HONORIUSZ BALZAC KOMEDIA LUDZKA XXIV Studia filozoficzne (IV) 1967 SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA CZYTELNIK Skanował, opracował i błędy poprawił Roman Walisiak. HONORIUSZ BALZAC MISTRZ KORNELIUSZ ELIKSIR ŻYCIA WYGNAŃCY LUDWIK LAMBERT SERAFITA Przełożyli TADEUSZ ŻELEŃSKI-BOY, JULIAN ROGOZIŃSKI Tytuły oryginałów francuskich: MAlTRE CORNELIUS LELIXIR DE LONGUE VIE LES PROSCRITS LOUIS LAMBERT SERAPHITA MISTRZ KORNELIUSZ Przełożył JULIAN ROGOZIŃSKI HRABIEMU JERZEMU MNISZCHOWI * Hrabia Jerzy Mniszech poślubił w roku 1846 córkę pani Hańskiej, Annę. Balzac darzył go wielką przyjaźnią. Mniszech umarł bezdzietnie w 1881 licząc lat pięćdziesiąt osiem. Pochowany jest w Paryżu na cmentarzu Pere-Lachaise, w grobowcu, gdzie spoczywa Balzac. Ktoś ZAWISTNY, ujrzawszy, jak na tej stronicy jaśnieje jedno z najsławniejszych i najstarszych nazwisk sarmackich, gotów byłby pomyśleć, że niby złotnik podnoszę blask nowej pracy lśnieniami pradawnego klejnotu: iluzja to dziś modna; ale Pan, mój drogi Hrabio, obok kilku innych osób, będzie wiedział, że staram się tylko spłacić dług zaległy - Talentowi, Wspomnieniom i Przyjaźni. W roku 1479, w dzień Wszystkich Świętych - kiedy to rozpoczyna się nasza opowieść - nieszpory w katedrze w Tours dobiegały końca. Arcybiskup Eliasz de Bourdelles podnosił się właśnie z tronu, ażeby pobłogosławić wiernych. Kazanie było długie, podczas nabożeństwa zapadła noc, jak najgęstsze ciemności spowiły częściowo ów piękny kościół o dwóch głównych wieżach nie wykończonych jeszcze. A przecież sporo świec płonęło ku czci świętych w trójkątnych świecznikach służących ofiarom, których skuteczności ani sensu jak dotąd nie wytłumaczono dokładnie. Paliły się światła na wszystkich ołtarzach i we wszystkich kandelabrach prezbiterium. Nierównomiernie rozsiane wśród lasu filarów i arkad wspierających trzy nawy katedralne, owe masy światła rozjaśniały z ledwością ogromną budowlę - a przeplatając się z intensywnymi cieniami, które padały od kolumn poprzez krużganki, tworzyły mnóstwo fantastycznych efektów, podkreślanych jeszcze ciemnością, jaka spowijała łuki, sklepienia i boczne kaplice, pełne mroku nawet za dnia. Tłum przedstawiał się nie mniej malowniczo. Niektóre postaci słabo majaczące w półmroku mógłbyś wziąć za widma; inne, wśród rozproszonych blasków, przyciągały uwagę jak centralne figury w obrazie. Posągi wydawały się ożywione, a ludzie - skamieniali. Tu i ówdzie pod filarami rozbłysło czyjeś oko, kamień spoglądał, marmur przemawiał, strop wzdychał, cała budowla tchnęła życiem. W istnieniu narodów nie masz scen bardziej uroczystych ani bardziej dostojnych momentów. Człowiekowi, masie ludzkiej trzeba zawsze ruchu, aby powstał twór poezji; ale w tych godzinach nabożnej zadumy, kiedy bogactwa ludzkie kojarzą się z wielkością niebiańską, wzniosłość niewiarygodną napotykamy w milczeniu; ugięte kolana wyrażają trwogę, złożone ręce-nadzieję. Koncert uczuć, w którym wszystkie dusze wzbijają się do nieba, staje się wtedy źródłem zrozumiałego zjawiska duchowości. Mistyczna egzaltacja skupiska wiernych oddziałuje na każdego z osobna, i najsłabszych zapewne unoszą fale tego oceanu miłości i wiary. Modlitwa, potęga czysto elektryczna, wyrywa w ten sposób naszą naturę jej samej. Ta niewłasnowolna