusz przypuści na nas szarżę rydwanów bojowych - zagaił Aleksander - żeby rozbić nasze szyki i wprowadzić zamęt w piechocie. My jednak będziemy się posuwać w porządku ukośnym w stosunku do nieprzyjacielskiego frontu, który na pewno nas wyprzedzi ze względu na przygniatającą przewagę liczebną. Spróbujemy okrążyć obszar, który Wielki Król kazał wyrównać, aby przeprowadzić tam szarżę rydwanów. Kiedy tylko zobaczycie, że się ruszają, będziecie musieli dać znak ludziom, aby podnieśli możliwie największy rwetes, uderzając mieczami w tarcze i głośno krzycząc. Chodzi o spłoszenie koni. Potem, kiedy znajdą się na odległość strzału, łucznicy wezmą na cel woźniców i spróbują ich powalić. To powinno wyeliminować z walki wielu z nich, ale rydwany, którym uda się kontynuować jazdę, będą mogły 76 poczynić jeszcze wiele szkód. Wtedy dowódcy kampanii dadzą trąbami sygnał do otwarcia przejść w szyku, aby ich przepuścić, a potem uderzyć od tyłu. Po rozbiciu szarży rydwanów do środka ruszy piechota, poprzedzona przez ciężką jazdę hetajrów oraz jazdę tracką i agriańską, a ja poprowadzę ile poprzez szyk Dariusza. Będziemy musieli przerwać front i odciąć całe ich lewe skrzydło, połączyć się w środku i zepchnąć Dariusza i królewską gwardię Nieśmiertelnych na falangę. Bataliony Kraterosa i Perdikkasa będą musiały wytrzymać zderzenie i kontratakować. Generał Parmenion będzie się trzymał z tyłu po naszej lewej stronie z trzema batalionami peze-tajrów oraz kawalerią tessalską, aby zadać ostateczny cios. Prawe skrzydło naszego szyku obstawią sojusznicy greccy oraz najemnicy dowodzeni przez Czarnego. Zadaniem ich będzie powstrzymywanie ewentualnych manewrów okrążania lewego skrzydła perskiego, aby dać czas iii na rozbicie nieprzyjacielskiego środka. Czy są pytania? - Jedno - powiedział Seleukos. - Dlaczego zgadzamy się na walkę na terenie wybranym przez przeciwników? Aleksander zdawał się wahać, czy odpowiedzieć, w końcu podszedł do niego i spojrzał mu prosto w oczy. - Czy wiesz, ile fortec rozrzuconych jest po cesarstwie Dariusza od tego miejsca po góry Paropamisos? Ile ufortyfikowanych przełęczy, warowni i otoczonych murami miast? Posiwiałyby nam włosy od daremnego i wyniszczającego wysiłku, stracilibyśmy naszych żołnierzy przez powolne wyniszczenie, wykrwawilibyśmy naszą ojczyznę, odbierając jej całą młodzież i skazując kraj na szybki upadek. Dariusz obmyślił zręczny plan, żeby zwabić mnie w to miejsce i zniszczyć. Ja udałem, że połknąłem przynętę. On nie wie, że podjąłem samodzielną decyzję i że w ostatniej chwili i tak go pokonam. - Ale czym? - zapytał jeszcze Seleukos, nie spuszczając OCZU. 77 - Zobaczysz o świcie - odparł Aleksander. - To wszystko. Teraz wróćcie do waszych oddziałów i spróbujcie odpocząć, ponieważ jutro będziecie musieli wycisnąć z siebie ostatnią kroplę potu i ostatni zryw energii. Niech los i bogowie nam sprzyjają. Wszyscy pozdrowili króla i odeszli. Aleksander odprowadził ich na próg, a kiedy się oddalili, poszedł do zagrody Bucefała, żeby osobiście go nakarmić i napoić. Kiedy koń zanurzał pysk w wiadrze pełnym owsa, król przemawiał do niego, gładząc po grzywie: - Piękny Bucefał, mój drogi przyjaciel. Jutro twoja ostatnia bitwa, obiecuję ci. Potem będziesz się pojawiał tylko na paradach, niosąc mnie, kiedy będziemy wkraczali triumfalnie do miast albo kiedy sami wyruszymy na wzgórza Medii lub wzdłuż brzegów Tygrysu i Araksesu. Ale najpierw musisz poprowadzić mnie do zwycięstwa, Bucefale, jutro musisz gnać szybciej od wiatru, prędzej niż perskie strzały i groty. Nic nie może powstrzymać twojego impetu. Zwierzę podniosło dumną głowę, parskając i potrząsając grzywą. - Zrozumiałeś, Bucefale? Zdepczesz swoimi kopytami jeźdźców medyjskich i kissyjskich, hyrkańskich i chore-znijskich, będziesz zionął ogniem z nozdrzy jak chimera, pociągniesz za sobą w szalonej szarży wszystkich twoich towarzyszy, będziesz gromem, który roztrzaskuje góry, a pięćset wierzchowców iii zatrzęsie ziemią za twoimi plecami. Rumak pogrzebał ziemię kopytem i stanął nagle dęba z długim wyzywającym rżeniem, potem jakby się uspokoił i podsunął ulegle łeb do piersi swego pana, domagając się pieszczoty. Aleksander pocałował go w czoło i odszedł, kierując się do namiotu królowej matki, Sisigambis, kryjącego się w cieniu drzew sykomory, na skraju obozowiska. Kazał 78 się zapowiedzieć i eunuch wprowadził go do wewnętrznej części pawilonu, gdzie władczyni przyjęła go, zasiadając na tronie. Aleksander poczekał, aż da mu pozwolenie, by usiadł, jak to było w zwyczaju na dworze, po czym przemówił: - Wielka Matko, przyszedłem ci powiedzieć, że szykujemy się do stawienia czoła Dariuszowi w decydującym starciu, prawie na pewno ostatnim. Po zachodzie słońca tylko jeden z nas przeżyje, a ja uczynię wszystko, co w mojej mocy, by ten dzień był dla mnie zwycięski. - Wiem - odparła Sisigambis. - To mogłoby oznaczać śmierć twojego syna. Królowa skinęła poważnie głową. - Albo moją - dodał po chwili Aleksander. Sisigambis podniosła oczy wilgotne od leź i westchnęła. - W każdym razie będzie to dla mnie tragiczny dzień. Jakkolwiek potoczą się sprawy i jakikolwiek będzie wynik starcia. Jeśli ty zwyciężysz, stracę syna i ojczyznę. Jeśli przegrasz albo zostaniesz zabity, stracę osobę, którą nauczyłam się kochać. Traktowałeś mnie z takim samym uczuciem jak rodzony syn i uszanowałeś wszystkich członków mojej rodziny, czego nie uczyniłby żaden inny zwycięzca. Także ty, mój chłopcze, zdobyłeś miejsce w moim sercu. Dlatego będę mogła tylko cierpieć i nie zostanie mi dana nawet pociecha pogodnej modlitwy do Ahura Mazdy, aby przyniósł zwycięstwo moim żołnierzom. Idź, Aleksandrze, i obyś mógł ujrzeć bez przeszkód jutrzejszy zachód słońca. Jest to jedyne błogosławieństwo, jakie mogę ci dać. Król skłonił się i wyszedł, kierując się na powrót w stronę swojego namiotu. Obóz był pełen życia w godzinie poprzedzającej spoczynek. Żołnierze, usadowieni na ziemi w koło, spożywali kolację i dodawali sobie wzajemnie odwagi przed zbliżającym się śmiertelnym starciem. 79 Prześcigali się w przechwałkach, pili, grali w kości za pieniądze, które dostawali już w dużej obfitości ze skrzyń Eumenesa, zabawiali się, patrząc na tańczące prostytutki, towarzyszące armii. Inni jeszcze spędzali ten wieczór w obozowisku kupców, gdzie wielu z nich miało już stałe towarzyszki, a czasem też małe dzieci, do których przywiązywali się coraz bardziej z każdym dniem. W tym kluczowym momencie głębokie uczucia stanowiły dla nich pociechę, a jednocześnie wywoływały troskę z powodu niepewności zbliżającego się starcia, nieuchronności bitwy, która mogła okryć ich chwałą i bogactwem albo przynieść im śmierć lub gorzej: znieważającą niewolę przez resztę ich dni. Aleksander dotarł do swojej kwatery po przejściu niemal całego obozu. Leptine wyszła mu na spotkanie i ucałowała jego ręce. - Mój panie, miałeś dziwną wizytę. Przyszedł jakiś człowiek i przyniósł ci potrawę na kolację. Nigdy go wcześniej nie widziałam, ale byłabym ostrożna: mogłoby to być zatrute jedzenie. - Wyrzuciłaś je? - Nie, ale... - Pokaż mi to danie. Leptine zaprowadziła go do części namiotu przeznaczonej na uczty i pokazała mu talerz stojący na królewskim stole. Aleksander uśmiechnął się i potrząsnął głową. - Drozd z rożna. - I dotknął ptaka. - Jeszcze ciepły. A on gdzie jest? - Odszedł, ale zostawił to. - Pokazała mu maleńki zwój papirusu. Aleksander rzucił nań szybko okiem, potem pospiesznie wyszedł i wezwał swojego koniuszego. - Przygotuj natychmiast mojego sarmackiego gniadosza. Koniuszy pobiegł w stronę stajni i wrócił zaraz z uzbrojonym koniem. Król dosiadł go i ruszył galopem, 80 zanim jego straż zdążyła spostrzec, co się dzieje. Kiedy żołnierze byli gotowi, aby ruszyć za nim, on zniknął już na pustyni. 12 Aleksander dotarł do małej wioski, złożonej z kilku domów z surowych cegieł i bitumu, a położonej w połowie drogi między jego obozowiskiem i rzeką, którą przekroczyli tego samego dnia. Skierował się w stronę studni znajdującej się obok kępy palm, zeskoczył z konia i czekał. Księżyc wyłonił się wkrótce spoza niewielkich wzniesień okalających równinę na wschodzie i oblał swym światłem ściernisko otaczające wioskę niczym złoty pierścień, a także pustynię rozciągającą się poza tym małym uprawnym terenem we wszystkich kierunkach. Pozwolił, by koń pasł się na rzadkich kępach trawy rosnącej pośród palm, i czekał. Po chwili na ścieżce prowadzącej z południa wyłoniła się jakaś okazała falująca sylwetka. Był to Eumolpos z Soloj siedzący na wielbłądzie. - Możesz spokojnie zsiąść! - powiedział Aleksander, zauważając jego ostrożne spojrzenie. - Peritas został w obozie. - Bądź pozdrowiony, o wielki królu i panie Azji - zaczął informator, ale Aleksander przerwał mu niecierpliwie: - Czy zdołałeś się dowiedzieć czegoś więcej ponad to, co napisałeś w dostarczonej mi informacji? - Muszę ci wyznać prawdę. Wiedziałem już, że Mazałoś jest bardzo przygnębiony i przekonany, że nadeszła °statnia godzina byłego imperium Cyrusa Wielkiego, po-Prosiłem więc Hefajstiona, żeby przeciągnął go na naszą stronę, kiedy znajdzie się przy brodzie na Eufracie w Tap- 81 sakos. Hefajstion jednak odmówił. Uważał prawdopodobnie, że namówienie nieprzyjaciela do dezercji jest sprawą niehonorową. - Jestem tego samego zdania. - Powiedzmy, że to on myśli tak jak ty. - Jak wolisz. - Dobrze. W każdym razie bogini Fortuna stanęła po naszej stronie: najwyraźniej musi mieć do ciebie słabość, mój królu. Nie uwierzysz, ale to właśnie Hefajstion pośredniczył w kontakcie, który nawiązał z nami Mazajos. Wręczony mu został posążek jako dar, który miał mi przekazać, i dotarł on do mnie, kiedy znajdowałem się między Tyrem a Damaszkiem z powodu pewnych spraw, jakie miałem tam do załatwienia. Barbarzyńskie litery wyryte u jego podstawy mówiły: „Rozbij ten posążek", co też niezwłocznie uczyniłem. Znalazłem wewnątrz wiadomość od Mazajosa, której treść przekazałem ci ustnie przez kuriera, kiedy zbliżałeś się ze swoją armią do brodu na Tygrysie. Potem jednak postanowiłem przybyć osobiście, by się upewnić, że wiadomość została ci wiernie przekazana. - A właśnie. Widziałem twojego drozda z rusztu. - Godny uwagi, nieprawdaż? Dziś rano moi słudzy schwytali w sieć sporo ptaków, więc pomyślałem, że dostarczę ci moje hasło w ten oryginalny sposób. - Udało ci się. - A zatem co dokładnie przekazał ci kurier? - Mazajos oferuje mi swoją pomoc na polu bitwy, a w zamian żąda potwierdzenia jego funkcji satrapy Babilonii. Mówi, że ustawiony będzie na prawym skrzydle armii Dariusza, a zatem będę mógł odciążyć bez zagrożenia moją lewą stronę, żeby skoncentrować siły na prawym skrzydle, gdzie ryzykuję okrążenie. Czy dobrze zrozumiałem? - Doskonale. Czy nie wydaje ci się, że to uczciwa propozycja? - A zaufałbyś zdrajcy? 82 - Tak, jeśli propozycja jest korzystna dla obu stron, a wydaje mi się, że tak właśnie jest. Mazajos nie wierzy, że Dariusz może cię pokonać; uważa, że to ty będziesz zwycięzcą, więc oferuje ci jedną rzecz w zamian za inną. Ty czerpiesz z tego podstawową korzyść i on także. - Wyobraź sobie jednak, że kłamie: ja odsłaniam lewe skrzydło, żeby wzmocnić prawe, przewidując oblężenie przez jazdę perską z tamtej strony. Mazajos tymczasem prowadzi wypad po moim lewym boku i zachodzi mnie od tyłu, kiedy ja ruszam do ataku z ilą. Katastrofa! A właściwie koniec. - To prawda, ale jeśli nie zaryzykujesz, przyjmując obietnicę Mazajosa, możesz i tak przegrać, ponieważ oni są od was o wiele liczniejsi. Na dodatek postanowiłeś zgodzić się na starcie na polu wybranym przez nich. Niezły dylemat. - A jednak już wkrótce wrócę do mojego namiotu i będę spał spokojnie. Eumolpos próbował uchwycić wyraz twarzy swojego rozmówcy w świetle księżyca, ale nie udało mu się dostrzec żadnego szczegółu, który zdradziłby zamiary króla. - Co mam powiedzieć Mazajosowi tej nocy? - zapytał. -Jak widzisz, przebrałem się za syryjskiego kupca i już wkrótce stanę przed nim, żeby przekazać odpowiedź. Aleksander chwycił cugle swojego gniadosza i wskoczył mu na grzbiet. - Powiedz mu, że się zgadzam - odparł, zamierzając już odjechać. - Zaczekaj! - zatrzymał go Eumolpos. - Jest jeszcze jedna rzecz, o której może powinieneś wiedzieć. W obozie Dariusza jest syn Barsine i chce uczestniczyć w jutrzejszej bitwie. Aleksander znieruchomiał na chwilę w siodle, jak gdyby ta wiadomość go sparaliżowała, po czym otrząsnął się * spiął konia, znikając zaraz w chmurze pyłu. Eumolpos 83 pokręcił głową i pomyślawszy przez chwilę o rozmowie z królem, zmusił swego opornego wielbłąda do uklęknięcia i wdrapał się z pewnym wysiłkiem na jego grzbiet. Zwierzę najpierw podniosło tylne łapy, zrzucając go prawie do przodu, a potem przednie, tym razem zrzucając go niemal do tyłu. Wreszcie wielbłąd złapał równowagę i zaczął truchtać w stronę obozu perskiego, ponaglany niezręcznymi kopniakami swego jeźdźca. Aleksander zobaczył nadjeżdżającą z naprzeciwka galopem chorągiew hetajrów z gwardii królewskiej, prowadzoną przez Hefajstiona, więc się zatrzymał. - Dokąd jedziecie? - zapytał. - Dokąd jedziemy?! - rzucił wściekły Hefajstion. -Jeszcze pytasz?! Jedziemy szukać ciebie! Opuszczasz obóz, nie mówiąc nic nikomu, krążysz nocą po terytorium, gdzie grasują nieprzyjacielskie patrole, i to w przeddzień bitwy, która zadecyduje o naszym losie. Na szczęście jeden ze strażników zauważył cię i złożył raport swojemu dowódcy. Jesteśmy półprzytomni ze strachu i... Aleksander powstrzymał go gestem ręki. - Chodziło o rzecz, którą musiałem załatwić sam, ale to dobrze, że jesteście tutaj. Kto jest dowódcą tego oddziału? Wysunął się naprzód młody góral z Linkestis. - Ja, królu. Nazywam się Eufranor. - Posłuchaj, Eufranorze. Kiedy my będziemy wracać do obozu, ty pojedziesz ze swoimi ludźmi do wioski położonej około dziesięciu stadionów stąd wzdłuż tego szlaku. Zostawisz tam garnizon, złożony z połowy twoich ludzi, pod rozkazami kogoś, komu ufasz. Z drugą połową dotrzesz do brzegów Tygrysu i zaczekasz tam, dopóki nie usłyszysz, jak ktoś z drugiej strony rzeki zawoła: „Gdzie jest droga do Babilonii?" Odpowiesz wtedy: „Droga biegnie tędy!" i potem będziesz eskortował ich do obozu i oddasz pod dowództwo Kraterosa. - Czy to wszystko, królu? 84 - Tak, Eufranorze. Wypełnij dobrze rozkazy, jakie ci wydałem. Od tego zależy ocalenie nas wszystkich. - Śpij spokojnie, królu. Nikt z nas nie zmruży oka i nikt, kto nie jest z naszych, nie przejdzie między brodem a wioską bez naszego pozwolenia. Tak ma być, nieprawdaż? - Dokładnie tak. A teraz jedźcie. - Na kogo czekamy? - zapytał Hefajstion, zawracając swojego konia w stronę obozowiska. - Zobaczysz. A teraz wracajmy. Nie pozostało nam wiele snu przed świtem. Wrócili do obozu i rozdzielili się: Hefajstion przyłączył się do iii, Aleksander zaś skierował się do namiotu Barsi-ne. Ona wyszła mu naprzeciw i obdarzyła gorącym pocałunkiem. - Słyszałam, że oddaliłeś się samotnie. Byłam niespokojna. Aleksander przytulił ją bez słowa. - Poprowadzisz jutro szarżę swojej jazdy, nieprawdaż? - Tak. - Dlaczego wystawiasz się na śmiertelne niebezpieczeństwo? Gdyby coś ci się stało, twoi ludzie zostaliby bez przewodnika. - Król ma przywileje, ale musi być gotowy umrzeć pierwszy za każdym razem, kiedy jego ludzie stają w obliczu niebezpieczeństwa. Posłuchaj, Barsine: osiem, dziewięć stadionów w tamtą stronę znajduje się obóz perski i tam jest twój ojciec Artabazos i... twój syn. - Oczy Barsine zaszły nagle łzami. - Jeśli chcesz się z nimi połączyć ~ ciągnął - każę cię eskortować aż do pierwszego posterunku gwardii perskiej razem z Phraatesem. - Czy tego chcesz? - zapytała Barsine. - Nie. Pragnę, byś była moja, ale rozumiem, że twoje serce jest rozdarte i że dlatego nigdy nie będziesz mogła być szczęśliwa. 85 Barsine pogładziła go po twarzy i włosach, po czym powiedziała: - Jestem twoją kobietą, zostanę. - Jeśli jesteś moją kobietą, spraw, abym zapomniał 0 wszystkim tej nocy poprzedzającej bitwę, pieść mnie, tak jak nigdy nie pieściłaś żadnego mężczyzny, daj mi całą rozkosz, do jakiej jesteś zdolna. Jutro może ze mnie zostać tylko garść popiołu. I nie czekając na odpowiedź, zaczął całować jej szyję 1 piersi, przyciągając ją do siebie z nieodpartą siłą. Barsine poczuła, jak temperatura jego skóry rośnie, aż staje się gorąca, i sama poddała się fali pożądania. Rozebrała się, podczas gdy on wciąż ją pieścił i całował. Potem rozebrała jego, już bez cienia powściągliwości, i pociągnęła za sobą na dywan. Pieściła namiętnie jego ciało, aż wyzwoliła w nim najgorętsze pragnienie. Wziął ją z całą siłą, jakby ostatni raz cieszył się jej ciałem i miłością. Zobaczył, jak jej oczy się rozświetlają, a twarz przeobraża pod wpływem rozkoszy. Poczuł jej dłonie i paznokcie na swoich ramionach i plecach. Wreszcie usłyszał, jak krzyczy w szaleństwie bezgranicznej rozkoszy, którą tylko bogowie mogą dać śmiertelnikom. Położył się na wznak na miękkim dywanie, podczas gdy ona wciąż całowała go i pieściła z całkowitym i namiętnym oddaniem, na nic niepomna. Aleksander odwzajemnił jej pocałunki i obdarzywszy ostatnią pieszczotą, odsunął się i wstał. - Śpij ze mną, proszę - powiedziała Barsine. - Nie mogę. Moi ludzie muszą zastać mnie jutro w samotności poprzedzającej ostateczną próbę. Strażnicy, którzy zejdą z ostatniej zmiany warty, muszą wiedzieć, że czuwali w nocy nad samotnością ich króla. Zegna], Barsine. Gdybym miał umrzeć w bitwie, nie opłakuj mnie: to przywilej paść na polu bitwy, uniknąć długiej starości i degradacji umysłu i ciała, powolnego i nie- 86 ochronnego gaśnięcia blasku spojrzenia. Połącz się z twoim ludem i z twoimi synami i żyj dalej pogodnie, myśląc, że byłaś kochana jak żadna inna kobieta na świecie. Barsine pocałowała go ostatni raz, zanim zniknął za progiem, i nie miała odwagi powiedzieć mu, że oczekuje jego dziecka. 13 Obudził go generał Parmenion, przyszedłszy osobiście do jego namiotu. - Panie, już pora. Ubrany był w bojową zbroję i Aleksander popatrzył na niego z niezmiennym podziwem: w tak podeszłym wieku stary żołnierz był wciąż wyprostowany i silny jak dąb. Król wstał i wychylił „puchar Nestora" przygotowany przez Leptine. Kiedy dwaj ordynansi ubierali go i zakładali mu zbroję, trzeci przyniósł mu tarczę i lśniący hełm w kształcie głowy lwa z rozwartą paszczą. - Generale - zaczął Aleksander - ten dzień zdominowany będzie niepewnością, przede wszystkim jeśli chodzi 0 wydarzenia na lewym skrzydle. Dlatego postanowiłem powierzyć ci dowództwo tej najbardziej wysuniętej części naszego szyku. Czarny poprowadzi prawe skrzydło. Będziemy postępować ze skrzydłami cofniętymi po bokach podobnie jak sokół rzucający się na zdobycz. Będziemy szli, dopóki oni nie zdecydują się nas zatrzymać 1 nie pchną do przodu swojego prawego skrzydła. Wtedy Przypuszczę szarżę i rozbiję na dwie części ich front; kiedy ja pośrodku przeciwstawię wrogowi ile królewską, ty, P° lewej stronie, odwrócisz flankę. Wiem, że wytrzymasz, Wlem, że nie ustąpisz pod żadnym pozorem. - Nie ustąpię, panie. 87 Aleksander potrząsnął głową. - Jesteś zawsze taki formalny, a przecież, kiedy byłem dzieckiem, trzymałeś mnie na kolanach. Parmenion przytaknął. - Nie ustąpię, mój chłopcze, dopóki starczy mi tchu. Niech bogowie będą z tobą. Kiedy król wyszedł, zobaczył, że Arystandros złożył pośrodku obozowiska ofiarę i teraz ją palił. Dym snuł się w niedużej odległości od ziemi niczym długi wąż i z trudem odnajdował drogę do nieba. - Co mówią twoje wróżby? Arystandros odwrócił się do niego owym charakterystycznym ruchem, który tak bardzo przypominał mu jego ojca, Filipa, i powiedział: - Będzie to najcięższy dzień w twoim życiu, Aleksandrze, ale zwyciężysz. - Niech niebo zechce, byś mówił prawdę - odparł król i ujął cugle Bucefała, które podał mu koniuszy. W obozie gotowało się: wszędzie rozbrzmiewały suche rozkazy, szwadrony kawalerii zajmowały pozycje, oddziały piechoty ustawiały się w porządku marszowym. Aleksander wskoczył na konia, spiął go ostrogami i dotarł do czoła iii już idealnie ustawionej. Obok niego zajął pozycję Hefaj-stion. Za nim stanął Leonnatos, cały okryty żelazem, z ogromnym toporem w ręku, a u jego boku Ptolemeusz. Za nimi Lizymach, Seleukos i Filotas, którzy poprzedzali resztę szwadronu oraz pozostałe oddziały jazdy hetaj-rów. Przed wszystkimi i na prawym skrzydle biegli pieszo Trakowie i Agrianie, za nimi po lewej stronie kroczyły oddziały falangi pod wodzą swoich dowódców: Kojnosa na czele pierwszego batalionu, a potem Perdikkasa, Mele-agra, Simmiasa i Poliperchonta. Krateros, jako ostatni, dowodził Tessalami. Po prawej stronie stało już ustawionych w porządku marszowym osiem batalionów sojuszników greckich, a za nimi długi ogon piechurów, Traków j Triballów, ciągnący się aż do obszaru, gdzie umieszczone były namioty królewskie i tabory. Król podniósł rękę i trąby dały sygnał do marszu. Ila ruszyła stępa za Aleksandrem, który poprowadził ją w stronę zewnętrznej granicy obozu. Wtedy, poprzedzana dźwiękiem rogów wojennych, wyłoniła się armia Wielkiego Króla, nieskończona, rozciągająca się na ogromnym froncie, a przed nią setki chorągwi i sztandarów. Słońce, które wschodziło w owej chwili, w obłoku pyłu wznoszonego przez maszerujące wojsko, odbijało się oślepiającym blaskiem w metalowych zbrojach i broni, niczym błyskawice w chmurze burzowej. Leonnatos dostrzegł ogromny szyk wojska rozpościerający się od jednego do drugiego końca równiny i wymamrotał między zębami: „Wielki Zeusie!", ale król nie okazywał żadnego zdziwienia tym niezwykłym widokiem. Nadal posuwał się stępa, trzymając przy piersi uchwyt cugli Bucefała, który wyginał potężny, lśniący kark, parskał i gryzł wędzidło. Za nim zaczęła rozciągać się cała armia, szwadron za szwadronem, batalion za batalionem, przy rytmicznym dźwięku bębnów, przy miarowym stukocie żołnierskich butów, przy podnieconym, bezładnym tupocie koni. Otwierała się po ich lewej stronie rozległa, płaska przestrzeń, oddzielająca ich od frontu perskiego, który postępował nieubłaganie naprzód. Wtedy Aleksander zaczai skręcać w prawo, aby zająć strefę terenu bardziej pofałdowaną i nierówną. Nieprzyjaciel natychmiast jednak dostrzegł jego zwrot. Dał się jeszcze słyszeć głuchy i długi dźwięk rogów i całe lewe skrzydło perskie, złożone z jazdy Scytów i Baktryj-C2yków, rzuciło się do manewru okrążania. Aleksander dał znak i łucznicy agriańscy ruszyli na koniach w kie-runku nieprzyjacielskich jeźdźców, wypuszczając gęste r°)e strzał, następnie rzucił do walki szwadron hetajrów, 89 aby powstrzymali atak wroga, gdy tymczasem on, na czele iii, wciąż posuwał się stępa, niewiarygodnie spokojny. Tylko ten, kto był tuż obok niego, mógł dostrzec momentami nierówny trzepot rzęs i pot spływający po skroniach. Hetajrowie spięli swoje wierzchowce do szarży, pokonując w krótkim czasie przestrzeń dzielącą ich od gwałtownej fali jeźdźców azjatyckich. Zderzenie było przerażające: setki koni zwaliły się na ziemię, setki jeźdźców po obydwu stronach runęły w straszliwym starciu i natychmiast, choć ranni lub poturbowani, spletli się ze sobą w śmiertelnych pojedynkach między nogami wierzchowców, w piekle piachu i dobiegającego zewsząd rżenia i wrzasków. Gęsty tuman kurzu niemal całkowicie pokrył pole bitwy, tak że nie można było się zorientować, co się dzieje i jakie są losy tego pierwszego starcia. Tymczasem część Agrian, po wyczerpaniu zapasu strzał, sięgnęła po noże i rzuciła się do walki, splatając się w dzikim uścisku z wrogami, którzy przesuwali się niczym widma w gęstej mgle. Natarczywe dźwięki trąby odbiły się w owej chwili echem po lewej stronie i Leonnatos dotknął ramienia Aleksandra. - Bogowie na niebie, popatrz! Rydwany! Ale król nawet nie odpowiedział. Ze środka perskiego szyku wyłaniały się przerażające machiny, pędząc w stronę lewej flanki Macedończyków. Perdikkas, który natychmiast je spostrzegł, zaczął krzyczeć: - Uwaga, ludzie, uwaga! Bądźcie gotowi! I właśnie w owej chwili grupa nieprzyjacielskich jeźdźców runęła w poprzek szalonym galopem, ciągnąc za sobą gałęzie, które w niewielkiej odległości od macedońskiej flanki podniosły ścianę kurzu, zasłaniając widok rydwanów. Tylko momentami połyskiwały złowrogo w słońcu ostrza sierpów, które wirowały w szalonym pędzie na 90 sworzniach kół albo przecinały powietrze, wystając z boku jaszczy i z zakończeń dźwigni kwadryg. Perdikkas i inni dowódcy kazali zadąć w trąby na alarm, żeby maszerujący piechurzy byli gotowi rozewrzeć szyki, gdy tylko rydwany wyłonią się z kurzu. Kiedy jednak to się stało, byli oddaleni przynajmniej o stadion i nie wszystkim udało się w porę zareagować na sygnały wciągnięte na wysokie pale przez dowódców oddziałów. W niektórych miejscach szyk się rozstąpił i rydwany przejechały, nie wyrządzając żadnej szkody, ale w innych uderzyły w pełnym biegu w sam środek maszerujących szeregów, kosząc żołnierzy jak kłosy. Ich równo ucięte głowy potoczyły się po ziemi, z wciąż jeszcze wytrzeszczonymi i zdumionymi oczami. Wielu zostało potwornie okaleczonych przez wirujące ostrza, które ucinały im nogi. Inni byli przewracani przez rozpędzone konie z zaprzęgów, miażdżeni pod kopytami i siekani na kawałki przez żelazne ostrza pod jaszczami. Armia postępowała jednak nadal za Aleksandrem, utrzymując ukośny porządek. Zajęli już ponad jedną trzecią rozległego obszaru, który Dariusz kazał wyrównać, aby jego rydwany i konie mogły biec z niepohamowaną prędkością, i maszerowali dalej miarowym krokiem, przy głośnym warkocie bębnów. Drugi oddział łuczników agriańskich wypuścił strzały w stronę woźniców, dziesiątkując ich, inni, konno, ruszyli za tymi, którzy przedostali się przez szeregi, by powalić ich od tyłu uderzeniami dzid. Tymczasem jednak, w najbardziej wysuniętym punkcie, ciężka kawaleria Scytów i Baktryjczyków, prowadzona przez Bessosa, spychała do tyłu szwadrony hetajrów, nazbyt słabe liczebnie, i zaczynała rozciągać się szerokim manewrem okrążającym w kierunku prawego krańca, gdzie postępowali sojusznicy greccy, którzy - kiedy tylko zobaczyli zbliżających się S2ybko do nich barbarzyńskich jeźdźców - zakrzyknęli: 91 Alalaldi! Następnie zwarli szyki, zamykając wolną przestrzeń między sobą i tworząc mur z tarcz i włóczni. W owym chaosie okrzyków i rżenia Aleksander spiął Bucefała do kłusa i biegł niemal przez równinę. U jego boku chorąży dzierżył sztandar Argeadów, płomiennie czerwony, ze złotą gwiazdą połyskującą w słońcu wysoko już stojącym na niebie. Inne sygnały dobiegły z lewej strony i tym razem lawina jeźdźców, Fartów, Hyrkanów i Medów, runęła do przodu pełnym pędem, żeby wbić się klinem między maszerujące bataliony Perdikkasa i Meleagra oraz tylne Simmiasa i Parmeniona. Jeźdźcami tymi dowodził Mazajos. Wdarli się w szeregi piechoty i runęli jak wezbrana rzeka w kierunku obozowiska. Parmenion wrzasnął do Kraterosa: - Zatrzymaj ich! Wypuść Tessalów! Krateros posłuchał. Dał znak trębaczowi i ten zagrał do natarcia dwóm szwadronom kawalerii tessalskiej, które postępowały odłączone lewą stroną, jako ostatnia rezerwa. Tessalowie przecięli drogę oddziałowi Mazajosa, wszczynając wściekłą walkę, a Parmenion wysłał oddział hypa-spistów i pezetajrów dla ich wsparcia. - Próbują uwolnić rodzinę królewską! - krzyknął. -Zatrzymajcie ich za wszelką cenę! W owej chwili końcowa część lewego skrzydła stanowiła jedną plątaninę piechurów i koni, prowadzących straszliwą i srogą walkę, w której każdy próbował zadać przeciwnikowi jak najdotkliwsze rany, bijąc się szaleńczo 0 najmniejszy skrawek terenu. Aleksander usłyszał rozpaczliwy dźwięk trąb, ale się nie odwrócił. Spojrzał na chorążego i dał mu znak, żeby podniósł sztandar tak, aby wszyscy mogli go zobaczyć. Następnie wydał swój okrzyk wojenny, tak potężny 1 przenikliwy, że górował nad zgiełkiem toczącej się wszę- 92 dzie wokół oszalałej walki. Bucefał pogrzebał kopytami, zarżał i - pobudzany coraz głośniejszymi okrzykami króla - rzucił się do wściekłego ataku, waląc w ziemię podkowami z brązu, dysząc niczym dzikie zwierzę. A za nim niemal pofrunęła ila, rozpędzona w porywającym galopie, pięć szwadronów hetajrów utworzyło klin za ilą, zalewając równinę w kierunku miejsca, gdzie środek perski został rozerwany przez swoje prawe skrzydło, dokonujące obszernego manewru okrążania. - Naprzód! - krzyczał Aleksander. - Naprzód! -I wyciągnąwszy miecz, rzucił się na flankę gwardii Nieśmiertelnych, która broniła kwadrygi Wielkiego Króla. Cała konnica macedońska podążała za nim, powalając każdego, kto próbowałby wejść jej w drogę. Szybkość Bucefała była tak wielka i tak ogromna jego masa, że ktokolwiek się o niego otarł choćby bokiem, spadał na ziemię uderzony ciężarem gigantycznego rumaka, pokrytego skórą i brązem. Prowadzona przez króla ila wykonała długie zachodzenie, potem ustawiła się szerszym frontem na czterech liniach oflankowanych z prawej i z lewej strony przez szwadrony hetajrów, po czym runęła jak żelazna lawina na bok i tyły perskie. Tymczasem jednak obóz macedoński wydawał się niemal stracony, a medyjscy i kissyjscy jeźdźcy Mazajosa podkładali wszędzie ogień, niszcząc i dewastując wszystko, co napotkali po drodze, jednocześnie zaś druga grupa kierowała się w stronę kwater kobiet. Tessalowie walczyli jak lwy, ale, słabsi liczebnie, zaczynali oddawać pole, spychani przez oddziały hyrkańskie. Parmenion nie potrafił już rozeznać się w sytuacji i sam bił się, operując tarczą i mieczem, jak młodzieniec w pełni sił. Nagle, dostrzegłszy przejeżdżającego obok posłańca, krzyknął: - Pędź! Pędź do Aleksandra i powiedz mu, że nie dajemy już rady, potrzebujemy pomocy! Natychmiast! Dalej! Szybko! 93 Mężczyzna pogalopował na koniu. Przeskakiwał przez wywrócone rydwany, przez powyrywane i spalone pale, wjechał między żołnierzy splecionych w dzikiej walce i dotarł do środkowego, jeszcze wolnego pola, kierując konia w stronę miejsca, gdzie dostrzegał w oddali powiewający pośród oszalałej walki sztandar Argeadów. Uderzona z całą mocą od tyłu i z boku gwardia Dariusza stawiała dzielny opór, ale została szybko zmiażdżona druzgocącym atakiem wojsk Aleksandra. U boku króla Hefajstion trzymał w dłoni masywną jesionową włócznię i przebijał nią wszystkich tych, którzy wyjeżdżali mu konno naprzeciw; Leonnatos wymachiwał ciężkim toporem, ociekającym już krwią, a Ptolemeusz i Lizymach cięli wściekle mieczem i szablą tracką, osłaniając boki towarzyszy i odpierając nieustanny natarczywy kontratak greckich najemników i perskich Nieśmiertelnych. Zaciekła walka trwała, nikt bowiem nie chciał ustąpić, w nadziei, że to ostatnia okazja, by dać odpór wrogowi i ocalić tym samym życie i ojczyznę. Na prawym skrzydle jazda Bessosa rozbiła się o ciężką piechotę grecką, ale wciąż przypuszczała szturm za szturmem, falami, co przypominało rozbijające się o skałę bałwany. Oddziały zaś ustawione na krańcach szyku, okrążywszy blok grecki, stawiały czoło Trakom, którzy bronili prawej strony obozowiska, zajętej już w dużej części przez nieprzyjaciela. Sytuacja na lewym skrzydle była rozpaczliwa. Parme-nion i jego ludzie zostali niemal otoczeni, a Perdikkas, Meleager i inni nie mogli im pomóc, bo dostali sygnał, aby zaatakować frontalnie z nisko opuszczonymi włóczniami środek szyku Dariusza, podczas gdy jazda królewska wciąż napierała od tyłu i z boku. Mazajos dotarł do namiotu królowej matki i dysząc, padł na kolana. - Wielka Matko - powiedział - szybko, chodź ze mną! 94 Tylko teraz możesz odzyskać wolność i swoją władzę królewską, łącząc się ze swym dostojnym synem! Ale królowa nie poruszyła się. Nadal siedziała nieruchomo na trawie. - Nie mogę z tobą iść. Jestem zbyt stara, by dosiąść konia. Zostaw mnie tutaj, a zaczekam na zakończenie tego dnia, zgodnie z wolą Ahura Mazdy. Jedź, nie trać czasu! Zabierz ze sobą królewskie konkubiny i ich dzieci, jeśli zdołasz. Mazajos jeszcze ją błagał: - Zaklinam cię, Wielka Matko, zaklinam! - Ale nadaremnie. Królowa się nie poruszyła. Nieopodal młodziutki żołnierz wbiegał w tej samej chwili do innego namiotu, gdzie Barsine czekała na zakończenie tego przerażającego starcia. Zdjął hełm, spod którego wypadły błyszczące włosy, i krzyknął: - Matko! Szybko! Przyszedłem cię uwolnić! Chodź, szybko! Weź konia i uciekaj! Gdzie mój brat? - Eteoklesie! - krzyknęła Barsine, wstrząśnięta jego widokiem. - Synu! Podbiegła, aby go uściskać, ale w owej chwili wpadli dwaj Agrianie z długimi nożami: dostali rozkaz, że nikt nie ma tknąć kobiety Aleksandra. Eteokles zasłonił się, wyciągnąwszy miecz swego ojca, i próbował ich odeprzeć, ale był tylko chłopcem i jego uderzenia nie miały wystarczającej siły. Jeden z napastników dźgnął go w ramię i wytrącił broń z ręki, tymczasem drugi wymierzył śmiertelny cios. Barsine rzuciła się do przodu, krzycząc: „Nie! To mój syn!" i padła na ziemię z piersią przeszytą ostrzem. Eteokles, choć ranny, natarł na wrogów, wywijając odważnie sztyletem, ale jego przeciwnik uchylił się przed ciosem i odpowiedział z zabójczą precyzją. Chłopiec upadł na martwe ciało matki i sam wydał ostatnie tchnienie. Tymczasem dzielni Tessalowie zostali zepchnięci na zewnątrz obozu, a oddziały Mazajosa zaczęły kierować się na 95 środek pola walki, aby zajść od tylu piechotę hetajrów oraz Traków, którzy wytrzymywali jeszcze uderzenie jeźdźców Bessosa. Bitwa była już dla nich wygrana, ale nagle rozległ się dźwięk trąb, a potem okrzyk tysięcy żołnierzy: Alałalai! Od strony rzeki nadjeżdżały w owej chwili trzy szwadrony jazdy tessalskiej i macedońskiej, dopiero co zwerbowanej, które pokonały bród w nocy. Krateros, ranny w ramię i wycieńczony walką, ledwie ich dostrzegł, chwycił sztandar, aby być widoczny, i zakrzyknął: „Ludzie, do mnie!", po czym chwycił uzdę przebiegającego właśnie konia pozbawionego jeźdźca, wskoczył na siodło i wyjechał im naprzeciw. Otworzyli się szerokim frontem i szli do natarcia. Krateros stanął na ich czele, prowadząc przeciwko Medom i Hyrkanom, przeciwko Kissyjczykom i Asyryjczykom Mazajosa, wyzywając ich na nowy, być może ostatni pojedynek. Losy bitwy zaczynały się zmieniać: Aleksander nacierał coraz groźniej w stronę nieprzyjacielskiego środka, a Dariusz był już widoczny na swoim rydwanie. Król macedoński wyciągnął ze strzemienia oszczep i wycelował. Osłaniany przez towarzyszy, wypuścił go z wielką siłą, ale chybił, trafiając w woźnicę, który, przeszyty, runął na ziemię. Pozbawione przewodnika konie zaczęły biec w stronę północnej granicy obozu, ale Dariusz, pochwyciwszy w końcu lejce, chłoszcząc zwierzęta, pobudzał je do galopu poza pole bitwy. Nieśmiertelni, nie zważając na ucieczkę króla, kontynuowali zaciętą walkę, dobrze wiedząc, że i tak nie ma już dla nich ratunku. Dopiero późnym popołudniem zaczęli ustępować, wycieńczeni wysiłkiem. Wiele innych oddziałów, po rozprzestrzenieniu się pogłoski, że Wielki Król nie żyje, uciekło. Bessos natomiast, dowiedziawszy się od kuriera, że Dariusz opuścił 96 pole walki, natychmiast zaprzestał ataków przeciw Grekom na lewym skrzydle. Obawiając się, by królewska tiara nie trafiła do rąk Macedończyków, ruszył wraz ze swoją jazdą za uciekającym królem, być może, aby go chronić, a może, by stać się - biorąc pod uwagę przebieg wypadków - jedynym panem jego losu. W tej sytuacji Maza-jos, będący o krok od zwycięstwa, wciśnięty pomiędzy Tessalów i przybyłych z pomocą Macedończyków a bataliony Perdikkasa i Parmeniona, który podjął kontratak, otoczony ze wszystkich stron, musiał się poddać. 14 Aleksander przejeżdżał konno pośród ruin swojego obozowiska, wśród pożarów i zniszczeń, w ostrym dymie, którym przesiąknięte było gęste i nieruchome powietrze. Szukał namiotu Barsine, tymczasem usłyszał płacz chłopca: Phraates czuwał nad ciałami matki i brata, splecionymi jeszcze w ostatnim uścisku. Król zeskoczył z konia i zbliżył się, nie dowierzając. - O, bogowie! - wykrzyknął z oczami pełnymi łez. -Dlaczego, dlaczego tak okrutny los spotkał te niewinne istoty? Ukląkł przy dwóch zakrwawionych ciałach, ułożył Ete-oklesa na wznak, okrywając go swoim płaszczem, po czym zbliżył się do Barsine, odsunął włosy z jej twarzy i pogładził delikatnie po czole. Jej oczy zachowały jeszcze blask ostatnich łez i zdawały się wpatrywać w dal, w jakieś odległe miejsce na niebie, którego nie mogłyby dosięgnąć wściekłe wrzaski, okrzyki nienawiści i przerażenia; wydawało się, że śledzą długo pieszczone marzenie, które nagle pierzchło. W nierealnej ciszy, jaka zapadła nad zdewastowanym °bozem, rozpaczliwy płacz chłopca zdawał się jeszcze 97 bardziej rozdzierający. Aleksander zwrócił się do dziecka szlochającego z twarzą w dłoniach: - Nie płacz. Nie płacz, synu Memnona. Weź się w garść, mały, musisz być dzielny. Ale Phraates wciąż powtarzał, łkając: - Dlaczego umarła mama? Dlaczego umarł mój brat? Ale na te pytania nawet najpotężniejszy król ziemi nie potrafił udzielić odpowiedzi. Zapytał tylko: - Powiedz, kto zabił twoją matkę, Phraatesie, a pomszczę ją. Powiedz mi, proszę. Chłopiec usiłował odpowiedzieć przez łzy i wskazywał na grupę Agrian, którzy rozbierali zwłoki perskiego jeńca. Aleksander zrozumiał. Pojął gorzką prawdę, że jego rozkaz chronienia Barsine za wszelką cenę spowodował jej śmierć i stał się przyczyną zabicia chłopca. Grupa tragarzy pod eskortą chorągwi pezetajrów przechodziła w owej chwili, zbierając poległych, i zbliżyła się, aby zabrać ciało Eteoklesa, ale kiedy podeszli do Barsine, król ich oddalił. Sam wziął ją w ramiona i zaniósł do swojego namiotu, oszczędzonego przez ogień. Ułożył ją na łóżku, poprawił włosy, pogładził blade policzki, złożył pocałunek na bezkrwistych wargach. Potem zamknął jej oczy: była wciąż piękna i zdawała się spać. Szepnął do niej: „Śpij teraz, moja ukochana". Wziął Phraatesa za rękę i wyszedł. Tymczasem żołnierze powrócili z pola bitwy i obóz rozbrzmiewał okrzykami zwycięstwa. Jeńcy zamykani byli za ogrodzeniem, po jednej stronie Grecy, po drugiej barbarzyńcy. Nadszedł Hefajstion i uścisnął króla. - Przykro mi z powodu Barsine i jej syna. Można było uniknąć tej tragedii. To oczywiste, że Mazajos miał zadanie przerwać nasze lewe skrzydło i uwolnić rodzinę Dariusza. I niewiele brakowało, żeby mu się to powiodło: Parmenion jest ranny, Perdikkas i Krateros także, mamy też wielu poległych. 98 W tej właśnie chwili kobiety z haremu Wielkiego Króla wraz ze swymi dziećmi oraz królowa matka eskortowane były w stronę spokojniejszego miejsca, gdzie wzniesiono nowy namiot. W grupie tej Hefajstion dostrzegł też Kallistenesa, za którym postępowała para sług z koszami wypełnionymi papirusem oraz ze skrzynią z jego rzeczami osobistymi. Aleksander pozdrowił ich skinieniem głowy, po czym zwróciwszy się ponownie do przyjaciela, zapytał: - Ilu? - Wielu. Przynajmniej dwa tysiące, jeśli nie więcej, ale również rozgromieni Persowie ponieśli ogromne straty. Równinę pokrywają tysiące zwłok, a wielu zostanie jeszcze zabitych przez naszą kawalerię, która rzuciła się w pościg. - Dariusz? - Uciekł razem z Bessosem, prawdopodobnie w stronę Suzy lub Persepolis, tego nie wiem. Ale schwytaliśmy Mazajosa. Aleksander zadumał się na chwilę, potem zapytał: - Czy są wieści od Artabazosa? - Wydaje mi się, że widziałem go wśród ważnych jeńców perskich. Powinien być z Mazajosem, jeśli się nie mylę. - Zaprowadź mnie do niego. - Ależ, Aleksandrze, ludzie czekają, żeby wiwatować na twoją cześć, żeby usłyszeć od ciebie pochwałę... Walczyli jak lwy. - Zaprowadź mnie do niego, Hefajstionie, i wydaj rozkaz, żeby ktoś się nimi zajął - powiedział, wskazując na ciała Barsine i Eteoklesa, którego tragarze właśnie w tej chwili układali obok matki. Następnie zwrócił się do Phraatesa: - Chodź, chłopcze. Wodzowie perscy, satrapowie, generałowie oraz krewni Wielkiego Króla zebrani zostali przez Eumenesa w miej- 99 scu oddalonym od pola bitwy i umieszczeni w namiocie rady wojennej. Sekretarz wydał też rozkaz, żeby potrzebujący otrzymali pierwszą pomoc od wojskowych lekarzy i chirurgów, którzy musieli się też zająć setkami rannych leżącymi na polu bitwy i wzywającymi pomocy. Aleksander wszedł i wszyscy skłonili głowy, jeden zaś podszedł do niego i pochylił się bardzo nisko ku ziemi. - O co chodzi? - zapytał Aleksander Eumenesa. - To jest protokolarny pokłon, zarezerwowany wyłącznie dla osoby Wielkiego Króla. My, Grecy, nazywamy go proskynezą. Oznacza, że ludzie ci uznają cię za prawowitego władcę, Króla Królów. Aleksander tymczasem nie puścił ani na chwilę ręki chłopca i szukał wśród obecnych jednej szczególnie twarzy. W pewnej chwili powiedział: - Ten chłopiec ma na imię Phraates i jest synem Mem-nona i Barsine. Z powodu wojny stracił obydwoje rodziców i brata Eteoklesa. - Kiedy wypowiadał te słowa, zobaczył, jak oczy jednego ze starych dygnitarzy, stojącego w głębi namiotu, napełniają się łzami, i zrozumiał, że to człowiek, którego szuka. - Mam nadzieję - podjął - że jest wśród was jego dziad, satrapa Artabazos, ostatni żyjący członek jego rodziny, który mógłby się nim zaopiekować. Starzec wystąpił naprzód i odezwał się po persku: - Jestem dziadkiem chłopca. Możesz mi go dać, jeśli uważasz to za właściwe. Kiedy tylko tłumacz skończył przekładać, Aleksander pochylił się nad Phraatesem, który ocierał łzy rękawem tuniki. - Popatrz, jest twój dziadek. Idź do niego. Chłopiec popatrzył na Aleksandra wilgotnymi jeszcze oczami, z zakurzoną buzią, i wyszeptał: „Dziękuję", po czym pobiegł do starca, który padł na kolana i przytulił go do siebie. Wszyscy obecni umilkli, cofnęli się o kilka 100 kroków w głąb namiotu i przez chwilę słychać było szloch chłopca oraz stłumiony płacz starego satrapy. Również Aleksander był mocno poruszony i zwrócił się do Eumenesa: - Teraz pozwól, żeby dali upust swojemu bólowi, potem wydaj dyspozycje dotyczące pogrzebu Barsine zgodnie z życzeniem jej ojca i powiedz, że zostanie mu przywrócone stanowisko namiestnika Pamfylii, że zachowa swoje przywileje i posiadłości i że będzie mógł wychować chłopca, jak uzna to za stosowne. Inna jeszcze postać przyciągnęła jego uwagę: sędziwy żołnierz mający wciąż na sobie bojową zbroję, a na ciele i twarzy oznaki walki. - To Mazajos - szepnął mu na ucho Eumenes. Aleksander coś mu cicho odpowiedział i wyszedł. Gdy wrócił do obozu, przyjęła go owacjami cała armia ustawiona w sześciu rzędach oraz oficerowie piesi i konni. Parmenion, choć ranny, rozkazał prezentować broń i hetajrowie podnieśli włócznie, a pezetajrowie wyprostowali ogromne sarisy, które uderzyły z suchym trzaskiem. Byli też jego towarzysze wyprężeni w salucie. Krateros i Perdikkas pokazywali rany odniesione na polu bitwy. Król skierował Bucefała na małe wzniesienie i z tego naturalnego podium zwrócił się do nich z podziękowaniami i pozdrowieniami. - Ludzie! - krzyknął i natychmiast zapadła głęboka cisza, przerywana tylko trzaskiem ostatnich płomieni. -Ludzie, za chwilę zapadnie zmrok i jak wam obiecałem, zwyciężyliśmy! Przez cały obóz przeszedł jakby grzmot, i rytmiczny, Potężny okrzyk, coraz głośniejszy i wyraźniejszy, pośród szczęku uderzanej broni, podniósł się aż do nieba: Aleksander! Aleksander! Aleksander! 101 - Pragnę podziękować naszym przyjaciołom tessal-skim i pozostałym jeźdźcom macedońskim, którzy przybyli na czas zza morza, aby wziąć udział w dzisiejszej bitwie i przesądzić o jej losach. Czekałem na was z niepokojem, ludzie! - Tessalowie i Macedończycy z nowych szwadronów odpowiedzieli aplauzem. - Chciałbym też podziękować naszym greckim sojusznikom, którzy odpierali ciosy na prawym skrzydle: wiem, że nie było łatwo! - Grecy zaczęli uderzać głośno mieczami o tarcze. -Teraz cała Azja jest nasza, ze wszystkimi swoimi skarbami i zjawiskami: nie ma drzwi, które byłyby przed nami zamknięte, nie ma cudu, którego nie moglibyśmy dokonać, nie istnieją granice, do których nie potrafilibyśmy dotrzeć. Zaprowadzę was aż na kraniec świata. Czy gotowi jesteście pójść za mną, ludzie? - Jesteśmy gotowi, królu! - wykrzyknęli piechurzy i jeźdźcy, podnosząc i opuszczając z impetem włócznie. - A więc posłuchajcie! Teraz ruszymy do Babilonii, żebyście zobaczyli największe i najpiękniejsze miasto świata i odpoczęli po wielu trudach. Potem podejmiemy nasz marsz i nie zatrzymamy się, dopóki nie dotrzemy do wybrzeży wielkiego oceanu. Podniósł się lekki wiatr, który wkrótce się wzmógł, unosząc chmurę pyłu i poruszając kitami na hełmach, wiatr zdający się przybywać z bardzo daleka, niosący słabe i prawie zapomniane głosy. Król wyczuł nostalgię, jaka owładnęła jego ludźmi tą wieczorową porą, wyczuł niepokój, jaki ich ogarnął, gdy słuchali jego słów, więc dodał jeszcze: - Rozumiem was, wiem, że zostawiliście wasze żony i dzieci i że pragniecie je zobaczyć, ale Wielki Król nie został jeszcze całkowicie pokonany: wycofał się w najodleglejsze regiony swojego imperium, myśląc być może, iż nie zdołamy dotrzeć za nim aż tam. Myli się jednak! Jeśli ktoś chce wrócić, nie potępiam go, ale jeśli wolicie iść da- 102 "* lej, będę dumny, mogąc prowadzić ludzi takich jak wy. Od jutra Eumenes będzie rozdawał po trzy tysiące srebrnych drachm na głowę i o wiele więcej pieniędzy, kiedy zdobędziemy inne stolice, mające ogromne skarby. Zostaniemy w Babilonii trzydzieści dni, więc będziecie mieli czas do zastanowienia się. Potem Eumenes zwoła was na apel, żebyśmy się dowiedzieli, kto wraca do domu, a kto idzie ze mną na nową wyprawę. A teraz, ludzie, rozejdźcie się i przygotujcie, bo jutro ruszamy w dalszą drogę. Armia znów odpowiedziała długim, spontanicznym aplauzem, tymczasem Aleksander już spinał ostrogami Bucefała, ruszając galopem między rzędami żołnierzy. Dał znak swoim towarzyszom i ci ruszyli za nim w stronę obozowiska perskiego, pozostającego pod ścisłym nadzorem ludzi z iii oraz oddziału Agrian. Namiot królewski okazał się jeszcze bogatszy i wspanialszy od tego, który Aleksander widział w Issos, ale liczba służących była znacznie mniejsza. Znaleziono ponad dwieście złotych i srebrnych talentów w monetach, które miały stanowić zapłatę dla najemników i ostatnio zwerbowanych oddziałów. Eumenes natychmiast przystąpił do sporządzania inwentarza. Król usiadł na jednym z krzeseł, zaprosił swych towarzyszy, by poszli w jego ślady. Rozkazał służącym, aby podali im coś na pokrzepienie, i sam też spożył posiłek. Leonnatos wydał z siebie coś w rodzaju jęku. - Chłopcy, nie mogę w to uwierzyć. Dzisiaj naprawdę źle to widziałem. Pamiętacie tę chwilę, kiedy przerwali front od strony Parmeniona, podczas gdy Bessos okrążał Greków z prawej, a my staliśmy w środku jak idioci? - Oto ta niespodzianka, którą miałeś w zanadrzu -wtrącił się Seleukos. - Kontyngent posiłków z Macedonii i Tessalii. Ale skąd wiedziałeś, że przybędą na czas? Godzina spóźnienia i... - Nadziani byśmy byli na wielki pal razem z krukami, 103 które robiłyby nam na głowy, czekając, aż będą mogły wy-dziobać nam oczy i jaja. Zaczynają zawsze stamtąd, wiecie? - ciągnął Leonnatos. - Przestań! - przerwał mu Aleksander. - Nie mara ochoty na żarty. - Potem, zwracając się do Seleukosa, rzekł: - Generał Antypater przygotował wszystko bardzo starannie i już od wyjścia z Tyru byłem informowany o codziennych przemieszczeniach kontyngentu. Wiedziałem, że im się uda. W każdym razie wkrótce dowiemy się czegoś więcej: oczekujemy wizyty. - Nic nie jest pewne, mój młody i najjaśniejszy panie -usłyszano głos dochodzący od wejścia do namiotu. - Wystarczyłoby trochę więcej deszczu zeszłej nocy w górach, a twoi Tessalowie i Macedończycy zostaliby na drugim brzegu Tygrysu, czekając, aż nurt opadnie albo Dariusz was rozgromi. - Wejdź, Eumolposie! - zawołał Aleksander, rozpoznając głos informatora. - Czy miałem może zaufać obietnicy Mazajosa? To jego wypad był najniebezpieczniejszy i niewiele brakowało, a zdołałby zamknąć okrążenie za naszymi plecami. - Dlaczego jego nie zapytasz? - odezwał się Eumol-pos, wchodząc i wprowadzając do środka postać, którą Aleksander widział w namiocie jeńców. - Jest tutaj. Zgodnie z twoim życzeniem. Satrapa wszedł, skierował się do króla, pochylił plecy tak nisko, że czoło miał zwrócone ku ziemi, podniósł ręce do warg i posłał mu pocałunek. - Widzę, że składasz mi hołd jak swojemu królowi -zauważył Aleksander - ale gdybym miał zaufać twoim słowom, w tej chwili rozszarpywałyby mnie psy i ptaki. Satrapa podniósł się i zapytał w bezbłędnej grece: - Czy mogę odpowiedzieć, Wasza Wysokość? - Oczywiście. Usiądźcie obydwaj, ponieważ będziecie musieli wyjaśnić mi kilka spraw. 104 Rozmowa przeciągnęła się do późnej nocy i okazało się, że Mazajos chciał jednak dotrzymać obietnicy danej królowi Dariuszowi, że przyprowadzi mu jego rodzinę, dlatego więc przypuścił tak potężny atak na lewe skrzydło macedońskie. Mógłby zapuścić się jednak o wiele głębiej i mógłby rozbić szyk piechoty maszerującej w stronę nieprzyjacielskiego środka i odwróconej do niego plecami. - Dlaczego więc tego nie uczyniłeś? - zapytał Aleksander. - Ponieważ nie mógł - przerwał Parmenion. - Nie przystąpiliśmy jeszcze do walki i nie mogliby odejść, uprzednio nas nie niszcząc. - Być może, ale doprowadziłoby to nas do niekończącej się dyskusji. Odpowiedz zatem na moje pytanie, Ma-zajosie. - Jestem Babilończykiem, Wielki Królu, a Babilończy-cy są słynni w całym świecie z umiejętności odczytywania przekazów zapisanych na niebie i w ruchach konstelacji. Nasi magowie zobaczyli twoją gwiazdę, która lśniła jaśniej niż wszystkie inne na niebie i przyćmiewała całkowicie gwiazdę Dariusza. Nie mogłem przeciwstawić się znakom wysyłanym nam przez niebo, potwierdzonym przez naszego najwyższego boga, Marduka, w jego wyroczni w świątyni Esagila w Babilonii. - Nie jestem pewien, czy pojmuję do końca twoje rozumowanie, Mazajosie - odparł Aleksander - ale mogę ci powiedzieć, że z tego, co wiem i co widziałem, walczyłeś bardzo mężnie i z wielkim impetem za twojego króla i jego rodzinę. I właśnie za to zamierzam cię nagrodzić, nie zaś za ciemne proroctwa, które miałyby powstrzymać w ostatniej chwili szarżę twoich jeźdźców. Zostanie zatem potwierdzona twoja funkcja satrapy Babilonii i dostaniesz wsparcie macedońskiego garnizonu, 105 który zostawię wam dla ochrony, aby zagwarantować, że twoja władza będzie respektowana. Był to bardzo zręczny sposób na zatwierdzenie dobrego miejscowego administratora pod nadzorem macedońskiej władzy wojskowej, a jednocześnie na okazanie własnej wspaniałomyślności. Eumenes wyraził swoją aprobatę skinieniem głowy. Mazajos zgiął się w jeszcze głębszym ukłonie. - Czy to oznacza, że mogę wrócić do Babilonii? - I do twojego pałacu satrapy. Choćby teraz, jeśli chcesz, i z twoją osobistą eskortą. Mazajos podniósł się i powiedział ze spuszczonymi oczami: - Od tej chwili nic nie zdoła odwieść mnie od wierności, jaką ci przysięgam wobec bogów i na mój honor. - Dziękuję ci, Mażą j osie, a teraz chodźmy wszyscy odpocząć: dzień był bardzo ciężki, a jutro będziemy odprawiać uroczystości pogrzebowe za naszych poległych towarzyszy. Wszyscy wstali i ruszyli konno w stronę obozowiska. Aleksander natomiast ujął Bucefała za uzdę i ruszył pieszo. Eumolpos z Soloj postępował za nim. - Czy nie będzie ci przykro, jeśli przejdę z tobą kawałek drogi? - Przeciwnie. Po tak wyczerpującym dniu spokój wieczoru jest wymarzony na spacer. - Dowiedziałem się o Barsine i jej chłopcu. Jest mi niezmiernie przykro. Uprzedziłem cię, że był on w obozie Dariusza, ponieważ obawiałem się, iż coś może mu strzelić do głowy. - Chłopcy są tylko chłopcami - odparł Aleksander, a jego blada twarz okolona długimi włosami wydawała się w świetle księżyca bardziej niż kiedykolwiek chłopięca. -Zrobił to, co uważał za słuszne: zginął jak bohater w kwiecie młodości i nie możemy go żałować. Żadna isto- 106 ta ludzka nie powinna się cieszyć, że jest żywa, ponieważ nie wie, co ją czeka jutro. To, co przed nami, może być nieskończenie gorsze od śmierci: szpecące choroby, wstydliwe kalectwo, niewola, tortury... Eumolpos szedł za nim w rytm wolnego kroku Bucefała, postępującego za swoim panem. Aleksander przeciągnął dłonią po grzywie konia. - Nie było nawet czasu, żeby go urnyć i wyczesać. Biedny Bucefał. - A może nie chcesz się jeszcze rozstać z przyjacielem, który pomógł ci dzisiaj podbić świat. - To prawda - przyznał Aleksander. I nie powiedział nic więcej. W owej chwili dały się słyszeć w oddali długie jęki, którym towarzyszył żałosny dźwięk fletów, i zaczęły migać pochodnie, poruszające się po równinie jakby na kształt procesji. Król zrozumiał i ruszył na skróty przez pustą równinę, aby dotrzeć do końca pochodu, który kroczył szerokim kołem w kierunku małego wzniesienia zwieńczonego kopcem z kamieni. Eumolpos zatrzymał się, mrucząc: „Idź, mój chłopcze, odprowadź ją na miejsce ostatniego spoczynku", i oddalił się swoim chwiejnym krokiem w stronę obozu macedońskiego. Z przeciwnej strony, zza namiotu Dariusza, zaczynały dobiegać przenikliwe, ochrypłe krzyki sępów i innych drapieżnych ptaków, które zlatywały się na ucztę na bezkresnym polu śmierci. Pochód dotarł na szczyt wzgórza i grabarze złożyli lektykę na przygotowanym stosie kamieni: „wieży ciszy". Ustawili w rogach małej konstrukcji cztery znicze, z których unosił się lekki błękitnawy obłoczek kadzidła, po czym odeszli. Aleksander, który pozostawał do tej chwili na uboczu, zbliżył się do ciała Barsine. Zabalsamowane i namaszczone, zachowało nietknięte rysy jej twarzy, a miękko zamknięte oczy sprawiały wrażenie snu. Odzia- 107 no ją w białą szatę i w błękitną stulę, głowę zaś ozdobiono wieńcem z małych żółtych kwiatków pustynnych. Aleksandrowi stanęły przed oczami obrazy z przeszłości. Widział jej uśmiech i łzy, czuł na swym ciele ciepłe jeszcze pieszczoty i pocałunki, i zdawało mu się niemożliwe, że wszystko jest skończone i że to przepiękne ciało, pozbawione tchnienia, zostało już skazane na zniszczenie. Zdjął z włosów złoty diadem i wplótł go w jej dłonie, potem pocałował ją po raz ostatni i rzekł: - Żegnaj, moja miłości. Nigdy cię nie zapomnę. W owej skrajnej samotności, gdy ucichł za jego plecami zgiełk wielkiej bitwy, wspomnienie jej delikatnego głosu, ukochanych i już na zawsze utraconych kształtów napawało go głębokim przerażeniem, dziecięcym strachem przed ciemnościami. W jednej chwili poczuł się przybity bólem i nieskończoną melancholią. Upadł na kolana, płacząc, z głową wspartą o kamienie, wzywając kilkakrotnie jej imię. W końcu wstał, żeby spojrzeć na nią po raz ostatni, i widząc ją taką piękną, zbuntował się na myśl, że to ciało zostanie rozszarpane przez bezpańskie psy i drapieżne ptaki. Wrócił do obozu i rozkazał Eumenesowi, aby wzniesiono żałobną świątynię z kwadratowych kamieni, która ochraniałaby zwłoki. Dopiero kiedy ją ukończono, zgodził się podjąć dalszy marsz. 16 Ruszyli w dalszą drogę, pochowawszy uprzednio żołnierzy greckich i macedońskich, którzy padli w boju, ponieważ w miejscu tym nie było wystarczającej ilości drewna dla wzniesienia stosów. Upał, duchota i ogromna liczba rozkładających się zwłok nieprzyjaciela zalegających równinę zakażały powietrze i niektórzy żołnierze do- 108 tknięci zostali tajemniczą gorączką, na którą nic nie można było zaradzić. Dotarli ponownie do brodu na Tygrysie i przeprawili się na zachodni brzeg rzeki, rozpoczynając marsz w kierunku Babilonii. Kiedy przechodzili przez region zwany Adiabene, jeden z oficerów eskorty Mazajosa stanął przed Aleksandrem, aby oznajmić mu, że w miejscu tym będzie mógł ujrzeć nadzwyczajne zjawisko: źródło nafty. - Nafty? - zapytał król. I przypomniał sobie pewien dzień w Miezie, kiedy Arystoteles spalił trochę nafty, którą przysłano mu w butelce z Azji: zapamiętał gęsty dym i nieprzyjemny zapach. Przypomniał też sobie brander, którym cisnęli w niego nocą mieszkańcy Tyru, podpalając jego machiny oblężnicze, i jak to jeszcze następnego dnia powietrze przesycone było tym samym fetorem. Ruszył jednak za oficerem, który poprowadził go w głąb obniżonego terenu, gdzie płonął nieustannie ogień, wypuszczając w powietrze gęsty słup dymu. Wszędzie dokoła rozlewała się szeroko czarna i oleista plama - niczym bagno mieniące się tęczowymi kolorami - z której wydobywał się ów okropny odór. Kallistenes był już na miejscu i przelewał trochę płynu szklanymi fiolkami. - Chcę to posłać wujowi Arystotelesowi do jego doświadczeń. - Ale co to jest? - zapytał Aleksander. - Cóż, trudno powiedzieć. Smak ma najobrzydliwszy, jaki można sobie wyobrazić, zapach i wygląd także. Być może jest to rodzaj cieczy, jak gdyby wysięk z tej ziemi pod zbyt palącymi promieniami słońca. Ma w każdym razie, jak wiesz, zdolność spalania i wytwarzania ogromnego ciepła. Popatrz! W owej chwili grupa żołnierzy, na rozkaz oficera, wzięła bukłaki pełne nafty i rozlewała je na dwóch równoległych liniach wzdłuż brzegów ścieżki prowadzącej do obo- 109 zowiska. Następnie oficer wziął z ręki jednego ze swoich ludzi zapaloną lampę i przyłożył ogień przy końcu każdej z linii. Natychmiast podniosły się dwie ściany płomieni po jednej i po drugiej stronie i dotarły do bramy obozu z prędkością myśli, pozostawiając wszystkich z ustami otwartymi ze zdumienia. Dziwna substancja paliła się jeszcze długo, podnosząc dwie zasłony gęstego i cuchnącego dymu i wydzielając nieznośne ciepło. Aleksander chciał natychmiast się wykąpać, żeby uwolnić się od owego odoru, którym przesiąknięte były nawet jego włosy, i kiedy Leptine myła go, zaczął rozmawiać z Hefajstionem, Ptolemeuszem, Kallistenesem, swoim nowym masażystą, Atenofanesem, pochodzącym z Aten, oraz jego asystentem, chłopcem imieniem Stefanos. - Z tego, co widziałem - mówił król - tej nafty można by używać jako broni: czy wyobrażacie sobie efekt, gdyby zastosować ją wobec wrogów?! - Słyszałem, że nafta nie nadaje się do takiego celu -zauważył masażysta, który jako chłopiec odebrał kilka lekcji filozofii. - Wytwarza bowiem zupełnie nietypowy rodzaj ognia. Ogień, co wszyscy wiedzą, jest żywiołem eterycznym, niebiańskim, przekazywanym poprzez powietrze, roznoszącym ciepło i światło. Nafta natomiast wydzielana jest przez ziemię i zapala się wyłącznie w zetknięciu z terenem całkowicie suchym, takim jak piasek, lub z terenem zbyt wilgotnym i tłustym, jaki można znaleźć na południu Babilonii. Na podłożu o pośredniej wilgotności, jakim mógłby być na przykład człowiek, nigdy by się nie zapaliła, nie ma wątpliwości. - Hipoteza ta wydaje mi się ryzykowna - zaoponował Kallistenes. - Trudno jest zastosować kategorie intelektualne do poszczególnych zjawisk fizycznych, na które składają się liczne przypadkowe elementy niepoliczalne, a poza tym... - Jestem pewien tego, co mówię - odparł Atenofanes, 110 i podczas gdy Aleksander wychodził z kąpieli, a Leptine zaczynała wycierać go lnianym prześcieradłem - a mój asystent Stefanos słyszał tak jak ja sofistę Hermipposa, który podtrzymywał tę tezę. - I jestem gotowy udowodnić wam to poprzez eksperyment, który wykonam tu, w waszej obecności! - wykrzyknął młodzieniec, być może, aby zwrócić na siebie uwagę Aleksandra. - Nie wydaje mi się, żeby warto było próbować - zauważył król. - Lepiej dać temu spokój. Jednak chłopak nalegał, popierany przez Atenofanesa, który dalej dywagował, przedstawiając swoje teorie filozoficzne. Koniec końców posłano jednego ze służących po naftę i młody Stefanos zaczął bardzo dokładnie smarować sobie nią ciało, jakby używał oliwy z oliwek. - Teraz - oznajmił Atenofanes, ujmując lampę - udowodnię, że na ludzkim ciele o średniej wilgotności nafta nie może się zapalić. - I przyłożył płomień do ciała chłopca. W mgnieniu oka ciało ogarnęły kłęby ognia o przerażającej sile i temperaturze i Stefanos zaczął rozpaczliwie wrzeszczeć. Wszyscy chwycili wiadra i inne naczynia i zaczęli wylewać na niego wodę z wanny, która była na szczęście w pobliżu, ale nawet w ten sposób nie było łatwo ugasić płomieni. Aleksander kazał zawołać natychmiast Filipa, który zajął się chłopcem, smarując go różnymi maściami przeciw oparzeniom. Wielkim wysiłkiem zdołał uratować mu życie, ale biedny młodzieniec pozostał oszpecony do końca swoich dni, a stan jego zdrowia był kiepski. Kallistenes poradził, aby nie zajmować się więcej tą cuchnącą substancją, dopóki jego wuj Arystoteles dokładnie jej nie zbada i nie odkryje, jakie są jej rzeczywiste właściwości. Następnego dnia ruszyli w dalszą drogę. 111 W miarę jak posuwali się naprzód, step ustępował miejsca ziemi coraz bardziej tłustej i urodzajnej, nawadnianej dziesiątkami kanałów, łączących brzegi Tygrysu i Eufratu. Okolica usiana była ogromną liczbą wiosek, gdzie chłopi przygotowywali ziemię do najbliższego siewu. Kiedy zatrzymywali się w jakimś miejscu, lokalni wodzowie oferowali im regionalne specjały, a w szczególności owoce palmowe o przyjemnym smaku i orzeźwiającym działaniu. Natomiast wino palmowe, przeciwnie, nadmiernie obciążało żołądek, a przede wszystkim wywoływało ból głowy. Nie było jednak większego wyboru: normalne wino, nawet najlepsze, nie przechowywało się w tamtejszym klimacie, a woda często nie nadawała się do picia. Znakomite natomiast były daktyle i granaty, bardzo obficie występujące na tych terenach. Zauważyli też, że duże powierzchnie pól zalewane były przez chłopów wodą poprzez otwarcie śluz kanałów, i praktyka ta wydała się Aleksandrowi dosyć dziwna. Kal-listenes zasięgnął informacji i powiedziano mu, że w taki sposób wymywana była z ziemi sól, osadzająca się na powierzchni z powodu ogromnego gorąca i że ziemia zachowywała dzięki temu swoją urodzajność. - Odtwarzają sztucznie to, co w Egipcie dzieje się w sposób naturalny dzięki wezbranym wodom Nilu - wyjaśnił Ptolemeusz. - Musi tu chodzić o zjawisko związane z bardzo gorącym klimatem. Dziwne jednak, że ani w Tygrysie, ani w Eufracie nie ma krokodyli. Być może chodzi o zwierzęta, które mogą żyć tylko w wodach Nilu. Nearchos zaprzeczył: - Nic podobnego. Słyszałem o jednym takim z Mas-salii, który żeglował za słupami Heraklesa, wzdłuż wybrzeży Afryki, aż do ujścia rzeki nazywanej przez tubylców Kretes, i że było tam pełno krokodyli. - Za słupami Heraklesa... - westchnął Aleksander. -Życie człowieka jest za krótkie, żeby zobaczyć świat! - 112 I pomyślał o Aleksandrze z Epiru i o jego nie pomszczonej śmierci na ziemiach Hesperii. W ostatnich dniach podróży ich marsz przekształcał się coraz bardziej w paradę, ponieważ okoliczni mieszkańcy zbierali się wzdłuż dróg, żeby zobaczyć króla i wiwatować na jego cześć. Ale widowisko przerosło wszelkie możliwe oczekiwania, kiedy na horyzoncie zarysowały się, połyskujące w słońcu, mury, wieże, piramidy i ogrody najbardziej wysławianego miasta świata: Babilonu! 17 Miasto stanęło przed oczami młodego zdobywcy niczym bajeczne objawienie. Na przestrzeni dziesięciu stadionów wzdłuż drogi dojazdowej tłoczyły się tysiące chłopców i dziewcząt, rzucających kwiaty przed konia Aleksandra. Majestatyczna brama Isztar, wysoka na sto stóp, pokryta emaliowanymi płytkami z figurami smoków i skrzydlatych byków, zdawała się z każdym krokiem coraz potężniejsza, w miarę jak król zbliżał się do niej wraz ze swymi towarzyszami, na czele armii złożonej z żołnierzy i oficerów, odzianych w najwspanialsze zbroje. Na stopniach wież okalających bramę i na gigantycznych murach, tak szerokich, że pozwalały na jednoczesny przejazd dwóch kwadryg, tłoczyła się ludność, niecierpliwie wyczekująca widoku nowego króla, który w niespełna dwa lata trzykrotnie pokonał Persów i zmusił do kapitulacji dziesiątki silnie ufortyfikowanych miast. Kapłani i dygnitarze przywitali go i poprowadzili do ogromnej świątyni boga Marduka, wyrastającej na szczycie Esagili i królującej w samym środku rozległego świętego terenu. W obecności nieprzebranego tłumu, zgromadzonego na obszernym dziedzińcu, Aleksander, wraz ze 113 swymi towarzyszami i generałami, przeszedł po stopniach prowadzących z jednego tarasu na drugi aż na sam szczyt, do sanktuarium, ziemskiej rezydencji boga, w której stało jego złote łoże. Z wysokości tej budowli król mógł kontemplować niezwykły widok majestatycznej metropolii. Babilonia rozciągała się u jego stóp ze wszystkimi swoimi cudami, z bezkresnym pasem murów, z potrójną basztą osłaniającą pałac królewski oraz pałac letni, usytuowany w północnej części miasta. Mógł zobaczyć dym kadzideł, unoszący się z ponad tysiąca sanktuariów rozsianych po rozległym terenie miasta, szerokie i równe drogi przecinające się pod kątem prostym oraz wszystkie główne arterie, wybrukowane terakotą połączoną z asfaltem. Każda z nich zaczynała się i kończyła przy jednej z dwudziestu pięciu bram, które otwierały się w pasie murów ogromnymi skrzydłami, pokrytymi brązem, złotem i srebrem. Miasto przecinał na pół Eufrat, połyskujący niby złota taśma rozciągnięta między dwoma końcami murów. Wzdłuż brzegów rzeki ciągnęły się ogrody, pełne wszelkiego rodzaju drzew egzotycznych, zamieszkanych przez stada różnokolorowych ptaków. Za rzeką, połączone z zachodnią częścią miasta masywnymi murowanymi mostami, pałace królewskie wyróżniały się wspaniałymi elewacjami z ceramiki pokrytej barwnymi emaliami, połyskującymi w słońcu i przedstawiającymi cudowne stworzenia, bajkowe krajobrazy, sceny ze starożytnej mitologii Mezopotamii. Nieopodal pałacu królewskiego stworzono niepowtarzalny kompleks całej metropolii, uznawany za jeden z najniezwyklejszych cudów świata: wiszące ogrody. Typowo perskie pojęcie pairidaeza przybrało tutaj kształt na terenie całkowicie płaskim i w klimacie nie sprzyjającym rozległemu zadrzewionemu parkowi. Wszystko tutaj było sztuczne, wszystko stworzone z wy- 114 sitkiem przez zręczną rękę człowieka. Opowiadano - powiedzieli Aleksandrowi kapłani - że młoda królowa pochodząca z Elamu, która przybyła poślubić króla Nabu-chodonozora, usychała z tęsknoty za swoimi rodzinnymi zalesionymi górami. Król wydał więc rozkaz, aby stworzyć sztuczną górę, porośniętą cienistym lasem i najpiękniejszymi kwiatami. Architekci ustawili zatem całą serię platform, nakładających się jedna na drugą i o rozmiarach coraz mniejszych w miarę posuwania się w górę. Każdą z platform podtrzymywały setki masywnych, murowanych pilastrów, starannie pokrytych asfaltem i połączonych ze sobą przez zakrzywione wolty. Również asfaltem pokryte były olbrzymie platformy, na które naniesiono ziemię w ilości pozwalającej na zasadzenie i zakorzenienie się roślin, krzewów i wysokopiennych drzew; udzielały one schronienia stadom dziennych i nocnych ptaków, wijących tam gniazda. Inne ptaki, takie jak pawie i bażanty, zostały tu sprowadzone z Kaukazu i z dalekich Indii. Wykonano też wodotryski i fontanny, zaopatrywane w wodę przez zmyślne urządzenia, czerpiące ją z nurtu Eufratu, przepływającego z szumem u stóp tego cudu. Z zewnątrz wyglądało to jak wzgórze pokryte bujnym lasem, jednak tu i ówdzie można było dostrzec ślady ingerencji człowieka: tarasy i parapety ukryte wśród pnących się i opadających roślin, pokrytych obficie kwieciem i owocarni. Aleksander wzruszył się na myśl o tyrn, że Wielki Król kazał stworzyć coś tak cudownego, aby złagodzić tęsknotę swojej królowej, urodzonej na górzystych i zalesionych ziemiach Elamu, i przypomniał sobie Barsine spoczywającą na zawsze w swojej „wieży ciszy" na jałowej pustyni Gaugameli. - Bogowie niebiescy! - wyszeptał, rozglądając się dookoła. - Co za cudo! Również jego przyjaciele, Ptolemeusz, Perdikkas, Le- 115 onnatos, Filotas, Lizymach, Eumenes, Seleukos i Krate-ros, przyglądali się w zachwycie miastu, które od tysiącleci uznawane było za serce świata oraz „bramę boga", bo to właśnie w miejscowym języku oznaczała jego nazwa Bab-El. Między jedną dzielnicą a drugą, między domami i pałacami rozciągały się rozległe obszary zieleni, sady i ogrody pełne wszelkiego rodzaju owoców, a po rzece śmigały zwinnie dziesiątki łodzi. Niektóre, wykonane z plecionej wikliny, zaopatrzone w duży kwadratowy żagiel, przybywały z okolic ujścia rzeki, gdzie wznosiły się najstarsze miasta Mezopotamii: Unik, Kisz, Lagasz. Inne łódki, okrągłe jak kosze, pokryte wygarbowanymi skórami, pochodziły z północy i przywoziły owoce z tych dalekich ziem, z zielonej Armenii, bogatej w dziczyznę, skóry, drewno i drogie kamienie. Niebo, woda i ziemia przyczyniały się do stworzenia świata o harmonijnej doskonałości w obrębie wielkiego pasa murów i imponującej korony wież. Wzrok Aleksandra szukał jednak innego jeszcze cudu, o którym słyszał już jako dziecko od swojego nauczyciela Leonidasa: „wieży Babel", góry z kamienia i asfaltu, wysokiej na trzysta stóp i równie szerokiej u podstawy - pracowały przy niej wszystkie ludy świata. Kapłan wskazał na rozległy, porośnięty chwastami, całkowicie opuszczony teren. - To jest miejsce, gdzie wznosiła się sięgająca nieba święta wieża Etemenanki, zniszczona z furią przez Persów, kiedy miasto zbuntowało się za czasów króla Kserk-sesa. - Tego samego, który zniszczył nasze świątynie, kiedy napadł na Grecję - zauważył Aleksander. - Ale ja ją odbuduję, kiedy wrócę do Babilonii. Tego samego wieczoru król wydał uroczystą ucztę dla setek gości. Podano najwykwintniejsze potrawy, a tańczyły najpiękniejsze dziewczęta z całego Wschodu: medyj- 116 skie, kaukaskie, babilońskie, arabskie, hyrkańskie, syryjskie, judejskie. Przez następne trzydzieści dni nie było końca ucztom, orgiom, obżarstwu i opilstwu: niczego nie odmawiano żołnierzom, którzy zwyciężyli nad Granikiem, pod Issos ł Gaugamelą, którzy wzięli szturmem Milet i Halikarnas, Tyr i Gazę, a przed którymi otwierała się nowa przygoda, ciężka wyprawa, najeżona wszelkimi trudnościami, wysiłkiem i cierpieniami. Pewnego wieczoru, kiedy Aleksander schronił się w pałacu letnim, żeby zażyć trochę chłodu, Perdikkas poprosił go o spotkanie. Miał jeszcze na klatce piersiowej bandaże, osłaniające rany odniesione w czasie bitwy pod Gaugamelą, a w oczach dziwny błysk, który mógł uchodzić zarówno za objaw upojenia, jak i melancholii. Dlatego król zapytał go: - Jak się masz, Perdikkasie? - Dobrze, Aleksandrze. - Prosiłeś o rozmowę. - Tak jest. - Co masz mi do powiedzenia? - Twoja siostra, królowa Kleopatra, jest wdową już od przeszło roku. - Niestety. - Ja ją kocham. Zawsze ją kochałem. - Wiem. - Skąd wiesz? - zapytał Perdikkas z pewnym zakłopotaniem. - Wiem, i to powinno ci wystarczyć. - Jestem tu, żeby poprosić o jej rękę. Aleksander nie odezwał się. - Za bardzo się ośmieliłem, nieprawdaż? - spytał Perdikkas z rezygnacją w oczach. - Ale nie miałbym nigdy odwagi tego powiedzieć, gdybym wcześniej się nie upił. 117 - „Puchar Heraklesa"? - „Puchar Heraklesa" - przyznał Perdikkas. - Chodzi o to, że... - Co takiego? - zapytał Perdikkas żałośnie zaniepokojony, z otwartymi ustami. - Że o jej rękę poprosił także Ptolemeusz. - Ach! - I Seleukos. - On też... Czy nikt więcej? - Nikt prócz Lizymacha, Hefajstiona i... ciebie, oczywiście, a - Czy może także Parmenion? l - On nie. 4 - To dobrze. Ale i tak nie mam żadnych szans. - Jeśli chcesz, żebym powiedział ci prawdę, sądzę, że jesteś jedynym, który poprosił o rękę Kleopatry, by połączyć się przede wszystkim z ukochaną kobietą, a nie z siostrą Aleksandra, ale to nie wystarczy. Minęło zbyt mało czasu od śmierci Aleksandra z Epiru, a poza tym mężczyzna, który ją poślubi, będzie musiał udowodnić, że jest najgodniejszy, gotowy na wszelkie ryzyko i poświęcenie, na znoszenie wyrzeczeń i cierpień, jakich nie możesz sobie nawet wyobrazić. Perdikkas odzyskał wystarczającą jasność umysłu i odpowiedział: - Czyżbym nie stawił już dla ciebie czoła temu wszystkiemu? - Nie bardziej niż twoi towarzysze. Ale najtrudniejsze jeszcze przed nami, mój przyjacielu. Za dwadzieścia dni podejmiemy marsz, żeby kontynuować podbój tego imperium, iść za Dariuszem aż do najdalszych prowincji, a potem wrócimy do tego miasta. To tutaj dowiem się, kto jest najgodniejszy. Teraz idź, weź sobie piękną dziewczynę, jest ich tak wiele, i baw się dobrze, bo życie jest krótkie. 118 Perdikkas odszedł, a Aleksander odwrócił się w stronę dużego ukwieconego balkonu, otwierającego się na miasto, na rzekę, połyskującą tysiącem świateł, na rozgwieżdżone niebo. 18 W czasie pobytu w Babilonii Aleksander zajął się organizacją nowych prowincji i nowej administracji oraz opracowywaniem planu działania na następny rok. Pewnego wieczoru wezwał swoich towarzyszy i całą radę wojenną do „pałacu letniego", gdzie nieznośny upał tych nisko położonych ziem łagodziły nieco powiewy wiatru, zwłaszcza po zachodzie słońca. - Chciałbym przedstawić wam moje plany - zaczął. -W pierwszym roku naszej kampanii postanowiłem zdobyć wszystkie porty, aby usunąć flotę perską z naszego morza i uniemożliwić kontratak na Macedonię. Teraz zajmiemy wszystkie stolice imperium, żeby było jasne, iż królestwo Dariusza jest skończone i wszystkie posiadłości są w naszych rękach. Babilonia już jest nasza: teraz zdobędziemy Suzę, Ekbatanę, Pasargady i Persepolis. Dariusz nie będzie miał innego wyjścia jak schronić się w najodleglejszych regionach wschodnich, ale my będziemy za nim szli, dopóki go nie schwytamy. Jest jeszcze inny powód zajęcia stolic: pieniądze. Wszystkie skarby Dariusza zgromadzone są w stolicach. Dzięki tym ogromnym bogactwom będziemy mogli pomóc generałowi Antypatrowi, który musi walczyć w Grecji przeciw Spartanom, a poza tym widywać codziennie moją matkę, co jest być może jeszcze bardziej absorbujące. Wszyscy towarzysze zaczęli się śmiać, a Peritas donośnie zaszczekał. 119 - Poza tym będziemy mogli zaciągnąć nowych najemników i zaopatrzyć nowych rekrutów, którzy wkrótce przybędą. Generał Parmenion zabierze na północ wraz z greckimi sojusznikami trzy bataliony piechoty, szwadron hetajrów, tabory i machiny oblężnicze. Dotrze do drogi królewskiej, a stamtąd ruszy w stronę Persepolis. My, z pozostałymi siłami, przejdziemy przez góry, żeby zająć przełęcze i oczyścić teren z ostatnich garnizonów perskich. Będzie trudno: w górach zaczyna padać śnieg. Bawcie się zatem, dopóki to możliwe, ale hartujcie też siły, bo będzie to nie byle przedsięwzięcie. Kiedy wszyscy wyszli, pojawił się Eumolpos z Soloj i Aleksander chwycił natychmiast za obrożę Peritasa, który zaczai warczeć. - Postarałem się, aby działać zgodnie z twoimi życzeniami, mój królu - zaczął Eumolpos. - Poleciłem wysłać do Suzy mojego człowieka, żeby dopilnował skarbu królewskiego, bo może zniknąć. Z tego, co wiem, chodzi 0 trzydzieści tysięcy srebrnych talentów w monetach 1 w sztabkach, prócz wszystkich innych cennych przedmiotów zdobiących pałac. Młody wysłannik nazywa się Arystoksenos i zna się na swojej pracy. Gdyby miał nawiązać z tobą kontakt, użyje zwyczajowego hasła. - Drozda z rusztu - powiedział Aleksander, potrząsając głową. - Posłuchaj, wydaje mi się, że nadszedł moment, aby je zmienić. W tej chwili nie istnieją tak groźne niebezpieczeństwa, aby konieczne było to absurdalne hasło. - Zbyt późno, mój królu. Arystoksenos jest już od kilku dni w drodze. Zmienimy je następnym razem. Aleksander westchnął i przytrzymał Peritasa, dopóki Eumolpos nie zniknął w pałacowym labiryncie. Na krótko przed wyjazdem Eumenes pobrał pieniądze z kas królewskich, ale powierzył nadzór nad skarbem Harpalosowi, jednemu ze swoich współpracowników po- 120 chodzących z Macedonii, który nie mógł jednak nigdy walczyć, ponieważ był kulawy. Podczas całej kampanii zaskarbił sobie szacunek króla i zdobył sławę osoby bardzo sprawnej w zarządzaniu. Poza tym Aleksander znał go dobrze, ponieważ jako chłopiec odwiedzał pałac w Pełli, choć nie mógł nigdy brać udziału w ich ćwiczeniach z powodu kalectwa. - Powinien wykonać dobrą pracę - rzekł. - Wydaje mi się, że zna się na swoim fachu. - Też tak myślę - odparł Eumenes. - Zawsze był zdolnym chłopcem. Wyruszyli w dalszą drogę z końcem jesieni i skierowali się w górę jednego z dopływów Tygrysu, Pasitygrysu, rzeki spływającej z gór Elamu. Wcześniej potwierdzili stanowisko Mazajosa jako satrapy Babilonii i zostawili w mieście garnizon macedoński, który miał zagwarantować obronę i bezpieczeństwo prowincji. Krajobraz mijanych okolic był przepiękny, pełen obszarów zieleni, na których pasły się stada owiec, krów i koni. W regionie tym rosły też drzewa rodzące wszelakie owoce, a wśród nich cudowne brzoskwinie o aksamitnej skórce i nieprawdopodobnie soczystym, smakowitym miąższu. Niestety, nie udało się ich skosztować, ponieważ minął już sezon, natomiast w obfitości można było znaleźć owoce wysuszone na słońcu, takie jak figi czy śliwki. Po sześciu dniach marszu armia dotarła w pobliże Suzy i Aleksander przypomniał sobie entuzjastyczny opis tego miasta, jaki usłyszał z ust perskiego gościa przybyłego z wizytą do Pełli, kiedy on sam był zaledwie chłopcem. Miasto wznosiło się na nizinie, w tle miało jednak łańcuch gór Elamu z wysokimi szczytami pokrytymi już śniegiem, stokami zaś porośniętymi zielonymi lasami jodłowymi i cedrowymi. Było ogromne, otoczone murami 121 i wieżami, które udekorowane zostały połyskującym, płytkami oraz zwieńczone blankami zdobnymi w guzy z brązu i srebra. Gdy tylko armia zaczęła się zbliżać, otworzono bramy miasta i pojawiła się chorągiew jeźdźców w paradnych strojach. Eskortowali dygnitarza, mającego na głowie miękką mitrę, a u boku akinake. - To na pewno Abulites - rzekł Eumenes do Aleksandra. - Jest on satrapą Suzjany i zamierza się poddać. Zawiadomił mnie o tym tej nocy Arystoksenos, człowiek Eumolposa. Zdaje się, że skarb jest jeszcze w całości albo... prawie. Satrapa zbliżył się, zeskoczył z konia i zgodnie z perskim zwyczajem złożył przed Aleksandrem głęboki pokłon. - Suza wita cię pokojowo i otwiera swe bramy przed człowiekiem, którego Ahura Mazda wybrał na następcę Cyrusa Wielkiego. Aleksander skłonił wdzięcznie głowę i dał mu znak, żeby wsiadł na konia i jechał u jego boku. - Nie podobają mi się ci barbarzyńcy - powiedział Le-onnatos do Seleukosa. - Czy widzisz, jak postępują? Poddają się bez walki, zdradzając swojego władcę, a Aleksander zostawia ich wszystkich na miejscach, które zajmowali do tej pory. Zostali pokonani i nic to w ich życiu nie zmienia. Zupełnie nic, gdy tymczasem my musimy obijać sobie tyłki, jadąc dzień i noc. Czy ten przeklęty kraj nigdy się nie skończy? - Aleksander ma rację - odparł Seleukos. - Zostawia na miejscu starych namiestników, dzięki czemu ludzie nie mają wrażenia, że rządzą nimi obcy, jednak poborcami podatkowymi i dowódcami wojskowymi są Macedończycy. To zupełnie coś innego, uwierz mi. A poza tyrfl czyż tak nie jest lepiej? Miasta otwierają przed nami swoje wrota i odkąd opuściliśmy wybrzeże, nie musimy już 122 i jjiontować machin oblężniczych. Chciałbyś może pluć j^wią jak w Halikarnasie czy w Tyrze? - Co to, to nie, ale... - Ciesz się zatem. - Tak, ale... nie podoba mi się, że ci barbarzyńcy są blisko Aleksandra, jedzą z nim posiłki i tak dalej. To właśnie mi się nie podoba. - Bądź pewny, że nic się nie stanie. Aleksander wie, co robi. Suza, miasto ogromne, liczące prawie trzy tysiące lat, z czterech swoich stron miało wzgórza. Na jednym z nich wznosił się pałac królewski, skąpany właśnie w tej chwili w promieniach zachodzącego słońca. Wchodziło się doń przez majestatyczny pronaos, zbudowany z wielkich kamiennych kolumn z kapitelami w kształcie skrzydlatych byków, które podtrzymywały sklepienie. Dalej rozciągało się atrium wyłożone różnokolorowym marmurem i częściowo przykryte wspaniałymi kobiercami. Sufit podparty był innymi kolumnami, tym razem z drewna cedrowego, pomalowanego na czerwono i żółto. Przez korytarz i kolejne atrium Aleksander został wprowadzony do apa-dany, wielkiej sali audiencyjnej, podczas gdy dygnitarze, eunuchowie i szambelani wycofywali się na obrzeża wielkiego salonu, z głowami nisko pochylonymi. Król, wraz ze świtą towarzyszy i generałów, podszedł do tronu Achemenidów, aby na nim zasiąść, od razu jednak znalazł się w kłopocie: ze względu na jego niezbyt wysoki wzrost stopy nie dotykały ziemi, a wręcz zwisały w niezbyt królewski sposób. Leonnatos, który odznaczał się pewną żołnierską wrażliwością na tego rodzaju sprawy, dostrzegł z boku mebel z drewna cedrowego na czterech nóżkach, podsunął go Aleksandrowi, tak że ten mógł na nim oprzeć stopy jak na stołku. Wtedy dopiero przemówił do obecnych. - Przyjaciele, to, co jeszcze niedawno zdawało się tyl- 123 ko nierealnym snem, stało się rzeczywistością. Dwie największe stolice świata, Babilon i Suza, są w naszych rękach i wkrótce zdobędziemy również inne. - Zaledwie jednak zaczai swoją przemowę, przerwał ją, usłyszawszy niezbyt daleko stłumiony płacz. Rozejrzał się dookoła i kiedy w wielkiej sali zapadła kompletna cisza, ów płacz rozbrzmiewał jeszcze wyraźniej: był to jeden z eunuchów z pałacu, który szlochał z głową zwróconą do ściany. Wszyscy odsunęli się, ponieważ zdawali sobie sprawę, że król chce go zobaczyć, i biedak znalazł się osamotniony i zapłakany przed oczami siedzącego na tronie władcy. - Dlaczego płaczesz? - zapytał Aleksander. Mężczyzna odwrócił się, ocierając łzy. - No, możesz mówić swobodnie. - Ci kastraci - wyszeptał Leonnatos na ucho Seleuko-sowi - beczą bez powodu, jak baby, ale mówi się, że w łóżku są lepsi od kobiet. - To zależy od kastrata - odparł obojętnie Seleukos. -Ten, na przykład, nie wydaje mi się niczym specjalnym. - No, mów - nalegał Aleksander. - Jestem eunuchem - zaczął - i z natury dochowuję wierności mojemu panu, kimkolwiek by był. Najpierw byłem wierny królowi Dariuszowi, a teraz jestem wierny tobie, mojemu nowemu królowi. Ale mimo to, nie mogę powstrzymać się od płaczu na myśl, jak szybko może zmieniać się los. To, co ty używasz za podnóżek - i Aleksander zaczai zdawać sobie sprawę z przyczyny jego płaczu - było stołem Dariusza, na którym Wielki Król spożywał swoje posiłki, a zatem dla nas stanowił przedmiot święty i godny czci. Teraz ty opierasz na nim stopy... Aleksander zaczerwienił się i zamierzał wstać, czując, że popełnił niewybaczalny i grubiański czyn, ale Arystan-dros, który był tam obecny, powstrzymał go: - Nie zdejmuj nóg z tej podpórki. Czy nie sądzisz, że może być jakieś przesłanie w tym pozornie przypadko- 124 wydarzeniu? Bogowie chcieli, by tak się stało, ażeby wszyscy wiedzieli, iż złożyli oni u twoich stóp potęgę imperium Persów. Stół Dariusza pozostał zatem na swoim miejscu, jako podnóżek dla stóp nowego króla. Po zakończeniu audiencji w sali tronowej wszyscy rozpierzchli się tu i tam, żeby zwiedzić ogromny pałac. Szambelan, który również był eunuchem, wprowadził Aleksandra, samego, do królewskiego haremu, gdzie znajdowały się dziesiątki dziewcząt, zachwycających urodą i sylwetką, wszystkie ubrane w swoje stroje narodowe. Przywitały go radosnym chichotem. Niektóre miały ciemną karnację, inne skórę jasną i niebieskie oczy. Jedna była wręcz Etiopką i wydała się królowi - przy swojej wspaniałej powierzchowności - posągiem z brązu dłuta Lizypa. / - Jeśli chcesz się z nimi zabawić - powiedział eunuch -będą szczęśliwe, mogąc cię przyjąć jeszcze tego wieczoru. - Podziękuj im ode mnie i powiedz, że przyjdę wkrótce, by cieszyć się ich towarzystwem. Przeszedł następnie do innych komnat obszernej rezydencji królewskiej, aż nagle zauważył, że jego przyjaciele zgromadzili się, aby oglądać jakiś pomnik, więc się także zatrzymał: była to grupa posągów w brązie, przedstawiająca dwóch młodzieńców, którzy wyciągali do przodu sztylety, jakby chcieli kogoś dźgnąć. - Harmodios i Aristogejton - wyjaśnił Ptolemeusz. -Popatrz, pomnik zabójców tyrana Hipparcha, brata Hip-piasza, przyjaciela Persów i zdrajcy sprawy greckiej. Król Kserkses zabrał go z Aten jako łup wojenny przed podpaleniem miasta. Stoi tutaj od stu pięćdziesięciu lat jako świadectwo owego upokorzenia. - Ja słyszałem, że ci dwaj nie zabili Hipparcha, żeby uwolnić miasto od tyrana, ale że w grę wchodziła zazdrość o pewnego pięknego młodzieńca, w którym zarów- 125 no Harmodios, jak i Hipparch byli zakochani - wtrącił Leonnatos. - To nic nie zmienia - zauważył Kallistenes, który kontemplował słynny monument z wielkim podziwem. -Cokolwiek się zdarzyło, ci dwaj mężczyźni przywrócili demokrację w Atenach. Na te słowa wśród obecnych dało się wyczuć pewne zakłopotanie: wszyscy przypomnieli sobie gwałtowne ora-cje Demostenesa na rzecz wolności Aten przeciw „tyranowi" Filipowi i wszyscy mieli wrażenie, że Aleksander zaczyna z każdym mijającym dniem coraz bardziej zapominać o demokratycznym wychowaniu, jakie odebrał od Arystotelesa, a być może także o jego radach w listach, które od czasu do czasu otrzymywał, i że jego duch skłania się coraz bardziej ku wschodniemu przepychowi. - Zarządźcie, aby monument został natychmiast odesłany do Aten, jako mój osobisty dar dla miasta - powiedział Aleksander, który wyczuł w powietrzu to, co wszyscy myśleli w duchu, a nikt nie ośmielił się powiedzieć. -Mam nadzieję, że zrozumieją, iż macedońskie miecze osiągnęły taki rezultat, jakiego nawet tysiąc przemówień ich oratorów nie potrafiłoby opisać. Królowa matka Sisigambis oraz konkubiny króla i jego dzieci znów rozlokowane zostały w swoich apartamentach, które opuściły dawno temu, i wszystkie ogarnęło wzruszenie na widok znajomych przedmiotów. Zalewały łzami łoża, w których były kochane i rodziły dzieci, ościeżnice drzwi, odgradzające dostęp do ich sypialni uświęconych obecnością Wielkiego Króla. Zmienił się jednak klimat: co prawda w salonach dworu pozostały te same przedmioty, ale pałac rozbrzmiewał wrogim i niezrozumiałym językiem, a przyszłość jawiła się mroczna i niepokojąca. Tylko królowa matka wydawała się spokojna, pogrążona w tajemniczym i pogodnym nastroju. Cieszyła się, że otrzymała zgodę na zajęcie się wychowaniem 126 phraatesa, młodszego syna Barsine, jedynego ocalałego członka rodziny, gdyby się cokolwiek stało jego dziadkowi, satrapie Artabazosowi. Aleksander często odwiedzał królewski harem, czasem sam, czasem wraz z Hefajstionem, a dziewczęta tam mieszkające przyzwyczaiły się kochać jego i jego przyjaciela w taki sam sposób, zaspokajając każde ich pragnienie i leżąc z nimi w tym samym łożu podczas wonnych nocy owego gorącego lata, słuchając muzyki i śpiewu swoich towarzyszek oraz głosów wielkiej metropolii, kiedyś radosnej, a dziś wyciszonej z obawy o niepewną przyszłość. Codziennie przez cały czas swojego pobytu w mieście Aleksander odwiedzał apartament królowej matki i prowadził z nią długie rozmowy przy pomocy tłumacza. W przeddzień odjazdu rozmawiał z nią znowu, jak w dzień poprzedzający bitwę pod Gaugamelą. - Matko - powiedział. - Jutro wyjadę, aby ścigać twojego syna w najdalszych zakamarkach jego imperium. Wierzę w moje przeznaczenie i wierzę, że moje zwycięstwo nastąpiło z pomocą bogów, dlatego nie zostawię dzieła nie dokończonego, ale obiecuję ci, że nie uczynię nic złego Dariuszowi i postaram się ocalić mu życie. Zarządziłem też, żeby najlepsi nauczyciele zapoznali cię z moim językiem, ponieważ chciałbym pewnego dnia usłyszeć go z twoich ust, tak aby nie było między nami nikogo, kto interpretowałby nasze myśli. Królowa matka popatrzyła mu w oczy, szepcząc coś, czego tłumacz nie zdołał przełożyć, ponieważ użyła jakiegoś tajemniczego i sekretnego języka, który tylko jej bóg mógł zrozumieć. 127 19 Trąby dały sygnał odjazdu pewnego poranka wczesną jesienią, kiedy miasto pozostawało jeszcze w cieniu, a szczyty Elamu muskane były pierwszymi promieniami wschodzącego słońca. Armię podzielono na dwie części: Parmenion miał poprowadzić piechotę ciężką, wozy ze zdemontowanymi machinami wojennymi oraz tabory wzdłuż drogi królewskiej, natomiast Aleksander, wraz z piechotą lekką, jazdą i Agrianami miał ruszyć górską ścieżką, która przez góry Elamu wiodła bezpośrednio do Persepolis, stolicy założonej przez Dariusza Wielkiego. Poprzedzany przez suzjańskich przewodników, Aleksander ruszył w górę nurtu rzeki, która coraz bardziej się zwężała, a potem wspiął się w stronę przełęczy prowadzącej na płaskowyż zamieszkany przez niezłomny lud dzikich i prymitywnych pasterzy: Uksjów. Poddani nominalnie Wielkiemu Królowi, faktycznie byli niezależni, i kiedy Aleksander - za pośrednictwem tłumacza - poprosił, aby go przepuścili, odpowiedzieli: - Będziesz mógł przejść, jeśli zapłacisz, jak to zawsze robił Wielki Król, kiedy chciał przedostać się z Suzy do Persepolis najkrótszą drogą. Aleksander odparł: - Wielki Król nie rządzi już swoim imperium i to, co on robił, mnie nie odpowiada, zatem przejdę, czy tego chcecie, czy nie. Wygląd Uksjów sprawiał nieprzyjemne wrażenie: zarośnięci i kudłaci, odziani w kozie i owcze skóry, cuchnęli jak ich zwierzęta, ale widać też było, że niełatwo ich przestraszyć i że nie oddadzą niczego. Polegali na nieprzy-stępności swojej urwistej ziemi, na wąskich dolinach, na stromych ścieżkach, na które mogło się wdrapać jednocześnie tylko kilka osób. Nie mogli wiedzieć, że ten obcy król ma ze sobą wojowników jeszcze bardziej dzikich 128 i prymitywnych, przywykłych tak jak oni poruszać się z nadzwyczajną zręcznością po najbardziej niedostępnych 1 surowych terenach, znosić zimno i głód, ból i wysiłek. Nieulękłych i drapieżnych Agrian, zachłannych i krwiożerczych, ślepo posłusznych karmiącej ich ręce. Aleksander zebrał dowódców i suzjańskich przewodników, żeby objaśnili im przebieg dwóch głównych ścieżek prowadzących na płaskowyż uksyjski. Postanowiono, że Krateros poprowadzi oddziały falangi drogą mniej stromą, wiodącą bezpośrednio na przełęcze wychodzące na Persydę, Aleksander zaś, z Agrianami i dwoma batalionami hypaspistów, miał się zmierzyć z trudniejszym terenem, prowadzącym prosto na wzniesienia opanowane przez nieprzyjacielskich wojowników. Krateros zaczekał, aż król wraz ze swymi oddziałami zacznie się wspinać po urwisku i ściągnie na siebie większość sił uksyjskich, po czym sam ruszył, pod osłoną gęstej roślinności, ścieżką biegnącą ku przełęczom. Uksjowie, stojący naprzeciw Aleksandra, zaczęli wypuszczać strzały oraz kamienie z proc, spychać rękami głazy, które toczyły się, obsuwając po stoku, ale bardzo zręczni Agrianie chowali się za każdą nierównością terenu, po czym posuwali się dalej po odsłoniętej przestrzeni, żeby za chwilę znów ukryć się za pniami i skałami. Kiedy wreszcie znaleźli się w pobliżu pierwszych obrońców, zaatakowali ich z tak dzikim okrucieństwem, że tamci nie mieli prawie żadnej możliwości, by się im przeciwstawić. Wielu padło z poderżniętym gardłem, inni zsunęli się na kolana z rozległymi ranami brzusznymi. Agrianie nie marnowali sił: uderzali tylko po to, żeby zabić, całkowicie unieszkodliwić przeciwnika albo przerazić go widokiem groźnych ran. Zaraz po Agrianach na płaskowyż wkroczyli hypaspi^ sci, zwarli szeregi i ruszyli biegiem w kierunku wiosek 2 kamienia i surowej cegły, gdzie ludzie dzielili się miej- 129 scem ze zwierzętami w formie prymitywnej symbiozy. Aleksander wydał rozkaz, by użyć zapalnych strzał i wkrótce słomiane dachy ubogich chat zamieniły się w stosy, a przerażone bydło rozpierzchło się we wszystkich kierunkach. Zaskoczeni inwazją, jakiej nigdy by się nie spodziewali, Uksjowie uciekli w stronę wąwozów, w nadziei, że tam zdołają się skuteczniej bronić, jednak przełęcze zostały już zajęte przez oddziały szturmowe Kraterosa, które przyjęły ich deszczem strzał i oszczepów, powalając wielu z nich. Wciśnięci między oddziały Aleksandra i Kraterosa, Uksjowie poddali się, ale król nałożył na nich bardzo dotkliwą karę: mieli zostać usunięci całkowicie ze swojej ziemi i zesłani na równinę, tak by przejście między Su-zjaną i Persją nie było nigdy więcej zagrożone ich obecnością. Kiedy tylko usłyszeli z ust tłumacza, jaki czeka ich los, padli do stóp króla, błagając i płacząc, wznosząc głośne okrzyki rozpaczy, do których przyłączały się lamenty kobiet i dzieci. Aleksander był jednak niewzruszony. Powiedział, że powinni byli wcześniej zgodzić się na jego propozycje, nauczyłoby ich to, że on nigdy nie rzuca słów na wiatr i że żadna siła na świecie go nie powstrzyma. Jeden z przewodników suzjańskich zasugerował im jednak, by postarali się o wstawiennictwo królowej matki Sisigambis, jedynej osoby mającej wpływ na serce nieubłaganego zdobywcy. Uksjowie usłuchali tej rady i przeprowadzili potajemnie dwóch ze swych przywódców przez linie Macedończyków. Cztery dni później, kiedy łatwiejszą trasą dotarła już też na miejsce konnica, powrócili na płaskowyż z listem po grecku, w którym królowa zaklinała Aleksandra, by pozwolił tym nieszczęśnikom pozostać na ich ziemi. 130 Sisigambis do Aleksandra, bądź pozdrowiony! Przybyli do mnie przedstawiciele ludu Uksjów z prośbą, żebym się za nimi u Ciebie wstawiła. Wiem, że Cię znieważyli i wy śmiali, ale kara, jaką im wymierzyłeś, jest najstraszliwsza, gorsza od samej śmierci. Nie ma w istocie nic boleśniejszego niż zostać oderwanym od ziemi, na której żyło się od dziecka, od źródeł, które gasiły nasze pragnienie, od pół, które nas żywiły, od widoku słońca, które wstaje i zachodzi za horyzontem naszych gór. Wielokrotnie nazwałeś mnie matką, tym słodkim słowem, przeznaczonym tylko dla Olimpias, która wydała Cię na świat na dworze w Pelli. Teraz ja Cię proszę, w imię tego tytułu, który jest dla mnie zaszczytem, żebyś mnie wysłuchał, tak jakbyś wysłuchał swojej matki: oszczędź temu ludowi udręki oderwania od ich ojczyzny. Przypomnij sobie Twoją ojczyznę i uczucia, które tam zostawiłeś! Ci nieszczęśnicy bronili tylko swojej ziemi i domów. Miej litość! List wzruszył Aleksandra i stłumił jego gniew: Uksjom pozwolono pozostać na ich płaskowyżu i nakazano płacić coroczną daninę w postaci pięciuset koni, dwóch tysięcy zwierząt jucznych i drobnej zwierzyny. Chętnie się na to zgodzili, myśląc, że ten zapalczywy chłopak i jego dzicy żołnierze i tak nie wrócą po ich kozy i byki, więc nie warto było odrzucać oferty. Po spacyfikowaniu płaskowyżu Aleksander ruszył w kierunku najwyższej przełęczy: wąwozu zwanego Wrotami Perskimi, wzdłuż którego satrapa Ariobarzanes kazał wybudować mur obronny na takiej wysokości, że stał się niedostępny. Armia ruszyła w drogę w pewien mroźny poranek, przed świtem, przez płaskowyż smagany wiatrem, w chwili gdy z szarego nieba zaczął padać śnieg. 131 20 Dolina, która prowadziła do Wrót Perskich, stawała się coraz węższa, aż w końcu zmieniła się w skalisty wąwóz 0 rozpadających się ścianach. Trzeba było brnąć z wielkim wysiłkiem przez wysoki śnieg lub posuwać się po lodowych taflach, na których konie i muły ślizgały się, raniąc się albo łamiąc nogi. Trzeba było prawie całego dnia, żeby przednie straże dotarły do pierwszych skarp stromych podejść, prowadzących w stronę muru osłaniającego przełęcz. Ale kiedy Aleksander zbierał dowódców trackich 1 agriańskich, aby opracować sposób wdrapania się pod osłoną nocy na stromą skarpę, a potem na mur, wstrząsnął nimi nagły łoskot: ze szczytu ścian żołnierze perscy staczali na dół olbrzymie głazy, wywołując wielkie lawiny tłucznia, schodzące z impetem na dno. Wszyscy krzyknęli: - Uwaga! Uwaga! Cofnąć się! Kamienie były jednak szybsze od ruchów ludzi i spowodowały masakrę. Sam Aleksander, uderzony kamieniami, został ranny w kilku miejscach, choć na szczęście nie miał żadnej złamanej kości. Wydał natychmiast rozkaz do wycofania się, ale nieprzyjacielscy żołnierze pochwycili łuki i choć padał coraz gęściejszy śnieg, a widoczność była nikła, wypuszczali chmarę strzał, nigdy nie chybiając celu. - Tarcze! - krzyknął dowodzący falangą Lizymach. -Zasłońcie głowy tarczami. Ludzie posłuchali, ale Persowie biegli wzdłuż brzegu wąwozu, uderzając tych, którzy byli z tyłu i nie pojęli jeszcze, co się dzieje. Dopiero zmrok powstrzymał rzeź i Aleksandrowi udało się z wielkim trudem doprowadzić armię w przestronnie j sze miejsce, gdzie można było rozbić obóz. Wszystkich ogarnęło przygnębienie, zarówno 132 z powodu wielkiej liczby poległych towarzyszy, jak i rannych, którzy krzyczeli z bólu, mając poszarpane i przebite kończyny, połamane kości. Filip i jego chirurdzy zabrali się do dzieła przy świetle lamp: zszywali rany, wyjmowali ostrza strzał i oszczepów z ciał żołnierzy, składali złamania, unieruchamiali kończyny bandażami i deszczułkami, używając nawet - z braku czego innego - drzewców włóczni i łuków. Jeden po drugim, pojedynczo, towarzysze przybyli do namiotu króla, żeby odbyć naradę. Nie było ognia ani żaru, przy którym można by się ogrzać, ale lampa zwisająca z centralnego słupa dawała trochę światła, a wraz z nim niemal wrażenie ciepła. Niczyjej uwagi nie mogła ujść niewiarygodna i dramatyczna zmiana, jakiej ich życie uległo w ciągu kilku dni: od wygód i luksusów pałaców Babilonii i Suzy po mróz i trudy tej desperackiej wyprawy. - Jak sądzicie, ilu ich jest? - zapytał Seleukos. - Cóż - odparł Ptolemeusz. - Według mnie kilka tysięcy. Jeśli Ariobarzanes postanowił zatrzymać przełęcz, nie mógł tego zrobić z nielicznymi, źle uzbrojonymi oddziałami. Na pewno ma do dyspozycji doborowych ludzi w liczbie więcej niż wystarczającej. W tejże chwili wszedł Eumenes, siny z zimna, szczękając zębami. Miał na ramieniu futerał z rulonami, pióro i atrament, którymi sporządzał co wieczór swój „dziennik". - Czy masz rachunek strat? - zapytał go Aleksander. - Ciężkie - odrzekł sekretarz, przebiegając wzrokiem zapisany w pośpiechu arkusz. - Nie mniej niż trzystu poległych i setka rannych. - Co robimy? - spytał Leonnatos. - Nie możemy ich tam zostawić na pastwę wilków -odparł Aleksander. - Musimy ich stamtąd zabrać. - Ależ doznamy jeszcze cięższych strat - zaoponował Lizymach. - Jeśli pójdziemy teraz, połamiemy sobie ko- 133 ści w ciemnościach między skałami; jeśli pójdziemy jutro w świetle dnia, rozgromią nas ze szczytu tego przeklętego parowu. - Ja idę - uciął król. - Nie zostawię tych chłopców nie pochowanych. Jeśli się boicie, możecie ze mną nie iść. - Ja pójdę - odrzekł Hefajstion, wstając, jakby trzeba było ruszać natychmiast. - Wiesz dobrze, że nie chodzi tu o strach - odparł Li-zymach, dotknięty do żywego. - Ach, nie? A zatem o co? - Nie ma sensu się kłócić - wtrącił się Ptolemeusz. -W ten sposób niczego nie rozwiążemy. Spróbujmy się raczej zastanowić. - Ja... miałbym może wyjście - powiedział Eumenes. Wszyscy odwrócili się w stronę sekretarza i Leonnatos potrząsnął głową, myśląc, że ten mały Grek wie zawsze wszystko lepiej od innych. - Wyjście? - zapytał Aleksander. - Jakie? - Chwileczkę - odparł Eumenes. - Zaraz wracam. Wyszedł i wrócił po chwili z jednym z miejscowych przewodników, którzy doprowadzili ich aż tutaj. - Mów bez obawy - zachęcił Eumenes. - Król i jego przyjaciele słuchają cię. Mężczyzna skłonił się przed Aleksandrem i jego towarzyszami i zaczął mówić dosyć zrozumiałą greką, z akcentem przypominającym niewyraźnie cypryjski. - Skąd pochodzisz? - zapytał Aleksander. - Jestem Licyjczykiem z okolic Patraju i w dzieciństwie zostałem oddany jako niewolnik, żeby spłacić dług, który mój ojciec zaciągnął u swego perskiego pana, niejakiego Arsakesa. Ten, wracając do Persji, zabrał mnie ze sobą i powierzył wypas swoich stad w tej okolicy. Znam więc każdy skrawek tych gór. Wszyscy obecni wstrzymali oddech, uświadamiając sobie, że ten biedak mógł mieć w rękach los całej armii. 134 - Jeśli wrócicie do tamtego parowu - ciągnął - Persowie rozgromią was, zanim dotrzecie do podmurowania; tylko małe oddziały mogą się tam poruszać. Ja jednak znam ścieżkę, prowadzącą środkiem lasu, godzinę drogi stąd. Jest to ścieżka dla kóz, którą może przejść naraz tylko jeden człowiek i gdzie konie muszą mieć zasłonięte oczy, żeby nie widziały przepaści. Ale w cztery albo pięć godzin można dotrzeć na szczyt wąwozu i zajść Persów od tyłu. - Wydaje mi się, że nie mamy innego wyboru - rzekł Seleukos - jeżeli chcemy iść dalej. - Ja też tak sądzę - przyznał Aleksander - ale jest jeden problem: jeśli ścieżka jest tak wąska, liczba naszych, którzy dotrą na szczyt wąwozu w rozsądnie krótkim czasie, będzie zbyt mała, żeby wytrzymać ewentualny kontratak perski. Ktoś będzie jednak musiał zaangażować ich od frontu, po stronie muru. - Ja pójdę - zaproponował Lizymach. - Nie, ty pójdziesz ze mną ścieżką. Tam wyślemy Kra-terosa z Agrianami, Trakami i batalionem pezetajrów. Spróbują ograniczyć do minimum straty. Zaatakujemy jednocześnie, my z góry, oni z dołu: równoczesny szturm powinien zasiać panikę wśród Persów. - Potrzebny będzie sygnał - zauważył Krateros. - Ale jaki? Wąwóz jest zbyt głęboki, żeby można było dostrzec sygnały świetlne, a odległość między waszymi oddziałami może być taka, że nie da się usłyszeć żadnego dźwięku ani okrzyku. - Jest na to sposób - powiedział pasterz. - W fortyfikacji jest takie miejsce, skąd echo odbija się kilkakrotnie po ścianach wąwozu: dźwięk trąby może być wyraźnie usłyszany z dużej odległości. Wypróbowałem to wielokrotnie z moim rogiem, dla zabicia czasu, kiedy pasłem owce. Aleksander spojrzał na niego: 135 - Jak się nazywasz, Licyjczyku? - Mój pan nazywał mnie Ochus, co po persku znaczy „bękart", ale moje prawdziwe imię to Rhedas. - Posłuchaj, Rhedasie, jeśli powiedziałeś prawdę i zaprowadzisz nas na tyły Persów, obsypię cię złotem: będziesz miał dość, by żyć w dobrobycie przez resztę swoich dni, będziesz mógł wrócić do twojego kraju, kupić najpiękniejszy dom, służbę, kobiety, zwierzęta, wszystko, czego zapragniesz. Mężczyzna odpowiedział, nie spuszczając oczu: - Zrobiłbym to nawet za darmo, panie. Persowie trzymali mnie w niewoli i karali tysiąc razy bez powodu. W każdej chwili jestem gotów do drogi. Leonnatos wystawił głowę na zewnątrz. - Przestaje padać. - Doskonale - ucieszył się Aleksander. - A zatem każcie rozdać kolację i dajcie zapas wina tym wszystkim, którzy mają pójść z Kraterosem. Obiecajcie nagrodę pieniężną tym, którzy zgłoszą się na ochotnika, ponieważ będą musieli wyruszyć zaraz po kolacji. Persowie nigdy nie pomyślą, że jesteśmy tak szaleni, by ponowić próbę już teraz. My pójdziemy w ślad za Rhedasem po pierwszej zmianie warty. Król zjadł z przyjaciółmi pod namiotem taką samą rację wojskową, jaka została rozdana żołnierzom, a potem rozeszli się, aby się przygotować do nocnej wyprawy. Kra-teros wyruszył pierwszy ze swoimi ludźmi; Aleksander, tak jak zapowiedział - po pierwszej zmianie warty, z większością armii. Rhedas poprowadził ich do wejścia na ścieżkę, a potem w górę, w stronę przełęczy, przez gęste zarośla. Przejście było wąskie i uciążliwe, wyrąbane w ciągu wieków w zboczu góry przez pasterzy i wędrowców szukających skrótu podczas podróży w kierunku Persydy. Czasami prowadziło nad przepaścią i wtedy należało przewiązywać koniom 136 oczy, żeby się nie spłoszyły, kiedy indziej zatarasowane było lawiną albo oblodzone i wówczas ludzie musieli podawać sobie ręce albo wiązać się linami, by nie spaść w dół i nie roztrzaskać się o skały. Przewodnik posuwał się naprzód pewnym krokiem mimo ciemności i widać było, że mógłby pokonać tę trasę choćby z zamkniętymi oczami. Tymczasem niektórzy żołnierze spadli w przepaść i nie można było nawet spróbować wydobyć ich ciał. Aleksander szedł pieszo za Rhedasem, często się jednak zatrzymywał, aby pomóc tym, którzy znaleźli się w trudnościach. Kilkakrotnie sam zaryzykował życie, by ocalić zagrożonych żołnierzy. Przed świtem temperatura jeszcze bardziej spadła i ludzie posuwali się z coraz większym wysiłkiem, mając zdrętwiałe nogi, zmęczone już długim i wyczerpującym nocnym marszem. Słabe światło słońca, które sączyło się na horyzoncie między gęstą zasłoną chmur, dodało wszystkim trochę otuchy: przynajmniej teraz można było rozróżnić lepiej przejście, a coraz rzadsza roślinność pozwalała się domyślać, że już niewiele brakuje do szczytu. Kiedy wreszcie tam dotarli, zerwał się silny wiatr i Aleksander wydał rozkaz, żeby żołnierze z przodu nie ruszali się, dopóki przynajmniej część idących z tyłu nie zrówna się z nimi. - Potem znów ruszyli w ciszy, próbując kryć się za roślinnością, częściowo porastającą także płaskowyż - tak by Persowie nie dostrzegli ich zbyt wcześnie. W pewnej chwili przewodnik wskazał na wyniesienie terenu, rodzaj skalistej opoki, która ciągnęła się w kierunku leżącego poniżej parowu, i powiedział: - Oto miejsce, skąd rozlega się echo. Idąc dalej, za tamto wzniesienie, wychodzi się na fortyfikację, która kontroluje dostęp do Wrót Perskich. Jesteśmy na miejscu. Ptolemeusz wystąpił naprzód. - Czy myślisz, że Krateros zajął już pozycje? 137 - Na pewno, jeśli nic się nie wydarzyło - odparł Aleksander. - A gdyby nawet mu się nie powiodło, i tak nie mamy innego wyboru. Zbierz ludzi i każ dać sygnał: zaatakujemy pozycje perskie. Ptolemeusz ustawił ludzi w czterech liniach: w pierwszej znalazł się oddział jazdy, potem piechota lekka łuczników i oszczepników, następnie pezetajrowie i ostatni hypaspiści pod dowództwem Lizymacha. Wtedy dał znak trębaczowi, który ustawił się dokładnie na szczycie skały zawieszonej nad parowem. Rozległ się dźwięk trąby przenikliwy jak pienie koguta, przeszywając nieruchome i odrętwiałe powietrze świtu, i natychmiast echo odpowiedziało od przeciwległej ściany i odbiło się o otaczające szczyty, aby w końcu zgasnąć w rozległym, nieskalanym krajobrazie. Zapadła cisza ciężka niczym ołowiane niebo wiszące nad ustawioną w szyku armią i wszyscy nastawili uszu w pełnym napięcia oczekiwaniu na odpowiedź. I oto nagle rozległy się dźwięki innej trąby i jeszcze jednej, pomnożone echem, a potem dzikie okrzyki rzucających się do ataku żołnierzy. - Krateros wypuścił Agrian! - zakrzyknął Aleksander. - Naprzód, ludzie, pokażmy im, że nie umarliśmy z zimna! Wskoczył na konia i ustawił się w środku swojego szwadronu, posuwając się stępa aż na zbocze górujące nad garnizonem perskim, gdy tymczasem piechota postępowała za nim biegiem, żeby nie stracić kontaktu. Potem, ledwie tylko pozycje perskie stały się widoczne, przypuścił szturm, pobudzając konia i wydając okrzyk wojenny. Wszystkie trąby odezwały się jednogłośnie, wszyscy piechurzy rzucili się naprzód z bronią w ręku, gdy tymczasem jeźdźcy pędzili galopem, aby zderzyć się z wrogiem, który musiał się już rozdzielić na dwa fronty. Jazda Aleksandra przeskoczyła z impetem nasyp, osłaniający od 138 l tyłu garnizon, a zaraz potem ruszyła piechota, angażując obrońców w twardej walce wręcz. Persowie, zorientowawszy się w sytuacji, podnieśli alarm, ale tymczasem musieli odsłonić część twierdzy i Agrianie zaczęli wspinać się na jej szczyt, osadzając sztylety w otwory muru i przylegając płasko do ściany za każdym razem, kiedy wrogowie ciskali kamieniami albo strzelali z łuków. Wkrótce pierwsi z Agrian dotarli na szczyt i podczas gdy niektórzy angażowali obrońców, inni pomagali wspiąć się towarzyszom, zrzucając im liny. Choć słabsi liczebnie, Macedończycy zdołali zyskać przewagę nad przeciwnikiem, w większości zaskoczonym we śnie i jeszcze nie uzbrojonym. Ariobarzanes ledwie zdołał wyjść ze swojej kwatery z mieczem w dłoni, kiedy znalazł się w otoczeniu grupy macedońskich jeźdźców, którzy grozili mu ostrzami swoich włóczni. Był zmuszony zarządzić kapitulację i przyglądać się bezradnie przejściu nieprzyjacielskiej armii przez zdobytą szturmem przełęcz, która miała osłaniać Persepolis. Miasto było już zdane na łaskę wroga. 21 Aleksander zaczekał, aż pozostała część jego armii wejdzie na górę, po czym wydał rozkaz, by rozpoczęto schodzenie na płaskowyż Persydy. Ale zanim ruszyli w drogę, wezwał do siebie licyjskiego pasterza, który przeprowadził go do ufortyfikowanej przełęczy. - Twój udział miał zasadnicze znaczenie - powiedział. -Pomogłeś Aleksandrowi podbić imperium, być może zmienić bieg zdarzeń. Nikt nie może powiedzieć, czy to dobrze, czy źle, ale ja w każdym razie jestem ci za to głęboko wdzięczny. Chciał już dodać: „Poproś o to, czego chcesz, a dam ci 139 to", ale przypomniał sobie ten odległy dzień, kiedy wy. mówił to nieszczęsne zdanie do Diogenesa, starego filozofa, wyciągniętego w świetle zachodzącego słońca, więc powiedział tylko: - Dziękuję, mój przyjacielu. Pasterz patrzył za nim wzruszony, kiedy tamten wsiadał na konia i kierował się drogą w dół, ale otrząsnął się, słysząc inny głos za swoimi plecami. Był to Eumenes. - Król powiedział mi, że możesz mieć, co chcesz, tak jak ci obiecał. Musisz tylko mówić. Rhedas odrzekł: - Gdybym był młodszy, chciałbym pojechać z nim, żeby zobaczyć, co wydarzy się później. Ale muszę myśleć 0 swojej starości: pragnąłbym odkupić pole mojego ojca 1 dom, w którym się urodziłem, w zatoce, nad morzeni. Już od tak dawna nie widziałem morza... - Zobaczysz je, pasterzu, i będziesz miał swoje pole i swój dom. Będziesz też mógł założyć rodzinę, jeśli zechcesz. A jeśli będziesz miał dzieci i wnuki, opowiesz im, jak pewnej nocy poprowadziłeś króla Aleksandra ku jego przeznaczeniu. A jeśli ci nie uwierzą, pokażesz im to. - Co to jest? Eumenes włożył mu do ręki mały naszyjnik. - Jest to złota gwiazda Argeadów. Tylko najbliżsi przyjaciele króla ją mają. - Podał mu także skórzany futerał. -Masz tutaj list króla do namiestnika Licji: rozkazuje mu dać ci wszystko to, czego pragniesz. Jest więcej wart niż jakakolwiek suma w złocie lub w srebrze. Nie zgub go. Zegna], pasterzu, powodzenia. Dotarli do podnóża gór nazajutrz wieczorem i znaleźli się naprzeciw rozległego płaskowyżu Persydy, poprzecinanego rzekami o brzegach porośniętych długimi rzęda- 140 mi topoli. W licznych tu wioskach stały domy z surowej cegły. Przecięli drogę królewską na brzegach Araksesu i Aleksander rozbił tam obóz, żeby zaczekać na Parmeniona z resztą armii, ale ledwie podano mu kolację, wszedł jeden z hetajrów ze straży, anonsując wizytę: - Królu, przybył osobnik, który chce z tobą mówić. Przebył łodzią rzekę i zdaje się, że bardzo mu spieszno. - Wpuść go zatem. Żołnierz wprowadził mężczyznę ubranego na sposób perski. Miał spodnie ściągnięte nad kostkami, lnianą tkaninę owiniętą wokół głowy i związaną pod szyją. - Kim jesteś? - zapytał Aleksander. - Przybywam w imieniu satrapy Abulitesa, dowodzącego twierdzą w Persepolis. Gotów jest przekazać ci miasto i kazał ci powiedzieć, żebyś natychmiast ruszył w drogę, jeśli chcesz zastać nienaruszony jeszcze skarb Wielkiego Króla. Jeżeli się spóźnisz, mogliby zdobyć przewagę w mieście ci, którzy domagają się obrony do upadłego. Inni jeszcze chcieliby ukryć skarb, żeby wesprzeć powstanie króla Dariusza. Co mam przekazać mojemu panu? Aleksander zastanawiał się krótką chwilę w milczeniu, po czym odparł: - Powiedz mu, że dotrę w pobliże Persepolis za dwa dni o zachodzie słońca z moją jazdą. Mężczyzna wyszedł, a król wezwał natychmiast Diade-sa z Larissy, swojego naczelnego inżyniera. - Musisz wybudować most na Araksesie przed jutrzejszym wieczorem - powiedział, zanim ten zdążył usiąść. Diades, przyzwyczajony już, że wymaga się od niego rzeczy niemożliwych w nierealnym czasie, nie mrugnął nawet powieką. - Jak ma być szeroki? - zapytał. - Jak tylko się da. Muszę przeprowadzić całą jazdę w jak najkrótszym czasie. 141 - Pięć łokci? - Dziesięć. - Dziesięć łokci. W porządku. - Myślisz, że ci się uda? - Czy kiedykolwiek się zawiodłeś, panie? - Nie. - Jednak muszę rozpocząć prace natychmiast. - Jak chcesz. Możesz wydawać rozkazy w moim imieniu, komu zechcesz, również generałom. Diades zebrał dziesięć oddziałów z mułami i końmi, wyposażonych w drabiny, siekiery, piły i liny. Chodziło o wyrąbanie jodeł w pobliskim lesie. Pnie zostały częściowo oczyszczone z kory, zaostrzone i utwardzone ogniem, a częściowo pocięte na deski. Trzysta osób pracowało przez całą noc; o świcie materiał leżał zebrany na brzegu rzeki, gotowy do użycia. Diades wziął zaostrzone pale i zaczai wbijać je po dwa w dno na szerokości dziesięciu łokci. Potem połączył je wszerz i wzdłuż deskami poprzybijanymi za pomocą gwoździ, tworząc żebro boczne i poziomy przejścia. Segment po segmencie most przesuwał się w stronę środka rzeki, gdzie pale zostały dodatkowo wzmocnione wielkimi głazami, które rozbijały nurt. O zachodzie słońca Aleksander ustawił jazdę w rynsztunku bojowym, zaczekał, aż ostatnia deska zostanie przybita do podpór, i spiął Bucefała do galopu. Za nim ruszyli jego towarzysze na czele czterech szwadronów hetajrów, następnie piechota pod wodzą Kraterosa. Jechali całą noc i zatrzymali się na odpoczynek przy trzeciej zmianie warty, jeszcze przed wschodem słońca. Aleksander, wykończony wydarzeniami ostatnich dni i męczących nieprzespanych nocy, zapadł w głęboki sen. Łagodne powietrze płaskowyżu, lekki wietrzyk wiejący ze wschodu oraz las platanów i górskich klonów, które osłaniały ich swoim cieniem, wywoływały wrażenie bez- 142 pieczeństwa i głębokiego spokoju. Konie pasły się swobodnie nad strumieniem o kryształowo czystej wodzie i brzegach porosłych krzewami wierzby i derenia. Również Bucefał truchtał swobodnie, a Peritas biegał za nim i bezkarnie podgryzał jego potężne pęciny. Nic nie pozwalało przeczuwać tego, co miało nastąpić. Jeden z patroli zapuścił się niedaleko na zachód, w kierunku drogi królewskiej, żeby sprawdzić, czy nie szykują się jakieś niespodzianki z tamtej strony, i nagle wartownikom odebrało dech w piersiach, kiedy ujrzeli posuwającą się długą kolumnę, poprzedzoną czerwonymi sztandarami z gwiazdą Argeadów. Była to armia Parmeniona! Podjechali do niej galopem i natychmiast się zameldowali: - Jestem Eutidemos, dowódca ósmej kompanii trzeciego szwadronu hetajrów - przedstawił się dowódca oficerowi przewodzącemu czołu maszerującej kolumny. -Prowadź mnie do generała Parmeniona. - Generał Parmenion jest na końcu z ariergardą, ponieważ jazda medyjska podjęła na płaskowyżu działania zaczepne. Zawołam generała Klejtosa. Czarny przybiegł po kilku chwilach: słońce opaliło mu twarz jeszcze bardziej, tak że wydawał się niemal Etiopczykiem. - Co się dzieje, dowódco? - zapytał. - Gdzie jesteście? - Jesteśmy o mniej niż dwadzieścia stadionów stąd, generale, udało się nam sforsować Wrota Perskie. Król i ludzie odpoczywają, ponieważ od dwóch dni nie zmrużyli oka, ale jak tylko słońce wzejdzie nad horyzont, będziemy gotowi wyruszyć w stronę Persepolis. Wy możecie utrzymać wasze tempo. My jak najszybciej jedziemy naprzód. Myślę, że król wyjaśni wam wszystko w swoim czasie. - W porządku - odparł Czarny. - Pozdrów ode mnie króla i powiedz mu, że nie mieliśmy żadnych poważ- 143 niejszych trudności. Ja poinformuję generała Parmenio-na. Czy jego syn Filotas czuje się dobrze? - Znakomicie. Wziął udział w bitwie na przełęczy i nie odniósł żadnej szkody. Dowódca zawrócił konia i poprowadził swoich ludzi z powrotem. Zastał kontyngent gotowy już do drogi i Aleksandra, który dosiadał Bucefała i miał właśnie dać sygnał do odjazdu. Wschodzące słońce różowiło szczyty gór Elamu, odcinające się na tle ciemnej zieleni położonych niżej lasów i na żółci ściernisk pól uprawnych, rozciągających się jak okiem sięgnąć po całym płaskowyżu. Wzdłuż dróg kroczyły stada objuczonych wielbłądów, chłopi na osłach podążali na targ, ciągnąc za sobą wózki ze skromnym, różnorodnym towarem, kobiety, odziane w stroje w żywych kolorach, szły do strumienia nabrać wody, gdy tymczasem inne już stamtąd wracały, niosąc na głowach napełnione, ociekające naczynia. Wydawało się, że to dzień jak każdy inny, tymczasem największe i najpotężniejsze imperium świata miało zostać uderzone prosto w serce. Zagrała trąba i szwadrony ruszyły truchtem wzdłuż drogi, podnosząc gęstą zasłonę pyłu. W miarę jak posuwali się naprzód, wygląd miejsc zasadniczo się zmieniał: nie w ukształtowaniu terenu, coraz piękniejszego i zielonego, z rozległymi zadrzewionymi parkami, sadami i ogrodami, ale w zachowaniu ludzi. W czasie przejazdu armii na koniach drzwi zamykały się, drogi wyludniały, place targowe nagle pustoszały: musiała rozejść się pogłoska, że przybywa zdobywca yauna, o którym krążyły już przerażające legendy. Nagle, około połowy dnia, król jadący na czele armii, w towarzystwie Hefajstiona i Ptolemeusza, zauważył dziwną grupę ludzi idących naprzeciw nich drogą - utykających nędzarzy w łachmanach, którzy wymachiwali rękami albo kikutami, jakby chcieli, by ich zauważono. 144 - Kto to może być? - zapytał król Eumenesa jadącego tuż za nim. Sekretarz zrównał się z nim i przyjrzał się lepiej. - Nie mam pojęcia, ale wkrótce się dowiemy - odparł. Zsiadł z konia i ruszył w kierunku grupy nieszczęśników, która z bliska wydawała się o wiele liczniejsza, niż można było przypuszczać. Również Aleksander zeskoczył z konia i skierował się w ich stronę, ale w rniarę jak się zbliżał, czuł coraz większy niepokój, jakąś niewytłumaczalną bojaźń. Usłyszał, że rozmawiają z Eumenęsem po grecku. Zobaczył, że wszyscy ci biedacy byli straszliwie okaleczeni: niektórzy mieli ucięte obydwie ręce, inni jedną albo dwie nogi, jeszcze inni, prócz okaleczeń, mieli skórę poprzecinaną szerokimi bliznami, jak po oblaniu wrzącym płynem. - Olej - wyjaśnił nieszczęśnik, czując wzrok Aleksandra na swojej kalekiej i udręczonej postaci. - Kim jesteś? - zapytał król. - Eratostenes z Methone, hegemonie, trzecia syssitia, ósmy batalion, Spartanin. - Spartanin? Ale... ile ty masz lat? - Pięćdziesiąt osiem, hegemonie; zostałem wzięty do niewoli perskiej podczas drugiej kampanii króla Agesila-osa, kiedy miałem dwadzieścia siedem lat. Ucięli mi stopę, ponieważ wiedzieli, że spartański wojownik nie akceptuje nigdy niewoli: raczej pozwoli się zabić. Eumenes potrząsnął głową. - Czasy się zmieniły, mój przyjacielu. - Spróbowałem popełnić samobójstwo, więc mój pan wylał na mnie wrzący olej. Wtedy poddałem się i zaakceptowałem gorzką niewolę, ale kiedy usłyszałem, że przybywa Aleksander... - Przekazywaliśmy sobie tę wiadomość z ust do ust, żeby wyjść mu na spotkanie - wtrącił inny, pokazując obydwa ramiona ucięte pod łokciami. 145 - Skąd te okaleczenia? - zapytał król, poruszony, głosem drżącym od gniewu. - Służyłem w ateńskiej marynarce podczas wojny satrapów, zaciągnąłem się jako wioślarz na Chrysejdę, przepiękną, nowiuteńką trierę. Wpadliśmy w zasadzkę i wzię. to mnie do niewoli: powiedzieli, że w ten sposób nie będę już nigdy wiosłował na ateńskim statku. Aleksander zobaczył jeszcze innego, który miał oczodoły puste i suche. - Co ci zrobili? - zapytał. - Obcięli mi powieki, posmarowali oczy miodem, potem związali mnie na ziemi w pobliżu mrowiska. Ja także służyłem w marynarce ateńskiej: chcieli wiedzieć, gdzie ukryła się reszta floty, ale ja odmówiłem i... Kolejni występowali naprzód, pokazując swoje okaleczenia, swoją nędzę, siwe włosy, nagie czaszki i ręce zżar-te świerzbem. - Hegemonie - odezwał się Spartanin - powiedz nam, gdzie jest Aleksander, żebyśmy mogli oddać mu cześć i podziękować za wyzwolenie. My wszyscy tutaj jesteśmy świadectwem ceny, jaką przez całe lata płacili Grecy w walce z barbarzyńcami. - Ja jestem Aleksandrem - odparł król, blady z wściekłości - i przybyłem, żeby was pomścić. 22 Odwrócił się i zawołał głośno do towarzyszy: - Ptolemeuszu! Hefajstionie! Perdikkasie! - Rozkazuj, panie! - Otoczcie pałac królewski, skarbiec i harem, i niech nikt nie ośmieli się postawić tam nogi. - Rozkaz, królu - odparli i ruszyli galopem na czele swoich oddziałów. 146 - Leonnatosie, Lizymachu, Filotasie, Seleukosie! - Rozkazuj, panie! Król wskazał na wspaniałe miasto, wznoszące się przed nimi na wzgórzu, połyskujące w słońcu złotem, brązem i emalią. - Weźcie armię i wprowadźcie ją do środka: Persepolis jest wasze, zróbcie z nim, co chcecie! Odwrócił się teraz do hetajrów, którzy czekali nieruchomo na koniach. - Zrozumieliście, co powiedziałem? Persepolis jest wasze! Na co czekacie? Bierzcie je! Podniósł się krzyk i szwadrony jazdy rzuciły się galopem w kierunku stolicy, która przygotowywała się właśnie do otwarcia irn bram. Potrącili grupę delegatów, których Abulites wysłał na ich przyjęcie, i wpadli do największego i najbogatszego miasta świata z furią stada dzikich byków. Eumenes nie poruszył się i spojrzał zdumiony na Aleksandra. - Nie możesz wydać takiego rozkazu, o bogowie niebiescy, nie możesz. Odwołaj ich, odwołaj, zanim będzie za późno. Zbliżył się Kallistenes. - Oczywiście, że może i, niestety, już to uczynił. Grupa Greków przybyłych mu na spotkanie wycofała się w zakłopotaniu, jakby uświadomili sobie, że sprowokowali nieumyślnie katastrofę o nieludzkich rozmiarach. Król zauważył ich zagubienie i dał znak Eumenesowi. - Powiedz im, że dostaną po trzy tysiące srebrnych drachm na głowę i glejt dla każdego, kto zechce wrócić do ojczyzny, aby połączyć się z rodziną. Jeśli będą woleli zostać, dostaną dom, służących, pola i trzodę w obfitości. Zajmij się tym. Eumenes przekazał decyzję króla, ale już kiedy mówił, trudno mu było skupić uwagę, ponieważ docierały do je- 147 go uszu odgłosy plądrowania i rozpaczliwe krzyki ludności na lasce i niełasce żołdactwa. Tymczasem nadciągnęły oddziały piechoty i one także pobiegły w stronę bram miasta w obawie, że przybędą zbyt późno po łup. Kilka sztafet dotarło też do armii Par-meniona, oddalonej już tylko o niewiele stadionów, i oznajmiło, że król zostawił miasto na pastwę żołnierzy. Dyscyplina zniknęła w jednej chwili: wszyscy ludzie opuścili swoje szeregi i ruszyli pędem w kierunku Persepolis, skąd w wielu miejscach zaczęły się podnosić słupy dymu i języki płomieni. Parmenion spiął konia i ruszył galopem, a za nim Czarny i Nearchos. Znaleźli Aleksandra, który na grzbiecie Bucefała przyglądał się tej masakrze ze szczytu wzniesienia, nieruchomy niczym posąg. Stary generał zeskoczył na ziemię i zbliżył się z wyrazem udręki na obliczu. - Dlaczego, panie? Dlaczego? Dlaczego niszczysz to, co już jest twoje? Aleksander nawet na niego nie spojrzał, ale Parmenion dostrzegł cień śmierci i zniszczenia, zaciemniający jego lewe oko. Kallistenes też na niego spojrzał i wyszeptał, przekonany, że ten go nie słyszy: - Nie pytaj o nic więcej, generale. Jestem pewny, że w tej chwili jego matka Olimpias odbywa krwawe rytuały w jakimś tajemniczym miejscu i całkowicie zawładnęła jego duszą. Och, gdyby tylko był tu Arystoteles i odgonił ten koszmar! Parmenion potrząsnął głową, spojrzał na Czarnego i Nearchosa z przerażeniem w oczach, po czym wskoczył na konia i odjechał. Dopiero tuż przed zachodem słońca król poruszył się, jakby przebudził się ze snu, i skierował Bucefała w stronę bram miasta. Jedno z najpiękniejszych i najprzyjemniejszych miejsc świata, niezwykły wyraz uniwersalnej har- 148 monii według ideologii Achemenidów, zdane zostało na całkowitą pastwę hordy zdziczałych wojowników: Agria-nie gwałcili dziewczęta i chłopców, wyrywając ich z ramion rodziców, Trakowie krążyli upojeni winem i zbru-kani krwią, obnosząc jako trofea ucięte głowy perskich żołnierzy, którzy próbowali stawiać opór. A Macedończycy, Tessalowie i sami Grecy nie pozostawali w tyle: biegali jak obłąkani, obładowani łupami, pucharami wysadzanymi drogimi kamieniami, wspaniałymi kandelabrami, delikatnymi tkaninami, złotymi i srebrnymi zbrojami. Czasami spotykali swoich towarzyszy, którzy nie zdołali jeszcze nic zdobyć i bili się do krwi, a nawet zarzynali na ulicach, bez żadnego umiaru, bez śladu ludzkich odruchów. Innym razem, kiedy widzieli, że ktoś schwytał kobietę szczególnej urody, próbowali wziąć ją pod groźbą broni i jeśli im się to udawało, gwałcili ją po kolei na miejscu przesiąkniętym jeszcze krwią jej krewnych. Król poruszał się wolno pośród wszystkich tych okropności, ale jego twarz nie zdradzała żadnej emocji, jakby była wyryta w zimnym marmurze Lizypa. Jego uszy zdawały się nie słyszeć rozdzierających krzyków małych dzieci wyrywanych matkom, kobiet wzywających imiona synów i córek oraz płaczących nad ciałami mężów pomordowanych bez litości przed drzwiami ich domów. Wydawało się, że słyszy tylko powolny tętent kopyt Bucefała na kamieniach drogi. Wzrok miał utkwiony przed siebie, patrzył na olbrzymi pałac królewski, boską apadanę, otoczoną cudownymi ogrodami wśród strzelistych cyprysów, srebrzystych topoli, platanów zaczerwienionych od słabnącego światła słońca. Patrzył na wspaniałe atria, wychodzące mu naprzeciw ze swoimi gigantycznymi kolumnami, ze skrzydlatymi bykami, gryfami, wizerunkami Wielkich Królów, którzy wybudowali i ozdobili ten cud. On, małyjyaw-na, pan niewielkiego królestwa chłopów i pasterzy, kiedyś 149 wasal, dotarł aż tutaj, żeby przebić serce olbrzyma, i trzy-mał go, już w agonii, pod swoimi stopami. Wjechał konno po szerokich schodach i ujrzał przedstawione w kamieniu, po jednej i po drugiej stronie, procesje królów i lenników, niosących swoje dary na święto Nowego Roku. Medowie i Kissyjczycy, Jonowie, Hindusi i Etiopczycy, Asyryjczycy i Babilończycy, Egipcjanie, Libijczycy, Fenicjanie i Baktrianie, Gedrozyjczycy, Karmanowie, Da-howie: dziesiątki ludów, postępujących uroczystym, odmierzanym krokiem w kierunku złotego baldachimu, osłaniającego tron Dariusza, Króla, Wielkiego Króla, Króla Królów, Światła Agrian i Pana Czterech Stron Świata. A oto i tron. Stał przed jego oczami, z wonnego cedru i kości słoniowej, inkrustowany drogimi kamieniami, podparty dwoma gryfami, o oczach z rubinów. Z tyłu na ścianie król Dariusz I przedstawiony był jako olbrzym w blasku swoich świątecznych szat, kiedy walczył ze skrzydlatym potworem, wcieleniem Arymana, ducha zła i ciemności. Ogromna sala była pusta i pogrążona w ciszy, ale na zewnątrz ocean bólu rozbijał swoje krwawe fale o mury tego raju. Dzielni, wierni żołnierze Filipa stali się hordą dzikich bestii walczących na ulicach o strzępy zdobyczy, wykrzykujący cuchnącymi ustami najgorsze sprośności. Podkładali ogień pod ogrody i pałace, dewastowali świątynie Ahura Mazdy, boga wysokiego Persepolis. Aleksander zostawił konia, zbliżył się do tronu i wszedłszy po schodach, zasiadł na nim, kładąc ręce na oparciach z wypolerowanego marmuru. Kiedy jednak miał już oprzeć plecy, zobaczył ciemne sylwetki w otworze drzwi i usłyszał... odgłos kroków. - Kto tam jest? - zapytał, nie ruszając się. - To my, panie! - odpowiedział jakiś głos. Był to jeden z greckich niewolników, którzy wyszli mu naprzeciw wzdłuż drogi do Persepolis. 150 - Czego chcecie? Mężczyzna nie odpowiedział, ale się odsunął i przepuścił dwóch swoich towarzyszy, którzy podtrzymywali wychudłego starca. - Nazywa się Leochares - wyjaśnił stojący z boku mężczyzna. - Jest jednym z „dziesięciu tysięcy" Ksenofonta, ostatnim z żyjących, jak sądzę. Ma prawie dziewięćdziesiąt lat, z których siedemdziesiąt dwa spędził w więzieniu i w niewoli. Aleksander z trudem ukrył wzruszenie. - Czego chcesz, starcze? - zapytał. - Co mogę uczynić dla bohatera „dziesięciu tysięcy"? Starzec wyszeptał coś, czego król nie mógł usłyszeć. - Nic nie chce. Mówi, że wszyscy Grecy, których ominęła ta chwila, stracili największą radość, to znaczy widok ciebie zasiadającego na tym tronie. Mówi, że teraz może umrzeć szczęśliwy. Starzec nie mógł mówić z emocji i z powodu łez, które zalewały mu wychudłe policzki, ale wyraz twarzy mówił więcej niż tysiąc słów. Aleksander skinął głową i patrzył za nim prawie z niedowierzaniem, kiedy oddalał się, powłócząc nogami, podtrzymywany przez towarzyszy. Wtedy król zszedł z tronu, zbliżył się do Bucefała, który czekał na niego na dziedzińcu, ale kiedy brał go za uzdę, zauważył jakby senną zjawę, perskiego żołnierza odzianego we wspaniały strój Nieśmiertelnych, na grzbiecie bułanego rumaka w złoconej uprzęży. Pers zdawał się mu przyglądać. Aleksander chwycił rękojeść miecza, ale nie poruszył się; w owej chwili zachmurzone niebo oślepiło ziemię rażącą błyskawicą, a całym pałacem wstrząsnął huk pioruna. Rozpoznał go w nagłym przebłysku świadomości: był to żołnierz, który dawno temu uratował go z pazurów lwa, a którego on ocalił przed pewną śmiercią na polach Issos. 151 Nieśmiertelny postąpił na koniu kilka kroków, splunął przed nim na ziemię, po czym odwrócił się, spiął zwierzę piętami i ruszył galopem przez wielki, pusty dziedziniec. 23 - Zostało założone przez króla Dariusza I Wielkiego w samym sercu Persji, żeby się stać najbardziej jaśniejącą stolicą wszech czasów. Przy jego budowie pracowało przez piętnaście lat pięćdziesiąt tysięcy ludzi trzydziestu pięciu różnych narodowości. Wykarczowano całe lasy na górze Liban, aby uzyskać drewno na sufity i drzwi, zwożono kamień i marmury ze wszystkich stron imperium, z kopalni w Baktrii wydobyto najcenniejszy lazuryt, na grzbietach wielbłądów przywieziono złoto z Nubii i z Indii, drogie kamienie z Paropamisos i z pustyń Gedrozji, srebro z Hiszpanii i miedź z Cypru. Tysiące rzeźbiarzy syryjskich, greckich, egipskich wykonało wizerunki, które podziwiasz na murach i na drzwiach pałacu, złotnicy zaś dodali części nakładane, ozdoby ze złota, srebra i drogich kamieni. Najzręczniejsi tkacze wykonali dywany, zasłony i arrasy, które widziałeś na podłogach i ścianach. Malarze perscy i hinduscy dali życie freskom zdobiącym tynki. Miejsce to, w zamyśle Wielkiego Króla, miało skupić w sobie, w cudownej harmonii, wszystkie przejawy cywilizacji i kultury, składające się na to bezkresne imperium. Kallistenes zatrzymał się i przebiegł wzrokiem po majestatycznej, konającej stolicy, po paińdaeza, gdzie płonęły jak pochodnie rzadkie rośliny sprowadzone z najodleglejszych prowincji, po pałacach i portykach, po atriach sczerniałych od dymu pożarów. Spojrzał na drogi, po których biegali żołnierze upojeni rzezią, gwałtem, obżarstwem i opilstwem, na fontanny pełne trupów, wciąż wy- 152 dające z siebie smutny szmer, tryskające wodą splamioną krwią; patrzył na strzaskane posągi, powalone kolumny, sprofanowane świątynie. Zwrócił się do Eumenesa i zobaczył w jego oczach ten sam przerażony i zmieszany wyraz. - Ten wspaniały pałac - kontynuował po chwili - nazwany został dworem noworocznym, ponieważ Wielki Król udawał się tam na obchody Nowego Roku, rankiem w dniu przesilenia letniego, aby przyjąć na swoje czoło pierwszy promień jasnego światła płynącego ze wschodu. Rozświetlało ono jego spojrzenie, które je odbijało, niemal tak, jakby on sam był królem nowego słońca. Przez całą noc, aż do rana, modlitwy kapłanów wznosiły się wysoko, wytrwale ku gwiazdom, aby wezwać światło nad głowę Wielkiego Króla, tego, który był na ziemi żywym symbolem Ahura Mazdy. Wszystko tutaj jest symbolem, całe miasto nim jest, tak samo jak wszystkie obrazy i płaskorzeźby, które widzisz w tym pałacu. - Palimy... symbol - jęknął Eumenes. - To i o wiele więcej. Miasto zostało zaprojektowane dzień po całkowitym zaćmieniu słońca, które nastąpiło siedemdziesiąt lat i sześć miesięcy temu. Miał być to pomnik wiary tego ludu, wiary, zgodnie z którą świat miałby się nigdy nie dostać we władanie ciemności. Popatrz, wszędzie widać lwa chwytającego zębami byka, czyli słońce pokonujące ciemności, słońce ich najwyższego boga Ahura Mazdy, którego wcielenie widzieli w swoim królu. W chwili kiedy pałac pogrążony był jeszcze w cieniu, setki delegacji oczekiwało w pobożnym skupieniu, aż światło rozprzestrzeni się po purpurowych i złotych salach, po obszernych dziedzińcach. Wówczas rozpoczynał się okazały pochód, o którym mówią Ktezjasz i inni autorzy greccy i barbarzyńscy, którzy mieli szczęście przy tym być, co ilustrują płaskorzeźby ozdabiające poręcze i schody. A teraz popatrz: ten lud jest świadkiem największej 153 ohydy, ostatniego i najokrutniejszego świętokradztwa. Ogień, który dla nich jest święty, trawi stolicę stworzoną na cześć ognia wieczystego i trawi ich własne ciała. - Ale przecież oni także splamili się kiedyś wszelkiej odmiany okrucieństwem - rzekł Eumenes. - Widziałeś tamtych biedaków, słyszałeś, jakim nieludzkim torturom zostali poddani... Ci, którzy zbudowali ten cud, wielcy królowie Dariusz i Kserkses, byli tymi samymi, którzy najechali naszą ziemię, pustosząc ją ogniem i mieczem. To oni ucięli głowę królowi Leonidasowi pod Termopila-mi i ukrzyżowali jego umęczone ciało; to oni spalili świątynie naszych bogów, bezczeszcząc je uprzednio na wszelkie możliwe sposoby... - Oczywiście, a wiesz, dlaczego? Popatrz - powiedział, wskazując na napis wzdłuż jednej ze ścian. - Czy wiesz, co mówi ten napis? Mówi tak: „Spaliłem świątynie da-iwa", świątynie demonów. Oto wyjaśnienie: nasi bogowie byli dla nich objawieniem demonów, które ich zły bóg, Aryman, uwolnił, żeby doprowadzić świat do zagłady. W ich intencjach dokonali dzieła miłosierdzia. Wszystkie ludy ziemi widzą zło w innych, w obcych ludach i ich bogach, a na to, obawiam się, nie ma rady. Dlatego zniszczyli oni najpiękniejsze dzieła naszej cywilizacji. Dlatego my niszczymy teraz ich najpiękniejsze dzielą. Umilkli, bo nie mieli już nic więcej do powiedzenia, a ich milczenie zakłóciły płacz i lamenty konającego miasta. 154 Żołnierz padł, łkając, przed kolana władczyni. - Wielka Matko - powiedział. - Każ mnie zabić, ponieważ zasługuję na śmierć. Znam małego demonayauna i to ja jestem wszystkiemu winien. To ja przed wielu laty uratowałem mu życie podczas polowania na lwa w Macedonii i kiedy na polach Issos on z kolei mnie ocalił i puścił wolno, nie zrozumiałem, że jest to sposób, w jaki demony maskują swoją okrutną naturę. Zamiast wbić mu sztylet w gardło, podziękowałem, wyraziłem wdzięczność. I takie są skutki. Każ mnie zabić, Wielka Matko, a może moja śmierć złagodzi gniew bogów, może staną po naszej stronie, wydobędą z mroków poniżenia i klęski. Królowa siedziała nieruchomo na tronie z policzkami mokrymi od łez. Popatrzyła na niego wzrokiem pełnym współczucia i powiedziała: - Wstań, mój wierny przyjacielu. Wstań i nie potępiaj swojej szczodrości i odwagi. To, co się wydarzyło, było nieuchronne. Kiedy Cyrus zdobył miasto Sardes i oddał je na pastwę płomieni, co pomyśleli Lidyjczycy w swoim nieszczęściu? Co pomyśleli Babilończycy, kiedy odwrócił bieg Eufratu i zawładnął stolicą, biorąc w niewolę ich króla? My też podpalaliśmy i masakrowaliśmy, krwawo zdławiliśmy wiele buntów, puściliśmy z dymem świątynie i sanktuaria. Król Kambyzes zabił w Egipcie byka Apisa, popełniając na oczach tamtego narodu najpotworniejsze świętokradztwo. Król Kserkses podpalił świątynie na akropolu w Atenach i zrównał z ziemią miasto: cała ludność opuściła z płaczem swoje domy, żeby schronić się na małej wyspie, i stamtąd widziała łuny pożarów wznoszące się ku nocnemu niebu. Słyszałam to od tych, którzy przechowywali księgi naszej historii. Teraz ten sam los spotyka nas, nasze wspaniałe miasta, nasze sanktuaria, nie dlatego, że Aleksander jest zły. Ja go znam. Znam jego uczucia, wiem, do jakiej czułości i szacunku jest zdolny, i gdybym była tam obecna, jestem 155 !! pewna, że zdołałabym uzyskać jego miłosierdzie, że zatriumfowałoby w nim światło Ahura Mazdy przeciw ciemnościom Arymana. Czy kiedykolwiek spojrzałeś rau w oczy? - Tak, moja pani, i przestraszyłem się. Królowa matka umilkła na kilka chwil, płacząc w ciszy, potem podniosła głowę i zapytała: - Dokąd teraz pojedziesz? - Na północ, do Ekbatany, do króla Dariusza, żeby walczyć u jego boku i zginąć dla niego, jeśli będzie to konieczne. Ale daj mi swoje błogosławieństwo, Wielka Matko: ogrzeje mnie w śniegu i w mrozie, pomoże znieść głód, pragnienie, wyrzeczenia, ból. Ukląkł i pochylił głowę. Królowa Matka podniosła drżącą rękę i położyła mu na głowie. - Błogosławię cię, mój chłopcze. Powiedz mojemu nieszczęsnemu synowi, że będę się za niego modlić. - Powiem mu - odparł Nieśmiertelny. Poprosił o zgodę na oddalenie się i wyszedł. 24 Aleksander zwiedził pałac Dariusza dopiero następnego dnia. Wstał późno i rozglądał się dookoła z dziwnym wyrazem twarzy, prawie jakby się przebudził z koszmaru. Jego towarzysze byli już ustawieni po bokach tronu, uzbrojeni, jakby czekali na rozkazy. - Gdzie jest Parmenion? - zapytał. - Za miastem, w swoim obozie, wraz z tymi ze swoich ludzi, którzy nie wzięli udziału w plądrowaniu - odparł Seleukos. - A Czarny? - On też. Mówi, że nie czuje się dobrze, i prosi, byś mu wybaczył nieobecność. 156 - Zostawiają mnie samego - wyszeptał król, jakby sam do siebie. - Ale my jesteśmy z tobą, Aleksandrze! - wykrzyknął Hefajstion. - Cokolwiek byś zrobił i cokolwiek by się stało. Czyż nie tak? - zapytał zwrócony do towarzyszy. - Tak jest - odpowiedzieli wszyscy. - Teraz dosyć - rzekł Aleksander. - Weźcie patrole pe-zetajrów i przejdźcie przez miasto z rozporządzeniem. Wszyscy żołnierze, greccy, macedońscy, tessalscy, traccy i agriańscy, wszyscy bez wyjątku, mają opuścić Persepolis i wycofać się do obozów poza murami. Tutaj pozostanie tylko ila i moja gwardia przyboczna. Towarzysze wyszli, żeby wykonać otrzymane rozkazy. Aleksander, Eumenes i Kallistenes, w towarzystwie tłumacza i grupy przerażonych jeszcze eunuchów, zaczęli zwiedzać pałac. Przeszli z apadany do prawdziwej sali tronowej. Była ogromna, szerokości ponad dwustu stóp i równie długa, podtrzymywana setką kolumn z drewna cedrowego, ze ścianami pomalowanymi złotem i purpurą, z kapitelami i sufitami ozdobionymi malowidłami i płaskorzeźbami. Tron był drewniany, z intarsjami z kości słoniowej, a z tyłu umieszczono oparty o ścianę parasol i wielkie wachlarze ze strusich piór. W dniach przyjęć wachlarzami poruszali służący w galowych strojach. Stamtąd przeszli prosto do skarbca, który otworzyło czterech eunuchów, będących w posiadaniu kluczy. Masywne drzwi z brązu odsunęły się powoli na zawiasach i obszerna sala stanęła otworem przed nowym panem. Nie było tu ani jednego okna, więc Aleksander mógł zobaczyć jedynie fragment wnętrza, częściowo rozjaśniony światłem wpadającym przez drzwi, ale to, co zobaczył, wprawiło go w osłupienie. Leżały tam tysiące sztabek złota i srebra z wybitą pieczęcią Achemenidów, podobizną króla Dariusza I wypuszczającego strzałę z łuku. Ta sama podobizna pojawiała się na monetach, które z tego powo- 157 du nazywano darejkami. Stały tam dziesiątki skrzyń, wy-pełnionych nimi po brzegi, a inne umieszczone zostały na półkach umocowanych wzdłuż ścian. Eunuchowie przynieśli lampy i blask tysięcy gładkich lub obrobionych powierzchni migotał w półmroku pomieszczenia, w zależności od ruchu lamp. Król, Eumenes i Kallistenes zagłębili się w korytarz, który przechodził przez środek sali, i ich zachwyt rósł z każdym krokiem. Prócz metalu bitego i w sztabkach znajdował się tam cały sektor, gdzie umieszczono cenne przedmioty, zgromadzone w ciągu dwustu lat podbojów i panowania na terytorium ciągnącym się od Indusu do Istru. Było tam nieprzebrane mnóstwo klejnotów, kosze pełne drogich kamieni wszelkiego kształtu i koloru, białych i czarnych pereł. Znajdowały się tam przedmioty z brązu i naszyjniki, kandelabry, posągi i wizerunki wotywne, pochodzące ze starych sanktuariów. Było też uzbrojenie, wspaniałe i wszelkiego rodzaju, zarówno bojowe, jak i paradne: zbroje, włócznie i miecze, hełmy ozdobione niezwykłymi kitami, inkrustowane sztylety o ostrzach prostych lub zakrzywionych albo w kształcie węża, tarcze z posrebrzanego lub pozłacanego brązu bądź z malowanego drewna, przybrane aplikacjami z kości słoniowej i srebra, nagolenniki i pasy, paski na miecze ze złotych i metalowych ogniw ze sprzączkami wysadzanymi lazurytem, emaliowanymi płytkami ze złota i srebra, maski z hebanu i kości słoniowej, łańcuchy i napierśniki hinduskie, asyryjskie, egipskie, ze złota i emalii. Zachwyt budziły korony i diademy zdobiące czoła egipskich faraonów, greckich tyranów, przywódców Scytów, hinduskich radżów, berła i laski z hebanu, kości słoniowej, złota, brązu, srebra i bursztynu, wszystkie cudownie zdobione. Fascynowały tkaniny: egipski len, syryjski batyst, joń-ska wełna, fenicka purpura i jeszcze inne materiały o nie- samowitym blasku, promieniejące najróżniejszymi i rzadko spotykanymi barwami. Wyjaśniono, że pochodziły z bardzo dalekiego kraju, położonego za środkowymi pustyniami i za krainą Paropamisos. Znajdowały się tam jeszcze kawałki innego rodzaju tkaniny, produkowanej w Indiach, przewiewnej jak len, równie łatwej do barwienia, ale bez porównania lżejszej. - Mając to na sobie - powiedział eunuch - to tak jakby nie mieć nic. - W miarę jak się przesuwali, eunuch, który miał spis inwentarza, recytował monotonnym głosem. -Dwanaście skrzyń, w każdej po jednym talencie złotych darejków, wybitych przez Jego Wysokość króla Dariusza I, dwadzieścia talentów w srebrnych sztabkach z pieczęcią Jego Wysokości króla Kserksesa, pancerz ze skorupy żółwia, intarsjowany kością słoniową i koralem, należący do radży Taksili, paradna szabla króla Scytów Kurba-na II... Aleksander zdał sobie sprawę, że trzeba by całego miesiąca, żeby wysłuchać opisu wszystkich tych cudowności, ale nie potrafił oderwać wzroku od tego nieustannego migotania, od tych olśniewających wspaniałości, od tych kształtów i zachwycających zdobień. - Ile tego jest w sumie, w monetach i sztabkach? - zapytał w pewnym momencie Eumenes. Eunuch popatrzył najpierw na Aleksandra, jakby oczekiwał od niego pozwolenia na udzielenie odpowiedzi, i kiedy tylko je otrzymał, odpowiedział cichym głosem: - Sto dwadzieścia tysięcy talentów. Eumenes pobladł. - Powiedziałeś sto... sto dwadzieścia tysięcy? - Dokładnie tak powiedziałem - odparł eunuch niewzruszenie. Wyszli oszołomieni widokiem największego nagromadzenia cennych przedmiotów, jaki istniał na powierzchni ziemi, a Eumenes wciąż powtarzał: 158 159 - Nie mogę w to uwierzyć, bogowie z Olimpu, nie mogę w to uwierzyć! Kiedy pomyślę, że niewiele ponad trzy lata temu nie mieliśmy pieniędzy na zakup siana dla koni i pszenicy dla chłopców... - Każ rozdać po dziesięć min każdemu z nich - rozkazał Aleksander. - Powiedziałeś dziesięć min dla każdego żołnierza? - Tak powiedziałem. Zasłużyli na nie. Dasz poza tym po talencie oficerom, po pięć dowódcom wielkich jednostek piechoty i jazdy, po dziesięć generałom. Przedstawisz mi ostateczny rachunek. - Będzie to najbogatsza armia na świecie - wymamrotał Eumenes - ale nie wiem, czy pozostanie też najmęż-niejsza. Jesteś pewien, że robisz dobrze? - Najzupełniej. Tym bardziej że nie będą mieli dużo czasu, by wydać wszystkie te pieniądze. - Dlaczego? Wyjeżdżamy? - Jak najszybciej. Tymczasem pozostali na wiele miesięcy. W Persepolis mieściły się archiwa i kancelaria cesarska, więc Eumenes wytłumaczył Aleksandrowi, że zanim wyruszą w dalszą drogę, konieczne jest skonsolidowanie tego, co już zrobiono, zorganizowanie systemu dróg i komunikacji, podstawowej dla zaopatrzenia, wydanie satrapom i zarządcom - wszystkich podporządkowanych już prowincji -instrukcji dotyczących sprawowania władzy oraz utrzymywania stosunków z Macedonią i namiestnikiem Anty-patrem. Szukał również dokumentów, które pozwoliłyby udowodnić odpowiedzialność dworu perskiego za zamordowanie króla Filipa, a także śladów ewentualnych kontaktów z księciem Amyntasem z Linkestis, który - zamieszany w oskarżenie o zmowę z Dariuszem, kiedy armia była jeszcze w Anatolii - trzymany był wciąż pod nadzorem z rozkazu króla. Jednak całe archiwum prowadzone było pismem klinowym, a praca niewielu będących do 160 ii dyspozycji tłumaczy wymagałaby lat, aby sporządzić kompletne i wyczerpujące wyciągi. Tymczasem, jak przewidział Eumenes, bezwład i ogromne możliwości finansowe zmieniały radykalnie zachowanie żołnierzy i towarzyszy Aleksandra, którzy mieszkali teraz, podobnie zresztą jak on sam, w najpiękniejszych, odrestaurowanych pałacach miasta i żyli jak królowie. Aleksander zapraszał ich wciąż na konne przejażdżki i często organizował zawody piłkarskie, żeby utrzymać ich w formie. Przyjaciele chodzili tam niechętnie, po to tylko, by sprawić mu przyjemność, a jednak, kiedy zaczynali grę, odnajdowali radość prostej rozrywki, jak w czasach, gdy byli chłopcami. W takie dni portyki pałacu rozbrzmiewały krzykami i śmiechem, jak w przeszłości dziedzińce dworu w Pełli. - Podaj mi piłkę! Podaj ją, na Heraklesa! - krzyczał Aleksander. - Przecież podałem ci wcześniej, ale ją straciłeś! - odpowiadał Ptolemeusz, krzycząc jeszcze głośniej. - Rzucaj, zamiast gadać! Co robisz, śpisz?! - wrzeszczał Leonnatos. Pierwszy, który prosił o przerwę, był zawsze Eumenes, pozbawiony warunków fizycznych i żołnierskiego wyszkolenia. - Chłopcy, dosyć, za chwilę pęknie mi serce! - Jakie serce! Masz księgę rachunkową na miejscu serca! - podżegał go Krateros, najzręczniejszy z nich i najszybszy. Były to jednak coraz krótsze momenty. Po zakończonej grze opadał na nich znowu cień władzy i bogactwa. Pewnego dnia Eumenes zdecydował się porozmawiać z Aleksandrem prywatnie, poszedł więc go odwiedzić w pałacu cesarskim. - Z każdym dniem jest gorzej - zaczął. - Co chcesz przez to powiedzieć? 161 l - Że już ich nie poznaję. Ptolemeusz sprowadza sobie dziewczyny aż z Cypru i Arabii, Leonnatos nie może trenować, jeśli nie ma najdrobniejszego piasku libijskiego i każe go sobie przywozić na grzbiecie wielbłąda z Egiptu, Lizymach kazał sobie zbudować urynał z masywnego złota, wysadzanego drogimi kamieniami. Urynał, rozumiesz? Seleukos ma jedną służącą, która sznuruje mu sandały, drugą, która go czesze, trzecią, która go perfumuje, czwartą... dajmy temu spokój. Jeśli chodzi o Perdikkasa... - Perdikkas też? - zapytał Aleksander z niedowierzaniem. - Tak, również Perdikkas. Kazał sobie położyć na łóżku prześcieradła z purpury. Jest jeszcze Filotas. Zawsze był raczej arogancki i wymagający, teraz jest jeszcze gorzej. Krążą głosy, że on... Ale król przerwał mu. - Dosyć! - krzyknął. - Dosyć! Zawołaj mi herolda, natychmiast! - Co chcesz zrobić? - Słyszałeś? Powiedziałem, żeby sprowadzić tu herolda! Eumenes wyszedł i po chwili wrócił w towarzystwie posłańca. - Masz się natychmiast udać - polecił mu król - do domów Ptolemeusza, Perdikkasa, Kraterosa, Hefajstiona, Seleukosa i Filotasa i powiadomić ich, że mają się u mnie niezwłocznie stawić. Goniec wybiegł, wskoczył na konia i przekazał wiadomość wszystkim po kolei. Kiedy nie zastawał któregoś w domu, zawiadamiał służących, nie tylko o wezwaniu, ale także o humorze króla, ci więc biegli zaniepokojeni na poszukiwanie swoich panów. - Pewnie chodzi o mecz - spróbował zgadnąć Leonnatos, rozmawiając z Perdikkasem, kiedy wchodzili po schodach. - Wątpię. Czy widziałeś kiedykolwiek, żeby wykorzy-162 stywać posłańca z jazdy hetajrów do zaproszenia ludzi na rzucanie piłką? - Według mnie wyruszamy na wojnę - wtrącił się Lizymach, który nadchodził właśnie w tym momencie. - Wojna? Jaka wojna? - zapytał zdyszany Seleukos. Eumenes przyjął ich w przedpokoju z miną sfinksa i powiedział tylko: - Jest tam. - Ty nie wchodzisz? - zapytał Ptolemeusz. - Ja? Nie, mnie to nie dotyczy. - Otworzywszy drzwi, wpuścił ich, zamknął za ich plecami i natychmiast zaczął podsłuchiwać. Aleksander krzyczał tak głośno, że Eumenes musiał odsunąć ucho od zamka. - Prześcieradła z purpury! - wrzeszczał. - Złote ury-nały! Piasek z Egiptu! Bo tutaj nie ma piasku, co? A może nie jest wystarczająco drobny dla twojego delikatnego tyłka? - zaśmiał się szyderczo, podchodząc do Leonnato-sa. - Ramole! Oto kim się staliście! Czy myślicie, że przyprowadziłem was aż tutaj, abyście doprowadzili się do takiego stanu? Ptolemeusz próbował go uspokoić: - Aleksandrze, posłuchaj... - Zamilcz, ty, który sprowadzasz sobie dziwki z Cypru i z Arabii! Przyprowadziłem was aż tutaj, żeby zmienić świat, a nie żebyście zniewieścieli w luksusie. Czy może po to walczyliśmy, by przejąć sposób życia tych, których pokonaliśmy? To po to maszerowaliśmy, cierpieliśmy upał, zimno, głód i rany? Żeby upaść tak jak ci, których sobie podporządkowaliśmy? Czy nie rozumiecie, że to właśnie z tego powodu Persowie przegrali? Ponieważ żyli tak, jak wy żyjecie w tej chwili? - Ale w takim razie, dlaczego... - zaczął Perdikkas i zapewne chciał dodać: „Dlaczego pozostawiasz na swoim miejscu wszystkich perskich namiestników?", ale król przerwał mu w połowie: 163 - Milczeć! Od jutra wszyscy z powrotem do obozu, pod namioty, jak przedtem. Każdy będzie osobiście czyścił swojego konia i polerował zbroje. A pojutrze poje| dziecię ze mną w góry polować na lwa i jeśli was rozszar-l pie, bo macie ciężkie tyłki, nie ruszę palcem, żeby was ra-| tować. Zrozumiano? - Tak jest, królu! - krzyknęli chórem. - A więc zabierajcie się stąd, no już! Wszyscy pospieszyli do drzwi i znikli na schodach. W tym samym czasie przybył herold z wiadomością, że nie znalazł Filotasa i że na pewno zjawi się później. Eu-menes skinął głową i miał już ruszyć w ślad za towarzyszami, kiedy wezwał go Aleksander. - Jestem - odpowiedział, wchodząc. - Nie widziałem Filotasa - zauważył natychmiast król. - Nie znaleziono go. Chcesz, żebym kazał go dalej szukać? - Nie, daj temu spokój. Myślę, że moja muzyka tak czy owak dotrze do jego uszu. A ty? - zapytał jeszcze. - Co ty robisz z tym całym złotem, które dostałeś? - Żyję dobrze, ale bez przesady. Resztę odkładam starość. - Świetnie - odparł Aleksander. - Nigdy nic nie wiadomo. Jeśli w przyszłości potrzebowałbym pożyczki, będę wiedział, do kogo się zwrócić. - Czy mogę odejść? - Tak, naturalnie. Eumenes ruszył do wyjścia. - Chwileczkę - rzekł król. - Co takiego? - Rozkaz dotyczy oczywiście także ciebie. - Jaki rozkaz? - Ze macie spać pod namiotem, w obozie. - Oczywiście - odparł Eumenes i wyszedł. na 164 Jakiś czas potem Aleksander wezwał sekretarza 1 P°~ wiadomił go, że zamierza przenieść cały skarb z PefseP°" lis do Ekbatany, kiedy ruszą na północ. Eumenesa bar zo zdziwiła ta decyzja. Wydała mu się nie tylko niepotrze na i bezsensowna, ale także potwornie kosztowna. Pr° °" wał wyrazić swoją opinię, ale widać było wyraźnie, ^e P°~ stanowienie króla jest niewzruszone. Tylko z powodu tej operacji, która trwała ponad owa miesiące, należało przygotować konwój złożony z pieciu tysięcy par mułów i dziesięciu tysięcy wielbłądów, p°nie" waż użycie wozów byłoby prawie niemożliwe na góf s*lc ścieżkach Medii. Eumenes nie potrafił zrozumieć powodu tej de która wydawała mu się również ryzykowna, ale za dym razem, kiedy prosił Aleksandra o wyjaśnienie, o mywał odpowiedzi wymijające i ogólnikowe, a w każdym razie mało przekonujące. W końcu zrezygnował z #a a" wania dalszych pytań, ale w głębi duszy pozostało m11 P°~ nure przeczucie, jakby oczekiwanie jakiegoś dramaty02" nego wydarzenia. 25 Przez jakiś czas towarzysze byli posłuszni rozkaZom Aleksandra, ale potem Hefajstion poprosił o zgodę na P°-wrót do pałacu, bo chciał być blisko swego pana, i Kró1 nie potrafił mu odmówić. Tak jak potem nie mógł od^0-wić powrotu pozostałym, którzy - pod takim czy in^m pozorem - otrzymali na nowo pozwolenie zamieszk^nia w swoich rezydencjach w mieście, po uroczystym pf2?' rzeczeniu, że będą żyli skromniej i oszczędniej. I tak &*~ nęła prawie cała wiosna. Najpoważniejsze rany zdewa$to~ wanego miasta zaczynały się powoli zabliźniać, ale wi^ać było wyraźnie, że nigdy już nie będzie takie jak przedtem- J65 Tymczasem docierały wieści z północnych, jeszcze niepodległych prowincji imperium, że Dariusz zbiera nową armię i szykuje się do stawienia oporu w górach Kaukazu, wokół Morza Kaspijskiego, Aleksander postanowił więc, że pora ruszać. Żeby godnie zakończyć okres wypoczynku, kazał przygotować wielkie święto i wielką ucztę, które pozostałyby niezapomniane. Wszystkie sale ogromnego pałacu zostały oświetlone setkami lamp, kucharze z kuchni królewskich zabrali się do pracy, żeby przygotować na j wybornie j sze potrawy. Pałacowi eunuchowie wybrali najpiękniejszych chłopców i najatrakcyjniejsze dziewczęta, żeby półnadzy podawali do stołu, zgodnie z greckim zwyczajem, a pośrodku sali biesiadnej ustawiono wielkie wazy z masywnego złota, przejęte z królewskiego skarbca, które miały być użyte jako kratery na wino i napoje aromatyczne i korzenne, przyrządzone według przepisów orientalnych. W taki sam sposób postawiono na stołach złote i srebrne puchary z królewskich zasobów, a wszędzie poumieszczano wazony pełne róż i lilii, zerwanych w pałacowych ogrodach, jedynych, jakie zachowały się w mieście. Uczta rozpoczęła się zaraz po zachodzie słońca. Eume-nes zauważył, że „mistrzem ceremonii" obrany został He-fajstion, który zarządził, że wino serwowane będzie na sposób tracki. Nie rozcieńczone. - Nie bierzesz udziału w biesiadzie? - zapytał Kalli-stenes sekretarza, stając nagle za jego plecami. - Nie jestem głodny - odparł Eumenes. - A poza tym muszę dopilnować, żeby wszystko przebiegało, jak należy. - A może wolisz pozostać trzeźwy, żeby cieszyć się widowiskiem? - Jakim widowiskiem? - Cóż, nie wiem, ale na pewno coś się wydarzy. Ta uczta nie ma sensu. Jest groteskowa. Przybyłem przez zachodnią bramę i ten rozświetlony pałac kontrastuje 166 w dramatyczny sposób ze zdewastowanym, pogrążonym w ciemności miastem. Jesteśmy tu od miesięcy, a Aleksander nie rozkazał odbudować nawet jednego domu. - Nie przeszkodził jednak też w tym, żeby zostały odbudowane. - Tak, ale nie uczynił nic, aby uniknąć odejścia arystokracji. Zostali tylko najbiedniejsi, a to oznacza, że miasto skazane jest na śmierć. A wraz z nią... Eumenes podniósł rękę, jakby chciał odpędzić koszmarną wizję. - Nie chcę tego słuchać. - Gdzie jest Parmenion? - zapytał Kallistenes, zmieniając pozornie temat. - Nie ma go. - I jak sobie wyobrażam, nic ci to nie mówi. A Czarny? - Nie widziałem go. - No właśnie. Chociaż nie wydaje mi się, żeby był na liście zaproszonych. Ale zobacz, kto nadchodzi. Eumenes odwrócił się i zobaczył idącą wzdłuż korytarza Tais, przepiękną Atenkę, bosą i w bardzo śmiałym stroju, podobnym do tego, w którym po raz pierwszy tańczyła przed królem. - Sądzę, że spała z Aleksandrem - zauważył Kallistenes - a to nie mówi mi nic dobrego. - Mnie też nie - odparł Eumenes - ale nie jest powiedziane, że zło musi przerodzić się w coś jeszcze gorszego. Kallistenes nic nie odpowiedział. Ruszył w stronę drzwi zwanych drzwiami Kserksesa i wyszedł na tylny dziedziniec. Mógł stamtąd zobaczyć, na zboczu górującego nad pałacem wzniesienia, wydrążone w skałach i oświetlone wotywnymi lampami grobowce Achemenidów, a wśród nich nie dokończony jeszcze grób Dariusza III. Z wnętrza pałacu dochodziły coraz donośniej sze głosy biesiadników, przeradzające się we wrzaski. W pewnej chwili rozległa się muzyka, zagłuszająca ten 167 nieopisany zgiełk, muzyka przenikliwa, odmierzana dźwiękiem bębnów i kotłów, która zdawała się akompaniować orgiastycznemu tańcowi. Kallistenes podniósł wzrok ku niebu i wyszeptał: - Gdzie jesteś, Arystotelesie? Tymczasem Eumenes zajrzał do sali apadany i zorientował się, że biesiada zamienia się szybko w rozpustę. Ta-is, prawie naga, wirowała w tańcu, akompaniując sobie dźwiękiem maleńkich metalowych bębenków, trzymanych w palcach. Przy każdym ruchu jej króciutki chiton unosił się, odsłaniając posągowe kształty, obnażając łono i marmurowe pośladki, a tymczasem obecni wykrzykiwali wszelkie sprośności. W pewnej chwili dziewczyna zatrzymała się w nagłym podskoku na czubkach palców, po czym osunęła się powoli zmysłowymi, kocimi ruchami, wciąż z towarzyszeniem muzyki, która zdawała się podążać za zmianami w sposobie jej poruszania się. Kiedy się podniosła, ujęła w dłoń tyrs, taki, jakiego używały menady, owinięty w bluszcz i zwieńczony szyszką sosnową, i unosząc go w górę, krzyknęła opętana: - Komos! Poruszała się pośród lasu kolumn, jak menada między drzewami w puszczy, i wzywała wszystkich do orgiastycz-nego tańca. Pierwszy odpowiedział Aleksander: - Komos! Wszyscy przyłączyli się do niego. Tais chwyciła drugą ręką pochodnię przymocowaną do ściany i zaczęła prowadzić szaleńczy taniec poprzez salę audiencyjną, korytarze, sypialnie wspaniałych królewskich apartamentów, a za nią podążali inni biesiadnicy: mężczyźni zdradzający najwyższy stan podniecenia, pół- albo całkowicie nagie kobiety, które wyzwalały w nich niepohamowaną namiętność. - Bóg Dionizos jest wśród nas! - krzyknęła Tais ze 168 wzrokiem rozpalonym od blasku trzymanej w dłoni pochodni. Wszyscy odpowiedzieli: - Euoe! - Bóg Dionizos żąda zemsty na tych barbarzyńskich bogach! - Euoe! - wykrzyknęli znowu mężczyźni i kobiety, upojeni winem i pożądaniem. - Pomścijmy naszych żołnierzy poległych w walce, nasze zniszczone świątynie, nasze spalone miasta! - zakrzyknęła jeszcze dziewczyna i na oczach Aleksandra cisnęła swoją pochodnię w ciężką purpurową zasłonę wiszącą obok jednego z portali. - Tak, pomścijmy ich - powtórzył Aleksander, jakby postradał zmysły, i rzucił inną pochodnię pod wielki cedrowy mebel. Eumenes, który stał przyciśnięty do muru, przyglądał się bezradnie temu wandalizmowi i szukał wzrokiem kogoś, kto mógłby powstrzymać to szaleństwo, ale nie było nikogo takiego w owej zgrai rozgorączkowanych mężczyzn i kobiet, kto miałby w oczach choćby cień rozsądku. Płomienie wybuchły z trzaskiem i sala pojaśniała jak w biały dzień od szkarłatnego światła pożaru. Jakby opętani przez demona, biesiadnicy rozbiegli się z krzykiem po ogromnych komnatach, po dziedzińcach i krużgankach, podkładając wszędzie ogień. W krótkim czasie wspaniały pałac stał cały w płomieniach. Setki kolumn z libańskiego cedru rozgorzały jak pochodnie, ogień lizał sufity i rozprzestrzeniał się na belki i kasetony, które trzeszczały i pękały pod gwałtownym naporem słupów płomieni. Żar stał się nie do zniesienia i wszyscy pobiegli w stronę wielkiego dziedzińca, kontynuując tam swój taniec, śpiewy i kopulację. Eumenes wyszedł bocznymi drzwiami wstrząśnięty i strapiony. Kiedy oddalał się w kierun- 169 ku zewnętrznych schodów, zobaczył zupełnie nagą Tais, wyciągniętą na dywanie w atrium, która dawała rozkosz jednocześnie Aleksandrowi i Hefajstionowi, jęcząc i wijąc się w ekstazie. Mieszkańcy, którzy pozostali w ruinach Persepolis, wybiegli ze swoich ruder, żeby popatrzeć na spustoszenie: najwspanialszy pałac Wielkich Królów zapadał się w piekle iskier, trawiony ogniem, w wirze czarnego dymu, przesłaniającego gwiazdy i księżyc. Przyglądali się bez ruchu, osłupiali, zapłakani. Nazajutrz to, co było niegdyś najpiękniejszym pałacem świata, jawiło się jako stos dymiącego popiołu, osiągający w niektórych miejscach grubość czterech, pięciu łokci, z którego wystawały tylko kamienne kolumny ze swoimi kapitelami w kształcie skrzydlatych byków. Pozostały też portale, piedestały, cokoły i schody z obrazami przedstawiającymi wielką procesję noworoczną oraz Nieśmiertelnych z gwardii cesarskiej, skamieniałych i niemych świadków katastrofy. Nad ranem Aleksander dotarł do swego namiotu w obozie i wykończony, osunął się na łóżko, zapadając w ciężki, niespokojny sen. Parmenion zjawił się zaraz po świcie i pezetajrowie z gwardii daremnie próbowali go zatrzymać, krzyżując włócznie przed wejściem. Stary generał zaryczał jak lew: - Z drogi, na Zeusa! Odsuńcie się, muszę widzieć się z królem! Leptine wyszła mu na spotkanie z podniesionymi rękami, jakby ona także próbowała go powstrzymać, ale odsunął ją twardym gestem i spiorunował wzrokiem warczącego Peritasa, nakazując mu: „Leżeć!" Aleksander podskoczył na łóżku, trzymając się za obolałą głowę, i krzyknął: - Kto się ośmiela... - Ja! - wrzasnął równie głośno Parmenion. Aleksander stłumił gniew, jakby to sam Filip wchodził do namiotu, i podszedłszy do miednicy, zanurzył głowę w zimnej wodzie. Potem zbliżył się nago do niespodziewanego gościa: - O co chodzi, generale? - Dlaczego to zrobiłeś?! Dlaczego zniszczyłeś to cudo? A więc to tego nauczył cię Arystoteles? To ma być umiar, szacunek dla piękna i szlachetności? Pokazałeś się całemu światu jako dziki i prymitywny nieokrzesaniec, człowiek arogancki i zarozumiały, który sądzi, że może zachowywać się jak bóg! Oddałem całe moje życie twojej rodzinie, poświęciłem mojego syna, prowadziłem twoje armie we wszystkich bitwach. Mam prawo, żebyś mi odpowiedział! - Gdyby ktokolwiek inny ośmielił się zrobić i powiedzieć to, co ty powiedziałeś i zrobiłeś, już by nie żył, generale. Ale odpowiem ci, wytłumaczę, dlaczego to zrobiłem. Pozwoliłem na splądrowanie Persepolis, żeby Grecy wiedzieli, że tylko ja jestem prawdziwym mścicielem, ich jedynym punktem odniesienia, jedynym, któremu udało się zakończyć odwieczny pojedynek. I chciałem, żeby to grecka dziewczyna podpaliła pałac Dariusza i Kserksesa. A poza tym po zniszczeniu miasta jaki sens miało zachowanie pałacu? Pozostawiłem go nietkniętym na czas konieczny do przeniesienia skarbca i archiwum do Ekbata-ny i Suzy. - Ale... - Wyruszamy, Parmenionie, żeby ścigać Dariusza w najodleglejszych prowincjach jego imperium. Pałac ten, gdybym pozostawił go nietkniętym wraz z jego skarbem, stanowiłby zbyt silną pokusę dla każdego, nawet dla mojego macedońskiego namiestnika, ze względu na panującą w nim atmosferę, ogrom jego komnat, podniosłość 170 171 wyrzeźbionych wszędzie scen, przypominających wielkość Achemenidów i ów tron... pusty! Złoto zgromadzone w nieprawdopodobnych ilościach pod jego sklepieniem uczyniłoby każdego najpotężniejszym człowiekiem na ziemi. Dziesiątki perskich panów próbowałoby przywłaszczyć je sobie za wszelką cenę, usiłowałoby kosztem krwi zasiąść na tym tronie, ująć w dłoń berło, i to rozpętałoby nowe, krwawe, wyczerpujące, nie kończące się wojny. Miałem na to pozwolić? Nie miałem wyboru, generale, nie miałem wyboru, rozumiesz? Jeśli nie chcesz, żeby bocian powrócił, musisz zniszczyć gniazdo. To prawda, zniszczyłem cud, ale kto mi zabroni, kiedy nadejdzie właściwa chwila, odbudować budynek jeszcze większy i wspanialszy? A tymczasem zniszczyłem też symbol Persji i jej królów, pokazując Grekom i barbarzyńcom całego świata, kto jest nowym panem; pokazałem, że przeszłość umarła, jest prochem, że rodzi się nowa era. Był piękny, generale, za piękny i dlatego było zbyt niebezpiecznie pozostawić go nietkniętym. Parmenion pochylił głowę: orgia, tańce, przywoływanie boga Dionizosa, święte opętanie, o którym mówili mu chwilę wcześniej Eumenes i Kallistenes... to wszystko było przewidziane i przygotowane: przedstawienie teatralne, co prawda bardzo realistyczne, ale jednak odegrane! Aleksander był zdolny także do tego, był aktorem lepszym i bieglejszym niż sam Tessalos, jego ulubiony wykonawca. A argumenty, jakie przytoczył dla obrony swojego postępowania, były bez zarzutu pod względem politycznym, militarnym, ideologicznym. Ten chłopak myślał już i działał jak pan świata! Król wziął zwój papirusu ze swojej biblioteki i podał Parmenionowi. - Przeczytaj, przyszło tej nocy. Antypater zawiadamia mnie, że wojna ze Spartanami została wygrana. Król Agis 172 padł, walcząc pod Megalopolis, i nie ma już nikogo w Grecji, kto mógłby przeciwstawić się mojej pozycji głównego przywódcy Związku Panhelleńskiego. Jeśli o mnie chodzi, zrobiłem to, co do mnie należało: dopełniłem mojego przyrzeczenia, że pokonam odwiecznego wroga Greków. I także to oznacza, zniszczenie tego pałacu. Teraz nie pozostaje mi nic innego jak podążać za moim przeznaczeniem. Parmenion przebiegł z pewnym trudem list Antypatra, bo wzrok miał bardzo osłabiony, i zrozumiał, co chciał powiedzieć jego król. Aleksander położył mu rękę na ramieniu i popatrzył na niego z mieszanką szorstkiej czułości i wojskowej surowości. - Przygotuj się, generale - rozkazał. - Zbierz armię, wprowadź żelazną dyscyplinę. Wyruszamy. 