unia poszczególnych woli w równej mierze leżących krzyżem, w równej mierze wzlatujących w niebo, stanowi chyba sekret, dla którego tak magiczny wpływ wywiera śpiew księży, muzyka organów, dymy kadzidła, uroczystości przy ołtarzu, pienia tłumu i jego milcząca adoracja. Nie dziwmy się zatem, że w średniowieczu większość amorów zaczynała się w kościele - po tylu długotrwałych ekstazach; amory te kończyły się częstokroć nie najzbożniej, ale w końcu kobiety jak zawsze płaciły za nie pokutą. Uczucie religijne miało z pewnością naówczas jakieś powinowactwa z miłością zmysłową, było jej istotą lub celem. Miłość stanowiła jeszcze wtedy religię, odznaczała się jeszcze pięknym, właściwym sobie fanatyzmem, naiwnymi przesądami, wspaniałą ofiarnością bliską ofiarności chrześcijańskiej. Obyczaje epoki tłumaczą skądinąd nieźle ów alians religii z amorami. Przede wszystkim towarzystwo zbierało się li tylko przed ołtarzem. Panowie i wasale, kobiety i mężczyźni tam jedynie byli równi. Tam jedynie kochankowie mogli widywać się i porozumiewać. Na koniec, święta kościelne były wtedy spektaklami, dusza kobieca silniejszych emocyj doznawała podówczas w katedrze niż dziś na balu albo w paryskiej Operze. A czy wzruszenia nie wiodą wszystkich kobiet do miłości? Religia, mieszając się z życiem i ogarniając je we wszystkich jego czynach, jęła współdziałać zarówno z cnotą, jak występkiem. Religia przeniknęła do nauki, polityki, krasomówstwa, zniżyła się do zbrodni i wstąpiła na trony, wśliznęła się w ciała ubogich i chorych; była wszystkim. Te na pół uczone uwagi uzasadnią może prawdziwość naszego Studium, w którym pewne szczegóły potrafiłyby urazić wydoskonaloną moralność dzisiejszej doby, moralność, jak wiadomo każdemu, nieco sztywną. Kiedy księża wyśpiewywać przestali, ostatnie zaś tony organów zmieszały się z wibrującymi amen, które dobyły się z potężnej piersi chóru, kiedy pod wysokimi stropami drżał jeszcze leciutki szmer, a ciżba wiernych czekała na dobroczynne słowa arcybiskupa - jakiś mieszczanin spieszący się snadź do domu albo niespokojny oswoją sakiewkę, która mogłaby mu zginąć w zatłoczonej kruchcie, wymknął się ukradkiem, nie zważając, że za czyn taki groziła reputacja złego katolika. Miejsce po roztropnym Tureńczyku zajął skwapliwie jakiś szlachcic, wynurzywszy się z cienia olbrzymich filarów okalających prezbiterium. Idąc tam ukrywał starannie twarz w piórach zdobiących wysoki popielaty kołpak, po czym ukląkł na kościelnym krześle z miną tak skruszoną, że zwiodłaby samego inkwizytora. Sąsiedzi, przyjrzawszy się młodzieńcowi dość uważnie, poznali go chyba, drgnęli jak gdyby tknięci jedną myślą - kostyczną i drwiącą, w której taiła się milcząca kalumnia - i znów pogrążyli się w modłach. Dwie staruszki pokiwały głowami i wymieniły spojrzenia zagłębiające się w przyszłość. Krzesło, na którym ukląkł młody szlachcic, stało u wejścia do kapliczki urządzonej między dwoma filarami, zamkniętej żelazną kratą. Kapituła odstępowała podówczas za sumy dość znaczne niektórym rodom szlacheckim, a nawet bogatym mieszczanom, prawo wysłuchiwania nabożeństw - prawo wyłączne, obejmujące zresztą i czeladź najemcy - w kaplicach bocznych, porozmieszczanych w dwóch wąskich nawach okalających katedrę. Symonię tę praktykuje się i dziś