26 Armia wyruszyła z końcem wiosny i skierowała się na północ, wchodząc na środek płaskowyżu i mając po prawej stronie pustynię, a po lewej pokryte śniegiem góry Elamu. Pokonali cztery etapy, czyli w sumie dwadzieścia parasangów i o zmierzchu dotarli do Pasargadów, dawnej stolicy Cyrusa Wielkiego, założyciela dynastii Achemenidów. Było to małe miasto, zamieszkane przede wszystkim przez pasterzy i chłopów. W jego centrum znajdował się wspaniały park, otaczający stary pałac Cyrusa. Skomplikowany system nawadniania, który pobierał wodę ze źródła u podnóża wzgórz, utrzymywał świeżość i zieleń trawy, różanych krzewów, cyprysów i tamaryszków, pachnących żarnowców, cisów i jałowców. Z boku, po zachodniej stronie, wznosił się majestatyczny i samotny grobowiec założyciela. 173 Miał prostą, pozbawioną ozdób formę czworobocznego skórzanego namiotu o spadzistym dachu, takiego, w jakich zamieszkiwali koczownicy ze stepów, skąd cztery wieki wcześniej przybyli Persowie: najpierw wasale Me-dów i ich króla Astyagesa, a potem zdobywcy bezkresnych terytoriów. Ta prosta budowla ustawiona była jednak na imponującym kamiennym piedestale o siedmiu stopniach, jak mezopotamska wieża, i otoczona kolumnadą, zamykającą ogród z dobrze wypielęgnowanych i przyciętych cisów. Grobu pilnowała nadal grupa magów i kapłan, który odprawiał codziennie ceremonie na cześć wielkiego władcy. Przerazili się, widząc nadchodzącego Aleksandra, ponieważ słyszeli, co zrobił w Persepolis, ale król ich uspokoił. - To, co było, było - powiedział - i więcej się nie powtórzy. Pozwólcie mi obejrzeć ten pomnik, proszę. Chcę tylko złożyć hołd pamięci Cyrusa. Kapłan otworzył drzwi kapliczki i przepuścił młodego króla, który rozejrzał się w milczeniu dookoła. Promień słońca wpadał przez drzwi i oświetlał prosty sarkofag, na którym widniał tylko napis: JESTEM CYRUS, KRÓL PERSÓW NIE NISZCZ MOJEGO GROBU W głębi wisiała zbroja wielkiego zdobywcy: pancerz z żelaznych płytek, hełm w kształcie stożka, okrągła tarcza i żelazny miecz z rękojeścią z kości słoniowej, stanowiącą jedyną cenną ozdobę całej panoplii. Nad płaskowyżem zalegała głęboka cisza i słychać było tylko lekki poszum wiatru, muskającego wyniosły samotny grobowiec. Aleksander odczuł wyraźnie w owej chwili sens zmienności ludzkiego josu, przelotnego nakładania się zdarzeń. Wielkie imperia powstawały i padały, żeby dać miejsca innym, które staną się z kolei potężne, by popaść potem w zapomnienie. Czy zatem nieśmiertelność jest tylko ułudą? Poczuł w owym momencie obecność swojej matki tak silnie, że wydawało mu się prawie, jakby mógł jej dotknąć, gdyby wyciągnął rękę w stronę ciemnej ściany sanktuarium. I zdawało mu się, że słyszy jej głos: „Ty nie umrzesz, Aleksandrze..." Odwrócił się, wyszedł na zewnętrzną platformę u szczytu schodów, wciągnął suche i wonne powietrze wielkiego płaskowyżu i poczuł się zatopiony w owym przejrzystym świetle. Kiedy opuścił wzrok, żeby zejść na dół, zobaczył Arystandrosa, który zdawał się na niego czekać. - Skąd ty tutaj, wróżbito? - Usłyszałem głos. - Ja też, głos mojej matki. - Uważaj, Aleksandrze, pamiętaj o losie Achillesa -ostrzegł go Arystandros, po czym oddalił się, a jego płaszcz łopotał na wietrze niczym chorągiew. Następnego dnia przeszli przez terytorium plemienia podległego Wielkiemu Królowi i podbili je, ale trochę dalej, kiedy wspinali się coraz wyżej na płaskowyż Medii, do króla dotarło pismo od Eumolposa z Soloj. Król Dariusz jest w Ekbatanie, gdzie próbuje zebrać armię Scytów i Kaduzjów, czerpiąc ze skarbca pałacu królewskiego. Swój harem odeslał na wschód przez Wrota Kaspijskie. Pilne jest, abyś dotarł do miasta jak najszybciej, bo inaczej będziesz musiał stanąć do bardzo ciężkiej walki o niepewnym wyniku: Scytowie i Kaduzjowie to niezmordowani i bardzo groźni wojownicy. Nie atakują frontalnie, ale wykonują podjazdy i ataki pozorowane, dezorientując nieprzyjaciela i wyczerpując jego siły nieustannymi natarciami i odwrotami. Pamiętaj, że już Cyrus i Dańusz Wielki pokonani zostali przez Scytów. Po przeczytaniu tej wiadomości Aleksander postanowił natychmiast wyruszyć z jazdą i piechotą w rynsztunku 174 175 bojowym, powierzając konwój z taborem i cały skarb Par-menionowi, który mógł dysponować tylko trzema batalionami pezetajrów i jednym piechoty lekkiej, złożonym z Traków i Triballów. Do zdobycia pozostawała już tylko jedna stolica: ostatnia. Zaczęli więc wspinać się po górach w forsownym marszu, idąc - kiedy było to możliwe - dolinami rzek, co ułatwiało przechodzenie. Krajobraz stawał się coraz bardziej zadziwiający ze względu na kontrastowe barwy górskich stoków, czarnych jak bazalt, i ośnieżonych szczytów, które połyskiwały w słońcu niczym szafiry. W dole rozciągała się pustynia w kolorze rdzawozłotym, na tle której odcinały się, podobne do zielonych wysp, oazy z wioskami chłopów i pasterzy. Inne wioski wyrastały na skraju dolin, w pobliżu źródeł i strumieni o kryształowo czystej wodzie i kiedy armia przechodziła tamtędy, wszyscy wylęgali ze swoich domów lub chat, żeby przyglądać się tym cudzoziemskim jeźdźcom, którzy nie nosili spodni, a na głowach mieli dziwne nakrycia o szerokich rondach. Od czasu do czasu widać było kamienne wieże poprzedzone schodami, wznoszące się na pojedynczych pagórkach: wieże ciszy, w których mieszkańcy owych ziem układali swoich zmarłych, aby ich ciała rozłożyły się pośród natury, nie zanieczyszczając ani ziemi, ani ognia. Aleksander myślał wtedy o Barsine, złożonej w prostym kopcu na niegościnnej pustyni Gaugameli, i myślał też o młodym Phraatesie, jedynym pozostałym przy życiu członku rodziny, który wrócił z dziadkiem do Pamfylii. Co działo się teraz w jego chłopięcej głowie? Marzył? Obmyślał zemstę? A może odczuwał po prostu sierocą melancholię? Trzeba było dziesięciu dni marszu wzdłuż coraz węższych dolin, aby ujrzeć w końcu olśniewającą Ekbatanę, otoczoną pierścieniem ośnieżonych gór i rozległymi pola- 176 mi zieleni. Szczyt murów i blanki, ozdobione błękitnymi płytkami i złotymi blaszkami, połyskiwały niczym diadem wokół czoła królowej, błyszczały pinakle oraz iglice pałaców i sanktuariów, pokryte szczerym złotem. Aleksander przypomniał sobie, jakby zdarzyło się to poprzedniego dnia, swoją rozmowę na dworze w Pełli z perskim gościem, który opisał mu to cudo. Jemu, wówczas ledwie chłopcu, wydawało się to wtedy bajką. Patrzył w ciemne i głębokie oczy swojego rozmówcy, na jego czarną, poskręcaną brodę, odświętny złoty miecz i zdawał mu się on istotą nierzeczywistą, przybyszem z bajkowego królestwa. I oto teraz owo legendarne miasto stało przed jego oczami. Był z nim Oksyartes, syn Mazajosa, satrapy Babilonii, a kuzyn króla ze strony matki, ambitny młodzieniec, który gorąco pragnął zwrócić na siebie uwagę nowego władcy. Spiął swojego konia i podjechał pod mury, żeby szybko zamienić kilka słów ze strażnikami. Następnie zawrócił i przekazał Aleksandrowi w swojej niedoskonałej, ale dosyć już zrozumiałej grece następującą wiadomość: - Wielki Król Dariusz wyjechać. On nie walczy, on ucieka ze skarbem i z armią. - W którą stronę? - Tam - odparł młodzieniec, wskazując północ. - Satrapa się poddaje. Aleksander przytaknął, że zrozumiał, i dał znak armii, aby podążała za nim ku bramom miasta, które właśnie się przed nim otwierały. Wszyscy ruszyli w idealnym porządku, ponieważ ustanowiono żelazną dyscyplinę i najmniejsze wykroczenie karane było batem albo gorzej. Parmenion, ze swoimi oddziałami i karawaną, dotarł dwa dni później pod wieczór, ale trzeba było pięciu dni i nocy, żeby wprowadzić, rozładować i wypuścić drugą stroną dwadzieścia tysięcy jucznych zwierząt. Przeniosły one na swoich grzbietach sto dwadzieścia tysięcy talen- 177 tów królewskiego skarbu. Średnio wypadało po sześć talentów na każde zwierzę. Stanowiło to maksymalne obciążenie, co też przyczyniło się do spowolnienia marszu. Kiedy cała operacja została zakończona i oddziały rozlokowały się w obozowisku za miastem, Aleksander zaprosił starego generała na kolację. Spożyli bardzo lekki, żeby nie powiedzieć skromny posiłek, a na stole nie znalazło się nawet wino, tylko woda. Chce odpokutować za ekscesy w Persepolis - pomyślał Parmenion, wbijając zęby w kawałek perskiego chleba upieczonego w popiele. - Co mi powiesz o moim kuzynie, księciu Amyntasie? -zaczął Aleksander. - Zastanawiam się, czy mogę mu jeszcze ufać, czy też lepiej pozostawić go nadal pod nadzorem. - Czy nic nie wynikło z królewskich archiwów? - Trzeba będzie miesięcy, jeśli nie lat, żeby je dokładnie skontrolować. Jak dotąd, o ile wiem, Eumenes nie znalazł niczego, co dotyczyłoby zabójstwa mojego ojca albo możliwej zmowy Amyntasa z Dariuszem. Myślę jednak, że należy zachować ostrożność i utrzymać nadzór. Aleksander wypił łyk wody i po chwili podjął, zmieniając temat: - Przykro mi, że zdarzały się między nami sporne sytuacje... - Jestem przyzwyczajony mówić ci, co myślę, panie, tak jak czyniłem to z twoim ojcem. - Wiem. Ale teraz posłuchaj. - Kucharz tymczasem podawał jarzyny, warzywa i kubki ze zsiadłym mlekiem. -Będę szedł za Dariuszem, dopóki go nie znajdę, i zmuszę do ostatecznego starcia, a wtedy to imperium będzie w całości nasze. Ale żeby tak się stało, potrzebuję kogoś tu, w Ekbatanie, kto osłaniałby moje tyły i zapewniał mi kontakt z Macedonią, zaopatrzenie, dosyłanie posiłków i całą resztę, nie wspominając o ochronie królewskiego skarbu. Ty jesteś tym człowiekiem, generale, jedynym, 178 któremu mogę zaufać. Jeśli chodzi o administrację, powierzę ją Harpalosowi. To dzielny chłopak i Eumenes go szanuje. A więc co mi odpowiesz? - Zrozumiałem, jestem zbyt stary i nie chcesz mnie na polu bitwy. Odsyłasz mnie na spoczynek i... - Oczywiście, że jesteś stary, generale - odparł Aleksander z dziwnym uśmiechem. A potem, niemal krzycząc: - Skoro kończysz dziś siedemdziesiąt lat! Na te słowa hałaśliwy chór męskich głosów zaczął śpiewać z tyłu namiotu: Na wojnę idzie stary druh, Nagle na siemię pada - buch! I zaraz wpadli wszyscy towarzysze Aleksandra, a także Filotas, Eumenes i jego pomocnik Harpalos, dźwigając pieczone cielę, ogromny krater pełen wina, jeden rożen kuropatw szarych, a drugi czerwonych, kurczaki i gęsi, a także mnóstwo innych potraw. Z tej okazji zaproszony został także drugi syn Parmeniona, Nikanor. Leonnatos zrzucił na ziemię wszystkie jarzyny i zsiadłe mleko, wrzeszcząc: - Precz z tymi świństwami! Teraz dopiero będzie się jadło! Parmenion wzruszył się, widząc, że przygotowano mu tak wystawne przyjęcie, i ocierał ukradkiem łzy. Aleksander podszedł do niego z opieczętowanym zwojem. - To jest mój prezent urodzinowy, generale. - I podał mu go z uśmiechem. Parmenion rozwinął rulon i przeczytał bez trudu, bo wszystko zostało celowo napisane dużymi literami: król dawał mu w prezencie przepiękny pałac w Suzie, drugi w Babilonii, a trzeci w Ekbatanie i przydzielał rozległe posiadłości w Macedonii, Linkestis i Eordai, a także dożywocie w wysokości stu pięćdziesięciu talentów. Na dru- 179 giej stronie zwoju widniała nominacja dla jego syna Filo-tasa na dowódcę całej jazdy. Pod nią umieszczono pieczęć królewską z kontrasygnatą: „Eumenes z Kardii, główny sekretarz". - Panie, ja... - zaczai Parmenion drżącym głosem, ale król go powstrzymał: - Nie mów już ani słowa, generale, zasługujesz na znacznie więcej i wszyscy życzymy ci, byś mógł się tym cieszyć do stu lat i dłużej. Jeśli chodzi o twoje stanowisko, jest ono najważniejsze i najbardziej kluczowe, jakie można powierzyć na wschód od cieśnin, a ty jesteś jedyną osobą, której mogę całkowicie zaufać. Parmenion podał pismo z nominacją na dowódcę jazdy swemu synowi Filotasowi, mówiąc: - Widziałeś, synku, widziałeś? No, pokaż to też swojemu bratu. Król uściskał go, a towarzysze bili brawo. Uczta trwała do późnej nocy. Wrócili do swoich kwater przy drugiej zmianie warty, wszyscy pijani, łącznie z Parmenionem. 27 Aleksander zamierzał zatrzymać się tu możliwie jak najkrócej i wyruszyć w pogoń za Dariuszem, ale musiał jeszcze pozostać, by uporać się z wieloma obowiązkami, a przede wszystkim, by napisać: do matki, która wciąż skarżyła się na Antypatra za sposób, w jaki ją traktuje, do Antypatra, który zwyciężył w wojnie ze Spartą, ale pozostawał wciąż bardzo krytyczny wobec Olimpias, i w końcu do wszystkich swoich satrapów. - Jak zamierzasz rozwiązać ten konflikt między Anty-patrem i twoją matką? - zapytał Eumenes, pieczętując list. - Nie możesz wciąż zachowywać się, jakby nigdy nic się nie działo. 180 ii - Nie, nie mogę. Ale Antypater musi zrozumieć, że jedna łza mojej matki więcej znaczy od tysiąca jego listów. - I to także nie jest słuszne - odparł sekretarz. - Na Antypatrze spoczywa poważna odpowiedzialność i potrzebuje spokoju. - Ma także całą władzę, a moja matka jest w końcu królową Macedonii. Ją także trzeba zrozumieć. Eumenes potrząsnął głową, uświadamiając sobie, że nic nie wskóra. Należało jednak wziąć pod uwagę to, że król nie widział swojej matki już od czterech lat i było zrozumiałe, że pamięta tylko rzeczy przyjemne. Tęsknił też bardzo za siostrą Kleopatrą, do której nie przestawał pisać czułych listów. Kiedy załatwili korespondencję, Aleksander powiedział: - Postanowiłem odesłać do domu sojusznicze oddziały greckie. - Dlaczego? - zapytał Eumenes. - Związek Panhelleński jest znowu na trwałe w naszych rękach i mamy tutaj wystarczająco dużo pieniędzy, żeby zwerbować każdą armię, jaka jest nam potrzebna. Poza tym Grecy, kiedy już wrócą do domu, opowiedzą, co widzieli i zrobili, a to będzie miało ogromny wpływ na ludzi, o wiele większy odHistońi pisanej przez Kallistenesa. - Są oni jednak wspaniałymi wojownikami i... - Są zmęczeni, Eumenesie, a czeka nas jeszcze bardzo długi marsz. Mogłaby nadejść taka chwila, w której poczuliby się zbyt oddaleni od domu i mogliby podjąć lekkomyślne decyzje w niewłaściwym momencie. Wolę temu wszystkiemu zapobiec. Zbierz ich wszystkich jutro o świcie poza obozowiskiem. Wiele wcześniejszych sygnałów kazało Grekom podejrzewać, że czeka ich coś ważnego: zbiórka przed świtem, 181 rozkaz przygotowania bagaży i wozów transportowych oraz przywdziania doskonale wyczyszczonych zbroi. Aleksander pojawił się na grzbiecie Bucefała, uzbrojony od stóp do głów, w otoczeniu swojej gwardii. Zaczekał, aż pierwsze promienie słońca roziskrzą broń hoplitów, i zaczai mówić: - Sojusznicy! Wasz wkład w nasze zwycięstwo był bardzo istotny, w niektórych przypadkach decydujący: nikt z nas nie zapomina, że to właśnie piechota grecka, w dniu bitwy pod Gaugamelą, utrzymywała prawe skrzydło przeciw nieustannym atakom Bessosa i jego medyjskich jeźdźców. Byliście mężni, waleczni, wierni waszej przysiędze służenia Związkowi Panhelleńskiemu i jej najwyższemu wodzowi. Dokonaliście tego, czego żadnemu Grekowi, nawet tym, którzy walczyli pod Troją, nie udało się dokonać: zdobyliście Babilonię, Persepolis, Ekbatanę. Nadeszła dla was chwila, żeby cieszyć się owocami waszej pracy: zwalniam was z przysięgi i odprawiam do waszych domów. Każdy z oficerów dostanie po talencie, każdy zaś z żołnierzy - trzydzieści srebrnych min, a poza tym pieniądze na wydatki związane z waszą podróżą stąd do Grecji. Dziękuję wam: wracajcie do waszych rodzin, dzieci, do waszych miast! Aleksander spodziewał się wybuchu radości i oklasków, tymczasem usłyszał rozproszony szmer, który przeobraził się wprędce w ożywioną dyskusję. - Co jest, ludzie?! - krzyknął po chwili, osłupiały. -Czy nie płacę wam wystarczająco dużo? Nie cieszycie się z powrotu? Jeden z oficerów, niejaki Heliodoros z Ajgion, wystąpił naprzód i powiedział: - Królu, dziękujemy ci za wszystko i cieszymy się, że nasza pomoc była dla ciebie cenna. Ale przykro nam cię opuszczać. - Aleksander popatrzył na niego z niedowierzaniem. - Ponieważ walcząc u twego boku, nauczyliśmy 182 się rzeczy, których nigdzie indziej byśmy się nie nauczyli, dokonaliśmy czynów, o jakich żaden żołnierz nawet by nie marzył. Wielu z nas zastanawia się, co jeszcze zrobisz, jakie ziemie podbijesz, jakie dalekie miejsca będzie dane ujrzeć tym, którzy służyć będą pod twoim sztandarem. Oczywiście, wielu skorzysta z twojej propozycji i powróci do domu, z jednej strony z radością, ale z drugiej z sercem przepełnionym smutkiem, ponieważ przez cały ten czas podziwiali ciebie i kochali. Inni nie mają rodzin albo, jeśli mają, myślą, że ważniejsze jest dla nich iść za tobą aż tam, gdzie zechcesz ich poprowadzić, i walczyć z honorem, ryzykując życie, jeśli to konieczne. Jeśli ty ich chcesz, ludzie ci wolą zostać. Kiedy skończył mówić, wycofał się do szeregów i stanął u boku swoich towarzyszy. - Ludzi takich jak wy - odparł Aleksander - jest mało i będę zaszczycony, jeśli któryś z was zechce zostać. Ale ten, kto zostanie, nie będzie już występował jako sojusznik wysłany przez swoje miasto, ale jako zawodowy żołnierz. Dam mu żołd w wysokości sześciuset drachm na całą kampanię, a gdyby miał polec w walce, suma ta przekazana zostanie jego rodzinie. Kto chce zostać, niech wystąpi trzy kroki przed pierwszą linię, pozostali mogą odjechać w każdej chwili, zabierając ze sobą moją wdzięczność i przyjaźń. Żołnierze długo uderzali włóczniami o tarcze, wykrzykując głośno imię króla, w taki sam sposób jak Macedończycy. Potem ci, którzy chcieli zostać, wystąpili trzy kroki przed pierwszą linię i Aleksander mógł zobaczyć, że stanowią prawie połowę. Tego samego dnia Grecy powracający do domu ruszyli w drogę, maszerując przy dźwięku trąb między dwoma skrzydłami piechoty i kawalerii, ustawionymi w poże- 183 gnalnym szyku. A kiedy Parmenion rozkazał osobiście: „Prezentuj... broń!" - wielu z owych ludzi, odpornych na i wszelkie niebezpieczeństwa i karkołomne zachowania, i miało łzy w oczach. ; Ledwie znikli za pierwszym zakrętem drogi i ucichł | dźwięk bębnów odmierzających ich kroki, Aleksander S kazał znów zadąć w trąby i armia, wykonawszy szerokie zachodzenie, ruszyła śladem Wielkiego Króla. Oksyartes, który znał skróty, zaoferował się, że pojedzie przodem z dwoma najemnymi Scytami, i zaraz pognał galopem. Wojsko posuwało się po rozległym płaskowyżu, gdzie można było zobaczyć małe antylopy i dzikie kozy i gdzie nocą dawał się słyszeć od czasu do czasu ryk lwa. Tempo marszu było prawie nie do wytrzymania: wielu piechurów musiało się zatrzymać z powodu poranionych nóg i niemało jucznych zwierząt padło pod ciężarem ładunku, wycieńczonych wysiłkiem. Aleksander nie słuchał jednak żadnych racji i kazał postępować wciąż coraz szybciej, śpiąc ledwie kilka godzin w ciągu nocy, bez rozbijania namiotów, żeby nie dać Dariuszowi chwili wytchnienia. Przypominał wszystkim weteranom, jak dotarli niegdyś do Teb znad brzegów Istru w ciągu zaledwie trzynastu dni, a on sam sypiał nocą wraz z nimi, przykryty tylko wojskowym płaszczem. Czasami można było znaleźć schronienie w karawanach rozrzuconych wzdłuż drogi prowadzącej do wschodnich prowincji, ale były to miejsca o ograniczonej pojemności, gdzie umieszczano chorych lub osoby najbardziej wycieńczone. Powietrze stawało się coraz bardziej rześkie i ostre, zwłaszcza wieczorami, więc Eumenes powrócił do zwyczaju wkładania spodni, w których czuł się znacznie lepiej. Przez sześć dni uciążliwego marszu na wschód zaczęli posuwać się wzdłuż ogromnego łańcucha górskiego, którego najwyższy, pokryty śniegiem szczyt był tak wyso- ki, że jeszcze czegoś takiego nie widzieli w życiu, aż stanęli u wejścia do zwężenia, zwanego Wrotami Kaspijskimi. Był to wąwóz, w dole którego płynął potok. Ściany parowu były tak strome, że nawet Agrianie z trudem mogliby spróbować się po nich wspiąć. - Jeśli zastawią tu na nas pułapkę - powiedział Czarny -mogą nas rozgromić. I wydawało się niemożliwe, żeby król Dariusz nie skorzystał z tej przewagi. Aleksander spojrzał w górę na spadziste ściany i na wolno krążącego orła. - Myślisz, że jest tam ktoś? - Jest tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć. - Agrianie. - Natychmiast wyślę ich na zwiady. Chwilę potem żołnierze, stojąc w dole wąwozu, patrzyli z zadartymi do góry nosami na akrobacje Agrian. Wdrapywali się oni po skalistych grzbietach, wyrąbując po kolei kilofami wąskie przejście, aby posuwać się na skraju niebezpiecznego urwiska, a następnie wspinać się dalej w górę z niestrudzonym zapałem. Jeden z nich, tuż przed osiągnięciem szczytu, stracił oparcie pod stopą, kiedy próbował chwycić się dłonią za wystającą iglicę, i runął, roztrzaskując się o skały. Jego towarzysze kontynuowali wspinaczkę, ale druga grupa odłączyła się i dotarła aż do miejsca, gdzie rozbite ciało zaklinowało się między skałami. Podnieśli je i ściągnęli z wielkim trudem na dół, gdzie przygotowali nosze. Ułożyli na nich zwłoki, przykryli płaszczem i czekali na podjęcie marszu. Tymczasem pozostali, około dwudziestki, dotarli na szczyt i dźwiękiem rogu dawali znać, że można iść naprzód. Armia posuwała się wciąż, a żołnierze Wielkiego Króla nie uczynili nic, aby stawić opór, i przy pierwszym postoju Agrianie urządzili swojemu poległemu towarzyszowi pogrzeb. Położyli go na stosie z sosnowych gałęzi i spalili, śpiewając chórem posępną pieśń żałobną. 184 185 Następnie, pogrzebawszy w urnie jego prochy wraz z bronią i sprzączką płaszcza, upili się i hałasowali przez resztę nocy. 28 Na krótko przed zejściem ze służby czwartej zmiany warty Aleksander, który był w półśnie, usłyszał warczenie Peritasa. - Co jest, słyszysz coś? Cicho, cicho... To pewnie wilk albo ryś. Podniósł oczy w górę i zobaczył ognisko rozpalone przez Agrian na zboczach wąwozu, sygnalizujące, że chwilowo droga jest pusta. Po chwili usłyszał odgłos kroków i przyciszoną rozmowę. - Co jest? - powtórzył głośniej. Wystąpił naprzód Hefajstion. - To Oksyartes powracający ze swoimi Scytami. Chce z tobą mówić. - Oksyartes? Przepuść go. Z głębi parowu zbliżali się trzej zakurzeni i uzbrojeni jeźdźcy, z łukami przewieszonymi przez ramię. Oksyartes, wycieńczony trudami, zachwiał się i opadł na ziemię. Prawdopodobnie nie czuł już nóg po konnej jeździe, przekraczającej wszelkie granice wytrzymałości. - Król Dariusz obalony i wzięty do niewoli przez Bes-sosa - wysapał - satrapę Baktrii. - Tego sukinsyna, który pod Gaugamelą zdołał nas prawie otoczyć z prawej strony - zauważył Leonnatos. Oksyartes poprosił o tłumacza, żeby być pewnym, iż jest dobrze rozumiany, i podjął: - Król opuścił Ekbatanę z sześcioma tysiącami jazdy, dwudziestoma tysiącami piechoty i siedmioma tysiącami talentów królewskiego skarbu, z zamiarem pozostawienia i l i za sobą wypalonej ziemi i oczekiwania na ciebie przy przełęczy Wrót Kaspijskich. Ale jego żołnierze, widząc, że bez przerwy ucieka, zniechęcili się, również dlatego, że było już wiadomo, iż ani Scytowie, ani Kaduzjowie nie przyślą swoich oddziałów posiłkowych. Wielu zaczęło de-zerterować, my sami spotkaliśmy ich sporo. To oni udzielili nam tych informacji, opuściwszy nocą obozowisko i rozproszywszy się wśród gór lub na pustyni, gdy tymczasem sztafety donosiły, że twoja przednia straż jest coraz bliżej. Wtedy to Bessos, przy wsparciu innych satrapów, Satibarzanesa, Barsaentesa i Nabarzanesa, aresztował króla, kazał go skuć i zamknąć w wozie, a teraz kieruje się szybko w stronę najdalszych wschodnich prowincji. - Gdzie są teraz? - zapytał Aleksander. Tymczasem jego towarzysze ubrali się i uzbroili, ktoś podsycił ogień i wszyscy stanęli wokół biwaku, gotowi wkroczyć wkrótce do akcji. - W drodze do Hekatompylos, stolicy Medów. Ale wąwóz jest pusty i jeśli pośpieszysz z kawalerią, zdołam ich dogonić. Nieznośna jest dla mnie myśl, że ten ambitny zdrajca cieszyć się będzie owocami swojej zdrady. Jeśli zamierzasz go ścigać, pojadę z tobą i będę twoim przewodnikiem. - Nie wydaje mi się, żebyś był teraz w stanie znów dosiąść konia - odparł Aleksander. - Jesteś wykończony. - Daj mi czas, żebym się nieco posilił i rozprostował trochę nogi, a zobaczysz. Aleksander dał znak nadchodzącej właśnie z „pucharem Nestora" Leptine i kazał go podać Oksyartesowi. - Spróbuj tego - zachęcił. - Wskrzesza zmarłych. -Potem, zwracając się do towarzyszy, rozkazał: - Wszystkie jednostki jazdy gotowe do natychmiastowego wymarszu. Ci tylko na to czekali. Po kilku chwilach trąbki zwołały na apel i zaraz potem Aleksander dosiadł konia i ruszył 186 187 galopem wzdłuż wąwozu u boku Oksyartesa, a za nimi Hefajstion, Ptolemeusz, Perdikkas, Krateros i pozostali. Oddziały hetajrów przesuwały się, w miarę jak były gotowe do drogi i w miarę jak zwalniało się miejsce w głębi wąskiego parowu. Jechali wiele godzin, zatrzymując się tylko na czas niezbędny, aby konie złapały oddech. Wąwóz zaczął się rozszerzać i przechodzić w dolinę prowadzącą do miasta, słońce zaś zaczynało wyglądać spoza ośnieżonych szczytów gór Hyrkanii. Nagle Oksyartes krzyknął: „Stop!" i ściągnął cugle swojego konia. Zwierzę, błyszczące od potu, zahamowało, parskając. Również Aleksander i pozostali przystanęli, ustawiając się w szerokie koło i kładąc ręce na broń. Król wyciągnął miecz, Leonnatos wyjął ze strzemienia topór i wszyscy patrzyli na perskiego księcia, który pokazywał na przedmiot oddalony gdzieś o dwa stadiony. - To wóz z królewskich stajni - wyjaśnił. - Porzucili go chyba, żeby szybciej jechać. - Ruszajmy naprzód i bądźmy ostrożni - rozkazał Aleksander. - To może być pułapka. Ty, Perdikkasie, jedź przodem i sprawdź, co jest za zakrętem. Uważaj. Oksyartes ruszył stępa, a za nim Aleksander wraz z Le-onnatosem i Kraterosem. Wóz królewski stał pośrodku drogi, pozornie nietknięty, i miał zamknięte drzwi. - Poczekaj - powiedział Leonnatos. - Pozwól, że ja pójdę pierwszy. - Zsiadł z konia, wywijając toporem, otworzył drzwi i zajrzał do środka. Wyszeptał: - Och, wielki Zeusie... Teraz zbliżył się Aleksander. Król Dariusz leżał na podłodze, w mundurze bojowym, bez żadnej oznaki swojej królewskości poza majestatycznym wyglądem, długimi włosami, ufryzowaną brodą i gęstymi wąsami,' które kontrastowały ze śmiertelną bladością skóry. Na piersi miał dużą plamę krwi, rozlaną aż po pas. Ręce były skute. Z pogardy założyli mu złoty łańcuch. - Nędznicy! - złorzeczył oburzony Aleksander. - Prędko, wyciągnijmy go stamtąd! - wykrzyknął Ptolemeusz. - Może jeszcze żyje. Wezwijcie Filipa, szybko! Dwóch żołnierzy podniosło delikatnie ciało Wielkiego Króla i położyli je na ziemi na rozłożonym kocu. Nadbiegł Filip i ukląkł przy Dariuszu, przykładając mu ucho do piersi. - Nie żyje? - zapytał Leonnatos. Filip dał mu znak ręką, żeby milczał, i dalej osłuchiwał Dariusza. - To niewiarygodne... - powiedział. - Jeszcze oddycha. Wszyscy popatrzyli po sobie. Aleksander przykląkł obok Filipa. - Czy możesz coś dla niego zrobić? Lekarz skinął głową, po czym zaczął zdejmować łańcuchy przytrzymujące przeguby króla. - Tylko to: pozwolić mu umrzeć jako wolnemu człowiekowi. To już tylko kwestia chwil. - Patrzcie!- krzyknął Krateros. - Porusza wargami... Tym razem Oksyartes ukląkł obok króla i przyłożył na chwilę ucho do jego ust, po czym podniósł się z błyszczącymi oczami. - Nie żyje - rzekł głosem drżącym z emocji. - Wielki Król Dariusz III nie żyje. Aleksander zbliżył się do niego. - Czy coś powiedział? - zapytał. - Zdołałeś dosłyszeć jego słowa? - Powiedział... „zemsta". Aleksander spojrzał na swojego wroga, na jego szklany wzrok, z którym zderzył się kiedyś przez chwilę na polu bitwy pod Issos, i poczuł głęboką litość dla owego czło- 188 189 wieka, który jeszcze przed kilkoma miesiącami siedział na najwyższym tronie ziemi, czczony niczym bóg przez miliony poddanych, a który teraz, zdradzony i zamordowany przez własnych przyjaciół, leżał opuszczony na zakurzonej drodze. Przypomniały mu się wersy Upadku Ilionu, opisujące nieruchome ciało Priama, zabitego przez Neoptolemosa: Leży król Azji, ten, który był potężnym panem wojsk, niczym drzewo powalone piorunem, porzucony pień, ciało bez imienia. Wyszeptał: - Ja sam cię pomszczę. Przysięgam ci. I zaniknął mu powieki. 29 Aleksander do Sisigambis, Wielkiej Królewskiej Matki, bądź pozdrowiona! Twój syn Dańusz nie żyje. Zginął nie z mojej ręki ani moich ludzi, ale z ręki swoich własnych przyjaciół, którzy zamordowali go, pozostawiając na skraju drogi prowadzącej do He-katompylos. Kiedy go znalazłem, jeszcze oddychał, ale nie mogliśmy już nic uczynić, by mu pomóc, prócz złożenia przysięgi, że pomścimy jego haniebną śmierć. Jego ostatnia myśl była na pewno skierowana ku Tobie, tak jak teraz moja. Ta śmierć obraża mnie, podobnie jak obraziła jego, ponieważ pozbawiła nas obu możliwości lojalnego spotkania twarzą w twarz, które wyznaczyłoby zwycięzcę i zwyciężonego, a w każdym przypadku oddałoby cześć męstwu pokonanego. Teraz posyłam go Tobie, żebyś mogła po raz ostatni przycisnąć go do łona i opłakiwać, odprowadzając na miejsce spo- 190 czynku. Jego ciało zostało tak zabezpieczone, żeby mogło znieść nienaruszone długą podróż aż do skał Persepolis, gdzie przygotowany jest na jego przyjęcie grobowiec; kazał go wcześniej wydrążyć dla siebie u boku innych królów. Sama zadysponuj jak najbardziej uroczysty pogrzeb. Jeśli o mnie chodzi, nie zatrzymam się, dopóki nie znajdę morderców i nie pomszczę jego śmierci. Dla matki nie ma większego nieszczęścia niż utrata syna, ale proszę Cię, nie żyw do mnie nienawiści: Tobie bogowie pozwalają przynajmniej opłakiwać go i pochować zgodnie ze zwyczajem przodków. Mojej matce, która czeka na mnie od lat, być może nawet to nie będzie dane. Sisigambis zwinęła list i długo płakała w zaciszu swojego pokoju, następnie wezwała eunuchów i rozkazała im przygotować lektykę i konie, stroje żałobne oraz ofiary pogrzebowe. Nazajutrz ruszyła w podróż przez ziemie Uksjów, za którymi wstawiła się u Aleksandra, żeby nie zostali oderwani od swojej ziemi. Kiedy rozeszła się wieść, że królowa matka jedzie do Persepolis pochować syna, cały lud zebrał się wzdłuż drogi: mężczyźni, kobiety, starcy i dzieci przyjęli w ciszy starą załamaną władczynię i odprowadzili ją aż do granicy swojej ziemi, na skraj płaskowyżu, skąd widać już było ruiny spalonej stolicy, kolumny lśniącego pałacu przesilenia słonecznego, skamieniałe pnie puszczy strawionej ogniem. Królowa zatrzymała się u bram zniszczonego miasta, kazała rozbić namiot i tam pościła aż do dnia, kiedy ujrzała w głębi drogi prowadzącej z Ekbatany wóz zaprzężony w cztery czarne konie, wiozący ciało jej syna. Aleksander podjął natychmiast pościg za Bessosem i jego wspólnikami. Po jednym dniu dotarł do miasta zwanego Hekatompylos, gdzie perski dowódca poddał się bez 191 walki, a stamtąd ruszył jeszcze do Zadrakarty, w kraju Hyrkanów. Rozciągała się teraz przed nimi bezkresna połać Morza Kaspijskiego. Król zsiadł z konia i zaczął spacerować boso po przybrzeżnych kamykach oblewanych falami, a towarzysze kroczyli za nim, zdumieni i jakby speszeni widokiem tej płynnej granicy, która wyznaczała na północy kraniec ich marszu. - W której części świata jesteśmy według ciebie? - zapytał Leonnatos Kallistenesa, kiedy znaleźli się naprzeciw morza. - Daj mi swoją włócznię - odparł na to historyk. Leonnatos podał mu ją z zakłopotaną miną. Kalliste- nes wbił włócznię w ziemię tak prosto, jak tylko mógł, a potem zmierzył dokładnie cień. - W przybliżeniu na wysokości Tyru, ale nie potrafię ci powiedzieć jak daleko. - A gdzie kończy się to morze? Kallistenes spojrzał na rozległą morską przestrzeń, zabarwiającą się na czerwono w promieniach zachodzącego słońca, po czym zwrócił się w stronę Nearchosa, który nadchodził właśnie w owej chwili i być może potrafiłby udzielić odpowiedzi na to pytanie. Admirał schylił się, podniósł kamień z brzegu i cisnął nim z całej siły tak daleko, jak tylko mógł. Kamień wpadł do wody, wytwarzając koncentryczne kręgi, które rozmyły się na piasku. Odpowiedział: - Tego nikt nie wie, ale gdybym mógł zbudować flotę, chciałbym zapuścić się za horyzont, który ogranicza nasze spojrzenie, tam na północ. Odkryć, czy jest to zatoka oceanu północnego, jak utrzymują niektórzy, czy też jest to jezioro. Kiedy tak rozmawiali, dał się słyszeć jakby szelest dochodzący z obozowiska, a potem coraz głośniejszy hałas, okrzyki radości, hulaszcze śpiewy. Aleksander odwrócił się. - Co się dzieje w obozie? - Nie wiem - odparł Leonnatos, odzyskując swoją włócznię. - Jedź więc zobaczyć. Leonnatos wskoczył na konia, ruszył galopem w stronę obozowiska i w miarę jak się zbliżał, okrzyki i śpiewy stawały się coraz donośniejsze i wyraźniejsze. Wreszcie pojął, co było powodem całej tej radości: żołnierze, którzy dowiedzieli się o śmierci Dariusza, myśleli, że to koniec wojny, i rozeszła się pogłoska, że wracają wreszcie do domu. Świętowali, pili i tańczyli oszalali ze szczęścia, śpiewali stare pieśni macedońskie, które, wydawało się, już zapomnieli, i przygotowywali bagaże na długą podróż powrotną. Leonnatos zeskoczył na ziemię i zatrzymał pierwszego przechodzącego żołnierza: falangitę z piechoty pezetaj-rów. - Co się tu dzieje, na Heraklesa? - Co, nie wiesz? Wracamy do domu! Wojna skończona! - Skończona? A kto ci powiedział, że skończona? - Wszyscy to mówią: Dariusz nie żyje, więc wojna skończona. Wracamy do domu, wracamy do domu! - Idiota! - wrzasnął mu w twarz Leonnatos. - Powiedz tym wszystkim głupcom, żeby się uspokoili i uciszyli ten hałas. Jest tylko jeden człowiek, który może powiedzieć, kiedy kończy się wojna: Aleksander! Zrozumiałeś? Aleksander! A on nic nie powiedział, zapewniam cię. -Zostawił go ogłupiałego pośrodku obozu i coraz bardziej ogłuszającego chaosu owego bezpodstawnego święta i wrócił pospiesznie do króla. - A więc? - zapytał Aleksander. Leonnatos zeskoczył na ziemię i próbował wyjaśnić, co zobaczył. 192 193 - A więc, jak by to powiedzieć... - Na Heraklesa, mów! Co się dzieje w moim obozowisku? - Nie wiem, w jaki sposób, ale rozniosła się pogłoska, że wojna skończona i wracamy do domu... Po tym, jak zwolniłeś już Greków, pomyśleli, że teraz ich kolej, biorąc pod uwagę śmierć Dariusza. Ludzie urządzili hulankę i... Aleksander dosiadł natychmiast konia i pognał do obozu. Kiedy się tylko tam znalazł, dał znak trębaczom i kazał zadąć dwa razy na zbiórkę. Zgiełk ucichł, przechodząc w szmer, po czym ludzie grupami, oddziałami albo pojedynczo zebrali się pośrodku obozu, wokół podium zgromadzenia. Aleksander, otoczony towarzyszami, stał w samym centrum, pociemniały na twarzy. Podniósł rękę, prosząc o ciszę, i zaczął: - Ludzie! Co robicie? No już, odpowiadajcie, niech wystąpią wasi dowódcy i powiedzą, co robicie. Szmer zaczął się wzmagać i widać było, że wszyscy przerażeni są tym nagłym ochłodzeniem ich zapału. Jeden po drugim występowali dowódcy poszczególnych jednostek, naradzali się chwilę między sobą przy podium, po czym jeden zabrał głos w imieniu wszystkich. - Królu, po zwolnieniu przez ciebie sojuszników greckich rozeszła się wieść, że zwolnisz także Tessalów, więc zabrali się do pakowania bagaży. Wtedy, ponieważ wszyscy wiedzieliśmy, że Dariusz nie żyje, pomyśleliśmy, iż to koniec wojny i nas także odeślesz do domu. Ludzie zaczęli świętować: chcą powrócić do żon i do dzieci, których nie widzieli od czterech lat. - To prawda - odparł Aleksander. - Mam zamiar zwolnić Tessalów, tak jak uczyniłem to z Grekami. Są oni naszymi sojusznikami w Związku Panhelleńskim i ich rola się skończyła. Poprzysięgliśmy, że uwolnimy greckie miasta w Azji i pokonamy odwiecznego wroga Greków, i uczyniliśmy to. Podbiliśmy cztery stolice, Wielki Król 194 nie żyje, ale nasze zadanie nie jest zakończone. - Szmer zawodu wzmógł się na te słowa. - Nie, ludzie, towarzysze wielu bitew, przyjaciele! Na wschodzie zbuntowani satrapowie szykują się do kontrataku, organizują nową armię złożoną z tysięcy wojowników i czekają tylko, żebyśmy odwrócili się do nich plecami i by mogli uderzyć. Runą na nas ze wszystkich stron na rozpędzonych rumakach, nie dadzą nam wytchnienia ni w dzień, ni w nocy, zatrują studnie na drodze naszego przemarszu, spalą zbiory, zniszczą wioski, gdzie zimą szukać będziemy schronienia przed mrozami. Nasz powrót, po dokonaniu tak chwalebnych czynów, przemieni się w katastrofę. Czy tego chcecie? Odpowiedzią na pytanie króla była cisza przepełniona rozczarowaniem i przygnębieniem. Ci ludzie, którzy walczyli zawsze z nadzwyczajną odwagą, stawiając czoło wszelkim niebezpieczeństwom, nie licząc się z życiem, zafascynowani i jakby zauroczeni swoim dowódcą, teraz dręczyli się niepewnością i wątpliwościami. Widzieli całkowicie nieznane lądy i morza, wydawało im się wręcz, że na niebie zmienia się położenie gwiazd, i nie mieli pojęcia, gdzie się znajdują. Poczuli nagle, że są bardzo daleko od swoich domów, zdobyli po raz pierwszy pewność, że Aleksander wcale nie pragnie powrotu, że chce iść naprzód, wciąż naprzód. Odczuwali strach, że nie wrócą już nigdy. Król mówił dalej: - Musimy iść naprzód! Musimy ich wytropić, pokonać i ustanowić naszą władzę nad całym imperium, które należało do Persów. Jeśli tego nie uczynimy, wszystkie dotychczasowe wysiłki okażą się niepotrzebne, wszystko, co zbudowaliśmy, runie, nikt nie będzie pewny nawet powrotu. Ludzie! Czy kiedykolwiek zawiodłem wasze zaufanie? Czy was oszukałem? Czy może nie odpłaciłem wam hojnie za wasze trudy i czy nie sądzicie, że uczynię 195 jeszcze więcej, kiedy doprowadzimy do końca to przedsięwzięcie? Wiem, jesteście zmęczeni, ale wiem też, że jesteście najlepszymi żołnierzami na świecie, nikt wam nie dorówna ani w śmiałości, ani w męstwie. Nie chcę was zmuszać, nikt lepiej ode mnie nie wie, że zasługujecie na odpoczynek i wynagrodzenie. Nie zatrzymuję was więc: kto chce odjechać, niech jedzie, będzie mógł to uczynić honorowo, zabierając ze sobą moją wdzięczność, ale wiedzcie, że nawet gdybyście wszyscy opuścili mnie, by wrócić do Macedonii, ja i tak ruszyłbym dalej z moimi towarzyszami, aż dokonałby się mój plan, a gdyby było to konieczne... także sam! - Umilkł, krzyżując ręce na piersi. Nastąpiła niekończąca się chwila ciszy. Towarzysze Aleksandra, ci, którzy przyłączyli się kiedyś do jego wygnania pośród śniegów Ilirii i którzy stali w owej chwili za jego plecami, wystąpili krok naprzód, jakby posłuszni rozkazowi, stając u jego boku z dłońmi na rękojeści miecza, a wraz z nimi wystąpili również do przodu Filotas i Klejtos Czarny. Na ten widok jeden z ludzi z iii, który stał pośrodku obozu ze swoim gotowym już do drogi workiem przewieszonym przez ramię, rzucił go na ziemię, wyciągnął miecz i uderzył w tarczę, a huk rozniósł się w ciszy niczym odgłos pioruna. Wszyscy zwrócili się ku niemu i natychmiast inny żołnierz odpowiedział mu nie mniej donośnym uderzeniem. Do drugiego przyłączył- się trzeci, a potem czwarty i wkrótce wszyscy pozostali jeźdźcy iii, gdziekolwiek się znajdowali, w pobliżu bram lub obok palisady albo pośrodku obozu, wyciągnęli miecze i jeden po drugim zbliżali się do podium, aż znaleźli się przed królem. I wciąż nieustannie, rytmicznie, wywoływali ogłuszający huk uderzeniami w brąz i w żelazo. A po nich również inni żołnierze, jeźdźcy i piechurzy, pezetajrowie i hypaspiści, Trakowie i Agrianie - wszyscy ustawili się w szeregach i przyłączyli do jeźdźców iii, uderzając bro- 196 nią w tarcze. Następnie chorąży pierwszego batalionu podniósł czerwony sztandar z gwiazdą Argeadów i wszyscy nagle się zatrzymali, każdy zastygł w swojej pozycji bojowej. Chorąży postąpił krok do przodu, pochylił sztandar i krzyknął: - Rozkazuj, królu! Aleksander, wstrząśnięty i wzruszony, wystąpił naprzód i wzniósł ramiona do nieba, by podziękować swoim żołnierzom, że go nie opuścili. Ptolemeusz, który stał tuż obok, zobaczył, że ma oczy pełne łez. Pozostał w tej pozycji długą chwilę, gdy tymczasem cała armia wykrzykiwała jego imię donośnym głosem: Aleksander! Aleksander! Aleksander! Następnie król zszedł z podium, a za nim jego towarzysze. Kroczył przez obóz pomiędzy dwoma rzędami błyszczących włóczni i dotarł do Bucefała, który czekał na niego, grzebiąc niecierpliwie kopytami. 30 Armia dotarła aż do Zadrakarty, stolicy Hyrkanów, i tam Aleksander zastał dwór Dariusza III, którego Bes-sos nie chciał zabrać ze sobą w swojej ucieczce do najdalszych wschodnich prowincji imperium. Wtedy też król zwolnił jazdę tessalską, dając chętnym możliwość pozostania i walki w charakterze najemników. Następnie rozkazał przygotować armię do długiego marszu na wschód. Zamierzali wyruszyć z chwilą nadejścia nowych kontyngentów z posiłkami z Macedonii, które Parmenion miał mu przekazać, jak tylko będzie to możliwe. Dwór Dariusza zamieszkiwał w jednej z dzielnic miasta pod nadzorem eunuchów. Aleksander wydał natych- 197 miast rozkaz, żeby otoczyć wszystkich dworzan ochroną armii, i chciał się dowiedzieć, którzy członkowie rodziny królewskiej jeszcze tam przebywają. Dworski mistrz ceremonii, mężczyzna około sześćdziesięciu lat, imieniem Fratafernes, kompletnie pozbawiony zarostu i z ogoloną czaszką, pojawił się, żeby zrelacjonować sytuację. - Są tu konkubiny króla ze swoimi dziećmi oraz królewska księżniczka Statejra. - Statejra? - Tak, mój panie. Aleksander przypomniał sobie list, w którym Dariusz proponował mu władzę nad Azją na zachód od Eufratu oraz rękę swojej córki, i przypomniał też sobie, jak odrzucił owe propozycje, sprzeciwiając się opinii Parmeniona. - Pragnę, abyś jak najszybciej poprosił dla mnie o audiencję u księżniczki - powiedział. Eunuch oddalił się i wczesnym popołudniem przysłał posłańca z wiadomością, że księżniczka oczekuje go po zachodzie słońca w swoim apartamencie w pałacu należącym do satrapy Partii. Pojawił się odziany w bardzo prosty chiton grecki, biały, do kostek, i w niebieski płaszcz spięty złotą klamrą. Eunuch oczekiwał go w progu. - Księżniczka jest w żałobie i przeprasza, że nie mogła przyozdobić swej osoby w bardziej stosowny sposób, ale chętnie cię przyjmie, ponieważ powiedziano jej, że jesteś człowiekiem o szlachetnej duszy i uczuciach. - Czy mówi po grecku? Eunuch potwierdził i dodał: - Kiedy król Dariusz myślał, żeby ofiarować ci ją za żonę, kazał ją kształcić w twoim języku, ale potem... - Zechcesz mnie zaanonsować? - Możesz wejść - odparł eunuch. - Księżniczka cię oczekuje. 198 Aleksander wszedł, znalazł się w małym atrium ozdobionym motywami kwiatowymi i festonami z owoców. Zobaczył przed sobą następne drzwi, obramowane futryną z rzeźbionego kamienia z architrawem podpartym dwoma gryfami. Drzwi otworzyły się i jedna ze służebnic wprowadziła go, po czym natychmiast się oddaliła. Księżniczka Statejra stała teraz naprzeciw niego, obok małego stolika, na którym znajdowały się zwoje papirusu i posążek z brązu, przedstawiający jeźdźca ze stepu. Ubrana była w tunikę z surowej wełny w kolorze kości słoniowej, przewiązaną w talii skórzanym paskiem, na stopach zaś miała skórzane ciżemki ze skromnym haftem z niebieskiej wełny. Nie zdobiły jej żadne klejnoty prócz małego naszyjnika ze srebrnym wisiorkiem, przedstawiającym boga Ahura Mazdę. Nie była umalowana, ale wyraziste i piękne rysy twarzy i tak zwracały uwagę; czyniły jej oblicze jednocześnie dumnym i delikatnym. Po ojcu miała ciemne i głębokie oczy, a także mocno zarysowane brwi, po matce odziedziczyła zapewne miękkie i wilgotne, ślicznie wycięte wargi, smukłą szyję, sterczące, jędrne piersi, długie i szczupłe nogi - jak można się było domyślać. Aleksander postąpił naprzód, aż znalazł się z nią twarzą w twarz, wystarczająco blisko, żeby poczuć delikatny zapach kasji i nardu, a także dostrzec urok, który nauczył się już rozpoznawać u kobiet Wschodu. - Statejro - rzekł, schylając głowę. - Jestem głęboko zasmucony śmiercią króla, twojego ojca, i przyszedłem, aby ci to powiedzieć... Dziewczyna odwzajemniła ukłon z melancholijnym uśmiechem i wyciągnęła dłoń, którą Aleksander ściskał przez chwilę w swoich. - Nie zechcesz usiąść, mój panie? - zapytała, a greka, która brzmiała w jej ustach dziwnym, ale silnie melodyjnym akcentem, przypomniała mu w zadziwiający sposób głos Barsine. Poczuł, że bicie jego serca wzmaga się. 199 Usiadł naprzeciw niej i rzekł: - Pragnę cię zawiadomić, iż zarządziłem, aby oddano królowi Dariuszowi najwyższe honory i aby został pochowany w swoim grobowcu w Persepolis. - Dziękuję - odparła dziewczyna. - Poprzysiągłem też, że schwytam mordercę, satrapę Bessosa, który zbiegł w stronę Baktrii, i że nałożę na niego karę, jaką prawo perskie przewiduje dla zdrajcy i zabójcy własnego króla. Statejra spuściła głowę lekkim i wdzięcznym ruchem na znak aprobaty, ale nic nie powiedziała. Tymczasem weszła jedna ze służebnic z tacą i dwoma pucharami wypełnionymi śniegiem nasączonym świeżo wyciśniętym sokiem z granatów, o lśniącej, różowej barwie. Księżniczka podała jeden z pucharów swojemu gościowi, ale sama nie piła, przestrzegając surowych zasad żałoby, i przyglądała mu się w milczeniu. Wydawało jej się niemożliwe, że ten chłopak o tak doskonałych rysach twarzy, o tak prostolinijnym i ujmującym sposobie bycia jest niepokonanym zdobywcą, bezlitosnym niszczycielem, który zmiótł najpotężniejsze armie świata, demonem, który spalił pałac w Persepolis i pozostawił miasto na pastwę łupieżców. W tej chwili wydawał jej się tylko grzecznym młodzieńcem, który traktował z szacunkiem wszystkie wzięte do niewoli perskie kobiety, oddawał cześć przeciwnikom i pozyskał miłość królowej matki. - Jak się czuje babcia? - zapytała z niewinnym wyrazem twarzy i natychmiast się poprawiła: - Chciałam powiedzieć, Królowa Matka. - Czuje się dosyć dobrze. Jest kobietą szlachetną i silną, która znosi z wielką godnością ciosy zadawane jej przez los. A ty, księżniczko, jak się czujesz? - Dosyć dobrze, mój panie, biorąc pod uwagę obecne okoliczności. Aleksander musnął jej dłoń. 200 - Jesteś piękna, Statejro, i miła. Twój ojciec musiał być z ciebie dumny. Oczy jej zaszły łzami. - Był, mój biedny tata. Dzisiaj skończyłby pięćdziesiąt lat. Ale dziękuję za twoje miłe słowa. - Są szczere - odparł Aleksander. Statejra pochyliła głowę. - To dziwne usłyszeć je od człowieka, który odrzucił moją rękę. - Nie znałem cię. - Czy to by coś zmieniło? - Może. Jedno spojrzenie może zmienić los mężczyzny. - Lub kobiety - odpowiedziała, patrząc na niego przenikliwie oczami błyszczącymi od łez. - Dlaczego przyjechałeś? Czemu opuściłeś swój kraj? Czy nie jest piękny? - Och, tak - odparł Aleksander. - Tak, bardzo. Są tam góry pokryte śniegiem, czerwone w świetle zachodu słońca i srebrne w blasku księżyca, są tam jeziora kryształowe i przejrzyste niczym oczy dziewczyny, kwieciste łąki i lasy błękitnych świerków. - Czy nie masz może matki, siostry? Nie myślisz o nich? - Co wieczór. I za każdym razem, kiedy wiatr wieje w zachodnią stronę, powierzam mu słowa, które dyktuje mi serce, żeby poniósł je do Pełli, do pałacu, gdzie się urodziłem, i do Buthroton, gdzie mieszka moja siostra, niczym jaskółka w kamiennym gnieździe zawieszonym nad morzem. - A więc dlaczego? Aleksander zawahał się, jakby obawiał się odsłonić duszę przed tą młodą nieznajomą, i spojrzał w dal, poza mury, na krajobraz gór pokrytych lasami i zielonymi pastwiskami. Z ulicy docierały w tym momencie głosy targujących się mężczyzn, kobiet, które gawędziły, tkając wełnę, 201 i słychać też było zawodzący krzyk wielbłądów z Baktrii, kroczących cierpliwie w długich karawanach. - Trudno odpowiedzieć na to pytanie - powiedział w pewnej chwili, jakby otrząsając się z zamyślenia. - Zawsze marzyłem, żeby przekroczyć horyzont, który mogłem ogarnąć wzrokiem, dotrzeć do krańca świata, do fal oceanu... - A potem? Co zrobisz, kiedy zdobędziesz cały świat? Czy myślisz, że będziesz szczęśliwy? Że dostaniesz to, czego naprawdę pragniesz? Czy może raczej ogarnie cię jeszcze silniejszy i głębszy niepokój, tym razem nie do przezwyciężenia ? - Być może, ale nigdy się tego nie dowiem, dopóki nie osiągnę granic, jakie bogowie wyznaczyli ludzkiej istocie. Statejra przyglądała mu się w milczeniu i przez chwilę miała wrażenie, patrząc mu w oczy, że zbliża się do tajemniczego i nieznanego świata, do pustyni zamieszkanej przez demony i duchy. Poczuła jakby zawrót głowy, ale także nieodparte pożądanie i instynktownie zamknęła oczy. Aleksander pocałował ją, a ona poczuła pieszczotę jego włosów na twarzy i szyi. Kiedy otworzyła oczy, już go nie było. Nazajutrz przyszedł do niej Eumenes, prosząc o rękę dla swojego króla. 31 Ceremonia ślubna odbyła się na sposób macedoński: pan młody kroił chleb mieczem i podawał swojej małżonce, która jadła go razem z nim. Ten prosty i sugestywny rytuał spodobał się Statejrze. Również uczta przebiegała zgodnie ze zwyczajem macedońskim, z wielkimi libacjami, niekończącą się biesiadą, śpiewami, przedstawieniami i tańcami. Statejra nie wzięła w niej udziału, ponieważ 202 obowiązywała ją jeszcze żałoba po śmierci ojca, i czekała na męża w swojej sypialni. Był to pawilon z drewna cedrowego, usytuowany w górnej części pałacu, osłonięty wielkimi kotarami z egipskiego lnu i oświetlony lampionami. Kiedy Aleksander wszedł, jeszcze przez jakiś czas słychać było rozbrzmiewające na dziedzińcach nieprzyzwoite piosenki jego żołnierzy, ale ledwie tylko wrzaski ucichły, rozległa się pośród nocy samotna pieśń, słodka elegia, która przeleciała niczym śpiew słowika nad koronami kwitnących drzew. - Co to jest? - zapytał król. Statejra podeszła do niego, odziana w przezroczystą hinduską szatę, i oparła mu głowę na ramieniu. - To miłosna pieśń naszej ziemi. Czy znasz historię Abradatesa i Panthei? Aleksander objął ją w talii i przytulił do siebie. - Oczywiście, że tak, po grecku. Jeden z naszych autorów opisał ją w dziele zatytułowanym Cyropedia*, ale byłoby cudownie wysłuchać ją po persku, choć nie rozumiem jeszcze twojego języka. To wspaniała opowieść. - Jest to historia miłości wykraczającej poza śmierć -powiedziała Statejra drżącym głosem. Aleksander zdjął z niej szatę i przyglądał się jej nagości, potem wziął ją na ręce jak dziecko i położył na łóżku. Kochał ją z intensywną czułością, niemal tak, jakby pragnął odpłacić jej za to wszystko, co jej odebrał: ojczyznę, ojca, beztroską młodość. Ona odpowiedziała z namiętnym żarem, wiedziona swym dziewczęcym, niewinnym instynktem, ale także wielowiekowym, mądrym doświadczeniem, jakie musiały jej przekazać damy dworu, żeby nie rozczarowała swego małżonka w sypialni. * Autorem Cyropedii, w której ukazano Cyrusa Starszego, króla Persji, jako idealnego władcę, doskonałego wodza, był Ksenofont z Aten - V/ IV wiek p.n.e. (przyp. red.). 203 Kiedy tulił ją w ramionach, całował piersi, miękki brzuch i długie, smukłe uda, słyszał coraz głośniejsze jęki rozkoszy. Stara pieśń o Abradatesie i Panthei, zgubionych kochankach, rozbrzmiewała wciąż w pachnącym powietrzu niby słodki i posępny hymn. Wziął ją kilkakrotnie i ani razu nie wycofał się, zanim nie wypełnił do końca swego obowiązku nieskazitelnego i potężnego małżonka. Wreszcie opadł u jej boku, podczas gdy ona tuliła się do niego, pieszcząc jego pierś i ramiona, dopóki nie usnęli. Także pieśń ucichła daleko w nocy; trwał jeszcze przez chwilę dźwięk nieznanego instrumentu, podobnego do cytry, ale o łagodniejszym i bardziej melodyjnym brzmieniu, a potem już nic więcej. Pierwsze promienie słońca obudziły Aleksandra o świcie. Król chciał już wstać i zawołać Leptine, jak to miał w zwyczaju, gdy nagle ujrzał przed sobą długi orszak osób, mężczyzn i kobiet, ustawionych w doskonałym porządku, które musiały już czekać cierpliwie od jakiegoś czasu na jego przebudzenie. Jeszcze jakby w półśnie Aleksander chciał sięgnąć po miecz, ale się powstrzymał. Podciągnął się na łóżku i usiadł, opierając plecy o podgłówek, i zapytał, bardziej zdumiony niż zagniewany: - Kim jesteście? - Zostaliśmy przydzieleni do zajmowania się twoją osobą - odparł jeden z eunuchów - a ja jestem odpowiedzialny za ceremoniał poranny. Aleksander potrząsnął lekko ramieniem śpiącej jeszcze Statejry i ona także wstała, wkładając domową szatę. - Co mam robić? - wyszeptał do niej. - Nic, mój panie, oni wszystko zrobią. Po to tutaj są. I rzeczywiście, chwilę później eunuch dał mu znak, żeby poszedł za nim do łaźni, gdzie dwie służebnice i inny mło- l dziutki półnagi eunuch umyli go, wymasowali i wyperfu-mowali, gdy tymczasem Statejrą zajęły się jej służebnice. Zaraz potem młody i przepiękny eunuch podszedł do niego i osuszył go bardzo delikatnymi i zręcznymi ruchami, zatrzymując się z pewną natarczywą gorliwością na najbardziej wrażliwych częściach ciała. Następnie przyszła kolej na ubieranie. Na znak nadzorującego eunucha wchodziły jedna po drugiej służebnice, wnosząc poszczególne części garderoby. Ubierały króla wprawnymi i delikatnymi ruchami. Najpierw włożyły bieliznę osobistą, której Aleksander nigdy do tej pory nie używał. Gdy przyszła kolej na spodnie z haftowanego batystu, Aleksander odmówił stanowczym gestem. Eunuch pokiwał głową i wymienił zakłopotane spojrzenie z garderobianym. - Nie noszę spodni - wyjaśnił król. - Dajcie mi mój chiton. - Ależ, mój panie... - odważył się odezwać garderobiany, jako że zdawało mu się absurdem, żeby ktoś włożył bieliznę, a potem nie przywdział właściwego ubrania. - Nie noszę spodni - powtórzył Aleksander kategorycznie i choć mężczyzna nie znał greckiego, zrozumiał dobrze zarówno ton, jak i gest. Służebnice z trudem powstrzymały chichot. Eunuch i królewski garderobiany porozumieli się wzrokiem, po czym posłali jednego ze służących po chiton i włożyli go na Aleksandra. W tym momencie jednak nie wiedzieli już, jak kontynuować ubieranie. Młody, piękny eunuch przejął więc inicjatywę. Kazał służącej przynieść kandys, wspaniałą królewską szatę o szerokich, plisowanych rękawach, i podał ją królowi. Ten spojrzał na nią, potem na garderobianego, który przyglądał mu się z coraz większym zakłopotaniem, i z pewnym oporem w końcu ją włożył. Wtedy przyniesiono mu woal na głowę i udrapowa-no z nadzwyczajną elegancją wokół czoła i szyi, pozwalając, aby opadł miękkimi fałdami na ramiona. 204 205 Inni służący pokropili go wonnościami i w końcu młody eunuch ustawił przed nim lustro, żeby mógł się przejrzeć, i powiedział po grecku: - Jesteś wspaniały, mój panie. Aleksander był zaskoczony, że ten młodzieniec mówi tak dobrze po grecku, i zapytał: - Jak się nazywasz? - Bagoas. Byłem faworytem króla Dariusza. Nikt nie potrafił dać mu takiej rozkoszy jak ja. Teraz jestem twój, jeśli mnie zechcesz. - Wymówił te słowa głosem tak stłumionym i zmysłowym, że wywarło to na królu ogromne wrażenie. Nic nie odpowiedział, popatrzył na swoje odbicie w blaszce z wypolerowanego srebra i odczuł rodzaj młodzieńczej przyjemności, uznał, że strój ten pasuje do niego. Miał już iść do Statejry, by mogła go podziwiać, kiedy rozległ się w korytarzach dźwięk okutych macedońskich butów i po chwili pojawił się Czarny w pełnym rynsztunku, wyraźnie czymś zaalarmowany. Zaczął, zanim jeszcze zdążył wejść: - Królu, są ważne wieści od...- Ale gdy tylko go zobaczył, przerwał, wyraz jego twarzy nagle się zmienił i wybuchnął śmiechem. - Na Zeusa! Kim są ci wszyscy ludzie?! Te wszystkie kobiety i ci wszyscy pederaści! A poza tym... coś ty z siebie zrobił? Aleksander wcale się nie roześmiał i urażonym tonem odparł: - Przestań, przestań natychmiast! Przypominam ci, że jestem królem. - Królem? - ciągnął Czarny. - Jakim królem? Ja już cię nie poznaję, wydajesz się... - Jeszcze słowo i każę cię rozbroić i oddać pod nadzór. Zobaczymy, czy będziesz wtedy miał ochotę się śmiać. Czarny spuścił głowę. - Co miałeś mi powiedzieć? - Nadeszła wiadomość, że Bessos jest w Baktrii, gdzie 206 ogłosił się Wielkim Królem, przybierając imię Artakserk-sesa IV. - Nic więcej? - Zauważono posiłki z Macedonii na drodze do Ekba-tany, około siedmiu tysięcy ludzi, są z nimi także paziowie. Będą tu przed wieczorem. - Dobrze. Spotkam się z nimi jeszcze dziś o zachodzie słońca. Zbierz armię. Czarny wyszedł, zagryzając wargi, żeby nie powiedzieć nic więcej, i wkrótce potem zaczęła krążyć po całym obozie plotka, że Aleksander ubrał się jak Pers i otoczył kobietami i eunuchami. - Nie mówisz poważnie! - wykrzyknął Filotas, kiedy się o tym dowiedział. - Mój ojciec, gdyby to zobaczył, zasłoniłby sobie oczy ze wstydu. - Ja też tak myślę - odparł Krateros. - Czy to nie on sam wypominał nam, kiedy byliśmy w Persepolis, że nie po to doprowadził nas aż tutaj, żeby patrzeć, jak zachowujemy się podobnie do tych, których pokonaliśmy? - Nie widzę w tym nic dziwnego - wtrącił Hefajstion. -Przecież widzieliście już Aleksandra w Egipcie ubranego jak faraon. Dlaczego w Persji nie miałby ubierać się jak Wielki Król? Poślubił jego córkę i odziedziczył jego królestwo. - Cokolwiek zrobi albo powie Aleksander, ty zawsze się z tym zgadzasz - odparował Filotas - ale król Filip byłby przerażony, widząc coś podobnego i... - Przestań! - przerwał mu Hefajstion. - On jest królem i ma prawo robić, co chce. A wy powinniście się wstydzić: także ty, Czarny, który robisz z tego taki straszny problem. Kiedy otoczył was względami, kiedy zapełnił wam namioty perskim złotem, przyjęliście to, tak czy nie? Ty, Filotasie, byłeś zadowolony, kiedy mianował cię najwyższym dowódcą jazdy, nieprawdaż? A teraz oburzacie się z powodu jakichś szmatek. Jesteście śmieszni! 207 - Śmieszę cię? Zaraz przejdzie ci ochota do śmiechu! -krzyknął Czarny, który byt już w podłym humorze i uniósł groźnie pięść. Ptolemeusz włączył się natychmiast, żeby ich rozdzielić, i także Seleukos przyszedł mu z pomocą. - Stójcie! Zwariowaliście? Dość tegoJ Przestańcie, na wszystkich bogów! Przestańcie! Dwaj mężczyźni rozdzielili się, patrząc na siebie spode łba, a Krateros stanął obok Klejtosa, jakby chciał pokazać, że przyznaje mu rację. - Posłuchajcie - powiedział Seleukos. - To idiotyzm rzucać się na siebie z powodu takiego głupstwa. Aleksander mógł ubrać się w perskie stroje, żeby sprawić przyjemność Statejrze albo ze zwykłej ciekawości. Zawsze się zgadzaliśmy i powinniśmy nadal żyć w zgodzie. Jesteśmy w samym środku terytorium w dużej jeszcze części wrogiego. Jeśli zaczniemy się ze sobą kłócić, jesteśmy zgubieni, nie rozumiecie? - To nie są głupstwa - rozległ się za jego plecami znajomy głos. Seleukos odwrócił się i zobaczył Kallistenesa. -Powtarzam, to nie głupstwa. Aleksander wyruszył z Grecji jako przywódca Związku Panhelleńskiego z zadaniem zniszczenia odwiecznego wroga Greków. To jest jego prawdziwe i jedyne zadanie, którego podjął się w Koryn-cie, składając uroczystą przysięgę. - Spalił Persepolis - wtrącił się Eumenes, który do tej pory milczał. - To ci nie wystarczy? Poświęcił najpiękniejszy dwór królewski świata na ołtarzu Związku Panhelleńskiego. - Mylisz się - odparł Kallistenes. - Zrobił to, ponieważ nie miał wyboru, i mówię ci to, ponieważ dowiedziałem się o tym z pewnego źródła. Nic go już wtedy nie obchodziła Grecja ani Grecy, tak jak, obawiam się, nie obchodzi go teraz. W tym momencie na dźwięk trąb oddział hetajrów 208 w paradnych mundurach wyjechał galopem przez zachodnią bramę obozu i ustawił się w dwóch rzędach po dwóch stronach drogi dojazdowej. Wkrótce potem dał się słyszeć rytmiczny warkot bębnów oraz miarowy krok zbliżającej się armii. - Nadchodzą oddziały posiłkowe! - wykrzyknął Ptolemeusz. - Aleksander będzie tu lada chwila. Zamiast dyskutować przygotujmy się. Kallistenes potrząsnął głową z pobłażaniem i oddalił się. Pozostali, mniej lub bardziej żwawo, poszli włożyć zbroje, żeby stanąć przed resztą armii, która szykowała się na przyjęcie towarzyszy dopiero co przybyłych z Macedonii. Nowo przybyli przemaszerowali w nienagannym porządku przez obóz, pozdrawiani wysokimi dźwiękami trąby i przez oddział hetajrów, który prezentował broń, i podeszli pod podium wzniesione obok królewskiego pawilonu. Za nimi w szyku ustawiła się cała armia. Spośród innych wyróżniali się paziowie, odziani w białe płaszcze i czerwone chitony. Byli to młodzieńcy, synowie macedońskiej arystokracji, przybyli, aby służyć królowi Aleksandrowi, tak jak niegdyś uczynili to Perdikkas, Ptolemeusz, Lizymach i pozostali towarzysze wobec króla Filipa na dworze w Pełli. Następnie rozległy się kolejne dźwięki trąb i tym razem wszyscy zwrócili się w stronę bramy wschodniej, ponieważ zapowiadało to przybycie władcy. - Och, bogowie - wyszeptał Ptolemeusz, podnosząc dłoń do czoła. - Wciąż ma na sobie perskie szaty. - W ten sposób wszyscy będą wiedzieli, jak się zachowywać - skomentował niewzruszony Seleukos. - Tak jest lepiej, uwierz mi. Aleksander zajechał galopem na grzbiecie Bucefała, a perska szata z cieniutkiego batystu powiewała na wietrze niczym welon. Szal, który okalał jego oblicze i opadał na 209 piersi i ramiona, nadawał mu niezwykły, a jednocześnie dziwnie pociągający wygląd. Zeskoczył na ziemię przed podium i wszedł powoli po stopniach prowadzących na platformę, po czym odwrócił się i w tym stroju i postawie stanął przed armią macedońską, złożoną z weteranów i rekrutów, budząc zdumienie wszystkich, począwszy od jego towarzyszy po ostatniego żołnierza; również chłopcy, ustawieni w szeregu pod podium, nie wierzyli własnym oczom. - Chciałem przybyć osobiście - rozpoczął - żeby powitać naszych dopiero co zwerbowanych towarzyszy, którzy zostali nam przysłani przez namiestnika Antypatra, i żeby przyjąć chłopców, których arystokraci z Macedonii skierowali tu, aby dorastali w służbie swego króla i nauczyli się, jak być mężnymi i lojalnymi wojownikami. Czytam zdumienie w waszych oczach, jakby stanęła przed wami zjawa, ale znam powód: chodzi o szatę, którą mam na sobie, o kandys, i o ten zwój, który mam na głowie. Są to w istocie ubrania perskie. Włożyłem je na chiton greckiego wojownika i chcę, byście wiedzieli, że uczyniłem to rozmyślnie, ponieważ nie jestem już tylko królem Macedończyków. Jestem także faraonem Egiptu, królem Babi-lończyków i Wielkim Królem Persów. Dariusz nie żyje, a ja poślubiłem księżniczkę Statejrę, jestem więc jego następcą. Jako taki domagam się władzy nad całym imperium, które do niego należało, i zamierzam potwierdzić moją pozycję, ścigając uzurpatora Bessosa, gdziekolwiek się ukrywa. Schwytamy go i wymierzymy karę, na jaką zasługuje. Teraz każę rozdać dary nowo przybyłym i dziś wieczorem dostaniecie wszyscy specjalną kolację i pod dostatkiem dobrego wina. Chcę, byście się bawili i byli w dobrym humorze, ponieważ wkrótce wyruszamy i nie zatrzymamy się, dopóki nie osiągniemy naszego celu. Rozległy się słabe oklaski, ale Aleksander nie uczynił 210 nic, żeby wywołać bardziej gorący i entuzjastyczny aplauz. Zdawał sobie sprawę, co czują jego ludzie i jego towarzysze i jak bardzo zmieszani są chłopcy dopiero co przybyli z Macedonii jako paziowie, dla których musiał już być żywą legendą. Stali przed człowiekiem odzianym w szaty pokonanych barbarzyńców, które ich zdaniem miały zdecydowanie kobiecy charakter. I jakby tego było mało, to, co za chwilę miał powiedzieć, okazało się jeszcze gorsze. Poczekał, aż zapanuje cisza, i zaczął mówić: - Przedsięwzięcie, do którego się przygotowujemy, nie jest łatwiejsze od tych, z którymi dotąd się zmierzyliśmy, a świeże oddziały przybyłe z Macedonii nie są wystarczające. Będziemy musieli bić się z wrogami, których nigdy nie widzieliśmy i z którymi nigdy wcześniej nie walczyliśmy, będziemy zmuszeni założyć garnizony w dziesiątkach miast i twierdz, stawić czoło armiom jeszcze liczniejszym od tych, które pokonaliśmy pod Issos i Gauga-melą... - Nad obozem panowała teraz całkowita cisza i oczy wszystkich wojowników utkwione były w oblicze Aleksandra, uszy nadstawione, by nie uronić ani słowa. -Dlatego też podjąłem decyzję, która być może nie spodoba się wam, ale która jest absolutnie konieczna: nie możemy wykrwawiać naszej ojczyzny ciągłymi poborami oraz pozbawić jej ochrony. Postanowiłem zatem zaciągnąć trzydzieści tysięcy Persów i wyszkolić ich zgodnie z macedońską techniką wojenną. Szkolenie rozpocznie się natychmiast. Do jutra przywódcy wojskowi wszystkich satrapii imperium otrzymają dokładne instrukcje. Nikt nie bił brawa, nie poprosił o głos ani nie otworzył ust. Pośród tej grobowej ciszy król był sam, jak nigdy przedtem. Tylko Hefajstion podszedł do niego i przytrzymał uzdę Bucefała, kiedy on wskakiwał na jego grzbiet. Aleksander oddalił się natychmiast galopem. 211 32 Eumenes zwinął rulon i spojrzał w twarz Kallistenesowi. - A więc tym jest dla ciebie Aleksander? - Być może powinienem powiedzieć: „To taki Aleksander powinien być" - odparł Kallistenes z zakłopotanym spojrzeniem. - Historyk powinien tak przedstawić wydarzenia, jak w rzeczywistości przebiegały, kiedy sam był ich naocznym świadkiem lub po skonsultowaniu ich z bezpośrednimi i wiarygodnymi świadkami - rzekł Eumenes, jak gdyby wypowiadał wyuczoną na pamięć formułę. - Czy sądzisz, że nie wiem, co jest zadaniem historyka? Ale ja muszę także spróbować interpretacji duszy i myśli Aleksandra i uczynić je zrozumiałymi dla tych, którzy czytać będą moje dzieło. Pozwoliłem ci przeczytać to, co napisałem, ponieważ potrzebne mi twoje wsparcie, ponieważ spisujesz codziennie dziennik tej wyprawy, ale przede wszystkim dlatego że... - Dlatego że Aleksander wykracza poza granice, jakie mu wyznaczyłeś w swoim dziele? - Być może. - Musisz się z tym pogodzić: Aleksander nie jest już tą samą osobą, którą znaliśmy. Może nigdy nią nie był. - Przysiągł przed wszystkimi Grekami, że poprowadzi wyprawę panhelleńską przeciwko Persji, odwiecznemu wrogowi. - Uczynił to. I zwyciężył. Pierwszy i jedyny spośród wszystkich Greków. Kallistenes zerwał się rozdrażniony na nogi. - Tak, ale teraz staje się jednym z nich, ubiera się jak oni, otacza się eunuchami i konkubinami, każe ich uczyć naszej techniki walki; mówią, że bierze lekcje perskiego, mówią... że wczoraj, podczas jednego z barbarzyńskich świąt, pocałował publicznie, w usta, tego... tego Bagoasa. 212 - Postanowił zgorszyć wszystkich tych, którzy myślą jak ty, to wszystko - odparł Eumenes. - Chce dać wam do zrozumienia, że jesteśmy w miejscu, z którego nie ma powrotu. Jeśli chodzi o uczty, nie wydaje mi się, żeby wasze były mniej barbarzyńskie. Musimy zaakceptować to, kim jest i kim zawsze był, uwierz mi, i zapomnieć o wyobrażeniu, jakie stworzyliśmy sobie dla świętego spokoju. - Spokoju? - Tak. Obraz, jaki ty stworzyłeś w swojej Historii jest uspokajający, łatwy do zrozumienia i do zaakceptowania przez dobrze wychowanego Greka o wystarczająco umiarkowanych poglądach politycznych. Lecz Aleksander jest kimś zupełnie innym. - Och, co do tego nie ma wątpliwości, nie traci zresztą żadnej okazji, żeby nam o tym przypomnieć. Ludzie są zbulwersowani, rekruci i młodzi paziowie przybyli z Macedonii zgorszeni. Spodziewali się spotkać bohatera, zdobywcę, następcę Achillesa i Heraklesa, a tymczasem widzą mężczyznę przebranego jak kobieta, który każdego dnia wprowadza barbarzyńskie zwyczaje, wstydliwe i godne pogardy obrzędy. - Zwyczaje różne od tych, do których jesteśmy przyzwyczajeni, Kallistenesie. Doprowadził nas na terytoria, na których nigdy wcześniej żaden Grek nie postawił stopy, pod inne niebo, pokonując pustynie i płaskowyże; przeprowadził nas przez Nil, Tygrys i Eufrat, a marzy o Indusie. Nic nie mogło pozostać tak jak przedtem, nie rozumiesz? - Rozumiem, ale nigdy tego nie zaakceptuję. - Powiedziałeś mu to? - Oczywiście. - A on co odpowiedział? - Odpowiedział: „Pisz, co chcesz, Kallistenesie". Nic go nie obchodzi, nic już go nie obchodzi. Eumenes zamilkł. Zrozumiał, że jego rozmówca jest 213 tak bardzo rozgoryczony, iż nic nie mogłoby go odwieść od własnych przekonań i od koncepcji, jaką sobie wymyślił. Zrobiło się już późno, więc wstał, by się oddalić, ale zanim przekroczył próg, odwrócił się, ponieważ czuł, że musi mu jeszcze coś powiedzieć, że być może mógłby służyć mu radą. - Aleksander zmienia się nieustannie, ponieważ jego ciekawość jest nienasycona, a siły życiowe niewyczerpane. Jest jak zimorodek, który, jak mówią, przez całe swe życie nigdy nie siada na lądzie i nawet śpi w locie, unoszony wiatrem. Jeśli nie czujesz się na siłach dotrzymać mu kroku, Kallistenesie, odejdź, wracaj do domu, póki czas. Wyszedł, pozostawiając go sam na sam z myślami. Kal-listenes zastanawiał się nad słowami Eumenesa, przebiegając wzrokiem w świetle lampki oliwnej linijki swojej Historii wyprawy Aleksandra. Jakiś czas potem wyrwał go z zadumy głos służącego: - Panie, jest tu człowiek, który przybył wraz z oddziałami posiłkowymi i szuka cię od pewnego czasu. Chciałby z tobą mówić. - Wprowadź go i nalej nam wina. Mężczyzna wszedł i przedstawił się. Nazywał się Eu-onymos, urodził się w Byzantion, ale mieszkał w pobliżu Neapolis, w Tracji. Wielki uczony ze Stagejry powierzył mu wiadomość, którą miał przekazać Kallistenesowi. Zapłacił mu za fatygę i zapewnił, że adresat da mu dodatkowe pieniądze. - To ja jestem Kallistenes - powiedział, zainteresowany, kładąc rękę na torbie. - A oto dwa błyszczące statery za twoją uprzejmość. Czy teraz mogę dostać wiadomość? Mężczyzna podał mu pismo, schował pieniądze i wypiwszy kielich wina, odszedł. Wiadomość była następująca: 214 Arystoteles do swego siostrzeńca Kallistenesa, bądź pozdro- wiony! Mam nadzieję, że jesteś w dobrym zdrowiu. Ja, niestety, cierpię z powodu bólu w ramieniu, który nie pozwala mi dobrze odpocząć nawet w nocy. Zastanawiam się, gdzie zastanie Cię ten list i czy w dobrym stanie ducha. Już od jakiegoś czasu dociera do mnie od Aleksandra wiele rzadkich roślin i zwierząt do moich zbiorów, co każe mi mniemać, że oddalacie się coraz bardziej w stronę najodleglejszych i mało znanych krain. Jeśli o mnie chodzi, w czasie kiedy bytem wolny od zajęć w Akademii, wracałem do Macedonii i do Tracji, żeby kontynuować moje dochodzenie. Mężczyzna, który mówił, że nazywa się Nikandros i że był wspólnikiem Pauzaniasza przy zabójstwie Filipa, w rzeczywistości nazywa się Eupitos i -jak pisałem Ci w jednym z poprzednich listów - ma córkę, którą trzymał w ukryciu w świątyni Artemidy w Tracji, w pobliżu Salmydessos. Odnalazłem córkę z pomocą jednego z oficerów Antypatra i umieściłem ją pod dozorem w bezpiecznym miejscu, gdzie również ojciec mógłby ją zobaczyć i przekonać się, że musi mówić, jeśli chce ją odzyskać. Sądzę, że wyznał to, co wiedział, to znaczy, że Pauzaniasz został zabity przez jednego ze strażników epirockich, który w rzeczywistości był w zmowie z mordercami króla, i że on, Eupitos, miał za zadanie znaleźć kryjówkę dla tego strażnika, tak aby zniknął. Poszlaki zdają się naprowadzać podejrzenia na królową matkę, ale dobrze jest rozumować bez uprzedzeń, dopóki wszystko nie stanie się całkowicie jasne. Ten człowiek wciąż żyje i ukrywa się w górskiej wiosce w Fokidzie, niedaleko od Haliartos. To tam zamierzam się udać, kiedy tylko pogoda, która teraz jest fatalna, trochę się poprawi i kiedy ból ramienia pozwoli mi odetchnąć. Uważaj na siebie. Kallistenes zwinął list, zgasił lampę i położył się, próbując myśleć o czymś, co przyniesie mu sen. 215 Marsz podjęto kilka dni później, a w wieczór poprzedzający wyjście wszyscy towarzysze Aleksandra oraz dowódcy wielkich oddziałów falangi i jazdy hetajrów otrzymali w darze od Aleksandra srebrną uprząż dla koni w stylu perskim oraz purpurowe płaszcze. Nikt nie ośmielił się odmówić, nawet Klejtos Czarny, ale ani on, ani Filotas nie zrobili z nich użytku. Statejra została odesłana do Ekbatany ze swoimi damami dworu, a stamtąd miała wyruszyć, aby odwiedzić grób ojca w skale w Perse-polis. Aleksander rozstał się z nią z żalem. - Czy będziesz o mnie myślał? - zapytała dziewczyna, podczas gdy służebnice przygotowywały ją do wyjazdu. - Bez przerwy, nawet pośród bitwy, nawet kiedy będę tak daleko, że zobaczę nasze konstelacje nisko nad horyzontem. I ty też myśl o mnie, moja najsłodsza żono. - Czy zabierzesz ze sobą Bagoasa? - zapytała Statejra z ledwie wyczuwalną złośliwością. - Tak - odparł Aleksander. - Bawi mnie i potrafi uspokoić, kiedy jestem zaprzątnięty myślami i kłopotami. Tańczy i śpiewa w zachwycający sposób. - I jest także bardzo piękny - dodała Statejra. - Ma doskonałe biodra, których może mu pozazdrościć najzgrabniejsza dziewczyna, a skórę tak gładką i miękką jak płatek róży. W gruncie rzeczy możesz uważać go za prezent ode mnie, biorąc pod uwagę, że to ja podarowałam go mojemu ojcu. Aleksander mocno i długo ją tulił, po czym pomógł wsiąść do powozu. - Gdybyś się zorientowała, że jesteś w ciąży, natychmiast daj mi znać, gdziekolwiek bym był, poprzez najszybszego kuriera w mieście. Napisałem do mojego skarbnika Harpalosa, żeby oddał się do twojej dyspozycji i zapewnił ci wszystko, czego potrzebujesz. - Potrzebuję ciebie - odparła dziewczyna - ale nie można mieć wszystkiego. Uważaj na siebie, nie wystawiaj 216 się zawsze w pierwszym szeregu. Nie umiałabym pogodzić się z twoją stratą. - Pocałowała go w usta. Słońce wyłaniało się już spoza strzelistych szczytów hyrkańskich gór. W tej samej chwili dał się słyszeć stukot tysięcy kopyt, okrzyki poganiaczy mułów i potężne skrzypienie kół. Aleksander odwrócił się i zobaczył niekończący się ciąg wozów bardzo podobnych do tego, w którym miała odjechać Statejra. Dołączały one do ostatnich oddziałów armii, eskortowanych przez uzbrojonych jeźdźców perskich. - Ale... kto to jest? - zapytał zdumiony król perskiego oficera dowodzącego eskortą. - Twoje konkubiny, mój ukochany mężu - odparła Statejra, zanim ten zdążył otworzyć usta. - Trzysta sześćdziesiąt pięć, tyle, ile dni w roku, każda naturalnie ze swoją świtą. - Moje konkubiny? Ależ ja jadę na wojnę i... - Nie możesz się od nich oddzielić. Każda z nich jest córką jednego z naszych królewskich sojuszników albo potężnego przywódcy plemiennego ze stepu. Nie będziesz chciał, żeby stali się twoimi wrogami i przyłączyli się do Bessosa. - Nie - odparł skonsternowany Aleksander. - Oczywiście, że nie. 33 Wkrótce potem armia wyruszyła w drogę, kierując się na wschód, posuwając się wzdłuż pofałdowanego płaskowyżu, pokrytego bogatą roślinnością. Wiadomość, że cały dwór perski, z wyjątkiem księżniczki Statejry, podąża na wyprawę, obiegła natychmiast wszystkie oddziały, powodując niezadowolenie, sarkazm lub wręcz otwarte kpiny. 217 Hefajstion wielokrotnie był o krok od wyciągnięcia miecza w obronie honoru króla, ale Ptolemeusz i Seleukos ustawili się u jego boku i tłumili w zarodku spory i kłótnie, które mogłyby się przekształcić w znacznie poważniejsze rozruchy. Po dwudziestu dniach marszu, kiedy przewodnicy mieli już skierować się na północ w stronę Baktrii, gdzie schronił się Bessos, dotarła wiadomość, że Satibarzanes i Barsaentes, satrapowie Arei i Arachozji, zbuntowali się i przygotowują wojsko, aby zajść armię od tyłu. Aleksander zwołał natychmiast radę wojenną, przywdziewając na tę okazję ponownie zbroję grecką, nie uszło jednak niczyjej uwagi, że nosił - prócz pierścienia z gwiazdą Argeadów - również pierścień z królewską pieczęcią perską. - Przyjaciele - zaczął. - Dowiedzieliście się zapewne, że musimy zmienić kierunek naszego marszu. Trzeba ruszyć na południe, by stłumić bunt Satibarzanesa i Barsa-entesa. Oto co zrobimy: kiedy Krateros będzie podążał z piechotą, ja wyruszę z całą jazdą. Za mną pójdą Filotas, Hefajstion, Ptolemeusz, Lizymach i Leonnatos. Perdik-kas i Seleukos zostaną z Kraterosem. Runiemy na buntowników z niespotykanym impetem, zanim zdadzą sobie sprawę, że zmieniliśmy drogę przemarszu, i zmieciemy ich z powierzchni. Krateros wesprze nas, kiedy tylko nadejdzie, jeśli będzie taka konieczność. Jeżeli ktoś ma lepszy pomysł, niech się swobodnie wypowie. Nikt nie zabrał głosu, nikt nie śmiał się ani żartował, ani się przechwalał, jak to bywało zazwyczaj. Wszyscy wiedzieli, jak król potraktował Klejtosa w Zadrakarcie, kiedy ośmielił się skrytykować jego strój. Wszyscy zdawali sobie sprawę, o czym nie mówili głośno, ile zaangażowania i wysiłku kosztuje eskortowanie ogromnego orszaku konkubin, służących i eunuchów, którzy niepotrzebnie spowalniali marsz. Wszyscy byli świadomi nieustan- 218 nych tarć i wzajemnej niechęci między oddziałami macedońskimi i perskimi. Aleksander popatrzył im kolejno w twarz, szukając wyrazu przyjaźni bądź zrozumienia, ale wszyscy spuszczali wzrok, niemal wstydząc się okazywania mu uczucia, które żywili do niego przez tyle lat. - Nie widzę wielkiego entuzjazmu - zauważył celowo zniżonym głosem. - Czy może źle was traktowałem? Zawiodłem was w czymś? No, mówcie! Odezwał się Hefajstion: - Nie mają odwagi ci tego wyznać, odczuwają, lęk. Popatrz na nich! Teraz, kiedy są bogaci i mają nadzieję cieszyć się życiem, boją się. Krytykują cię, bo ubierasz się zbyt wystawnie, ciągniesz za sobą perskich żołnierzy i wszystkie te dziewczęta, ale oni chcieliby robić to samo, najlepiej wygodnie urządzeni w jakimś pałacu, leżącym między tym miejscem a wybrzeżem fenickim. Nie pamiętają już o poczynionych ci obietnicach, że pójdą za tobą wszędzie, choćby na koniec świata. Czyż nie tak, chłopcy? Ej, czyż nie jest właśnie tak? No, powiedzcie coś, a może odgryźliście sobie języki? - Przestań, Hefajstionie - wtrącił się w tym momencie Krateros. - Ja jestem gotów oddać życie za króla, tutaj, w tej chwili, i to samo są gotowi uczynić wszyscy towarzysze. Nie chodzi tylko o stroje i konkubiny: ludzie chcą wiedzieć, kiedy skończy się ta wojna. Chcą wiedzieć, gdzie jest cel i ile czasu potrzeba, żeby go osiągnąć. Nie mogą dowiadywać się w ostatniej chwili, z dnia na dzień, że będzie kolejny etap, a potem jeszcze jeden. Na północ, nie na południe, a może na zachód? Chcą cię rozpoznać, Aleksandrze, wiedzieć, że wciąż jesteś ich królem. Są gotowi iść za tobą, ale nie mogą już żyć w ciągłej niepewności i marnować dzień za dniem bez nadziei na jakąś stabilizację. Aleksander pokiwał głową, nic nie mówiąc, jak gdyby 219 przyjmował do wiadomości sytuację, której miesiąc wcześniej nie mógłby nawet sobie wyobrazić. Głos zabrał jeszcze Hefajstion: - Ale wy, co wy mówicie waszym ludziom? Filotasie, który jesteś teraz naczelnym dowódcą całej jazdy, co mówisz swoim hetajrom? Czy wciąż im powtarzasz, że Aleksander nic by nie osiągnął bez udziału twojego i twego ojca? Że stał się zramolały? Że każdego wieczoru jedynym jego zajęciem jest odbieranie defilady nagich konkubin, żeby wybrać tę, która zajmie się jego ptakiem? Że już nie studiuje, że nie przejmuje się swoimi ludźmi i ich losem? - Kłamiesz! - wrzasnął wściekły Filotas. - Nigdy nie powiedziałem nic podobnego. - Być może - odparł Hefajstion. - Ale takie pogłoski krążą i krążyły już w Cylicji po bitwie pod Issos, a także w Egipcie po naszym powrocie z oazy Siwa. - Kłamstwa! Oszczerstwa! Przyprowadź mi tu tego, kto to powiedział, znajdź choćby jednego, który stwierdzi to z podniesionym czołem, jeśli ma odwagę. Wczoraj nadeszła wiadomość, że mój brat Nikanor leży ranny w Za-drakarcie, przeszyty strzałą podczas zwiadu w górach Hyrkanii, i nie znaleziono dotąd żadnego lekarstwa, aby go uzdrowić. Czy ktoś przejął się tym, by zapytać, jak się czuje? Czy ktoś pomyślał o moim ojcu, który stracił już najmłodszego syna i być może teraz straci drugiego? A ja czy poprosiłem może o zwolnienie, o pozostawienie mnie z tyłu, bym mógł się nim zaopiekować? - Jesteś naczelnym dowódcą jazdy i to stanowisko jest dla ciebie wystarczająco doniosłe, żebyś zapomniał o biednym Nikanorze? - odparł sarkastycznie Hefajstion. Filotas wstał i już chciał się na niego rzucić, ale Ptole-meusz zatrzymał go, stając między nimi i patrząc prosto w oczy Hefajstionowi. 220 - Przestań! - krzyknął. - Nie możesz tak mówić do Filotasa. Nikanor umiera, dopiero co dowiedział się o tym od kuriera, tuż przed rozpoczęciem tej narady. W tej chwili mógłby już... W namiocie zapadła grobowa cisza i przez trwające jakby całą wieczność chwile słychać było tylko szum wiatru na płaskowyżu oraz natarczywe uderzenia królewskiego sztandaru w jego maszt. Filotas zakrył twarz rękami, Hefajstion spuścił oczy i nie wiedział, co powiedzieć. Seleu-kos i Ptolemeusz wymieniali strapione spojrzenia, na próżno poszukując jakiegoś pomysłu na odblokowanie tego nieznośnego napięcia. Peritas, zwinięty u stóp Aleksandra, podniósł pysk, spoglądając na swojego pana i niespokojnie skowycząc, jakby wyczuwał ciężar przygniatający jego duszę. Aleksander pogłaskał go, potem wstał i powiedział: - Bardzo mi przykro z powodu Nikanora, ale muszę wiedzieć, czy mogę na was liczyć. Krateros popatrzył na towarzyszy, po czym on także podniósł się i stanął naprzeciw króla. - Jak możesz w to wątpić? Czy nie byliśmy zawsze z tobą? Czy nie walczyliśmy zawsze, nie oszczędzając się, czy nie odnieśliśmy wielu ran? Chcemy tylko wiedzieć, czego od nas oczekujesz, a przede wszystkim od ludzi, którzy przyszli za tobą aż tutaj. - Chcę być zrozumiany - odparł Aleksander - ponieważ się nie zmieniłem. To, co robię, musi być zrobione. - Czy mogę coś powiedzieć? - zapytał Leonnatos. - Oczywiście. - Ludzie obawiają się, że chcesz stać się taki jak Wielki Król, że chcesz ich zmusić, by zachowywali się jak Persowie, a Persów, by zachowywali się jak oni. - Czy sądzisz, że gdybym chciał stać się jak Wielki Król, spaliłbym pałac w Persepolis i salę tronową? Jutro ruszymy dalej: Eumolpos z Soloj doniósł mi, że Satibarza- 221 nes jest w Artakoanie. Wyruszymy o świcie. Kto nie czuje się na siłach, może zawrócić i zabrać ze sobą swoich ludzi. - Aleksandrze, przecież my... - próbował odpowiedzieć Leonnatos. Ale król wstał i wyszedł. Filotas podniósł głowę i rozejrzał się dokoła, mówiąc do towarzyszy: - Nie ma prawa traktować nas w ten sposób. Nie ma prawa. Aleksander dotarł tymczasem do swojego namiotu. W środku czekał na niego Eumolpos z Solo j. - Czy są nowe wieści o Satibarzanesie? - zapytał, opadając na krzesło. - Przygotowuje się do starcia, ale jego oddziały są bardzo zniechęcone. Nie sądzę, że stawią silny opór. Jak przebiegła narada? Aleksander wzruszył ramionami. - Nie przejmuj się. Potrzebują tylko czasu, żeby przyzwyczaić się do nowej sytuacji. Są to ludzie przywiązani do własnych tradycji, a poza tym, według mnie, są zazdrośni: obawiają się, że się od nich oddalisz, że nie będą już mogli traktować cię z taką samą poufałością -powiedział Eumolpos. - Wydaje się, że znasz ich bardzo dobrze. - Dosyć. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Chcę powiedzieć, że po bitwie pod Issos, kiedy znów zacząłem pracować w twojej służbie, zająłem się także twoimi przyjaciółmi. Jak myślisz, kto położył im dziewczyny do łóżek? - Ty? Ale ja nie... - Ach, głupstwa! Moją pracę albo wykonuje się dobrze, albo wcale. A poza tym tajemnice alkowy to moja specjalność. Wiesz, że mężczyźni mówią o wiele swobodniej po takich intensywnych zbliżeniach? Czy to nie ciekawe? 222 - Przestań! - A dziewczęta wszystko mi przekazywały. - Moi chłopcy nigdy by mnie nie zdradzili. - Może i nie. Ale niektórzy mogą być bardziej podatni na pewien rodzaj pokus. Na przykład Filotas, twój dowódca jazdy: człowiek, który zajmuje kluczową pozycję. Aleksander stał się nagle czujniejszy. - Co wiesz o Filotasie? - Niewiele. Ale w tamtych czasach miał zwyczaj mówić, że jesteś tylko zarozumiałym chłoptasiem, że bez niego i jego ojca nigdy byś nie zwyciężył, ani nad Grani-kiem, ani pod Issos, i że traktujesz ich niewłaściwie. - Dlaczego nie powiedziałeś mi od razu? - Ponieważ nie posłuchałbyś mnie. - A dlaczego miałbym teraz? - Ponieważ teraz jesteś w niebezpieczeństwie. Będziesz szedł przez zupełnie nieznany teren, żeby zmierzyć się z całkowicie dzikimi ludami. Musisz wiedzieć, na kogo możesz liczyć, a na kogo nie. Uważaj też na twojego kuzyna Amyntasa. - Kazałem dyskretnie go obserwować, od czasu gdy po raz pierwszy aresztowano go w Anatolii. Zawsze zachowywał się mężnie i zawsze był wobec mnie lojalny. - No właśnie: lojalny i mężny książę. Gdybyś miał stracić poparcie twoich ludzi, na kogo zwróciłoby się ich spojrzenie? Aleksander wpatrywał się w niego w milczeniu i to Eumolpos wyraził słowami odpowiedź, jaką czytał w oczach króla: - Na jedynego ocalałego z rodu Argeadów. Mam nadzieję, że bogowie dadzą ci spokojny sen. Dobranoc. Wstał, pozdrowił go lekkim skinieniem głowy i upewniając się, że Peritas za nim nie biegnie, oddalił się do swojej kwatery. 223 34 Wnętrze Azji otwierało się przed armią Aleksandra, ukazując krajobraz coraz bardziej surowy i opuszczony, kamienisty teren rozżarzony pod palącym słońcem, królestwo skorpionów i węży. Rzadkie kolczaste krzewy rozsiane były na dnie wyschniętych potoków, a rzeki, które miały jeszcze wodę, kończyły żywot w stawach otoczonych szerokimi połaciami soli. Całymi dniami żołnierze maszerowali w milczeniu, nie napotykając ani odrobiny cienia, gdzie mogliby się schronić, nie czując najmniejszego podmuchu wiatru, który przyniósłby wytchnienie w tym dokuczliwym upale. Również niebo było bezchmurne i rozpalone, oślepiające niczym tarcza z brązu i jeśli w oddali słychać było czasem wolne uderzenia skrzydeł, prawie zawsze chodziło o sępy szpiegujące juczne zwierzęta, które się zgubiły albo padły gdzieś na kamiennej pustyni. Nawet podróż do oazy Siwa nie była taką udręką: wydmy tamtej pustyni miały swoje majestatyczne piękno, objawiające się w zaostrzonych grzebieniach, gwałtownych światłocieniach, w czystości cudownych i zmiennych form, wyrzeźbionych wiatrem. Miały wygląd złocistego oceanu, znieruchomiałego nagle pod rozkazującą ręką jakiegoś boga, wzniosłego i uroczystego teatru zbliżającego się objawienia. Natomiast miejsca, które przemierzali teraz, wywoływały tylko myśli o śmierci, o samotności, o niezmiennym, dojmującym bólu i każdy żywił w sercu głęboką nostalgię, dręczące pragnienie powrotu. Żaden plan, żadne dążenie nie nadawało w owych dniach sensu ich wyczerpującemu wysiłkowi. Stawiali każdy kolejny krok z rosnącym oporem, przygnębieni posępnością owych bezkresnych krajobrazów, pozbawionych jakichkolwiek punktów odniesienia, gdzie tylko niezrozumiała pewność siebie miejscowych przewodników kazała dostrzegać jakiś cel, gdzieś za rozpływającym się horyzontem. Dni ich najbardziej chwalebnych wyczynów jawiły się już jako bardzo odległe i wielu żołnierzy zdawało się żałować, że odpowiedzieli z takim zapałem na apel króla. Nikt nie mógł pojąć, czego szuka w miejscach tak oddalonych od morza, na owych nędznych ziemiach, które umożliwiały przeżycie tylko rzadkim wioskom, złożonym z niewielu chat z surowych cegieł, pokrytych wielbłądzim i owczym łajnem. Potem, stopniowo, krajobraz zaczął się zmieniać, powietrze stało się świeższe i bardziej rześkie, pojawiły się pagórki, które deszcz rosił od czasu do czasu, osłaniając je lekkim zielonkawym welonem, karmiąc gdzieniegdzie jakieś samotne drzewo oraz stada małych szczeciniastych koników lub kudłatych dromaderów. Zbliżali się do doliny jakiejś rzeki oraz do brzegów rozległego jeziora, w którego wodach ujrzeli wreszcie odbijające się mury i wieże Artakoany, stolicy Arei, twierdzy Satibarzanesa. Armia nie zdążyła jeszcze rozwinąć się w szyk, kiedy bramy fortecy otworzyły się szeroko i szwadron kawalerii rzucił się do natarcia z dzikim wrzaskiem, wzbijając chmurę czerwonego kurzu, który roznosił się po równinie niczym nawałnica. Filotas i Krateros kazali zadąć w trąby, hetajrowie pobudzili swoje wyczerpane i spragnione konie. Już w pierwszej chwili starcia znaleźli się na straconej pozycji. Zaatakowani przez świeże i wypoczęte oddziały, wycofali się, walcząc jednak mężnie, szukając wsparcia towarzyszy, którzy nadjeżdżali stopniowo, wzywani natarczywym dźwiękiem trąb. Aleksander rzucił wówczas do ataku żołnierzy perskich, których do tej pory trzymał w odwodzie, aby ochraniali tabory oraz orszak kobiet i dworzan. Ich konie z Partii, bardziej odporne na upał i wysiłek, puściły się do galopu z zapałem równym przeciwnikom, a wojowni- 224 225 cy medyjscy i hyrkańscy, a także niedobitki z gwardii Nieśmiertelnych, pragnący wyróżnić się w oczach króla, wbijali się klinem między nieprzyjacielskie szeregi, torując drogę i siejąc zamęt. Ubrani tak samo jak przeciwnicy, nie odróżniali się w chaosie walki i mogli uderzyć z niszczycielską skutecznością podczas pierwszego ataku. Natężenie starcia zmalało, szturm rozczłonkował się na wiele oddzielnych i wściekłych walk, a jeźdźcy iii, którzy nie stanęli jeszcze dotąd w szyku, wsiedli na wypoczęte konie i runęli na nieprzyjacielską flankę, prowadzeni przez samego króla. Uderzeni z niesamowitą gwałtownością i zepchnięci do tyłu, ludzie Satibarzanesa popadli w nagłe zniechęcenie i w tym momencie Perdikkas wypuścił spieszonych Agrian, uzbrojonych w noże i w długie naostrzone sierpaki. Pod osłoną gęstego kurzu poruszali się niczym widma, wybierając kolejno swoje ofiary i uderzając tak precyzyjnie, że żadne cięcie nie trafiało w próżnię. Satibarzanes, widząc niepowodzenie swoich działań, kazał zadąć w rogi, aby dać sygnał do odwrotu, a jego oddziały wycofały się szybko, ale nie bez strat, między mury miasta. Wkrótce potem podniósł się wiatr i rozpędził kurz, odsłaniając setki leżących na ziemi zwłok i ciała wielu rannych, którzy jęczeli i wzywali pomocy. Agrianie przechodzili od człowieka do człowieka, podcinając gardła wszystkim wrogom i ogałacając ich z broni i ozdób, na oczach kobiet, które z wysokości murów rwały sobie włosy z głów i podnosiły ku niebu rozdzierający krzyk. Eumenes tymczasem wydał rozkaz rozbicia obozu i osłonięcia go dookoła okopami i nasypami ziemnymi. Kiedy nadzorował prace, mógł usłyszeć pomruki niezadowolenia żołnierzy, którzy źle znosili decyzję króla wykorzystania Persów w ataku na armię Satibarzanesa. - Jaka była potrzeba, żeby wprowadzić tych barba- 226 rzyńców? - pytali. - Znakomicie poradzilibyśmy sobie sami. Piechota nie wyszła nawet na pole bitwy. - Tak, to prawda - potwierdził ktoś. - Król chciał nas upokorzyć, a to jest niesprawiedliwe po wszystkich naszych poświęceniach. - Nic się nie da zrobić - komentował inny. - Stał się już jednym z nich, otacza się perskimi strażami, kąpie się z tym kastratem, który robi mu masaże i nie wiadomo co jeszcze, ciągnie za sobą te wszystkie konkubiny, a my musimy trzymać straż. Eumenes słuchał w milczeniu, ponieważ słowa te sprawiały mu ból. Słuchał także Eumolpos z Soloj: choć trzymał się z boku i spędzał większość czasu pod namiotem, miał wiele oczu i wiele uszu, którym prawie nic nie umykało. Jednak mimo wszystko nie wyobrażał sobie, że po raz pierwszy w życiu pozwoli zaskoczyć się wydarzeniom. Obóz był już rozbity i ludzie przygotowywali się do spoczynku. Kiedy słońce zachodziło za zabarwione ochrą mury Artakoany, w powietrzu rozległ się długi i żałosny dźwięk rogu. Oksyartes, który poprowadził już Aleksandra drogą do Ekbatany i Zadrakarty, podszedł do króla. - To jest herold - powiedział znacznie już lepszą greką. -Herold Satibarzanesa. - Idź ty, Oksyartesie, może chcą pertraktować... poddać się. Oksyartes wsiadł na konia i podjechał pod mury miasta, podczas gdy jednocześnie wyjeżdżał mu naprzeciw żołnierz Satibarzanesa. Wymienili między sobą kilka zdań, po czym każdy wrócił tam, skąd przybył. Tymczasem towarzysze króla zgromadzili się wokół Aleksandra, żeby poinformować go o stratach poniesionych przez poszczególne oddziały i naradzić się co do działań następnego dnia. Oksyartes stawił się, by zdać relację. 227 - Satibarzanes wyzywa najsilniejszego z was na pojedynek. Jeśli on zwycięży, odejdziecie; jeśli przegra, weźmiecie miasto. Aleksander zapalił się na te słowa. Nagle przyszły mu do głowy sceny pojedynków między bohaterami home-ryckimi, które przez lata pobudzały jego chłopięcą wyobraźnię. - Ja pójdę - powiedział bez wahania. - Nie - odparł natychmiast Ptolemeusz. - Król Macedonii nie bije się z satrapą. Wybierz swojego przedstawiciela. Wtrącił się Oksyartes: - Satibarzanes jest wielki, silny. - I podniósł ręce, jakby chciał pokazać ogromną masę. - Ja pójdę - zaproponował Leonnatos. - Ja także jestem dosyć duży i raczej silny. Aleksander zmierzył go od góry do dołu, potakując głową, jakby chciał upewnić samego siebie i towarzyszy, po czym poklepał go po ramieniu. - Zgadzam się. Wykończ go, Leonnatosie. Dwaj mistrzowie spotkali się nazajutrz o świcie na wolnej, płaskiej przestrzeni, a dwie armie, prawie w komplecie, ustawiły się po bokach w półkolu, by obejrzeć pojedynek. Wieść szybko rozniosła się wśród macedońskich żołnierzy, budząc silne emocje. Wszyscy znali potęgę Leon-natosa i jego znakomite warunki fizyczne, które podziwiali wielokrotnie podczas wielu starć na polu bitwy, i kiedy zobaczyli go uzbrojonego od stóp do głów, z wielką tarczą ozdobioną srebrną gwiazdą w lewej ręce, mieczem z błyszczącej stali w prawej, z głową osłoniętą hełmem zwieńczonym szkarłatną kitą, powitali go burzą entuzjastycznych okrzyków. Ale kiedy rozwarł się szyk perski i pojawił się przeciw- 228 nik, wielu z nich zamilkło. Satibarzanes był olbrzymi i posuwał się wolnym, ciężkim krokiem. W prawej dłoni dzierżył długą, zakrzywioną, bardzo ostrą szablę, na ramieniu trzymał drewnianą tarczę pokrytą żelaznymi łuskami, wypolerowanymi do połysku, głowę okrywał stożkowy hełm w stylu asyryjskim, z którego opadała mu aż na plecy osłona z wybijanej gwoździami skóry oraz barbet z żelaznej kolczugi. Miał sumiaste, długie wąsy i gęste czarne brwi, zrośnięte nad dużym orlim nosem, które nadawały mu dziki i okrutny wygląd. W krótkim czasie znaleźli się jeden naprzeciw drugiego i popatrzyli sobie w oczy bez słowa, oczekując na sygnał dwóch heroldów, macedońskiego i perskiego. Tłumacz przełożył: - Szlachetny Satibarzanes proponuje starcie na śmierć i życie, bez żadnych reguł, tak aby zwyciężyły tylko siła i męstwo. - Powiedz, że się zgadzam - odparł Leonnatos, ściskając miecz w dłoni i ustawiając się do pierwszego ataku. Heroldowie dali wówczas sygnał do rozpoczęcia walki, która miała się zakończyć dopiero wraz ze śmiercią jednego z dwóch wojowników. Leonnatos zaczął się zbliżać, szukając szczeliny w obronie nieprzyjaciela, który zasłaniał się niemal całkowicie wielką tarczą i trzymał nisko szablę, tak jakby zupełnie nie obawiał się jego ciosów. Kiedy jednak Leonnatos zaatakował go wprost, Satibarzenes zadał mu błyskawiczne cięcie, które uderzyło go w hełm tak mocno, że zachwiał się ogłuszony. - Cofnij się! - krzyknął zaniepokojony Aleksander. -Leonnatosie, cofnij się! Zasłaniaj się, zasłaniaj! - Chciałby pobiec, aby bronić przyjaciela, ale dał królewskie słowo, że nikt nie włączy się do starcia. Satibarzanes wciąż nieubłaganie uderzał, gdy tymczasem Leonnatos wyciągał tarczę, wycofując się na chwiej- 229 nych nogach. Cała armia patrzyła oniemiała na tę scenę i bezsilnie przyglądała się gradowi błyskawicznych ciosów. Po drugiej stronie Persowie wznosili pobudzające okrzyki w kierunku swojego mistrza, który napierał nieustępliwie, próbując zadać śmiertelny cios. Leonnatos, niezdolny jeszcze zareagować, upadł na kolana i kolejne cięcie jego przeciwnika prześlizgnęło się najpierw po jego tarczy, dziurawiąc srebrną gwiazdę - co w oczach macedońskich żołnierzy zwiastowało straszliwą wróżbę - a potem tnąc żywe ciało na ramieniu, z którego wytrysnął strumień krwi. Na ten widok okrzyk przerażenia przebiegł przez szeregi pezetajrów i wielu z nich miało oczy błyszczące od łez i czekało już na ostateczny cios. Jednak ból, ostry i palący jak chłośnięcie batem, obudził Leonnatosa. Stanął szybko na nogi w nagłym przypływie energii i zdołał zerwać wiązania hełmu uciskającego jego czaszkę i odrzucić go daleko. W tej samej chwili zobaczył ranę, z której tryskała krew, w przebłysku świadomości zdał sobie sprawę, że ma mało czasu, zanim opuszczą go siły, i runął do przodu z dzikim wrzaskiem, uderzając swoją tarczą prosto w tarczę przeciwnika. Zaskoczony, wstrząśnięty tym rykiem, Satibarzanes stracił równowagę i Leonnatos, korzystając z tego, uderzył mieczem z wielką gwałtownością jeden, dwa, trzy razy, gdy tymczasem wojownik perski usiłował trafić go swoim. Upadł do tyłu i Leonnatos uderzył z jeszcze większym impetem, ale miecz złamał mu się w zderzeniu z lepszym ostrzem satrapy. Satibarzanes natychmiast odzyskał równowagę i ruszył na bezbronnego przeciwnika. Podniósł szablę, która roziskrzyła się groźnie w promieniach wschodzącego słońca, ale kiedy miał już wymierzyć cios, Lizymach krzyknął: „Łap, Leonnatosie!" i rzucił mu obosieczny topór. Leonnatos chwycił go w locie i zanim Satibarzanes zdążył opu- 230 ścić szablę, jednym cięciem odciął mu ramię, a potem, kiedy przeciwnik stał nieruchomo, jakby skamieniały z bólu, drugim ciosem skrócił go o głowę, która potoczyła się po ziemi z czarnymi oczami, jeszcze szeroko otwartymi i osłupiałymi. Krzyk radości podniósł się w szeregach macedońskich i natychmiast ordynansi podbiegli na pomoc mistrzowi, pobladłemu od straszliwego wysiłku i obfitej utraty krwi. Zanieśli go do namiotu Filipa, żeby uratował mu życie. Persowie zgromadzili się wokół rozczłonkowanego ciała swojego dowódcy, aby zasłonić przed nieprzyjacielskimi oczami ten politowania godny widok, i dopiero kiedy ciało Satibarzanesa zostało poskładane i ułożone na noszach, oddalili się w kierunku miasta wolnym pogrzebowym krokiem, zostawiając za sobą długą smugę krwi. Przed zachodem słońca Artakoana się poddała. 35 Aleksander przemianował miasto na Aleksandrię Are-ję, właśnie kiedy otrzymał z Egiptu wiadomość, że pierwsza Aleksandria, ta, którą wybudował dla niego nad brzegiem morza architekt Dejnokrates, znakomicie prosperowała dzięki kwitnącemu handlowi i zaludniała się dzięki napływającym zewsząd i dzień w dzień nowym mieszkańcom, nabywającym tam domy, sady i ogrody, co czyniło ją miastem o wielkim i burzliwym wzroście. Zostawił w Aleksandrii Arei macedońskiego namiestnika i mały garnizon najemników, którym przydzielił zaopatrzenie, posiadłości, niewolników i kobiety, żeby mogli założyć rodziny i poczuć związek z owym odległym miejscem, zapominając - o ile to możliwe - ojczyznę swego pochodzenia. 231 Poczekał, aż Leonnatos wyleczy się z ran odniesionych w pojedynku z Satibarzanesem, po czym wydał rozkaz, aby wyruszyć w dalszą drogę na północ, wzdłuż zielonej doliny rzeki, rozwidlającej się na wiele pomniejszych nurtów, które nieustannie się splatały, zamykając w srebrzystej sieci tysiące małych, zielonych wysp, połyskujących niczym szmaragdy. Mieli maszerować w kierunku łańcucha bardzo wysokich gór, w porównaniu z którymi, jak mu powiedziano, każdy inny szczyt na świecie był skromnym pagórkiem. Ów wspaniały łańcuch nazywał się Paropamisos i oddzielał Baktrię od bezkresnych równin Scytii, rozległych jak ocean. Leonnatos, z zabandażowanym jeszcze lewym ramieniem, kazał przygotowywać sługom swoje bagaże na oczach Kallistenesa, który wydawał się w owych dniach w coraz bardziej ponurym nastroju. Zapytał go: - Czy to możliwe, że te góry są wyższe od Olimpu? - Zbliżamy się do miejsc, których nikt z nas nigdy nie widział - odparł Kallistenes - do ludów, których nikt nie zna. Możliwe, że góry te stanowią barierę wyznaczającą ostatnią granicę świata i dlatego przewyższają wysokością wszystkie inne. Wszystko już jest możliwe i jednocześnie absurdalne. - Co masz na myśli? Historyk spuścił głowę i nie odpowiedział, więc Leonnatos także już się nie odezwał. Radość ze zwycięstwa szybko rozpłynęła się w niezadowoleniu, jakie wyczuwał w szeregach oddziałów armii, w atmosferze podejrzliwości, dostrzegalnej czasami także wśród dowódców i oficerów. Tymi, którzy wydawali się entuzjastycznie nastawieni do przedsięwzięcia, byli młodzieńcy przybyli z Macedonii, by służyć królowi jako paziowie. Rozglądali się dookoła zdumieni i zafascynowani, kontemplowali z zachwytem imponujący i majestatyczny krajobraz, który przeobrażał się w rozpalonych kolorach zachodów słońca, 232 w intensywnym błękicie nieba zawieszonego nad nieskalanymi śniegami szczytów, w zadziwiającym blasku gwiazd podczas pogodnych nocy. Również przyroda zdumiewała ich nieustannymi zmianami. Nie widziano nigdy wcześniej tylu roślin i zwierząt znanych tylko ze słyszenia. Tygrys w swojej pasiastej skórze został już przez kogoś dostrzeżony w dole rzeki, kiedy przechodził przez nią o świcie, by zastawić pułapkę na jelenie i gazele albo na wielkie bawoły o zakrzywionych rogach, pasące się na brzegach. Obowiązki młodych paziów kazały im być często obecnymi zarówno w rezydencji królewskiej u boku Aleksandra, jak i w rezydencjach jego towarzyszy lub innych wysokich oficerów armii. W ten sposób jeden z nich, piętnastoletni smukły blondyn imieniem Kybelinos, poznał straszliwą tajemnicę. Spisek na życie króla! Zwierzył się szeptem jednemu ze swoich przyjaciół o imieniu Agyrios, niewiele od niego starszemu, który spał obok pod wspólnym namiotem i bronił go czasem przed silniejszymi towarzyszami. Kybelinos obudził go, kiedy wszyscy pozostali usnęli, a ten przetarł oczy, usiadł na brzegu łóżka i słuchał niewiarygodnej opowieści zdumiony i zaniepokojony. - Jeśli nie jesteś absolutnie pewny tego, co mówisz, milcz, bo ryzykujesz głowę - poradził mu Agyrios. - Jestem bardziej niż pewien - odparł Kybelinos. -Słyszałem, jak dwaj wysocy oficerowie falangi dyskutowali o sposobie, dniu i godzinie. Agyrios potrząsnął z niedowierzaniem głową. - Przyjechaliśmy tak niedawno i już jesteśmy zamieszani w tego rodzaju wydarzenie. To przerażające. - Co według ciebie powinienem zrobić? Czy powinienem pomówić z królem? - Nie! Czyś ty zwariował? Z królem nie. To prawie niemożliwe, by któryś z nas mógł znaleźć sposób, w jaki 233 zwróciłby się do niego bezpośrednio, zwłaszcza teraz, kiedy ceremoniał stał się tak skomplikowany. Mógłbyś porozmawiać z jednym z jego towarzyszy: generał Filotas, na przykład, jest najwyższym dowódcą jazdy hetajrów i od jutra zostaniemy przydzieleni do jego służby jako or-dynansi. On na pewno by ostrzegł króla. - Również mnie wydaje się to najlepszym wyjściem -odparł Kybelinos. - Dałeś mi dobrą radę. - Teraz śpij - powiedział Agyrios. - Jutro dowódca drużyny obudzi nas przed świtem na trening konny. Chłopak próbował usnąć, ale ciężar poznanej tajemnicy nie pozwalał mu odpocząć i długo leżał wyciągnięty na wznak, z oczami wpatrzonymi w ciemność, dręczony krwawym koszmarem królobójstwa. Jednocześnie czuł się bardzo podniecony na myśl o wielkiej zasłudze, jaka zostanie mu przypisana po ujawnieniu spisku, o tym, że Aleksander III Macedoński, zdobywca Memfis, Babilonii i Suzy, będzie zawdzięczał życie jemu, Kybelinosowi, najdrobniejszemu z paziów, który był obiektem żartów i fi- gli. Ubrał się, zanim zagrano na pobudkę, i zjadł w milczeniu śniadanie z innymi paziami, siedząc obok Agy-riosa. - Ej! Kybelinos przygryzł sobie język! - powiedział jeden z towarzyszy. - Zostaw go w spokoju! - uciszył go Agyrios. - Wszyscy są zdolni, żeby droczyć się z najmniejszym. - A co, chcesz przypadkiem, żebym zaczął droczyć się z tobą? Agyrios zlekceważył prowokację i skończył jeść, po czym wszyscy ruszyli za dowódcą drużyny, który zaprowadził ich do zagród koni, aby rozpocząć codzienne ćwiczenia. Kybelinos upadł kilkakrotnie, odnosząc kontuzje, ponieważ był myślami gdzie indziej, ale wszyscy sądzili, że 234 to z powodu jego zwykłej niezręczności, i mało kto zwrócił na to uwagę. Wieczorem, przed kolacją, został wpuszczony, wraz ze swoim przyjacielem, do rezydencji Filota-sa, aby pomóc mu zdjąć zbroję i zająć się jego bronią: wypolerować pancerz i nagolenniki, sprawdzić wiązania tarczy, naostrzyć miecz i włócznię. Zabrali się do pracy najlepiej, jak potrafili, i jednocześnie Kybelinos czekał na najkorzystniejszy moment, ale nie mógł zdobyć się na odwagę. Nie powiedział nic ani tamtego dnia, ani następnego. Agyrios zachęcał go, aby się ośmielił: - Generał cię pochwali, przekonasz się. Nie powinieneś się bać. Czas mija i każda chwila może być tą, którą spiskowcy wybrali, by zabić króla. No już, na co czekasz? Chłopak podjął wreszcie decyzję i następnego wieczoru, kiedy Filotas miał wychodzić, zdołał wreszcie otworzyć usta: - Generale... Filotas odwrócił się. - O co chodzi, chłopcze? - Muszę z tobą porozmawiać, panie. - Teraz nie mam czasu. O co chodzi? - O bardzo ważną sprawę. O życie króla. Filotas zatrzymał się w progu i pochylił głowę, jakby uderzył go piorun, ale się nie odwrócił. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Że jest w poważnym niebezpieczeństwie. Ktoś chce go zabić i... Filotas zamknął gwałtownie drzwi i wrócił do środka. - Przeklęci idioci! - wyszeptał przez zęby. - Nie chcieli mnie słuchać... - Młodzieniec wycofał się, jakby przestraszony, ale on popatrzył na niego z dodającym otuchy wyrazem twarzy: - Jak się nazywasz, chłopcze? - Kybelinos. 235 - Dobrze. Teraz usiądź i powiedz, co wiesz. Zobaczysz, że wszystko naprawimy. 36 Zbliżał się ustalony dzień, kiedy armia miała wyruszyć w dalszą drogę, więc Aleksander sprowadził księżniczkę Statejrę z Zadrakarty, żeby spędzić z nią trochę czasu przed długą rozłąką. Wyjechał jej na spotkanie, a ona, ledwie go zobaczyła z daleka, wysiadła z powozu i pobiegła w jego stronę, tak jak młoda dziewczyna biegnie w ramiona swojego pierwszego ukochanego. Także on zsiadł z konia i przytulił ją namiętnie do siebie, kiedy rzuciła mu się na szyję. Fascynowała go ta jej niewinna świeżość, łagodna uległość, to że nigdy go niczym nie obciąża, nawet w pisanych do niego listach. Potem ruszyli pieszo, rozmawiając jak dwoje starych przyjaciół, w stronę rezydencji króla w Aleksandrii Arei i Statejra zauważyła wyrastające wszędzie place budowy, gdzie stanąć miały nowe budynki, które uczyniłyby ze starej Artakoany miasto greckie: świątynie bogów na najwyższym wzniesieniu, obok placu gimnazjum, mające służyć młodym wojownikom do ćwiczeń, oraz teatr, w którym miały się odbywać przedstawienia. - Tym, co najbardziej mnie wzrusza - mówił król - jest myśl, że za jakiś czas, w tym miejscu tak odległym od Aten, Koryntu i Pełli, rozbrzmiewać będą wersy Eurypidesa i Sofoklesa. Czy widziałaś kiedykolwiek którąś z naszych tragedii? - Nie - odpowiedziała Statejra - ale słyszałam o nich. Przedstawia się jakąś historię, są aktorzy, którzy grają, chór, który śpiewa i tańczy, czyż nie tak? Mój nauczyciel mówił mi, że widział jakąś tragedię w jednym z miast^aw-na na wybrzeżu. 236 - Mniej więcej tak to wygląda - odparł Aleksander -ale być przy tym to zupełnie co innego: przeżywa się emocje i namiętności starożytnych bohaterów i ich kobiet, jakby byli żywi i realni. Statejra ścisnęła go za ramię, żeby poczuł, jak bardzo fascynujące są jego słowa. - Chciałbym poczekać na ukończenie teatru, ale nie ma czasu. Uzurpator Bessos zamierza, przejść przez krainę Paropamisadów, żeby połączyć się z plemionami Scytów na wielkich równinach. Muszę go doścignąć i wymierzyć sprawiedliwość, dlatego przyśpieszę przedstawienie, które odbędzie się jutro na drewnianej scenie i na drewnianych stopniach. Wyjadę nazajutrz. - Czy będę mogła spać z tobą tej nocy? - zapytała Statejra. I szepnęła mu na ucho: - Przemierzyłam siedemdziesiąt parasangów w tym powozie przede wszystkim z tego powodu, rozumiesz? Aleksander uśmiechnął się. - Mam nadzieję, że sprostam tak wielkiemu poświęceniu. Wydam polecenia, żebyś została godnie ugoszczona. Dotarli do jego rezydencji, pałacu, który należał do satrapy Satibarzanesa. Kobiety zajęły się księżniczką, prowadząc ją do jej komnat. Król przybył do niej pod wieczór, gdy wrócił z obozu, gdzie spędził popołudnie, kontrolując stan przygotowań do wyjazdu. Słońce zaszło za zachodni horyzont i ostatni promień ozłacał jeszcze rzadkie chmury, płynące powoli po niebie. Na wschodzie było już zupełnie ciemno i właśnie po tamtej stronie Aleksander zauważył światło samotnego ogniska. - Kto jest tam w dole? - zapytał swoje straże. - Może jakiś pasterz, który przygotowuje posiłek przed spoczynkiem - taka była odpowiedź. Ale kiedy się zbliżyli, zobaczyli falujący biały płaszcz, unoszony wieczorną bryzą. 237 ; B - Arystandros - wyszeptał król i ruszył w stronę ogniska. Straże chciały podążyć za nim, ale dał im znak, żeby zostały z tyłu, i musiały usłuchać. Wróżbita stał przed stosem kamieni, na których płonął ogień, i miał wzrok wbity w trzeszczące płomienie, podsycane suchymi gałęziami akacji. Zdawał się nie słyszeć zbliżającego się tętentu końskich kopyt, ale otrząsnął się na dźwięk głosu Aleksandra. - Czy usłyszałeś moje wezwanie? - zapytał dziwnie zmienionym głosem. - Widziałem twój ogień. - Jesteś w niebezpieczeństwie. - To nic nowego. Moje ciało całe naznaczone jest bliznami. Wydawało się, że wróżbita dostrzegł go dopiero w tym momencie i kiedy patrzył mu w oczy, wyszeptał: - To dziwne, tylko twarz została oszczędzona. Mówią natomiast, że twój ojciec był zniekształcony, kiedy umarł. - Czy masz może jakieś przeczucie dotyczące mojej śmierci, Arystandrosie? Chciałbym urzeczywistnić moje marzenie i chciałbym syna, zanim... Wróżbita przerwał mu: - Ocalejesz, ale uważaj na głos chłopca. Na głos chłopca - powtórzył. - Nie jestem w stanie powiedzieć nic więcej, nie potrafię. - Miał wilgotne oczy. - To twój koszmar? Wciąż widzisz tego nagiego człowieka, który płonie na stosie? - Tak, wciąż go widzę. - I wskazał ogień przed sobą. -To jego milczenie mną wstrząsa. Jego milczenie, rozumiesz? Aleksander oddalił się pieszo, trzymając swego konia za uzdę, i dotarł do ścieżki, gdzie czekały na niego straże. Zdawało mu się, że widzi ojca, który pada przebity mieczem jednego ze strażników, więc oddalił ich gestem ręki, mówiąc: 238 - Odejdźcie. Nie potrzebuję straży. Moi ludzie kochają mnie, także moi towarzysze. Odejdźcie. Filotas wyszedł ze swojej rezydencji po zapadnięciu zmroku i ruszył pospiesznie w kierunku miejsca położonego w wysokiej części miasta. Była to wielka budowla z surowej cegły, przeznaczona na główną kwaterę oficerów jazdy hetajrów. Nie było księżyca, ale niebo lśniło całą miriadą niewiarygodnie dużych i błyszczących gwiazd, a blada wstęga galaktyki rozpraszała się na niebieskim sklepieniu niczym długie tchnienie światła. Ubrany był w ciemny płaszcz, a głowę i twarz osłoniętą miał kapturem, tak żeby nikt nie mógł go rozpoznać. Odsłonił się dopiero przed strażnikiem pilnującym wejścia, a ten zesztywniał, opuszczając włócznię na znak pozdrowienia. Filotas wszedł i stanął naprzeciw Simmiasa, jednego z dowódców batalionu pezetajrów. - Gdzie są pozostali? - zapytał. - Nie wiem - odparł oficer. - Oczywiście, że wiesz. Tak samo jak ja. Nie ruszę się stąd, dopóki ich wszystkich nie zobaczę, po kolei, pod groźbą... ostrzeżenia króla. Simmias pobladł. - Nie ruszaj się - powiedział. - Niektórzy są w wieżyczce wschodniego bastionu, inni w korpusie straży na głównym dziedzińcu. - Wyszedł bocznymi drzwiami, a Filotas pozostał, chodząc w tę i we w tę, załamując ręce w nerwowym oczekiwaniu. Nadchodzili jeden po drugim, pojedynczo, a Filotas mierzył ich wzrokiem, jakby dokonywał przeglądu oddziału, jednak z poirytowanym wyrazem twarzy: Simmias z Neapolis, dowódca trzeciego batalionu pezetajrów, Agesandros z Leukopedion, zastępca dowódcy piątego szwadronu hetajrów, Hektor z Termę, dowódca pierwszej 239 kompanii iii, Kresilas z Methone, jeden z dowódców pe-zetajrów, Menekrates z Megalopolis, zastępca dowódcy najemników greckich, oraz Arystarch z Poliakmonu, zastępca dowódcy hypaspistów. Zaatakował ich, nie dając im nawet czasu na otwarcie ust. - Oszaleliście? Co to za historia, że postanowiliście zabić króla? - Ależ mylisz się... - próbował zaprzeczyć Simmias. - Przestań! - uciszył go Filotas. - Za kogo mnie masz? Teraz żądam, żebyście mi powiedzieli, kto podjął tę decyzję i kiedy zamierzacie działać, ale przede wszystkim dlaczego. - Powód znasz - odparł Kresilas. - Aleksander nie jest już naszym królem, jest królem barbarzyńskim, który ubiera się jak barbarzyńca i otacza się barbarzyńcami. A my? My, którzy zdobyliśmy dla niego imperium, zmuszeni jesteśmy do poniżającego wyczekiwania, kiedy chcemy się z nim naradzić. - I jakby tego było mało - wtrącił Simmias - jeszcze te jego szalone plany podbicia świata. Rozumiesz? Podbicia świata. Ale jakiego świata? Czy ktoś z nas wie, gdzie się on kończy? A jeśli nie ma końca? Mielibyśmy już zawsze wlec się przez pustynie, góry i niezamieszkane stepy, żeby zdobyć od czasu do czasu jakąś nędzną wioskę, jak ta Artakoana? - A to nie wszystko - powiedział Hektor z Termę. -Teraz zakłada kolonie, ale gdzie? Nie na wybrzeżu, w miejscach odpowiednich i przyjemnych, jak to było w przypadku jego pierwszej Aleksandrii; buduje miasta na jałowych terenach, pośród barbarzyńskich ludów, w ogromnej odległości od morza. Zmusza tysiące nieszczęśników, żeby zapuścili korzenie w okropnych miejscach i łączyli się z barbarzyńskimi kobietami, aby zapoczątkować pokolenie nieszczęśliwych bękartów. 240 - Wszyscy Grecy z kolonii związali się z barbarzyńskimi kobietami - zauważył Filotas. - To jeszcze nie powód, żeby go zabić. - Nie bądź hipokrytą - odparował Simmias. - Zawsze się z nami zgadzałeś, jako jedyny z jego przyjaciół, że tak dalej nie można. Ty jeden rozumiałeś cierpienia naszych ludzi, ich obawy, ich pragnienie powrotu do ojczyzny, a teraz udajesz zaskoczenie tym, co już wiedziałeś. - To nieprawda! - obruszył się Filotas. - Umowa między nami była zupełnie inna. Uzgodniliśmy bunt naszych oddziałów, kiedy nadejdzie właściwa chwila: żeby zmusić go do wycofania się ze swoich planów. - W razie konieczności siłą - uzupełnił Arystarch. - Ale bez przelewu krwi - odparował jeszcze dobitniej Filotas. - Gdyby rzeczywiście nasz plan miał się urzeczywistnić, armia pozostałaby bez przewodnika w sercu obcego kraju, a tron bez króla. - To nieprawda - wtrącił Agesandros. - Mamy króla. - Amyntasa IV - dodał Simmias. - Prawowitego syna prawowitego króla Amyntasa III. Filotas potrząsnął głową. - To niemożliwe. Amyntas jest wierny Aleksandrowi. - To ty tak mówisz - odparł Simmias. - Poczekaj, aż będzie miał na głowie koronę Macedonii. Filotas osunął się na stołek i pozostał jakiś czas w milczeniu. Simmias podjął: - Jesteś najwyższym dowódcą jazdy hetajrów i nowy król będzie musiał na ciebie liczyć. Musimy wiedzieć, jakie jest twoje zdanie. Filotas westchnął. - Posłuchajcie. Ja myślę, a nawet jestem pewny, że nie ma konieczności plamienia sobie rąk krwią Aleksandra, któremu wszyscy wiele zawdzięczamy. - To on zawdzięcza wiele nam - przerwał mu Arystarch. - A poza tym, kiedy już umrze, nic nie stoi na 241 przeszkodzie, by oddać mu wielkie honory, wznieść jego posągi i pomniki, uczcić na całym świecie inskrypcjami: tak to się robi. Jeśli chodzi o Amyntasa, byłby naszym dłużnikiem i musiałby nas słuchać. Filotas kontynuował, jak gdyby Arystarch nic nie powiedział. - Nie chcę go zabijać. I wy też go nie zabijecie. Ja powiem, jak będziemy działać i kiedy. - Mówił z takim zdecydowaniem, że nikt nie ośmielił się sprzeciwić. Potem znów osłonił głowę kapturem i wyszedł na ulicę. Simmias zaczekał, aż ucichnie odgłos jego kroków, i zwrócił się do towarzyszy: - Który się wygadał? Wszyscy potrząsnęli głowami. - Filotas znał naszą decyzję, więc ktoś mu o tym powiedział. - Ja nic nie mówiłem, przysięgam - zapewnił Kresi-las. - Ani my - zawtórowali mu pozostali. - Ryzykujemy tutaj głowę - odparł Simmias. - Pamiętajcie, że nie może przeciec choćby jedno słowo, ani z kochankami, ani z przyjaciółmi, ani z braćmi. W każdym razie Filotas dowiedział się i tak jak wie on, tak samo mógłby się dowiedzieć ktoś inny. - To prawda - przyznał Arystarch. - Co zamierzasz zrobić? - Musimy działać natychmiast. - Chcesz powiedzieć, że musimy zabić króla już teraz? - Jak najszybciej. Jeśli dotrze do jego uszu to, czego dowiedział się Filotas, jesteśmy zgubieni. Czy widzieliście kiedykolwiek macedoński proces o zdradę stanu? Ja tak. I egzekucję też. Winny zostaje pocięty na kawałki przez armię. Powoli. - Kiedy wkraczamy do akcji? - zapytał Hektor z Termę. 242 - Jutro - odpowiedział Simmias - zanim Filotasa ogarną dalsze wątpliwości. Kiedy już Aleksander zginie, on nie będzie mógł się wycofać i przyjmie na siebie swoje obowiązki. Jeśli chodzi o Perdikkasa, Ptolemeusza, Seleu-kosa i innych, pogodzą się z sytuacją. Prawie wszyscy są ludźmi rozsądnymi. Teraz słuchajcie mnie uważnie, ponieważ najmniejszy błąd mógłby nas zdradzić i wystawić na niebezpieczeństwo. - Wyciągnął miecz i zaczął rysować znaki na ubitej ziemi. - Jutro król otworzy nowy teatr. Chce, żeby Statejra obejrzała występ Tessalosa w Bła-galnicach. Wyruszy z pałacu Satibarzanesa i przejdzie ulicą, która sąsiaduje z dzielnicą handlarzy przypraw. Kiedy dotrze do tego miejsca, wjedzie w ulicę prowadzącą do teatru między dwoma szeregami pezetajrów z falangi. Ci oddadzą mu honory i oddzielą od tłumu. To będzie nasza chwila. - Wbił miecz w ziemię i popatrzył po kolei w oczy wszystkim spiskowcom. 37 Kybelinosowi udało się wraz ze swoim przyjacielem Agyriosem utorować sobie drogę tak, że znaleźli się w pierwszym rzędzie. Z jednej strony Kybelinos spoglądał niespokojnie na króla, idącego przodem w otoczeniu swoich przyjaciół, a z drugiej na oficerów, dowódców jednostek bojowych, i na księcia Amyntasa. - Nie widzę dowódcy Filotasa - powiedział, kiedy na próżno spróbował go odnaleźć pośród świty Aleksandra. - Czy myślisz, że go ostrzegł? - zapytał Agyrios. - Na pewno to uczynił - odparł Kybelinos. - Wysłuchał mnie bardzo uważnie i powiedział, żebym był spokojny, bo wszystko będzie dobrze. - Ale kiedy według ciebie miałoby się to stać? - Nie wiem. Kiedy słuchałem, na ulicy był hałas i nie 243 zdołałem zrozumieć, ale myślę, że uderzą, zanim armia wyruszy w kierunku Baktrii. - Popatrz - zauważył Agyrios, wskazując czoło nadchodzącego orszaku. - Oto król z księżniczką Statejrą i oto jego towarzysze. Ja też nie widzę dowódcy Filotasa. - Może ma dzisiaj inne zajęcie: słyszałem, że inny satrapa, Barsaentes, krąży u podnóża gór z uzbrojonymi bandami wojowników, Saków i Gedrozyjczyków. Być może dostał rozkaz, by ich ścigać. - Może... Teraz zbliżał się król i Kybelinos poczuł, że ogarnia go jakieś dziwne szaleństwo, drżenie, które bez powodu jakby zwalało go z nóg. - Co ci jest? - zapytał Agyrios. - Jesteś jakiś dziwny. Dokładnie w tej samej chwili jego młody przyjaciel przypomniał sobie nagle słowo usłyszane z ust jednego z generałów, słowo, które wtedy wydało mu się bez sensu, a które teraz rozbrzmiewało w jego głowie obarczone potwornym znaczeniem: Xsayarsa gadir, „Brama Kserkse-sa". I oto ona! Była za jego plecami, a na szczycie wieżyczki wieńczącej portal trzej łucznicy, którzy pojawili się znikąd, namierzali cel. Rzucił się do przodu, forsując zaporę pezetajrów i krzyknął: - Zabijają króla! Zabijają króla! Ratujcie go! W tym samym momencie wypuszczono strzały, ale tarcze Ptolemeusza i Leonnatosa podniosły się już niczym żelazne skały, aby osłonić bezbronną pierś władcy. Perdikkas, wrzasnąwszy na całe gardło: „Bierzcie tych ludzi!", rzucił grupę pezetajrów w stronę Bramy Kserksesa. Słowa te zadudniły w uszach Aleksandra, wzmocnione jeszcze wspomnieniem, rozbudzając uśpiony koszmar: widok jego ojca Filipa padającego w kałuży krwi, przebitego celtycką dagą. Usłyszał u swego boku głos Statejry, wypowiadającej niezrozumiałe słowa, a potem cały roz-gwar pomieszanych okrzyków, suchych rozkazów, szczęk 244 broni, tętent galopujących rumaków, jednak przed oczami miał wciąż tylko krew i siną bladość twarzy umierającego Filipa. Z tego odrętwienia wyrwał go wreszcie głos Ptolemeusza: - To ten chłopiec uratował ci życie. Jest młodym, odważnym i oddanym paziem: na imię mu Kybelinos. Aleksander przyjrzał mu się: delikatne rysy, szczupłe członki, wielkie i jasne oczy. Wciąż jeszcze drżał, a spojrzenie miał wbite w ziemię, aby ukryć emocje. Król zapytał go: - Skąd jesteś, chłopcze? - Z Eunostos, wioski w Linkestis, królu - zdołał wybełkotać młodzieniec. - Ocaliłeś mi życie. Dziękuję. Wydam rozkaz, aby wynagrodzono cię za twoją wierność. Ale powiedz mi, skąd wiedziałeś, że ktoś chce mnie zabić? - Panie, rozmawiałem o tym z generałem Filotasem, który zapewne powiedział ci, że... - Przerwał i rozejrzał się wokół przestraszony, widząc zdumiony wyraz na obliczu króla i wszystkich jego towarzyszy. Był tam także Eumenes, który podszedł do pazia i położył mu rękę na ramieniu. - Chodź, mój chłopcze, odejdźmy stąd. Musisz wyjaśnić nam wszystko od początku. Wzruszony i podniecony rolą królewskiego wybawiciela, Kybelinos zrelacjonował w najdrobniejszych szczegółach wszystko, co wiedział na temat spisku, i jak uprzedził o tym Filotasa, który obiecał mu, że natychmiast przekaże wszystko królowi. Kiedy skończył, Eumenes poklepał go po ramieniu, mówiąc: - Dzielny chłopak, oddałeś nam wszystkim wielką przysługę. Król Aleksander nadaje ci od tej chwili stopień dowódcy królewskich paziów, wraz ze wszystkimi 245 związanymi z tym przywilejami i insygniami. Daruje ci również srebrny talent, który możesz zatrzymać albo wysłać w całości lub w części swojej rodzinie. Teraz idź, idź odpocząć: ten dzień był pełen emocji dla nas wszystkich. Chłopak pożegnał się wzruszony i pobiegł do swego przyjaciela Agyriosa, aby przekazać mu nowinę. Czuł już przedsmak przyjemności, jakiej dozna, wydając rozkazy i nakładając kary na wszystkich towarzyszy, którzy do tej pory wyśmiewali go i źle traktowali. Aleksander podpisał rozkaz natychmiastowego aresztowania dowódców: Simmiasa z Neapolis, Hektora z Termę, Kresilasa z Methone, Menekratesa z Megalopolis, Arystarcha z Poliakmonu, Agesandrosa z Leukopedion, a poza tym generała hetajrów Filotasa oraz księcia Amyn-tasa z Linkestis. Następnie zamknął się w swoim pałacu i nie chciał nikogo więcej widzieć. Seleukos, Ptolemeusz i Eumenes postanowili porozmawiać z Hefajstionem, jedynym, którego król mógł przyjąć w tak dramatycznej dla siebie chwili, więc udali się pod wieczór do jego rezydencji. - Spróbuj się dowiedzieć, co zamierza uczynić - powiedział Eumenes. - Przede wszystkim z Filotasem - dodał Seleukos. -Zobaczę, czy uda mi się z nim porozmawiać. Nie widziałem go takim nigdy w życiu, nawet kiedy byliśmy na wygnaniu i każdego dnia ryzykowaliśmy śmierć z głodu i zimna. - Miał już ruszyć do wyjścia, ale właśnie w tym momencie do drzwi zapukał posłaniec z rozkazem, aby wszyscy stawili się natychmiast u Aleksandra. - Uprzedził nas - powiedział Eumenes. Ruszyli pieszo, wszyscy czterej razem. - Jak myślisz, o co nas zapyta? - zwrócił się Hefaj-stion do Eumenesa. - To oczywiste - odparł Eumenes. - Zapyta, co sądzi- 246 my o spisku, i przede wszystkim będzie chciał się poradzić, jaki los powinien spotkać Filotasa. - A co my odpowiemy? - zapytał ponuro Seleukos, jakby zadawał to pytanie sam sobie. W tej samej chwili nadjechał konno Perdikkas i widząc przyjaciół, natychmiast zeskoczył na ziemię i ruszył dalej u ich boku, prowadząc zwierzę za uzdę. - Wolałbym zmierzyć się gołymi rękami z lwem niż powiedzieć, co myślę o całej tej sprawie. A wy zastanawialiście się nad tym? Przyjaciele popatrzyli na niego i w ich oczach Perdikkas wyczytał przygnębienie, udrękę i niepewność, które musiały być także w jego spojrzeniu. Potrząsnął głową. - Wy też nie wiecie, co powiedzieć, podobnie jak ja, czyż nie tak? Byli już blisko pałacu namiestnika, gdzie straż trzymała chorągiew pezetajrów i czterech Nieśmiertelnych z gwardii cesarskiej. Z przeciwnej strony nadchodzili Le-onnatos ze swoim zabandażowanym ramieniem, Klejtos Czarny i Lizymach. - Brakuje tylko Kraterosa - zauważył Ptolemeusz. - I Filotasa - dodał Eumenes, spuszczając oczy. - Właśnie - odparł Ptolemeusz. Wszyscy spojrzeli po sobie bez słowa. Wiedzieli, że już wkrótce będą musieli powiedzieć królowi, czy jeden z nich, jeden z grupy, ktoś, z kim wspólnie jedli i pościli, spali i czuwali, dzielili radości i niebezpieczeństwa, nadzieje i zniechęcenie, ma dalej żyć czy też powinien umrzeć. Milczenie przerwał Leonnatos: - Nigdy nie lubiłem Filotasa, jest pyszałkowaty i butny, ale myśl, że miałbym go zobaczyć poćwiartowanego podczas wojskowej egzekucji, przyprawia mnie o ból głowy. A teraz chodźmy: nie mogę już znieść tej niepewności. Weszli i dotarli do sali obrad, gdzie, siedząc na tronie, 247 oczekiwał ich Aleksander, pobladły, z oznakami bezsenności na twarzy. Peritas leżał zwinięty u jego stóp i co jakiś czas unosił pysk, daremnie oczekując pieszczoty. Król nie zaczekał nawet, aż usiądą. - Wszyscy byliście obecni przy zabójstwie mojego ojca -zaczął. - To prawda - przyznał natychmiast Eumenes, który zachował po tamtym wydarzeniu głęboką i wciąż bolącą ranę - ale popełniłbyś poważny błąd, osądzając pod wpływem tamtych krwawych wspomnień. Teraz to nie to samo, sytuacja jest inna i... - Nie! - krzyknął nagle Aleksander. - To ja wyciągnąłem miecz z jego boku, moje szaty przesiąkły jego krwią, to ja usłyszałem jego ostatnie rzężenie. Ja, rozumiesz? Ja! Eumenes zrozumiał, że nic nie da się już zrobić: było oczywiste, że Aleksander opętany jest myślą o królobój-stwie i że całą noc dręczył go koszmar gwałtownej śmierci Filipa. W tejże chwili wszedł Krateros, także w okropnym nastroju. - Jeśli podjąłeś już decyzję - powiedział Ptolemeusz -w jakim celu nas wezwałeś? Aleksander zdawał się uspokajać. - Nie podjąłem żadnej decyzji ani też nie mam zamiaru jej podejmować. Sąd wyda armia zebrana na zgromadzeniu, według starego zwyczaju. - A zatem - wtrącił Seleukos - nasza pomoc na zbyt wiele ci się nie zda... Aleksander przerwał mu: - Jeśli chcecie, możecie odejść, nie zatrzymuję was. Wezwałem was, żeby uzyskać radę i wsparcie: sześciu z naszych naj mężnie j szych oficerów, a wśród nich jeden z naszych najbliższych przyjaciół, niemal brat, spiskowali, żeby mnie zabić. Byliście obecni, widzieliście na własne oczy i słyszeliście zeznania pazia. Czarny, który do tej pory milczał, zabrał teraz głos: - Uważaj, Aleksandrze. Przeciwko Filotasowi nie masz żadnych dowodów prócz zeznań tego chłopca. - Który ocalił mi życie i co do całej reszty powiedział prawdę. Łucznicy, którzy mieli mnie zabić, potwierdzili w całości pod wpływem tortur wersję Kybelinosa. Przesłuchania odbywały się oddzielnie, ale rezultat był zawsze jednakowy. - I co one dowiodły w sprawie Filotasa? - zapytał jeszcze Czarny. - Bez wątpienia wiedział i nic nie wyjawił. Rozumiesz, Czarny? Gdyby to od niego zależało, już bym nie żył, przeszyty na wylot strzałami. Moje ciało leżałoby tam na dworze, w kałuży krwi. - Miał łzy w oczach, wymawiając te słowa, i wszyscy zrozumieli, że to nie myśl o żelaznych grotach, które rozszarpałyby jego ciało, wywoływała w nim rozpacz, ale świadomość, że przyjaciel, któremu powierzył najwyższe po sobie stanowisko w armii, a wraz z tym niemal ochronę swojej osoby, miałby uknuć przeciwko niemu spisek, mógłby wyobrazić go sobie przeszytego strzałami, zwijającego się w mękach agonii. Wszyscy widzieli w owej chwili jego przepełnione bólem spojrzenie, ręce ściskające kurczowo oparcia tronu, słyszeli drżenie głosu. - Co takiego wam zrobiłem? - zapytał niemal z płaczem. - Co wam zrobiłem? - Aleksandrze, my nie... - próbował odpowiedzieć Ptolemeusz. - Wy go bronicie! - krzyknął. - Nie - odparł Seleukos. - Po prostu nie możemy w to uwierzyć, choć wszystko przemawia przeciwko niemu. Wraz z mrokiem wieczoru zapanowała długa cisza, której nikt nie potrafił przerwać, nawet Peritas, patrzący nieruchomo na swojego pana wielkimi, wilgotnymi oczami. Czuli się wszyscy nazbyt samotni i zbyt oddaleni od 248 249 szczęśliwych czasów ich przyjaźni i dorastania. Nagle dni marzeń i bohaterstwa zdawały się bardzo odległe i musiały zmierzyć się z udręką i wątpliwościami, odnaleźć wyjście w meandrach intryg, fałszu i podejrzeń. - A co dowiedziono w sprawie księcia Amyntasa? -zapytał jeszcze Czarny. - Miał zostać nowym królem po mojej śmierci - odparł ponuro Aleksander. Po krótkiej zaś chwili zapytał: -Co według was powinienem uczynić? W imieniu wszystkich odpowiedział Czarny: - Nie ma wyboru. Chodzi o oficerów armii królewskiej, a zatem armia królewska musi ich osądzić. Nie było nic do dodania, więc wszyscy wyszli, po kolei, pozostawiając Aleksandra sam na sam z jego upiorami. Nawet Hefajstion nie miał odwagi zostać. 38 Eumenes i Kallistenes przybyli do Aleksandra przed świtem i zastali go siedzącego na prostym stołku, okrytego tylko szorstką macedońską chlamidą. Widać było, że przez całą noc nie zmrużył oka. - Czy przyznał się do zdrady? - zapytał, nie podnosząc nawet głowy. - Zniósł tortury z niezwykłą odwagą. To wielki żołnierz - odparł Eumenes. - Wiem - orzekł ponuro Aleksander. - Nie chcesz wiedzieć, co powiedział? Król kilkakrotnie wolno pokiwał głową. - Gdy jego męka sięgnęła zenitu, wykrzyknął: „Zapytajcie Aleksandra, co chce, żebym powiedział, i skończmy z tym!" - Pogardliwy - skomentował król - jak prawdziwy macedoński arystokrata. Pogardliwy jak zawsze. 250 - Ale jak mogą nie ogarnąć cię wątpliwości? - zapytał Kallistenes. - Nie mam powodów wątpić - odparł Aleksander. -Istnieje przytłaczające zeznanie, potwierdzone przez najemnych morderców. - A Amyntas? - zapytał udręczony Eumenes. -Oszczędź przynajmniej jego. Wobec niego nie ma żadnych oskarżeń. - Był już precedens. Poza tym to on zostałby królem po mojej śmierci. Czy to nie wystarczy? - Nie! - wykrzyknął Kallistenes z odwagą, jakiej nigdy wcześniej nie okazał. - Nie, nie wystarczy! I chcesz wiedzieć, dlaczego? Pamiętasz list Dariusza z obietnicą dwóch tysięcy talentów? Sfałszowany! Wszystko fałszywe: list, posłaniec, spisek... albo raczej spisek był, ale to twoja matka go uknuła w zmowie z Egipcjaninem Sisine-sem, aby zgładzić Amyntasa. - Kłamiesz! - wrzasnął Aleksander. - Sisines był szpiegiem Dariusza i dlatego został stracony po bitwie pod Issos. - Tak, ale to ja ostatni z nim rozmawiałem. Chciał mnie przekupić, tak samo jak Ptolemeusza. Udałem, że się zgadzam: piętnaście talentów dla mnie i dwadzieścia dla Ptolemeusza za milczenie i potwierdzenie jego niewinności. Nic ci nie powiedziałem i zachowałem ten uciążliwy sekret, żeby cię nie niepokoić i nie skłócić z matką. Olimpias zawsze była opętana przez sprawę sukcesji: to ona kazała udusić synka Eurydyki w kołysce, już zapomniałeś? Aleksander zadrżał, zobaczył, jakby to było wczoraj, Eurydykę całą pokrytą sińcami, z podrapaną twarzą i brudnymi włosami, przyciskającą do piersi martwe ciałko swojego dziecka. - Istotę tej samej co ty krwi - kontynuował nieubłaganie Kallistenes. - A może myślisz, że jesteś synem boga? 251 Aleksander zerwał się na równe nogi, jakby uderzony biczem, i rzucił się na niego z mieczem, krzycząc: - Przesadziłeś! Kallistenes pobladł i zdał sobie nagle sprawę, że rozpętał gniew, którego konsekwencji nie da się przewidzieć. Eumenes stanął między nimi i król powstrzymał się w ostatniej chwili. - Powiedział, co myśli. Chcesz go za to zabić? Jeśli potrzebujesz pochlebców i dworaków, którzy będą ci zawsze mówić to, co sprawia ci przyjemność, to znaczy, że my nie jesteśmy ci już do niczego potrzebni. - Zwrócił się do swojego towarzysza, który drżał jak osika, trupio blady: -Chodź, Kallistenesie, idziemy; król nie jest dziś w dobrym humorze. Wyszli, a Aleksander opadł na stołek, podnosząc ręce do skroni, żeby powstrzymać przeszywające kłucie. - Brzydka sprawa - odezwał się głos za jego plecami -zgadzam się. Ale niestety, nie masz wyjścia. Musisz uderzyć bez wahania, nawet jeśli masz wątpliwości. Być może Filotas nie chciał cię zabić, może chciał cię ochronić albo zmusić, byś działał po jego myśli, ufając własnej pozycji oraz pozycji swojego ojca, ale na pewno należał do spisku, i to wystarczy. - Eumolpos z Soloj przeszedł przez ciemną jeszcze salę i usiadł na stołku naprzeciw króla. - Czy słyszałeś również inne rzeczy, które mówił Kallistenes? - Historię Amyntasa? Tak. Ale czy także tutaj na pewno możesz dać temu wiarę? Kto był obecny w czasie przesłuchania poprzedzającego egzekucję Sisinesa? Nikt, jak mi się zdaje, prócz Kallistenesa, a zatem jego prawda nie znajduje potwierdzenia. Amyntas stanowi obiektywne zagrożenie: na dworze perskim zostałby natychmiast wyeliminowany. A ty nie zapominaj, że jesteś teraz także królem Persów. Jesteś Królem Królów. Nie sądzę jednak, że- 252 byś musiał się narażać. Sąd wyda na pewno wyrok skazujący. Wszystko, co będziesz musiał zrobić, to odmówić łaski, jeśli ktoś cię o nią poprosi. Wszedł adiutant w towarzystwie dwóch paziów niosących zbroję króla. - Panie - powiedział - już czas. Proces wojskowy w obecności zgromadzonej armii był starym okrutnym rytuałem, wymyślonym przez przodków, aby przysporzyć zdrajcom jak najwięcej bólu i wstydu. Przewodniczył mu władca, a obecni byli wszyscy żołnierze, generałowie kawalerii, piechoty oraz oddziałów posiłkowych; członkowie trybunału, w liczbie dziesięciu, wybierani byli losowo spośród najwyższych stopniem oficerów oraz najstarszych żołnierzy. Armia ustawiła się w szyku na pustej równinie przed świtem, wezwana wysokim i długim dźwiękiem trąby, mrożącym krew w żyłach swoją jedyną nutą napiętą i tnącą niczym ostrze. Pezetajrowie stali w siedmiu szeregach, uzbrojeni po zęby, z sarisami w dłoniach. Naprzeciw stała jazda hetajrów. Na dwóch krańcach, jakby dla zamknięcia dwóch długich równoległych szyków w kształt prostokąta, rozstawiono korpusy lekkiej piechoty, peze-tajrów i hypaspistów, pozostawiając tylko wąskie przejście po wschodniej stronie, którędy miał wejść król z sędziami oraz więźniowie. Nie dopuszczeni zostali ani Grecy z piechoty najemnej, ani Trakowie, ani Agrianie, ponieważ tylko Macedończycy mogli skazać Macedończyków. Pośrodku szyku hetajrów ustawiono niskie podium, a na nim siedzenia dla króla i sędziów. Słońce wyszło zza gór, a jego promienie oświetliły najpierw ostrza włóczni, które połyskiwały złowrogim blaskiem, a potem nieruchomych ludzi w ich stalowych sko- 253 rupach, rzeźbiąc ich kamienne twarze, osmagane słońcem, wiatrem i mrozem. Trzy dźwięki trąby zapowiedziały przybycie króla, a chwilę potem pojawili się sędziowie, za nimi zaś więźniowie w łańcuchach. Spośród nich rzucał się w oczy Fi-lotas ze swoim ciałem udręczonym torturami i Amyntas, który kroczył pozornie obojętny. Kiedy król i członkowie trybunału zajęli miejsca na podium, najstarszy z sędziów odczytał główne punkty oskarżenia. Wywoływano kolejnych świadków, a herold powtarzał każde wypowiedziane przez nich słowo donośnym głosem, tak aby całe zgromadzenie mogło usłyszeć. Na koniec członkowie trybunału zagłosowali, a wyrok był jednogłośny dla wszystkich oskarżonych: winni. - Teraz - krzyknął herold, powtarzając słowa starego sędziego - teraz niech zagłosuje zgromadzenie! Głosować się będzie osobno na każdego oskarżonego. Kto jest przeciwny wyrokowi, niech położy swój miecz na ziemi, a potem niech wszyscy cofną się o dziesięć kroków, żebyśmy mogli policzyć miecze. Stary sędzia wywoływał kolejno imiona oskarżonych i za każdym razem żołnierze cofali się, kładąc miecze na ziemi. Skazani zwracali spojrzenia w tamtą stronę, najpierw na szeregi piechoty, potem kawalerii, żywiąc resztki nadziei, że komilitoni spróbują ich ocalić, ale za każdym razem połyskujących na ziemi mieczów było zbyt mało. Kiedy przyszła kolej Filotasa, mieczów było więcej, zwłaszcza po stronie hetajrów, jednak nie dosyć. Jego zarozumiałość i nieprzystępność zraziły do niego przede wszystkim żołnierzy piechoty, a poza tym ciążyło na nim zeznanie Kybelinosa, które wszyscy usłyszeli. Filotas nie spojrzał nawet na ziemię, jak uczynili to pozostali. Patrzył nieruchomo na Aleksandra, zaciskając zęby, żeby stłumić jęki, i nie spuszczał go z oczu również 254 wtedy, gdy stawał przed palem, czekając na egzekucję. Odepchnął katów, którzy chcieli związać mu nadgarstki i kostki, i wyprostował się dumnie, wystawiając pierś przed chorągiew łuczników mających wykonać wyrok. Dowodzący nimi oficer podszedł do podium, żeby usłyszeć - jak to było w zwyczaju - czy król nie zechce w ostatniej chwili udzielić łaski. Aleksander rozkazał: - W serce, pierwszym strzałem. Nie chcę, żeby cierpiał choć chwilę dłużej. Oficer przytaknął, wrócił do oddziału i wymienił kilka krótkich słów ze swoimi ludźmi. Potem wydał rozkaz i żołnierze, celując, napięli łuki. Nad polem wypełnionym wojownikami zapadła grobowa cisza, a żołnierze jazdy wbili wzrok w ciało Filotasa, wiedzieli bowiem, że nawet w chwili ostatecznej, choć wykończony torturami, nauczy ich, jak umiera dowódca hetajrów. Oficer wydał rozkaz strzelania, ale Filotas, zanim strzały przebiły mu serce, zdążył jeszcze krzyknąć: Alalalai! I zaraz upadł na ziemię w kałuży krwi. Ostatni został stracony książę Amyntas i wielu z obecnych nie mogło powstrzymać łez, widząc, jakiego pożałowania godnego epilogu doczekała się egzystencja szlachetnego i mężnego młodzieńca, którego los pozbawił najpierw tronu, a potem życia. Aleksander wrócił do pałacu przygnębiony tym, co zobaczył, przybity utratą towarzysza lat dzieciństwa i młodości, który zginął nie na polu bitwy, ale przed plutonem egzekucyjnym. Wstrząśnięty był też myślą, że jego rówieśnik, który uczestniczył zawsze we wszystkich jego przedsięwzięciach, któremu powierzył najwyższe stanowisko, nagle tak silnie go odepchnął i odrzucił, odwrócił się ple- 255 cami, spiskował przeciwko niemu. Jednak czas oszustw i krwi jeszcze się nie skończył: miała być podjęta o wiele straszniejsza decyzja. Po zachodzie słońca król zwołał radę swoich towarzyszy do odosobnionego namiotu pośród pól. Obecny był również Eumenes, zabrakło natomiast Klejtosa Czarnego, któremu powierzono przewodnictwo w pogrzebie skazańców. Przed wejściem do namiotu nie było straży, wewnątrz żadnych krzeseł, stołów czy dywanów, tylko naga ziemia. Naradzali się na stojąco przy świetle jednej jedynej lampy. Nikt nie jadł kolacji, a na wszystkich twarzach wyczytać można było tylko gorycz i przerażenie. - Takie zachowanie jest do was niepodobne - zaczął Aleksander. - Nikt nie interweniował, żeby ocalić Filota-sa od śmierci. - Ja jestem Grekiem - odparł natychmiast Eumenes. -Nie miałem prawa. - Wiem - odrzekł Aleksander - w innym razie wypowiedziałbyś się publicznie na jego korzyść, tak jak uczyniłeś to prywatnie, wyrok jednak został już wydany przez sędziów, zatwierdzony przez zgromadzenie i wykonany. Co się stało, to się stało. - Po co więc nas wezwałeś? - zapytał Leonnatos drżącym głosem. I niesamowity był widok tego zarośniętego olbrzyma z oczami wilgotnymi ze wzruszenia. - Ponieważ to jeszcze nie koniec, mam rację? - wtrącił Eumenes. - Kiedy zaczyna się jakieś dzieło, trzeba je dokończyć. - Jakich jeszcze spiskowców odkryłeś? - zapytał z niepokojem Ptolemeusz. Król popatrzył na niego przez chwilę zalęknionym wzrokiem, jakby miał podjąć najbardziej uciążliwy wysiłek, najbardziej odpychające zadanie, po czym zaczai mówić cichym głosem: - Dzisiaj, kiedy wróciłem do mojej kwatery po egzekucji, usiadłem przy stole i zacząłem pisać do generała Parmeniona... - Już samo to imię, zaledwie wypowiedziane, przywołało natychmiast w owym ponurym miejscu ogrom rozgrywającej się tragedii i wszyscy uświadomili sobie dramatyzm decyzji, jaką mieli podjąć. -Chciałem go zawiadomić moim osobistym listem, że jego syn Filotas skazany został na śmierć i że wyrok wykonano z woli zgromadzenia armii. Zamierzałem mu powiedzieć, że jako król musiałem zaakceptować ten wyrok, ale jako człowiek sam wolałbym umrzeć, byle tylko oszczędzić mu tak straszliwego bólu. - Eumenes popatrzył na niego i zobaczył, że łzy spływają mu po policzkach, że w chwili tej cierpi tak samo jak generał. - Jednak moja dłoń szybko się zatrzymała. Dręcząca myśl nie pozwalała mi pisać dalej i ta właśnie myśl kazała mi was tu wezwać. Żaden z nas nie będzie mógł stąd wyjść, zanim nie podejmiemy decyzji. - Jak zareaguje Parmenion: to ta myśl cię dręczy, nieprawdaż? - Eumenes jeszcze raz go uprzedził. - Tak - przyznał Aleksander. - Oddał ci już dwóch synów - podjął Eumenes. -Hektora, który utonął w Nilu, i Nikanora, powalonego śmiertelną raną. A teraz ty kazałeś torturować i zabić trzeciego, pierworodnego, tego, który napawał go największą dumą. - Nie ja! - krzyknął Aleksander. - Ja wyniosłem go na najwyższą po mnie godność. Osądzono go za to, co zrobił. -Na długą, niekończącą się chwilę spuścił głowę, po czym podjął cicho: - Jesteśmy sami, odizolowani w samym środku bezkresnego i nieznanego kraju. Mamy dokonać dzieła, które poprzysięgliśmy doprowadzić do końca, i jakikolwiek błąd może wszystko zaprzepaścić; może na nowo umocnić nie ujarzmionego jeszcze przeciwnika, który szykuje się do odwetu, może zrujnować całą wyprawę. Czy 256 257 chcecie widzieć naszych towarzyszy zaginionych lub uwięzionych, torturowanych i zabitych albo sprzedanych jako niewolnicy do dalekich krajów, bez nadziei powrotu? Chcecie, żeby nasza ojczyzna została zniszczona, a wasze rodziny zgładzone, domy podpalone przez bezlitosnych wrogów? Jeśli upadnie Aleksander, cały świat zostanie wydany na pastwę nieobliczalnych wstrząsów, czyż nie zdajecie sobie z tego sprawy? Czy tego chcesz, Eumenesie z Kar-dii? Tego chcecie wy wszyscy? Musiałem uderzyć bez wahania, zapominając o wszelkich hamulcach, uczuciach... litości. Mówił z gorejącymi, wilgotnymi od łez oczami, głosem łamiącym się od rozdzierających mu duszę namiętności, i jego towarzysze na powrót rozpoznali w nim dawnego Aleksandra, poczuli ową porywającą siłę, o której niemal zapomnieli. Było tak, jakby jego oddech wtłoczył się w ich płuca, jakby jego łzy spływały po ich policzkach, jakby jego wątpliwości i niepokój poruszyły ich dusze. Król popatrzył im kolejno w oczy, po czym rzekł: - A najgorsza rzecz musi zostać jeszcze dokonana. - Zabicie Parmeniona? - zapytał Eumenes drżącym głosem. Aleksander przytaknął. - Nie wiemy, co zrobi, kiedy dowie się o śmierci Filo-tasa. Ale jeśli postanowi się zemścić, wszyscy jesteśmy skończeni. To on ma pieniądze na zakup naszego zaopatrzenia, on ma kontrolę nad drogami i wszystkimi kontaktami z Macedonią, dotyczącymi przysyłania posiłków, których nieustannie potrzebujemy, on może zamknąć drzwi za naszymi plecami i pozostawić nas własnemu losowi albo połączyć się z Bessosem lub kimkolwiek innym i wybić nas do ostatniego. Czy możemy ryzykować? - Jedno słowo - wtrącił Krateros. - Czy sądzisz, że Parmenion wiedział o spisku albo w nim uczestniczył? 258 Filotas byt jego synem: można przypuszczać, że przynajmniej informował go o tym, co się dzieje. - Nie wierzę w to, ale muszę tak myśleć. Jestem królem i nic ani nikt nie może mi pomóc. Jestem sam, kiedy podejmuję tak straszne decyzje. Jedyną pociechą w udręce jest przyjaźń: nie wiem, czy bez was znalazłbym siłę, wolę, cel tego wszystkiego. A teraz posłuchajcie. Nie chcę obarczać was moimi wyrzutami sumienia, z którymi tylko ja będę musiał żyć, ale jeśli uważacie, że wszystko to jest szaleństwem, jeśli sądzicie, że przekroczyłem wszelkie dopuszczalne dla człowieka granice, jeśli myślicie, że to, co zamierzam uczynić, jest działaniem obrzydliwego tyrana, zabijcie mnie. Teraz. Śmierć z waszych rąk nie wyda mi się straszna. A potem wybierzcie najlepszego z was, bo ja nie mam dzieci; porozumcie się z Parmenionem i wycofajcie się. - Zdjął z siebie pancerz, rzucił go na ziemię, odsłaniając bezbronną pierś. - Przysięgałem, że pójdę za tobą aż do samego końca -powiedział Hefajstion. - W każdym sensie, również poza granicę, która oddziela dobro od zła. - Potem, zwracając się do towarzyszy, rzekł: - Jeśli ktoś chce zabić Aleksandra, niech zabije także mnie. Wszyscy mieli łzy w oczach albo płakali, chowając twarz w dłoniach. Krateros przypomniał sobie wtedy odległy dzień, kiedy wyruszył wraz z towarzyszami na spotkanie swego wygnanego księcia pośród burzy śnieżnej, przez lodową przełęcz Ilirii, żeby ten się dowiedział, iż jego przyjaciele nigdy, za nic na świecie, go nie opuszczą, i wykrzyknął ochrypłym głosem: - Ila Aleksandra! Wszyscy odpowiedzieli unisono: - Obecna. 259 39 Eumolpos z Soloj wszedł do starej zbrojowni pałacu satrapy i mężczyzna odwrócił się gwałtownie na dźwięk jego kroków. - Jak się nazywasz? - zapytał Eumolpos. - I z którego jesteś oddziału? - Nazywam się Demetriusz - odrzekł mężczyzna. -Piąty oddział trzeciego batalionu pezetajrów. - Mam dla ciebie zadanie zlecone przez króla. - Pokazał mu tabliczkę z odbitą gwiazdą Argeadów. - Znasz to? - To pieczęć królewska. - W istocie. A zatem na jej mocy rozkaz, który za chwilę ode mnie otrzymasz, pochodzi bezpośrednio od Aleksandra. Chodzi o zadania niełatwe i bardzo odpowiedzialne, ale wiemy, że nie są ci obce tego rodzaju misje i że działałeś zawsze szybko i precyzyjnie. - Kogo mam zabić? - zapytał Demetriusz. Eumolpos popatrzył mu prosto w oczy. - Generała Parmeniona. - Reakcja mężczyzny była ledwie dostrzegalna w nagłym drgnięciu powiek. Eumolpos kontynuował, wciąż bacznie się w niego wpatrując. -Rozkaz jest ustny i tylko ty go znasz. Nikt poza tym, nawet król, nie wie, że to właśnie ty wyruszysz z tą misją. Dostaniesz dwóch miejscowych przewodników i pojedziecie na dromaderach ze stajni Satibarzanesa. Są to najszybsze i najwytrzymalsze zwierzęta na tych terenach. Musicie znaleźć się w Ekbatanie, zanim dotrą tam wieści o śmierci Filotasa. - Podał mu zwój. - To jest dokument ustanawiający cię królewskim kurierem, ale żeby dotrzeć do samego Parmeniona z ustną wiadomością, musisz zapamiętać hasło, znane tylko jemu i królowi. - Jakie to hasło? - To stara macedońska piosenka śpiewana przez dzieci. Może ją znasz: 260 Na wojnę idzie stary druh, Najemny morderca z przebłyskiem sarkazmu w oczach pokiwał głową i dokończył: Nagle na ziemię pada - buch! - Właśnie ta - potwierdził Eumolpos, nie zdradzając żadnej emocji. I dodał: - Nie ma zapłaty za tę misję, ale dostaniesz srebrny talent. - Nie trzeba - odparł mężczyzna. - Przyda ci się. Użyjesz dagi i uderzysz go w pierś. Największy żołnierz Macedonii nie powinien umierać raniony w plecy. Demetriusz przytaknął. - Coś jeszcze? - Musisz go zaskoczyć. Jeśli odgadnie twój zamiar, jesteś zgubiony. Nie licz na to, że ma siedemdziesiąt lat. Lew pozostaje zawsze lwem. - Będę uważał. - A więc ruszaj natychmiast. Nie masz chwili do stracenia. Twoi przewodnicy czekają na ciebie w stajniach na dole z gotowymi już dromaderami. Pieniądze znajdziesz w Ekbatanie przy świątyni chaldejskiego Esznummy, za południową bramą. Zaraz potem wyjedziesz, żeby nie wrócić nigdy więcej. Mężczyzna wyszedł przez wskazane mu boczne drzwi, dotarł schodami do stajni i wyruszył w kierunku zachodzącego słońca. Aleksander, z wysokości wieży, blady i nieruchomy, patrzył za nimi, dopóki nie znikli z oczu za falującym horyzontem pustyni. Demetriusz podróżował sześć dni i pięć nocy, żeby dotrzeć do Zadrakarty, śpiąc tylko po kilka godzin, jedząc i pijąc na grzbiecie swego wierzchowca. Każdego dnia on i jego przewodnicy zatrzymywali się, żeby zmienić zwie- 261 rzęta i utrzymać w ten sposób stałe tempo. To niewiarygodne, jak ogromne odległości można było pokonać w krótkim czasie dzięki temu systemowi. Do Ekbatany dotarli trzynastego dnia o zachodzie słońca i Demetriusz zameldował się natychmiast przy wejściu do pałacu gubernatora. - Kim jesteś, czego chcesz? - zapytał wartownik. Demetriusz pokazał przepustkę z pieczęcią królewską. - Posłaniec królewski z bardzo pilnym meldunkiem ustnym dla generała Parmeniona. - Masz hasło? - Oczywiście. - Zaczeka] - odpowiedział wartownik. Wszedł do strażnicy i coś szepnął na stronie swojemu dowódcy, który niemal natychmiast wyszedł i zwrócił się do przybysza: - Chodź za mną. Przeszli przez obszerny dziedziniec z kolumnadą, pośrodku którego stała studnia, skąd słudzy czerpali wodę dla gości i zwierząt. Po zachodniej, ocienionej już stronie portyku znajdowały się schody prowadzące na piętro. Skręcili w korytarz pilnowany przez dwóch pezetajrów i doszli aż do jego końca. Przed drzwiami nie było straży. Oficer zapukał i czekał na odpowiedź. Po chwili dał się słyszeć hałas kroków i głos, który pytał: - Kto tam? - Straż - odparł oficer. - Jest tu posłaniec królewski z pilną ustną wiadomością i hasłem. Drzwi się otworzyły i pojawił się w nich mężczyzna około pięćdziesięcioletni, niemal łysy, z tabliczką pod lewym ramieniem i rylcem w drugiej ręce. - Jestem sekretarzem zajmującym się korespondencją -przedstawił się. - Chodź za mną: generał zaraz cię przyjmie. Właśnie skończył odpowiadać na listy i przygotowywał się do kąpieli przed kolacją. Mam nadzieję, że przy- 262 nosisz mu dobre wieści. Jest wciąż załamany po śmierci Nikanora i przejmuje się bardzo losem króla i ostatniego syna, który mu pozostał. Biedny człowiek. - Kiedy mówił, przyglądał się spod oka kamiennej twarzy najemnego mordercy, jakby chciał odgadnąć ton wiadomości, jakie ten miał przekazać jego generałowi; patrząc na niego, nie przeczuwał pomyślnych wieści. Zatrzymali się przed następnymi drzwiami. Mężczyzna powiedział: - Zaczekaj tutaj. Trzeba dopełnić pewnej formalności, zanim zostanie się dopuszczonym przed oblicze generała. Demetriusz obawiał się rewizji i ścisnął pod płaszczem rękojeść swego sztyletu. Minęło trochę czasu, kiedy nie było słychać żadnego hałasu ani głosu, po czym pojawił się na powrót sekretarz z tacą, na której leżała kromka chleba, miseczka z solą i puchar wina. - Generał Parmenion życzy sobie, żeby każdy, kto wchodzi do jego domu, cieszył się jego gościnnością. Mówi, że przynosi to szczęście - dodał z półuśmiechem. -Proszę, częstuj się. Zabójca wziął chleb, posolił i zjadł. Następnie pociągnął łyk wina. - Podziękuj generałowi w moim imieniu - powiedział, ocierając usta brzegiem rękawa. Sekretarz przytaknął, postawił tacę na stole, po czym poprowadził go aż do wejścia prowadzącego do gabinetu Parmeniona i tam kazał mu jeszcze chwilę poczekać. Demetriusz mógł słyszeć dźwięk głosu dwóch mężczyzn przez uchylone drzwi. Wreszcie sekretarz pojawił się i dał mu znak, że jest oczekiwany. Demetriusz wszedł i zamknął za sobą drzwi. Parmenion siedział przy swoim stole do pracy i miał za sobą półkę pełną zwojów, z których każdy oznaczała etykieta. Obok, na trójnogu, ustawiona była mapa przedstawiająca prowincje imperium perskiego na wschód od rze- 263 ki Halys. Kiedy tylko zobaczył wchodzącego posłańca, wstał, by wyjść mu naprzeciw. Miał na sobie tylko wojskowy chiton do kolan, a na nogach macedońskie skórzane buty do pól łydki. Był wyjątkowo silnej budowy, a jego zbroja z żelaza, i skóry, wisząca przy lewej ścianie, musiała ważyć wraz z tarczą prawie talent. Nie miał broni. Jego miecz, starej roboty klinga, przyczepiony był do pasa wiszącego razem ze zbroją. Z serdecznością wskazał gościowi krzesło. - Siadaj, żołnierzu. - Nie jestem zmęczony - odparł zabójca. - A wydaje się, żeś przeszedł przez piekło - zauważył Parmenion. - Okropnie wyglądasz. No, siadaj. Demetriusz usłuchał, żeby nie wzbudzać podejrzeń, i poczekał, aż generał się do niego zbliży, ale kiedy siadał, rękojeść dagi, którą trzymał pod płaszczem, wysunęła się na zewnątrz tak, że mogła zostać zauważona. Parmenion cofnął się do swojej zbroi. - Kim jesteś? - zapytał i wyciągnął rękę w stronę uchwytu swego miecza. - Powiedziałeś, że znasz hasło. Mężczyzna wstał. - Na wojnę idzie stary druh... - powiedział, kładąc rękę na sztylecie. Na te słowa Parmenion wypuścił miecz, który ściskał już w dłoni, i ruszył w jego kierunku z wyrazem bolesnego zdumienia w oczach. - Król - wyszeptał z niedowierzaniem. - Jak to możliwe? Morderca wbił mu sztylet w pierś i patrzył, jak ten pada bez żadnego jęku, rozlewając na podłodze wielką plamę krwi. Patrzył, jak umiera, i nie dostrzegł ani nienawiści, ani buntu w jego gasnących oczach. Tylko łzy. I wydawało mu się, że wargi Parmeniona szepczą coś wraz z ostatnim tchnieniem, być może... jego hasło. Demetriusz wyszedł drugimi drzwiami po prawej stro- 264 nie i rozpłynął się w labiryncie wielkiego pałacu. Wkrótce potem spokój zachodu słońca rozdarty został długim krzykiem przerażenia. Trzynaście dni później Aleksander dowiedział się, że Parmenion został zamordowany i choć stało się to z jego rozkazu, wiadomość ta boleśnie go zraniła, niemal jakby się łudził, że jakiś bóg wskaże losowi inny kierunek. Zamknął się w swoim namiocie pogrążony w głębokiej żałobie, nie chcąc nikogo widzieć, nie przyjmując ani pokarmu, ani wody. Leptine próbowała kilkakrotnie nim się zająć, ale za każdym razem widziano, jak wychodzi we łzach, a potem kładzie się zwinięta w kłębek przed namiotem, czekając w słońcu i w deszczu, aż król ją wpuści. Przyjaciele zaś, którzy podchodzili tam co jakiś czas, by sprawdzić, czy daje znaki życia, słyszeli tylko zachrypnięty i monotonny głos, powtarzający w nieskończoność starą macedońską piosenkę, którą mieli zwyczaj śpiewać w dzieciństwie, i odchodzili, potrząsając głowami. Eumenes zakończył czwartą księgę swoich Dzienników, pisząc: Siódmego dnia miesiąca Pyanepsion* generał Parmenion został zabity z rozkazu króla, bez żadnej winy. Był człowiekiem mężnym, który walczył zawsze z honorem, bijąc się jak młodzieniec, choć był już w zaawansowanym wieku. Żadna plama nie zhańbi nigdy jego imienia: zawsze będzie żył w naszej pamięci. *Pyanepsion -w kalendarzu attyckim czwarty miesiąc przypadający na nasz październik - listopad (przyp. red.). 