jeszcze. Dama wynajmowała sobie kaplicę, jak dziś wynajmuje się lożę w teatrze Włoskim. Na dzierżawcy owych uprzywilejowanych miejsc ciążył obowiązek przystrajania stojących tam ołtarzy. Każdy z najemców poczytywał sobie za punkt honoru, by ołtarz jego wyglądał najwspanialej, owa zaś próżność przynosiła kościołowi profit niezgorszy. W rzeczonej kaplicy, tuż za kratą, na pięknej aksamitnej poduszce, czerwonej ze złotymi chwastami, klęczała młoda kobieta - obok miejsca, które przed chwilą opuścił mieszczanin. Pozłacana lampa, zawieszona u stropu kaplicy przed wspaniale ozdobionym ołtarzem, rzucała mdłe światło na modlitewnik damy. Modlitewnik zadrżał gwałtownie w jej dłoniach, kiedy pojawił się młodzieniec. - Amen! Ów respons zaśpiewany głosem łagodnym, lecz pełnym okrutnej emocji, zagłuszony szczęśliwie przez ogólne pienia, uzupełniła żywo szeptem: - Gubisz mnie. Wyrzekła te słowa z niewinnością, wobec której byłby winien cofnąć się każdy subtelny mężczyzna; niewinność ta trafiała bowiem do serca, przenikając je na wskroś; lecz nieznajomy, poniesiony zapewne paroksyzmem namiętnej miłości, która zagłusza głos sumienia, nie ruszył się z krzesła i tylko uniósł nieco głowę, by zajrzeć do kaplicy. - Śpi - ozwał się głosem ściszonym tak umiejętnie, że do młodej damy dotarło jakby tylko echo. Dama pobladła i oderwała na moment oczy od welinu modlitewnika, kierując je ku starcowi, na którego spojrzał był młodzieniec. Ileż okrutnego porozumienia było w tym zerknięciu! Przypatrzywszy się staremu, odetchnęła z ulgą i piękne czoło przyozdobione klejnotem wzniosła ku obrazowi Najświętszej Panny; ów ruch pełen prostoty, poza, zwilgotniałe oko mówiły z nierozważną naiwnością o całym jej życiu; gdyby była zepsuta, potrafiłaby się maskować. Osobistością tak oboje kochanków trwożącą był staruch niski, garbaty, łysy, arcyniemiłego wejrzenia, z długą brudnosiwą brodą przystrzyżoną w szeroki wachlarz; na piersi błyszczał mu krzyż Świętego Michała; dłonie ordynarne a mocne, gęsto porośnięte szarawą szczecią, przed chwilą splecione, rozplótł teraz nieco we śnie, któremu tak nieroztropnie dał sobą owładnąć. Prawa dłoń sięgała jakby po sztylet ze stalową rękojeścią wyrobioną w kształt muszli; żelazo to ułożył sobie w taki sposób, aby mieć je w pogotowiu; gdyby nieszczęściem dłoń dotknęła broni, zbudziłby się natychmiast i spojrzał na żonę. Z warg sardonicznych, dolnej szczęki spiczastej i kapryśnie wysuniętej do przodu, mogłeś wyczytać charakter jadowity, rozum przebiegły a zimny, który domyślał się trafnie wszystkiego, ponieważ wszystko przypuścić umiał. Czoło było żółtawe, pofałdowane jak u ludzi nawykłych do tego, by w nic nie wierzyć i wszystko rozważać - ludzi, co, podobni skąpcom kładącym na szali złoto, starają się czyny bliźniego przeliczać na wartość pieniądza. Grubokościsty, mocnej budowy, zdawał się muskularny, więc i krewki; słowem, rzekłbyś, niedoszły ludożerca. Gdyby zbudził się ów pan groźny, dama nie uniknęłaby strasznego niebezpieczeństwa. Zazdrosny mąż dostrzegłby ani chybi różnicę między sędziwym mieszczuchem, który nie wadził mu wcale, a nowoprzybyłym - młodzieńcem dwornym, smukłym i wykwintnym. - Libera nos a malo - rzekła dając znać o swoich obawach nieustępliwemu młodzieńcowi. * Libera nos a malo (łacińskie) - Zbaw nas od złego. Młodzieniec podniósł głowę i spojrzał na nią. W oczach miał łzy - łzy miłości i rozpaczy. Na ten widok kobieta zadrżała, zmieszała się do cna. Oboje opierali się zapewne od dawna - a teraz opierać się już nie mogli - miłości, którą podsycały z dniem każdym nieprzezwyciężone przeszkody, miłości pielęgnowanej wśród lęku, a umacnianej młodością. Była to kobieta urody miernej, lecz bladość oblicza świadcząca o utajonych cierpieniach czyniła ją powabną. Figurę miała pełną gracji, a włosy najpiękniejsze pod słońcem. Strzeżona przez tygrysa, kto wie czy nie ryzykowała życiem wypowiadając jedno słowo, pozwalając na uścisk ręki, odwzajemniając spojrzenie. Jeśli nigdy jeszcze miłość nie była utajona głębiej w dwóch sercach i z większą smakowana rozkoszą, nigdy też nie groziła okrutniejszym niebezpieczeństwem. Łatwo odgadnąć, że dla tych dwojga aura, dźwięki, odgłos kroków na posadzce - rzeczy dla innych znikomej wagi - nabierały wartości rzeczywistych, znaczeń szczególnych, im jedynie wiadomych. Może miłość zesłała im wiernych pośredników nawet w lodowatych palcach starego księdza - ich spowiednika, dłoniach, które podawały im hostię, kiedy przystępowali do stołu Pańskiego. Miłość głęboka, miłość wrośnięta w duszę, jak na ciele póki życia trwa ślad po głębokiej ranie. Kiedy spojrzeli po sobie, kobieta powiedziała jakby: "Umrzyjmy, ale się kochajmy". A młody szlachcic odpowiadał jakby: "Będziemy się kochać i nie umrzemy". A wtedy melancholijnym ruchem głowy wskazała starą ochmistrzynię i dwóch paziów. Ochmistrzyni spała. Młodzi pazie nie zdawali się troskać o sprawy swojego pana. - Nie zlęknij się przy wejściu i nie opieraj. Ledwie szlachcic wyszeptał te słowa, dłoń starego pana osunęła się na sztylet. Uczuwszy chłód żelaza ocknął się nagle; żółte oczy wlepił w żonę. Przywilejem dość rzadkim, nawet u ludzi genialnych, odzyskiwał natychmiast jasność umysłu taką, jakby nie zdrzemnął się wcale. Był to mąż zazdrosny. Ale młody szlachcic zerknął jednym okiem na kochankę, a drugim na jej męża; porwał się zwinnie z klęczek i uskoczył za filar w momencie, kiedy drgnęła dłoń starego pana, po czym zniknął z lekkością ptaka. Dama utkwiła oczy w modlitewniku i siliła się na spokój; nie mogła jednak zaradzić ani na rumieniec, który wykwitł na jej licu, ani na bicie serca nad wyraz mocne. Stary pan usłyszał ową palpitację, która odbiła się echem w kaplicy, i dostrzegł niezwyczajny szkarłat na policzkach, czole i powiekach żony; podejrzliwie rozejrzał się wokół, ale nie dostrzegłszy nikogo, kto budziłby w nim nieufność, zagadnął: - O czymże to tak dumasz, moja miła? - W głowie mi się kręci od kadzidła - odparła. - Widać dzisiaj w złym ono gatunku - powiedział stary. Szczwany starzec nie uwierzył jednak w ten wybieg; węsząc utajoną zdradę, postanowił z jeszcze większą bacznością czuwać nad skarbem. Arcybiskup udzielił błogosławieństwa. Nie czekając, aż padną słowa saecula saeculorum, tłum niczym wezbrany potok runął ku drzwiom kościoła. Swoim zwyczajem stary pan odczekał roztropnie, aż ludzie przestaną się tłoczyć, po czym wyszedł puściwszy przodem ochmistrzynię i młodszego z paziów, który niósł latarnię; podał ramię żonie - starszy paź zamykał pochód. Kiedy stary pan docierał do drzwi w ścianie