265 40 Potem, pewnego dnia, Aleksander wrócił do swego pałacu boso, z nie ogoloną głową i brudnymi włosami, z niepewnym i umykającym światłem w oczach. Statejra wzięła go w ramiona i próbowała ukoić ból, siedząc u jego stóp, śpiewając i akompaniując sobie na babilońskiej harfie. Lato dobiegało już końca, kiedy król wezwał armię i wyznaczył dzień wymarszu. Oficerowie bematystów naradzili się z przewodnikami, nadzorcy taboru przygotowali wozy i zwierzęta juczne, dowódcy batalionów ustawili w szyku swoje oddziały i wychodzili z nimi na długie marsze ćwiczebne, żeby ponownie przyzwyczaić się do wysiłku pokonywania długich odległości oczekujących ich w drodze ku przełęczom Paropamisos. W obozie zapanowało wielkie podniecenie w związku z podjęciem działań wojskowych. Żołnierze nie mogli się doczekać, kiedy wreszcie opuszczą to przeklęte miejsce, gdzie byli świadkami ponurych wydarzeń, i każdy z nich pragnął tylko zapomnieć o próżniaczych i krwawych dniach, które spędzili nad brzegami martwego jeziora, pod popękanymi murami Artakoany, nazywającej się teraz Aleksandria Areja. Księżniczka Statejra zorientowała się, że jest w ciąży, i ta wiadomość jakby podniosła na duchu króla i natchnęła odrobiną szczęścia. Również przyjaciele ucieszyli się na myśl, że już wkrótce ujrzą nowego, małego Aleksandra. Marsz na północ był zbyt uciążliwy dla kobiety w jej stanie, więc Aleksander poprosił ją, by wróciła i zamieszkała w jednym z jego pałaców. Statejra usłuchała i ruszyła w stronę Zadrakarty z zamiarem połączenia się z matką w Ekbatanie lub Suzie. Trąby zagrały sygnał odjazdu pewnego pogodnego poranka wczesną jesienią i król wyruszył na czele armii, 266 odziany w swoją najbardziej błyszczącą zbroję, na grzbiecie Bucefała jak w czasach swoich najsławniejszych wypraw. U jego boku jechali Hefajstion, Perdikkas, Ptoleme-usz, Seleukos, Leonnatos, Lizymach i Krateros, uzbrojeni od stóp do głów, z falującymi w słońcu kitami na hełmach. Przez wiele dni szli doliną, wzdłuż rzeki rozlewającej się w tysiącu strumyków, mijając kolejne wioski, i nic się nie wydarzyło. Arystokraci perscy, którzy towarzyszyli wyprawie wraz ze swoimi oddziałami, rozmawiali z ludźmi i tłumaczyli im, że młodzieniec w lśniącej zbroi, na olbrzymim, czarnym rumaku to nowy Król Królów, i czasami ktoś wychodził na drogę, machając wierzbową gałązką, żeby go pozdrowić. Niebo w nocy było coraz pogodniejsze i liczba gwiazd wzrastała niepomiernie, tak jakby rodziły się one spontanicznie całymi tysiącami na ogromnym zakrzywionym sklepieniu, niczym wiosenne kwiaty na łące. Kallistenes tłumaczył, że powietrze na tej wysokości jest o wiele bardziej przejrzyste ze względu na brak dymów i pary, które mogłyby je zagęścić, i dlatego gwiazdy są lepiej widoczne, ale wielu żołnierzy wierzyło, że niebo zmienia się wraz ze zmianą ziemi i że na tych odległych terenach nic już nie może dziwić. Obozowisko rozbijano co wieczór o zachodzie słońca wzdłuż brzegów rzeki i kiedy rozpalały się ogniska i przewijało się tysiące żołnierzy, do których przyłączał się liczny orszak kobiet, kupców, służących, tragarzy, pasterzy i owczarzy wraz z ich trzodą, robiło wrażenie prawdziwego, żyjącego miasta. Pewnego dnia dolina rzeki o tysiącu strumieni otworzyła się na rozległy płaskowyż, otoczony w dużej części przez imponujący masyw bardzo wysokich, pokrytych śniegiem gór, które połyskiwały w słońcu i rysowały się cudownie na tle nieba. - Paropamisos! - wykrzyknął Eumenes, wzruszony widokiem tak niezwykłego piękna. 267 Kallistenes jednak zaoponował: - Wymieniłem się ostatnimi czasy wiadomościami z moim wujem Arystotelesem i jego zdaniem góry, które znaleźlibyśmy w tym rejonie, miałyby być ostatnim odgałęzieniem łańcucha Kaukazu, najwyższego na świecie. - A my mielibyśmy wejść aż tam, na górę? - zapytał Leonnatos, wskazując przełęcze zawieszone między niebem a ziemią. - Właśnie tak - odparł Ptolemeusz. - Pewne już jest, że Bessos znajduje się po drugiej stronie wraz z armią Baktryjczyków, Sogdiańczyków i Scytów, a Aleksander chce za wszelką cenę go schwytać. Leonnatos osłonił dłonią oczy przed słońcem, jeszcze raz spojrzał na imponujący łańcuch górski, oślepiający lodem i śniegiem, po czym potrząsnął głową i odszedł. Geograficzna hipoteza Kallistenesa przyjęta została również przez króla, który uznał urodzajną, rozległą dolinę za idealne miejsce, aby założyć tam nowe miasto i osiedlić w nim część wielkiego orszaku towarzyszącego maszerującej armii. Nazwał je Aleksandrią Kaukaską i osiedlił tam około tysiąca osób wraz z najemnymi żołnierzami w liczbie prawie dwustu, którzy zaoferowali się zostać w tym miejscu zamiast podjąć trud mozolnej górskiej wspinaczki. W tym przejrzystym powietrzu, pod lśniącym niebem, na szmaragdowych łąkach, wplecionych między srebrzyste wstęgi rzeki, widma prześladujące Aleksandra wydawały się rozproszone na jakiś czas, niemniej krwawy cień Parmeniona wciąż nawiedzał jego noce. Pewnego dnia o zachodzie słońca, zgnębiony wizją zbliżających się ciemności, pojawił się w namiocie Arystandrosa i powiedział: - Bierz konia i chodź ze mną. Ten posłuchał i wkrótce potem, po zmyleniu straży, mknęli w schodzącym już z gór cieniu i zaczynali wspinać się po grzbietach olbrzymiego masywu. 268 - Co chcesz zrobić? - zapytał wróżbita. - Przywołać cień Parmeniona - odparł król, wpatrując się w niego rozgorączkowanym wzrokiem. - Czy możesz to dla mnie zrobić, Arystandrosie? Wróżbita przytaknął. - Jeśli krąży jeszcze po tych ziemiach, sprowadzę go do ciebie, ale jeżeli zszedł już do domu Hadesa, nie wiem, czy będę mógł do niego dotrzeć, jeśli sam nie umrę. - Zeszłej nocy śniło mi się, że widzę go, jak wchodzi sam, pieszo, w stronę tamtej przełęczy. Szedł przygarbiony, jakby dźwigał na plecach wielki ciężar, a jego siwe włosy zlewały się z bielą śniegu. Co jakiś czas dawał mi ręką znak, żebym za nim szedł... jego dużą, chropowatą ręką starego żołnierza. Nagle odwrócił się w moją stronę i mogłem zobaczyć ranę na jego piersi, ale w jego spojrzeniu nie było nienawiści ani urazy. Tylko nieskończona melancholia. Wezwij go, Arystandrosie, zaklinam cię! - Czy pamiętasz, w którym miejscu góry zdawało ci się, że go widzisz? - Tam - odparł król, wskazując miejsce, gdzie kamienista ścieżka zaczynała mieszać się ze śniegiem. - A więc zabierz mnie tam na górę, zanim noc nas zaskoczy i zatrze drogę. Ruszyli najpierw konno, a potem - kiedy ścieżka stała się węższa i bardziej stroma - pieszo. Przed północą dotarli do granicy śniegów i zatrzymali się przed jasną bezkresną przestrzenią, która docierała aż do najwyższych szczytów. - Jesteś gotowy? - zapytał Arystandros. - Jestem gotowy - odparł król. - Na co? - Na wszystko. - Nawet na śmierć? - Tak. - A więc rozbierz się. 269 Aleksander usłuchał. - Połóż się na śniegu. Aleksander wyciągnął się na wznak na śnieżnym płaszczu, drżąc przy kontakcie z zimnem, i zobaczył, że Ary-standros klęka obok niego i zaczyna śpiewać, kiwając się na piętach w przód i w tył, jakąś dziwną pieśń żałobną, chwilami przerywaną krótkimi okrzykami w niezrozumiałym barbarzyńskim języku. W miarę jak pieśń ta wznosiła się ku dalekiemu i lodowatemu niebu, ciało Aleksandra zagłębiało się w śniegu, aż prawie się w nim zatopiło. Czuł, że w skórę wbijają mu się tysiące mroźnych igieł, które zdawały się docierać aż do jego serca i mózgu, a ból wzmagał się, stając się z każdą chwilą coraz bardziej nie do zniesienia. W pewnej chwili uświadomił sobie, że on sam wydaje krótkie okrzyki w barbarzyńskim języku wraz z Arystandrosem, i zobaczył, że klęczący przed nim wróżbita ma białe, pozbawione wyrazu oczy, jak marmurowy posąg, któremu deszcz zmył kolory. Próbował coś powiedzieć, ale bez skutku; spróbował się podnieść, ale poczuł, że nie ma sił. Spróbował jeszcze krzyknąć, ale nie miał już głosu. Coraz głębiej zanurzał się w śnieg, a może płynął w mroźnym i przezroczystym powietrzu nad ostrymi szczytami gór... Ujrzał siebie wtedy na powrót jako dziecko, jakby we śnie, które biegnie przez sale dworu królewskiego, podczas gdy stara Artemi-zja próbuje zdyszana go dogonić. I oto nagle znajduje się w wielkiej sali obrad, w zbrojowni, gdzie królewscy generałowie siadywali u boku króla, jego ojca, i zatrzymuje się zdumiony przed majestatycznymi wojownikami w błyszczących zbrojach. W tym momencie widzi, jak z bocznego korytarza wyłania się olbrzymi mężczyzna o falujących białych włosach: pierwszy żołnierz królestwa, generał Parmenion! Patrzy na niego z uśmiechem i mówi: „Jak brzmi ta 270 piosenka, mały książę, przypomnij mi ją? Nie chcesz jej zaśpiewać jeszcze raz twojemu staremu żołnierzowi, który idzie na wojnę?" I Aleksander próbuje zaśpiewać piosenkę, która radowała wszystkich, ale nie może, więźnie mu ona w gardle. Odwraca się, żeby wyjść do swojej komnaty, ale widzi przed sobą ośnieżony krajobraz, znów widzi klęczącego Arystandrosa, sztywnego jak trup, z białymi oczami. Rozpaczliwie próbuje wykrzesać z siebie ostatnie siły, żeby dosięgnąć ręką płaszcza, który zostawił na śniegu, ale kiedy z nieludzkim wysiłkiem odwraca głowę w tamtą stronę, zamiera sparaliżowany zdumieniem: przed nim stoi Parmenion, blady w świetle księżyca, odziany w zbroję, ze swoim wspaniałym mieczem u boku. Oczy Aleksandra wypełniły się łzami, kiedy szeptał: - Stary... dzielny... żołnierzu... wybacz mi. Parmenion zmarszczył ledwie wargi w melancholijnym uśmiechu i odparł: - Teraz jestem z moimi chłopcami. Dobrze nam razem. Żegnaj, Aleksandrze. Otrzymasz moje przebaczenie, kiedy się zobaczymy. A stanie się to niezadługo. - Oddalił się wolnym krokiem po nieskalanym śniegu i rozpłynął w ciemnościach. W tej samej chwili Aleksander poczuł powrót świadomości i ujrzał nagle przed sobą Arystandrosa, który trzymał w ręku jego płaszcz i mówił: - Okryj się, szybko, okryj się! Byłeś bardzo bliski śmierci. Aleksander zdołał wstać i owinąć się płaszczem, a ciepło wełny powoli go ożywiło. - Co się stało? - zapytał go Arystandros. - Wysiliłem całą moc mojego ducha, ale nic nie pamiętam. - Widziałem Parmeniona. Był w swojej zbroi, ale nie miał ran i uśmiechnął się do mnie. - Pochylił głowę niepocieszony. - Ale było to pewnie tylko złudzenie. 271 - Złudzenie? - powiedział wróżbita. - Może jednak nie. Popatrz. Aleksander odwrócił się i zobaczył szereg śladów w śniegu, które kończyły się o rzut kamieniem, tak jakby ten, kto je zostawił, rozpłynął się w powietrzu. Ukląkł, żeby ich dotknąć czubkami palców, a potem odwrócił się do Arystandrosa ze spojrzeniem pełnym zdziwienia. - Macedońskie buty z guzami. O, wielki Zeusie, czyż to możliwe? Wróżbita wbił wzrok w horyzont. - Wracamy - powiedział. - Jest późno. Gwiazdy, które przyświecały nam do tej pory, za chwilę znikną. 41 Aleksander uczcił narodziny nowego miasta uroczystymi ofiarami błagalnymi, a następnie ogłosił igrzyska sportowe oraz zawody poetyckie, połączone z przedstawieniami scenicznymi. Najlepsi aktorzy tragiczni, interpretując najtrudniejsze role, próbowali rywalizować o prymat z legendarnym już Tessalosem, którego głosowi klimat płaskowyżu zdawał się nadawać jeszcze wspanialsze brzmienie i moc. Punkt kulminacyjny cyklu tragicznego osiągnięty został w przedstawieniu Siedmiu przeciw Tebom, w którym młody aktor pochodzący z Mylasy z niezwykłym realizmem wcielił się w postać Tydeusza, wbijającego zęby w czaszkę Melanipposa. Jednak nagroda za najlepszą interpretację przypadła znów Tessalosowi za mistrzowski występ w tytułowej roli w Agamemnonie. Uroczystości trwały siedem dni. Ósmego dnia armia podjęła marsz w kierunku przełęczy, prowadzona przez chorągiew miejscowych przewodników. Już po dwóch etapach drogi wojsko znalazło się jakby na całkowicie 272 l opustoszałym terenie, pokrytym głębokim śniegiem, a ponieważ dostępne ścieżki były niezwykle strome i trudne do przebycia, zwierzęta juczne obarczono połową normalnie noszonego ładunku, tak że samowystarczalność wyprawy stała się bardzo ograniczona. Przewodnicy wyjaśnili, że istniały tam wioski i że miały nawet zapasy, ale były całkowicie schowane w śniegu i dlatego zupełnie niewidoczne. W celu zlokalizowania ich należało poczekać na wieczór, kiedy rozpalano tam ogień, by ugotować kolację, dym bowiem wskazywał ich dokładne położenie. W ten sposób armia mogła się wyżywić, ale mieszkańcy tych nędznych wiosek pozbawieni zostali koniecznych do przeżycia produktów, zmuszeni opuścić swoje domostwa i zejść na niżej położone tereny, aby walczyć o pożywienie z innymi nieszczęśnikami. Marsz kontynuowano za cenę ogromnych wysiłków, a wielu ludzi zaczęło cierpieć na poważne zaburzenia wzroku spowodowane oślepiającym odbiciem słońca na śniegu. Po zachodzie słońca Aleksander wezwał do swego namiotu lekarza Filipa i pokazał mu fragment Anabazy. - Ksenofont opowiada, że miał ten sam problem ze swoimi ludźmi w śniegach Armenii. Mówi wręcz, że niejeden stracił wzrok. - Wydałem żołnierzom polecenie, żeby przewiązywali sobie oczy, pozostawiając tylko małą szparkę, pozwalającą widzieć niezbędne minimum - odparł Filip. - To powinno uratować im wzrok. Więcej nie mogę zrobić. Nie mamy wystarczających środków, ale przypomniałem sobie, że mój stary mistrz Nikomachos, który przyjął cię na świat, używał śniegu, żeby gasić stany zapalne, jak też spowalniać lub zatrzymywać krwotoki. Wypróbowałem ten sposób z naszymi żołnierzami i uzyskałem zachęcające rezultaty. W tym przypadku można powiedzieć, że to, co rani, również leczy. A ty, panie, jak się czujesz? - zapytał po chwili, widząc jego zmęczenie. 273 - Mojego bólu nie potrafisz uleczyć, mój dobry Filipie, tylko wino czasami go łagodzi... Nigdy tak dobrze jak teraz nie zrozumiałem, co miał na myśli mój ojciec, mówiąc, że król jest samotny. - Czy możesz spać? - Tak, czasami. - A więc idź odpocząć. Oby bogowie przynieśli ci spokojną noc. - Tobie też, tatrę. Filip uśmiechnął się: król tytułował go doktorem, kiedy jego starania były szczególnie doceniane. Pozdrowił go lekkim skinieniem głowy i wyszedł w gwiaździstą noc. Następnego dnia znaleźli się naprzeciw ogromnej skały, stromej i urwistej. Kallistenes długo jej się przyglądał, po czym kazał chorągwi Agrian zaprowadzić się do jej podnóża. Zauważył po jednej stronie niewyraźny, półokrągły występ przypominający gigantyczne gniazdo, a po drugiej, dokładnie w połowie ściany, cienie lub plamy wyglądające na pierścienie, w kolorze rdzy, oraz wklęsłość przywołującą na myśl kształt ludzkiego ciała o olbrzymich rozmiarach. Kazał natychmiast wezwać Ary-standrosa. - Popatrz - powiedział - to nadzwyczajne! Znaleźliśmy skałę, do której przykuty był Prometeusz. To - dodał, wskazując występ - mogłoby być gniazdem orła, który wydziobywał mu wątrobę, a tam - ciągnął, pokazując rdzawe cienie na ścianie - są pierścienie łańcucha, którym przykuty był tytan. A oto ślad pozostawiony przez jego ciało... Jeśli mój wuj Arystoteles ma, jak sądzę, rację i jest to Kaukaz, to naprawdę mogłaby to być skała Pro-meteusza. Wieść szybko rozniosła się w szeregach armii. Wielu żołnierzy opuściło szyki, żeby pójść obejrzeć skałę, i im dłużej patrzyli, tym bardziej przekonywali się do tego, co mówił Kallistenes. Dotarł tam też Tessalos i - zainspiro- 274 wany wyniosłością krajobrazu - zaczął wzruszony deklamować wersy Prometeusza Ajschylosa: lament tytana przykutego do skały Scytów. Jego stentorowy głos, załamany przez strzeliste ściany skalne, wypowiedział słowa wielkiego poety w owej dalekiej barbarzyńskiej krainie, skutej na wieczność w mroźnym uścisku: O, jasne, boskie niebo! Szybkoskrzydte wiatry! Rzek zdroje! Śmiechy morskich fal nieprzeliczone! O, wszechmacierzy ziemio! I ciebie przyzywam, słońca kręgu promienny, który wszystko widzisz! Patrzcie, jakie katusze - bóg - cierpię od bogów!* Również król przystanął, aby posłuchać tych wzniosłych wierszy, jednak w tej samej chwili Kallistenes odpowiedział Tessalosowi, wcielając się w Hefajstosa, zmuszonego przykuć tytana: I za to straż tu trzymać będziesz bezradosną, wyprostowan, na skale tej, bez snu, spoczynku... Żalić się będziesz, jęczeć- ale nadaremno, albowiem Zeusowego nic nie zmiękczy ducha: twarde zawżdy bywają nowych wladców rządy**. Fragment ten zranił Aleksandra, tak jakby został wypowiedziany pod jego adresem. Jeden z orłów zerwał się w owej chwili do lotu z najwyższego szczytu, a ogromna przestrzeń odbiła echem jego krzyk, kiedy wznosił się powoli nad lodową pustynią, tak jakby Zeus odpowiadał zagniewany na butne słowa śmiertelników. *Ajschylos, Prometeusz w okowach, w: Tragedie, przełożył i opracował Stefan Srebrny, Warszawa 1954, s.171 (prgyp. tłum.). ** Tamże, s. 168. 275 Kallistenes odwrócił się i napotkał zamyślony wzrok króla. Powiedział: - Czyż te wiersze nie są cudowne? - Są - odparł Aleksander. I podjął marsz. Przez szesnaście dni marszu armia pokonała cały olbrzymi łańcuch, znosząc niesłychane cierpienia, głód i wszelkie trudy, po czym zeszła na równinę Scytii. Trzeba było także zabić część zwierząt jucznych, aby pokonać ostatni odcinek owej niezwykłej zapory, ale wreszcie Aleksander mógł podziwiać nową prowincję swojego ogromnego imperium. Z ostatniej przełęczy spojrzenie jego poszybowało nad bezkresnym stepem. I znów ludzi przejął strach na widok owej nieskończonej i jednostajnej płaszczyzny, ale przede wszystkim zadziwiał ich fakt, że śnieg i wieczny lód graniczą niemal z ziemiami półpustynnymi, spalonymi słońcem. A przecież znalezienie się na powrót w orszaku Aleksandra powodowało, że czuli się jakby wciągnięci w wirujący nurt przez jakąś siłę nie do przezwyciężenia, której nie można było się oprzeć. Czuli, że wychodzą naprzeciw przygodzie nieporównywalnej z tym, co mógł przeżyć ktokolwiek inny na świecie, kogo los nie zetknął z podobnym człowiekiem, jeśli rzeczywiście chodziło tu o człowieka. W istocie bowiem wielu z tych, którzy podążali za armią, widząc go niemal zawsze z daleka połyskującego w srebrnym pancerzu obok czerwonego sztandaru ze złotą gwiazdą, przywykło już uważać go za istotę nadprzyrodzoną. Kiedy tylko dotarli na równinę, skierowali się w stronę stolicy tego regionu, miasta o nazwie Baktra, wyrastającego pośród bujnej oazy, gdzie mogli się wreszcie pokrzepić. Miasto poddało się bez walki, a Aleksander potwierdził 276 jako satrapę starego Artabazosa. To on przyjął go w pałacu i oznajmił, że Bessos wycofał się, zostawiając za sobą wypaloną ziemię. - Nie spodziewał się, że dotrzesz tu tak szybko, że pokonasz góry w niewiele dni, wygrywając ze śniegiem i głodem. Nie mogąc zgromadzić wystarczająco licznej armii, żeby zmierzyć się z tobą na otwartym polu, przeprawił się przez rzekę Oksos, jedną z największych, jakie spływają z naszych gór, i dotarł po drugiej stronie do sprzymierzonych z nim miast, niszcząc za sobą mosty. Na tę wiadomość król postanowił nie zatrzymywać się dłużej i ruszył w dalszą drogę z zamiarem przekroczenia rzeki. Kiedy dotarli nad brzegi Oksos, wezwał Diadesa kierującego grupą inżynierów i wskazał mu drugi brzeg. - Ile trzeba czasu - zapytał - żeby zbudować most? Diades wziął dzidę od jednego z żołnierzy gwardii i wbił ją w dno, ale natychmiast nurt podciął ją tak, że dotknęła niemal powierzchni wody. - Piasek - wykrzyknął. - Tylko piasek! - Na czym polega problem? - zapytał król. - Na tym, że pale nie wytrzymają, tak samo jak drąg tej dzidy. - Rozejrzał się wokół. - A poza tym nie widzę w okolicy wystarczającej liczby drzew. - Wyślę ludzi z powrotem w góry, żeby wyrąbali jodły. Diades potrząsnął głową. - Panie, wiesz, że nic mnie nigdy nie powstrzymało, że niczego nie uznawałem nigdy za niemożliwe, ale ta rzeka ma pięć stadionów szerokości, bardzo silny nurt, a dno całkowicie piaszczyste. Nie istnieje taki pal, który by to wytrzymał, a bez pali nie może być mostu. Radzę ci, żebyś poszukał brodu. Wystąpił naprzód Oksyartes i oznajmił swoją kulejącą greką: - Bród nie. Aleksander zaczął przechadzać się w milczeniu wzdłuż 277 brzegu, na oczach całej swojej armii, jak też zakłopotanych przyjaciół. Nagle uwagę jego przyciągnęły czynności wykonywane przez niektórych chłopów, pracujących na polach wzdłuż rzeki. Oddzielali słomę od plew, korzystając z wietrznego dnia, i podrzucali ją do góry łopatami i widłami. Słoma opadała w pobliżu, a lżejsze plewy wirowały w powietrzu aż do granic rżyska. Było to przepiękne widowisko, rodzaj złocistej kurzawy, złożonej z tysięcy połyskujących ździebełek słomy. Widząc zbliżającego się przepięknego młodzieńca, chłopi zatrzymali się i patrzyli na niego zadziwieni, kiedy pochylał się i podnosił garść plew. Wrócił do Diadesa, który trochę dalej wbił w dno inne paliki i przyglądał się niepocieszony, jak opadają na wodę. - Znalazłem sposób - powiedział Aleksander. - Sposób, żeby przejść? Ale jak? - zapytał Diades, rozkładając ręce. Król wysypał na nie plewy, które ściskał w dłoni. - Dzięki temu - odparł. - Dzięki plewom? - Tak. Widziałem, jak Getowie robią to na Istrze. Wypełniają plewami skóry wołów, potem zszywają je i kładą na wodzie. Powietrze uwięzione między słomkami powoduje, że to coś w rodzaju bukłaka unosi się na wodzie wystarczająco długo, żeby umożliwić przepłynięcie. - Ale nie mamy wystarczająco dużo skór dla wszystkich naszych ludzi - zaoponował inżynier. - Nie, ale mamy ich wystarczająco dużo, żeby zbudować pomost. Użyjemy skór z namiotów, co ty na to? Diades pokręcił z niedowierzaniem głową. - To genialny pomysł. Możemy też natrzeć je łojem, żeby były jeszcze bardziej nieprzemakalne. Zwołano radę złożoną z towarzyszy i rozdzielono zadania: Hefajstion podjął się zebrać plewy, Leonnatos zgro- 278 l madzie wszystkie skóry z namiotów i zarekwirować skóry posiadane przez miejscowych. Deski z platform machin wojennych miały zostać wykorzystane do budowy przejścia, a jako kotwic użyto kamieni powiązanych linami. O zmierzchu wszystkie materiały były gotowe i Aleksander dokonał przeglądu armii, kiedy jednak znalazł się naprzeciw weteranów wyczerpanych długą górską wędrówką, popatrzył na nich, jakby widział ich po raz pierwszy, i ogarnęło go współczucie. Wielu z nich miało prawie sześćdziesiąt lat. Niektórzy nawet więcej i wszyscy byli ciężko naznaczeni ogromnym wysiłkiem, stoczonymi bitwami, ranami, trudem. Czuł, że niezależnie od wszystkiego podążą za nim, czytał jednak w ich twarzach przerażenie w obliczu tej ogromnej rzeki, którą mieli pokonać na słomianych workach, a także bezkresnej przestrzeni pustynnej równiny. Wezwał Kraterosa i rozkazał mu zwołać weteranów przed namiotem zaraz po zachodzie słońca, postanowił bowiem ich zwolnić. Krateros usłuchał i kiedy starzy żołnierze zgromadzili się pośrodku obozu, Aleksander wszedł na podium i zaczai mówić: - Weterani! Służyliście waszemu królowi i waszej armii z honorem, pokonując wszelkie trudności i nigdy się nie oszczędzając. Podbiliście największe imperium, jakie kiedykolwiek istniało, i osiągnęliście wiek, kiedy człowiek powinien cieszyć się odpoczynkiem i przywilejami, jakie uzyskał, walcząc honorowo. Zwalniam was z przysięgi i odsyłam do waszych domów. Każdy z was otrzymuje ode mnie w darze dwieście srebrnych staterów, a poza tym pensję wypłacaną aż do przybycia do Macedonii. Pozdrówcie ode mnie ojczyznę i spędźcie w zadowoleniu lata, które wam pozostały. Zasłużyliście na to. Umilkł, czekając na owację, tymczasem przez szeregi przebiegł tylko szelest, stłumione szepty, po czym stary dowódca kompanii wystąpił naprzód i powiedział: 279 - Dlaczego już nas nie chcesz, królu? - Jak się nazywasz? - zapytał Aleksander. - Antenores. - Czy nie masz ochoty zobaczyć rodziny, Antenoresie? - Mam, panie. - A nie masz ochoty zobaczyć twojego domu i pobyć tam w spokoju, jedząc, pijąc i pozwalając się obsługiwać? - Oczywiście. - A więc wracajcie zadowoleni i pozwólcie, aby zastąpili was młodsi, którzy mają wkrótce przybyć. Odegraliście już waszą rolę. Mężczyzna nie poruszył się. - Co jeszcze, Antenoresie? - Myślę sobie, że pierwszy dzień będzie bardzo piękny: znów zobaczę moją żonę i dzieci, niektórych przyjaciół, dom. Kupię nowe ubrania i pod dostatkiem jedzenia, ale to następny dzień mnie przeraża, królu. Czy rozumiesz? - Rozumiem cię, Antenoresie. Następny dzień przeraża wszystkich. Także mnie. Dlatego nie mogę się zatrzymać... nigdy. Muszę biec, żeby go dopaść i prześcignąć. Weteran przytaknął, choć nie zrozumiał. - Masz rację, królu. Ty jesteś młody, a my starzy. Już czas, byśmy wrócili do domu. Ale przynajmniej... - Co takiego? - Czy mogę cię uścisnąć w imieniu wszystkich towarzyszy? Aleksander przytulił go do siebie jak starego przyjaciela i wtedy wybuchła owacja, ponieważ weterani, od pierwszego do ostatniego, czuli w owej chwili, że król obejmuje wzruszony ich wszystkich, i łzy napływały im do oczu. Owej nocy Kallistenes napisał długi list do swego wuja, Arystotelesa, i powierzył go jednemu z weteranów, który mieszkał w pobliżu Stagejry. Dał mu jako wynagrodzenie złoty stater, pierwszy wybity przez Filipa z wizerunkiem Aleksandra. Weterani wyruszyli o świcie, żegna- 280 ni z honorami, przy wysokich dźwiękach trąby, i oddalili się na zachód, wzdłuż linii gór, w kierunku Zadrakarty. Echo bębnów wybijających rytm marszu jeszcze nie ucichło, kiedy Diades przystąpił w wielkim pośpiechu do montażu materiałów i zaraz potem rozpoczęła się przeprawa: najpierw hetajrowie pieszo, prowadząc konie, a potem piechota. Cały kontyngent dotarł na drugą stronę wczesnym popołudniem, a do późnej nocy inżynierowie troszczyli się 0 to, by odzyskać materiały na północnym brzegu rzeki. Kiedy ludzie szykowali się do rozbicia namiotów, Oksy-artes i jego jeźdźcy dokonali szerokiego objazdu zwiadowczego, po czym wrócili do Aleksandra, aby zameldować, że znaleźli liczne ślady kopyt końskich i że musiało chodzić o armię towarzyszącą uzurpatorowi Bessosowi. Król wezwał natychmiast towarzyszy, Klejtosa Czarnego oraz kilku dowódców batalionu, którzy wyróżnili się szczególnie podczas ostatnich operacji. Dopuścił także Oksyartesa i kilku perskich oficerów z jazdy, co wywołało lodowatą reakcję przede wszystkim ze strony Klejtosa 1 jego dowódców. - Nasi perscy przyjaciele byli dla nas cenni - zaczął -w rozpoznawaniu śladów nieprzyjaciela. Teraz wiemy, dokąd kieruje się Bessos, i wiemy też, jak działać. Musimy schwytać go natychmiast albo nie schwytamy go nigdy. Ptolemeusz obejmie dowództwo iii, szwadronu hetajrów oraz dwóch szwadronów jazdy lekkiej i wyruszy jak najszybciej z pościgiem. Pojedzie z wami Oksyartes wraz ze swoim oddziałem. - Ptolemeusz lekko się wzdrygnął, co nie umknęło uwadze Aleksandra. - Czy masz jakieś obiekcje, Ptolemeuszu? - Żadnej - padła szybka odpowiedź. - Więc postanowione. Wyruszycie niezwłocznie. Wasi przewodnicy potrafią poruszać się również w ciemnościach. 281 Ptolemeusz włożył hełm i wyszedł, a za nim pozostali członkowie rady. Został tylko Czarny. - Czy była potrzeba wysyłania tych barbarzyńców z Ptolemeuszem? - zapytał. - Czyż nie radziliśmy sobie zawsze sami? Aleksander popatrzył na niego nieruchomym wzrokiem. - Trzeba było, i to z dwóch powodów. Po pierwsze, znają te tereny jak nikt inny, po drugie, wkrótce zostaną włączeni do naszej armii jako regularne oddziały, na tym samym poziomie co nasze korpusy jazdy i piechoty. Klejtos pochylił głowę, jakby miał przełknąć gorzką pigułkę. - Popełniasz wielki błąd, Aleksandrze. - Dlaczego? - Ponieważ prędzej czy później będziesz musiał wybrać... Albo my, albo oni. - Wyszedł bez pożegnania. Wkrótce potem trąby Ptolemeusza wezwały na zbiórkę. 42 Oksyartes okazał się natychmiast niezbędny. Miał na sobie spodnie z garbowanej skóry, jakie nosili Scytowie, oraz skórzaną kamizelkę, wzmocnioną żelaznymi płytkami. Przez ramię przewiesił łuk i kołczan, a u boku umocował długą hyrkańską szablę. Wybrał konia ze stepu, małego i kudłatego, ale niesamowicie wytrzymałego. Chciał, żeby wszyscy wzięli pochodnie, po czym zapalił swoją i popatrzył wymownie w twarz Ptolemeuszowi, jakby chciał powiedzieć: „Zobaczymy, czy jesteś taki twardy, na jakiego chcesz wyglądać". Następnie rzucił się do galopu, trzymając pochodnię wysoko w górze, żeby oświetlić drogę i być widocznym przez resztę jadących za nim oddziałów. W miarę jak się posuwali, ślady były co- l raz świeższe i wyraźniejsze, znak, że znajdują się na właściwym terenie. Ptolemeusz zauważył, że jeźdźcy azjatyccy nigdy się nie zatrzymywali i nawet mocz oddawali z konia. Kiedy wreszcie wydał rozkaz postoju, żeby pozwolić odpocząć zwierzętom, a ludziom umożliwić kilka godzin snu, Oksyartes potrząsnął przecząco głową, po czym położył ją na szyi konia i drzemał przez chwilę. To samo zrobili jeźdźcy hyrkańscy i baktriańscy. Pozostali zdążyli się ledwie położyć na ziemi, na swoich płaszczach, kiedy on na powrót wyprostował plecy i chwycił cugle, mówiąc: - Jest późno, Bessos na nas nie zaczeka. Odpalił drugą pochodnię od dopalającej się poprzedniej i rzucił się do galopu, a za nim reszta. Zatrzymał się na krótko przed świtem, zeskoczył na ziemię, podniósł trochę końskiego łajna i pokazał Ptolemeuszowi. - Jest świeże. Jutro ich dopadniemy. - Jeśli wcześniej nie zginiemy - odparł jeden z oficerów iii. Ptolemeusz, który nie chciał być gorszy, krzyknął: - Na koń, ludzie! Pokażcie im, kim jesteście! Duma i miłość własna rozbudziły jeszcze trochę energii w zmęczonych jeźdźcach, jednak Ptolemeusz zauważył, że niektórzy z nich mieli krwawiące otarcia po wewnętrznej stronie ud. - Zrozumieliście, dlaczego oni noszą spodnie? A teraz naprzód, ruszajmy! Krótko potem wzeszło słońce i jasne światło wydłużyło ich cienie na zupełnie pustej stepowej równinie, a później wydobyło z ciemności kolory tej pozornie posępnej ziemi i - w owej godzinie spokoju i ciszy - wydała się ona całkiem przyjemna. Rosły tam małe żółte kwiatki dzikich złocieni, kępy purpurowych ostów i gdzieniegdzie srebrzyste krzewy, połyskujące niczym klejnoty na piaszczystej ziemi koloru ochry. W pewnym momencie natknęli 282 283 się na długą karawanę olbrzymich, włochatych dwugarb-nych wielbłądów, zwanych wielbłądami z Baktrii, które wypełniały powietrze dziwnym, żałosnym rykiem. - One idą do Smyrny - wyjaśnił Oksyartes ze śmiechem. - Czy wy też chcecie tam pójść? Ptolemeusz potrząsnął głową i dał mu znak, by postępował naprzód. Oczy paliły go ze zmęczenia, wszędzie miał pęcherze, ale dałby się raczej zabić, niżby miał poprosić o odpoczynek. Część jego ludzi już się jednak zatrzymała albo po prostu padła na ziemię ze zmęczenia. Pozwolił im zostać, myśląc, że pozbiera ich w drodze powrotnej. Tymczasem słońce wzeszło wysoko na niebie i upał stał się prawie nie do zniesienia. Chmary nie wiadomo skąd przybyłych much wpadały do oczu, setki bąków dokuczały koniom, które wierzgały i rżały z bólu. Ptolemeusz zauważył, że konie Persów nie cierpiały z tego powodu dzięki swojej gęstej, szczeciniastej sierści, a także długim, sięgającym ziemi ogonom, którymi przepędzały natarczywe pasożyty. Pomyślał, że do pewnego stopnia Aleksander miał rację co do umiejętności barbarzyńców, ich znajomości terenu oraz zamieszkujących go ludów. I właśnie kiedy pogrążony był w tych myślach, usłyszał głos Oksyartesa: - Oto miasto. Wskazywał mur z surowych cegieł, otaczający teren zabudowany niskimi, szarymi domami, z jedyną budowlą tak wysoką i okazałą, że musiała być rezydencją wodza. Ptolemeusz dał znak i kawaleria rozwinęła się szerokim łukiem, aż zamknęła miasto pierścieniem w taki sposób, że nikt nie mógł wejść ani wyjść. Oksyartes pertraktował z nieprzyjacielskim wodzem i po jakimś czasie wrócił do Ptolemeusza. - Są bardzo zdziwieni, że nas widzą, i stracili odwagę. Dwaj satrapowie wydadzą go, jeśli puścimy ich wolno. - Kim są? 284 - To Spitamenes i Datafernes. - Gdzie są teraz? - W mieście. Bessos jest z nimi. Ptolemeusz zastanawiał się dłuższą chwilę, a tymczasem stada powracające z pastwisk, nie mogąc wejść do miasta, gromadziły się na zewnątrz pierścienia utworzonego przez żołnierzy i beczały wniebogłosy. Wreszcie podjął decyzję: - Zgadzamy się. Niech ci powiedzą, gdzie nastąpi przekazanie. Zostawimy tu większą część oddziałów, żeby uniknąć niespodzianek, a sami pójdziemy na spotkanie. Oksyartes wrócił do miasta i pertraktował jeszcze jakiś czas, po czym dał znak Ptolemeuszowi, że zakończył rokowania, a ten przepuścił stada, które rzuciły się razem ze swoimi pasterzami przez otwartą bramę miasta. Wkrótce potem na stokach wokół murów miasta zaroiło się: mężczyźni i kobiety, starcy i dzieci chcieli zobaczyć daiwa pokrytych metalem, w czubatych hełmach, na olbrzymich koniach o błyszczącej sierści. Pokazywali ich sobie nawzajem, a potem wskazywali na góry, zabarwione w oddali promieniami zachodzącego słońca, aby powiedzieć, że zeszli oni stamtąd niczym drapieżne ptaki. Oksyartes przekazał warunki umowy: wydanie Bessosa nastąpi w miejscu oddalonym o trzy stadiony, o zmierzchu. Gdy tylko zapadnie zmrok, grupa jeźdźców sogdiań-skich przekaże jeńca, a tymczasem Spitamenes i Datafernes wycofają się, uciekając przez wschodnią bramę, która ma pozostać otwarta. - Powiedz im, że się zgadzam - odrzekł Ptolemeusz, stwierdzając, że dostał przecież rozkaz schwytania Bessosa, a nie pozostałych dwóch satrapów. Następnie pozwolił ludziom usiąść na ziemi, żeby mogli zjeść i wypić, a potem wydał rozkaz, by pozostawić wschodnią bramę otwartą, kiedy tylko zapadnie noc. - Kto mnie zapewni, że dotrzymają umowy? - zapytał 285 zaniepokojony Ptolemeusz, kiedy udawali się na miejsce spotkania. - Zostawiłem przy wschodniej bramie grupę moich żołnierzy, którzy znają Bessosa - rzekł Oksyartes. - Jeśli będzie przejeżdżał, zobaczą go. Zatrzymał się, widząc stare, suche drzewo akacji na skraju ścieżki, i zwrócił się do Ptolemeusza: - To tutaj przyjadą. Musimy tylko poczekać. Po zapadnięciu zmroku rozległa równina pogrążyła się w ciszy, ale wraz z upływem czasu dawało się słyszeć coraz głośniejsze cykanie świerszczy. Rozległo się też przeciągłe wycie szakala, które zdawało się dochodzić znikąd i gdzieś w próżni zagasło. Minęła może godzina i najpierw dobiegło szczekanie psa, a potem tętent kopyt. Oksyartes obwieścił: - Nadjeżdżają. - I nagle zesztywniał niczym czający się drapieżnik. Grupa cieni wyłoniła się ze stepu: około dziesięciu jeźdźców sogdiańskich, z perskim oficerem na czele, eskortującym zakutego w łańcuchy jeńca. Oksyartes dmuchnął na dopalającą się pochodnię, którą miał ze sobą, i na nowo wzniecił płomień. Potem przybliżył ją do twarzy jeńca, rozpoznał go, a na jego obliczu pojawił się złowrogi, szyderczy grymas, jak u wilka. Jeźdźcy, którzy doprowadzili Bessosa, oddalili się, znikając natychmiast z pola widzenia. Oksyartes dał znak jednemu ze swoich ludzi, żeby przytrzymał mu pochodnię, i dwóm innym, by unieruchomili jeńca. - Co robisz?! - krzyknął Ptolemeusz. - To jeniec Aleksandra. - Najpierw jest mój - odparł Pers i popatrzył na niego z tak dzikim błyskiem w oczach, że Ptolemeusz nie miał odwagi zareagować. Potem wyjął zza pasa sztylet naostrzony jak brzytwa i podszedł do jeńca, który zaciskał 286 szczękę, przygotowując się na taki ból, jaki może ścier-pieć tylko człowiek całkowicie uzależniony od swojego najgorszego wroga. Oksyartes poprzecinał wszystkie wiązania w jego ubraniu i pozostawił go całkowicie nagim, co stanowiło dla Persa najpotworniejsze poniżenie. Potem chwycił go za włosy i obciął mu najpierw nos, a następnie uszy. Bessos zniósł w milczeniu i z heroiczną odwagą te okrutne okaleczenia, a jego tak oszpecone i zalane krwią oblicze, osadzone na wciąż imponującym i posągowym tułowiu, zachowało swoją dramatyczną i przerażającą godność. - Już wystarczy! - krzyknął wstrząśnięty Ptolemeusz. -Dosyć, powiedziałem! - Zeskoczył na ziemię, odepchnął Oksyartesa i wezwał chirurga, polecając mu opatrzenie ran jeńca, by ten nie utracił zbyt dużo krwi. Nie było innego sposobu na zatrzymanie krwotoku, jak okręcić bandaż wokół twarzy jeńca, który zmuszony był zaraz potem ruszyć w drogę nago i boso ścieżką najeżoną ostrymi kamieniami. Ptolemeusz patrzył, jak jego wrogowie ciągną go na linie przywiązanej do szyi, i ta godna politowania scena wydała mu się groteskową parodią fragmentu Króla Edypa, którego widział jako chłopiec w wędrownym teatrze, w swoich rodzinnych stronach. Tak właśnie wyglądał Edyp, z zakrwawionym bandażem wokół głowy, po przebiciu sobie źrenic zapinką. Szli całą noc i cały następny dzień. Trzeciego dnia spotkali Aleksandra z resztą armii. Król postąpił naprzód w otoczeniu swoich przyjaciół i grupy perskich oficerów i popatrzył na swego przeciwnika, samozwańczego Artak-serksesa IV. Persowie, którzy byli wierni zmarłemu królowi Dariuszowi, opluli go, okryli kopniakami, ciosami pięści w otwarte jeszcze rany, czyniąc z jego twarzy krwawą maskę. Aleksander nic nie powiedział, ponieważ w owej chwili był mścicielem Dariusza i czuł się jego jedynym i pra- 287 wowitym następcą. Poczekał, aż się wyżyją, po czym wezwał Oksyartesa. - Już wystarczy - powiedział. - Każ go odprowadzić do Baktry i powiedz, żeby powołali tam sąd, kiedy wrócę. Do tej pory nie powinno mu się stać nic złego. - Potern zwrócił się do Ptolemeusza. - Dokonałeś nadzwyczajnego czynu. Dowiedziałem się, że pokonałeś w trzy dni drogę, która wymaga dziesięciu. Przyjdziesz do mnie wieczorem na kolację? - Tak, przyjdę - odparł Ptolemeusz. Zapadał zmrok i Aleksander wrócił pod namiot, gdzie Leptine przygotowywała mu kąpiel. W chwili gdy wchodził do wanny, zapowiedziano mu wizytę lekarza Filipa. - Wejdź - zaprosił go. - Właśnie miałem się kąpać. Czy może ktoś zachorował? - Nie, panie. Wszyscy czują się dosyć dobrze, ale mam dla ciebie smutną wiadomość: księżniczka Statejra poroniła. Aleksander spuścił głowę. - Czy... to był chłopiec? - zapytał łamiącym się głosem. - Tak się zdaje, z tego, co mi doniesiono - odparł Filip. Król o nic więcej nie pytał, a on też nie potrafił nic więcej powiedzieć, ponieważ słowa więzły mu w gardle. Dodał tylko: - Przykro mi... przykro mi. - I wyszedł. 43 Orszak, ciągnący się za armią króla nawet w odległości kilku dni marszu, był coraz liczniejszy, tworząc prawdziwe, ruchome miasto. Powołano w nim sądy zarządzające wymiarem sprawiedliwości, wędrowne teatry, wystawiające przedstawienia zarówno miejscowych, ludowych dramatów, jak i komedii czy tragedii z repertuaru greckiego, sklepy sprzedające i kupujące wszelkie towary. 288 Coraz bardziej mnożyły się też związki między macedońskimi żołnierzami a miejscowymi dziewczętami, a w ich konsekwencji narodziny dzieci o mieszanej krwi. Dla wszystkich tych ludzi młody król był już pod każdym względem bogiem, zarówno ze względu na swój promieniejący wygląd, jak i swoją niezwyciężoność oraz zdolność pokonywania każdej naturalnej przeszkody, czy to w postaci najwyższych gór, czy też największych rzek. Aleksander zdawał sobie jednak sprawę, że na dłuższą metę orszak ten doprowadzi do paraliżu armii, obciążając niezmiernie jej zdolność poruszania się, jak też warunkując jej możliwość reagowania z niezbędną szybkością na atak. Postanowił zatem odesłać część ludzi w towarzystwie Kraterosa z powrotem nad brzeg Oksosu, żeby powstała tam nowa Aleksandria. Osiedliło się tam kilkaset osób i około czterystu żołnierzy, którzy założyli rodziny z kobietami z orszaku. Ustanowiono instytucje miast greckich wraz ze zgromadzeniem ludowym i sądami. Następnie król podjął marsz na północ przez terytorium w większej części jałowe, aż dotarł nad brzeg dopływu Oksosu, który miejscowi nazywali Bardzo Czcigodny. Również Grecy postanowili nazwać go w ten sam sposób: Polytimetos. Nad rzeką wyrastało piękne miasto Mara-kanda, gdzie bywali zarówno Sogdiańczycy, jak i azjatyccy Scytowie, którzy nadciągali tam z bezkresnych terenów położonych za rzeką i przynosili na targ swoje towary: skóry, bydło, drogie kamienie, złoty pył, a czasami też niewolników z dalekich krajów. Przyjeżdżały tam również karawany z Indii, pokonując górskie przełęcze. Stamtąd Aleksander ruszył jeszcze dalej na wschód, aż do najodleglejszej miejscowości, do jakiej Persowie w tamtych stronach dotarli. Było to miasto założone nad rzeką Jaksartes osobiście przez Cyrusa Wielkiego i nazywało się Kurushkhat, co znaczy Cyropolis. Teraz stanowi- 289 ło twierdzę grupy przyjaciół dwóch zbuntowanych satrapów, Spitamenesa i Datafernesa. Wydali Bessosa w ręce Ptolemeusza, żeby potem stanąć na czele ludów, które odmawiały poddania się nowemu władcy. Miasto osłonięte było starym bastionem z surowej cegły, pobrużdżonym przez deszcze i wiatry, zwieńczonym kilkoma drewnianymi wieżyczkami strażniczymi i otoczone siedmioma mniejszymi miasteczkami. W niecały miesiąc zostały wszystkie po kolei zdobyte szturmem i zmuszone do przyjęcia macedońskiego garnizonu. Aleksander postanowił uczcić zwycięstwo wielką biesiadą i wysłał osobiste zaproszenie wszystkim towarzyszom i wyższym oficerom. Król przyjął ich w progu, ucałował kolejno w policzek, a potem poprosił, by rozgościli się w środku, gdzie przygotowany był już serwis bankietowy z kraterem, pucharami i czerpakami. Kiedy wszyscy usiedli, przybyli nowi goście: Oksyartes i jego arystokraci, odziani w wystawne narodowe stroje, i zajęli przydzielone im miejsca. Wyróżnili się podczas szturmów na zbuntowane miasta i król chciał uhonorować także ich, zapraszając do swego stołu. Pozostali goście popatrzyli na nich ze zdumieniem, po czym bez słowa spojrzeli sobie w oczy. W tej kłopotliwej ciszy przemówił Aleksander: - Schwytaliśmy Bessosa, moi przyjaciele, i zajęliśmy zbuntowane miasta dzięki nadzwyczajnej szybkości oddziału Ptolemeusza i dzięki pomocy naszych perskich przyjaciół. Teraz muszę złożyć wam ważne oświadczenie: jutro zamierzam zwolnić sprzymierzoną jazdę weteranów tessalskich. Zatrzymam tylko najmłodszych, przybyłych z ostatnimi posiłkami. - Chcesz odprawić Tessalów? - zapytał zdumiony Klejtos. - Ależ Tessalowie ocalili nas przed klęską pod Gaugamelą, czyżbyś zapomniał? 290 Dowódca Tessalów, który najwyraźniej już wcześniej został o tej decyzji poinformowany osobiście przez króla, nie otworzył ust. - Nie chcę ich odsyłać, ale wielu z nich odczuwa już zmęczenie, inni pragną połączyć się z rodzinami po tych wszystkich latach wojny, jeszcze inni nie czują się na siłach, by ryzykować wyprawę przeciwko Scytom. - Przeciwko Scytom? - zapytał Krateros. - Idziemy na Scytów? Ależ... nikomu nigdy nie udało się ich pokonać: Cyrus Wielki postradał życie, armia Dariusza została unicestwiona, nie wiadomo nawet, ilu ich jest, gdzie się znajdują, i nie wiadomo, gdzie się zaczyna i gdzie kończy ich terytorium. To tak jakby zagłębić się... w nicość. - Być może - odparł spokojnie Aleksander. - Ale właśnie to zamierzam odkryć. - A ja z tobą - powiedział Hefajstion. Krateros nic więcej nie dodał i wziął się niechętnie do jedzenia pieczeni baraniej, którą właśnie podano na stół. Nastąpiła chwila ciszy, przerywana tylko szeptami rozmawiających między sobą Persów. Milczenie przerwał Klejtos: - A kim zastąpisz trzy wspaniałe bataliony kawalerii tessalskiej? - Wkrótce przybędzie dwa tysiące jeźdźców perskich wyszkolonych na nasz sposób - odparł stanowczo król, patrząc mu prosto w oczy. - Nazwałem ich następcami. Czarny znieruchomiał jak sparaliżowany na te słowa. Oczy błyszczały mu z wściekłości. Wstał i powiedział: - A więc już nas nie potrzebujesz, jak mi się zdaje. -Narzucił płaszcz i chciał wyjść. - Zatrzyma] się, Czarny! Zatrzymaj się! Nie prowokuj mnie, Czarny! - krzyknął król. Ale Klejtos nawet się nie odwrócił i wyszedł. Inni wstali, zostawiając biesiadę i nakryte już stoły: dowódca Tessalów, potem przywódcy batalionów, Meleager i Poliper- 291 chont, i kolejno niemal wszyscy oficerowie dowodzący jazdą hetajrów. - Wy też chcecie odejść? - zapytał Aleksander, zwracając się do przyjaciół. Przemówił Seleukos, zazwyczaj najchłodniejszy i najbardziej spokojny, czasami pozornie najbardziej cyniczny. - Nie przejmuj się. Nie stało się nic, czym należałoby się niepokoić. To my, my tutaj obecni, przysięgaliśmy razem z tobą, że dotrzemy na kraniec świata. Inni mogą robić, co chcą, nie potrzebujemy ich. - Słusznie! - potwierdził Leonnatos, który chwilę wcześniej nie wydawał się bardzo przekonany. - A poza tym ci Scytowie są chyba z krwi i kości... Widziałem ich, wiecie? W Atenach płacą im, żeby pilnowali porządku publicznego, i chodzą po mieście z długimi drewnianymi kijami oraz łukiem przewieszonym przez ramię. Nie wydali mi się nadzwyczajni. Ptolemeusz podszedł do niego i zmierzwił mu włosy. - Brawo, Leonnatosie, masz rację. Ale zwróć uwagę, że ci tutaj ulepieni są z innej gliny. To, co powiedział Krate-ros, jest szczerą prawdą: przez nich Cyrus Wielki gryzie ziemię, to oni pchnęli na kolana Dariusza I. Całe armie zapuściły się na ich bezkresne ziemie i zaginęła po nich nawet pamięć. 44 Tessalowie w chwili odjazdu obsypani zostali darami i - podobnie jak innym weteranom - przyznano im wysoki żołd, który miał pokryć koszty powrotu do ojczyzny. W dużym stopniu złagodziło to urazę w stosunku do Aleksandra; wielu pożegnało go wręcz ze wzruszeniem. Jeden z weteranów, który walczył we wszystkich bitwach, od Granika po Artakoanę, powiedział mu po prostu: 292 - Dowiedziałem się, że barbarzyńcy będą walczyć u boku twoich oddziałów i że dopuścisz ich do grupy oficerów naczelnego dowództwa. Nie sądzę, żeby to był dobry wybór, ale muszę przyznać, iż za każdym razem, kiedy narzekaliśmy na ciebie, zrzędziliśmy i psioczyli na twoje decyzje, które wydawały się nam szalone i bezsensowne, w końcu to ty miałeś zawsze rację. Pragniemy uścisnąć nasze rodziny, znów zobaczyć nasze miasta i wioski, i szczerze mówiąc, myśl, że będziemy ścigać Scytów po bezkresnym stepie, gdzie nie spotkasz nawet łodygi drzewa oliwnego ani winorośli i gdzie - jak mówią - nie widać domu w ciągu stu dni marszu, specjalnie nam się nie podobała. A jednak - i mówię to także w imieniu większości moich towarzyszy - przykro nam cię opuszczać, królu. Nie zmrużymy oka w nocy, myśląc o tobie zagubionym pośród piaszczystej równiny, otoczonym zewsząd przez barbarzyńców, ale nic, obawiam się, nie może zmienić twojego przeznaczenia. Wspaniale było walczyć u twego boku. Uważaj na siebie, Aleksandrze, żegnaj. Aleksander dokonał ich przeglądu na grzbiecie Bucefa-ła, do każdego uśmiechnął się lub posłał pozdrowienie, a tym, których rozpoznał albo pamiętał, że mężnie się bili, uścisnął rękę. Szczere też były łzy, które zraszały jego policzki, kiedy widział, jak ustawiają się w szeregach po ośmiu naprzeciw ognistego słońca, chowającego się za zachodni horyzont. Następnego dnia przybyły pierwsze oddziały jazdy perskiej, szkolonej na tyłach w macedońskiej technice walki i zaopatrzonej w macedońskie uzbrojenie. Prócz wyglądu fizycznego, gęstych wąsów i wypracowanych fryzur, wyróżniali się jeszcze tym, że nosili spodnie. Poza tym uderzający był ich zwyczaj zbliżania się do króla w taki sam sposób, jak czynili to zawsze wobec Dariusza, to znaczy pochylając plecy w głębokim ukłonie i posyła- 293 jąć z daleka pocałunek. Macedończycy i Grecy nazywali ten gest proskynezą, „padnięciem na twarz", i gardzili nim jako zwyczajem barbarzyńskim, bardziej godnym niewolników niż ludzi wolnych, jednak Aleksander zaakceptował to, dowodząc, że uważa się już pod każdym względem za prawowitego następcę Achemenidów. Za Cyropolis płynęła wielka rzeka Jaksartes, najdalsza granica, jaką Persowie osiągnęli na północy. Aleksander dotarł tam po jednym dniu marszu i rozbił obóz na jej brzegach. Po drugiej stronie pojawiły się wnet gęste szeregi Scytów, wspaniale ubranych i uzbrojonych jeźdźców, którzy krzyczeli, wyzywając przeciwników gestami, albo wręcz wypuszczali strzały na drugą stronę rzeki. Wyróżniał się spośród nich ten, który musiał być wodzem: imponujący mężczyzna z gęstą czarną brodą i długimi włosami, związanymi czerwoną taśmą. Miał na sobie tunikę z długimi rękawami i spodnie z czerwonego materiału, ze złotym pasem u boku. Pierś osłaniał pancerz z płytek, a dolną część nóg przykrywały metalowe nagolenniki w stylu greckim. Nosił miecz przyczepiony do pasa, przez ramię przewieszony łuk, a kołczan był przywiązany do uprzęży konia. Wszystkie rumaki miały czarpaki z wyklepanego metalu i wspaniałe ozdoby ze złotej blachy, przymocowane do skórzanego kołnierza osłaniającego podstawę szyi. - Co mówią? - zapytał Aleksander tłumacza. - Mówią - wtrącił się Oksyartes, który ich rozumiał -że jesteś tchórzem i nikczemnikiem i masz natychmiast odjechać, pozostawiwszy wprzódy haracz. Sto srebrnych talentów. Rozwścieczony Aleksander spiął Bucefała aż nad brzeg rzeki, nie zważając na deszcz wypuszczanych strzał, gdy tymczasem Leonnatos i Ptolemeusz próbowali osłonić go tarczami. Krzyknął: 294 - Nie boję się was! Przejdę rzekę i pójdę za wami wszędzie, choćby nad brzeg północnego oceanu! - Myślisz, że zrozumieli? - zapytał Seleukos z właściwą sobie ironią. - Może i nie - odparł Aleksander - ale wkrótce zrozumieją. Powiedz Lizymachowi, żeby przeniesiono wszystkie katapulty na brzeg i trzymano Scytów cały czas pod ostrzałem. Jutro przeprawimy się na drugą stronę i założymy miasto: ostatnią Aleksandrię. Lizymach ustawił dwadzieścia katapult w dwóch liniach tuż nad wodą i zaczął strzelać. Kiedy jeden rząd wypuszczał harpuny, drugi ładował, w ten sposób atak był nieustanny i zabójczy. Padali dziesiątkami, uderzeni w sam środek, pozostali zaś uciekali, przerażeni tą bronią, której nigdy wcześniej nie widzieli. W tym momencie Aleksander wysłał Agrian wpław, a potem pezetajrów, którzy postawili na drugim brzegu czoło mostu. Przed południem przednia część mostu była umocowana i Diades z Larissy zaczął rzucać swoje tratwy ułożone na skórzanych workach, wypełnionych słomą i plewami, jak już to zrobił na Oksosie. O zachodzie słońca ila była już po drugiej stronie, a Aleksander chciał rozbić namiot na zachodnim brzegu rzeki, choć Arystandros odebrał kilka negatywnych wróżb, kiedy składał ofiary bogom. Wróżbita powrócił późną nocą w bardzo złym humorze i nie chciał nawet przyłączyć się do wieczerzy w namiocie królewskim. Tymczasem, przy świetle pochodni, rzekę pokonywała pozostała część armii: przeprawiali się hetaj-rowie oraz szwadron jazdy perskiej, złożony przede wszystkim z Medów, Hyrkanów i Baktryjczyków. Nieliczni miejscowi znajdujący się na brzegu asystowali przy niezwykłym widowisku. Był to niekończący się szereg koni i jeźdźców, który wił się po równinie, oświetlając przy swoim przemarszu najpierw pola pszenicy i prosa, a potem połyskującą powierzchnię rzeki. 295 Nazajutrz, kiedy inżynierowie zaczynali wyznaczać granice ostatniej Aleksandrii, na horyzoncie pojawiły się tysiące jeźdźców, którzy posuwali się stępa, rozciągnięci na nieprawdopodobnie szerokim froncie. - Scytowie! - krzyknął Leonnatos. - Alarm! Alarm! Zagrały trąby i kiedy ciężka piechota ustawiała się w kwadrat wokół wyznaczonych już granic miasta, konnica zebrała się na obszarze położonym naprzeciwko. - Co robimy? - zapytał Krateros. Dowódca tracki, który walczył kiedyś u boku Filipa, postąpił naprzód. - Mogę mówić? - zapytał, zwracając się do Aleksandra. - Oczywiście - odparł król, nie tracąc ani na chwilę z oczu groźnego frontu zbliżającego się pustą równiną. - Posłuchaj, walczyłem przeciw Scytom nad Istrem razem z twoim ojcem i jeszcze to pamiętam. Biada temu, kto wchodzi na ich terytorium, oddalając się nadmiernie od własnej bazy. Popatrz na ten step: rozciąga się bez żadnej przerwy, prócz biegu wielkich rzek, aż do Istru, aż do granic z Macedonią, a oni - ciągnął, wskazując wojowników w połyskujących pancerzach z metalowych płytek -poruszają się po tej bezkresnej równinie jak ryby w wodzie, potrafią orientować się na przestrzeni tysięcy stadionów bez potrzeby oglądania drzew czy chat. Teraz widzisz ich w szyku frontalnym, ale to nie tak zaatakują. Kiedy tylko ruszymy, zaczną nas okrążać biegiem, zbliżając się na odległość strzału z łuku, i stamtąd zasypią nas grotami. Rezultatem takiej taktyki są setki rannych, często lekko, ale wystarczająco, aby uczynić ich niesprawnymi i wyeliminować z walki. Atak wywoła reakcję - kontynuował - ale oni nie akceptują starcia, wycofują się, udają ucieczkę, żeby wyciągnąć cię jeszcze dalej, a potem znienacka znów się pojawiają niczym widma i zaczynają na powrót otaczać cię, wypusz- 296 czając chmury strzał, aż doprowadzą cię do wyczerpania. W tym momencie rozpętują atak frontalny, wykańczając niedobitków, a kiedy wszyscy już nie żyją, zaczynają rozbierać trupy, obcinać im głowy, żeby obnosić je jako trofea, albo zdejmują skalpy, aby ozdobić włosami wrogów nasady swoich włóczni albo rękojeści toporów. - Ciekawy zwyczaj - skomentował Seleukos, przeciągając ręką po włosach. Aleksander rozejrzał się wokół i dostrzegł w pewnej odległości Czarnego, który nadzorował swoich ludzi rozbijających namioty. Trzymał się na dystans, odkąd opuścił królewską ucztę w Cyropolis, i rozmawiał z królem możliwie najmniej, nie mógł jednak cofnąć się, kiedy ten wezwał go gestem ręki. - Rozkazuj, królu! - odpowiedział bezosobową formułą protokołu wojskowego, kiedy tylko się zbliżył. - Nie mam dla ciebie żadnych rozkazów - odparł Aleksander. - Chciałbym tylko, byś posłuchał słów tego przyjaciela, który walczył przeciw Scytom nad Istrem. - Ja też tam walczyłem - powiedział Klejtos. - Co więc proponujesz? - Wycofanie się. Aleksander popatrzył na szeroki front nieprzyjacielski, który stał nieruchomo pośrodku stepu. - Możesz to uczynić, choć twoje doświadczenie i męstwo byłyby mi potrzebne bardziej niż kiedykolwiek, ale ja nie wycofuję się przed nieprzyjacielem ustawionym na otwartym polu. - Myślę, że mógłbym coś poradzić - podjął Trak. - Co takiego? - zapytał Czarny, włączając się wbrew własnej woli do dyskusji. - Wyślijmy najpierw dosyć silną grupę, około tysiąca osób, każmy im przemaszerować ich prawą stroną, tak jakby chcieli wycelować w środek, i obserwujmy ich ruchy za pomocą sztafety, powiedzmy, jeden człowiek na 297 koniu co pięć stadionów. Jeśli się nie ruszą, wyślemy drugi kontyngent z drugą sztafetą... - Zrozumiałem - powiedział Aleksander. - Kiedy tylko postanowią zaatakować, sztafety nas uprzedzą, a my zajdziemy ich od tyłu wszystkimi siłami, które nam pozostały. - I z największą możliwą szybkością - rzekł Trak. -A biorąc pod uwagę sytuację, oni będą dla nas bardzo cenni - dodał, wskazując jeźdźców z kontyngentu perskiego. Czarny wykrzywił usta, ale nic nie powiedział. - A więc, Czarny, jesteś z nami? - zwrócił się do niego Perdikkas. - A dokąd miałbym pójść? - odparł. - Kto więc wyrusza pierwszy? - zapytał Aleksander. - Jako przynęta? Lepiej, żebym ja poszedł, bo jestem twardszy do rozgryzienia - odrzekł Klejtos. Polecił zagrać na zbiórkę swego szwadronu, po czym rozkazał, by ruszyć stępa. Ustawieni po czterech, hetajrowie tworzyli na zielonej równinie brązową masę, uporządkowaną i połyskującą, która poruszała się przy rytmicznym warkocie werbli. W miarę upływu czasu i odległości coraz bardziej się zmniejszali, ale na widoku pozostawała wciąż sztafeta. Tymczasem zdawało się, że jazda Scytów, zaskoczona tym manewrem, nie bardzo wie, co robić. - Nie ruszają się, nie połknęli haczyka... - skomentował Ptolemeusz, potrząsając głową. - Wypuśćmy więc drugi szwadron - rozkazał Aleksander. - Jedź ty, Perdikkasie, i jedź dosyć szybko. Im szybciej dogonisz Czarnego, tym lepiej. I weź także ich ze sobą - dodał, wskazując kontyngent perski, oczekujący na rozkazy na obrzeżach obozu. Oksyartes dał znak, że zrozumiał i - kiedy tylko znów zabrzmiały trąby i oddział Perdikkasa rzucił się naprzód - on także stanął obok swoich jeźdźców ze stepu. Scytowie zdawali się nie reagować również tym razem, 298 po czym, jakby posłuchali jakiegoś sygnału, odwrócili się i wkrótce znikli za pofałdowaniami terenu. Aleksander rozkazał, aby ustawić wszystkie pozostałe siły, i czekał na jakikolwiek znak, który wskazywałby, że coś się dzieje. Niebo tymczasem zasnuło się dziwną mgłą, która rozpraszała promienie słońca w bladą i mleczną jasność, jeszcze bardziej zacierając poczucie odległości i głębokości. - Popatrz! - wykrzyknął nagle Leonnatos. - Sztafeta! Atakują. 45 Aleksander zebrał całą pozostałą jazdę, powierzył szwadrony i oddziały pomocnicze Ptolemeuszowi i innym, a sam ruszył galopem, zabierając z sobą oddział Oksyarte-sa, złożony z setki Scytów, którzy od dłuższego czasu walczyli jako najemnicy w armii cesarskiej. Nie chciał, by dostrzeżono, jak się zbliża, i utrzymywał stały kontakt ze sztafetami, dopóki nie powiedziano mu, że armia nieprzyjacielska podjęła walkę ze szwadronami Perdikkasa i Klejtosa. - W jakim szyku są ustawieni? - Nie jest to szyk z prawdziwego zdarzenia: biegają wokół naszych oddziałów i zasypują je strzałami. Do tej pory nasi bronili się tarczami, ale dłużej tak nie może trwać. - Rzeczywiście czas z tym skończyć - odparł Aleksander i wezwał swoich towarzyszy. - Teraz ruszymy z umiarkowaną szybkością, aż nawiążemy kontakt. Kiedy znajdziemy się w polu widzenia, trąby zagrają sygnał: Klejtos i Perdikkas przerwą pierścień z przodu, otwierając się potem wachlarzem i wykonując zachodzenie w naszą stronę. My zaś zaatakujemy Scytów od tyłu manew- 299 rem zbieżnym. Nie znajdą ratunku nawet na nie osłoniętych bokach. Żadnych jeńców, chyba że się poddadzą. A teraz, na koń! Aleksander spiął swojego sarmackiego gniadosza i natychmiast pojawił się u jego boku chorąży z czerwonym sztandarem, a wszyscy pozostali ruszyli za nimi, rozciągając się szerokim frontem na owej równinie, pozbawionej jakichkolwiek przeszkód, ustawieni w cztery tylko rzędy. Kiedy Scytowie wyłonili się w swoich błyszczących strojach i zbrojach z płytek, król dał znak trębaczom, by zagrali ustalony sygnał. Prawie natychmiast Klejtos i Per-dikkas ustawili ludzi w klin i zaatakowali frontalnie, przerywając okrążenie i biegnąc dalej w linii prostej, dopóki ostatni z ich ludzi nie wyszedł z kręgu nieprzyjaciół. Potem rozdzielili się na dwie połowy, z których każda wykonała szerokie zachodzenie w kształcie wachlarza, a następnie, połączeni w jeden front, cofnęli się, przypuszczając zwartą szarżę z opuszczonymi włóczniami. W tej samej chwili, po przeciwnej stronie, wyłonił się Aleksander ze swoimi szarżującymi już szwadronami. Zaskoczeni i pochwyceni w samym środku, Scytowie zmuszeni byli walczyć wręcz, stłoczeni na zbyt małej powierzchni, bez możliwości ucieczki na boki. Byli wściekli, że dali się złapać w pułapkę na tej ich oceanicznej równinie, zupełnie tak jak ryby w sieć, i na wszelkie sposoby próbowali przerwać okrążenie, jednak teren, tak płaski i regularny, pozwalał kawalerii macedońskiej zachować całkowitą zwartość frontu i wykazać wyższość ciężkiego uzbrojenia. Scytowie walczyli z dziką zapalczywością, ponosząc masowe straty. Gdy po południu zdali sobie sprawę, że skazani są na masakrę, rzucili się wszyscy razem w jedno miejsce, korzystając z chwili, gdy w nieprzyjacielskim froncie utworzyła się spirala. Prowadzeni przez swojego 300 dowódcę, zdołali przedostać się na otwarty teren i rozpłynęli się. Żołnierze macedońscy krzyczeli z radości, podnosząc do góry ostrza włóczni, ale król ich powstrzymał. - To jeszcze nie koniec - powiedział. - Teraz będziemy ich ścigać aż do ich wiosek i uczynimy tak, że na zawsze zapamiętają Aleksandra i jego hetajrów. - Ale kiedy miał już wydać rozkaz odjazdu, przybyli posłańcy z obozu z wiadomością od dowódców piechoty. - Królu, satrapa Spitamenes podburzył Baktryjczyków i Sogdiańczyków, i teraz atakują Marakandę. Dowódcy chcą wiedzieć, co mają robić. - Zostawcie garnizon w nowym mieście i potem cofnijcie się w kierunku Marakandy. Dołączę do was, kiedy tylko zakończę moją szarżę. Posłańcy odjechali, a Aleksander podjął marsz po równinie, prowadzony przez Oksyartesa. Teraz posuwali się stępa, jadąc po śladach Scytów, którzy wydostali się z okrążenia, i ta bezkresna przestrzeń napełniała ich jednocześnie zachwytem i niepokojem: nie było przed nimi ani jednego drzewa, głazu czy kamienia, żadnej wypukłości terenu, podczas gdy za ich plecami góry Paropamosos zabarwiały się na różowo od promieni zachodzącego słońca, oświetlającego ośnieżone wierzchołki. Ptolemeusz powiedział jakby do siebie: - Na wyspie Eubei miasta Chalkis i Eretriana walczyły zaciekle przez pięćdziesiąt lat o zawładnięcie równiną długości stu trzydziestu pięciu stadionów. - Właśnie - odpowiedział mu echem Perdikkas - a tutaj spojrzenie sięga horyzontu, nie trafiając na żadne przeszkody ani oznaki ludzkiej obecności. - Ale przecież nie znikli w próżni - zauważył Hefaj-stion. - Nie są widmami. - Są koczownikami - wyjaśnił Oksyartes, który jechał za nimi. - Mieszkają w wozach ciągniętych przez konie, 301 a w środku mają rodziny: żony, starców, dzieci. Żywią się mlekiem i mięsem i mogą jechać przez wiele dni i nocy bez zatrzymywania się, ponieważ ich konie są nieprawdopodobnie wytrzymałe. - Dokąd sięga ich ziemia? - zapytał Aleksander, który pamiętał opowieści swego ojca i jego bitwy przeciwko Scytom za Istrem. - Tego nikt nie wie - odpowiedział Pers. - Zdaniem niektórych - wtrącił się Seleukos - na północy graniczą z Hyperborejczykami, a na wschodzie z Is-sedonami, którzy żywią się tylko kobylim mlekiem. - Czy możemy zabłądzić? - zapytał Leonnatos, patrząc niespokojnym wzrokiem na płaską powierzchnię stepu. - To niemożliwe - uspokoił go Seleukos. - Za plecami mamy góry, a po lewej stronie Jaksartes. Ja jednak zawróciłbym, biorąc pod uwagę to, co się dzieje w Marakandzie. Aleksander jechał dalej w milczeniu. Był to jego sposób wystawienia ich na próbę, aby przekonać się, do jakiego stopnia silne jest jeszcze ich poczucie wierności, ich przyjaźń i ich determinacja w stawianiu wyzwań nieznanemu. W pewnym momencie ślady Scytów całkowicie znikły, jakby ich konie uniosły się w locie. - Na Zeusa! - wykrzyknął Perdikkas. Oksyartes zeskoczył na ziemię i zbadał teren. - Obwiązali kopyta koni i na tej suchej trawie nie zostawiają wyraźnie widocznych śladów. Ale moim Scytom powinno udać się je dostrzec. - Jedźmy więc naprzód! - rozkazał król. Postępowali naprzód, dopóki się nie ściemniło, i nawet Scytowie Oksyartesa nie potrafili już niczego dojrzeć. Aleksander rozkazał wtedy zagrać sygnał postoju i wszyscy położyli płaszcze na ziemi, wyjęli z toreb trochę chleba i suszonego mięsa, manierki z wodą i usiedli, żeby spożyć najskromniejszą od dłuższego czasu kolację. A jednak 302 dookoła panował wielki spokój. Księżyc niemal w pełni wyłaniał się zza gór, oświetlając szeroką równinę i połyskując w wodach rzeki, a najjaśniejsze gwiazdozbiory zaczęły pojawiać się kolejno na przejrzystym, zupełnie bezchmurnym niebie. Tylko w głębi, po wschodniej stronie, na grzbiecie gór migotały błyskawice; poza tym świat zanurzony był w ciszy wieczoru. Wojownicy azjatyccy usiedli w kole i komuś udało się rozpalić ogień. - Jak oni to robią? - zapytał Hefajstion, któremu doskwierało zimno. - Nie widziałem żadnego krzewu w promieniu stu stadionów. - Łajno - odparł Oksyartes swoją łamaną greką i z wyrazem głębokiej pogardy. - Łajno? - spytał Seleukos, podnosząc brwi. - Owcze, końskie, kozie. Zbierają je do worka, a kiedy wyschnie, palą. - Ach! - Dla nas to świętokradztwo: profanacja ognia. W Persji każe się za to śmiercią, ale oni są... - i wypowiedział słowo, które po persku znaczyło „barbarzyńca". - Nie wydaje się wam, że kolacja jest całkiem smaczna? - zapytał Aleksander, zmieniając temat. - Kiedy jest się głodnym... - przyznał Hefajstion. - I to miejsce... Nigdy w życiu nie widziałem czegoś podobnego. Nawet jednego domu, jak sięgnąć wzrokiem. -Zwrócił się do Oksyartesa: - Jak myślisz, będzie żyła ostatnia Aleksandria? - Będzie żyła - odparł perski wojownik. - Kiedy odchodzą żołnierze, przybywają kupcy i miasto wypełnia się ludźmi, stadami, życiem. Będzie żyła. Spali całą noc, osłaniani podwójnym pierścieniem wartowników na koniach, którzy mogli swobodnie obserwować równinę oświetloną księżycem. Obudzili się o świcie i podjęli pogoń. Po trzech dniach znaleźli ślady kół wozu i wprędce natrafili na ruchomą osadę przywódcy Scytów, 303 który uciekł z pola bitwy: składał się na nią potrójny krąg wozów okrytych plandekami z wyprawionej skóry. Oksyartes rozpoznał go po godle zawieszonym na przednim wozie: drewnianym drągu z dwoma koziorożcami z brązu, ustawionymi naprzeciw siebie w bojowej pozycji. - To król - powiedział. - Być może to ten z czerwoną przepaską na głowie... Teraz nie ma drogi ucieczki. W tej chwili myśli: „Jak dotarłeś do mnie w samym środku mojej równiny, jak odnalazłeś drogę na tej jednakiej wszędzie ziemi?" Aleksander dał znak towarzyszom i każdy z nich ustawił swój oddział wokół osady na kołach. Jeźdźcy wyprostowani na swoich wierzchowcach, z długimi włóczniami w dłoni, wydawali się nadludzkimi istotami w owym odludnym miejscu. Połyskujące mięśnie rumaków, spiczaste ostrza włóczni, blask świecących zbroi i hełmów, kity poruszane porannym wietrzykiem - wszystko to napawało poczuciem nieodpartej mocy. W nierealnej ciszy świtu dał się nagle słyszeć dźwięk rogu, ale niemal natychmiast zagasł na bezkresnej powierzchni równiny. Następnie król Scytów pojawił się na grzbiecie wspaniałego jabłkowitego ogiera, zupełnie innego niż małe, szczeciniaste koniki jego ludzi. Niewykluczone, że był to dar jakiegoś graniczącego z nim króla albo zdobyczny łup. Władca miał na sobie strój bojowy, szkarłatny diadem, napierśnik i pancerz z łusek. Postępowała za nim pieszo małżonka, wystrojona w wysokie nakrycie głowy ze złotej blachy, ozdobione poprzecznymi wstęgami, długi czerwony welon i karmazynową tunikę, przybraną na brzegach złotymi płytkami, oraz w długą do stóp spódnicę, która przykrywała prawie jej buty z haftowanej wełny. Trzymała za rękę dwunastoletnią może dziewczynkę, na pewno córkę, sądząc z podobieństwa. Władca rozejrzał się wokół, niemal jakby dokonywał 304 przeglądu imponującego szyku uzbrojonych żołnierzy, którzy wyłonili się jakby znikąd, po czym zbliżył się pewnym krokiem do Aleksandra i przemówił. Oksyartes wezwał jednego ze swoich najemników ze Scytii i w miarę, jak ten tłumaczył, on z kolei przekładał wszystko Aleksandrowi: - Nikt, jak sięgnąć pamięcią, nie ośmielił się nigdy zapuścić tak głęboko na terytorium Scytów. Nikomu nie udało się nigdy zaskoczyć ich i pobić w samym sercu ich ziemi. Słyszałem też, że pokonałeś króla i odebrałeś mu królestwo. A zatem albo jesteś bogiem, albo bóg jest po twojej stronie. Walcząc z tobą, straciłem moich najlepszych wojowników i z trudem ocaliłem własne życie. Przybyłem, aby zaproponować pokój, a jako rękojmię tego paktu ofiarowuję ci rękę mojej córki. Na te słowa matka popchnęła do przodu opierającą się dziewczynkę, a Aleksander zobaczył, że ma oczy błyszczące od łez pod długimi, czarnymi rzęsami. Zsiadł z konia, popatrzył na dziewczynkę i sam się wzruszył: przypomniał sobie swoją siostrę Kleopatrę w tym samym wieku, a także coś z jej dziecinnego wyglądu, kiedy wyjeżdżał do Miezy na długi okres nauki pod okiem Arystotelesa... Ileż to lat temu? - Twoja córka potrzebuje jeszcze uczucia i opieki swojej matki i nie chcę jej stąd zabierać - odparł. - Aby przypieczętować układ między dwoma królami, wystarczy przysięga wobec nieba, które jest nad głowami wszystkich ludzi, oraz wobec ziemi, która pewnego dnia przyjmie nas wszystkich do swego łona. A do tego uścisk ręki. Poczekał, aż tłumacz skończy mówić, po czym wyciągnął rękę do króla Scytów, a ten uścisnął ją, podnosząc drugą rękę najpierw do nieba, a potem odwracając dłoń w dół, do ziemi. - Nazywam się Dravas - powiedział wódz, patrząc 305 w oczy młodemu cudzoziemcowi o złocistych włosach -a ty? - Aleksander - brzmiała odpowiedź - i mogę powrócić w każdej chwili i z każdego miejsca. - A powiedział to takim tonem i z takim spojrzeniem, że wódz Scytów nie wątpił nawet przez chwilę w wiarygodność tych słów. 46 Następnego poranka podjęli marsz na zachód, aby dotrzeć do Jaksartesu. Znajdowali się w rejonie całkowicie pustynnym i spalonym słońcem, ludzie bardzo szybko wyczerpali zapasy wody. Żołnierze jazdy lekkiej, którzy musieli się zdobyć na największy wysiłek - wyjeżdżać na długie zwiady i trzymać wartę - wyczerpali je najwcześniej i Aleksander rozkazał oddać im swoje osobiste zapasy. Kontynuowali marsz jeszcze jeden dzień, i pragnienie stało się nie do zniesienia. Król napił się ze stojącej kałuży w zagłębieniu terenu i przed wieczorem dostał potwornych bólów brzucha, a potem wysokiej gorączki i gwałtownej czerwonki. Hefajstion kazał wykonać dla niego nosze i przez kolejne dwa dni transportował chorego, pozostającego w malignie, odwodnionego z powodu nieustannej utraty płynów, leżącego we własnych ekskrementach, których z braku wody nie można było oczyścić, atakowanego nieustannie przez dokuczliwe chmary much. - Jeśli nie znajdziemy brodu, może umrzeć - powiedział Oksyartes. - Pójdę przodem, żeby go poszukać. Wy podążajcie moim śladem. Jeśli upolujecie dziczyznę, jedzcie surowe mięso. Niech jednak nikt nie pije wody, której nie piją Scytowie: oni wiedzą. Zniknął za zachodnim horyzontem wraz z grupą jeźdźców sogdiańskich, najbardziej odpornych na upał i prag- 306 nienie, tymczasem kolumna wojska posuwała się stępa pod bezlitośnie palącym słońcem. Wrócił dopiero późną nocą i natychmiast zapytał o króla: - Jak się czuje? Hefajstion potrząsnął głową, nic nie mówiąc. Aleksander leżał na ziemi w fetorze swoich odchodów, z popękanymi i wysuszonymi wargami, rzężącym oddechem. - Znalazłem bród - powiedział Pers. - I przywiozłem wodę do picia, do mycia jednak nie wystarczy. Napojono Aleksandra i tych, którzy najbliżsi byli śmierci z pragnienia, potem wszyscy podjęli nocny marsz, żeby dotrzeć do Jaksartesu - pojawił się dopiero w pierwszych promieniach świtu. Króla zanurzono w zimnej wodzie i pozostawiono w niej, dopóki nie obniżyła się temperatura ciała. Wtedy odzyskał powoli przytomność i zapytał: - Gdzie jestem? - Przy brodzie - wyjaśnił Oksyartes. - Są tu świeże ryby i drewno na podpałkę. - Twój grecki się poprawia - odparł z wysiłkiem Aleksander. Połączyli się z resztą armii w pobliżu Marakandy, gdzie oczekiwała ich gorzka niespodzianka. Dowódcy pezetaj-rów przypuścili nierozważny atak na oddziały Spitame-nesa nad rzeką Polytimeton i ponieśli dotkliwą klęskę. Poległo prawie tysiąc żołnierzy, a kilkuset odniosło rany; stosy pogrzebowe płonęły przez wiele dni na tle pochmurnego i zamglonego nieba. Leptine zaczęła rozpaczliwie płakać, widząc króla w tak żałosnym stanie. Umyła go, przebrała w czyste odzienie i wezwała ludzi z wielkimi wachlarzami z piór, żeby chłodzili go dzień i noc. Filip, który natychmiast zjawił się u jego wezgłowia, zdał sobie sprawę, że gorączka jest wciąż bardzo wysoka i że co 307 wieczór, o zachodzie słońca, król zaczyna majaczyć. Pomny nauk swego mistrza Nikomachosa, posłał jeńców hyrkańskich, aby zebrali w górach śnieg, i okładał nim ciało Aleksandra za każdym razem, kiedy podnosiła się jego temperatura, a Leptine przez całą noc zmieniała mu na czole zimny kompres. Potem zaczęła go karmić suchym chlebem i kwaśnymi jabłkami, dopóki nie ustała biegunka. - Może i tym razem ci się uda - powiedział lekarz, kiedy zobaczył, że król odzyskuje powoli kolory i znikła gorączka. - Ale jeśli nadal będziesz postępował w tak nierozsądny sposób, nawet sam Asklepios, który, jak mówią, wskrzesza zmarłych, nie pomoże ci. - Myślę, że jesteś lepszy od Asklepiosa, iatre - zdołał odpowiedzieć królewski pacjent, zanim znów zapadł w sen. Kiedy tylko na tyle doszedł do siebie, by wydawać rozkazy, zabronił ocalałym z bitwy nad rzeką Polytimeton rozmawiać o tym z kimkolwiek, żeby nie wywołać zniechęcenia. Potem wysłał Perdikkasa, Kraterosa i Hefaj-stiona, aby przypuścili kontratak na siły Spitamenesa i zepchnęli buntowników w stronę gór. Ponieważ jednak jesień miała się już ku końcowi, szaleństwem by było ścigać ich dalej po górskich drogach. Postanowił zatem wrócić do Baktrii, gdzie uwięziony był Bessos, i skierował się na zachód wzdłuż północnej granicy imperium, aby także tam utwierdzić swoje panowanie i sprawdzić, czy ziemie Scytów rozciągają się również w tamtym kierunku na tak ogromnej przestrzeni. Przeprawił się ponownie przez Oksos po moście z bukłaków i zagłębił się w obszar w znacznym jeszcze stopniu pustynny, rozległy i zupełnie płaski, który rozciągał się na północ, rozpływając się w zamglonym horyzoncie. Czasami spotykali długie karawany wielbłądów z Baktrii, kierujące się na zachód, innym razem tropiły ich z odda- 308 li mniej lub bardziej liczne grupy jeźdźców, których można było rozpoznać po jaskrawych strojach, ozdobnych spodniach i charakterystycznych, łuskowatych zbrojach. Pewnego dnia, tuż przed zachodem słońca, kiedy przygotowywali się do rozbicia obozu, jedna z przednich straży powróciła z zadziwiającą wiadomością: - Amazonki! Seleukos zaśmiał się szyderczo: - Przy tej małej ilości wody, jaką mamy do dyspozycji, nie myślałem, że podają wojsku czyste wino. - Nie jestem pijany, panie - odparł poważnie żołnierz. -Na tym wzniesieniu terenu, dokładnie naprzeciw nas, ustawione są w szyku uzbrojone kobiety. - Ja nie biję się z kobietami - stwierdził uroczyście Le-onnatos. - Chyba że... - Ale one nie mają agresywnych zamiarów - sprecyzował żołnierz. - Uśmiechały się do nas, a ta, która zdawała się ich przywódczynią, była bardzo piękna i... - Odwrócił się, żeby pokazać królowi miejsce, gdzie doszło do spotkania, i zobaczył ją w odległości mniejszej od stadionu, eskortowaną przez cztery towarzyszki. - Pozwólcie im podjechać - rozkazał Aleksander i instynktownie przeciągnął dłonią przez włosy, jakby chciał je poprawić. - Być może rzeczywiście jesteśmy na ziemi amazonek. Piękna wojowniczka zbliżyła się tymczasem jeszcze bardziej i zsiadła z konia, a w ślad za nią poszły jej towarzyszki. W pewnej odległości widać było inne, które rozbijały namiot. Jeden jedyny na tym ogromnym terytorium. Król wyszedł jej na spotkanie z Hefajstionem i Krate-rosem u boku, a tymczasem za ich plecami dał się słyszeć szmer zdziwienia przebiegający przez szeregi żołnierzy i osoby z orszaku. Poznawszy nowinę, Kallistenes przepychał się naprzód niemal łokciami i również Leptine 309 przybliżyła się, zaciekawiona tym dziwnym wydarzeniem. Królowa amazonek stała teraz naprzeciw Aleksandra i zdejmowała nakrycie głowy, rodzaj stożkowatego skórzanego hełmu z nausznikami, odsłaniając wspaniałe włosy, czarne i lśniące, splecione w długi warkocz, sięgający prawie do pasa. Mogła mieć około dwudziestu lat i całkowicie różniła się od wizerunku amazonek, jaki wszyscy znali, przedstawianych w ich dumnej nagości na płaskorzeźbach wykonanych przez Bryaksisa i Skopasa na ścianach Mauzoleum w Halikarnasie lub namalowanych pędzlem Zeuksisa i Parrasjosa na Pstrym Portyku w Atenach. Prócz twarzy 0 pięknej, oliwkowej cerze żadna część jej ciała nie była widoczna. Spodnie z niebieskiej wełny z czerwonym haftem przykrywała dziwna skórzana tunika, ściągnięta w talii 1 rozszerzona nad kolanami. Do pasa miała przypięty miecz i manierkę z wodą, a przez plecy przewieszony łuk i strzały, broń uznawaną tradycyjnie za typową dla amazonek, nie miała jednak tarczy w kształcie półksiężyca. Popatrzyła na niego wielkimi ciemnymi oczami i powiedziała coś, czego nikt nie zrozumiał. Aleksander zwrócił się do Oksyartesa: - Zrozumiałeś? Pers potrząsnął przecząco głową. - A twoi Scytowie? Oksyartes zamienił z nimi kilka słów, ale zdawało się, że oni też nic nie pojęli. - Nie rozumiem cię - powiedział Aleksander z uśmiechem i było mu niezmiernie przykro, że znalazłszy się wreszcie w obliczu jednej z mitologicznych istot, które zaludniały jego dziecięce marzenia, nie może przekazać jej ani jednego zrozumiałego dla niej zdania. Dziewczyna powiedziała coś jeszcze, odwzajemniając uśmiech i próbując pomóc sobie gestami, ale bez skutku. 310 - Ja ją rozumiem - odezwał się nagle głos za plecami Aleksandra. Aleksander odwrócił się, słysząc głos kobiecy. - Leptine! Dziewczyna postąpiła naprzód i pośród ogólnego zdumienia zaczęła rozmawiać z młodą wojowniczką. - Ale jak to możliwe? - zapytał Kallistenes, zaskoczony tym wydarzeniem graniczącym niemal z cudem. Aleksander przypomniał sobie jednak, w nagłym przebłysku pamięci, odległą zimową noc, którą spędził z nią w Ajgaj, w starym pałacu przodków, jak mówiła wtedy przez sen w dziwnym, niezrozumiałym języku, i przypomniał sobie tatuaż na jej ramieniu, identyczny z tym, który widniał na złotej płytce zawieszonej na szyi amazonki: przycupnięty jeleń z długimi, rozgałęzionymi rogami. - Czasami się zdarza - wtrącił lekarz Filip. - Kseno-font opowiada o analogicznym epizodzie, który przydarzył mu się w Armenii, kiedy jeden z niewolników rozpoznał nagle język Chalibów, ludu całkowicie mu nieznanego. Tymczasem Leptine rozmawiała najpierw z pewnym wahaniem, a potem z większą pewnością siebie, chociaż słowa zdawały się przychodzić jej z trudem, jakby wyłaniały się z otchłani pamięci. Wtedy Aleksander podszedł do niej i odsłonił tatuaż, który miała na ramieniu, pokazując go młodej wojowniczce. - Poznajesz go? - zapytał. I jej zdziwiony wyraz twarzy mówił mu, że tak, rozpoznawała go i że wizerunek ten ma dla niej nadzwyczajną wartość. Obie kobiety rozmawiały jeszcze w swoim tajemniczym języku, po czym amazonka uścisnęła dłonie Leptine, spojrzała w oczy młodego, obcego władcy i zawróciła w stronę swego namiotu. - Co ci powiedziała? - zapytał Aleksander, kiedy tylko się oddaliła. - Jesteś jedną z nich, prawda? 311 - Tak - odparta Leptine. - Jestem jedną z nich. Kiedy miałam dziewięć lat, zostałam porwana przez bandę wojowników kimmeryjskich, którzy prawdopodobnie sprzedali mnie handlarzowi niewolników na którymś z targów Pontu. Moja matka była królową plemienia tych wojowniczych kobiet, a mój ojciec był arystokratą scytyjskim. - Księżniczka - wyszeptał Aleksander, ściskając jej dłonie w swoich. - Oto kim jesteś. - Kim byłam - poprawiła go Leptine. - Ale ten czas minął już bezpowrotnie. - To nieprawda. Teraz możesz wrócić między swój lud, zająć miejsce, które ci się należy. Jesteś wolna, a ja dam ci bogaty posag: złoto, bydło, konie. - Moje miejsce jest obok ciebie, mój panie. Nie mam nikogo innego na świecie, a te kobiety są dla mnie cudzoziemkami. Pójdę z nimi tylko, jeśli mnie odepchniesz, jeśli mnie zmusisz, bym odeszła. - Nie zmuszę cię do niczego, czego nie chcesz, i zatrzymam cię przy sobie, dopóki będę żył, jeśli właśnie tego pragniesz. Ale powiedz mi: dlaczego ta młoda kobieta przybyła aż tutaj? Dlaczego rozbiła tam swój namiot? Leptine spuściła oczy, jakby odczuwała wstyd lub onieśmielenie, odpowiadając na te pytania, w końcu odrzekła: - Powiedziała, że jest królową kobiet wojowniczek, które żyją między Oksosem a brzegami Morza Kaspijskiego. Słyszała, że jesteś najsilniejszym i najpotężniejszym człowiekiem na świecie, i myśli, że ty jeden jesteś jej godzien. Oczekuje cię w tamtym namiocie i zaprasza, byś spędził z nią noc. Ma nadzieję... że przyjdziesz i że spłodzi z tobą syna lub córkę, która pewnego dnia dostanie z jej rąk berło. - Zasłoniła twarz dłońmi i pobiegła z płaczem. 312 47 Aleksander patrzył na samotny namiot, ledwie widoczny w ciemności pośród stepu, a jednocześnie dochodził do niego stłumiony płacz Leptine i ogarniała go głęboka emocja na myśl o podwójnym cudzie, jaki dokonał się na owej ziemi: pojawienie się grupy amazonek w miejscu tak odległym od rzeki Termodont, która przepływała, według legendy, wzdłuż granicy ich terytorium, oraz nagłe przypomnienie sobie przez Leptine jej rodzinnego języka. Myślał, ile jest jeszcze do odkrycia, ile tajemnic do zgłębienia, ile ziem do zbadania, a jednocześnie o krótkotrwa-łości życia ludzkiego. Chciałby pomóc Leptine zmagającej się z rozterkami i uczuciami, które pod wpływem ostatnich niespodziewanych wydarzeń musiały wywołać burzę w jej duszy, ale przeważyła w nim ciekawość poznania owej tajemniczej kobiety, oczekującej na niego pośród stepu spowitego mrokami nocy. Wskoczył na konia i ruszył w stronę samotnego namiotu, zbrojny tylko w swój miecz. Hefaj-stion zobaczył go i dał znak kilku ludziom z iii, żeby podeszli. - Ustawcie się wokół tamtego namiotu tak, żebyście byli niewidoczni - rozkazał - i przy najmniejszym podejrzanym ruchu biegnijcie natychmiast na ratunek królowi. Weźcie też ze sobą Peritasa: w razie niebezpieczeństwa jest znacznie szybszy od kogokolwiek. Ludzie posłuchali i oddalili się w ciemności, rozstawiając się koliście wokół namiotu. Jeden z nich, ten, który trzymał na smyczy Peritasa, zbliżył się bardziej niż inni do kwatery królowej amazonek i przycupnął w trawie obok psa, ale noc minęła spokojnie i Peritas drzemał cały czas, podnosząc uszy i łeb tylko wtedy, kiedy czuł zapach jakiegoś dzikiego zwierzęcia przebiegającego przez cichy step. Nikt nie dowiedział się, co wydarzyło się tamtej no- 313 Bessos został obnażony i doprowadzony w miejsce dawno już wyznaczone na wykonanie wyroku. Dwie wierzby, długie i strzeliste, stojące bardzo blisko siebie, zostały przygięte aż do ziemi w taki sposób, żeby się skrzyżowały, a szczyt każdego drzewa został przymocowany liną do wbitego w ziemię pala. Między dwoma tak zgiętymi pniami tworzył się rodzaj ostrołuku: doprowadzono tam więźnia i przywiązano do górnej części za nadgarstki i kostki w taki sposób, że był zawieszony nad ziemią na wysokości około pięciu łokci. Temu barbarzyńskiemu rytuałowi przyglądali się nie tylko Persowie i miejscowi mieszkańcy, ale także sporo Macedończyków i Greków. Specjalnie z Zadrakarty przybyła księżniczka Statejra, niecierpliwie czekająca na pomszczenie ojca, którego pochowała i długo opłakiwała w opuszczonej już królewskiej nekropolii w Persepolis. Siedziała u boku Aleksandra, blada i nieruchoma. Na znak najwyższego sędziego kaci podeszli do lin, wywijając toporem. Na drugi znak, z doskonałą zgodnością, jednym uderzeniem przecięli liny. Dwa pnie natychmiast się wyprostowały: przez chwilę potężna muskulatura Bes-sosa napięła się w niemożliwej próbie stawienia oporu, po czym jego ciało zostało rozczłonkowane. Lewa część, od ramienia po pachwinę, pozostała przyczepiona do jednego z pni, gdy tymczasem druga, z głową i wnętrznościami, dyndała na drugim drzewie. W jego oczach pozostawał jeszcze cień życia, kiedy drapieżne ptaki, wciąż przyczajone w tym miejscu tortur i udręczenia, opadły, aby ucztować na jego postrzępionym ciele. Aleksander pozostał w Baktrze ze Statejra przez całą zimę, spędzając wiele czasu z Eumenesem na pisaniu do satrapów w swoich prowincjach: do Antygona, zwanego Jednookim, który rządził Anatolią, do Mazajosa w Babilonii, a także do Artabazosa w Pamfylii. Pytał go, jak się ma Phraates, czy doszedł do siebie po stracie bliskich 316 i czy wiódł spokojne życie w swoim pałacu nad morzem. Polecił kowalom, aby zbudowali mu mały powóz, i miał mu go wysłać w podarunku wraz z dwoma źrebaczkami ze Scytii. Otrzymał również listy od swojej matki, Olimpias, i od Kleopatry, która opowiadała mu o swoim życiu w pałacu w Buthroton i o swojej tęsknocie. Wiadomości o Twoich czynach docierają do mnie jakby wyciszone i zniekształcone przez odległość i wydaje mi się niemożliwe, że ja, Twoja siostra, nie mogę Cię zobaczyć, nie wiem, kiedy wrócisz, kiedy położysz kres tej Twojej niekończącej się wyprawie. Cierpię z powodu Twojego oddalenia i cierpię ze względu na moją samotność. Proszę, pozwól, żebym do Ciebie dołączyła i mogła zobaczyć na własne oczy cuda, których dokonałeś, wspaniałości miast, które zdobyłeś. Dziękuję Ci za dary, które bez przerwy do mnie docierają i którymi się chlubię, ale największym darem byłoby móc Cię uścisnąć, nieważne gdzie, czy na mroźnych obszarach Scytii, czy też na pustyniach Libii. Proszę, wezwij mnie do siebie, Aleksandrze, a ja przylecę bezzwłocznie, stawiając czoło nawet falom wzburzonego morza i przeciwnym wiatrom. Dbaj o siebie. Aleksander podyktował odpowiedź, czułą, ale nieugiętą, i zakończył: Moje imperium nie jest jeszcze całkowicie spokojne, moja najsłodsza Siostro, i muszę Cię jeszcze poprosić o cierpliwość. Kiedy wszystko już będzie dokonane, wezwę Cię do mnie, żebyś mogła uczestniczyć we wspólnej radości i być przy narodzinach nowego świata. Następnie rzekł do Eumenesa: 317 - Styl Kleopatry poprawia się z każdym listem: zapewne bierze drogie lekcje u jakiegoś znakomitego nauczyciela retoryki. - To prawda - przyznał Eumenes. - Ale nawet spoza jej kwiecistych obrazów, spoza retorycznych ozdobników prześwieca szczere uczucie. Kleopatra zawsze cię kochała, jak tarczą osłaniała przed wściekłością waszego ojca. Czy nie odczuwasz jej braku? - Potwornie - odrzekł Aleksander - i brakuje mi tamtych dni. Ale nie wolno mi oddawać się wspomnieniom. Zadanie, jakie sobie wyznaczyłem, powraca nieubłaganie, niczym imperatyw, któremu wszystko winno być poświęcone i przed którym nie mogę uciec. - Przed którym nie chcesz uciec - poprawił go Eume- nes. - Myślisz może, że bym mógł, nawet gdybym chciał? Bogowie wkładają w serca ludzi marzenia, pragnienia, aspiracje często ich przerastające. Wielkość człowieka odpowiada bolesnej dysproporcji między celem, jaki sobie wyznacza, a siłami, jakie dała mu natura, wydając na świat. - Tak jak stało się to z Bessosem. - I z Filipem. - I z Filipem - przyznał Eumenes, opuszczając wzrok. Obydwaj umilkli, jak gdyby cień wielkiego zamordowanego króla wyrósł nagle w tym miejscu, przywołany z ciszy i zapomnienia. Aleksander poświęcał też czas podtrzymywaniu kontaktów z miastami, które założył wszędzie, w najdalszych prowincjach imperium i które nosiły jego imię. Pisywał osobiście do dowódców wojskowych i do gubernatorów owych skromnych wspólnot, rozlokowanych na obrzeżach niedostępnych i nieznanych terytoriów. Pisywał też do Arystotelesa, omawiając ich ustrój, co miało wzbogacić jego zbiory. Czasami otrzymywał pisma z owych zagubionych przyczółków, zredagowane w bardzo prymityw- 318 nej grece albo w dialekcie macedońskim; prawie zawsze były to prośby o pomoc lub odsiecz przeciw obcym atakom, przeciw oblężeniu nieznanych ludów, dziko broniących swojej tożsamości. Bunt Spitamenesa rozprzestrzeniał się wszędzie. Wydanie Bessosa miało tylko usunąć przeszkody na drodze nowego wodza, przegrupowującego się na śnieżnych stokach Paropamisos. Wszystkim Aleksander odpowiadał: - Wytrzymajcie. Gromadzimy nowe oddziały, czekamy na nowe posiłki, żeby wam pomóc, żeby spacyfikować ziemie, na których wychowacie wasze dzieci. I tak minęła cała zima. Po nadejściu wiosny, gdy dotarły świeże oddziały z Macedonii i Anatolii, armia podjęła marsz. Przybywszy do Baktrii, Aleksander zdał sobie sprawę, że buntownicy rozproszyli się po wielu twierdzach i zamkach, postanowił więc podzielić siły, aby przypuścić serię ataków, wycelowaną w każdy z ośrodków oporu, ale kiedy zakomunikował tę decyzję swoim generałom i towarzyszom, prawie nikt się z nim nie zgodził. - Nigdy nie należy dzielić sił! - wykrzyknął Czarny. -Jak wiadomo, król Aleksander z Epiru, twój wuj i szwagier, został pokonany przez barbarzyńców w Italii właśnie dlatego, że musiał podzielić siły. A robić to celowo wydaje mi się prawdziwym szaleństwem. - Według mnie lepiej by było pozostać razem - stwierdził Perdikkas. - Weźmiemy ich jeden po drugim i zgnieciemy jak wszy. Leonnatos pokiwał twierdząco głową, żeby wyrazić swoją aprobatę i pokazać, że nie ma o czym dyskutować. - Jeśli mam powiedzieć, co o tym myślę... - zaczął Eumenes, ale Aleksander przerwał mu w pół słowa: - A więc wszystko jasne: Krateros pozostanie na południu, w rejonie Baktry, my ruszymy na północ i na wschód do Sogdiany, aby wypłoszyć buntowników w górach, i w pewnym momencie rozdzielimy się w kształcie 319 wachlarza: pięć oddziałów, po jednym dla każdego z was, mających przypuścić szturm na poszczególne fortece. Diades zaprojektował nowe katapulty o dalekim zasięgu: wypuszczają harpuny mniejsze, ale równie skuteczne. Leonnatos przestał potakiwać, uświadamiając sobie, że sytuacja się zmieniła, a Aleksander, który patrzył na niego, zapytał: - Ale ty się nie zgadzałeś? - Tak naprawdę ja zgadzałem się z... - próbował odpowiedzieć, ale tymczasem wszyscy już wstali, ponieważ nie było nic więcej do powiedzenia i Aleksander odprowadził ich do wyjścia. W kilka dni plan wprowadzono w życie: król i jego towarzysze oraz ponad połowa armii skierowali się w stronę wejścia na przełęcze, gdzie oczekiwali ich uzbrojeni buntownicy. Walczyli przez całe lato, zdobywając niektóre twierdze, ale potem operacje stanęły w miejscu z powodu niedostępnego terenu i wymykającej się taktyki wroga, który zaczął raptownie atakować i się wycofywać. Kiedy pogoda zaczęła się psuć, a zapasy wyczerpywać, Aleksander poprowadził armię w stronę Marakandy. U Kraterosa sprawy potoczyły się inaczej. Pozostawszy w tyle, nie zdążył dotrzeć do stolicy prowincji, kiedy wyjechał mu naprzeciw kurier wysłany przez dowódcę garnizonu. - Spitamenes napadł na okolice Baktry i splądrował wsie i miasteczka. Nasz garnizon wyszedł po raz pierwszy i został pobity; potem, w ostatnich dniach, spróbował drugiego wypadu, żeby go dopaść, ale pilnie potrzebujemy posiłków. Kraterosa ogarnęło mroczne przeczucie. Znał przebiegłość Spitamenesa i był niemal pewien, że atak w okolicach Baktry był tylko prowokacją, aby wyciągnąć na otwarte pole garnizon ze stolicy i tam zetrzeć go na proch. - W którą stronę odjechali? - zapytał posłańca. 320 - Tam - odpowiedział, wskazując szlak wiodący na pustynię. - My też tam pójdziemy - postanowił macedoński dowódca. - Po niezbędnym odpoczynku. Nie ma sensu, byśmy przechodzili przez stolicę. Podjęli marsz przed świtem, przeszli w bród potok, po czym zaczęli się zbliżać do zwężenia drogi, okolonego zaroślami akacji i tamaryszku. Było to idealne miejsce na zasadzkę. Nagle pojawił się Kojnos, dowódca drugiego szwadronu hę taj rów. - Popatrz tam - powiedział, wskazując palcem na niebo. - Co takiego? - zapytał Krateros, podnosząc rękę do czoła. - Sępy - odrzekł ponuro oficer. 48 Widok, jaki roztoczył się przed nimi, zmroził im krew w żyłach: na ziemi leżały setki martwych macedońskich żołnierzy. Zwłoki zostały potwornie okaleczone, wielu odcięto głowy albo oskalpowano. Innych wbito na pal, jeszcze innych znaleziono przywiązanych do drzew z oznakami barbarzyńskich tortur. Dowódcy, dwaj oficerowie ze starej gwardii, przyjaciele Klejtosa Czarnego, zostali ukrzyżowani. - Co robimy? - zapytał posępnie Kojnos. - Zbierz cala jazdę: teraz na nich najedziemy. Piechota ruszy za nami forsownym marszem. Kojnos kazał zagrać na zbiórkę i przeprowadził jazdę stępa przez pole masakry, pogrążone w koszmarnej ciszy. Chciał, żeby żołnierze zobaczyli wszystko to, co nieprzyjaciel zrobił z ich towarzyszami, chciał, żeby wzrosła w nich niepomiernie wściekłość i pragnienie zemsty, zanim rzucą się w pościg. 321 Kiedy tylko zwężenie drogi rozszerzyło się na pofałdowany stepowy płaskowyż, Krateros ustawił ich frontalnie w pięciu rzędach po sześciuset i wykrzyknął: - Nie zatrzymam się, dopóki ich nie dopadnę i nie rozgromię. Chodźcie za mną, ludzie, i pamiętajcie, co zrobili waszym towarzyszom! Ślady wrogów były świeże i dobrze widoczne, więc szwadrony nie musiały nawet rozpraszać szeregów. Rzucili się galopem w chmurze kurzu, pokonali pędem dolinę i wjechali długim stokiem aż na grzbiet, który przesłaniał następną dolinę. Kojnos znalazł się na szczycie jako jeden z pierwszych razem z Kraterosem i zobaczył nieprzyjacielską kawalerię w odległości mniejszej niż trzy stadiony, posuwającą się stępa, nieświadomą niebezpieczeństwa. - To oni! - krzyknął Krateros. - Trąby, szarża! Nie zatrzymujcie się, ludzie! Wykończcie ich, wybijcie do ostatniego! Naprzód! Naprzód! Zabrzmiał kilkakrotnie sygnał ataku i jazda runęła w dół po stoku niczym lawina. Ziemia, zadrżała, powietrze rozdarł huk trąb i wściekły ryk natarcia. Zaskoczony Spi-tamenes, który prowadził armię złożoną z Baktryjczyków oraz Massagetów, rozkazał stanąć frontem przed nieprzyjacielem, jednak manewr udał się tylko połowicznie, ponieważ Macedończycy siedzieli im już na karku z wyciągniętymi włóczniami. Padali setkami już przy pierwszym starciu, miotani z miejsca na miejsce, ciskani o ziemię, tratowani pod końskimi kopytami. Środek pola został rozbity i rozproszony, skrzydła stawiały jeszcze pewien opór i próbowały wykonać serię pozorowanych manewrów, ale Krateros nie dał się na to złapać. Wezwał swoich ludzi, zwarł szyki i poprowadził ich znowu do frontalnego i zmasowanego ataku. W mniej niż godzinę ocalałe oddziały Spitamenesa zostały rozgromione i unicestwione. Satrapa zdołał się z trudem uratować wraz z kilkoma set- 322 karni Massagetów i znaleźć wybawienie na pustyni. Krateros wycofał się, żeby oddać honory poległym żołnierzom, ale najpierw wezwał do siebie Kojnosa. - Czy wiesz, kogo mieliśmy naprzeciw nas? - Scytów. - Massagetów. Plemię, które trzysta lat temu pokonało i zabiło Cyrusa Wielkiego. Zasiej wśród nich trwogę, uczyń, aby nigdy więcej nie ośmielili się nas zaatakować... nigdy więcej. Zrozumiałeś? - Zrozumiałem - odparł Kojnos, po czym dodał: -Przyślij mi balistów, wszystkich, jakich masz, i oddział Agrian. Krateros przytaknął i zaprowadził z powrotem swoich hetajrów na pole rzezi, gdzie przybyła już piechota. Żołnierze, złożywszy broń, zbierali poległych, składali okaleczone, rozszarpane ciała i ze łzami w oczach znosili je na obrzeża pola, gdzie inni ścinali drzewa i wznosili żałobne stosy. Kojnos poczekał na przybycie balistów, rozkazał, by Agrianie obcięli głowy wszystkim trupom Massagetów, po czym podjechał pod granicę ich ziem, wyznaczoną przez rzekę Artakoenes i osłanianą przez chorągwie nieprzyjacielskiej jazdy, które stały w niezbyt dużej odległości. Uzbroił balistów i ciskał ucięte głowy na drugą stronę, tak żeby potoczyły się aż pod końskie kopyta. Potem zawrócił, by połączyć się z resztą armii. Maszerowali w kierunku Baktry, a po drodze wszystkie wioski, które przyłączyły się wcześniej do buntu Spitamenesa, teraz poddawały się ich władzy. Tymczasem pierwsze oddziały, które wróciły z kampanii z Aleksandrem, zajęły już dawno kwatery w Marakan-dzie i stamtąd oficerowie perscy rekrutowali możliwie największą liczbę młodych ludzi, z Baktrii i Sogdiany, do 323 królewskiej armii, mającej niewiele już wspólnego z tą, która wyruszyła z Pełli siedem lat wcześniej. W ten sposób nieprzyjacielowi pozostawało coraz mniej zasobów ludzkich, aby podsycać opór. Niemniej okazało się, że wyprawa niecałkowicie się powiodła, co ciążyło na prestiżu króla, tym bardziej że wielu towarzyszy odwodziło go od przyjętej strategii. Aleksander próbował zatem zatrzeć w ich pamięci ową sytuację, organizując uroczystości i wydając uczty. Chciał jednak, aby uczestniczyli w nich również oficerowie perscy, to zaś wywołało nowe napięcia wśród Macedończyków i jego przyjaciół. Wielu czuło też niechęć do Hefajstiona, który zdawał się cenić perskie zwyczaje nie mniej niż król i sam ubierał się często w stylu orientalnym. Przybyło wiele poselstw, aby pertraktować, wśród nich również przywódca jednego z plemion Scytów, mieszkającego na drugim brzegu Oksosu. Król utrzymał dla wszystkich protokół audiencji perskich, nie rezygnując z proskynezy, i często przyjmował gości w kandysie, zakładając nawet tiarę. To pogorszyło jeszcze złe nastroje. Z Grecji i z Anatolii przybyli poza tym - zwabieni sławą wyczynów króla, a jeszcze bardziej krążącymi pogłoskami na temat niewiarygodnych bogactw zawłaszczonych przez armię - filozofowie, wróżbici, retorzy, poeci i aktorzy, wszyscy w nadziei uszczknięcia czegoś z ogromnej fortuny lub przynajmniej zwrócenia na siebie uwagi młodego zdobywcy. Aleksander przyjmował ich i zapraszał na uczty, bo wydawało mu się, że cząstka Grecji zostaje w ten sposób przeniesiona na owe dalekie ziemie, a poza tym zdradzał szczególne upodobanie do przysłuchiwania się dysputom filozoficznym i retorycznym. Jednak wszyscy ci ludzie mieli na celu jedynie zjednanie sobie przychylności króla, tak więc przypochlebiali mu się na wszelkie możliwe sposoby, często tak przebiegle, aby nie wydawało się to nazbyt oczywiste. Również to irytowało Mace- 324 dończyków, przywykłych do koleżeńskich, a czasami wręcz szorstkich stosunków z królem, z wyjątkiem tradycyjnego pocałunku w policzek, zarezerwowanego tylko dla najbliższych. Pewnego dnia przybył prosto z Grecji pewien człowiek z ładunkiem suszonych owoców w darze dla króla. Były tam figi, migdały i orzechy. Aleksander skosztował ich i wydały mu się tak smaczne, że zdecydował się przekazać ich część Klejtosowi Czarnemu na znak sympatii po licznych, czasami burzliwych, sporach, wynikających z jego wyborów dotyczących ceremoniału oraz z jego niewzruszonej woli wprowadzenia Persów i Azjatów nie tylko na dwór, ale również do armii. Czarny, który mimo swego pobudliwego i raczej wyniosłego charakteru, był człowiekiem pobożnym, składał właśnie w ofierze bogom kilka owiec, kiedy przybył posłaniec z wezwaniem od króla. Przerwał zatem w połowie rytuał i ruszył za nim, nie zauważając, że dwie owce poszły jego śladem. Kiedy dotarł na dziedziniec pałacu wraz ze swoją świtą, Aleksander wybuchnął śmiechem. - Czarny! - wykrzyknął. - Zostałeś pasterzem? - Ale kiedy dowiedział się, że są to zwierzęta przeznaczone na ofiarę, poczuł się nieco zakłopotany. Podarował mu owoce i kiedy tylko Czarny odszedł, wezwał Arystandrosa i opowiedział mu, co się wydarzyło. Jasnowidz spochmurniał. - To zły znak - odparł. - Przynosi pecha. Tej samej nocy, być może pod wpływem słów wypowiedzianych przez wróżbitę, przyśnił mu się Klejtos, ubrany od stóp do głów na czarno, siedzący obok trzech zmarłych synów Parmeniona. Obudził się przygnębiony i nie ośmielił się opowiedzieć swego snu Arystandrosowi. Wolał wydać wieczorem ucztę, aby odpędzić ogarniający go dotkliwy smutek. Mimo częstych sporów był bardzo przywiązany do Klejtosa, którego siostra wykarmiła go włas- 325 nym mlekiem, gdy był mały: w tradycji macedońskiej oznaczało to bardzo silną więź, niemal pokrewieństwo. Mistrzem ceremonii wybrany został owego wieczoru Perdikkas, który od razu zarządził, że mają być dwa dzbany - jeden z czystym winem dla Macedończyków, a drugi z jedną częścią wina i czterema wody dla Greków. Już ta decyzja wywołała pretensje, a także pewne niezadowolenie Aleksandra, ponieważ nie zaproszono gości perskich. Wśród Greków, prócz Kallistenesa, był pewien świeżo przybyły filozof sofista imieniem Anaksarchos zarozumiały i arogancki, a przy tym bardzo przebiegły. Przyprowadził ze sobą dwóch poetów, którzy natychmiast rzucili się na jedzenie i picie. Uczta przebiegała pośród żartów, dowcipnych odżywek, niewybrednych historyjek, z udziałem nie mniej śmiałych od mężczyzn heter. Wszyscy pili w nadmiarze, i przede wszystkim Macedończycy, nie wyłączając króla, byli już w połowie wieczoru nieźle podchmieleni. W pewnej chwili jeden z poetów towarzyszących filozofowi, niejaki Pranikos, wykrzyknął: - Skomponowałem mały poemat epicki! Czy ktoś chciałby go posłuchać? Aleksander zaśmiał się. - Czemu nie? Zachęcony przyzwoleniem króla, poeta zaczai deklamować swoje arcydzieło, wywołując wprędce rozbawione śmiechy swoich przyjaciół. Ale Macedończycy, ledwie tylko zorientowali się w temacie poematu, choć pijani, nagle umilkli zdumieni, nie wierząc własnym uszom: ten poecina deklamował coś w rodzaju głupiej satyry na dowódców garnizonu w Baktrze, poległych w zasadzce Spi-tamenesa podczas wiosennej kampanii, kpiąc sobie przede wszystkim z ich zaawansowanego wieku. 326 Skrzeczeli wojenne pieśni dwaj staruszkowie, niezdolni już nawet wznieść włóczni, chcieli atakować z opuszczoną lancą, choć łyse mieli głowy. Czarny zerwał się na nogi i rzucił mu w twarz puchar z winem, krzycząc: - Zamknij się, wstrętny Greku, obrzydliwa gębo! Aleksander, podpity i półnagi między dwiema zabawiającymi go towarzyszkami, nic nie zrozumiawszy, ale widząc, co zrobił Czarny jego greckiemu gościowi, krzyknął: - Jak śmiesz? Przeproś go i pozwól, by kontynuował! Ja lubię poezję. Klejtos, już upojony oparami wina, słysząc te słowa, wpadł w prawdziwy szał. - Mały, arogancki, zarozumiały dzieciaku! Jak możesz pozwolić temu gównianemu Grekowi drwić z dwóch mężnych oficerów, którzy przelali krew na polu bitwy? - Co powiedziałeś?! - wrzasnął Aleksander, zdając sobie sprawę ze śmiertelnej obelgi. - To, co słyszałeś! Za kogo ty się masz? Naprawdę wierzysz, że jesteś synem Zeusa-Amona? Wierzysz w te bujdy, które rozpowszechnia twoja egzaltowana matka na temat twoich boskich narodzin, i w te wszystkie inne bzdury? Popatrz na siebie! Co ty z siebie zrobiłeś, ubrany jak kobieta, z wszystkimi tymi haftami i koronkami?! - I pokazywał na perskie stroje, które król miał na sobie, dopóki dziewczyny nie zaczęły go rozbierać. Aleksander wstał blady z gniewu i rozkazał wściekły swojemu ordynansowi: - Zagraj sygnał wzywający hypaspistów! Graj, powiedziałem! Był to gest ostateczny, do którego królowie macedońscy odwoływali się, kiedy ich osoba była bezpośrednio zagrożona i wejście hypaspistów oznaczałoby natychmiastową 327 śmierć winnego, tak więc mężczyzna zawahał się osłupiały. Aleksander zadał mu tak silny cios pięścią w twarz, że ten padł jak długi na ziemię, i krzyknął na całe gardło: - Hypaspiści, do mnie! - Tak! - wrzasnął rozjuszony Klejtos. - Wezwij hypa-spistów! Wezwij ich, no już! Chcesz poznać prawdę? Jesteś nikim bez nas, nikim! To my walczyliśmy, zwyciężaliśmy, zdobywaliśmy. Nie jesteś wart nawet kłykcia twojego ojca Filipa! Ptolemeusz, przerażony obrotem, jaki przyjęła kłótnia, chwycił go z tyłu za ramiona i próbował wyciągnąć na zewnątrz. - Czarny, przestań, jesteś pijany, nie obrażaj króla! Chodź stąd, no, chodź stąd! Również Perdikkas przyszedł mu z pomocą i prawie udało im się wyprowadzić go, jednak Klejtos wyrwał jedną z rąk i wymachując nią w górze, krzyczał: - Hej, synu Zeusa! Widzisz tę rękę? Widzisz? To ona uratowała ci skórę nad Granikiem, już zapomniałeś? -Szarpnął się mocniej i wyswobodził, wciąż krzycząc i złorzecząc. Aleksander wziął ze stołu jabłko i cisnął mu w twarz, żeby się cofnął, ale ten się uchylił i ruszył naprzód, szydząc z króla. Zaślepiony gniewem, znieważony nieposłuszeństwem swojego ordynansa, ośmieszony w oczach gości, Aleksander chwycił sarisę jednego z pezetajrów stojących za jego plecami i cisnął nią w Klejtosa. Jednocześnie był pewien, że ten uniknie ciosu, że tylko się przestraszy, dostanie lekcję... Niekończąca się chwila, długa jak całe życie, w czasie której ręka, która wypuściła broń, wciąż jeszcze wysunięta do przodu, chciałaby znów ją pochwycić, żeby nie sięgnęła celu. Jednak tak się nie stało: Czarny został znów przytrzymany przez Ptolemeusza, który chciał go uratować przed gniewem króla i wyciągnąć na zewnątrz. I właśnie wtedy włócznia trafiła go celnie, przeszywając na wylot. 328 l l Aleksander krzyknął: - Nieee! Czarny, nie! Nieee! - I podbiegł w jego stronę, kiedy ten wymiotował już krwią na podłogę. Wyciągnął mu błyskawicznie lancę z ciała, oparł ją o ścianę i sam rzucił się na ostrze, żeby przebić się w taki sam sposób. Seleukos i Ptolemeusz chwycili go w ostatniej chwili, a on tymczasem zwijał się jak szalony, krzycząc we łzach: -Zostawcie mnie! Zostawcie mnie! Nie zasługuję na życie! Leonnatos rzucił się na pomoc przyjaciołom, ale Aleksander, wyswobodziwszy jedną z rąk, chwycił swój miecz i znów próbował się zabić. Rozbroili go i odciągnęli siłą. Eumenes nie mógł nic zrobić, ponieważ siedział daleko, po drugiej stronie sali, blisko Kallistenesa, i teraz patrzył skamieniały na tę scenę, gdy tymczasem cała sala, która jeszcze chwilę wcześniej hucznie biesiadowała, nagle pogrążyła się w absurdalnej, nierzeczywistej ciszy. Stojący pod ścianami paziowie w swoich galowych mundurach patrzyli po sobie, pobladli z przerażenia. Kallistenes zwrócił się do nich i zacytował sentencję Arystotelesa: - Kto popełnia zbrodnię w upojeniu, powinien być podwójnie potępiony: ponieważ się upił i ponieważ popełnił zbrodnię. Eumenes spojrzał na niego, potrząsając głową z niedowierzaniem. - Jakimże ty jesteś człowiekiem? - zapytał. Jednak jeden z paziów, chłopak imieniem Hermolaos, popatrzył na niego z pełnym podziwem. Przez trzy dni i cztery noce Aleksander płakał rozpaczliwie, wzywając imię zabitego przyjaciela, odmawiał jedzenia i wody, tak że w końcu wyglądał jak cień człowieka. Towarzysze, w obawie, że postrada zmysły, a potem życie, poprosili o interwencję Arystandrosa. Jasnowidz długo z nim rozmawiał, przypominając mu jego sen i złowieszczą wróżbę zwiastowaną przez owce, które opuściły ofiarny ołtarz: wydarzenie zapisane już przez fatum. Nie- 329 uchronne. W końcu zdołał przywołać go do życia, ale od tamtej pory widmo Klejtosa Czarnego naznaczało jego życie cierpieniem i wyrzutami sumienia, aż po kres jego dni i nocy. Aleksander stracił wszelki umiar w piciu i paziowie, którzy zgodnie ze starą tradycją mieli zaszczyt czuwać na zmianę nad jego snem, poczuli do niego pogardę, widząc, jak wielokrotnie wraca pijany, wciągany do sypialni, bo niezdolny utrzymać się samodzielnie na nogach, a potem zapadający w ciężki sen, chrapiący i bekający jak dzika bestia. Tylko Leptine wciąż służyła mu z oddaniem, jak zawsze, o nic nie prosząc, modląc się w ciszy do bogów, żeby przywrócili mu pogodę ducha. Kiedy z początkiem jesieni dwa korpusy armii połączyły się w Marakandzie, Kraterosem wstrząsnęła wiadomość o owej potwornej tragedii. Aby więc uniknąć kłopotliwego spotkania z królem, podjął dalszy marsz w stronę pustyni. Zamierzał dać ostatnią dotkliwą lekcję plemionom Massagetów, które przyłączały się do buntu Spita-menesa. Ci jednak zorientowali się, że nie ma już żadnej nadziei, by satrapa podburzył Baktrię i Sogdianę przeciw Aleksandrowi, i byli przerażeni tym, co wydarzyło się nad rzeką Artakoenes. Dowiedzieli się też od wodza Dravasa, iż król przybyły z zachodu jest niezwyciężonym półbogiem, który może pojawić się niespodziewanie w każdym miejscu i uderzyć z niszczycielską gwałtownością. Zwołali więc radę wodzów i uznali, że należy ustanowić dobre stosunki z nowym władcą, aby nie prowokować jego gniewu. Pochwycili zdradliwie Spitamenesa, zaskakując go we śnie, odcięli mu głowę i przekazali Kraterosowi na dowód ich dobrych chęci. Z nastaniem pierwszych chłodów dwa korpusy armii macedońskiej, znów połączone w Marakandzie, ruszyły w kierunku Nautaki, aby spędzić tam zimę. 330 49 Następnej wiosny Aleksander podjął marsz w stronę Sogdiany, aby zlikwidować ostatnie ogniska oporu, zwłaszcza fortecę w górach, zwaną Skałą Sogdiańską, niemal całkowicie niedostępne orle gniazdo, posiadłość miejscowego pana imieniem Oksyartes, mężnego, zuchwałego i nieugiętego. Do twierdzy można było dotrzeć tylko wąską, stromą ścieżką, wyrąbaną w skale, która pięła się aż do jedynej bramy, otwierającej się w bardzo wysokich murach, zawieszonej nad przepaścią. Z tyłu pas murów opierał się na skalistym, przez prawie cały rok oblodzonym szczycie, który wyrastał ponad fortecą na wysokości co najmniej tysiąca stóp. Aleksander wysłał herolda wraz z tłumaczem stromą ścieżką, aby poprosili Oksyartesa o poddanie się, jednak on odkrzyknął z góry: - Nigdy się nie poddamy! Mamy obfitość zapasów i możemy wytrzymać przez wiele lat, gdy tymczasem wy umrzecie z zimna i z głodu. Przekażcie swojemu królowi, że tylko wtedy mógłby mieć nadzieję na zdobycie mojej fortecy, gdyby miał żołnierzy ze skrzydłami. - Żołnierze ze skrzydłami! - powtórzył Aleksander, kiedy tylko przyniesiono mu odpowiedź. - Żołnierze ze skrzydłami... Diades z Larissy spojrzał w górę, osłaniając oczy ręką przed blaskiem śniegu. - Jeśli myślisz o Dedalu i Ikarze, muszę ci przypomnieć, że niestety, chodzi o legendę. Człowiek nigdy nie będzie mógł latać, nawet gdyby ktoś przypiął mu skrzydła. Uwierz, to jest niemożliwe przedsięwzięcie. - Nie znam słowa niemożliwe - odparł król. - I kiedyś ty też go nie znałeś, mój przyjacielu. Obawiam się, że się starzejesz. Diades umilkł zmieszany i odszedł. Nawet przy naj- 331 większym wysiłku nie przychodził mu do głowy żaden pomysł, jak wziąć szturmem podobne miejsce. Ale Aleksander miał już taki pomysł. Wezwał herolda, którego wysłał wcześniej na rokowania, i rozkazał mu, aby przeszedł przez cały obóz i obiecał po dwadzieścia talentów każdemu, kto zdecyduje się wdrapać nocą na górujący nad fortecą szczyt, podejściem liczącym co najmniej dwa tysiące stóp od punktu, w którym się znajdowali. - Dwadzieścia talentów? - zdziwił się Eumenes. -Ależ jest to kwota zupełnie absurdalna! - Wynagrodzenie musi być odpowiednie dla tak trudnego przedsięwzięcia - odrzekł Aleksander. - Suma, która może uczynić rodzinę bogatą przez jakieś pięć pokoleń. A ja jestem przekonany, że pieniądze potrafią przyprawić ludziom skrzydła. W niecałą godzinę stawiło się trzystu ochotników: więcej niż połowę stanowili Agrianie, pozostali byli Macedończykami z najbardziej górzystych terenów. - Wpadliśmy na pewien pomysł - powiedział ten, który wydawał się przywódcą. - Noże Agrian tu się nie przydadzą. Użyjemy palików od namiotów, wykonanych z hartowanego żelaza. Wbijemy je w lód młotkiem, powiążemy linami i będziemy kolejno wchodzić. Może nam się udać. - Też tak sądzę - odparł król. - Weźcie od Eumenesa sztandar i zamachajcie nim, jak tylko znajdziecie się na szczycie. My zadmiemy w trąby i w tym momencie będziecie musieli wychylić się w taki sposób, żeby widziano was z fortecy. Niewiarygodna wspinaczka rozpoczęła się o zachodzie słońca. Ludzie wchodzili początkowo pieszo, dopóki było to możliwe, niosąc na plecach worki z linami i palikami, potem zaczęli wbijać je w lód i kolejno się po nich wdrapywać. 332 Ani król, ani jego towarzysze nie położyli się tej nocy. Stali z zadartymi głowami, patrząc z zapartym tchem na ludzi wspinających się powoli, z ogromnym trudem, po oblodzonej ścianie. Około północy zerwał się też mroźny, przenikający aż do szpiku kości wiatr, od którego kostniały kończyny, jednak wojownicy nie przerywali wspinaczki, a wyznaczana przez ich postaci ciemna linia była ledwie widoczna na nieskazitelnej bieli śniegu.Trzydziestu łudzi runęło w przepaść, roztrzaskując się o skały, ale dwustu siedemdziesięciu dotarło na szczyt wraz z pierwszymi promieniami świtu. - Chorągiew! - wrzasnął Perdikkas, wskazując małą czerwoną plamkę falującą na wierzchołku góry. - Udało się im! - Och, bogowie niebiescy! - wykrzyknął Eumenes. -Gdyby ktoś mi to opowiedział, nigdy bym nie uwierzył. Szybko, każcie zadąć w trąby. Cisza doliny przerwana została natarczywym dźwiękiem, odbitym i pomnożonym przez echo, a wojownicy wychylili się znad szczytu, krzycząc głośno, aby usłyszano ich w twierdzy. Wartownicy na murach nie zdołali zrazu zrozumieć, skąd dochodzą głosy, potem podnieśli wzrok, zobaczyli ludzi Aleksandra na szczycie góry i pobiegli obudzić swego pana, który wypadł, nie dowierzając, na taras. Wkrótce potem herold Aleksandra wspiął się pod fortecę i krzyknął: - Jak widzisz, mamy żołnierzy ze skrzydłami i mamy ich wielu! Co postanawiasz? Oksyartes spojrzał w górę, potem w dół i znowu w górę. - Poddaję się - odrzekł. - Powiedz swojemu królowi, że jestem gotów go przyjąć. Aleksander wraz ze swymi towarzyszami i hetajrami z iii wszedł do twierdzy następnego dnia i skierował się do zamku Oksyartesa, który oczekiwał go w progu. Obydwaj wymienili uprzejmości, a potem gość, razem ze swy- 333 mi przyjaciółmi, zaprowadzony został do sali biesiadnej, przygotowanej według zwyczaju Sogdiańczyków: miękkie poduszki ułożone na podłodze w dwóch rzędach, a pośrodku stoły. Król znalazł się naprzeciw Oksyartesa, ale natychmiast jego wzrok przyciągnęła osoba siedząca po prawicy gospodarza: jego córka, Roksana. Dziewczyna niewiarygodnej urody, o boskich kształtach, uwielbiana przez swój lud, który nazywał ją poetyckim imieniem „Mała Gwiazda". Uśmiechnęła się do niego, a jej zęby lśniły niczym perły. Owalna twarz o miękkich i delikatnych rysach była absolutną doskonałością. Rzęsy miała długie i błyszczące, gładka jak marmur skóra zabarwiona była bladym odcieniem bursztynu. Włosy, tak czarne, że połyskiwały niebieskawymi refleksami, okalały jaśniejące czoło, a kiedy poruszała głową, ocieniały intensywne i słodkie światło jej wielkich fiołkowych oczu. Popatrzyli na siebie i zawirowało im w głowach, owionęła ich jakaś magiczna, rozedrgana aura, płynna i rozrzedzona niczym poranny sen. Nic innego już dla nich nie istniało, zanikały gdzieś w oddali głosy biesiadników, a sala wydawała się jakby pusta; tylko melodia hinduskiej harfy błądziła w owej wibrującej przestrzeni, przenikała ich dusze, ciała, a nawet ich głosy, używające innych języków, a przecież jednakowe w brzmieniu niewypowiedzianego uczucia, wzniosłego uniesienia. Wtedy Aleksander zrozumiał, że do owej chwili nigdy tak naprawdę nie kochał, że przeżył historie wielkiej i szalonej namiętności, palącego pożądania, uczucia podziwu, ale nigdy miłości. Miłością było to, co przeżywał w tej chwili, ów drżący niepokój, owe nieugaszone pragnienie tej właśnie kobiety, ów głęboki spokój duszy, a jednocześnie jakąś niekontrolowaną obawę, owo szczęście i ów strach. To właśnie była ta miłość, o której mówili poeci, niezwyciężona i bezlitosna bogini, nieuchronna siła, szaleństwo rozumu i zmysłów, jedyne możliwe szczęście. Zapomniał o krwa- 334 wych widmach przeszłości, o udrękach i strachu, a jego głód nieskończoności zaspokoił się w świetle owych fiołkowych oczu, owego boskiego uśmiechu. Kiedy się otrząsnął, zdał sobie sprawę, że wszyscy na nich patrzą i że wszyscy zrozumieli. Wtedy stanął przed szlachetnym Oksyartesem i z oczami błyszczącymi ze wzruszenia powiedział stanowczym głosem: - Wiem, że jeszcze kilka godzin temu byliśmy wrogami, ale teraz ofiarowuję ci długą i trwałą przyjaźń, a na dowód tej przyjaźni i ze względu na szczerą i głęboką miłość, jaką odczuwam w tej chwili do twojej córki, proszę cię o jej rękę. - A kiedy tylko tłumacz skończył mówić, zwrócił się do niej i dodał: - Jeśli ona zechce. Roksana wstała i odparła w swym języku, tak dziwnym, a jednocześnie tak dźwięcznym. Tylko jego imię wymówiła w taki sposób, w jaki słyszała, że wymawiali je jego przyjaciele. Powiedziała: - Chcę cię, Aleksandrze, na zawsze. Ślub odbył się z wielkim przepychem trzy dni później i wolą Aleksandra było, żeby dokonał się perski rytuał chleba, jednak na sposób macedoński, to znaczy, by kroił go swoim mieczem. Potem nowożeńcy pożywili się tym chlebem, patrząc sobie w oczy, i czuli, że będą się kochać do końca życia. A nawet dłużej. Roksana odziana była w swój strój obrzędowy, w niebieską szatę włożoną na czerwoną tunikę, spiętą w talii pasem ze złotych krążków, na głowie zaś miała welon z diademem również ze złota, ozdobiony łezkami z lazurytu. Podczas weselnej wieczerzy król prawie wcale nie pił i cały czas trzymał rękę swej małżonki, szepcząc jej coś do ucha. Były to słowa, których ona nie mogła rozumieć, wiersze wielkich poetów, obrazy ze snu, inwokacje, wyznania miłości. Udręczona dusza Aleksandra szukała po- 335 ciechy w spojrzeniu owej nieskalanej dziewicy, w uczuciu miłości promieniującym z jej dłoni, kiedy go gładziła, z jej oczu, kiedy wpatrywały się w niego z niewinnym i pozbawionym wstydu pragnieniem, rozpalonym, a jed- j nocześnie łagodnym. Każdy oddech unosił jej rozkwitają- 3 ce piersi, pokrywał policzki lekkim różem. Król zaś szu- \ kał w tym tchnieniu nagłego i w znacznym jeszcze stopniu nieznanego uczucia, które - o czym usilnie marzył -stałoby się niezmienne i wieczne. Kiedy wreszcie zostali sami i Roksana zaczęła się rozbierać ze spuszczonymi oczami, odsłaniając powoli swoje boskie ciało, wypełniając ową prostą, pozbawioną ozdób sypialnię zapachem swej skóry i włosów, Aleksandra ogarnęło silne i głębokie wzruszenie, jak gdyby zanurzał się w letniej kąpieli po długiej wędrówce pośród zamieci śnieżnej, w okowach lodu, jakby pił krystaliczną źródlaną wodę po długim błądzeniu po pustyni, jakby na nowo poczuł się człowiekiem po okresie deprawacji, okrucieństwa, brutalności. Miał oczy wilgotne ze wzruszenia, kiedy przytulił ją do siebie i poczuł dotyk jej nagiej skóry. Kochał ją z całą intensywnością, z bezgranicznym oddaniem, jakiego nie doświadczył nigdy w życiu, a kiedy ich ciała zjednoczyły się w ostatnim porywie ekstazy, czuł, że przekazuje jej tajemnicę owej dzikiej energii, która powaliła miasta i wojska, zniosła najpotworniejsze rany, podeptała najświętsze uczucia, zabiła litość i współczucie. A kiedy opadł wyczerpany u jej boku, żeby pogrążyć się we śnie, przyśniło mu się, jak wkracza na długą i niedostępną ścieżkę, pod czarnym niebem sięgającym brzegów oceanu, płaskiego, zimnego i nieruchomego, niczym wypolerowana stalowa płyta. Ale nie bał się, ponieważ ciepło Roksany otulało go niczym miękka szata, tajemnicze szczęście, wspomnienie z dzieciństwa. 336 Kiedy się obudził i odnalazł ją u swego boku, jeszcze piękniejszą i ze światłem snów w spojrzeniu, pogładził ją czule i rzekł: - Teraz wyjedziemy, moja ukochana, i nie zatrzymamy się, dopóki nie ujrzę końca świata i miast nad Gangesem, czapli ze złotych jezior i tęczowych pawi z Pataliputry. W następnych dniach Aleksander podjął przygotowania i zreorganizował armię, zaciągając do niej jeszcze tysiące Azjatów z prowincji Baktrii i Sogdiany, których wierność została teraz podwójnie wzmocniona i utrwalona jego małżeństwem z księżniczką, córką Oksyartesa. Przybyło również dziesięć tysięcy Persów, wyszkolonych i uzbrojonych na sposób macedoński, zwerbowanych przez królewskich gubernatorów w centralnych prowincjach imperium. Pomyślał wtedy, że ceremoniał perski oraz zwyczaj proskynezy powinny objąć wszystkich, ponieważ wszyscy poddani powinni być traktowani w taki sam sposób. Jednak Macedończycy zbuntowali się, a Kal-listenes zademonstrował to osobiście, próbując mu uświadomić, że żądanie jest absurdalne, - Co zrobisz - powiedział - kiedy wrócisz do ojczyzny? Zażądasz, żeby również Grecy, najbardziej wolni wśród ludzi, oddawali ci honory w taki sposób, w jaki czci się tylko bogów? Oni są inni, nawet Heraklesowi nie oddawali boskich honorów, dopóki był przy życiu, a wyrocznia w Delfach wyraźnie tego nie zażądała. Czy chcesz identyfikować się z tymi barbarzyńskimi władcami? Weź jednak pod uwagę, co się im przytrafiło: Kambyzes został pokonany przez Etiopczyków, Dariusz przez Scytów, Kserkses przez Greków, a Artakserkses przez „dziesięć tysięcy" Ksenofonta, o czym tak dobrze wiesz. Wszyscy zostali pokonani przez wolnych ludzi. To prawda, jesteśmy na obcych ziemiach i do pewnego stopnia musimy też myśleć jak ci cudzoziemcy, ale proszę cię, pamiętaj o Grecji! Pamiętaj o naukach twego nauczyciela. Jak będą mog- 337 li Macedończycy traktować niczym boga swego króla i jak Grecy będą mogli traktować niczym boga przywódcę ich ligi? Z człowiekiem można wymienić uścisk ręki, pocałunek; bogu wznosi się świątynie, składa ofiary, śpiewa hymny. Istnieje różnica między oddawaniem honorów człowiekowi a czczeniem boga. Ty jesteś godzien najwyższych honorów spośród ludzi, ponieważ byłeś najbardziej mężny, odważny, największy. Ale niech to ci wystarczy, proszę, zadowól się hołdem ludzi wolnych i nie wymagaj, żeby padali przed tobą na twarz jak niewolnicy! Aleksander, udzielający w owej chwili audiencji, spuścił głowę i ci, którzy stali blisko niego, usłyszeli, jak szepce: „Nie rozumiecie mnie... nie rozumiecie mnie..." Usłyszał go również jeden z paziów, Hermolaos, młodzieniec, który podziwiał bardzo Kallistenesa, a gardził królem. To on był dowódcą paziów, ponieważ Kybelinos, który ocalił kiedyś Aleksandrowi życie, nie wytrzymał potem trudów służby wojskowej, jak też ostrego klimatu, ciężko się rozchorował w czasie kampanii w Scytii i kilka dni później zmarł. Hermolaos wykorzystywał każdą wolną chwilę, by słuchać rad i nauk Kallistenesa, i często zaniedbywał służbę, do której był przeznaczony. Król zwolnił w każdym razie z obowiązku tych, którzy nie poczuwali się do składania mu hołdu poprzez proskynezę, i dłużej nie nalegał, ale nawet to nie przywróciło spokoju wśród jego ludzi. Nie tolerowano też proskynezy ze strony Azjatów, dla których był to gest naturalny i obowiązkowy. Dlatego wielu wciąż piętnowało go w ukryciu jako zarozumiałego tyrana, zaślepionego władzą i nadmierną fortuną. Niestety, niezadowolenie nie ograniczyło się do pomrukiwania i sarkania. Zrodziło znowu spisek na jego życie. Tym razem zawiązali go właśnie najmłodsi chłopcy, ci, którzy powołani byli do bezpośredniej służby jego osobie: paziowie, którzy mieli czuwać nad jego snem. 338 Tak straszliwy i bolesny dramat miał swoje źródło w wydarzeniach, jakie nastąpiły po powrocie armii do Baktry, przy okazji wesołej rozrywki, w czasie polowania na dzika. Hermolaos, sprawujący swoją funkcję przywódcy paziów, jechał bardzo blisko króla, kiedy nagle, goniony przez Peritasa i inne psy, wypadł z zarośli dzik i go zaatakował. Aleksander raptownie skręcił i chwycił oszczep, żeby uderzyć, ale Hermolaos, wiedziony zapałem i żądzą zwycięstwa, uderzył pierwszy i powalił dzika, odbierając pierwszeństwo królowi. Było to bardzo poważne uchybienie i oznaka arogancji oraz całkowitej pogardy dla tradycji i dworskiego protokołu. W takich przypadkach tylko sam król osobiście mógł wymierzać cielesne kary paziowi lub rozkazać, by uczynili to inni, i Aleksander skorzystał z tego przywileju: kazał związać chłopaka i wychłostać go rózgami. Była to ciężka kara, ale uznawana za normalną na macedońskim dworze. W dzieciństwie wszyscy karani byli w ten sposób: Le-onnatos miał znaki na plecach, ale także Hefajstion i Li-zymach wielokrotnie zapłacili w ten sposób za brak dyscypliny z rozkazu króla Filipa i z ręki Leonidasa lub ich nauczyciela sztuki wojennej. W mentalności tych, którzy ustalili takie reguły, kara była także rodzajem ćwiczenia wytrzymałości na ból, sposobem, aby przyzwyczaić do posłuszeństwa i zahartować ciało i ducha w trudnościach. W Sparcie chłosta chłopców praktykowana była bez celu wymierzenia kary, a tylko jako wychowanie w męstwie i poświęceniu, jako ćwiczenie odporności. Hermolaos natomiast uznał się za ofiarę okrutnego poniżenia i całkowicie bezzasadnej niesprawiedliwości, więc od tamtego dnia nosił w sobie głęboką urazę wobec króla, aż wreszcie obmyślił plan zabicia go. Byłoby łatwo uderzyć go we śnie, ale nie mógł zrobić wszystkiego sam. Potrzebował kogoś, kto by mu otworzył drogę ucieczki. Pobudzony ideami wolności wpojonymi mu przez Kallistenesa, nie uświada- 339 miał sobie, że nie jest obywatelem ateńskim, który musi bronić demokracji swego miasta przed tyranem, lecz macedońskim paziem w służbie króla, na dalekich, obcych ziemiach, pośród wszelkich niebezpieczeństw. I nie zdawał sobie sprawy, że również Kallistenes je Aleksandrowi z ręki, że dzięki szczodrości króla dostaje pożywienie, szaty i koce, aby ogrzać się podczas zimnych nocy na płaskowyżu. Z lekkomyślnością typową dla chłopców, Hermolaos zwierzył się swojemu przyjacielowi imieniem Epimenes, a ten z kolei porozmawiał ze swoim towarzyszem, któremu ślepo ufał, niejakim Chariklesem, a ten znów z bratem Epimenesa, Eurylochosem. Ostatni z nich przeraził się i chciał na wszelkie możliwe sposoby odwieść ich od tego pomysłu. - Oszaleliście? - powiedział pewnego dnia, kiedy zebrali się wszyscy razem pod namiotem. - Nie możecie zrobić czegoś podobnego. - Oczywiście, że możemy - odparł Hermolaos. -I uwolnimy cały świat od bestii, od wstrętnego tyrana. Eurylochos potrząsnął głową. - To była twoja wina. Dobrze wiesz, że pierwszy cios należy do króla. - On już praktycznie upadł, jak mógłby uderzyć? - Głupiec! Aleksander nigdy nie pada. A poza tym jak myślisz to zrobić? Sądzisz, że tak łatwo jest zamordować króla? - Oczywiście. Pomyśl, jak zginął król Filip, który był o wiele lepszy od tego tu. A zabójca nie został nigdy odkryty. - Ale tutaj jesteśmy tylko my, otoczeni przez barbarzyńców i przez pustynię. Przyjdą po nas natychmiast. A poza tym, jeśli chcesz wiedzieć, już krążą pogłoski o tobie i Kallistenesie, które czynią was podejrzanymi. Ktoś słyszał, że pytałeś go, jak stać się najsłynniejszym czło- 340 l wiekiem świata, a on miał ci odpowiedzieć: „Zabijając najpotężniejszego człowieka świata". Masz szczęście, że te słowa nie dotarły jeszcze do uszu króla, ale nie można zbyt długo wyzywać losu. - Zwrócił się do Epimenesa: -Jeśli chodzi o ciebie, wystarczy tyle: jestem twoim starszym bratem i rozkazuję ci zostawić tych nieszczęśników. I wy też, jeśli cokolwiek rozumiecie, dajcie spokój. Okazujcie szacunek, a być może te plotki powoli przycichną. Hermolaos wzruszył ramionami. - Robię to, co chcę, a jeśli ty nie masz zamiaru mi pomóc, nic nie szkodzi: mam innych przyjaciół. To będzie łatwe jak splunięcie. - Splunął. Potem odwrócił się do niego plecami i wyszedł. Młodzi spiskowcy poczekali, aż Aleksander i jego wojsko wyjdą na otwarte pole walczyć z grupą buntowników, tak by jego śmierć wydawała się dziełem wroga, który wślizgnął się do obozu, a potem naradzali się dzień i noc. Kiedy król opuszczał pałac w Baktrze, Roksana mocno go przytuliła. - Nie odchodź! - Robisz wielkie postępy w greckim - odparł Aleksander. - Kiedy już go opanujesz, nauczę cię też dialektu macedońskiego. - Nie odchodź! - powtórzyła przygnębiona Roksana. Aleksander pocałował ją. - Ale dlaczego nie mam iść? Dziewczyna spojrzała na niego ze łzami w oczach i powiedziała: - Dwa dni. Widzę... ciemność. Król potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić dręczącą myśl, po czym ordynansi założyli mu zbroję i odprowadzili na dziedziniec, gdzie czekali na niego gotowi do drogi jeźdźcy. Minęły dwa dni i król, zaniepokojony wizją Roksany, porozmawiał o tym z Arystandrosem. 341 - Jak myślisz, co to może znaczyć? - W tym kraju kobiety praktykują wróżbiarstwo i magię, mają zdolność wyczuwania zagrożenia w powietrzu. Poza tym Roksana cię kocha. - Co powinienem zrobić? - Nie śpij tej nocy. Czytaj, pij, ale nie tyle, żeby stracić świadomość. Musisz pozostać czujny. - Uczynię, jak mówisz - odparł Aleksander i czekał, aż zapadnie zmrok. 50 Ptolemeusz zobaczył światło palące się w namiocie Aleksandra i wszedł, pozdrawiany przez dwóch paziów, którzy pełnili owego wieczoru służbę. - Jeszcze na nogach o tej porze? - zapytał Aleksandra. -To już druga zmiana warty. - Nie chce mi się spać. Czytałem. Ptolemeusz zerknął. - Historia Indii Ktezjasza. Nie możesz się doczekać, prawda? - Tak. A kiedy zdobędziemy Indie, będziemy mogli powiedzieć, że cała Azja jest w naszym posiadaniu. Wrócimy i zaczniemy zmieniać świat, Ptolemeuszu. - Czy naprawdę wierzysz, że można zmienić świat? Ze podobny plan może się naprawdę udać? Aleksander podniósł oczy znad leżącego przed nim rulonu. - Tak, wierzę. Nie pamiętasz już tamtego wieczoru w świątyni Dionizosa w Miezie? - Pamiętam. Byliśmy chłopcami, pełnymi entuzjazmu, nadziei, marzeń... - Ci chłopcy podbili największe imperium na ziemi, dwie trzecie świata, założyli dziesiątki miast o greckiej kul- 342 turze i ustroju w samym sercu Azji. Czy myślisz, że zdarzyło się to przypadkiem? Że nie ma to znaczenia, celu? - Chciałbym w to wierzyć. W każdym razie możesz zawsze liczyć na moją przyjaźń i wierność. Nigdy cię nie opuszczę. Możesz być tego pewien. Co do reszty, to czasami sam nie wiem, co o tym myśleć... W tym momencie wszedł Hermolaos. Peritas zawarczał, Ptolemeusz zaś odwrócił się w jego stronę. - Jesteś dziś na warcie? - Tak, hegemonie - odparł chłopak. - Dlaczego więc byłeś na zewnątrz? - Król jeszcze nie spał i nie chciałem mu przeszkadzać. - Nie przeszkadzasz - powiedział Aleksander. - Możesz zostać, jeśli chcesz. Chłopak usiadł w kącie namiotu. Ptolemeusz popatrzył na niego, a potem na Aleksandra: wyczuwał dziwną sytuację, nieuchwytną atmosferę napięcia i tłumionej energii. - To ten chłopak, którego ukarałem wtedy po polowaniu. - Bardzo się przejąłeś? - zapytał Ptolemeusz pazia, widząc, że robi się purpurowy na twarzy. - Och, nie powinieneś. Gdybyś wiedział, ile razy mnie się dostało, kiedy byłem w twoim wieku. Król Filip osobiście skopał mi tyłek, a także kazał mnie wychłostać pewnego razu, kiedy okulawiłem jednego z jego koni. Ale ja nie miałem do niego żalu, ponieważ był wielkim człowiekiem i robił to dla mojego dobra. - Czasy się zmieniły - zauważył Aleksander. - Ci chłopcy nie są tacy jak my. Są... inni. Albo to my się starzejemy. Pomyśl, mam trzydzieści lat. - Jeśli o to chodzi, to ja skończyłem je już jakiś czas temu. Dobrze, idę kontynuować obchód. Czy mogę wziąć psa? Dotrzyma mi towarzystwa. - Peritas zamerdał ogonem. 343 - Weź go, przyda mu się trochę ruchu, zaczyna tyć. - Więc idę. Jeśli będziesz mnie potrzebował, zawołaj. Aleksander przytaknął głową i znów zagłębił się w lekturze, pociągając od czasu do czasu łyk ze stojącego na stole kielicha. Hermolaos siedział naprzeciwko niego w milczeniu, z zaciśniętą szczęką i opuszczonymi oczami. Król podnosił od czasu do czasu głowę znad rulonu i przyglądał mu się w dziwny, zakłopotany sposób. W pewnym momencie powiedział: - Nienawidzisz mnie, prawda? Nienawidzisz mnie, bo kazałem cię wychłostać? - To nieprawda, panie. Ja... - Ale widać było, że kłamie, i to przekonało króla, że ten chłopak jest zły, ponieważ nie ma odwagi okazać swojej nienawiści ani się jej wyrzec. - Zostawmy to, nieważne. Przepędził tak prawie całą noc: noc zimną, pustą, niepotrzebną. Zbliżał się świt i koniec warty. Hermolaos targany był wątpliwościami i wpatrywał się wciąż w króla, który od czasu do czasu pochylał głowę, jakby miał usnąć. Również Eurylochos nie kładł się przez całą noc, ponieważ zdał sobie sprawę, że wszyscy trzej paziowie na służbie są spiskowcami, i był pewien, iż Ptolemeusz miał zwyczaj zabierać ze sobą Peritasa, kiedy odbywał obchód korpusów gwardii. Ale potem, widząc, że światło w pawilonie królewskim wciąż się świeci i że król nadal czuwa, nie kładąc się, choć nie ma bezpośredniego niebezpieczeństwa nieprzyjacielskich podjazdów, nabrał pewności, że za chwilę stanie się coś strasznego: może Aleksander wszystko odkrył, a może Hermolaos i inni zamierzali uderzyć przed nastaniem dnia. Pomyślał, że tylko mówiąc, mógłby ocalić tych nieszczęśników. Zobaczył Ptole-meusza i postanowił podejść do niego. - Hegemonie... 344 - O co chodzi, chłopcze? - Ja... muszę z tobą porozmawiać. - Słucham cię. - Nie tutaj. - Zatem w moim namiocie. - Poprowadził go ze sobą i wpuścił do środka. - A więc? Co znaczy ta tajemniczość? - Posłuchaj, hegemonie - zaczął Eurylochos. - Mój brat Epimenes, Hermolaos i inni chłopcy... jakby to powiedzieć... mają dziwne pomysły... Wiesz, że Hermolaos z moim bratem i kilkoma towarzyszami chodzą do Kalli-stenesa i ten karmi ich różnymi głupstwami na temat demokracji i tyranii, i wtedy... - Wtedy? - zapytał Ptolemeusz, marszcząc brwi. - To są tylko chłopcy, hegemonie - ciągnął Eurylochos, nie mogąc już powstrzymać łez. - Tym razem może zrezygnowali, może król coś podejrzewał... Nie wiem... Ja postanowiłem ci powiedzieć, a teraz ty napędzisz im porządnego stracha i więcej nie spróbują. To wina Kallistenesa, rozumiesz? Oni nigdy by o tym nie pomyśleli. Chociaż to król kazał wychłostać Hermolaosa z powodu tamtego dzika, nie wiem, czy posunęliby się aż do... Ale nigdy nie wiadomo... - Och, wielki Zeusie! - wybuchnął Ptolemeusz. I natychmiast krzyknął: - Peritas, biegnij, biegnij do Aleksandra! - Pies rzucił się pędem i wpadł do namiotu króla dokładnie w chwili, kiedy jego pan miał już się zdrzemnąć na stole, a Hermolaos podnosił powoli rękę do pasa pod tuniką. Peritas powalił go na ziemię i chwycił w zęby dłoń, która ściskała sztylet. Ptolemeusz wtargnął zaraz potem i w ostatniej chwili złapał psa za obrożę, zanim ten zdążył odgryźć chłopcu rękę. Aleksander, którego ten niespodziewany hałas wyrwał z senności, zerwał się raptownie na nogi, wyciągając miecz. 345 - Chcieli cię zabić - wydyszał Ptolemeusz, rozbrajając Hermolaosa. Chłopak wyrywał się, krzycząc: - Przeklęty tyran, krwawy potwór! Masz ręce zbruka-ne krwią! Zabiłeś Parmeniona i Filotasa, jesteś mordercą! Dwaj pozostali na warcie na zewnątrz próbowali się oddalić, ale Ptolemeusz zawołał na cały głos trębacza i kazał zagrać sygnał wzywający hypaspistów. Uciekający paziowie zostali natychmiast zatrzymani i unieszkodliwieni. Eurylochos nadbiegł, płacząc i zaklinając: - Nie rób im krzywdy, hegemonie! Nie rób im krzyw-, dy. Nic więcej nie zrobią, przysięgam ci. Wydaj ich mnie, ja ich ukarzę, złoję im skórę, ale nie rób im krzywdy, proszę! Aleksander wyszedł, blady z wściekłości, a tymczasem Hermolaos wciąż wyrzucał z siebie na całe gardło wszelkie obelgi i wyzwiska pod jego adresem, w środku obozu, wypełnionego już nadbiegającymi zewsząd żołnierzami. - Na co zasługują ci ludzie, królu? - Ptolemeusz wypowiedział rytualną formułę. - Zaprowadź ich pod sąd armii - odrzekł Aleksander i wrócił do namiotu. Sędziowie wojskowi zebrali się niezwłocznie i przez cały dzień oraz następną noc odbywał się proces. Paziowie konfrontowani byli ze sobą, zmuszani do zaprzeczania, bici i chłostani, dopóki się nie przyznali. Żaden z nich, nawet poddany torturze, nie wymówił imienia Kalliste-nesa, ale Eurylochos, którego oszczędzono za to, że ocalił królowi życie, wciąż powtarzał, iż ci chłopcy nigdy nie obmyśliliby podobnego planu, gdyby Kallistenes nie zaraził ich swoimi poglądami. I do ostatniej chwili błagał, żeby ich oszczędzono. Na próżno. Nazajutrz o świcie, w szary, deszczowy dzień, zostali ukamienowani. Eumenes, który był na procesie i przy egzekucji, po- 346 szedł do namiotu Kallistenesa i zastał go roztrzęsionego, bladego jak trup, załamującego ręce z rozpaczy. - Ktoś wymienił twoje imię - powiedział. Kallistenes ciężko opadł na krzesło. - A więc to koniec, nieprawdaż? Eumenes nie odpowiedział. - Koniec ze mną, czyż nie tak?! - krzyknął. - Twoje upiory nabrały kształtów, Kallistenesie, kształtów owych chłopców, którzy leżą teraz pod kupą kamieni. Człowiek taki jak ty... Nie wiedziałeś, że słowa mogą zabijać bardziej niż miecz? - Będą mnie torturować? Nie wytrzymam, nie wytrzymam! Zmuszą mnie, żebym powiedział to, co chcą! -krzyknął historyk pośród łkań. Eumenes zmieszany pochylił głowę. - Przykro mi. Chciałem ci tylko powiedzieć, że wkrótce przyjdą. Masz niewiele czasu. - I wyszedł na ulewny deszcz. Kallistenes rozejrzał się dokoła zrozpaczony, szukając jakiejś broni, ostrza, ale wszędzie leżały tam tylko zwoje papirusu, jego dzieła, jego Historia wyprawy Aleksandra, Potem przypomniał sobie nagle o pewnej rzeczy, którą powinien był zniszczyć już dawno, a nie wiedzieć czemu zachował. Podszedł do skrzyni, grzebał, dysząc ze strachu i niepokoju, i w końcu chwycił w dłonie żelazną szkatułkę. Otworzył ją: w środku był zwój i zawinięta w szmatkę szklana fiolka wypełniona białym proszkiem. Na kartce było napisane: Nikt nie może kontrolować rozprzestrzeniania się chorób. Ale to lekarstwo daje takie same objawy. Szczypta tego proszku powoduje wysoką gorączkę, wymioty i biegunkę przez dwa lub trzy dni. Potem następuje poprawa i wydaje się, że pacjent dochodzi do zdrowia. Czwartego dnia gorączka znów się podnosi i zaraz potem następuje śmierć. 347 Kallistenes spalił kartkę, a potem połknął całą zawartość. Kiedy przybyły straże, znalazły go leżącego pośród zwojów jego Historii z wytrzeszczonymi, nieruchomymi, pełnymi przerażenia oczami. 57 Wybrzeże Fokidy rysowało się już wyraźnie, wyłaniając się z wieczornej mgły, a obłoki na niebie i morskie fale rozpłomieniały się barwami zachodu słońca. Łódź płynęła, popychana wiejącym wiatrem, trochę na ukos, z zatoki Eginy. Arystoteles zbliżył się do dziobu, aby obserwować manewry cumowania, a wkrótce potem schodził na mały pomost w Itei, gdzie uwijali się cumownicy, tragarze i sprzedawcy przedmiotów świętych. - Chcesz owcę na ofiarę dla boga? - pytał jeden. - Tutaj kosztują o połowę mniej niż w Delfach. Popatrz na to jagniątko: tylko cztery obole. A może parę gołębi? - Potrzebuję osła - odparł filozof. - Osła?- zapytał zdumiony przekupień. - Chyba żartujesz: kto też by składał osła... - Nie chcę go ofiarować. Zamierzam go dosiąść. - Ach, teraz rozumiem. Jeśli tak, to chodź: tam jest mój przyjaciel, który ma łagodne i spokojne zwierzęta. -Handlarz zorientował się, że ma przed sobą uczonego, człowieka mało wprawnego zapewne w jeździe na oklep. Uzgodnili zapłatę za trzy dni wynajmu oraz zaliczkę na ostateczną zapłatę i Arystoteles samotnie wyruszył w stronę świątyni Apollona. Było już późno, a ludzie zazwyczaj woleli wchodzić do gaju oliwnego rankiem, kiedy połyskiwał srebrzyście w świetle słońca, a nie w ciemności, która wielowiekowym pniom nadawała groźne i niepokojące kształty. Spokojny krok osła pozwalał mu na medytację, a ostatnie promienie zachodzącego za mo- 348 rze słońca ogrzewały mu kończyny, które trochę przemarzły podczas rejsu i z powodu wiatru wiejącego od strony ośnieżonej już góry Kitajron. Rozmyślał o długich latach, podczas których nie zaprzestał dochodzenia w sprawie śmierci króla Filipa, ścigania umykającej i złudnej prawdy. Wieści docierające z Azji od pewnego czasu nie zachwycały go: wydawało się, że Aleksander zapomniał o jego naukach, zwłaszcza dotyczących polityki. Podniósł barbarzyńców do poziomu Greków, ubierał się jak perski despota, domagał się proskynezy i dawał wiarę pogłoskom umyślnie rozpowszechnianym przez jego matkę Olimpias, a dotyczącym jego boskiego pochodzenia. Biedny król Filip! Ale taki był już los, o wszystkich wielkich ludziach mówiło się, że byli bękartami jakiegoś boga albo bogini: Herakles, Kastor i Polluks, Achilles, Tezeusz... Aleksander nie mógł być wyjątkiem. Było to zrozumiałe, a wręcz do przewidzenia. A jednak mimo to brakowało mu go, oddałby wszystko, żeby go zobaczyć, porozmawiać. Ciekawe, jaki teraz jest, czy ma jeszcze ten dziwny zwyczaj przechylania głowy na prawe ramię, kiedy słucha albo wypowiada słowa trafiające prosto do duszy. A Kallistenes? Bez wątpienia dobry w pisaniu, choć trochę bezkrytyczny, pozbawiony rozsądku: ciekawe, jak radzi sobie w owych skrajnych sytuacjach, w owych nieprzystępnych miejscach, pośród tamtych nieokrzesanych ludów, a także intryg wędrującego dworu, niestabilnego, a zatem jeszcze bardziej niebezpiecznego? Od wielu miesięcy nie miał od niego wieści, ale przecież poczcie niełatwo było pokonać tak rozległe obszary, pustynie i płaskowyże, wzburzone rzeki, łańcuchy górskie... Filozof pobudził swojego osiołka piętami, ponieważ chciał dotrzeć na szczyt przed zmrokiem. No właśnie, morderca... Musiał to być jakiś diaboliczny umysł, jeśli aż 349 do tej chwili kpił sobie z niego i ze wszystkich. Pierwszy ślad prowadził do królowej Olimpias, ale okazał się nieprawdopodobny: dlaczego żona Filipa miałaby wykonać tak oczywisty gest, koronując zwłoki królewskiego zabójcy? Było jeszcze wielu przyjaciół króla, którzy kazaliby jej za to drogo zapłacić, tym bardziej że była cudzoziemką, a zatem w owej sytuacji na pozycji z góry straconej. Potem zajął się hipotezą zbrodni z namiętności: historią miłości homoseksualnej - zabójca Pauzaniasz mścił się na Filipie z powodu zniewagi doznanej od ostatniego królewskiego teścia, Attalosa, ojca młodziutkiej Eurydyki. Ale Attalos nie żył, a martwi nie mówią. Regularny tupot oślich kopyt na żwirowanej drodze towarzyszył refleksjom filozofa, wybijał niemal spokojny rytm jego myśli. Przypomniał sobie rozmowę z narzeczoną Pauzaniasza na jego mogile, pewnego mroźnego zimowego wieczoru. I oto trzecia hipoteza: kiedy tylko ostatnia małżonka Filipa, Eurydyka, urodziła syna, jej ojciec, Attalos, dziadek dziecka i teść króla, obmyślił śmiały plan zabicia króla i ogłoszenia się regentem wnuka, który zacząłby rządzić po osiągnięciu pełnoletności. Plan miał niemałą szansę powodzenia, ponieważ matka małego była czystej krwi Macedonką, w odróżnieniu od Olimpias, będącej cudzoziemką. A doskonałym zwieńczeniem planu byłoby zabójstwo Pauzaniasza, jedynego świadka spisku. Chodziło jednak o hipotezę nie dającą się udowodnić, ponieważ Attalos po śmierci Filipa nie uczynił żadnej próby przejęcia władzy, nie ruszył na Pellę z armią, którą dowodził w Azji. Być może z obawy przed Parmenionem? Albo Aleksandrem? Ale jak wyjaśnić słowa narzeczonej Pauzaniasza? Ona, która na pewno była dobrze poinformowana, zdawała się wierzyć, że jej ukochany został zgwałcony podczas orgii przez łowczych Attalosa, co nie miałoby sensu, gdyby nie był on jego najemnym mordercą. Szukał jeszcze potem 350 dziewczyny, ale powiedziano mu, że dawno już znikła i że nie było o niej żadnych wieści. Pozostawał ostatni trop, prowadzący do sanktuarium w Delfach, świątyni, która wydała niejasną, ale prawdziwą przepowiednię na temat rychłej śmierci Filipa. Niedaleko stamtąd, pod fałszywym imieniem, mieszkał zabójca Pauzaniasza, jedyny świadek, który mógłby doprowadzić do zleceniodawcy. Filozof odwrócił się: ostatnie promienie zachodzącego słońca zabarwiały na fioletowo wodne lustro zatoki, zamkniętej między dwoma przylądkami, a w górze, po lewej stronie, wielka dorycka świątynia Apollona oświetlona już była blaskiem zapalonych trójnogów i lamp. Prze-słodki śpiew unosił się w czystej ciszy wieczoru. Bose ze srebrnego łuku, błyszczący Febie, który niesiesz światło nad ziemie Elizjum, i nad Błogosławione Wyspy zagubione na oceanie o głębokich topielach, wróć, wróć, o boski! Przynieś nam jutro jutrzenkę, twój jaśniejący uśmiech, po ciemnej nocy, matce koszmarów, córce Chaosu... Dotarł na miejsce. Przywiązał osła do łańcucha przy fontannie i ruszył pieszo wzdłuż świętej drogi, przechodząc obok małych wotywnych świątyń Ateńczyków, Sif-nijczyków, Tebańczyków, Spartan. Wszystkie wypełnione były trofeami zdobytymi w bratobójczych walkach Greków z Grekami. Gdy patrzył na nie, zdawało mu się, że słyszy, co powiedziałby Aleksander, gdyby mogli w owej chwili porozmawiać. Ostatni pielgrzymi wychodzili, a dozorca przygotowywał się już do zamykania bram opustoszałej świątyni. Arystoteles poprosił go, by zaczekał. - Przybyłem tu z bardzo daleka i jutro o świcie muszę 351 odjechać. Błagam cię, daj mi jedną chwilę, pozwól, żebym zwrócił się do boga z modlitwą, z pilną prośbą, ponieważ jestem ofiarą straszliwych czarów, prześladującego mnie przekleństwa. - I wyciągnął do niego monetę. Dozorca włożył ją do torby, mówiąc: - Dobrze, ale pośpiesz się. - I zaczai zamiatać schody podestu. Arystoteles wszedł i wślizgnął się natychmiast w półmrok bocznej, lewej nawy. Przemierzał ją małymi krokami, przyglądając się tysiącu przedmiotów wotywnych zawieszonych na ścianie. Prowadziła go intuicja, cień wspomnienia sprzed wielu lat, kiedy jeszcze jako dziecko odwiedził świątynię, trzymany za rękę przez swego ojca Nikomachosa. Wtedy to jeden z przedmiotów wotywnych przyciągnął jego wzrok. Owo wspomnienie, połączone z podejrzeniem, przywiodło go między te święte mury. Dotarł w głąb nawy i przeszedł na drugą stronę, pod spojrzeniem siedzącego na tronie króla o oczach z masy perłowej. Kontynuował swoją inspekcję, posuwając się wzdłuż drugiej nawy i uważnie obserwując. Ale nie potrafił dostrzec niczego, co potwierdziłoby ów wyblakły obraz, owo odległe wspomnienie. Było zbyt ciemno. Wziął więc lampę zawieszoną na jednej z kolumn, przybliżył ją do ściany i na jego twarzy odmalował się wyraz zwycięstwa: nie mylił się! Miał przed sobą, zatarty przez czas, ślad przedmiotu, który wisiał tam wiele lat. Rozejrzał się dokoła, by się upewnić, że nikogo nie ma, po czym jedną ręką podniósł jeszcze wyżej lampę, a drugą wyciągnął z torby celtycki miecz, którym zabito króla Filipa owego dnia w Ajgaj. Przyłożył go powoli, niemal ze strachem, do śladu na ścianie: pasował idealnie! Były tam jeszcze dwa gwoździe, którym odpowiadały zakrzywienia rękojeści miecza w kształcie czułek motyla. Arystoteles odwiesił broń i włożył z powrotem do torby. 352 l - Skończyłeś swoje modlitwy? - dobiegł go z zewnątrz głos dozorcy. - Muszę zamykać. - Już idę - odparł filozof i szybko wyszedł, dziękując. Spędził noc pod portykiem, otulony w swój płaszcz, jak wszyscy inni pielgrzymi, ale spał bardzo mało. Amfiktionia! Czy to możliwe? Czy możliwe, żeby najbardziej czczona świątynia greckiego świata spowodowała śmierć króla Filipa? Może ów cień na ścianie jest tylko dziwnym zbiegiem okoliczności, może to on chciał za wszelką cenę znaleźć rozwiązanie tajemnicy, która przez tyle lat stanowiła wyzwanie dla jego inteligencji. A jednak owa hipoteza była jedyna, dla której istniał obiektywny dowód: miecz, którym zabito króla, pochodził ze świątyni! Poza tym hipoteza ta była także logiczna: czy najwyższa władza całego greckiego świata ekumenicznego mogła być na zawsze podporządkowana woli jednego człowieka? I czyż nie było przejawem boskiej inteligencji zabić wielkiego króla w chwili, w której niemal wszyscy mogli być oskarżani o zbrodnię? Ateńczycy, którzy widzieli w nim ciemiężyciela, uzurpującego sobie prawo do prymatu, tebańscy weterani, którzy nienawidzili go za masakrę pod Cheroneją, Persowie, którzy obawiali się napaści na Azję, królowa Olimpias, która nienawidziła go za doznane poniżenia i za to, że wolał od niej młodziutką Eurydykę, książę Amyntas, którego Filip pozbawił prawowitego następstwa tronu. Nawet Aleksander mógł w ostateczności być podejrzany. Wszyscy. A zatem nikt. Wspaniałe. Motyw zaś był jednak z tych, które usprawiedliwiają każdą zbrodnię: władza nad ludzkimi umysłami, o wiele silniejsza i ważniejsza od jakiejkolwiek władzy na świecie, podobna, bardziej niż jakakolwiek inna, do władzy bogów. Była jeszcze ostatnia rzecz do sprawdzenia: człowiek, który zabił Pauzaniasza i który zgodnie z jego informacjami żył, uprawiając ziemię należącą do świątyni. 353 Wstał jeszcze po ciemku, nałożył siodło na osła i ruszył przed siebie. Zjechał około dziesięciu stadionów drogą wiodącą nad morze, po czym skręcił na górską ścieżkę prowadzącą w prawo ku małej równinie, przystosowanej do tarasowej uprawy winorośli. O właśnie, dom musiał być tam w dole, za winnicą, mały, niski budynek, przykryty glinianymi dachówkami, z niedużym portykiem podtrzymywanym kolumnami z drewna oliwnego, a obok niego stary stuletni dąb. Wszedł na podwórze, gdzie grupka prosiaków chrumkała, jedząc żołędzie rozsypane pod dębem. - Jest tu kto? - zawołał. - Hej, jest tu kto? Nie było odpowiedzi. Zsiadł z osła i zapukał do drzwi, które się otworzyły, wpuszczając do środka promień światła. To był on. Zwisał z liny przywiązanej do belek sufitu. Arystoteles cofnął się przerażony, wrócił do osła i pobudził go do kłusa, odjeżdżając najszybciej, jak to było możliwe. Gdy tylko dotarł do Aten, przez kilka dni nie chciał nikogo przyjmować. Zniszczył swoje notatki oraz kopie listów dotyczących tego tematu, które wysłał do swego siostrzeńca. W teczce ze śledztwa pozostawił tylko niejasne i ogólne zapiski, po czym przystąpił do pisania konkluzji: „Przyczyny zbrodni należy prawdopodobnie szukać w ponurej historii stosunków seksualnych między mężczyznami..." Pod koniec miesiąca do jego drzwi zapukał kurier i wręczył mu gruby plik. Arystoteles otworzył go i zobaczył, że zawiera pewne przedmioty osobiste należące do Kallistenesa oraz listy, które do niego napisał. Obok był rulon z pieczęcią syna Lagosa, Ptolemeusza, który należał do gwardii przybocznej Aleksandra i był dowódcą korpusu armii macedońskiej. Otworzył go drżącymi rękami i przeczytał: 354 Ptolemeusz do Arystotelesa, bądź pozdrowiony! Czwartego dnia miesiąca Elafebolion* trzeciego roku sto dziesiątej Olimpiady, Twój siostrzeniec Kallistenes, oficjalny historyk wyprawy Aleksandra, został znaleziony martwy w swoim namiocie, a Filip, królewski medyk, stwierdził, że zgon nastąpił w wyniku przyjęcia silnej trucizny. Grupa młodych paziów uknuła spisek na życie króla i choć żaden z oskarżonych nie wymienił podczas procesu imienia Kallistenesa, to jednak był ktoś, kto przypisywał mu rodzaj moralnej odpowiedzialności za ten zbrodniczy plan. Wydawało się w istocie dziwne, że tak młodzi chłopcy wpadli na pomysł dokonania zamachu na życie swego króla, jeśli nikt ich nie zainspirował. Są podstawy, by przypuszczać, że Twój siostrzeniec chciał uprzedzić samobójstwem karę być może znacznie dotkliwszą. Król nie czuł się na siłach, żeby do Ciebie napisać, ponieważ jego dusza targana jest wieloma sprzecznymi uczuciami, tak więc postanowiłem zrobić to w jego imieniu. Wiem, że wiadomość ta dotrze do Ciebie z dużym opóźnieniem, ponieważ w chwili, kiedy zacząłem do Ciebie pisać, armia ruszyła już poprzez nieprzystępne terytoria, aby dokonać inwazji na Indie. Chciałem poza tym wysłać Ci kopię historii wyprawy Aleksandra", którą sam Kallistenes kazał wykonać swemu skrybie, abyś mógł ją przeczytać. Niestety, jego tragiczna śmierć pozostawiła dzieło niedokończone. Pomyślałem w każdym razie, żeby przekazać Ci wiadomości dotyczące faktów, które do tej pory nastąpiły, oraz o najważniejszych wydarzeniach wyprawy indyjskiej, gdybyś przypadkiem zechciał dokończyć dzieło swojego siostrzeńca w sposób, jaki uznasz za najstosowniejszy. Chciałbym również opowiedzieć ci historię, która wyda Ci się być może interesująca. Od dłuższego czasu mieszkał w obozie człowiek z Elidy, imieniem Pyrron. Zaczynał karierę jako *Elafebolion -w kalendarzu attyckim dziewiąty miesiąc, przypadający na nasz marzec - kwiecień (przyp. red.). 355 biedny, prawie nieznany malarz i dołączył do wyprawy w nadziei, że się trochę wzbogaci. Ale podczas tych lat spotkał magów z Persji, a potem hinduskich mędrców, wcześniej zaś wiele czasu spędzał z Kallistenesem. Teraz, na podstawie tych wszystkich doświadczeń, opracowuje nowy system filozoficzny, o którym - o ile się na tym znam -już wkrótce może by ć dosyć głośno. Mam nadzieję, że mój list zastanie Cię w dobrym zdrowiu. Dbaj o siebie. 52 Dopiero pod koniec miesiąca, kiedy nastąpiły pierwsze chłody, Arystoteles zabrał się do lektury relacji Ptoleme-usza, sprawozdania zwięzłego, ale pożytecznego, które mogło stanowić podstawę do kontynuowania dzieła Kal-listenesa. Armia ruszyła w drogę, przemierzając Paropamisos, czyli hinduski Kaukaz, jak niektórzy wolą go nazywać, za cenę wielkich poświęceń. Zimno na przełęczy było tak dotkliwe, że pewnej nocy znaleziono zwłoki kilku wartowników, opartych jeszcze o drzewa na swych posterunkach, z nieruchomymi oczami, wąsami i brodą pokrytymi skorupą lodu. Aleksander jeszcze raz wyróżnił się swoim wielkim człowieczeństwem. Kiedy zobaczył jednego z weteranów na skraju wytrzymałości, trzęsącego się z zimna, kazał wziąć swój tron, który wykonany był z drewna, i podpalić go, aby żołnierz mógł się ogrzać. Po dziewięciu dniach marszu przybyliśmy do Nysy, której mieszkańcy twierdzili, że dotarł tam Dionizos podczas swoich wędrówek w stronę Indii. Dowód, jaki przytaczali, to obecność w tamtym miejscu góry Meros, co po grecku znaczy „udo", a jak wiadomo Dionizos urodził się z uda Zeusa. Mówili poza tym, że jest to jedyne miejsce w Indiach, gdzie rośnie bluszcz, święta roślina boga. 356 Wszyscy włożyli korony z bluszczu i rozpoczęli wielkie świętowanie, wszczynając orgie, pijąc, tańcząc „komos" i krzycząc: „Euoe!" Tam też podzielono armię na dwa kontyngenty. Kontyngent przydzielony Hefajstionowi i Perdikkasowi zszedł doliną jednego z potoków płaskowyżu, aż do jego zbiegu z Indusem, aby zbudować tam most. Drugi, do którego należałem ja wraz z królem i innymi towarzyszami, pomaszerował w górę biegu Indusu, żeby podporządkować miasta położone w tamtych dolinach: Massagę, Bazirę i Orę, które padły po kilkakrotnych szturmach. Największym miastem było Aornos, twierdza o obwodzie ponad dwudziestu mil, położona na wysokości ośmiu tysięcy stóp, otoczona kanałem obronnym zawieszonym na urwisku skalnym. Król kazał wykonać nasyp ziemny i rampę, a ja zająłem nocą pozycję na wysuniętym posterunku, skąd mogłem zagrozić miastu w jednym z jego najsłabszych punktów. Hindusi bronili się zaciekle, ale w końcu łucznikom udało się zrobić wyłom i armia wdarła się do środka. Połączyliśmy nasze dwa oddziały i wzięliśmy miasto jednoczesnym szturmem. Aleksander zaproponował Hindusom, by zaciągnęli się do jego armii jako najemnicy, ale oni woleli uciec, żeby nie walczyć ze swoimi braćmi. Pojmaliśmy w tamtych miastach pewną liczbę słoni, na których Aleksandrowi bardzo zależy. Są to nadzwyczajne zwierzęta, o ogromnej masie, z wielkimi kłami wystającymi z pyska. Mogą unieść na grzbiecie wieże z uzbrojonymi wojownikami, a prowadzone są przez człowieka, który siedzi im na karku i pobudza je piętami. Jeśli człowiek ten zginie w bitwie, słoń gubi się i nie wie, w którą stronę iść. Hindusi są wysokiego wzrostu, mają skórę najciemniejszą wśród ludzi, z wyjątkiem Etiopczyków, i odznaczają się męstwem w walce. Po zdobyciu Aomos król zostawił tam garnizon, a jako gubernatora - hinduskiego księcia, który wcześniej popierał Bessosa, a potem przeszedł na naszą stronę. Nazywa 357 się Saszagupta w swoim języku, ale Grecy mówią na niego Si-sikottos. W Aornos wzięliśmy lup dwustu pięćdziesięciu tysięcy wołów, z których wybrano najsilniejsze i najpiękniejsze, żeby posłać je do Macedonii, gdzie będą orać ziemię i poprawią rasę naszych zwierząt. Następnie Aleksander kazał zbudować łodzie, a także statki o dwudziestu pięciu wiosłach, i zaczęliśmy spływać w dół Indusu, który jest ogromną rzeką, żeglowną, o ile wiem, na większej części swojego biegu. Dotarliśmy w ten sposób do miejsca, gdzie Perdikkas i He-fajstion ukończyli budowę mostu na rzece w pobliżu miasta o nazwie Taksila, które przyjęło nas przyjaźnie. Jego król, imieniem Taksiles, podarował Aleksandrowi dwadzieścia pięć słoni i trzysta srebrnych talentów. Złota widziałem niewiele. Jeśli chodzi o legendy, według których na ziemiach tych miałyby żyć gigantyczne mrówki, wydobywające z gór złoto, przechowywane potem przez skrzydlate gryfy, nie znalazłem jeszcze żadnego godnego wiary dowodu i sądzę, że należy je uznać za historie zupełnie bezpodstawne. Stamtąd przesunęliśmy się aż nad brzeg Hydaspesu, pierwszego z dopływów Indusu, szerokiej rzeki pełnej wirów z powodu obfitych deszczów, które spadły w górach. Po drugiej stronie stał hinduski król imieniem Poroś z liczną armią, na którą składała się trzydziestotysięczna piechota, czterotysięcz-na konnica, trzysta wozów bojowych i dwieście słoni. Nie mogliśmy przejść na drugi brzeg, ponieważ Poroś nieustannie przesuwał się w naszą stronę, by uniemożliwić nam przeprawę. Wówczas Aleksander wydał oddziałom rozkaz, żeby pozostawały bez przerwy w ruchu, również nocą, wznosząc okrzyki i wywołując wielki harmider w taki sposób, by nasi wrogowie się pogubili. Poroś postanowił więc rozbić obóz w jednym miejscu i tam na nas czekać. Zostawiliśmy naprzeciw niego Kraterosa z pewną liczbą żołnierzy i poszliśmy za Aleksandrem, który posuwał się w górę rzeki z jazdą hetajrów, z tucznikami na koniach, z Agria- 358 nami i piechotą ciężką. Tymczasem rozpętała się burza z ogłuszającymi piorunami i błyskawicami, co powstrzymało Hindusów od zapuszczania się dalej wzdłuż brzegów Hydaspesu. Bród był niezwykle trudny, możliwy do pokonania tylko dzięki obecności małej wyspy pośrodku rzeki. Woda sięgnęła ludziom aż po pachy, a koniom po kłęby. Aleksander, choć obiecał sobie, że po Gaugameli już nigdy nie zabierze Bucefała na pole bitwy, tym razem postanowił go jednak dosiąść, ponieważ tylko jego potężna masa mogła ułatwiać powalanie nieprzyjacielskich jeźdźców, których konie były co prawda szybkie, ale znacznie mniejsze. O świcie Poroś dowiedział się, że część oddziałów macedońskich przekroczyła rzekę, i posłał przeciwko nim swojego syna z tysiącem konnicy. Pokonaliśmy ich w pierwszym starciu, a sam młody padł zabity. Poroś zdał sobie wówczas sprawę, że to Aleksander przeprawił się przez Hydaspes owej burzliwej nocy, więc ruszył na niego z całą armią. Ustawił z przodu wozy bojowe, za nimi słonie, a jeszcze dalej piechotę liniową; konnica stanęła po bokach. On sam, potężnego wzrostu, dosiadł olbrzymich rozmiarów słonia i kiedy tylko rozgorzała walka, głośno krzycząc, przypuścił szturm i pobudził swojego wierzchowca do biegu. Pierwsze zaatakowały wozy, ale nasiąknięty wodą teren spowolnił ich jazdę do tego stopnia, że naszym konnym łucznikom udało sieje dogonić i powalić woźniców. Po przejściu linii wozów Aleksander rzucił do ataku na skrzydła konnicę, która podjęła wściekłą, bezpośrednią walkę z bijącą się mężnie jazdą hinduską. Tymczasem Poroś wpuścił w nasz środek słonie i te olbrzymie bestie dokonały masakry, przechodząc przez zwarte szeregi piechoty. Wówczas Perdikkas i Hefajstion wydali rozkaz, żeby otworzyć szeregi i przepuścić słonie. Jednocześnie Lizymach zaczął celować do nich z kata-pult, które zdołał wreszcie zmontować po przejściu rzeki. Wysłaliśmy również do ataku na te potwory konnych łuczników i oszczepników, którzy uderzali je i ranili na wszelkie możliwe 359 sposoby. Z kolei spieszeni łucznicy celowali do jeźdźców siedzących na słoniach i powalali ich jeden po drugim. Oszalałe z bólu i przerażenia zwierzęta zaczęły się rozpraszać i biegać we wszystkie strony, wpadając również na swoich żołnierzy. W tym momencie, po wyeliminowaniu z walki słoni, Per-dikkas zwarł ponownie szeregi piechoty i posłał ją do ataku, wznosząc głośne okrzyki bojowe, żeby pobudzić swoich ludzi, i sam bijąc się w pierwszej linii. Po drugiej stronie Poroś wciąż posuwał się naprzód i walczył z niewiarygodną zaciętością. Jego słoń parł jak furia, depcząc wszystko, co spotykał na drodze; łapy miał zbroczone krwią i widoczne poranione wnętrzności. Tymczasem Poroś, zamknięty w swojej niedostępnej zbroi, z siłą katapulty wypuszczał dziesiątki strzał. Bitwa toczyła się bez przerwy przez osiem godzin z rzędu, aż wreszcie Aleksander, który dowodził ilą na prawym skrzydle, i Kojnos, który prowadził lewe skrzydło, zdołali zmusić do ucieczki nieprzyjacielską konnicę i zejść się pośrodku. Hindusi, całkowicie okrążeni, poddali się, a sam Poroś, ranny wprawę ramię, jedyne miejsce jego ciała nie osłonięte zbroją, zaczął się zataczać. Wzruszający był widok słonia, kiedy zorientował się, że jego pan jest w kłopocie. Zwolnił bieg, aż wreszcie zatrzymał się i przykląkł, żeby Poroś mógł powoli zsunąć się na ziemię, a kiedy zobaczył go leżącego, próbował wyciągnąć mu oszczep z rany. Poganiacze odciągnęli go i wtedy można było przekazać hinduskiego króla naszym chirurgom, którzy się nim zajęli. Aleksander chciał się z nim spotkać, kiedy się tylko dowiedział, że może się on utrzymać na nogach. Zdumiewał go gigantyczny wzrost Porosa. Miał on ponad siedem stóp, a jego zbroja z błyszczącej stali przylegała do ciała jak druga skóra. Aleksander posłał mu jako tłumacza króla Taksilesa, jego sojusznika, ale Poroś próbował go zabić, uważając za zdrajcę. Poszedł więc do niego sam z innym tłumaczem i pozdrowił go z najwyższym szacunkiem, wychwalając za męstwo i wyraża- 360 jąć współczucie z powodu utraty synów, poległych w walce. W końcu zapytał go: „Jak chcesz być traktowany?" A on odpowiedział: „Jak król". I jak król został potraktowany: Aleksander pozostawił mu zarząd nad wszystkimi zdobytymi dotąd terytoriami i na powrót ulokował w jego pałacu. Jednak radość z owego tak trudnego, okupionego cierpieniem zwycięstwa, odniesionego - można powiedzieć - w starciu z niemal nadludzkim wrogiem i zwierzętami o przerażającej sile fizycznej i groźnym wyglądzie, z jakimi Macedończycy nie mieli nigdy wcześniej do czynienia, została przytłumiona tragicznym wydarzeniem, które pogrążyło króla w najgłębszej rozpaczy. Jego koń, Bucefał, ranny w bitwie i okulawiony w zderzeniu ze słoniem, postradał życie po czterodniowej agonii. Król opłakiwał go, jakby stracił najbliższego przyjaciela, i pozostał przy nim, dopóki ten nie wydał ostatniego tchnienia. Byłem przy tym i widziałem, jak gładził go delikatnie, przemawiając do niego szeptem, przypominając wszystkie wspólnie przeżyte przygody, a Bucefał rżał cichutko, jakby chciał mu odpowiedzieć. Widziałem łsy spływające po twarzy króla i widziałem, jak szlochał, kiedy koń zakończył żywot. Kazał wybudować mu kamienny grobowiec i założył miasto na jego cześć, nazywając je Bukefalą, co stanowiło honor, jaki nigdy nie spotkał żadnego konia, nawet najsłynniejszych zwycięzców wyścigów w Olimpu. Jednak w owym grobowcu Aleksander pochował również część swojego serca oraz najszczęśliwszy okres utraconej młodości. W pobliżu pola bitwy, na którym pokonał Porosa, założył inne miasto o nazwie Aleksandńa Nikajska, dla upamiętnienia zwycięstwa; zorganizował tam zawody sportowe i złożył ofiary bogom. Stamtąd ruszyliśmy dalej na wschód, zachęceni przez Porosa, który dal nam pięć tysięcy swoich żołnierzy, i dotarliśmy do Akesinesu, drugiego dopływu Indusu, rzeki o nurcie szybkim, pełnym wirów i kamieni, o które rozbijały się spie- 361 nione wody. Wiele z naszych lodzi roztrzaskało się o te skały i poszło na dno z ludźmi na pokładzie, ale potem znaleźliśmy punkt, w którym rzeka była szersza i spokojniejsza, i udało nam się przejść. Zdobyliśmy siedemdziesiąt miast, z których ponad połowa liczyła przeszło pięć tysięcy mieszkańców, i w końcu zatrzymaliśmy się pod murami Sangali, nad brzegami Hy-draotes. Nie wiem, co wydarzy się teraz, czy uda nam się zdobyć także to miasto, czy przeprawimy się również przez tę rzekę. A za rzeką pustynia, a potem nieprzebyty las, a jeszcze dalej inne królestwa silne setkami tysięcy wojowników. Nasz trud stal się nie do zniesienia. W puszczach pełzają węże o przerażających rozmiarach, prawdziwe potwory. Jeden z nich, zabity przez Leonnatosa ciosem topora, miał szesnaście łokci długości. Arystoteles westchnął. Szesnaście łokci! Wstał, żeby odmierzyć tę długość krokami, i musiał wyjść poza drzwi, ponieważ pokój, w którym przebywał, był za mały. Usiadł ponownie i podjął lekturę. Ziemie uprawne są bardzo żyzne, ale las zdaje się otaczać je ze wszystkich stron i w pewnym sensie przytłaczać. Jest tu wszędzie pełno małp wszelkich rozmiarów i mają dziwny zwyczaj naśladować wszystko to, co robią inni. Niektóre z nich sprawiają niesamowite wrażenie z powodu spojrzenia, które wydaje się niemal ludzkie, jak sam możesz zobaczyć. Obok tych słów Ptolemeusz kazał narysować węglem jedną z takich małp. Rysunek został wykonany prawdopodobnie przez bardzo precyzyjnego artystę, ponieważ spojrzenie zwierzęcia głęboko poruszyło filozofa. Poczuł osobliwy niepokój. Są tu poza tym drzewa, które Hindusi nazywają banyan, o niewiarygodnych rozmiarach. Osiągają wysokość siedem- 362 dziesięciu łokci i są tak grube, że pięćdziesięciu ludzi nie może ich objąć. Widziałem raz ponad pięciuset ludzi, którzy schronili się przed słońcem w cieniu jednego z tych gigantów. Są tu wszelkiego rodzaju węże. Niektóre mają wygląd witki z brązu, inne są ciemne, wyginają szyje w coś na kształt grzebienia z dwiema okrągłymi plamami. Jeśli ukąszą człowieka, umiera on niemal natychmiast w strasznych męczarniach, zlany krwawym potem. Początkowo, kiedy trafialiśmy na te zwierzęta, nie zasypialiśmy przez całą noc ze strachu, że ukąszą nas we śnie, ale potem zaczęliśmy rozpalać ogniska wokół obozów, a tubylcy nauczyli nas stosowania pewnych ziół jako antidotum na jad. Są w każdym razie bardziej niebezpieczne od tygrysa, który zamieszkuje te nieprzebyte lasy, ponieważ przed nim -jak mówią - można się obronić dobrym mieczem albo oszczepem. Tygrys jest większy od lwa, ma skórę wspaniale ubarwioną w pręgi czarne i w kolorze ochry, jego przeszywający ryk roznosi się nocą na nieprawdopodobną odległość. Ja sam nigdy żadnego nie spotkałem, ale widziałem skórę i dlatego potrafię go opisać. Teraz muszę się zatrzymać, ulewne deszcze uniemożliwiają pisanie: od wilgoci wszystko gnije, ludzie zaczynają chorować, inni kończą w paszczach krokodyli, od których aż się tu roi, ponieważ rzeki wylewają i wody zatapiają wsie na przestrzeni tysięcy stadionów. Ja sam nie wiem, kiedy odzyskam nadzieję, że będę znów żył jak człowiek, a nie jak zwierzę. Tylko Aleksander wydaje się nie znać ani zmęczenia, ani zniechęcenia, ani żadnego rodzaju strachu. Idzie zawsze przodem, toruje sobie drogę, karczując mieczem rośliny tarasujące przejście, pomaga upadającym, podnosi na duchu wyczerpanych. Ima w spojrzeniu gorączkowe światło, takie jakie widziałem, kiedy dawno temu wychodził ze świątyni Amona na pustyni libijskiej. Opowieść Ptolemeusza urywała się w tym miejscu i Arystoteles zwinął rulon i odłożył na półkę. 363 i Pomyślał o Kallistenesie i oczy zaszły mu łzami. Jego przygoda zakończyła się marnie na krańcu świata i być może strach zabił go, zanim uczyniła to trucizna. Opłakiwał go, wiedząc, że jego idee były o wiele silniejsze od jego ducha i odwagi. Chciałby towarzyszyć mu w owej ostatecznej chwili i odczytać ostatnie słowa Sokratesa: „Nadszedł czas odejścia, ja w stronę śmierci, wy w stronę życia...", ale być może on nawet by ich nie usłyszał, uwięziony w spirali przerażenia. Arystoteles zgasił lampę i kiedy kładł się z westchnieniem w pustym pokoju, w bladym promieniu jesiennego księżyca, zastanawiał się, czy Aleksander odczuwał litość. 53 Hefajstion dobiegł do królewskiego namiotu w strugach deszczu, chlapiąc dookoła błotem. Straże wpuściły go, a on podszedł do rozpalonego paleniska, które wydzielało więcej dymu niż ciepła. Aleksander wyszedł mu na spotkanie, a Leptine podała Hefajstionowi suchy płaszcz. - Sangala poddała się - oznajmił. - Eumenes kończy rachunek poległych i rannych. - Jest ich wielu? - Niestety. Ponad tysiąc... między tysiącem a tysiącem pięciuset. Sporo oficerów. Również Lizymach jest ranny, ale jak się zdaje, niezbyt ciężko. - A oni? - Siedemnaście tysięcy poległych. - Masakra. Stawiali wytrwały opór. - I mamy ogromną liczbę jeńców. Zdobyliśmy też trzysta wozów bojowych i siedemdziesiąt słoni. Wszedł Eumenes, on także przemoczony do suchej nitki. - Mam ostateczny rachunek: pięciuset poległych, 364 z których stu pięćdziesięciu to Macedończycy i Grecy, oraz tysiąc dwustu rannych. Lizymach ma brzydką ranę na ramieniu, ale niegroźną. Czy masz dla mnie inne rozkazy? - Tak - odparł Aleksander. - Jutro wyruszysz, żeby dotrzeć do dwóch innych miast, położonych między miejscem, w którym się znajdujemy, a Hyfazis. Weź ze sobą jakiegoś jeńca, który opowie im, co stało się w Sanga-li. Jeśli uznają moją władzę, nie będzie innych poległych ani masakr. My tymczasem będziemy postępować za tobą z resztą armii. Eumenes przytaknął i wyszedł na zewnątrz w płaszczu na ramionach, gdy tymczasem oślepiająca błyskawica oświetliła całe obozowisko błękitnawym światłem, a piorun uderzył w pobliżu królewskiego namiotu. - Idę nadzorować przekazywanie jeńców - powiedział Hefajstion. - Jeśli zdołam, wstąpię przed nocą, żeby zdać sprawozdanie. Dotarł do palisady otaczającej obóz, osłaniając głowę tarczą, i zobaczył, że jeńcy przechodzą między dwoma rzędami pezetajrów, stojących nieruchomo w strugach deszczu, w ślad za dwoma oficerami na koniach. Oficerowie ci prowadzili jeńców w stronę szerokiego ogrodzonego terenu, w pobliżu bramy zachodniej, gdzie rozbito namioty w liczbie wystarczającej, by przyjąć niewiele ponad połowę więźniów. Upewnił się, że kobiety i dzieci znalazły schronienie, a potem kazał porozmieszczać mężczyzn, którzy tłoczyli się w ogromnej masie, z nogami w błocie. Podniósł oczy na niebo przesłonięte czarnymi, deszczowymi chmurami, a potem na horyzont, o który co i rusz rozbijały się oślepiające pioruny. Straszliwe niebo, nieustający, rzęsisty deszcz. Cóż to był za kraj? I co znajdą nad rzeką, do której chciał dotrzeć Aleksander? W tejże chwili błyskawica przeszyła galopującą nawałnicę, tak oślepiającą, że rozjaśniła cały region i miasto, 365 a przed nim pojawiła się widmowa postać: samotny człowiek, półnagi, chudy jak kościotrup, który przechodził przez otwarte bramy obozu. Hefajstion podszedł do niego osłupiały i wrzasnął, żeby przekrzyczeć ogłuszający huk piorunów: - Kim jesteś? Czego chcesz? Mężczyzna odpowiedział coś niezrozumiałego, ale nie zatrzymał się: szedł dalej między namiotami, aż znalazł się pod listowiem ogromnego banyana. Tam przysiadł na ziemi wsparty na piętach, skrzyżował ręce na łonie z dłońmi w górę i połączywszy palec wskazujący z kciukiem prawej ręki, pozostał nieruchomy niczym posąg przy poszumie deszczu. Nieco dalej Arystandros stał pod dachem małej drewnianej świątyni, którą kazał wznieść dla ochrony obozu, i teraz składał bogom ofiarę z owcy, żeby powstrzymali deszcz. Nagle poczuł bolesne ukłucie w kark i usłyszał głos, który wyraźnie go wzywał. Odwrócił się raptownie i spostrzegł człowieka, który przemierzał wolnym i pewnym krokiem obozowisko. Nie było nikogo innego, kto mógł go zawołać, i fakt ten mocno go poruszył. Wyszedł, osłaniając głowę płaszczem, i także skierował się w stronę banyana. Hefajstion zauważył, że próbuje się porozumieć z nieruchomym i półnagim Hindusem, a potem, jak szuka schronienia w zagłębieniu drzewa i on też z kolei siada na ziemi. Potrząsnął głową i wciąż chroniąc się tarczą przed deszczem, doszedł do namiotu, osuszył się, jak mógł najlepiej, i włożył ciepłe ubranie. Padało przez całą noc, pośród nieustających błyskawic i piorunów, które uderzały w bezpośrednim sąsiedztwie, podpalając drzewa i chaty. Następnego dnia pojawiło się słońce. Kiedy król wyszedł z namiotu, zetknął się z Ary-standrosem. - Co się dzieje, wróżbito? 366 - Popatrz. To on. - I wskazał mu chudego i nagiego mężczyznę siedzącego pod banyanem. - On, czyli kto? - On, nagi mężczyzna z moich koszmarów. - Jesteś pewny? - Od razu go rozpoznałem. Siedzi tam nieruchomo od wczorajszego wieczoru. Pozostał w tej pozycji jak posąg, bez jednego drgnięcia, bez zmrużenia oka. - Kto to jest? - Pytałem innych Hindusów. Nikt nie wie. Nikt go nie zna. - Czy ma jakieś imię? - Nie wiem. Sądzę, że jest szamanem, jednym z ich filozofów i mędrców. - Zaprowadź mnie do niego. Ruszyli, brnąc w gęstym błocie, które pokrywało cały obóz, aż znaleźli się naprzeciw tajemniczego przybysza. Aleksander od razu przypomniał sobie Diogenesa, nagiego filozofa, którego spotkał pewnego ciepłego jesiennego popołudnia, wyciągniętego przed swoim dzbanem, i poczuł, jak wzruszenie ściska go za gardło. - Kim jesteś? - zapytał. Mężczyzna otworzył oczy i popatrzył na niego piorunującym wzrokiem, ale nie otworzył ust. - Jesteś głodny? Chcesz pójść pod mój namiot? -Zwrócił się do Arystandrosa: - Szybko, każ sprowadzić tłumacza. - Jesteś głodny? Chcesz pójść pod mój namiot? - powtórzył, kiedy nadszedł tłumacz. Mężczyzna wskazał na stojącą przed nim malutką miseczkę. I tłumacz wyjaśnił, że ci święci ludzie, asceci poszukujący wiecznej niewzruszoności, żyją z jałmużny i że wystarczyłaby mu garść gotowanego zboża, nic więcej. - Ale dlaczego nie chce wejść do mojego namiotu, wysuszyć się, ogrzać i najeść do syta? 367 - To niemożliwe - powiedział tłumacz. - Przerwałby swoją wędrówkę w stronę doskonałości, rozpłynięcia się w nicości, jedynego możliwego pokoju, jedynego wyzwolenia od bólu. Panta rhei - pomyślał Aleksander. Idee Demokryta... wszystko się rozpływa i wszystko odbudowuje się w innych formach. Również umysł... Utonięcie jako jedyna nadzieja... - Daj mu jego pożywienie - rozkazał - i powiedz, że będę szczęśliwy, mogąc z nim porozmawiać, kiedy zechce. Tłumacz odparł: - Powiedział, że porozmawia z tobą, kiedy tylko nauczy się twojego języka. Aleksander skłonił się i wrócił do namiotu, gdy tymczasem trąby wzywały oddziały na apel. Wyruszano w kierunku Hyfazis ostatniego z dopływów, ostatniej przeszkody przed ogromnymi Indiami, Gangesem i bajeczną Palimbothrą oraz najdalszymi brzegami oceanu. Armia podjęła marsz i wkroczyła w rzadkie knieje, które przechodziły w coraz gęściejszy las, w miarę jak zbliżali się do rzeki. Drugiego dnia zaczęło lać jak z cebra i padało jeszcze dwa dni z rzędu, pośród błyskawic, piorunów i ogłuszających grzmotów. Hinduscy przewodnicy wyjaśnili, że nadeszła pora deszczowa, trwająca zazwyczaj siedemdziesiąt dnirKiedy dotarli nad mętne i wzburzone wody Hyfazis, król odbył w swoim namiocie naradę wojenną. Obecni byli admirał Nearchos, wiceadmirał One-sikritos, który bardzo się wyróżnił podczas ostatnich operacji przeprawiania się przez rzeki i przejścia wzdłuż Indusu, od Aornos do Taksili, Hefajstion, Perdikkas, Krate-ros, Leonnatos, Seleukos, Ptolemeusz i Lizymach. Po odejściu starej gwardii Filipa chłopcy z Miezy byli teraz naczelnymi dowódcami wszystkich dużych jednostek bojowych armii. 368 Był także obecny jeden ze sprzymierzonych królów indyjskich imieniem Fegeus, który bardzo dobrze znał ziemie rozciągające się na drugim brzegu Hyfazis. Aleksander zagaił: - Przyjaciele, dotarliśmy już do miejsca, gdzie żaden Grek nigdy się jeszcze nie zapuścił, dalej, niż kiedykolwiek doszedł sam Dionizos podczas swoich wędrówek. A to dzięki waszemu wielkiemu męstwu, nadzwyczajnemu hartowi ducha, bohaterstwu waszemu i waszych żołnierzy. Musimy zrobić ostatni wielki krok. Po przekroczeniu ostatniego dopływu Indusu nie będzie już więcej żadnych przeszkód na naszej drodze nad Ganges i nad brzegi oceanu. Wtedy to doprowadzimy do końca najbardziej doniosłe przedsięwzięcie w całych dziejach ludzi i bogów. Ziści się największe marzenie, jakie powstało kiedykolwiek w ludzkim umyśle. Myślę, że teraz nasz admirał Nearchos powinien zapoznać nas ze swoim planem przeprawienia się przez rzekę, a następnie dowódcy jednostek bojowych przedstawią swój punkt widzenia na temat przewidywanego porządku marszu. W tejże chwili nad namiotem uderzył piorun tak silny, że leżące na stole przedmioty zadrżały. Potem zapadła tak głęboka cisza, że krople deszczu wydawały się wywoływać nieprawdopodobny hałas. Ptolemeusz wymienił szybkie spojrzenie z Seleukosem i przemówił pierwszy: - Posłuchaj, Aleksandrze, doszliśmy za tobą aż tutaj i gotowi jesteśmy iść dalej, brnąć w błocie, w bagnach, pośród węży i krokodyli, jesteśmy gotowi przekraczać następne pustynie i góry, ale twoi żołnierze już nie. - Aleksander popatrzył na niego pełnym zdumienia wzrokiem, jakby nie wierzył własnym uszom. - Twoi ludzie wyczerpali wszystkie swoje siły i już dłużej nie mogą. - To nieprawda! - wykrzyknął Aleksander. - Pokonali Porosa i zdobyli dziesiątki miast. 369 - I to dlatego są zmordowani i wyczerpani. Czy ty tego nie widzisz? Popatrz na nich, Aleksandrze, zatrzymaj się chwilę i popatrz na nich, kiedy idą w nieustannym deszczu po kolana w mule, z rozczochranymi włosami, z oczami zaczerwienionymi z niewyspania. Czy policzyłeś, ilu z nich zginęło, żeby urzeczywistnić twoje marzenie? Policzyłeś ich, Aleksandrze? Zmarłych od ciosów, od nie zagojonych ran, od gangreny, od jadu węży, od ugryzień krokodyli, od zakaźnej gorączki, od dyzenterii. Wychudzeni i wynędzniali, dowlekli się aż do tej najdalszej granicy świata, ale boją się: nie wrogów, ich wozów bojowych i słoni, nie! Boją się tej przerażającej i obcej przyrody, tego nieba wstrząsanego nieustannie grzmotami i przeszywanego błyskawicami, potworów pełzających w lasach i na bagniskach, boją się nawet nocnego nieboskłonu, kiedy widzą znane im z dzieciństwa gwiazdy, które zachodzą i niemal toną za horyzontem. Aleksandrze, to już nie ci sami ludzie: ich odzienie jest w strzępach i zmuszeni są okrywać się łachmanami albo ubraniami podbitych barbarzyńców, ich konie pościerały sobie kopyta w czasie niekończących się marszów i pozostawiają krwawe ślady na ziemi. - Cierpiałem tak samo jak oni, znosiłem z nimi zimno, głód i pragnienie, deszcz i rany! - wykrzyknął król, odsłaniając pierś i pokazując blizny. - Tak, ale oni nie są tobą, nie mają twojej energii ani twojej witalności. Są tylko ludźmi. I są wykończeni, zmordowani, wycieńczeni. iM lat nie mają żadnych wiadomości o swoich rodzinach; zatęsknieniem myślą o żonach i dzieciach, które musieli opuścić dawno temu. Pomyśl o tych, których zmusiłeś do życia w garnizonach, karząc czasem za dezercję tego, kto nie czuł się na siłach tam pozostać. Także to ich przeraża: obawiają się, że przybędzie herold z rozkazem, by pozostali na zawsze na jakimś zagubionym posterunku, aby zapomnieli o ro- 370 i dzinie i ojczyźnie. Zabierz ich do domu, Aleksandrze, w imię wszystkich bogów, zabierz ich do domu! Ptolemeusz umilkł, spuszczając głowę i również wszyscy inni towarzysze pozostali w ciszy. Piorun uderzył w ziemię ze straszliwym hukiem i grzmot rozbrzmiewał długo niczym warkot dalekiego bębna. Aleksander poczekał, aż ucichnie. - Mów jasno, Ptolemeuszu?! - wykrzyknął. - Czy to niesubordynacja? Czy moje wojsko buntuje się przeciwko mnie? A moi oficerowie, moi najbliżsi przyjaciele są jego wspólnikami? - Jak możesz mówić coś podobnego?! Jak możesz oskarżać nas i twoich żołnierzy o podobną zbrodnię?! -oburzył się Hefajstion. Na słowa swojego najdroższego przyjaciela Aleksander zadrżał. - Nikt nie chce ci się sprzeciwiać, nikt nie chce zmuszać cię do niczego wbrew twojej woli. Ptolemeusz ma rację. Jeśli chcesz iść naprzód, pójdziemy. Pójdziemy za tobą my, twoi przyjaciele, którzy poprzysięgliśmy, że nigdy cię nie opuścimy, pod żadnym pozorem, jednak twoi żołnierze mają prawo wrócić do normalnego życia. Zapłacili już wystarczająco dużo, dali z siebie wszystko, co mogli. Nie mają już nic więcej do zaoferowania. Błagali nas, żebyśmy cię przekonali, i my to robimy. Nic więcej. A teraz zastanów się. Przyślij swojego herolda, by powiedział nam, co chcesz, byśmy zrobili, a uczynimy to. Wyszli kolejno w szalejącą burzę. Król zamknął się na dwa dni w swoim namiocie, nie wpuszczając nikogo, nie tykając jedzenia, przeklinając los, który przeszkadzał mu osiągnąć cel, kiedy był już w zasięgu ręki. Nawet Roksana, ubóstwiana żona, która za wszelką cenę chciała mu towarzyszyć i dzielić z nim wszystkie niebezpieczeństwa i trudy, nie potrafiła go pocieszyć. - Dlaczego nie chcesz posłuchać przyjaciół? - pytała 371 swoją niepewną jeszcze greką. - Dlaczego nie chcesz p. słuchać tych, którzy cię kochają i nie pozostawili cię n. gdy samego przez te wszystkie lata? Dlaczego nie masz li tości dla swoich żołnierzy? Aleksander nie odpowiedział, patrzył na nią zrozpaczonymi oczami. - A więc tak ważne jest dla ciebie zdobycie innych ziem poza tymi, które już posiadasz? Czy myślisz może, że osiągniesz szczęście, zawłaszczając kolejne regiony, miasta, bogactwa? Och, Aleksandrze, powiedz, czego pragniesz za tą rzeką, proszę. Powiedz to Roksanie, która cię kocha. Król westchnął głęboko. - Miałem pięć lat, kiedy po raz pierwszy uciekłem z domu moich rodziców: zamierzałem dotrzeć do gór bogów. Od tamtej pory zawsze chciałem dowiedzieć się, co jest za świtem i za zachodem słońca, za górami i za równinami, poza światłem i ciemnością, dobrem i złem, poza wszystkim. Roksana potrząsnęła głową: nie pojmowała tego, co mówił. Słowa te były dla niej zbyt trudne, ale rozumiała jego spojrzenie i wyczuwała udrękę. - A więc chodźmy - powiedziała. - Ja i ty. Chodźmy zobaczyć świat, który jest za tą rzeką. - Nie - odparł Aleksander. - Nie takie jest moje przeznaczenie, nie o tym mówiły wyrocznie. Nie mogę rozdzielić się z moim wojskiem, zrezygnować z chwały... Roksano, ja chcę zbliżyć się jak najbardziej do bogów, chcę przekroczyć granice świata, przewyższyć wszystkich moich poprzedników. Nie chcę pogrążyćsię w zapomnieniu, kiedy zejdę do Hadesu. ^~~~ Żona popatrzyła na niego zagubiona. Wywód ten był dla niej zbyt trudny, ale czuła, że jest w nim siła nie do przezwyciężenia, pragnienie, którego nic nie mogło zaspokoić. Był jak chłopiec biegnący za latawcem, jak orzeł 372 wzlatujący ku słońcu. Pogładziła go i pocałowała czule w czoło, w oczy, usta i powiedziała w swoim języku: - Trzymaj mnie przy sobie, Aleksandrze, nigdy mnie nie zostawiaj. Nie mogłabym żyć bez ciebie. Nie odstępowała go na krok. Siedziała cichutko z boku, czekając na jego spojrzenie albo jakieś słowo, śledząc każde mrugnięcie jego powiek, każdy oddech. Ale król zdawał się jak z kamienia, zamknięty w swoim nieprzeniknionym świecie, więzień własnych snów i koszmarów. Potem, wieczorem trzeciego dnia, przed zachodem słońca, kiedy siedział w ciemnościach w swoim namiocie, wyczuł nagle czyjąś obecność i podniósł wzrok: przed nim stał hinduski mędrzec i patrzył na niego ciemnymi, głębokimi oczami. Aleksander uświadomił sobie, że nikt przybysza nie zauważył, że straże go nie zatrzymały i nawet Peritas nie dostrzegł jego obecności: leżał zwinięty w kącie, drzemiąc. Mężczyzna nic nie powiedział. Wskazał tylko ręką na obóz, jednak z jego gestu emanowała nadzwyczajna siła, której trudno było się oprzeć. Król wyszedł więc przed namiot i osłupiał: stały tam tysiące jego żołnierzy. Patrzyli na niego zaczerwienionymi oczami, z rozczochranymi włosami opadającymi na ramiona, w poszarpanych łachmanach. Ich spojrzenia były udręczone i smutne, oczekujące odpowiedzi, i Aleksander w końcu zobaczył ich i zrozumiał. Poczuł na sobie całe to cierpienie i przemówił. Krzyknął głośno: - Powiedziano mi, że nie chcecie iść dalej! Czy to prawda? Nikt nie odpowiedział. Tylko głuchy pomruk przebiegł przez szeregi. - Wiem, że to nieprawda. Wiem, że jesteście najlepszymi żołnierzami na świecie i że nigdy nie zbuntowalibyście się przeciwko waszemu królowi? Moim postanowieniem było kontynuować marsz, poprowadzić was dalej, 373 ale przedtem chciałem poznać wolę bogów i kazałem zło- j żyć ofiary. Niestety, wróżby były wciąż przeciwne. A nikt nie może sprzeciwiać się woli bogów. Przygotujcie się więc, ludzie! Szykujcie się, bo nadeszła pora, byście cieszyli się tym, na co zasłużyliście i co zdobyliście. Wracamy. Wracamy do domu! Nie było owacji ani braw, tylko głębokie, silne wzruszenie. Wielu płakało w milczeniu, a łzy spływały powoli po zmierzwionych brodach, po twarzach naznaczonych przez osiem lat walki, czuwania, szturmów, mrozu i skwaru, śniegu i deszczu. Płakali, ponieważ ich król nie gniewał się na nich; wciąż ich kochał jak synów i zabierał do domu. Jeden z weteranów wystąpił z szeregu i zbliżył się przed oblicze króla. Powiedział: - Dziękuję, królu, że pozwoliłeś pokonać się tylko swoim żołnierzom. Dziękujemy. Chcemy, byś wiedział, że cokolwiek się stanie, cokolwiek przyniesie nam los, nigdy cię nie zapomnimy. Aleksander uściskał go, a potem rozkazał, żeby wszyscy powrócili do swoich namiotów i przygotowali się do drogi. Kiedy żołnierze się rozeszli, poszedł sam nad brzeg Hyfazis. Chmury rozstąpiły się tymczasem, a światło zachodu słońca rozlewało się płomieniem na wielką rzekę, zabarwiało na czerwono daleki zarys Paropamisosu, jego najwyższe wierzchołki, pilastry nieba. Król spojrzał na drugi brzeg, na bezkresną równinę rozciągającą się aż po horyzont i zapłakał tak, jak nigdy nie płakał w swoim życiu. Miał nigdy nie zobaczyć majestatycznego nurtu Gangesu ani spacerować po brzegach złocistych jezior, pośród tęczowych pawi Pataliputry. Płakał swym okiem błękit___ nym jak niebo i drugim, czarnym jak noc. 54 Zła pogoda umożliwiła kilkudniowy wypoczynek, tak jakby niebo chciało zaświadczyć, że aprobuje decyzję Aleksandra. Król podzielił armię na dwadzieścia grup i kazał im wznieść wzdłuż brzegów Hyfazis dwanaście kamiennych ołtarzy, olbrzymich, wysokich jak wieże, na cześć dwunastu bogów Olimpu. Następnie polecił złożyć ofiary w obecności całego ustawionego w szyku wojska i poprosił bogów, aby nie pozwolili żadnemu innemu człowiekowi przekroczyć tej wyznaczonej przez niego granicy. Nazajutrz podjął marsz w stronę Indusu. Dotarł do Sangali oraz miast, które ostatnio założył: Bukefali i Aleksandrii Nikajskiej. Tutaj dowódca Kój nos, który walczył bohatersko pod Gaugamelą, a potem z Kraterosem podczas kampanii przeciwko Spitamenesowi w Baktrii, rozchorował się i zmarł. Aleksander wyprawił mu uroczysty pogrzeb i wzniósł imponujący grobowiec na wieczną pamiątkę jego bohaterstwa i męstwa. Przekazał Porosowi władzę nad całymi zdobytymi przez siebie Indiami: nad siedmioma narodami i dwoma tysiącami miast, zobowiązując go do dostarczania daniny i kontyngentów wojska satrapie macedońskiemu, osiadłemu w Aleksandrii Nikajskiej. Stamtąd ruszył dalej aż do Hydaspesu i zaczął schodzić w dół rzeki, aż do zbiegu z Akesines. Książęta hinduscy przybywali spontanicznie, aby złożyć mu hołd i dokonać aktu poddania, ale powiedziano mu, że na południu, wzdłuż wybrzeży Indusu, żyje jeszcze wiele bardzo dumnych i niepodległych ludów. Dołączył do niego kontyngent dwudziestu tysięcy żołnierzy zwerbowanych w Grecji i w Macedonii: dostarczyli ładunek nowych zbroi, świeże ubrania w greckim stylu oraz osiemdziesiąt talentów lekarstw, nie licząc bandaży, narzędzi chirurgicz- 374 375 nych, deseczek do unieruchamiania złamanych kości i innych rzeczy, które tak naprawdę przydałyby się o wiele wcześniej. Wraz z posiłkami i zaopatrzeniem otrzymał również list od Statejry i wtedy wspomnienie o niej rozbudziło się nagle w jego duszy i pożałował, że ją zaniedbał i prawie zapomniał. Statejra do Aleksandra, Najdroższego Małżonka, bądź pozdrowiony! Przeżyłam bardzo smutne dni po stracie naszego syna, a niewiele później dowiedziałam się, że znalazłeś nową miłość, córkę górskiego przywódcy z Sogdiany, o której mówią mi, że jest niezwykle piękna i że ogłosiłeś ją Twoją królową i matką przyszłego króla. Skłamałabym, mówiąc, że nie było mi przykro i nie doznałam zawodu, że nie poczułam ukłucia zazdrości. Nie z powodu władzy czy zaszczytów, ale tylko dlatego, że to ona cieszy się Twoją miłością, śpi u Twego boku i może słyszeć w nocy Twój oddech, czuć zapach Twojej skóry. Och, gdybym tylko mogła była urodzić Ci syna! Teraz utuliłabym go w ramionach i rozpoznałabym w jego twarzy Twoje rysy. Ale los każdej istoty ludzkiej jest już wyznaczony, kiedy przychodzi na świat: w moim przypadku bogowie postanowili, że w krótkim czasie stracę ojca i syna, a potem miłość małżonka. Nie chcę zasmucać Cię moją melancholią: mam tylko nadzieję, że jesteś szczęśliwy i że kiedy wrócisz, zapragniesz mnie zobaczyć i zostać trochę ze mną, choćby tylko przez jeden dzień i jedną noc. Odkąd Cię poznałam, nauczyłam się, że jedna chwila może znaczyć tyle co całe życie. Nie wystawiaj się niepotrzebnie na niebezpieczeństwa, proszę, i uważaj na siebie. Aleksander odpowiedział jej tego samego dnia, pod zaciekawionym spojrzeniem Roksany, która dopiero uczyła się pisać. Zapytała: - Do kogo piszesz? - Do księżnej Statejry, którą poślubiłem, zanim poznałem ciebie. Roksana zachmurzyła się, po czym powiedziała tonem, którego Aleksander nie słyszał nigdy wcześniej: - Nie chcę wiedzieć, co piszesz, ale trzymaj ją z daleka ode mnie, jeśli chcesz, by pozostała przy życiu. Była już późna jesień i deszcze ustały. Król obmyślił plan, by zejść w dół nurtu Indusu i dowiedzieć się, dokąd prowadzi. Wśród jego geografów byli bowiem tacy, którzy myśleli, że rzeka ta nie jest niczym innym jak początkiem Nilu: tak jak w Nilu były tam krokodyle, a na jej brzegach żyli ludzie o skórze ciemnej jak Etiopczycy. Gdyby tak było, ogromna flota mogłaby popłynąć triumfalnie aż do Aleksandrii w Egipcie. Zafascynowany tą myślą, król wezwał Nearchosa nad brzeg rzeki, w miejsce gdzie ze wzniesienia można było obserwować całą maszerującą armię, znów tak wspaniałą jak wtedy, gdy wyruszyła z Macedonii, a do tego cztery razy liczniejszą. - Wielu z nich przeszło sto tysięcy stadionów - powiedział. - Teraz chcę, żeby w końcu mogli podróżować wygodnie. Chcę, żebyś zbudował flotę, która przewiezie zarówno ludzi, jak i konie. Spłyniemy w dół rzeki, aż do Indusu, i dalej, i będziemy się zatrzymywać wszędzie tam, gdzie zobaczymy miasto, aby potwierdzić władzę, która należała kiedyś do Dariusza, a teraz jest nasza. - A co uczynisz potem? - zapytał Nearchos. - Wyślę z powrotem Kraterosa wraz z połową armii poprzez Arachozję i Karmanię, a sam spłynę dalej z tobą tam, dokąd powiedzie nas rzeka: do Aleksandrii, jeśli to prawda, że jest ona drugim biegiem Nilu, albo do oceanu. - Czy masz pojęcie, ile łodzi będzie potrzebnych, żeby przetransportować wszystkich naszych ludzi? Aleksander potrząsnął głową. 376 377 - Nie mniej niż tysiąc. - Tysiąc? - Mniej więcej. - A więc zabierajmy się do dzieła - zachęcił go Aleksander. - Jak najszybciej! - Wreszcie! - wykrzyknął Nearchos. - Sądzę, że jestem jedynym admirałem na świecie z odciskami na nogach. Kiedy rozmawiali, uwagę króla przyciągnęła smukła postać Roksany, która z rozwianymi włosami na wspaniałym białym rumaku jechała po łące rozciągającej się wzdłuż wielkiej rzeki. - Czyż nie jest cudowna? - zapytał Aleksander. - Ależ tak - odparł admirał. - Najpiękniejsza, jaką człowiek może sobie wyobrazić. Jedyna kobieta na świecie naprawdę ciebie godna. Roksana dostrzegła Aleksandra i ściągnęła uzdę na lewo, popędzając konia do galopu przez wzgórze, dopóki nie znalazła się przed nim. Podjechała i pochyliwszy się, pocałowała go w usta. Maszerujący żołnierze, którzy zauważyli ten manewr, wykrzyknęli: „Alalalai!" - a król, nie odrywając ust od warg małżonki, podniósł dłoń, aby odpowiedzieć radośnie na to pozdrowienie. Nearchos posłał herolda do oddziałów, aby zebrać wszystkich żołnierzy pochodzących z regionów nadmorskich: Greków z wybrzeża i z wysp, Fenicjan, Cypryjczy-ków i Pontyjczyków. Następnie rozpoczęto budowę łodzi. Wyrąbano setki drzew i wykonano z nich deski, następnie cieśle okrętowi rozpoczęli wyginanie poszycia kadłuba oraz jego montaż. Obliczenia Nearchosa okazały się precyzyjne: w końcu przygotowano do wodowania na brzegach Hydaspesu tysiąc łodzi ładunkowych oraz osiemdziesiąt barek z trzy- dziestoma wioślarzami każdy i flota została spuszczona na wodę pośród radosnych braw i pobudzających okrzyków. Był słoneczny dzień i wielu okolicznych mieszkańców skupiło się wzdłuż rzeki, aby uczestniczyć w tym wspaniałym widowisku. Ludzie nie posiadali się z radości, sądząc, że mają już za sobą najtrudniejszy i najbardziej dramatyczny okres swojego życia. W rzeczywistości niewiele wiedzieli o tym, co ich czeka, a jedyne informacje na temat terenów, które mieli przejechać, pochodziły od miejscowych przewodników. Ci jednak znali tylko taki odcinek terenu, który można było pokonać piechotą lub za pomocą żeglugi w ciągu trzech albo czterech dni. Nearchos dowodził największym statkiem admiralskim, na który zaokrętowali się król z królową. Gdy dał znak do odjazdu, wiosła zeszły do wody, statek włączył się w nurt rzeki, a za nim następne. Kiedy już cała flota^zeszła na rzekę, widowisko robiło jeszcze większe wrażenie z powodu fal gotujących się pod uderzeniami dziobów i wioseł, z powodu tysięcy chorągwi i sztandarów trzepoczących na wietrze, z powodu połyskujących tarcz i zbroi. Na statek króla, prócz innych filozofów, dopuszczony został Pyrron z Elidy, cieszący się już wielkim poważaniem. Byli tam także Arystandros i mędrzec hinduski, który pojawił się tajemniczo w obozie w Sangali. Usiadł na dziobie ze skrzyżowanymi nogami i rękami opartymi na kolanach i patrzył prosto przed siebie nieruchomym wzrokiem. - Czego się o nim dowiedziałeś? - zapytał król Ary-standrosa. - Ma na imię Kalan, co po grecku brzmi Kalanos. Uchodzi za wielkiego mędrca wśród swojego ludu i obdarzony jest nadzwyczajnymi zdolnościami, które posiadł podczas długich ćwiczeń medytacji. - Ludzie ci - wtrącił Pyrron - wierzą, że dusze tych, 378 379 którzy postępowali sprawiedliwie, będą przechodzić po śmierci z ciała do ciała, dopóki nie zostaną całkowicie oczyszczone z bólu i cierpień, tak jak metal w kuźni. Dopiero wtedy mogą rozpłynąć się w czymś w rodzaju wiecznego spokoju, który nazywają nirwaną. - Przypomina mi to myśl Pitagorasa i jeden z poematów Pindara. - To prawda i jest możliwe, że myśli te dotarły do Pitagorasa właśnie z Indii. - Jak się dowiedziałeś tego wszystkiego? - Od niego. Nauczył się greckiego w niecały miesiąc. - Niecały miesiąc? Jak to możliwe? - To możliwe. Zdarzyło się. Ja jednak nie wiem, jak ci to wytłumaczyć. Ale nawet zanim potrafił mówić - ciągnął Arystandros - udawało mu się porozumiewać ze mną. Słyszałem, jak jego myśl rozbrzmiewa mi w głowie. Aleksander utkwił oczy w fali, która pieściła burtę statku, a potem podniósł je i błądził spojrzeniem po wielkiej przestrzeni rzeki, po łodziach rojących się na jej nurcie. Pyrron oddalił się, siedział teraz na rufie na zwoju lin i pisał coś na tabliczce trzymanej na kolanach. Król podszedł do wróżbity i zapytał: - Mówiłeś mu o twoim koszmarze? - Nie. - Wciąż ci się śni? - Nie, odkąd on wszedł do obozu. - A czy wiesz, dlaczego przyszedł? - Zęby cię poznać. I pomóc ci. Od dawna wiedział, że przybędzie wielki człowiek z zachodu, i postanowił go spotkać. Aleksander przytaknął, po czym zbliżył się do Kalano-sa. - Na co patrzysz, Kalanosie? - zapytał. - Na twoje oczy - odparł mędrzec dziwnym głosem, wibrującym jak dźwięk instrumentu z brązu. - Są obra- zem ciemnej linii przecinającej twoją duszę, granicą między światłem a ciemnością, po której ty kroczysz jak po ostrzu brzytwy. Jest to jednak ćwiczenie trudne, często bolesne... Król odparł zdumiony: - Jak możesz patrzeć w moje oczy, jeśli cały czas wpatrujesz się w fale, i jak możesz mówić tak doskonale w moim języku, jeśli nikt cię go nie uczył? - Widywałem twoje oczy, zanim jeszcze cię spotkałem. A język jest jeden, królu. Jeśli człowiek potrafi dotrzeć do źródeł własnej duszy i natury, może rozumieć i być rozumianym przez całą ludzkość. - Dlaczego przybyłeś do mnie? - Żeby prowadzić moje poszukiwania. - A do jakiego celu one wiodą? - Do pokoju. - Ale ja niosę wojnę. Do tego byłem przygotowywany od dziecka. - Ale byłeś też przygotowywany do władzy. Widzę cień wielkiej mądrości w głębi twoich oczu. Pokój świata jest najwyższym dobrem, a żadnego najwyższego dobra nie można osiągnąć ogniem i mieczem. Jednak to już się stało. Ja chcę ci pomóc w uzyskaniu mądrości wielkiego władcy, tego, który pewnego dnia zostanie ojcem wszystkich narodów. Właśnie dlatego do ciebie przyszedłem. - Jesteś mile widziany, Kalanosie, ale moja droga jest wyznaczona od chwili, kiedy po raz pierwszy przebyłem przez morze. Nie wiem, czy zdołasz zmienić jej bieg. - Już wkrótce rzeka ta doprowadzi nas do nurtu wielkiego ojca Indusu - odparł Kalanos, zwracając wzrok na szybkie fale. - Jeśli popłyniesz do jego źródła, zobaczysz mały strumyk o kryształowych wodach, ale potem, spływając w kierunku doliny, ujrzysz setki innych potoków mieszających swoje wody z jego nurtem, zmieniających jego kolor i bieg, zobaczysz drzewa pochylające swoje ko- 380 381 rony i muskające jego powierzchnię, zobaczysz wszelkie gatunki ryb, węże i krokodyle pojawiające się jakby nagle w jego nurcie, ptaki budujące gniazda na jego brzegach. Rzeka, którą teraz widzisz, jest tym wszystkim i będzie czymś jeszcze innym, w miarę zbliżania się do oceanu. A gdy tam dotrze, zanurzy się w wiecznej wodzie, w powszechnym łonie, otaczającym całą ziemię. Wtedy wielki Indus przestanie istnieć, a stanie się częścią jedynej żywotnej cieczy, z której rodzą się na nowo chmury i ptaki, rzeki i jeziora, drzewa i kwiaty... Nie powiedział nic więcej i zamknął się na powrót w swoim nieprzeniknionym milczeniu. Nearchos podszedł w tej samej chwili do króla wyraźnie czymś zaniepokojony. - Co się dzieje? - zapytał Aleksander. - Bystrze - odparł. 55 Nearchos wskazał na groźnie burzące się fale przed dziobem, w odległości może dziesięciu stadionów. - Musimy natychmiast dobić do brzegu - powiedział -i stamtąd zbadać ten fragment drogi, zanim zapuścimy się tam z flotą. Polecił natychmiast wciągnąć flagę alarmową i rozkazał sternikom skręcić w stronę brzegu. Dowódca załogi krzyknął: - Wciągać wiosła na prawą burtę! - Wioślarze z prawej strony podnieśli wiosła nad wodę, podczas gdy ci po drugiej stronie nadal wiosłowali, dokonując szerokiego zakrętu w stronę prawego brzegu rzeki. Widząc sygnały i manewr statku admiralskiego, wszystkie statki wykonały ten sam manewr, dobijając do brzegu i zarzucając kotwice. Ale kiedy załogi przymierzały się do cumowania, dał się słyszeć donośny krzyk i na wzgórzach górujących nad rzeką od wschodu pojawiły się tysiące żołnierzy, którzy rzucili się pędem do ataku. Aleksander kazał zadąć w trąby, a hypaspiści i pezetaj-rowie wskoczyli uzbrojeni do wody, pędząc naprzód, aby rozbić znajdujących się już bardzo blisko wrogów. - Kim oni są? - zapytał król. - To Mallowie - odparł Nearchos. - Jesteśmy w pobliżu spływu z Indusem. To dzicy i nieugięci wojownicy. - Zbroja! - rozkazał Aleksander. Natychmiast nadbiegli ordynansi z pancerzem, nagolennikami i hełmem. - Nie idź, Aleksandrze! - błagała Roksana, czepiając się jego szyi. - Jestem królem. Muszę być pierwszy. - Dał jej pospiesznego całusa i wrzasnął do swoich ludzi: - Za mną! -Chwilę potem chwycił tarczę i skoczył do wody, brnąc z wysiłkiem w stronę brzegu. Tymczasem również inne statki wypuszczały tysiące żołnierzy na brzeg, pośród dźwięków trąb i rozkazów wykrzykiwanych we wszystkich językach wielkiej armii. Kiedy tylko Aleksander znalazł się na lądzie, nadbiegły bataliony piechoty ciężkiej, gdy tymczasem, wyżej, zaczęto wyładowywać konie, aby utworzyć pierwsze szwadrony kawalerii. Wrogowie, po powodzeniu pierwszego uderzenia, zaczęli ustępować pod naporem oddziałów macedońskich, które się wzmacniały i atakowały zwartym szykiem. Mallowie, widząc, że nie zdołają ich odeprzeć, zaczęli się cofać w porządku bojowym, stawiając wciąż silny opór, dopóki - wspiąwszy się ponownie na grzbiet wzgórz - nie zyskali powtórnie przewagi i nie zaatakowali ze wzmożoną siłą. Front falował długo, w zależności od tego, czy przeważali Mallowie, czy Macedończycy. Jednak późnym rankiem wyładowano ze statków dostatecznie dużo koni, by móc sformować dwa pełne szwadrony kawalerii, które 382 383 weszły na skrzydła nieprzyjaciela. Również Aleksander wskoczył wtedy na konia i przypuścił szturm, ale w tej samej chwili na przeciwległych wzgórzach pojawiła się długa linia nieprzyjacielskiej jazdy, która runęła na dół na królewskie szwadrony. Zażarta walka trwała aż do południa, kiedy wreszcie Macedończycy zdobyli przewagę i zepchnęli Mallów aż za linię wzgórz. Stamtąd Aleksander mógł ogarnąć wzrokiem pięć miast, z których jedno wyróżniało się masywnymi fortyfikacjami z surowej cegły. Król podzielił armię na pięć kolumn, z których każda ruszyła na jedno z miast. Piątą, najliczniejszą, poprowadził sam, wzywając do siebie Perdikkasa, Ptolemeusza i Leonnatosa, żeby zaatakować stolicę. Ale kiedy miał już wydać rozkaz rozpoczęcia szturmu, usłyszał krzyk Leonnatosa: - Aleksandrze, patrz! Peritas uciekł ze statku. Pies rzeczywiście pędził co tchu przez wzgórze, żeby dogonić swego pana. - Na Zeusa! - zawołał król. - Jeśli mu się coś stanie, każę wychłostać sługę, który pozwolił mu uciec. Uciekaj, Peritasie, uciekaj! Wracaj do Roksany. No już! Wydawało się przez chwilę, że pies usłuchał, ale ledwie Aleksander popędził galopem na czele swoich ludzi, ten rzucił się za nim w pogoń. W połowie popołudnia kolumna dowodzona przez króla była już prawie pod murami, a Mallowie, mając teraz wroga na karku, szukali schronienia w środku, wślizgując się przez trzy bramy, które pozostały jeszcze otwarte, żeby ich wpuścić. Aleksander, w impecie pościgu, widząc fragment murów, który osypał się częściowo pod wpływem erozji wywołanej deszczami lub z powodu braku koniecznych napraw, zeskoczył na ziemię i biegł po tej pochyłości, aby zdobyć miasto pierwszym szturmem. Dotarł na szczyt, nie zauważając, że jest sam. Spostrzegł to jednak Leonna-tos, który rzucił się za nim, krzycząc: - Aleksandrze, nie! Stój! Zaczekaj! Ale król, w zgiełku bitwy i pomieszaniu okrzyków, nie usłyszał i przeskoczył na drugą stronę. Leonnatos pobiegł za nim ze swoimi ludźmi, aby mu pomóc, ale część wrogów, widząc, co się stało, rzuciła się w ich stronę, tarasując przejście, aby pozwolić swoim towarzyszom za murami zabić króla. Tymczasem Aleksander, spostrzegłszy, że jest sam i otoczony, oparł się plecami o ogromnego figowca i bronił się rozpaczliwie, atakowany przez chmarę przeciwników. Leonnatos torował sobie drogę uderzeniami topora, przepędzając wrogów i krzycząc co sił: - Aleksandrze, wytrzymaj! Wytrzymaj, idziemy! Jednak przerażenie rozdzierało mu serce na myśl, że król mógł w każdej chwili zostać pokonany. W tym samym momencie usłyszał za plecami ujadanie i przypomniał sobie o psie. Wrzasnął na całe gardło, nawet się nie odwracając: - Peritas! Szybko, Peritas! Szybko! Biegnij do Aleksandra! Pies przefrunął niemal przez wszystkie przeszkody i znalazł się na szczycie, w chwili kiedy jego pan, przeszyty dzidą, padał na ziemię, broniąc się resztkami sił i osłaniając tarczą. Był to ułamek sekundy: Peritas runął z muru, spadł jak piorun w sam środek wrogów i poprzewracał ich; jednego chwycił błyskawicznie zębami za rękę, łamiąc ją z suchym trzaskiem kości, drugiemu rozszarpał gardło, trzeciemu wyrwał wnętrzności. Wspaniałe zwierzę walczyło zaciekle, prawie jakby było lwem, rycząc, szczerząc zakrwawione kły, z oczami płonącymi jak u dzikiej bestii. Aleksander mógł dzięki temu odczołgać się do tyłu, a tymczasem Leonnatos, który dotarł wreszcie na szczyt 384 385 ze swoimi ludźmi, rzucił się w dół, wrzeszcząc jak szalony; biegł, wywijając toporem, torując sobie drogę do króla. Gdy już był przy nim, odwrócił się, stawiając czoło wciąż atakującym wrogom. Pierwszego, który wystąpił naprzód, rozrąbał na dwoje, od głowy do pachwiny, pozostali zaś - przerażeni jego straszliwą mocą - cofnęli się. Już po chwili, setki macedońskich pezetajrów i hypaspi-stów zaatakowało miasto, które wypełniło się okrzykami rozpaczy, dzikimi wrzaskami i szczękiem broni. Leonnatos przykląkł obok króla, uwolnił go od pancerza, ale w tejże chwili Aleksander odwrócił wzrok i jego oczy wypełniły się łzami i rozpaczą: - Peritas, nie! - krzyknął. - Co oni ci zrobili, Perita-sie! Pies, pokryty krwią i potem, czołgał się z trudem w jego kierunku, skomląc, z dzidą wbitą w bok. - Sprowadźcie Filipa - wrzeszczał Leonnatos. - Król jest ranny. Król jest ranny! Peritas zdołał dowlec się do ręki pana i polizać ją ostatni raz, po czym padł bez życia. - Peritas, nie! - jęczał Aleksander, szlochając i przyciskając do siebie przyjaciela, który padł, by ocalić mu życie. Nadszedł Perdikkas, wykończony i zakrwawiony. - Filipa nie ma. W zamęcie ataku nikt nie pomyślał, żeby dać mu konia. - Co robimy? - wydyszał Leonnatos złamanym głosem. - Nie możemy go tak przenieść. Najpierw trzeba będzie wyciągnąć ostrze. Trzymaj go: poczuje straszliwy ból. Leonnatos chwycił ramiona Aleksandra od tyłu, a Perdikkas rozerwał mu chiton, odsłaniając ranę; po czym, opierając się jedną ręką o pierś króla, drugą próbował wyrwać grot, ale ostrze dzidy zaklinowało się między obojczykiem a łopatką i nie dawało się wyciągnąć. 386 - Muszę je podważyć czubkiem miecza - powiedział. -Krzycz, Aleksandrze, krzycz najgłośniej, jak możesz, nie mam nic, czym mógłbym złagodzić twój ból! Wyciągnął miecz i wbił go w ranę. Aleksander krzyczał nieludzko. Perdikkas poszukał ostrzem łopatki i siłą ją odepchnął, drugą ręką tymczasem ciągnął drąg dzidy, która nagle się wysunęła, uwalniając wielką strugę krwi. Wydając ostatni okrzyk, król opadł zemdlony. - Poszukaj głowni, Leonnatosie, szybko! Musimy przyżegać ranę, bo inaczej wykrwawi się na śmierć. Leonnatos oddalił się i po chwili wrócił z kawałkiem belki, którą wziął z płonącego domu, i rzucił ją na ranę. Rozniósł się mdlący zapach spalonego mięsa, ale krwotok ustał. Tymczasem ludzie Perdikkasa zbili nosze i ułożywszy na nich króla, wynieśli go na zewnątrz przez bramę miasta. - Jego też zabierzcie do domu - rzekł Leonnatos, pokazując oczami czerwonymi od płaczu i zmęczenia nieruchome ciało Peritasa. - To on jest bohaterem tej bitwy. 56 Nieprzytomnego, trawionego gorączką Aleksandra przeniesiono późną nocą nad brzeg rzeki, gdzie Nearchos rozbił obóz, i położono do łóżka. Roksana wybiegła mu na spotkanie, krzycząc rozpaczliwie, potem uklękła przy nim i całowała jego rękę, zalewając się łzami. Leptine patrzyła na niego kątem oka, blada i przerażona, przygotowując czyste bandaże i wrzątek, w oczekiwaniu na przybycie Filipa. Lekarz nadszedł niemal natychmiast i pochylił się nad rannym. Przeciął prymitywny opatrunek, którym Perdikkas i Leonnatos próbowali obandażować ranę, i zaczął oczyszczać ją wodą podawaną mu przez Leptine. 387 Przyłożył ucho do piersi Aleksandra i długo go osłu-chiwał, podczas gdy przyjaciele, którzy weszli cicho po kolei, czekali z niepokojem na werdykt lekarza. - Niestety, nie jest to zwykła rana - stwierdził lekarz, wstając. - Ostrze dzidy uszkodziło płuco. Przy każdym oddechu słyszę bulgotanie krwi. - Co to znaczy? - zapytał Hefajstion. Filip potrząsnął głową, nie mogąc wymówić słowa. - Co to znaczy?! - krzyknął tym razem Hefajstion. Aleksander w tej samej chwili wydał z siebie rzężenie, a z ust wypłynęła mu ślina zmieszana z krwią, pozostawiając dużą plamę na poduszce. Ptolemeusz zbliżył się do przyjaciela i położył mu rękę na ramieniu. - To znaczy, że Aleksander mógłby umrzeć, Hefajstio-nie - powiedział ze ściśniętym gardłem. - No, chodź, pozwólmy mu teraz odpocząć. Seleukos, który poprowadził atak na inne miasta, wszedł w tej chwili razem z Kraterosem i Lizymachem, i zdał sobie sprawę, co się stało. Podszedł do Filipa i zapytał szeptem: - Jest nadzieja? Lekarz podniósł oczy i w tym spojrzeniu Seleukos dostrzegł tak wielki ból, takie poczucie rozpaczliwej bezsilności, że o nic więcej nie pytał i wyszedł. Namiot opustoszał i ucichł. Słychać było tylko stłumiony lament Roksany, która rzewnie płakała, okrywając pocałunkami i łzami nieruchomą dłoń małżonka. Leptine, która zawsze z całego serca nienawidziła wszystkie osoby pozostające w zażyłości z Aleksandrem, podeszła powoli i położyła rękę na jej ramieniu. - Nie płacz, moja królowo - wyszeptała. - Proszę, nie płacz. On cię słyszy, rozumiesz? Musisz być dzielna. Musisz pomyśleć... musisz pomyśleć, że wszyscy go kochają... wszyscy go kochamy, a miłość jest silniejsza od śmierci. 388 l Filip zdjął poplamiony krwią fartuch i oddalił się, polecając Leptine: - Nie spuszczaj go z oczu nawet na chwilę. Ja idę przygotować rzeczy niezbędne do drenażu rany. Gdyby coś się działo, natychmiast mnie zawołaj. Leptine przytaknęła, a lekarz wziął lampę i wyszedł. Kiedy przechodził przez obóz, zobaczył Ptolemeusza i Leonnatosa, którzy układali ciało Peritasa na stosie drewna, a u jego boku obrożę ozdobioną srebrnymi guzami jako rytualną ofiarę na stosie bohatera. Zbliżył się do nich. - Co za straszny dzień - rzekł półgłosem Ptolemeusz. -Właśnie w chwili, gdy zdawało się, że ból i zmęczenie są już za nami... - Pogładził psa wyciągniętego na kocu z czerwonej wełny. - Będzie mi go brakowało - dodał ze łzami w oczach. - Dotrzymywał mi zawsze towarzystwa podczas obchodu. W tejże chwili nadszedł Krateros z pikietą pezetajrów, którzy ustawili się po dwóch stronach stosu. - Pomyśleliśmy, że zasługuje na honory - wyjaśnił Le-onnatos. - Był pierwszą strażą przyboczną króla. Wziął pochodnię i podłożył ogień pod stos. Poczekał, aż w ciemności buchną płomienie, i wykrzyknął: - Pezetajrowie, prezentuj broń! Piechurzy podnieśli sarisy w salucie, a tymczasem dusza Peritasa ulatywała z wiatrem, rozstając się po raz pierwszy od dnia narodzin ze swoim panem. Filip czuwał nad królem całą noc wraz z Roksaną i Leptine. Dopiero tuż przed świtem królowa, zmęczona długim czuwaniem, zdrzemnęła się, ale wciąż jęczała w półśnie, trapiona dręczącymi myślami. Z nastaniem dnia weszli Hefajstion i Ptolemeusz, i widać było, że oni też nie zmrużyli oka. 389 - Jak się czuje? - zapytali. - Przeżył noc. Więcej nie potrafię powiedzieć - odparł Filip. - Jeśli miałby umrzeć, spalimy wszystkie te miasta razem z ich mieszkańcami. Będzie to ofiara pogrzebowa na jego cześć - rzekł ponuro Hefajstion. - Poczekaj - odezwał się Filip głosem ochrypłym ze zmęczenia. - Jeszcze żyje. Minęły dwa kolejne dni, ale stan króla, zamiast się poprawiać, zdawał się szybko zmierzać ku fatalnemu końcowi. Pierś spuchła mu mimo zastosowanego przez Filii pa drenażu, gorączka była wciąż bardzo wysoka, oddecn urywany i rzężący, cera ziemista, oczy zapadnięte i podj krążone. Jego towarzysze pozostawali bez przerwy przed namiotem, żeby nie zakłócać jego agonii, i czuwali kolejno, pozwalając sobie tylko na trochę snu, kiedy byli wyczerpani. Obóz, zazwyczaj pełen zgiełku, pogrążony był w nierealnej ciszy, jak gdyby czas się zatrzymał. Owego wieczoru, kiedy gorączka jeszcze rosła, a król oddychał z coraz większym trudem i cierpieniem, Filip nagle wstał i wyszedł. - Dokąd on idzie? - zapytał Leonnatos. . - Nie wiem - odparł Hefajstion. - Nic nie wiem. Już| nic więcej nie wiem... Filip przemierzył obóz, rzucając szybkie spojrzenie Arystandrosowi, który wciąż składał kolejne ofiary na swoim dymiącym nocą ołtarzu, i dotarł do miejsca, gdzie wyrastał olbrzymi banycm. Zatrzymał się przed kościstą postacią pogrążonego w medytacji Kalanosa. - Obudź się - powiedział szorstko. Kalanos otworzył oczy. - Nasi bogowie i nasza wiedza są bezradni. Ocal Aleksandra, jeśli potrafisz. Jeśli nie, odejdź i więcej nie wracaj. Kalanos wstał, lekki, jakby był pozbawiony ciężaru. - Gdzie on jest? - zapytał. - W swoim namiocie. Chodź - odparł Filip i ruszył. Kalanos poszedł za nim i wszedł do oświetlonego lampami królewskiego pawilonu. - Zgaście je wszystkie - polecił stanowczym głosem. -I zostawcie nas samych. Uczynili, jak powiedział. Sam usiadł na piętach za łóżkiem Aleksandra i utkwił wzrok w jego głowie, sztywniejąc jak kamienny blok. Zastali go takim nazajutrz i jeszcze przez dwa kolejne dni. O świcie czwartego dnia Filip wszedł, żeby zmienić drenaż, i odsunął brzeg zasłony przy wejściu, by wpuścić trochę światła. Kiedy mył ręce w misce przed zmianą opatrunku, usłyszał za sobą cichy głos, wzywający go po imieniu: - Filipie... Odwrócił się jednym ruchem. - Mój królu! Gorączka opadła, oddech był regularny, bicie serca słabe, ale ciągłe. Osłuchał go: głuche bulgotanie ustało. Zawołał Leptine. - Zawiadom królową. Powiedz jej, że król się obudził. I przygotuj natychmiast filiżankę rosołu, musimy go nakarmić, jest u kresu sił. - Leptine oddaliła się, a Filip wyszedł natychmiast przed namiot, gdzie czekali Lizy-mach i Hefajstion. - Zawiadomcie pozostałych - powiedział. - Król się obudził. - Jak się czuje? - zapytał z niepokojeni Hefajstion. - Jak chcesz, żeby się czuł? - odparł szorstko lekarz. -Jak ktoś, kto dostał ostrzem między żebra. Wrócił, żeby zająć się Aleksandrem, i dopiero wtedy zobaczył Kalanosa: leżał na ziemi, nieruchomy i zimny jak trup. - Och, wielki Zeusie! - wybuchnął. - Wielki Zeusie! Kazał swoim asystentom przenieść go do swojego na- 390 391 miotu i polecił im, żeby go rozgrzali za wszelką cenę i spróbowali nakarmić, choćby siłą, gdyby to było konieczne, po czym wrócił do Aleksandra. Roksana była już u jego boku i patrzyła nań z niedowierzaniem, Leptine zaś próbowała podać mu trochę rosołu w jedyny możliwy sposób: moczyła ściereczkę w misce i dawała mu do ssania. - Co się stało? - zapytał Aleksander, gdy tylko zobaczył Filipa. - Wszystko, mój królu - odparł lekarz. - Ale jesteś wciąż żywy i mam nadzieję, że taki pozostaniesz. Nie uwierzysz, jaki jestem szczęśliwy - dodał drżącym głosem. - Nie uwierzysz... Ale teraz nic nie mów, nie wysilaj się, jesteś bardzo słaby. Przeżyłeś cudem i jak sądzę, dzięki Kalanosowi. - Peritas - zdołał jeszcze wyszeptać Aleksander. - Peritasa już nie ma, mój królu. Leonnatos powiedział mi, że zginął, ratując ci życie. A ty nie zmarnuj teraz tego poświęcenia: spróbuj coś zjeść, a potem odpoczywaj, proszę, odpoczywaj. Aleksander napił się jeszcze trochę z rąk Leptine, a potem znów zamknął oczy. Ale nawet przez zamknięte powieki łzy spływały mu po policzkach, zalewając poduszkę. 57 Król leżał w swoim łożu zawieszony między życiem a śmiercią przez wiele dni, a wysiłki, żeby przywrócić go na dobre do życia, wydawały się często daremne. Choć ciało przezwyciężyło okres największego zagrożenia, jednak ogólny stan pozostawał tak ciężki, a chwile niewielkiej poprawy tak krótkie, że Filip nie potrafił powiedzieć, czy może naprawdę uznać go za ocalonego, czy też Tana- 392 tos, odparty chwilowo przez bohaterstwo Kalanosa, nie ponowi swego ataku, aby odzyskać tego, którego uważał już za swoją własność. Jedynie hinduski mędrzec nie miał wątpliwości. Wciąż powtarzał: „Zawarłem pakt, wyzdrowieje". A jeśli ktoś pytał go, o jaki pakt chodzi, nic nie odpowiadał. Trzeba było miesiąca, żeby Aleksander zdołał oprzeć plecy o zagłówek łoża, a dalszych dwanaście dni, by mógł zjeść zupę z pomocą Leptine, która karmiła go pod czujnym okiem Roksany. Mówił mało i z trudem, ale czasami prosił, żeby Eumenes poczytał mu wiersze Homera. Eu-menes zastępował także władcę, za zgodą i przy pomocy towarzyszy, w jego obowiązkach politycznych. Kiedy indziej Roksana śpiewała mu pieśni ze swoich gór, ściszonym głosem, akompaniując sobie na instrumencie strunowym o prostych i sugestywnych dźwiękach. Po dwóch miesiącach Filip zgodził się, żeby Aleksander wstał i zrobił kilka kroków wewnątrz namiotu, podtrzymywany przez Kraterosa i Leonnatosa. Widać jednak było, że nawet ten najmniejszy wysiłek kosztuje go bardzo wiele trudu, a po nim, zlany potem, król na powrót zapadał w sen. Pewnego razu Leonnatos wszedł razem z Kraterosem i Hefajstionem w chwili, kiedy Leptine z wielkim wysiłkiem karmiła go odwarem. Podrapał się po wiecznie zmierzwionych włosach i sądząc, że to dobry pomysł, zaproponował: - A gdybyśmy tak dali mu jego „puchar Nestora"? Filip popatrzył na niego z politowaniem. - Nie wiesz, co mówisz. Miód, mąka, wino i ser: chcesz go może zabić? - Może i masz rację - odparł Leonnatos, zraniony do żywego - ale czy wiesz, co mówią ludzie? Mówią, że król nie żyje, a my utrzymujemy to w tajemnicy, by nie zasiać paniki. 393 - Jak mogą myśleć coś podobnie idiotycznego?! - wykrzyknął Filip. - Przecież wszyscy wiedzą, że król żyje. - Wcale tak nie jest - wtrącił się Hefajstion. - Wiemy to my i nikt więcej. Wydałem rozkaz, żeby nawet straże nie oglądały go w takim stanie. Wywarłoby to taki sam wpływ na morale żołnierzy jak wieść, że nie żyje. - To prawda - przyznał Eumenes. - Faktem jest, że ludzie nie widzą go od miesięcy, podczas gdy widują nas, jak wciąż wchodzimy do jego namiotu i stamtąd wychodzimy albo zbieramy się razem, a ktoś widział też, jak używam pieczęci królewskiej na dokumentach wysyłanych do satrapii. - Ja też odnoszę takie wrażenie - przyznał Krateros A niektóre oddziały dyskutują nawet nad możliwością -brania się w celu zwołania zgromadzenia ogólnego armii macedońskiej. Czy wiecie, co to znaczy? Eumenes przytaknął. - To znaczy, że mogą zmusić nas, abyśmy przyjęli ich delegację w namiocie królewskim i pokazali im Aleksandra w tym stanie. Filip odwrócił się. - Dopóki ja tu jestem, niczyja noga nie postanie tutaj bez mojego pozwolenia. Jestem królewskim lekarzem i moją odpowiedzialnością jest... Krateros położył mu dłoń na ramieniu. - Zgromadzenie wszystkich żołnierzy ma pełnię władzy w czasie nieobecności króla. Mogą to zrobić i prawie na pewno tak uczynią. Weszli Seleukos i Lizymach, żeby dowiedzieć się o zdrowie Aleksandra, i zobaczyli, że toczy się dyskusja. - Co się dzieje? - zapytał Seleukos. - Chodzi o to... - zaczął Krateros. Nikt nie zwracał uwagi na Aleksandra, który zdawał się pogrążony w głębokim śnie, aż nagle jego głos przywołał obecnych: - Posłuchajcie mnie. Towarzysze zwrócili się w jego stronę z zakłopotaniem i zdumieniem. Eumenes, zdając sobie sprawę, że musiał on słyszeć każde słowo, próbował wyjaśnić: - Aleksandrze, chodzi o sprawę, którą możemy sami doskonale rozwiązać z... Król podniósł głowę i prawą rękę w jednoznacznym geście, więc wszyscy umilkli. - Seleukosie... - Rozkazuj, królu - odparł przyjaciel, wzruszony w duchu, że po tak długim czasie dostaje od Aleksandra rozkaz. - Zbierz armię w komplecie. Po zachodzie słońca. - Tak jest. - Leonnatosie... - Rozkazuj, królu - odrzekł Leonnatos, jeszcze bardziej oszołomiony. - Każ przygotować mojego konia. Gniadosza... - Sarmackiego gniadosza, tak, tak. Tak jest. - Żadne tak jest! - wybuchnął Filip. - Co się tutaj dzieje, czyście wszyscy oszaleli? Król nie jest w stanie nawet... Aleksander znów podniósł rękę, więc Filip już nic nie dodał, ale wciąż zrzędził pod nosem. - Hefajstionie... - Słucham cię, Aleksandrze. - Przygotuj moją zbroję. Musi błyszczeć. - Tak jest, Aleksandrze - odparł Hefajstion ze ściśniętym gardłem. - Jak gwiazda Argeadów. Wszyscy myśleli już, że król nie chce dogorywać w łóżku, że postanowił umrzeć w siodle. Również Filip był o tym przekonany. Usiadł w kącie, mrucząc pod nosem: - Róbcie, co chcecie. Jeśli zamierzacie go zabić, proszę bardzo. Ja nie mam z tym nic wspólnego, ja... - I nie zdołał powiedzieć nic więcej, bo głos mu się załamał. - Leonnatosie - powiedział jeszcze król. - Chcę konia tutaj, w namiocie. 394 395 - I tu będziesz go miał - odparł przyjaciel, uświadamiając sobie, że król nie chce, by żołnierze zobaczyli, jak ktoś pomaga mu wsiąść na siodło. - A teraz odejdźcie. Usłuchali, a Aleksander, kiedy tylko wyszli, opadł na poduszkę i usnął. Obudziły go głosy Hefajstiona i Leon-natosa. Kiedy otworzył oczy, zobaczył, że namiot pogrążony jest w niepewnym świetle zachodu słońca. - Jesteśmy gotowi - oznajmił Hefajstion. Aleksander przytaknął, podniósł się z wysiłkiem, usiadł na łóżku i poprosił przyjaciół, by zaprowadzili go do łaźni. Leptine umyła go i wyperfumowała mu ciało i włosy, wytarła go i zaczęła ubierać. - Nałóż mi trochę koloru na policzki - poprosił. Dziewczyna usłuchała. Kiedy ożywiła mu policzki szminką i rozjaśniła sińce pod oczami, on pogładził ją po twarzy, mówiąc: - Wydam cię za mąż za kogoś możnego z mojego imperium i dam ci posag godzien królowej. -Mówił to pewnym i szczerym tonem. Kiedy Leptine skończyła, zapytał przyjaciół: - Jak wyglądam? - Nieźle - odparł Leonnatos z półuśmiechem. - Wydajesz się aktorem. - A teraz zbroja. Hefajstion założył mu pancerz i nagolenniki, przypiął mu do boku miecz i spiął włosy diademem. - Przyprowadźcie mi konia. Czy żołnierze stoją w szyku? - Tak - zapewnił Hefajstion. Leonnatos wyszedł i po chwili wprowadził tylnym wejściem do namiotu gniadosza sarmackiego w pełnej uprzęży, gdy tymczasem Hefajstion klękał i splatał dłonie na udzie, żeby zrobić stopień dla Aleksandra. Król wsparł na nim stopę i przyjaciele podsadzili go na siodło. Leonnatos podszedł z dwoma pasami. 396 - Pomyśleliśmy, żeby przywiązać cię do uprzęży konia. Nic nie będzie widać. Przykryje cię płaszcz. Aleksander nie odpowiedział, a jego milczenie zostało przyjęte za zgodę. Przywiązali go w talii pasem, z którego zwisały rzemienie, dwa z przodu i dwa z tyłu, i przymocowali je do uprzęży gniadosza, a potem udrapowali na nim purpurowy płaszcz w taki sposób, by przykryć to wszystko. - A teraz chodźmy - rozkazał. Hefajstion wyszedł przed namiot, Leonnatos dał mu znak, jakby chciał powiedzieć: „Teraz!", na co Hefajstion odpowiedział sygnałem. Przytłaczająca cisza zmierzchu przerwana została głuchym hukiem bębna, jakby dalekiego grzmotu. Jedno uderzenie, potem drugie i jeszcze jedno! Aleksander nadstawił ucha, niemal jakby nie wierzył w to, co słyszy, instynktownie wyprostował plecy i dotknął piętami brzucha konia. Gniadosz wyszedł, przejechał dookoła namiotu i posłuszny wodzom, ruszył w stronę długiej linii ustawionego wojska. Huk, wolny i podniosły, nadawał rytm majestatycznemu, defiladowemu krokowi potężnego rumaka, a Aleksander z trudem powstrzymał łzy, czując, jak powietrze drży od głębokiego i grzmiącego dźwięku gigantycznego bębna z Cheronei. Żołnierze, nieruchomi w szeregach, z dłońmi ściśniętymi na rękojeściach włóczni, patrzyli zdumieni na swego króla postępującego w majestatycznej postawie, z twardym i stanowczym spojrzeniem, jak dokonuje ich przeglądu. Kiedy docierał do kolejnych oddziałów, dowodzący nimi oficerowie występowali krok z szeregu, wyciągali miecz i krzyczeli: „Bądź pozdrowiony, królu!", a Aleksander odpowiadał lekkim skinieniem głowy. Kiedy znalazł się na końcu szeregu, „grzmot z Cheronei" ucichł. Stary oficer z pierwszej linii hetajrów wystąpił naprzód na swym koniu i zawołał: 397 - Rozkazuj, królu! - Niech się rozejdą - powiedział Aleksander i kiedy trąby wygrywały rozkaz, ściągnął cugle konia i ruszył, harcując, aż do swego namiotu. - Jest szalony - mruczał przez zęby Filip, obserwując go z daleka. - Przy każdym takim wstrząsie mógłby spaść i... - Nie spadnie - odparł Seleukos, poklepując go po ramieniu. - Nie spadnie. Ptolemeusz nie potrafił oderwać od niego wzroku. - Oto, co chciał zrobić: teraz wszyscy go widzieli, wiedzą, że żyje i że znów jest w siodle. Aleksander wjechał do namiotu konno, a przyjaciele odwiązali go i pomogli zsiąść, potem zaczęli zdejmować mu płaszcz, pancerz i nagolenniki, a także odpięli miecz. - Natychmiast połóżcie go do łóżka! - rozkazał Filip. Aleksander potrząsnął głową, podszedł niepewnym jeszcze krokiem do swego obozowego krzesła i oparł ręce na stole. - Jestem głodny - powiedział. - Czy ktoś chce coś ze mną zjeść? Wszyscy popatrzyli na niego zdumieni, nawet Leonna-tos zatrzymał się w progu, trzymając konia za uzdę. - Leptine - zawołał król. - Zmyj mi to z twarzy i przynieś „puchar Nestora"! - „Puchar Nestora"? - zawołał Filip. - Chcesz umrzeć? To wszystko stanie ci w żołądku, będziesz się źle czuł, zwymiotujesz i otworzą ci się rany i... - „Puchar Nestora" - powtórzył Aleksander. Wszyscy patrzyli na niego z otwartymi ustami: wydawał się nowo narodzony, odmieniony. - Uczynił to dźwięk tamtego bębna i widok jego żołnierzy - szepnął Krateros do lekarza. - Pozwól, żeby jadł. Nic się nie stanie, zobaczysz. Leptine przyniosła mu „puchar", a Aleksander zaczai 398 jeść. Jedyną oznaką wysiłku był lekki pot roszący mu czoło. Filip patrzył na niego zdumiony i sam instynktownie poruszał szczękami, jakby chciał mu pomóc w przeżuwaniu. Także pozostali, stojąc dookoła stołu, przyglądali się z niedowierzaniem temu wydarzeniu. W końcu Aleksander wytarł usta i podniósł oczy na swoich osłupiałych widzów. - Co jest? - zapytał. - Nigdy nie widzieliście, jak jem? 58 Król doszedł do siebie całkowicie z początkiem następnego miesiąca, a pod koniec zaczął znów biegać, jeździć konno i trenować walkę z Leonnatosem. U schyłku lata rozkazał zwinąć namioty i wsiąść na łodzie. Przez dwa dni płynęli w dół rzeki, aż dotarli do granicy z regionem o nazwie Sindh i tam poprosił Nearchosa, żeby przycumował. Przewodnicy mówili, że w tamtym miejscu zaczyna się ścieżka prowadząca na górską przełęcz, skąd można było dotrzeć do Aleksandrii w Arachozji. - Wyruszysz jutro z połową armii - zwrócił się do Kraterosa. - Przejedziesz przez Arachozję i Drangianę i przywrócisz porządek wszędzie tam, gdzie napotkasz bunt lub niesubordynację. Hinduscy marynarze powiedzieli nam, że Indus jest rzeką, która wpada bezpośrednio do oceanu w Patali. A zatem oto mój plan: w Patali Near-chos i Onesikritos wypłyną z flotą, żeglując wzdłuż południowych wybrzeży imperium, a ja z pozostałą częścią armii wyruszę drogą lądową, dostarczając zapasy na statki w punktach załadunku po każdym dniu żeglugi. Spotkamy się wszyscy razem na równinie Harmozji, miasta górującego nad cieśniną między oceanem i Zatoką Perską. - Dlaczego chcesz przejść przez Gedrozję? - zapytał 399 Krateros. - Mówią, że to straszne miejsce, pustynia spalona słońcem przez okrągły rok, bez źdźbła trawy czy drzewa. - Południowa granica imperium jest jedyną, której nie znamy. Musimy tamtędy przejść. Zjedli i wypili z umiarem, ponieważ król cierpiał jeszcze czasami z powodu następstw rany, i położyli się spać. Nazajutrz o świcie cała ustawiona w szyku armia pożegnała odjeżdżający kontyngent Kraterosa. Aleksander mocno go uścisnął. - Jesteś jednym z moich najdroższych przyjaciół - powiedział. - Będzie mi cię brakowało. - Mnie ciebie też, Aleksandrze. Uważaj na siebie, pro-1 szę. Za bardzo igrałeś ze szczęściem do tej pory. Niech ci[ bogowie sprzyjają. - Także tobie, mój przyjacielu. Krateros wskoczył na konia, dając podniesioną ręką sygnał do odjazdu, i długa kolumna ruszyła pośród dźwięku trąb i pożegnalnych okrzyków towarzyszy pozostających z Aleksandrem. Kiedy tylko ostatni oddział straży tylnej zniknął na graniczącym z pustynią stepie, Aleksander rozkazał zaokrętować swoich ludzi i ruszyli. Płynęli jeszcze na południe, odbierając - za każdym razem, kiedy się zatrzymywali - hołd ze strony podporządkowujących się im lokalnych książąt, dopóki nie dotarli do Patali, wielkiego miasta położonego przy ostatnim odcinku Indusu. Było ludne, bogate i ruchliwe, ze statkami przybywającymi ze wszystkich stron. Wiele z nich przypływało z ogromnej wyspy położonej na wschodzie, która nazywała się Taprobane, i mówiono, że sama jest tak duża jak Indie. Stamtąd flota ruszyła ostatnim odcinkiem do ujścia. Rzeka była w tamtym miejscu ogromna, tak szeroka, że z jednego brzegu z trudem można było dojrzeć drugi, a Onesikritos obliczył, że ma pięćdziesiąt stadionów. 400 Wieczór ostatniego dnia żeglugi zaskoczył ich przy ujściu i Nearchos zdecydował, by zakotwiczyć statki na rzece w miejscu, gdzie nurt był tak wolny, że prawie niedostrzegalny. W rzeczywistości obawiał się, że wypływając ostatecznie na otwarty ocean, nie mógłby znaleźć schronienia w przypadku nagłych burz. Tymczasem zdarzyła się katastrofa nie mniej straszna od burzy: w nocy wody obniżyły się tak bardzo, że statki osiadły na mieliźnie i wiele z nich się przewróciło. Nearchos rozkazał, żeby nikt się nie ruszał i żeby czekać na miejscu, aż wody zaczną znów płynąć. Następnie stanął skonsternowany przed Aleksandrem. - To zjawisko, którego nie mogłem przewidzieć, chociaż słyszałem, że pewien żeglarz z Massalii, niejaki Pyte-asz, opisał miejsce na oceanie północnym, gdzie jest wir, który co sześć godzin pochłania wody, a potem je zwraca, odsłaniając i zasłaniając szerokie odcinki wybrzeża. Niewielu jednak wierzy Pyteaszowi, a poza tym nie jesteśmy tutaj na oceanie północnym. Jak mogłem sobie wyobrazić coś podobnego? Co za katastrofa! Co za katastrofa... - Dokonałeś wspaniałych rzeczy - odparł Aleksander. -Nie powinieneś się zadręczać. Wiem, że uda się nam zwyciężyć również w tej walce z rzeką i z morzem: mój przodek Achilles walczył przeciw Skamandrosowi i zwyciężył. Ja także zwyciężę. Poczekajmy, aż minie noc. W świetle słońca wiele się zmienia. Była to ciemna noc z księżycem w nowiu i mrok wzmógł jeszcze chaos i panikę. Nearchos polecił zadąć w trąby na alarm i rozkazał heroldom, aby przekazać ze statku na statek wiadomość, że pod żadnym pozorem nie wolno się ruszać. Ale wielu marynarzy, przerażonych tym zjawiskiem i pogłoskami, które słyszeli w portach i w szynkach swoich miast, próbowało uciekać pod osłoną ciemności, aby znaleźć się na bezpiecznym brzegu. Zginęli wszyscy, pochłonięci przez błoto i ruchome pia- 401 !kttte l ^H •t. ski. Zginęli także ci, którzy pierwsi próbowali przyjść im na ratunek. Ich krzyki, rozpaczliwe wzywania pomocy rozbrzmiewały całą noc, przepełniając udręką i przerażeniem towarzyszy, którzy pozostali na statkach i nic nie mogli zrobić. Potem także krzyki ucichły i słychać było tylko przenikliwe wołania nocnych ptaków oraz daleki ryk lwa krążącego po zaroślach w poszukiwaniu zdobyczy. Na statku admiralskim Roksana przytulała się mocm do Aleksandra, drżąc ze strachu, przerażona tą wrogą i nieludzką przyrodą, tak niesamowicie różniącą się od jej rodzinnych gór i przejrzystego nieba. Również Nearchos i marynarze załogi pozostali nieruchomi i milczący, wymieniając tylko od czasu do czasu szeptem swoje doświadczenia morskich wilków. Tuż przed świtem dał się słyszeć daleki hałas i król nadstawił ucha. - Słyszałeś? - zapytał. Nearchos biegł już na dziób i wychylił się za burtę, próbując dostrzec, co wywołuje ten wzmagający się z każdą chwilą hałas. W pewnej chwili zobaczył coś w rodzaju białawego pasa, który posuwał się tak szybko, aż stał się widoczny w bladym świetle świtu: groźnie gotująca się piana, huk bałwanów galopujących w stronę bezbronnej i nieruchomej, osiadłej na mieliźnie floty. - Trąby! - krzyknął admirał. - Grajcie na alarm! Alarm! Nadchodzi fala przypływu! Ludzie do wioseł! Do wioseł, szybko! Sternicy na miejsca! - I kiedy dźwięk trąb przeszywał szare niebo poranka, rzucił królowi linę, żeby przywiązał się do masztu z Roksana, a sam pobiegł, by pomóc przy sterze, w chwili zderzenia. Również inne załogi, usłyszawszy sygnał, ogłosiły alarm i ogromna błotnista przestrzeń rozbrzmiała serią okrzyków i nawoływań. Uderzenie gigantycznej fali przypływu było straszliwe: statki zostały uniesione i pchnięte do tyłu jak suche ga- 402 łązki; inne, zbyt mocno zagrzebane w błocie, zostały roztrzaskane przez zderzenie, a jeszcze inne, stojące bokiem, zostały wywrócone siłą ogromnej masy wody. Onesikritos, kierujący królewskim pięciorzędowcem, przywarty do steru, nawoływał ludzi do wiosłowania z całych sił, aby utrzymać kadłub statku w przegłębieniu. On sam walczył rozpaczliwie ze sterem, żeby dać odpór sile wirów, tworzących się na wzburzonej powierzchni wody. Fala oceaniczna uspokoiła się w końcu, równoważąc swój napór z nurtem Indusu, a Nearchos mógł rozejrzeć się dokoła i oszacować rozmiary szkód. Setki łodzi uległo zniszczeniu, wiele innych zostało uszkodzonych, a powierzchnię wody pokryły ich szczątki. Ludzie wymachiwali chaotycznie rękami, szukając ratunku na belkach lub fragmentach poszycia kadłuba niesionych nurtem. Cały dzień upłynął na wyławianiu rozbitków i Aleksander osobiście poświęcał się na wszelkie sposoby, żeby ratować swoich ludzi, czasami skacząc wręcz do wody, aby pomóc tym, którzy, wyczerpani, zamierzali już się poddać. Wieczorem wszystkie ocalałe statki wyciągnięto na ląd poza ujściem rzeki, na piaszczysty brzeg ceanu, a dowódcy oddziałów zwołali apel. Ogłoszono, że ponad tysiąc pięciuset ludzi utonęło. Wszystkie ciała, które zdołano wydobyć, ułożono na stosach naprzeciw ustawionej w szyku armii i żołnierze wykrzyczeli ich imiona, aby wiatr i fale morskie rozniosły je na wieczną pamiątkę. Dla tych wszystkich, których nie odnaleziono, król odprawił uroczystość żałobną i wzniósł cenotaf na brzegu, aby ich dusze znalazły spokój w Hadesie. Podziękował też bogom, że żaden z jego przyjaciół nie ucierpiał w katastrofie i że mógł ich wszystkich uściskać. Wygłosił też pochwałę dla Nearchosa i Onesikritosa: to tylko dzięki ich odwadze i wiedzy dramat nie przemienił się w jeszcze większą tragedię. 403 Armia pozostała na brzegu przez dwadzieścia dni, aby dać czas zaginionym, którzy ocaleli, na połączenie się z ich towarzyszami i aby przystąpić do naprawy uszkodzonych łodzi. Znaleziono nieopodal dość bezpieczne miejsce, otoczone urodzajnymi glebami, położone na granicy z terenem pustynnym, zamieszkanym przez dzikie plemiona Orej-tów. Aleksander założył tam miasto i osiedlił w nim tych wszystkich, którzy z powodu słabego stanu zdrowia nie wytrzymaliby długiej podróży przez pustynię Gedrozji. Zbudował pomost i dobrze osłonięty port oraz odgrodził teren przeznaczony na budowę świątyń bogów. Dopeł-niwszy tych czynności, wyznaczył dzień odjazdu, zarówno dla floty, jak i wojska. Nearchos czekał na niego na dopiero co ukończonym pomoście, a Aleksander uścisnął go z wielką serdecznością, podobnie jak uścisnął Kraterosa w chwili rozstania. - Byłoby wspaniale, gdyby ta rzeka, jak twierdzili niektórzy, była wyższym biegiem Nilu. Odbylibyśmy podróż razem aż do Egiptu. - Niestety, nie jest tak - odparł Nearchos. - Nie wystarczą ludzie o ciemnej skórze i krokodyle, żeby powstał Nil. - W istocie - przyznał król - ale ty trzymaj się zawsze w pobliżu wybrzeża i armii. A kiedy będziesz mógł, przybijaj do lądu tam, gdzie zobaczysz nasze ogniska: będzie ci łatwiej zaopatrzyć się w jedzenie i wodę. - Uczynię tak, jeśli będę mógł, Aleksandrze, ale muszę skorzystać z tego stałego wiatru, który wieje na zachód, żeby zaoszczędzić siły moich marynarzy, i nie wiem, czy zdołacie dotrzymać mi kroku. W każdym razie, zobaczymy się w Harmozji. Również mój wiceadmirał Onesikri-tos chciałby dostąpić zaszczytu pożegnania się z tobą. To wspaniały marynarz i zasługuje na twój szacunek i dobre życzenia. Onesikritos wystąpił naprzód i król uścisnął mu dłoń. 404 - Niech bogowie was prowadzą i niech sprzyja wam Posejdon. Złożyliśmy dziś rano z Arystandrosem ofiarę oceanowi i błagaliśmy o jego łaskę i sprzyjające wiatry. Zapłaciliśmy już zbyt wysoką cenę. Nearchos i Onesikritos weszli na swoje statki i dali rozkaz podniesienia kotwic. Flota odbiła od przystani siłą wioseł, ale zaraz potem postawiono żagle, które wiatr wydął swoim mocnym podmuchem. Gdy w krótkim czasie statki stały się tak małe jak łódeczki, którymi bawią się dzieci, Aleksander zszedł do oceanu i wbił w jego dno dzidę, aby pokazać, że posiadł również ten najdalszy region. Potem odwrócił się do swoich towarzyszy i wykrzyknął: - Również na nas czas. Dajcie znak! Hefajstion, Leonnatos, Ptolemeusz, Seleukos, Lizy-mach, Perdikkas dosiedli koni i stanęli na czele swoich oddziałów. Również król wskoczył na konia i długa kolumna ruszyła pośród dźwięków trąb i warkotu bębnów, pod trzepoczącymi sztandarami. 59 Pas lasu ciągnący się wzdłuż brzegów Indusu przemienił się szybko w na pół błotnistą łąkę, na której pasły się wielkie bawoły o zakrzywionych rogach, jelenie, antylopy, a w oddali pojawiły się też małe grupki lwów, dosyć podobne do tych z Macedonii. Drzewa były wysokie i pełne wszelkiego rodzaju ptactwa, wśród którego wyróżniały się jaskrawo ubarwione papugi. Potem wilgotna łąka zamieniła się w step porośnięty rzadkimi krzewami, po którym przechadzały się małe stada byków i owiec, prowadzone przez pasterzy o prymitywnym, prawie dzikim wyglądzie. - To Orejtowie - wyjaśnił hinduski przewodnik. - Ci 405 są z plemienia przybrzeżnego, ale dalej spotkamy innych, żyjących na stepie i na pustyni, okrutnych i dzikich. Mogą być bardzo niebezpieczni: zakopują się w piasku jak skorpiony i rzucają znienacka do ataku. - Przekażcie tę wiadomość dalej - rozkazał Aleksander i kontynuował marsz, spoglądając na południe. Oddalili się znacznie od wybrzeża, żeby znaleźć przejezdną drogę i ocean nie był już widoczny. Czwartego dnia marszu armia dotarła na skraj pustyni, a ludzie patrzyli przerażeni na rozciągający się przed nimi piaszczysty, rozżarzony bezkres, piekło bez źdźbła trawy i śladu osłony. Przewodnicy hinduscy cofnęli się, a Aleksander musiał korzystać jedynie z doświadczenia niektórych perskich oficerów, którzy brali udział w wyprawach do Drangiany i Arachozji za czasów króla Dariusza. Marsz w tych straszliwych warunkach okazał się szybko bardzo trudnym, niemal rozpaczliwym przedsięwzięciem. Oficerowie natychmiast zarekwirowali wodę i trzymali ją pod nieustannym nadzorem, tak aby jej spożycie mogło być kontrolowane, ale powzięte kroki miały ograniczoną skuteczność: w krótkim czasie zapasy się wyczerpały i należało szukać studni, rzadko rozrzuconych wzdłuż zakurzonej i nasłonecznionej ścieżki. Żywności starczyło na dłuższy okres, również dlatego, że plan zorganizowania punktów zaopatrzenia dla floty Nearchosa okazał się w praktyce niemożliwy: statki nie były już widoczne. Wschodni wiatr, bardzo silny i porywisty, pchnął je prawdopodobnie do przodu. Przewodnicy ze Scyta dostrzegli w pewnym momencie ślady w pobliżu ścieżki i uprzedzili swoich oficerów i króla. Istniało niebezpieczeństwo, że zostaną napadnięci: na tak nędznej ziemi armia najeźdźcy stawała się kuszącym łupem ze względu na zapasy, jakie przewoziła, oraz dużą liczbę jucznych zwierząt i koni. 406 - Podwoić straże - rozkazał Aleksander - i jeżeli możecie, zostawcie rozpalone ogniska. - Drewno jednak było bardzo trudne do zdobycia. Znaleziono tylko nieliczne cienkie pnie pozostawione przez odpływ na brzegu morza. Zaatakowali znienacka, pewnej bezksiężycowej nocy, i rzucili się na kontyngent Leonnatosa, który postępował kilka stadionów za resztą armii, jako tylna straż. Uderzyli z zaskoczenia, z zabójczą precyzją; wyłonili się niczym widma spoza załomów skalnych i opadłszy jak piekielne furie na żołnierzy wyczerpanych już długim marszem i pragnieniem, dokonali masakry. Leonnatos bił się z desperackim męstwem i kiedy jego trębacz został zabity przez wroga, który wyłonił się nagle z piasku, on sam chwycił trąbę i zadął długo na alarm, żeby wezwać na pomoc Aleksandra. Król rzucił się galopem z dwoma szwadronami i zdołał przerwać okrążenie, uwalniając przyjaciela, wycieńczonego i rannego, przygniecionego już zgrają napastników. O wschodzie słońca ponad pięciuset żołnierzy leżało na ziemi bez życia. Towarzysze pochowali ich w piasku razem z bronią, ponieważ nie było drewna na żałobne stosy, po czym odeszli z sercem ściśniętym smutkiem, dobrze wiedząc, że te pośpiesznie usypane mogiły zostaną natychmiast sprofanowane przez wygłodniałe dzikie zwierzęta. Pewnego dnia drużyna rozpoznawcza, wróciwszy ze zwiadu, oznajmiła, że odkryła grupę wiosek w sąsiedztwie wybrzeża, obok ujścia małego strumyczka, który odprowadzał nitkę wody do morza. Postanowili zaatakować jeszcze tej samej nocy. Była to noc pełni księżyca, który oświetlał jak w dzień gipsową biel pustyni. Leonnatos wsunął swój topór w strzemię, chwycił tarczę z brązu ważącą szesnaście min i wskoczył na grzbiet swego rumaka, ale Aleksander go powstrzymał. 407 - Twoja rana jest świeża. Zostań, pozwól, że my pojedziemy. - Nie! Nawet jeśli mielibyście mnie związać - warknął przyjaciel. - Zapłacę za wszystkich moich poległych żołnierzy, którym zdradziecko poderżnęli gardła w ciemnościach, nie dając im nawet szansy obrony. Król, jego towarzysze i oddział złożony z dwustu ludzi wybrali czarne konie i włożyli czarne płaszcze, żeby wtopić się w noc. Aleksander dał sygnał i wszystkie rumaki rzuciły się do szaleńczego galopu, ramię w ramię, łeb w łeb po pustynnej równinie: zdawały się piekielnymi furiami zrodzonymi przez Hadesa. Kiedy Orejtowie ich dostrzegli, było już za późno, ale i tak rzucili się do kontrataku, żeby bronić swoich wiosek, dzieci i żon. Zostali powaleni w pierwszym starciu, pona-bijani na dzidy, jak ryby na harpun, a kiedy żołnierze rzucili się do plądrowania, Leonnatos runął rozwścieczony ze swoim toporem na uciekających wrogów, kosząc ich jak kłosy, masakrując dziesiątkami, dopóki nie poczuł, że serce rozrywa mu się w piersiach, dopóki nie usłyszał głosu Aleksandra, który krzyczał: „Dosyć, Leonnatosie!" Dopiero wtedy się zatrzymał, kompletnie zalany potem i krwią. Wkrótce przybył drugi oddział jazdy lekkiej, przyprowadzając zwierzęta juczne z bukłakami i wozy, aby zgromadzić na nich zapasy, nie znaleziono jednak niczego prócz stad owiec i kóz, zamkniętych za kamiennymi ogrodzeniami. Gruba warstwa suchych odchodów wskazywała, że bardzo rzadko wyprowadzane były na pastwisko. - Zastanawiam się, czym je żywią - powiedział Eume-nes, który nadjechał z konwojem zaopatrzeniowym. - Zdawałoby się, że tym - odpowiedział Seleukos, wskazując na worki wykonane z włókien suszonych alg, wypełnione jakimś białawym proszkiem. 408 - Cuchnie rybą - zauważył Lizymach. - To jest ryba - potwierdził Eumenes, biorąc garść, żeby powąchać. - Wysuszona ryba zmielona na mąkę. Wrócili do obozu z wodą, którą zdołali zgromadzić, i ze zrabowanymi stadami, ale kiedy dokonali uboju, smak mięsa okazał się odpychający, jak zgniłej ryby. Nie mieli jednak wyboru i musieli żywić się tym, co zdobyli. Wędrowali jeszcze przez wiele dni pod prażącym słońcem, wycieńczeni upałem i pragnieniem. Czasami pustynia zmieniała nagle kolor, stawała się oślepiająco biała i żołnierze zmuszeni byli maszerować po skorupie soli, która osadziła się jako pozostałość po dawnych morskich lagunach. Niszczyła ona końskie kopyta i buty piechurów, powodując najpierw głębokie pęknięcia, a potem bardzo bolesne rany. Wiele jucznych zwierząt i koni padło z pragnienia i głodu, a potem zaczęli umierać także ludzie. Żołnierze nie mieli ani czasu, ani siły, żeby ich pochować lub oddać im honory. Nie zauważali nawet, że ich towarzysz pada z wyczerpania, albo - jeśli to zauważali - nie potrafili mu pomóc i jego ciało leżało pozostawione na pastwę szakali i sępów, które krążyły nieustannie nad maszerującą kolumną. Ból z powodu tych wszystkich nieszczęść trapił nieustannie króla i wzmagał się jeszcze na widok młodej żony, która musiała znosić tak wiele niewygód i wyrzeczeń, a także z powodu braku wieści o losach jego floty, od dnia wymarszu z Patali. Wydawało się, że ta okrutna próba i te przerażające niedostatki nie sprawiają bólu i cierpienia jedynie Kalanoso-wi: szedł boso po rozpalonym piachu, okrywając ledwie ramiona skrawkiem tkaniny, a wieczorem, kiedy ciemności przynosiły trochę ochłody, siadywał obok króla i rozmawiał z nim, ucząc go swojej filozofii oraz sztuki kontrolowania namiętności i potrzeb własnego ciała. Również Roksana, mimo swego młodego wieku, zachowywała 409 l się we wzorowy sposób, z niesłychaną dumą i siłą ducha; widziano ją często na koniu u boku swego męża w kurtce sogdiańskich jeźdźców, a czasami próbującą polować z łuku na przelatujące ptaki. Pewnego dnia, kiedy ludzie byli już u kresu wytrzymałości, jeden z żołnierzy gwardii królewskiej znalazł, jakby cudem, rowek w zagłębieniu terenu, gdzie zdawała się ukrywać odrobina wilgoci. Zaczął kopać czubkiem miecza, aż zobaczył pojawiającą się kropla po kropli wodę. Zdołał zebrać ilość wystarczającą do napełnienia dna swojego hełmu i zwilżywszy usta, podał go Aleksandrowi, który wydawał się ciężko doświadczony nadmiernym wysiłkiem, również z powodu następstw po odniesionej ranie. Król podziękował mu, potem wziął hełm, żeby podnieść go do ust, ale w tej samej chwili jakby uświadomił sobie, że wszyscy ludzie patrzą na niego. Mieli oczy zaczerwienione od soli, wysuszoną skórę, popękane wargi, a on, widząc to, nie miał serca się napić. Wylał wodę na ziemię, mówiąc: - Aleksander nie pije, kiedy jego żołnierze umierają z pragnienia. - Potem, widząc, że wielu z nich pada zupełnie już bez sił, krzyknął: - Ludzie, odwagi! Pomyślcie, czy bogowie pozwoliliby dokonać nam tak wielkich czynów, żeby potem kazać umrzeć na tej pustyni? Nie, uwierzcie mi! Gwarantuję wam, że jutro wieczorem będziemy już poza tym piekłem, że będziecie mieli pod dostatkiem jedzenia i wody! Chcecie zrezygnować właśnie teraz? Chcecie poddać się śmierci, będąc krok od wybawienia? Na te słowa żołnierze wzięli się w garść i podjęli marsz, dopóki nie zapadł zmrok. Już dawno pozostawili za sobą morze i szli w stronę skalistych wzgórz, gdzie z nastaniem nocy można było znaleźć odrobinę ochłody. Następnego dnia o zachodzie słońca dotarli do przełęczy i mogli zobaczyć w oddali murowane miasto. 410 - To Pura - powiedział jeden z perskich oficerów. -Jesteśmy ocaleni. Aleksander zakrzyknął: - Słyszeliście, ludzie? Słyszeliście? Jesteśmy ocaleni! Widzicie? Wasz król zawsze dotrzymuje obietnic! Żołnierze, w miarę jak docierali na szczyt i dostrzegali miasto, wydawali okrzyki radości, wyrzucając w górę broń, ściskając się nawzajem i płacząc ze wzruszenia. Ptolemeusz zdumiony podszedł do króla. - Jak tego dokonałeś? - zapytał z niedowierzaniem. - Pamiętasz wczoraj, kiedy znaleźliśmy się na rozstaju dróg, z których jedna wiodła na zachód wzdłuż morza, a druga w górę na wzgórza? - Tak, pamiętam. - Kalanos powiedział mi: „Lepsza jest trudniejsza droga". - To wszystko? - To wszystko. - Ryzykowałeś. - Nie po raz pierwszy, jak mi się zdaje. - W istocie. Gdy wyczerpani, dotarli ostatkiem sił do celu, dowódca fortecy zmierzył ich podejrzliwym wzrokiem. - Kim jesteście? - zapytał. Aleksander zwrócił się do Ptolemeusza. - Czy Oksyartes jeszcze żyje? - Zdaje mi się, że tak - brzmiała odpowiedź. - Widziałem go chyba kilka dni temu. - Odszukaj go. Ptolemeusz oddalił się, żeby wrócić po krótkim czasie z Oksyartesem i ten wyjaśnił perskiemu namiestnikowi to wszystko, co powinien wiedzieć o przybyłym dopiero co gościu. - Aleksander? - zapytał zaskoczony. - Ale czyż on nie zginął? 411 - Jak widzisz, żyje i jest w dobrym zdrowiu. Ale proszę cię, wpuść nas. Jesteśmy wyczerpani Gubernator wydał niezwłocznie rozkazy wszystkim ludziom ze swojej świty i natychmiast bramy Pury otworzyły się, aby wpuścić armię, którą wszyscy uważali za zaginioną, oraz króla, którego wszyscy uznawali za zmarłego. Zatrzymali się w Purze cztery dni, żeby odpocząć i odżywić się po doznanych cierpieniach. Aleksander zapytał gubernatora, czy do Harmozji dotarła wiadomość o jego flocie; Pers odparł, że nic nie wie, ale że będą wszczęte poszukiwania i przekaże informacje. - Nie robiłbym sobie większych złudzeń - powiedział Seleukos. - Dowiedziałem się, że nurt ten w wielu miejscach jest niebezpieczny z powodu mielizn i uczęszczany przez piratów, którzy atakują rozbite statki. Gdyby dopłynęli, coś już wiedzielibyśmy. - Może masz rację - odparł Aleksander - ale my też uchodziliśmy za zmarłych, a oto jesteśmy. Nie należy nigdy tracić nadziei. Skierowali się w stronę Persji, na powrót maszerując po suchym i jałowym terenie, ale dowódca garnizonu w Purze dał im obeznanych z okolicą przewodników, którzy poprowadzili ich do studzien z wodą i do wiosek pasterskich, gdzie można było dostać mleko i mięso, a także surowe warzywa, przechowywane w dużych glinianych dzbanach. Zima była już w połowie, kiedy armia dotarła w pobliże Salmous, na granicy z Persją. Aleksander posłał grupę zwiadowców na południe, żeby poszukali informacji o flocie: dwóch oficerów macedońskich i tuzin pomocników z perskim przewodnikiem, a także z pół tuzinem wielbłądów objuczonych bukłakami z wodą. Pokonali dwa etapy po pięć parasangów po zupełnie 412 pustym terenie, aż około południa, kiedy słońce było najbardziej palące, dostrzegli coś w oddali. - Widzisz, co to jest? - zapytał jeden z pomocników, palestyński najemnik z Azotos. - Zdaje się, że to jacyś ludzie - odparł towarzysz. - Ludzie? - zapytał jeden z oficerów. - Gdzie? - Tam, w dole - wskazał drugi oficer, który teraz widział wyraźnie. - Popatrz, dają znaki, krzyczą... Wydaje mi się, że nas zobaczyli. Szybko, jedźmy! Rzucili się do galopu i w kilka chwil znaleźli się naprzeciw dwóch nieszczęśników, którzy stracili już niemal ludzki wygląd: postrzępione łachmany, zapadnięte oczy, skóra poraniona i poparzona od słońca, wargi spękane z pragnienia. - Kim jesteście? - zapytali oni po grecku. - To raczej, kim wy jesteście - odparł oficer - i co tu robicie? - Jesteśmy marynarzami floty królewskiej. - Mówisz, że flota Nearchosa jest... - Oficer nie ośmielił się dokończyć zdania, ponieważ ci dwaj wyglądali niewątpliwie na rozbitków. - Cała i bezpieczna - powiedział mężczyzna ostatkiem sił. - Ale, na bogów, daj mi łyk wody, jeśli chcesz, bym opowiedział ci resztę historii! 60 - Na koń! - krzyknął król oszalały z radości, otrzy-mawszy dopiero co wiadomość. - Nearchos jest na wybrzeżu i ma wszystkie statki. Nie brakuje ani jednego! Eumenesie, każ przygotować wozy: wodę, zapasy, mięso, słodycze, miód, owoce i wino, na bogów! Całe wino, jakie znajdziesz. I ruszaj za mną, kiedy tylko będziesz mógł! 413 - Ale potrzeba będzie na to czasu - sekretarz próbował przywołać go do rozsądku. - Wystarczy przed wieczorem. Chcę, żeby ci ludzie mieli święto, na Zeusa! Wydamy wielką ucztę na plaży! Musimy to uczcić, musimy to uczcić! Oczy błyszczały mu z emocji i niecierpliwości. Zachowywał się jak dziecko. - I zajmijcie się tymi dwoma marynarzami. Potraktujcie ich jak książąt, jak bardzo ważnych gości. A królowa, chcę, żeby była też ze mną królowa. Ruszył galopem ze wszystkimi towarzyszami na czele dwóch szwadronów hetajrów i dotarł w pobliże obozu Nearchosa o zachodzie słońca trzeciego dnia podróży, zakurzony i spocony, ale radosny. Wody lśniły oślepiającym złocistym blaskiem, a statki Nearchosa rysowały się czarno na świetlistym lustrze oceanu, ozdobione chorągwiami i sztandarami. Nearchos przyjął go przy wejściu do obozu, a Aleksander, gdy tylko go zobaczył, zsiadł z konia i dwaj mężczyźni przeszli pieszo odległość dzielącą dwa skrzydła marynarzy od szalejącej z radości kawalerii. W końcu podbiegli jeden do drugiego, nie mogąc się już doczekać, kiedy padną sobie w ramiona, i ich spotkanie było raczej zderzeniem niż uściskiem. Potem oderwali się od siebie, żeby popatrzeć sobie w twarz z niedowierzaniem. Wzruszenie wzięło górę i nie mogli wydusić z siebie słowa. W końcu Aleksander wybuchnął śmiechem i zawołał: - Cuchniesz zgniłą rybą, Nearchosie! - A ty końskim potem, Aleksandrze! - odparł admirał. - Nie mogę jeszcze uwierzyć, że wszyscy żyjecie - powiedział król, patrząc na wychudzoną twarz Nearchosa. - Nie było łatwo - rzekł admirał. - W pewnym momencie myślałem, że się nam nie uda. Musieliśmy zmierzyć się z dwoma sztormami, ale przede wszystkim dokuczały nam pragnienie i głód. 414 Zaczęli kierować się w stronę obozu i taka była ciekawość i chęć opowiedzenia sobie wzajemnie przeżytych przygód, że obydwaj nie zorientowali się nawet, iż Ptole-meusz ustawił jazdę w szyku, aby oddać im honory. Otrząsnęli się na okrzyk dowódcy: - Dla króla Aleksandra i dla admirała Nearchosa, ala-lalail - Alalalail - wrzasnęli jeźdźcy, podnosząc włócznie i przeciągając swój okrzyk w nieskończoność, podczas gdy ostatni płomień słońca gasł pośród ognistych wód oceanu. - Pozwól, że wspomnę też o Onesikritosie - dodał admirał, dając swemu pilotowi znak, żeby wystąpił. - Zachował się jak wielki marynarz. - Witaj, Onesikritosie - pozdrowił go Aleksander. -Jestem bardzo rad, że cię widzę. - Bądź pozdrowiony, królu - odparł sternik. - Ja również jestem bardzo szczęśliwy, że cię widzę. - Przykro mi, Aleksandrze - podjął wtedy Nearchos -ale nie mogę ci wiele zaoferować. Łowiliśmy cały dzień, ale łup jest mizerny. Mamy jednak parę dosyć dużych tuńczyków i właśnie je pieczemy. - Tym się nie przejmuj - odrzekł król. - Mam dla was wszystkich niespodziankę, choć obawiam się, że dotrze dopiero jutro. - Jeśli to ta, którą sobie wyobrażam, nie mogę się doczekać! - wykrzyknął Nearchos. - Pomyśl, że pewnego razu, zdesperowani brakiem jedzenia, spróbowaliśmy najechać niektóre przybrzeżne wioski. I wiesz, jaki mieliśmy łup? - Nie, ale sądzę, że mogę zgadnąć. - Mączkę rybną. Worki rybnej mączki. Ci nieszczęśnicy nie mieli nic innego. - My też coś o tym wiemy. Weszli do namiotu Nearchosa i wkrótce potem przybyli także Ptolemeusz, Hefajstion, Seleukos i inni. 415 - Popatrzcie - powiedział Nearchos, wskazując na leżący na stole rozwinięty zwój papirusu. - Wspaniałe - pochwalił Aleksander, przebiegając palcem po bezkresnym pustym wybrzeżu, które wiceadmirał wyróżnił podpisem „ichtiofagi". - Zjadacze ryb - powtórzył Hefajstion. - Można tak spokojnie powiedzieć. W tamtych rejonach nawet kozy cuchną rybą. Kiedy o tym pomyślę, wywracają mi się wnętrzności. - Nawet nie wiesz, jak się martwiliśmy, odkąd straciliśmy wszelki kontakt z flotą - powiedział Aleksander. - Tak samo my - odparł Nearchos. - Faktem jest, że nie było łatwo zwolnić, żeby na was poczekać, a kiedy to zrobiliśmy, nie było was już widać. Być może byliście bardziej z przodu albo z tyłu. Któż to może wiedzieć? - Ryba gotowa - oznajmił jeden z marynarzy. - Zapach nie jest zły - zauważył Seleukos. - Sądzę, że będziemy musieli usiąść na plaży - powiedział admirał. - Na moich statkach niewiele jest stołów i łóż biesiadnych. - Damy sobie radę - wtrącił Perdikkas. - Głód to głód. W tej samej chwili, kiedy wszyscy kierowali się ze śmiechem na kolację, dały się słyszeć trąby grające na alarm. - Na Zeusa! - wykrzyknął Aleksander. - Któż to ośmiela się nas zaatakować? - Wyciągnął miecz i zawołał: - Hetajrowie, do mnie! Na koń, na koń! Wkrótce w obozie rozległy się dźwięki trąb i słychać było rżenie koni; otwarto obronną palisadę i szwadrony przygotowywały się do wypadu na zewnątrz i stawienia oporu nieprzyjacielskiemu najazdowi. Groźny tabun kurzu zbliżył się niczym burzowa chmura i można już było rozpoznać broń i metalowe tarcze. - Ależ to Macedończycy! - krzyknął jeden z wartowników. 416 - Macedończycy? - zapytał zbity z tropu Aleksander, powstrzymując atak gestem ręki. Wkrótce słychać było tylko hałas zbliżającego się galopu. Potem, w pełnej napięcia ciszy, znów rozległ się głos wartownika. - To wino! - ucieszył się. - Eumenes przysłał wino ze szwadronem jazdy! Napięcie przerodziło się w szaleńczy śmiech i za chwilę jeźdźcy defilowali po obozie pośród oklasków towarzyszy, niosąc po dwa bukłaki zawieszone jak torby na grzbietach koni. - A więc jemy? - zapytał Leonnatos, zeskakując z konia i zdejmując pancerz. - Jemy, jemy - odparł Nearchos. - A także pijemy, na Zeusa! - zaśmiał się Aleksander. -Dzięki naszemu sekretarzowi! Usiedli na letnim piasku, a tymczasem marynarze zaczęli podawać pieczoną rybę. - Płaty tuńczyka po cypryjsku! - oznajmił uroczyście marynarz z Pafos. - Nasza specjalność. Wszyscy rzucili się na jedzenie i jednocześnie zawrzało od rozmów, ponieważ każdy miał do opowiedzenia swoją historię. Były to opowieści o trudach i niebezpieczeństwach, sztormach i ciszy morskiej, nocnych zasadzkach i potworach morskich, opowieści przyjaciół, którzy przez tak długi czas obawiali się, że już się nie zobaczą. - A gdzie może być teraz Krateros? - zapytał w pewnej chwili Aleksander. Przez chwilę towarzysze patrzyli sobie w twarz w milczeniu. 61 Krateros dotarł do Salmous ze swoją armią po piętnastu dniach i wielka radość Aleksandra i towarzyszy sięg- 417 nęła zenitu. Długo ucztowano i nawet kiedy wojsko podjęło marsz, król nie chciał, żeby przerwano świętowanie. Polecił zbudować wozy, na których kazał ustawić biesiadne łoża i stoły, i wszyscy towarzysze jechali na leżąco, jedząc, pijąc i śmiejąc się. Również żołnierze mogli czerpać do woli z bukłaków z winem, które jechały za kolumną. Na jednym z wozów jechał Kalanos i czasami król oraz jego towarzysze siadywali z nim, żeby posłuchać jego nauk. Całe otoczenie rozbrzmiewało chóralnym śpiewem i okrzykami radości. Nie była to już ta sama armia, która posuwała się w kierunku serca Persji: był to dionizyjski komos, procesja na cześć boga, który uwalnia ludzkie serce od wszelkich trosk poprzez radość wina i wesołość. Tymczasem Nearchos wyruszył ze swoją flotą po dokonaniu koniecznych napraw i po wypełnieniu ładowni na długą podróż. Minęli cieśninę Harmozji i wpłynęli do Zatoki Perskiej, kierując się do ujścia Tygrysu. Na miejsce spotkania wyznaczono Suzę, do której można było dotrzeć poprzez żeglowny kanał. Wreszcie ciężkie czasy pozostały za nimi. Marynarze wiosłowali energicznie i manewrowali z zapałem szotami i żaglami, nie mogąc się doczekać zakończenia tej przygody i możliwości opowiedzenia o niej. Był tylko jeden moment napięcia na pokładach floty, kiedy z fal, w małej odległości od statku admiralskiego, wytrysnęły bardzo wysokie słupy pary i zaraz potem pojawiły się połyskujące grzbiety gigantycznych stworów, które na powrót się zanurzyły, poruszając nad wodą olbrzymimi ogonami. - Ależ... co to jest? - zapytał przerażony marynarz cypryjski, który przygotowywał kolację dla króla i jego towarzyszy na plaży. - Wieloryby - odparł fenicki bosman, który żeglował poza słupami Heraklesa. - Nic nam nie zrobią. Trzeba 418 tylko uważać i ich nie staranować, ponieważ wtedy wystarczy uderzenie ogona i... żegnaj statku admiralski. Połkną go za jednym kęsem! - Wolę tuńczyki - wybełkotał marynarz i zapytał jeszcze, zaniepokojony: - Ale jesteś pewien, że nas nie zaatakują? - Na morzu nie można być niczego pewnym - odparł Nearchos. - Powinieneś o tym wiedzieć. Wróć na swoje miejsce, marynarzu. Armia Aleksandra kontynuowała swój marsz wzdłuż drogi prowadzącej do Pasargadów i tam król odkrył, że grobowiec Cyrusa został sprofanowany: otworzono sarkofag i wyrzucono z niego ciało Wielkiego Króla. Kazał więc przesłuchać trzech stróżów, którzy mieli opiekować się grobem, żeby dowiedzieć się, kto za to odpowiada, ale ci, nawet torturowani, nic nie wyjawili. Puścił ich zatem wolno, nakazał przywrócić grobowiec do pierwotnego stanu i ruszył w dalszą drogę do Persepolis. Tymczasem rozeszła się wieść, że król wrócił, i wiadomość ta wprowadziła wielu satrapów, a także macedońskich gubernatorów, w konsternację, ponieważ wszyscy myśleli, że nie żyje, i oddali się wszelkiego rodzaju plą-drowaniom i grabieżom. Pałac cesarski objawił się Aleksandrowi w takim samym stanie, w jakim pozostawił go straszliwy pożar. Jedynie kamienne kolumny i gigantyczne portale wystawały z ogromnej, poczerniałej od dymu, płaskiej powierzchni, pokrytej popiołem i suchym błotem, które spłynęło z otaczających wzniesień. Drogie kamienie wydłubane zostały z płaskorzeźb, bryłki szlachetnych metali roztopione przez pożar, powyrywane. Jedynym znakiem przypominającym o wielkości Achemenidów był płomień przed pomnikiem Dariusza III. 419 Król pomyślał o Statejrze, której nie widział od tak dawna, i zastanawiał się, czy otrzymała list, który wysłał jej znad brzegów Indusu. Napisał, że ją kocha i że spotkają się w Suzie. Pewnego wieczoru, jakiś czas później, kiedy odpoczywał razem z Roksaną na werandzie pałacu satrapy, zapowiedziano wizytę i chwilę potem wprowadzono korpulentnego i łysego mężczyznę, który powitał króla szerokim uśmiechem. - Królu mój, mój chłopcze, nie wiesz, jaką odczuwani przyjemność na twój widok. Ale... nie widzę psa - dodał, rozglądając się ostrożnie dokoła. - Eumolposie z Soloj... Możesz być spokojny, Peritasa nie ma. Zginął w Indiach, ratując mi życie. - Przykro mi - odparł informator. - Choć chyba mnie nie lubił. Wiem, że bardzo go kochałeś. Aleksander spuścił głowę. - Bucefał też nie żyje i wielu, wielu przyjaciół. Była to bardzo ciężka wyprawa. Ale skąd ty przychodzisz? Miałem cię za zmarłego. Zniknąłeś, nic nie mówiąc, i więcej cię nie widziałem. - Jeśli o to chodzi, ja też uważałem cię za zmarłego. I nie tylko ja. Co do mojego zniknięcia, uznaj je za normalny fakt. Kiedy uświadomiłem sobie, czego ode mnie chcesz, wyjechałem przy pierwszej nadarzającej się okazji, nie rzucając się w oczy: dobry informator nie pozwala nigdy przejrzeć swoich ruchów, nawet osobie, której ma przekazywać sprawozdania. - Jeśli dobrze cię znam - skomentował Aleksander -nie jesteś tutaj tylko dla przyjemności oglądania mnie. Eumolpos podał mu rulon. - W istocie. W czasie twojej nieobecności, mój królu, i zgodnie z twoimi życzeniami, jeśli dobrze pamiętam, byłem twoimi oczami i uszami. Nie zapominam, kto czyni dla mnie dobro, a ty obdarzyłeś mnie zaufaniem i oca- 420 liłeś mi życie, kiedy wszyscy chcieli skazać mnie na śmierć. Tutaj zapisane są rzeczy, które nie sprawią ci przyjemności: jest tu pełna i udokumentowana lista wszystkich niegodziwości, grabieży, rozbojów i gwałtów dokonanych w czasie twojej nieobecności przez satrapów i gubernatorów, również tych macedońskich. Znajdziesz także listę wszystkich świadków, których będziesz mógł przesłuchać, jeśli zechcesz wytoczyć procesy. Odpowiedzialny za skarb królewski, żeby zacząć, ten kulawy, przyjaciel Eumenesa... - Harpalos? - Tak, on. Zabrał pięć tysięcy talentów, zwerbował sześć tysięcy najemników i maszeruje teraz w stronę Cylicji, jeśli moje ostatnie informacje są ścisłe. Jak sądzę, prowadzi rokowania z pewnymi swoimi przyjaciółmi ateńskimi, którzy specjalnie cię nie lubią. - Z Demostenesem? Eumolpos przytaknął. - Według ciebie dokąd się kieruje? - Prawdopodobnie do Aten. W tejże chwili wszedł Eumenes z wyrazem wielkiego zakłopotania na twarzy. - Aleksandrze, mam niestety straszną wiadomość! Nie wiem nawet, jak zacząć, bo... to w pewnym sensie moja wina. - Harpalos? Już wiem. - I wskazał na Eumolposa, który siedział w rogu i nie zwrócił jeszcze na siebie uwagi. -Wiem też wiele innych rzeczy. Samych nieprzyjemnych. A oto co trzeba zrobić: sprawdzisz niezwłocznie zasadność przytoczonych w tym dokumencie oskarżeń obciążających wskazane osoby, niezależnie od tego, czy są Macedończykami, Persami czy Medami. Następnie każesz wszcząć wszystkie procesy. Macedończycy, jeśli uzna się ich za winnych, będą sądzeni przez zgromadzenie armii, a wyroki zostaną wykonane zgodnie z tradycyjnym rytuałem. 421 - A Harpalos? - Znajdź tego przeklętego kulasa, Eumenesie! - rozkazał Aleksander blady z wściekłości. - Gdziekolwiek jest. I zabij jak psa. Eumolpos z Soloj wstał. - Wydaje mi się, że powiedzieliśmy sobie, co mieliśmy do powiedzenia. - W istocie. Eumenes hojnie cię wynagrodzi. Eumenes przytaknął coraz bardziej zakłopotany. - To nie twoja wina - powiedział Aleksander, wstając. -Ty nigdy nie zawiodłeś mojego zaufania i wiem, że nigdy tego nie zrobisz. - Dziękuję ci, ale to nie umniejsza mojego rozczarowania. - Skierował się do wyjścia, a kiedy oddalał się wzdłuż korytarzy pałacu, spotkał Arystandrosa. Wróżbita miał dziwne światło w oczach, porażające spojrzenie i nie pozdrowił go. Być może w ogóle go nie zauważył. Wszedł do Aleksandra i wyraz jego twarzy, pełen udręki i przerażenia, uderzył króla. - Co się dzieje? - zapytał Aleksander tonem zdradzającym wielki niepokój. - Mój koszmar. Powrócił. - Kiedy? - Tej nocy. I jeszcze coś. - Mów. - Kalanos źle się czuje. - To niemożliwe! - wykrzyknął Aleksander. - Zniósł największe wyrzeczenia, najdotkliwsze próby, deszcz i słońce, głód i pragnienie... - A jednak czuje się bardzo źle. - Od kiedy? - Odkąd przyjechaliśmy do Persepolis. - Gdzie jest teraz? - W domu, który mu przydzieliłeś. - Zaprowadź mnie do niego natychmiast. - Dobrze. Chodź ze mną. - Dokąd idziesz, Aleksandrze? - zapytała zaniepokojona Roksana. - Odwiedzić cierpiącego przyjaciela, kochanie. Przeszli przez miasto, nad którym zapadały cienie wieczoru, i znaleźli się przed pięknym, otoczonym portykiem domem, będącym rezydencją perskiego arystokraty poległego w bitwie pod Gaugamelą. Aleksander przydzielił go Kalanosowi, żeby mógł w nim wygodnie mieszkać po trudach wyprawy. Król z Arystandrosem przeszli przez ciche korytarze i dotarli do pokoju ledwie rozjaśnionego ostatnim światłem dnia. Kalanos leżał na macie rozpostartej na podłodze. Miał zamknięte oczy i był niewiarygodnie chudy. - Kalanosie... - wyszeptał król. Mężczyzna otworzył oczy, dwoje czarnych oczu, ogromnych, rozgorączkowanych. - Źle się czuję, Aleksandrze. - Nie mogę w to uwierzyć, mistrzu, widziałem, jak pokonujesz wszelkie trudy, nie czując bólu. - Teraz cierpię. I to cierpienie jest nieznośne. Aleksander odwrócił się i napotkał posępne spojrzenie swego wróżbity. - Jakie cierpienie? Powiedz mi, byśmy mogli ci pomóc. - To cierpienie duszy, najdotkliwsze, na które nie ma lekarstwa. - Ale co powoduje, że się źle czujesz? Czyżbyś nie przeszedł drogi prowadzącej do niewzruszoności? Kalanos spojrzał w oczy Arystandrosa i wydawało się, że wzajemnie uświadomili sobie posępną prawdę. Z wysiłkiem podjął przerwany wątek: - Sądziłem, że przeszedłem. Dopóki cię nie spotkałem, dopóki nie dostrzegłem w tobie potęgi wzburzonego oceanu, dzikiej siły tygrysa, najwyższej wzniosłości ośnieżonych szczytów gór podtrzymujących niebo. Chciałem po- 422 423 znać ciebie i twój świat i chciałem cię ocalić, kiedy twoje ślepe szaleństwo doprowadziło cię do destrukcji. Ale wiedziałem, co bym uczynił, gdybym doznał porażki. Zawarłem układ z samym sobą. Pokochałem cię, Aleksandrze, jak wszyscy ci, którzy cię poznali, i chciałem pójść za tobą, żeby chronić cię przed nieświadomym instynktem, żeby nauczyć mądrości innej od tej, jaką ci wpoili wychowujący cię mędrcy, a także wojownicy, którzy uczynili z ciebie niepokonane narzędzie zniszczenia. Jednak twoja tantra nie może zostać w żaden sposób nagięta, teraz już to wiem; teraz widzę to, co zagraża, to, co jest nieuchronne. - Podniósł jeszcze raz oczy, żeby napotkać drżące spojrzenie Arystandrosa. - To właśnie wzmaga niepomiernie moje cierpienie. Gdybym żył aż do chwili, w której ujrzałbym to, co zagraża, ból nie pozwoliłby mi już nigdy osiągnąć ostatecznej niewzruszoności, nie pozwoliłby mojej duszy rozpłynąć się w nieskończoności. Ty tego nie chcesz, Aleksandrze, ty tego nie chcesz, nieprawdaż? Aleksander ujął jego dłoń. - Nie - odparł głosem łamiącym się ze wzruszenia. -Nie chcę tego, Kalanosie. Ale powiedz mi, proszę, powiedz, co takiego strasznego nam zagraża. - Nie wiem. Czuję to tylko. I nie mogę tego znieść. Pozwól, bym umarł tak, jak przysiągłem, że umrę. Król ucałował wychudzoną dłoń wielkiego mędrca, po czym popatrzył na Arystandrosa i powiedział: - Wysłuchaj jego ostatniej woli i przekaż ją Ptoleme-uszowi, by ją wypełnił. Ja, ja... nie mogę... I wyszedł zapłakany. i Kiedy nadszedł wyznaczony dzień, Ptolemeusz wypełnił to, o co prosił Kalanos, i rozpoczęła się jego ostatnia droga ku bezkresnej niewzruszoności. 424 Kazał wznieść stos o wysokości dziesięciu łokci i szerokości trzynastu. Wzdłuż prowadzącej do niego drogi ustawił pięć tysięcy pezetajrów w paradnych zbrojach, a orszakowi chłopców kazał rozsypać różane płatki. Wtedy przybył Kalanos, tak słaby i wycieńczony, że nie mógł iść, więc niosło go na noszach czterech mężczyzn z kwiecistymi wieńcami na szyi, zgodnie z hinduskim obyczajem. Złożono go nagiego na stosie, a tymczasem chóry młodzieńców i dziewcząt śpiewały słodkie hymny jego ziemi. Potem włożono mu w dłonie zapaloną pochodnię. Aleksander początkowo postanowił nie być przy tym i dlatego poprosił Ptolemeusza, żeby wypełnił wolę hinduskiego mędrca. Jednak w ostatniej chwili przypomniał sobie, jak Kalanos czuwał przy nim, kiedy był w agonii, i chciał pożegnać go po raz ostatni, idąc wzdłuż tej szczególne] drogi aż pod stos. Popatrzył na niego, tak kruchego i nagiego, i pomyślał o Diogenesie, który leżał z przymkniętymi oczami przed swoją beczką, w zachodzącym słońcu odległego wieczoru. W chwili tej przypomniał sobie też, co tamten powiedział mu, kiedy zostali sami. To samo, co powiedział mu Kalanos, nie otwierając ust, w mroku jego namiotu, kiedy on walczył ze śmiercią: „Nie ma zdobyczy, która miałaby sens, nie ma wojny, którą warto by stoczyć. W końcu jedyną ziemią, która nam pozostaje, jest ta, w której nas pochowają". Podniósł głowę i zobaczył ciało Kalanosa spowite falą płomieni. On, niewiarygodne, uśmiechał się i zdawało się, że porusza wargami, że coś szepce. Słup płomieni był zbyt wysoki, by mógł usłyszeć, ale i tak rozbrzmiał w nim głos mędrca: „Zobaczymy się w Babilonii". 425 62 Aleksander opuścił natychmiast Persepolis z jego smutnymi wspomnieniami i ruszył do Suzy, gdzie dotarł w połowie zimy. Niezwłocznie udał się z wizytą do królowej matki. Wzruszyła się na jego widok i przywitała go przyjaźnie na sposób grecki: - Chaire, pat! - Twój grecki jest doskonały, matko - pogratulował jej Aleksander. - Jestem szczęśliwy, że znajduję cię w dobrym zdrowiu. - A moja radość jest ogromna, gdy widzę cię całego i zdrowego - odparła królowa. - Płakałam, gdy doszła mnie wiadomość, że nie żyjesz. Wyobrażam sobie, co przeżyła twoja matka, sama w Macedonii. - Wysłałem do niej list, kiedy tylko przybyłem do Sal-mous, i myślę, że w tej chwili już go otrzymała i pocieszyła się w swoim smutku. - Czy mogę mieć nadzieję, że zjesz ze mną obiad? - Oczywiście. I będzie to dla mnie wielka przyjemność. - W moim wieku nie mam już większych satysfakcji niż przyjmowanie wizyt, a twoja jest najbardziej upragniona. Siadaj, mój chłopcze, nie stój tak. Aleksander usiadł. - Matko, nie przybyłem tylko, by cię pozdrowić. - A po co jeszcze? Mów swobodnie. - Słyszałem, że król Dariusz miał jeszcze jedną córkę. - To prawda - przyznała Sisigambis. - A więc pragnę ją poślubić. - Dlaczego? - Zamierzam zgromadzić całe dziedzictwo Dariusza: jego rodzina powinna zostać moją. - Rozumiem. 426 - Czy mogę mieć nadzieję, że oddasz mi ją? - Gdyby żył jej ojciec, i tak poszłaby za mąż, żeby umocnić sojusz albo zapewnić wierność jakiegoś satrapy. Nie będzie się sprzeciwiać; jednak jej imię przypomni ci wielką miłość, którą utraciłeś... Wiesz, jak się nazywa? Barsine. Aleksander spuścił wzrok, przygnębiony wspomnieniami. Obrazy, które zdawały się zatarte przez czas, odżyły nagle w jego pamięci. - Tamten straszny dzień pod Gaugamelą - ciągnęła królowa matka. - Nigdy tego nie zapomnę... Statejra będzie szczęśliwa, że zamieszka ze starszą siostrą. Ale Roksana? - Roksana mnie kocha. Wie, że jest królową, ale zdaje sobie też sprawę, jakie są powinności króla. Już z nią rozmawiałem. - I co powiedziała? - Płakała. Tak jak płakała moja matka, kiedy mój ojciec wprowadzał na dwór nową żonę. Ale ja kocham ją ponad wszystko i ona o tym wie. - Chętnie oddam ci Barsine. Teraz ty połączysz dom Argeadów z domem Achemenidów: nie ma już zwycięzców i zwyciężonych. Jak przyjmą to twoi ludzie? - Przekonam ich. - Tak sądzisz? - Jestem tego pewien. I mam jeszcze jedną prośbę: proszę cię także o młodszą siostrę Statejry i Barsine. - Chcesz także Drypetis? To naturalne. - Nie dla mnie. Dla mojego przyjaciela Hefajstiona. Kiedy byliśmy chłopcami, myśleliśmy, że byłoby pięknie, gdybyśmy poślubili dwie siostry: w ten sposób nasze dzieci zostałyby kuzynami. Teraz to możliwe, jeśli się zgodzisz. - Zgadzam się całym sercem. Mam tylko nadzieję, że ten wasz ślub zostanie zaakceptowany przez twoją arystokrację i żołnierzy. 427 - Na pewno - odparł Aleksander. - Wielu moich żołnierzy żyje już z perskimi lub medyjskimi dziewczętami i mają też dzieci. Słuszne jest, by je poślubili, a dla innych sam szukam perskich żon. W końcu obliczyłem, że małżeństw będzie około dziesięciu tysięcy. Sędziwa królowa wytrzeszczyła oczy otoczone siatką zmarszczek. - Dziesięć tysięcy,pat? Och, wielki Ahura Mazdo, nie widziano czegoś takiego, jak świat światem! - Uśmiechnęła się z wyrazem niewinnej złośliwości. - Z drugiej strony sądzę, że masz rację: łóżko jest najlepszym miejscem, żeby zbudować podstawy trwałego pokoju. Kiedy Aleksander wydawał dyspozycje dotyczące ślubu, zaczął już planować nowe wyprawy, mające służyć odkryciu nieznanych jeszcze ziem i dlatego z niecierpliwością oczekiwał przybycia floty Nearchosa, którą z początkiem wiosny widziano przy ujściu Tygrysu. Okręt admiralski z wciągniętym na maszt sztandarem Argeadów ze złotą gwiazdą zarzucił wreszcie kotwicę w kanale, którego wody dotykały niemal murów miasta, z tyłu zaś zacumowała reszta floty pośród radosnych okrzyków i braw, dźwięków trąb i warkotu bębnów. Nearchos, okryty zbroją, przyjął honory ustawionych w szyku dwóch batalionów pezetajrów, a potem został przyjęty przez Aleksandra siedzącego na tronie u boku Roksany, wspaniałej w cesarskich szatach przetykanych złotem i wysadzanych drogimi kamieniami. Gdy tylko król go zobaczył, wstał, by wyjść mu naprzeciw, i ucałował go w oba policzki, a następnie przyjął wiceadmirała Onesikritosa i wszystkich dowódców poszczególnych statków, żeby im pogratulować i wręczyć każdemu dar. Tego samego wieczoru wezwał na kolację wszystkich przyjaciół, w tym Nearchosa i Eumenesa, żeby zakomuni- 428 kować swoje decyzje. Ucztę przygotowano w tej samej sali tronowej, a łoża biesiadne rozstawiono po trzech stronach w taki sposób, żeby wszyscy biesiadnicy mogli widzieć i słyszeć króla. Nie było ani kobiet, ani muzyków, przez co - gdyby nie obecność biesiadnych legowisk - zebranie wydawało się bardziej radą wojenną niż ucztą. Aleksander zagaił: - Stwierdziłem, że nadeszła chwila, abyście się ożenili. - Wszyscy popatrzyli na siebie zdumieni. - Osiągnęliście już pewien wiek - ciągnął - i musicie pomyśleć o założeniu rodziny. Wybrałem dla was śliczne żony o najwyższej pozycji... same Persjanki. Nastąpiła chwila ciszy. - To nie wszystko - podjął król. - Postanowiłem też celebrować wszystkie śluby między Macedończykami a dziewczętami z Azji, w rzeczywistości już zawarte. Wiele z par, jak wiecie, ma już też dzieci. Wypłacę posag żon również tym, którzy postanowią ożenić się teraz. Pod warunkiem oczywiście, że panna młoda będzie Persjanką. Jest to jedyny sposób, aby to, co osiągnęliśmy, miało przyszłość, aby wymazać urazę, nienawiść, pragnienie zemsty: jedna ojczyzna, jeden król, jeden lud. Taki jest mój plan, a także moja wola. Jeśli ktoś z was się sprzeciwia, niech się swobodnie wypowie. Nikt nie otworzył ust. Tylko Eumenes podniósł rękę. - Ja nie jestem Macedończykiem i nie jestem nawet bohaterem jak wy wszyscy. Nie mam zamiaru brać udziału w zakładaniu żadnego imperium. Gdybym mógł zostać uwolniony z tej wiosennej orgii rozrodczej, byłbym bardzo rad. Na samą myśl, że jakaś żona mogłaby mi się plątać pod nogami, dostaję gęsiej skórki i... - Twoja przyszła małżonka - przerwał mu Aleksander z uśmiechem - ma na imię Artonis, jest córką satrapy Ar-tabazosa. Jest pełna wdzięku i oddania, jestem pewien, że uczyni cię szczęśliwym. 429 Ceremonia odbyła się na wiosnę pod gigantycznym namiotem według rytuału perskiego: rozstawiono krzesła zgodnie z ustalonym wcześniej porządkiem, a potem przybyli małżonkowie, aby wznieść wspólny toast i złożyć sobie wzajemnie życzenia szczęścia. Zaraz potem weszły panny młode odziane w ślubne szaty i każda z nich usiadła obok swego małżonka. Następnie wszyscy, idąc za przykładem króla, który przewodniczył całej uroczystości, wzięli je za rękę i pocałowali. Każdemu z biesiadników podarowano puchar i rozpoczęła się uczta, uroczysta wieczerza dla dwudziestu tysięcy gości. Wino tryskało z fontanny, z której każdy mógł czerpać do woli, a chóry dziewcząt i chłopców śpiewały hymny weselne, przy akompaniamencie babilońskich i hinduskich harf oraz fletów i bębenków. Statejra przybyła z Ekbatany przed dwoma dniami i wzięła udział w ceremonii jako dama dworu swojej siostry, Barsine, którą urodziła Dariuszowi jego pierwsza żona. Kiedy nadeszła pora spoczynku, odprowadziła ją aż do progu jej sypialni, gdzie miał dołączyć do niej małżonek. Aleksander nadszedł, zanim zdążyła odejść, i powitał ją pocałunkiem. - Cieszę się, że przyjechałaś, Statejro. Minęło wiele czasu, odkąd widziałem cię po raz ostatni. - To prawda, mój panie, minęło wiele czasu. - Mam nadzieję, że dobrze się czujesz. - Dobrze - odparła Statejra i dodała z dwuznacznym uśmiechem - ale zastanawiam się, czy ty czujesz się równie dobrze. - Trochę wypiłem - odparł Aleksander - ale wino może zrobić mi tylko dobrze w noc taką jak ta. - Właśnie! Będziesz musiał uszczęśliwić prawie trzydziestoletnią dziewicę i żonę, która nie widziała cię od ponad czterech lat. Aleksander zdawał się zastanawiać przez chwilę nad ty- mi słowami, mrucząc: „Jak ten czas leci..." Następnie zbliżył się do niej, popatrzył jej prosto w oczy i zapytał: - Chcesz ofiarować mi swoją miłość czy sprowokować? - Sprowokować cię? Dlaczego? Poczekam w komnacie obok, aż uszczęśliwisz moją drogą siostrę: to ona jest nowo poślubioną małżonką i ma prawo do pierwszeństwa -odparła Statejra z ujmującym uśmiechem. Pocałowała go i wycofała się do swojej komnaty, zamykając drzwi. Król kochał się owej nocy z obydwiema swymi perskimi żonami, najpierw z Barsine, a potem ze Statejra, ale kiedy zobaczył, że w końcu usnęła, zarzucił na ramiona chlamidę i wyszedł na korytarz. Rozejrzał się dokoła i ponieważ wszędzie panował spokój, zszedł po schodach, przemierzył cały dwór i dołączył do Roksany w królewskich apartamentach. Próbował nie hałasować, ale kiedy położył się u jej boku, ona odwróciła się znienacka i napadła na niego jak furia, okładając pięściami i drapiąc paznokciami. - Masz jeszcze na sobie zapach tamtej kobiety i ośmielasz się do mnie zbliżać?! - krzyczała. Aleksander chwycił ją za nadgarstki i unieruchomił na łóżku. Czuł, że się pod nim miota i dyszy, ale nic nie powiedział. Pozwolił jej krzyczeć, a potem długo i rozpaczliwie płakać. W końcu oswobodził ją i znów wyciągnął się u jej boku, czekając, aż wyładuje swój gniew i ból. - Jeśli chcesz, pójdę sobie - powiedział. Roksana milczała. - Powiedziałem ci, że poślubię Barsine i że wróci Statejra. Król ma obowiązki... - To nic nie zmienia! - warknęła Roksana. - Myślisz, że od tego czuję się lepiej? - Nie - odparł Aleksander. - Dlatego zapytałem, czy chcesz, żebym sobie poszedł. - Naprawdę byś to zrobił? - zapytała. - Tylko gdybyś mnie poprosiła - odrzekł król - ale 430 431 mam nadzieję, że tego nie uczynisz, ponieważ jesteś jedyną kobietą, którą będę kochał do końca życia. Roksana pozostała długo w milczeniu, po czym rzekła: - Aleksandrze... - Tak? - Jeśli jeszcze raz to zrobisz, zabiję się, a wraz ze mną umrze twój syn. Jestem w ciąży. Aleksander uścisnął jej rękę i cicho zapłakał w ciemności. Nazajutrz, za osobistą zgodą króla, umorzono długi wszystkim żołnierzom macedońskim, którzy je zaciągnęli. Początkowo wielu z nich nie ośmielało się ich zgłosić, ponieważ sądzili, że Aleksander obmyśli sposób, aby odnaleźć tych, którzy nie umieli rozporządzać dobrze swoim majątkiem albo nie potrafili żyć za otrzymywaną hojną zapłatę. Widząc jednak, że prośby o umorzenie są tak nieliczne, król zawiadomił, iż nie chce znać tożsamości dłużnika, tylko wysokość pożyczki, wszyscy więc nabrali odwagi i przedstawili Eumenesowi podania i dokumenty potwierdzające zaciągnięcie długu i otrzymywali sumę potrzebną na jej spłatę. Sekretarz obliczył całkowity koszt całej operacji na dziesięć tysięcy talentów. Z końcem wiosny król przeprowadził manewry w Opis, wzdłuż Tygrysu, gdzie dołączył do niego nowy kontyngent trzydziestu tysięcy perskich chłopców, wyszkolonych na sposób macedoński. Zorganizowano wielką paradę, podczas której młodzi wojownicy azjatyccy, zwani epigonami, wykazali się niezwykłym męstwem i wielką zręcznością. Zirytowało to znów żołnierzy macedońskich, którzy obawiali się, że znajdą się na tym samym poziomie co ci, których pokonali w walce i podbili. Ich niezadowolenie jeszcze wzrosło, kiedy dowiedzieli się, że Aleksander chce zwolnić wszystkich rannych, weteranów 432 i inwalidów i odesłać ich razem z Kraterosem, który miał zastąpić starego Antypatra w zarządzaniu Macedonią. - Są wściekli - doniósł mu Krateros. - Żądają, żebyś przyjął ich delegację. Manewry zakończyły się i perscy młodzieńcy wrócili do swoich namiotów. Aleksander kazał wynieść na zewnątrz swój tron i powiedział do przyjaciela: - Sprowadź ich tu. - Ale widać było, że jest bardzo zagniewany i w fatalnym humorze. Krateros oddalił się w stronę obozowiska macedońskiego, które było ściśle oddzielone od obozu Persów, i niedługo potem pojawiła się chorągiew żołnierzy reprezentujących różne oddziały armii: kawalerię pezetajrów, hypaspistów, konnych łuczników. - Czego chcecie? - zapytał chłodno Aleksander. - Czy to prawda, że odsyłasz do domu wszystkich rannych, weteranów i inwalidów? - zapytał dowódca pezetajrów, najstarszy z grupy. - Tak - odparł król. - I wydaje ci się to chwalebnym czynem? - To czyn konieczny. Będą następne wyprawy, a oni nie są już w stanie walczyć. - Ale co z ciebie za człowiek?! - krzyknął inny. - Teraz, kiedy masz tych małych barbarzyńców ubranych jak bawidamki, którzy robią swoje ćwiczonka i piruety, nie potrzebujesz już żołnierzy, tych, którzy zdobyli dla ciebie pół świata swoim potem i krwią? - To prawda! - zawołał trzeci. - Teraz ich odsyłasz, ale w jakim stanie? Czy takich samych, jakich zabrałeś od ich rodzin dziesięć lat temu? Nie! Wtedy byli młodzi, silni, doskonali! Teraz odsyłasz ich wyczerpanych, pustych, rannych, okaleczonych, niesprawnych! Jakie będzie ich życie? A pomyślałeś o tych, którzy już nie wrócą? O tych, którzy wpadli w zasadzki, zamarzli, roztrzaskali się na górskich szczytach, utonęli w mulistych wodach Indusu, 433 zostali pożarci przez krokodyle, ukąszeni przez węże, pokonani przez głód i pragnienie na pustyni. Czy myślisz o nich? Myślisz o wdowach i sierotach? Nie, królu, nie myślisz, bo inaczej nie wpadłbyś na taki pomysł. Byliśmy ci zawsze posłuszni, zawsze cię słuchaliśmy, teraz ty posłuchaj nas! My, twoi żołnierze, zebraliśmy się na zgromadzeniu i podjęliśmy decyzję. Wszyscy albo nikt! - Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał Aleksander, coraz bardziej pochmurniejąc. - Chcę powiedzieć - odparł dowódca kompanii - że jeśli odeślesz weteranów i inwalidów, będziesz musiał odesłać nas wszystkich. Tak, wracamy do domu. Zatrzyma] sobie swoich barbarzyńców z ich pięknymi złoconymi pancerzami i zobaczymy, czy będą zdolni do tego co my, czy będą jak my pocić się dla ciebie krwią. Zegna), królu. Żołnierze skłonili się lekkim skinieniem głowy, po czym odwrócili się plecami i równym krokiem wrócili do obozu. Aleksander wstał blady z gniewu i poniżenia, po czym zwrócił się do rycerzy ze swojej gwardii przybocznej: - Wy też tak myślicie? Dowódca milczał. - Wy też tak myślicie?! - powtórzył, tym razem podnosząc głos. - Myślimy tak jak nasi towarzysze, królu - brzmiała odpowiedź. - A więc idźcie sobie, zwalniam was ze służby. Już was nie potrzebuję. Dowódca zrobił znak głową, że zrozumiał, po czym zebrał swoich ludzi i odjechali galopem do obozu. Wkrótce potem ich miejsce zajęła grupa perskich młodzieńców, zwanych epigonami, którzy od tamtej pory paradowali przed królewskim namiotem w swoich nowych, błyszczących zbrojach, w wyszukanych szatach, z purpurowymi i złotymi sztandarami. 434 Przez dwa dni Aleksander nie chciał widzieć swoich żołnierzy ani ogłosić tego, co zamierza uczynić, ale w obozie jego gest wywołał konsternację. Wszyscy czuli się jak stado bez pasterza, jak dzieci bez ojca, samotni w sercu bezkresnego kraju, który zdobyli, a który teraz jakby spoglądał na nich z politowaniem i ironią. Ale nad tymi wszystkimi uczuciami brało górę jedno: ból, że zostali wykluczeni z otoczenia króla, myśl, że przygotuje nowe wyprawy, będzie miał nowe marzenia, nowe, nadzwyczajne przygody już bez nich. Ból, że już go więcej nie zobaczą, że nie będzie więcej między nimi żadnej bliskości, żadnych stosunków. Minęły dwa dni, w czasie których król nie pokazał się ani razu. Trzeciego dnia niektórzy żołnierze powiedzieli: - Źle zrobiliśmy. W gruncie rzeczy on nas zawsze kochał, cierpiał z nami, jadł nasze pożywienie, był zraniony dotkliwiej niż którykolwiek z nas, obsypywał nas prezentami i względami. Chodźmy do jego namiotu i prośmy o przebaczenie. Inni zaczęli się śmiać: - Tak, tak, idźcie, idźcie wziąć w tyłek! - Być może - odpowiedział mężczyzna, który mówił pierwszy. - Ale ja i tak pójdę, ty rób, jak chcesz. - Odpiął broń i w samym chitonie, boso, wyszedł poza obóz. Inni, coraz liczniejsi, poszli za jego przykładem, aż wreszcie ponad połowa armii stanęła wokół pawilonu królewskiego, pod zdumionym spojrzeniem perskich straży. Przechodził w owej chwili Krateros i zobaczył ich. Z misji wzdłuż Tygrysu powrócił Ptolemeusz i zapytał: - Co się tutaj dzieje? Weszli do namiotu i Krateros powiedział: - Na zewnątrz są ludzie, Aleksandrze. W tejże chwili rozległ się okrzyk: - Wybacz nam, królu! 435 - Słyszę ich - odparł Aleksander pozornie niewzruszony. - Aleksandrze, wysłuchaj nas! - zawołał inny głos. Ptolemeusz nie potrafił ukryć wzruszenia. - Dlaczego do nich nie wyjdziesz? To twoi żołnierze. - Już nie. I to nie ja ich odrzuciłem: oni odrzucili mnie. Nie chcieli mnie zrozumieć. Ptolemeusz nic więcej nie powiedział. Zbyt dobrze znał swojego przyjaciela, żeby nalegać. Minął kolejny dzień i kolejna noc i jeszcze jeden dzień, a lamenty żołnierzy stawały się coraz głośniejsze, ich głosy coraz natarczywsze. - Dosyć tego! - krzyknął Ptolemeusz. - Dosyć! Oni nie śpią i nie jedzą od dwóch dni i nocy. Jeśli jesteś człowiekiem, wyjdź do nich! Czy naprawdę nie możesz ich zrozumieć? Ty jesteś królem, znasz racje rządzenia i polityki, ale oni wiedzą tylko jedno: przyszli za tobą na koniec świata, oddali za ciebie krew, a ty teraz odsyłasz ich, żeby otoczyć się tymi, z którymi do wczoraj kazałeś im się bić. Czy naprawdę nie możesz zrozumieć, jak oni się czują? I sądzisz, że pieniądze, które im dałeś, wynagrodzą im to wszystko? Wydawało się, że Aleksander jakby się nagle otrząsnął. Popatrzył w twarz Ptolemeuszowi, jakby słyszał te słowa po raz pierwszy. Potem wstał i wyszedł pod ostatnie promienie zachodzącego słońca. Była tam cała armia: tysiące nie uzbrojonych żołnierzy, siedzących na ziemi w kurzu, wielu we łzach. - Słyszałem was, ludzie! - zawołał. - Myślicie, że jestem głuchy? Nie wiecie, że od dwóch nocy nie śpię z waszej winy? - My też nie śpimy od dwóch nocy, królu! - odparł anonimowy głos z tłumu. - Bo jesteście niewdzięcznikami, bo nie chcecie mnie zrozumieć, bo... - zaczął krzyczeć Aleksander. 436 Wystąpił naprzód weteran z siwą brodą i długimi, zmierzwionymi włosami, bez jednej ręki, i popatrzył mu prosto w oczy. - Bo cię kochamy, chłopcze - powiedział. Aleksander przygryzł wargi, zdając sobie sprawę, że za chwilę rozpłacze się jak dziecko; on, król Macedonii, Król Królów, faraon Egiptu, władca Babilonii miał rozpłakać się jak głupi chłopczyk przed swoim przeklętym żołdactwem. I rozpłakał się. Gorącymi łzami, niepowstrzymanie, nie zasłaniając nawet twarzy. A kiedy wreszcie się uspokoił, odpowiedział: - Ja też was kocham, bękarty! 63 Aleksander, siedząc na krześle na podium, popatrzył na żołnierzy, których wezwał przed swoje oblicze. Potem dał znak Eumenesowi i ten zaczął czytać: Aleksander, król Macedończyków i hegemon panhelleński, zarządza: Weterani, którzy po badaniu lekarskim okażą się niezdolni do walki, wrócą do ojczyzny z generałem Kraterosem. Otrzymają od króla osobisty prezent, żeby pamiętali go przez caly czas, który bogowie pozwolą im jeszcze przeżyć. Każdy z nich dostanie poza tym ztotą koronę, którą będzie miał prawo zakładać przy każdej okazji publicznej, podczas zawodów sportowych albo przedstawień teatralnych. Wtedy też będą siadali na pierwszych, zarezerwowanych miejscach i na trybunach honorowych. Zarządza poza tym, żeby wypłacano im do końca życia żołd i żeby sieroty otrzymywały wynagrodzenie ojców poległych chwalebnie w boju, dopóki nie osiągną dwudziestego roku ży- cia. 437 Macedońska gwardia króla przywrócona zostaje do swoich obowiązków. Wszyscy, którzy są lekko ranni albo chorzy, zostaną poddani kuracji i wrócą do szeregów. Król odda do ich dyspozycji swojego osobistego lekarza, Filipa. Wszystkim daje świadectwo najgłębszego uczucia i wdzięczności. Na zawsze! Na te słowa rozległ się jakby grzmot - potężny huk mieczów uderzanych o tarcze zmieszał się z wrzaskami, śpiewem i radosnymi okrzykami. Cztery dni późnię] kolumna prowadzona przez Krate-rosa ruszyła w kierunku Eufratu i morza. Aleksander patrzył za nimi, dopóki ostatni człowiek nie zniknął za horyzontem. - Odchodzi z nimi część mojego życia - powiedział. - Masz rację - odparł Eumenes - ale wydałeś znakomite zarządzenie. Możesz być pewien, że wszyscy pójdą do teatru, również ci, których stopa nigdy tam nie postała, aby nie stracić okazji zajęcia zarezerwowanego miejsca w pierwszym rzędzie i publicznego obnoszenia złotej korony, którą każdemu podarowałeś. - Jak przyjmie to według ciebie Antypater? - Zastąpienie go przez Kraterosa? Nie wiem. Był zawsze lojalny, zawsze ci wiernie służył. Poczuje się rozgoryczony, to na pewno, ale nic poza tym. Z drugiej strony, jest ostatnim, który pozostał ze starej gwardii twojego ojca. Co teraz myślisz zrobić? - Pamiętasz Uksjów? - A kto mógłby zapomnieć tych dzikusów? - Na północy żyje jeszcze bardziej dzikie plemię, które wspierało próby przywrócenia dawnej władzy: Kossa-jowie. Muszę zrobić tam porządek, a potem ruszymy do Ekbatany, ostatniej stolicy, żeby potwierdzić naszą władzę, sprawdzić królewski skarb i osądzić skorumpowanych gubernatorów. Potem pomaszerujemy do Babilonu, przyszłej stolicy imperium. 438 - Ile według ciebie nam to zajmie? - Dwa, może trzy miesiące. Aleksander mylił się: potrzeba było całej wiosny, aby podporządkować Kossajów, a większa część lata upłynęła w Ekbatanie. Trzech macedońskich oficerów, Herakles, Meleager i Arystonikos, skazanych zostało za korupcję, kradzież i świętokradztwo wobec perskich świątyń i natychmiast straconych. W taki sposób król udowodnił, że nie robi różnicy między Macedończykami i Persami. Również wielu Persów, którzy okazali się skorumpowanymi administratorami, zostało skazanych na tortury. We wszystkich przypadkach informacje Eumolposa z Soloj okazały się wiarygodne. Po zakończeniu tych działań król postanowił ogłosić uroczystości z zawodami i przedstawieniami, również dlatego, że z Grecji przybyło trzy tysiące sportowców, aktorów i impresariów. On sam urządził się z Roksaną w pałacu królewskim. Tymczasem Statejra wraz ze starszą siostrą, która poślubiła Aleksandra, osiedliły się w pałacu w Suzie. W ten sposób mógł uniknąć rosnącej wciąż zazdrości Rok-sany. Królowa zdawała sobie sprawę z władzy, jaką miała nad sercem małżonka, a on nie potrafił jej niczego odmówić. Pewnego wieczoru, kiedy skończyli się kochać i leżała jak zwykle z głową na jego ramieniu, powiedziała: - Teraz jestem naprawdę szczęśliwa, Aleksandrze. Król mocno ją przytulił. - Także dla mnie to chwila szczęśliwa - rzekł. - Moja flota powróciła nietknięta, zakończyłem wszystkie działania militarne, pogodziłem się z moimi żołnierzami, połączyłem małżeństwem dwa plemiona i wkrótce będę miał syna. - Poczekaj! - Roksaną zaśmiała się. - To może być córka. - O, nie - odparł Aleksander. - Jestem pewien, że to 439 będzie chłopiec: Aleksander IV! Będziesz matką mojego następcy na tronie, Roksano. Żeby uczcić to wydarzenie, ogłoszę wielkie uroczystości: igrzyska, przedstawienia teatralne w stylu greckim. Są to rzeczy nieznane ci, ale jestem pewien, że szybko nauczysz się je doceniać. Wyobraź sobie setki wozów ciągnionych przez cztery konie pędzące po torze z szaloną prędkością, wyobraź sobie historie przedstawiane na sztucznych scenach przez prawdziwych ludzi, którzy udają, że są postaciami z opowiadanych historii, wyobraź sobie atletów, którzy współzawodniczą w biegach, walkach, skokach, rzucie oszczepem. A poza tym muzyka, tańce, śpiewy... Dziewczyna patrzyła na niego urzeczona. Odkąd opuściła swoje góry zamieszkane tylko przez pasterzy, widziała wszelkie cuda, a życie z Aleksandrem, który jawił się jej jako istota wszechwładna, wydawało się jej nieskończonym marzeniem. Zaczęły się więc uroczystości i biesiady, ale podczas tych obchodów rozchorował się Hefajstion. Król pojawił się natychmiast u jego wezgłowia, kiedy tylko Eumenes zawiadomił go, co się stało. - Co mu jest? - zapytał od razu. - Gorączka i wymioty - odparł Eumenes. - Wezwij Filipa. - Czy zapomniałeś, że zostawiłeś go w Suzie? Sprowadziłem Glaukosa. Jest doskonałym lekarzem. Hefajstion, choć w gorączce, miał ochotę na żarty. - Nie chcę lekarzy. Przyślij mi dzban cypryjskiego wina, to sam się wyleczę. - Nie błaznuj - odparł Aleksander. - Zrobisz, co ci powie lekarz. Glaukos przybył w wielkim pośpiechu, odsłonił pierś chorego i osłuchał go. - Ciekawe, dlaczego uszy lekarzy są zawsze lodowato zimne! - zawołał Hefajstion. - Jeśli chcesz lekarza z ciepłymi uszami, wystarczy, że poprosisz - zażartował Eumenes. - Twój przyjaciel jest panem świata i może znaleźć wszystko, co zechce. Glaukos zaczął obmacywać brzuch pacjenta i poczuł, że jest spuchnięty i twardy. - Według mnie zjadł coś, co mu zaszkodziło. Przepiszę mu środek przeczyszczający, a potem będzie musiał pościć, pijąc tylko wodę co najmniej trzy dni. - Jesteś pewny, że to właściwa kuracja? - zapytał Aleksander. - Myślę, że Filip zrobiłby to samo. Gdybyśmy nie byli tak oddaleni, posłałbym kuriera po konsultację, ale nie sądzę, żeby była taka potrzeba. Tego rodzaju choroba powinna minąć w krótszym czasie od tego, w jakim posłaniec dotarłby do Suzy. - To dobrze, ale nie spuszczaj go z oczu. Hefajstion jest moim najdroższym przyjacielem. Przyjaźnimy się od dzieciństwa. - I kiedy mówił, jego wzrok padł na złoty wisiorek, który Hefajstion nosił na szyi, z włożonym do środka mlecznym siekaczem: jego. A on na szyi nosił ząb Hefajstiona: pierwszy dowód wiecznej przyjaźni, jakim się wymienili. - Nie obawiaj się, panie - odparł lekarz. - Wyleczymy generała Hefajstiona jak najszybciej. Aleksander wyszedł, a lekarz natychmiast podał swemu pacjentowi środek przeczyszczający i przepisał mu dietę. - Za trzy dni, jeśli twój stan się poprawi, będziesz mógł wypić trochę rosołu z kury. Rzeczywiście trzy dni później Hefajstion poczuł się lepiej: gorączka trochę opadła, choć była wciąż dość wysoka, a obrzęk brzucha się zmniejszył. Tego dnia program igrzysk przewidywał wyścig kwadryg: Glaukos, wielki miłośnik koni, wstąpił, żeby zbadać swego pacjenta, i stwierdziwszy poprawę, zapytał, czy może oddalić się na kilka godzin. 440 441 - Generale, dzisiaj odbywa się wyścig, który bardzo chciałbym zobaczyć. Chętnie bym poszedł, jeśli nie masz nic przeciwko temu. - Oczywiście, że nie - odparł Hefajstion. - Idź się rozerwać. - I mogę być spokojny? Będziesz na siebie uważał? - Bądź spokojny, iatre. Po tym wszystkim, co przeszedłem w ciągu dziesięciu lat kampanii, na pewno nie przestraszy mnie jakaś tam lekka gorączka. - W każdym razie będę z powrotem przed wieczorem. Glaukos wyszedł, a Hefajstion, który nie mógł już znieść postu i środków przeczyszczających, wezwał służącego i polecił mu przygotować natychmiast dwa pieczone kurczaki i podać z mrożonym winem. - Ależ, panie... - próbował zaoponować służący. - Będziesz posłuszny czy chcesz, żebym kazał cię wy-chłostać?! - zbeształ go Hefajstion. Wobec takiej alternatywy służący zrobił, co mu kazano: upiekł dwa kurczaki i poszedł po wino przechowywane w piwnicy w ubitym śniegu. Hefajstion pochłonął mięso i wypił pół dzbana mrożonego wina. Glaukos wrócił przed wieczorem i wkroczył w świetnym humorze do sypialni swojego pacjenta. - Jak się czuje nasz dzielny wojownik? - zapytał, ale w tym momencie wzrok jego padł na ogryzione kości kurczaków, a potem na pusty dzban, leżący na podłodze, i na ten widok pobladł jak kreda. Odwrócił się powoli w stronę łóżka: Hefajstion leżał wyciągnięty na ziemi. Martwy. 64 Wiadomość została natychmiast przekazana Aleksandrowi i ten pospieszył do domu przyjaciela, wierząc jeszcze, że zaszło jakieś nieporozumienie. Kiedy przybył na 442 miejsce, byli tam już Eumenes, Ptolemeusz, Seleukos i Perdikkas i z ich twarzy, z ich spojrzeń wyczytał, że nie ma żadnej nadziei. Jego przyjaciel został już ułożony na łóżku, uczesany, ogolony i przebrany w czyste szaty. Aleksander padł na jego ciało, krzycząc i rozpaczliwie płacząc. Potem, kiedy już dał ujście najostrzejszemu bólowi, usiadł w rogu z głową w dłoniach, wylewając łzy w milczeniu, i pozostał w takiej pozycji przez całą noc i następny dzień. Przyjaciele, którzy czuwali za drzwiami, słyszeli jego jęki, które co jakiś czas przechodziły znów w nieukojone łkanie. O zmierzchu drugiego dnia postanowili wejść. - Chodź - powiedział Ptolemeusz. - No, chodź. Nie możemy już nic dla niego zrobić jak tylko przygotować go do pochówku. - Nie, zostawcie mnie, nie mogę go opuścić, mojego biednego przyjaciela! - krzyczał król w kolejnym przypływie rozpaczy. Ale towarzysze dodali mu otuchy, podnieśli go niemal siłą i wyciągnęli na zewnątrz, aby umożliwić specjalnie przybyłym grabarzom egipskim przygotowanie ciała. - To moja wina, to moja wina - jęczał Aleksander. -Gdybym nie zostawił Filipa w Suzie, uratowałby go i teraz by żył. - Niestety, był to przypadek zaniedbania - powiedział Seleukos. - Lekarz zostawił go samego, żeby pójść na wyścigi i... - Co powiedziałeś? - zapytał wstrząśnięty Aleksander. - Niestety, tak właśnie było. Może myślał, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa, a tymczasem... Hefajstion, kiedy został sam, najadł się i napił bez umiaru: za dużo mięsa, mrożonego wina i... - Znajdźcie go! - krzyknął Aleksander. - Znajdźcie tego robaka i natychmiast go tu sprowadźcie! Biedny lekarz został wyciągnięty przez straże z ukrycia 443 w piwnicy i przyprowadzony przed oblicze króla. Był blady jak płótno i drżał jak osika. Spróbował wybełkotać jakieś usprawiedliwienie, ale Aleksander wrzasnął: „Milcz, przeklęty!" i uderzył go pięścią prosto w twarz tak mocno, że ten upadł na ziemię z pękniętą wargą. - Postawcie go natychmiast przed plutonem egzekucyjnym! - rozkazał, a straże odciągnęły go siłą, podczas gdy on ciągle płakał i błagał o litość. Sprowadzili go na dół na dziedziniec i postawili pod murem, a on, łkając, prosił o zmiłowanie. Oficer krzyknął: - Strzelać! - I łucznicy wypuścili jednocześnie strzały. Trafiony prosto w pierś, Glaukos osunął się bezgłośnie na ziemię. Aleksander pogrążony był przez wiele dni w głębokiej rozpaczy. Potem, prawie znienacka, ogarnęło go dziwne szaleństwo, pragnienie uczczenia najdroższego ze swoich przyjaciół najbardziej okazałym pogrzebem, jaki kiedykolwiek widziano na świecie. Wysłał delegację do wyroczni Amona w oazie Siwa, żeby zapytać boga, czy dozwolone jest składanie Hefajstionowi ofiar, tak jak herosowi, po czym wydał rozkaz armii, żeby wyruszyła w kierunku Babilonu i przetransportowała do tego miasta zabalsamowane zwłoki, aby odprawić tam uroczystości żałobne. Nie wszyscy towarzysze zrozumieli tak przesadne manifestowanie cierpienia, choć wszyscy kochali Hefajstio-na. Leonnatos nie pojmował, dlaczego Aleksander zwrócił się z takim pytaniem do wyroczni w Siwie. - Aleksander tworzy religię swojego nowego świata -wyjaśnił mu Ptolemeusz - z jego bogami i herosami. He-fajstion nie żyje, a on chce, żeby był pierwszym z tych herosów, żeby przeżył w micie. On już zaczął przenosić nas do legendy. Rozumiesz? 444 Leonnatos potrząsnął głową. - Zmarł na niestrawność. Nie widzę w tym nic heroicznego. - To dlatego przygotowuje mu tak wystawną uroczystość pogrzebową. W końcu to ona pozostanie w pamięci wszystkich: ból Aleksandra po śmierci Hefajstiona jest cierpieniem Achillesa po śmierci Patroklosa. Nieważne, jak umarł Hefajstion, ważne jest, jak żył: jak wielki żołnierz, wielki przyjaciel, młodzieniec zabrany przedwcześnie przez los. Leonnatos przytaknął, choć nie był pewien, czy zrozumiał dokładnie to, co Ptolemeusz chciał powiedzieć, jednak pomyślał instynktownie, że Thanatos naruszył drużynę Aleksandra, zabierając pierwszego z siedmiu, i zastanawiał się, kto będzie następny w kolejce. Podczas marszu do Babilonu przyszli spotkać się z królem wróżbici, żeby ostrzec go przed wejściem do miasta: jeśli tam wejdzie, już stamtąd nie wyjdzie. Wtedy on poszedł po radę do Arystandrosa i zapytał: - Co o tym myślisz? - Czy jest coś, co mogłoby ci przeszkodzić w dokonaniu tego, co postanowiłeś? - Nie - odparł król. - A więc jedź: wasze przeznaczenie i tak jest w rękach bogów. Weszli do miasta z początkiem wiosny. Aleksander osiadł w pałacu królewskim i zaczął wydawać rozkazy dotyczące przygotowania stosu. Miała to być wieża o wysokości stu czterdziestu łokci, wsparta na sztucznej platformie o boku długości pół stadionu. Projekt został wykonany przez naczelnego inżyniera, Diadesa z Larissy, oraz przez całą armię cieśli, dekoratorów i rzeźbiarzy. Wspaniałe rękodzieło wyrastało na pięć pięter i było ozdobione posągami przedstawiającymi słonie, lwy i wszelkie zwierzęta mitologiczne, a także płyta- 445 mi z wyrzeźbionymi scenami z gigantomachii i centauro-machii. Olbrzymie pochodnie, pokryte czystym złotem, umieszczone zostały w rogach, a na szczycie katafalk podtrzymywały posągi syren naturalnej wielkości. Kiedy ogromny stos był gotowy, hetajrowie z batalionu Hefajstiona, za którymi postępował Aleksander i pozostali towarzysze, przenieśli na ramionach zabalsamowane ciało aż do podstawy wieży. Stamtąd, za pomocą specjalnie w tym celu skonstruowanych maszyn, wciągnięte zostało na szczyt i złożone na katafalku. Następnie, kiedy tylko słońce znikło za horyzontem, kapłani zapalili ogień. Budowla stanęła natychmiast w płomieniach, które unosiły się, pochłaniając z trzaskiem posągi, rzeźbione płyty, zdobienia, okazałe ofiary wotywne. Aleksander przyglądał się bez zmrużenia oka temu strasznemu i barbarzyńskiemu widowisku, świadomy zdumienia, jakie wzbudzał we wszystkich obecnych, w mieszkańcach miasta, którzy patrzyli w osłupieniu na ową przesadną manifestację potęgi, na owo wydarzenie. Ale nagle, kiedy podnosił oczy, żeby spojrzeć na wierzchołek wieży, która zaczynała się przechylać ze złowrogim trzaskiem, pochłaniana przez ogień, zobaczył siebie znowu jako dziecko na dziedzińcu dworu w Pełli, jak wymienia się dowodem wiecznej przyjaźni z małym, poznanym niedawno przyjacielem. „Aż do śmierci?" - zapytał wtedy Hefajstion. „Aż do śmierci" - odpowiedział Aleksander. Podniósł instynktownie rękę do szyi, żeby poszukać mlecznego ząbka oprawionego w złoto. Zerwał łańcuszek i wrzucił go w płomienie, żeby roztopił się w huraganie ognia. W tej samej chwili owładnęła nim nieskończona tęsknota, głęboka udręka. Pierwszy z nich, pierwszy i najdroższy z siedmiu przyjaciół połączonych tą samą obietnicą i tym samym marzeniem, odchodził na zawsze. Zabrała go śmierć, a jego prochy rozniósł wiatr. 446 Wiosna dobiegała końca i Aleksander zaczął znów snuć swoje plany i marzenia zawładnięcia całym światem, tymczasem Roksana miała już w krótkim czasie urodzić oczekiwanego syna. Król kazał wykopać na brzegach Eufratu ogromny basen portowy, zdolny pomieścić ponad pięćset okrętów, i zaplanował z Nearchosem budowę nowej, wielkiej floty, która miałaby zbadać Arabię i wybrzeża Zatoki Perskiej. Fenicjanie przetransportowali w częściach czterdzieści statków do brodu w Tapsakos w górnej Syrii, a potem zmontowali je, wodując na rzece. Pożeglowały w dół nurtu aż do stolicy, z załogami z Sydonu, Arados i Byblos na pokładach, gotowymi wyruszyć ku najdalszym regionom tajemniczej Arabii. Cała flota, złożona z dwóch pięciorzędowców, trzech czterorzędowców, dwunastu trier i trzydziestu pentekonter, przeniesiona została w ciągu dwóch miesięcy z Morza Śródziemnego na ocean południowy: nie istniało nic, co wydawałoby się niemożliwe młodemu i niezłomnemu władcy. Przybyły poselstwa ze wszystkich stron świata, z Libii i z Italii, z Iberii i z Pontu, z Armenii i z Indii, żeby złożyć mu hołd, wręczyć dary i prosić o sojusz, a on przyjmował wszystkie w swoim imponującym pałacu, pośród cudów Babilonu, który przygotowywał się do roli stolicy całego świata. Pewnego dnia, z początkiem lata, w czasie kiedy wezbrały wody Eufratu, Aleksander postanowił pożeglować w dół rzeki, a potem wpłynąć do kanału Pallakopas, który służył do odprowadzania wód, żeby nie zatopiły upraw. Stał przy sterze obok Nearchosa i patrzył urzeczony na rozległe laguny, rozciągające się tu i tam wzdłuż kanału, z których wyrastały, na pół zalane, grobowce dawnych królów chaldejskich. Nagle podmuch wiatru zerwał mu z głowy kapelusz z szerokim rondem, którym osłaniał się przed słońcem, a wokół którego przewiązana była złota taśma, symbol jego władzy królewskiej. 447 Kapelusz zatonął, ale taśma zaczepiła się o kępę wikliny. Jeden z marynarzy wskoczył natychmiast do wody i zdołał ją pochwycić, ale obawiając się, że ją zniszczy - jeśli płynąc w stronę statku, będzie ją ściskał mocno w garści - zawiesił ją sobie na szyi. Kiedy został wciągnięty na pokład, wszyscy byli wstrząśnięci tym pechowym wydarzeniem, tym zwiastunem nieszczęścia, a chaldejscy magowie, którzy towarzyszyli królowi, poradzili mu, żeby nagrodził marynarza za uratowanie królewskiego diademu i zaraz potem skazał go na śmierć, by przebłagać zły los. Król odparł, że wystarczy chłosta jako kara za ten świętokradczy gest, i z powrotem założył diadem na głowę. Nearchos próbował odwrócić jego uwagę, opowiadając o wielkiej wyprawie do Arabii, ale zobaczył cień w spojrzeniu Aleksandra, jak wówczas, gdy patrzył na stos Ka-lanosa. Kilka dni później król, zasiadlszy na tronie, przyglądał się ewolucjom swojej konnicy na terenie położonym za murami miasta. W pewnej chwili wstał, żeby pójść porozmawiać z dowódcami, i nagle, kiedy wszyscy obserwowali manewry szwadronów, jakiś nieznajomy wmieszał się między szambelanów i usiadł na miejscu Aleksandra, śmiejąc się ordynarnie. Perskie straże natychmiast go zabiły, ale kapłani chaldejscy bili się w piersi i drapali po twarzach na znak rozpaczy, wiedząc, że to wróżba najgorsza z możliwych. Mimo tych wszystkich złowróżbnych znaków miłość Roksany i pragnienie ujrzenia syna pozwalały mu odpędzić najbardziej ponure myśli. - Zastanawiam się, czy będzie podobny bardziej do ciebie, czy do mnie - mawiał. - Mój nauczyciel, Arystoteles, twierdzi, że kobieta jest tylko naczyniem na męskie nasienie, ale według mnie, nawet on w to nie wierzy. Jest oczywiste, że pewni ludzie wykazują większe podobieństwo do matki niż do ojca. Na przykład ja sam. - Dlaczego? Jaka jest twoja matka? - Poznasz ją. Sprowadzę ją tu, kiedy urodzi się mój syn. Była przepiękna, ale minęło dziesięć lat... dziesięć bardzo trudnych dla niej lat. Pogłoski o tych niepokojących wróżbach rozniosły się również wśród przyjaciół i wszyscy prześcigali się w zapraszaniu go na obiady i kolacje, żeby utrzymać go w dobrym humorze. A on przyjmował wszystkie zaproszenia: nie odmawiał nikomu i spędzał dnie i noce, jedząc i pijąc bez umiaru. Pewnego wieczoru, wracając z jednej z takich biesiad, dziwnie się poczuł: głowa mu ciążyła, szumiało w uszach, ale specjalnie się tym nie przejął. Wziął kąpiel i położył się obok Roksany, która już usnęła przy zapalonej lampie. Nazajutrz miał gorączkę, ale mimo to wstał, choć królowa nalegała, żeby został w łóżku. Udał się na obiad do jednego ze swych greckich przyjaciół, niejakiego Medio-sa, który jakiś czas temu dołączył do niego w Babilonii. Pod wieczór, kiedy leżał jeszcze przy stole, poczuł nagły, ostry ból w prawym boku, tak silny, że zaczął krzyczeć. Służący podnieśli go, ułożyli na łóżku i po kilku chwilach ból zdawał się złagodnieć. Przybył niezwłocznie lekarz i zbadał go, ale nie ośmielił się dotknąć go w miejscu, gdzie król poczuł ów przeszywający ból. Miał wysoką gorączkę i czuł się śmiertelnie zmęczony. - Każę cię przenieść do pałacu, panie. - Nie - odparł Aleksander. - Zostanę tu na noc. Jestem pewien, że jutro poczuję się lepiej. Spał więc u Mediosa, ale nazajutrz gorączka się podniosła zamiast opaść. Trzeciego dnia, mimo iż król poczuł się jeszcze gorzej, wydawał się tym nie przejmować. Zwołał swój sztab 448 l 449 główny i choć Nearchos i towarzysze zorientowali się, że źle się czuje, nadal omawiał z nimi szczegóły wyprawy i datę. - Dlaczego nie odłożymy tego na jakiś czas? - spytał Ptolemeusz. - Powinieneś odnaleźć spokój, wyleczyć się, dojść do siebie. Może trzeba zmienić klimat: tutaj upał jest nie do zniesienia, odbiera sen. Czy zastanawiałeś się kiedykolwiek, dlaczego król Dariusz spędzał lato w Ekba-tanie, w górach? - Nie mam czasu jechać w góry - odparł Aleksander -i nie mam czasu czekać, aż przejdzie mi gorączka. Przejdzie, kiedy przejdzie: chcę iść naprzód. Nearchosie, czego dowiedziałeś się o powierzchni Arabii? - Według niektórych jest tak wielka jak Indie, ale trudno mi w to uwierzyć. - W każdym razie, wkrótce się o tym przekonamy -odparł Aleksander. - Pomyślcie, ludzie, ziemia aromatów: kadzidła, aloesu, miry. Towarzysze udawali entuzjazm, ale w głębi duszy również te słowa brzmiały jak ponura przepowiednia: król wymienił zapachy, których używano do balsamowania ciał. Zaniepokojona Roksana posłała po Filipa, który w owym czasie przebywał z jednym z batalionów armii na północy miasta, gdzie leczył epidemię dyzenterii, ale kiedy wysłannik królowej dotarł do obozu, lekarz ruszył już dalej, jeszcze bardziej na północ, nie zostawiając dokładnych wskazówek, jak można się z nim skontaktować. Przez następne trzy dni Aleksander wypełniał nadal swoje obowiązki i powinności, składał ofiary bogom i spotykał się z towarzyszami, żeby organizować wyprawę do Arabii, jednak jego stan wyraźnie się pogarszał. Kiedy wreszcie odnaleziono Filipa, zdawało się, że nastąpiła pewna poprawa: gorączka spadła i Aleksander rozmawiał przez chwilę ze swoim lekarzem. 450 l - Wiedziałem, że przyjedziesz, iatre - powiedział. -Teraz wiem, że wyzdrowieję. - Oczywiście, że wyzdrowiejesz - odparł Filip. - Pamiętasz, jak byłeś półżywy po kąpieli w lodowatej wodzie? - Jakby to było wczoraj. - A bilecik, który ci przysłał biedny Parmenion? - Tak. Mówił, że mnie trujesz. - Tak było - żartował ze śmiechem lekarz. - Dawałem ci truciznę, która zabiłaby słonia, a ty nic! Czułeś się lepiej niż wcześniej, co więc może ci zrobić trochę gorączki? Aleksander uśmiechnął się. - Nie wierzę ci, ale miło mi, że to mówisz. Następnego dnia nastąpił kryzys. - Ratuj go, iatre! - błagała Roksana. - Ratuj go, zaklinam cię. Ale Filip potrząsał bezradnie głową, a zapłakana Lepti-ne obmywała czoło króla, by dać mu trochę ochłody. Nazajutrz Aleksander nie zdołał już wstać, a gorączka jeszcze się podniosła. Przeniesiono go na noszach do pałacu letniego, gdzie wieczorem było trochę chłodniej, i Filip polecił robić mu zimne kąpiele, żeby obniżyć temperaturę, jednak wszystko okazywało się już daremne. Zrozpaczona Roksana nie odstępowała go nawet na chwilę i obsypywała pocałunkami i pieszczotami. Towarzysze czuwali nad nim dzień i noc bez odpoczynku i jedzenia. Seleukos udał się do świątyni boga Marduka, opiekuna miasta, boga uzdrowiciela, i poprosił kapłanów, żeby przenieść Aleksandra do sanktuarium, aby bóg go wyleczył, ale kapłani odpowiedzieli: - Bóg nie chce, żeby został wprowadzony do jego domu. Wrócił niepocieszony na dwór i spotkał się z towarzyszami i Filipem, żeby zdać im sprawę z wyniku swojej misji. 451 - Powinieneś był ich zabić! Jeśli nie potrafią uzdrowić króla, to po co są na tym świecie! - wykrzyknął Lizy-mach. - Ja mówię, że wyjdzie z tego także tym razem - powiedział Perdikkas. - Nie martwcie się. Zniósł o wiele gorsze rzeczy. Filip popatrzył na niego smutnym wzrokiem, po czym wszedł do sypialni króla. Aleksander prosił o wodę ledwie już słyszalnym głosem. Nazajutrz nie mógł już mówić. Tymczasem wśród żołnierzy rozeszła się wieść, że król jest bardzo chory, niektórzy mówili wręcz, że już nie żyje. Stanęli więc przed wejściem do pałacu i zagrozili, że wyważą drzwi, jeśli nie zostaną wpuszczeni. - Pójdę zobaczyć, co się dzieje - powiedział Ptoleme-usz. I zszedł do wartowni. - Chcemy wiedzieć, jak czuje się król! - krzyknął jeden z weteranów. Ptolemeusz spuścił głowę. - Król umiera - odparł. - Jeśli chcecie go zobaczyć, wejdźcie teraz, pojedynczo i w ciszy. Nie zakłócajcie jego agonii. Żołnierze weszli na górę. Długim rzędem, jeden za drugim, po schodach, wzdłuż korytarzy, aż do wezgłowia króla: przeszli, płacząc przed jego łożem, pozdrawiając go gestem ręki. I wszystkim odpłacił Aleksander spojrzeniem, skinieniem głowy, ledwie dostrzegalnym ruchem warg. Zobaczył swoich żołnierzy, towarzyszy tysiąca przygód, ludzi z żelaza, którzy poskromili Nil, Tygrys, Eufrat i Indus, zobaczył ich twarze wyżłobione mrozem i spalone słońcem, zobaczył ich zarośnięte policzki zalane łzami, a potem nagle wszystko zniknęło. Usłyszał rozpaczliwy płacz Roksany i łkanie Leptine, a za chwilę głos Ptole-meusza, który mówił: 452 - To koniec... Aleksander umarł. Pomyślał w owej chwili o swojej matce, pomyślał o jej daremnym i gorzkim oczekiwaniu. Wydawało mu się, że widzi ją na wieży pałacu, jak krzyczy, płacząc, i wzywa go rozpaczliwie: „Aleksandrze, nie odchodź, wróć do mnie, proszę!" I ten krzyk zdał się na chwilę przywołać go z powrotem, ale było to tylko mgnienie. Teraz owe słowa, okrzyki i jej oblicze rozpływały się w oddali, znikały pośród wiatru... Widział teraz przed sobą bezkresną równinę, ukwiecone pole i słyszał szczekanie psa, ale nie było to ponure ujadanie Cerbera: to był Peritas! Biegł mu na spotkanie oszalały z radości, jak w dniu, kiedy Aleksander powrócił z wygnania, i zaraz potem, na rozległej łące, rozbrzmiewał galop, roznosiło się echem niespodziane rżenie. To Bucefał wybiegał mu naprzeciw z rozwianą grzywą i brał go na grzbiet, jak owego dnia w Miezie. A on krzyczał: „Naprzód, Bucefale!" I rumak zrywał się niczym Pegaz do szaleńczego biegu w stronę najdalszego horyzontu, w stronę nieskończonego światła. EPILOG „Twoje ciało było jeszcze ciepłe, a my już rozmawialiśmy o Twoim dziedzictwie i biliśmy się o nie przez lata. Ciebie już nie było i z Tobą odeszło marzenie, które trzymało nas razem. Leptine chciała pójść za Tobą i znaleźliśmy ją w agonii przy Twoim łożu z podciętymi żyłami. Królowa matka Sisigambis osłoniła głowę czarnym welonem, odmawiała jedzenia i umarła z głodu. Roksana postanowiła żyć, żeby mógł żyć Twój syn. Perdikkas spełnił swoje marzenie i poślubił Kleopatrę, ale pierwszy padł, próbując utrzymać w całości Twoje imperium. Poległ w walce przeciwko moim oddziałom. Biedny Perdikkas! Dziwne jest, że choć walczyliśmy ze sobą zaciekle, zawiązując i rozwiązując bez przerwy nasze sojusze, nie czuliśmy do siebie nienawiści, a nawet w pewnym sensie wciąż pozostawaliśmy przyjaciółmi. Pewnego razu, wiele lat po Twojej śmierci, spotkaliśmy się wszyscy w Babilonie, żeby dojść do porozumienia, tymczasem bardzo szybko nasze zebranie przerodziło się w awanturę. Ale nagle zza drzwi wyłonił się Eumenes i rzucił na Twój pusty tron Twój płaszcz i Twoje berło i jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, kłótnia ustała, głosy przycichły, spojrzenia i twarze stały się zamyślone. Choć tylko na chwilę, 455 wróciłeś, a my staliśmy tam Pr? . i przed tym płaszczem, jakbyś jaki ; ^ pu^m jawił. )a*«ns cudem nagl tronem e sie po- Nie byliśmy Ciebie godni, a jeH , sladować Cię we wszystkim- ka> , • prób°waliśmy na-w takich samych jak Ty pozach ?>Y P°rtretować się na na lewe ramię, z burzą włosów „T1 lckk° P^chylo-dy tych włosów zostało nam bard. C2°lem' naw« kie-ło tylko o to, żeby wykorzystać tw ° niewiele, ale chodziliśmy nawet odwagi ocalić Twoi ' WlZerunek. Nie mie-umcestwionej bez litości za sp^' ro^ zniszczonej, końcu traktatu o podziale: „GdVK e§0 P«agrafu na stać dziecku, Macedonia przejdź] C°kolwiek miało się skazać go na śmierć. Cóż za Dor ręce'"" To tak jakby Twoja matka, Twój syn, wszyscy Va!t°rnOŚĆ: Tw°Ja żona, dzy znieczuliło nasze serca, praZj^" Pragnienie wła- Niemal wszyscy porzuciliśmy J- nas w Potwory żonki, które nam przeznaczyłeś > SZybko Perskie mał-ktory kochał swoją Apamę i poś^ ^Wkiem Seleukosa, 8* ęClte mia- , Seleukos... Przez jakiś czas to O drenu niemal udało rnu się *skr san- Kilkakrotnie prowadziliśmy w0jn; W°je imperium armie starły się na granicy Celesv3 c^ też raczej nasze co do znaczenia innego traktatu jA nie ma'ac Pewności snę, treści, ale pozostaliśmy w d«k ^ Z wielu o nieja starzy przyjaciele. °brych stosunkach jak Nie wiem, jak czuje się teraz, ale , A ski ,uz jest końca. Jeśli chodzi o J? ę' Ze on także bli-przekazałem berło i królestwo moip e' )uż d^a lata temu uszowi II żeb Sn -------stwo moj -'"" u^a j uszowi II, żeby napisać tę historie T? Syn°wi' ptoleme-poza tym, że potrafiłem sam zrezv yną moj^ 2astugą-nim zmusiłaby mnie do tego śmierfn°Wać z wład*y, za-dziłem Ciebie tutaj, do Twojej Alek ~~)CSt fakt'Ze nego Ciebie miejsca. Och, jakże hv!?ndrii> 'edyn 456 teraz zobaczyć! Jest piękna, wiesz? Jest wspaniałym, kwitnącym miastem, tak jak sobie wymarzyłeś, pamiętasz? Byliśmy wtedy chłopcami, a nasze dusze rozpalone były marzeniami, które snułeś i którymi się z nami dzieliłeś; byliśmy jak bogowie, kiedy jechaliśmy konno u Twego boku w naszych lśniących zbrojach. Teraz napisałem ostatni rozdział tej mojej historii, a kiedy ją pisałem, w jakiś dziwny sposób rozbrzmiewała inaczej w mojej głowie: wydawało się niemal, jakby wszystko mogło odżyć. Słyszałem nasze rozmowy, dyskusje, żarty, błazenady Leonnatosa, pamiętasz? Oczywiście zostanie ona porządnie przepisana: będzie to dobry tekst, zredagowany zgodnie z regułami, których nauczyli nas nasi nauczyciele w Pełli i w Miezie. Jednak ja wolę pamiętać naszą historię w taki sposób, jak ją przeżywałem, dzień po dniu, w każdej chwili, kiedy ją pisałem. Zrobiłem wszystko to, co powinienem zrobić, i dzisiaj, kiedy poczułem mroźny oddech Thanatosa na moim karku, chciałem zejść tu na dół, żeby zapomnieć o tym wszystkim, co wydarzyło się po Twoim odejściu, i zasnąć obok Ciebie, mój przyjacielu. Już czas, żeby drużyna Aleksandra znów stanęła razem, jak tamtego dnia, kiedy przybyliśmy na twoje spotkanie w Ilirii, na owym ściętym mrozem jeziorze, pod spadającym wielkimi płatkami śniegiem. Już czas zamknąć oczy, również dla nas, którzy żyliśmy zbyt długo, a kiedy się obudzimy, znów będziemy wszyscy razem, młodzi i piękni jak kiedyś, żeby wyruszyć z Tobą ku ostatniej przygodzie. Tym razem na zawsze" . Od autora Ta ostatnia część historii Aleksandra jest być może najbardziej złożona i trudna do zinterpretowania, ponieważ przytacza wiele wydarzeń, o których również źródła mówią w sposób niejasny, takich jak pożar Persepolis, śmierć Klejtosa Czarnego i dwa spiski: ten, w który zamieszany był Filotas, i tak zwany spisek paziów. Nie jest zadaniem powieści rozwiązywanie problemów poddanych już szerokiej dyskusji przez krytykę historiograficzną. Autor może jednak podsunąć pewne godne uwagi sugestie interpretacyjne, właśnie dlatego, że musi brać pod uwagę obraz ogólny, który często wymyka się fragmentarycznej, a w każdym razie bardzo specjalistycznej wizji badań naukowych. Tak jest na przykład w przypadku sceny, w której Parmenion pyta Aleksandra o powód zniszczenia Persepolis. Macedoński zdobywca jest w każdym razie przedstawiony w sposób wierny również w najbardziej drastycznych i najmniej chwalebnych momentach swojej historii. Epizody takie, przedstawione oczywiście w złym świetle przez stronnicze źródła, zostały niejako przywrócone do wersji, która mogła najbardziej przypominać sytuację pierwotną, zbliżoną do autentycznej. Czytelnicy, a przede wszystkim czytelniczki, odniosą 459