wschodniej, którymi zwykł był wychodzić, od tłumu odłączyło się kilkudziesięciu mężczyzn zawracając ku bocznej nawie - a że masa ludzka zatarasowała wrota główne, starzec ze swoją kompanią cofnąć się nie mógł. Sędziwego pana i jego żonę jął wtedy wypychać z kościoła silny napór ciżby. Starał się przejść pierwszy, ciągnąc za sobą damę, ale w tejże chwili z energią wypchnięto go na ulicę, a ktoś obcy wydarł mu żonę. Groźny garbus pojął, że wpadł w obmyśloną z dawna już pułapkę. Żałując, że spał za długo, zebrał wszystkie siły; jedną dłonią chwycił żonę za rękaw, drugą próbował wczepić się w drzwi. Ale zapał miłosny zatriumfował nad rozwścieczoną zazdrością. Młody szlachcic, objąwszy kochankę wpół, uniósł ją błyskawicznie, z siłą tak desperacką, że złotogłów, brokat i fiszbiny pękły z trzaskiem. W dłoni męża pozostał rękaw. Nad wrzaskami ciżby rozległ się ryk lwa, straszliwy głos zagrzmiał: - Do mnie, Poitiers! Do kruchty, ludzie hrabiego de Saint-Vallier! Na pomoc! Tutaj! I hrabia Aymar de Poitiers, pan na Saint-Vallier, już dobywał szpady, aby utorować sobie drogę; lecz otoczyło go i jęło nań napierać ze czterdziestu szlachty, których ranić byłoby niebezpiecznie; kilku z nich, z rodów najwyższych, odpowiedziało hrabiemu żartami ciągnąc go w uliczkę wiodącą do klasztoru. W oka mgnieniu młody szlachcic zaprowadził kochankę do otwartej kaplicy i posadził za konfesjonałem, na drewnianej ławie. W blasku świec płonących przed patronem kaplicy spoglądali chwilę po sobie w milczeniu, złączywszy ręce w uścisku i dziwiąc się własnemu zuchwalstwu. Hrabina nie miała okrutnej odwagi czynić młodzieńcowi wyrzutów, że tę pierwszą chwilę szczęścia zawdzięczali czynowi tak śmiałemu i ryzykownemu. - A nie uciekłabyś ze mną za granicę ? - zagadnął żywo młodzieniec. - Niedaleko stąd czeka para angielskich koni, zdolnych przebiec trzydzieści mil bez odpoczynku. - Och - westchnęła cicho - a gdzież znajdziesz na świecie takie miejsce, gdzie mógłbyś ukryć córkę króla Ludwika XI? - To prawda - zgodził się szlachcic zaskoczony, że nie przewidział tej trudności. - Czemuż więc wydarłeś mnie mojemu mężowi? - spytała nie bez grozy. - Niestety, nie wyobrażałem sobie nawet, że kiedy znajdę się przy tobie i usłyszę, jak mówisz do mnie, wpadnę w konfuzję aż tak wielką. Ułożyłem ze trzy plany, a teraz, kiedy na ciebie patrzę, wydaje mi się, żem dokonał już wszystkiego. - Ależ ja jestem zgubiona. - Jesteśmy ocaleni - odparł szlachcic w ślepym porywie miłości - posłuchaj. - Przypłacę to życiem - rzekła płacząc rzewnie. - Może dziś jeszcze mąż mnie zabije! Ale pojedź do króla, opowiedz mu, jakie katusze jego córka cierpi od lat pięciu. Kochał mnie bardzo, kiedy byłam mała, nazywał mnie żartobliwie Marią łaski pełną, ponieważ byłam brzydulą. Ach, gdyby wiedział, jakiemu oddał mnie człowiekowi, uniósłby się straszliwym gniewem. Nie śmiałam się skarżyć przez litość dla mojego męża. A zresztą jakże mój głos dotarłby do króla? Nawet mój spowiednik to szpieg mojego męża. Zgodziłam się więc na to grzeszne porwanie w nadziei, że zyskam obrońcę. Ale czyż mogę zaufać komuś... O - przerwała blednąc - paź nadchodzi. Biedna hrabina zasłoniła twarz dłońmi. - Nic się nie lękaj - odparł młody szlachcic - kupiłem go. Możesz się nim posługiwać z całkowitym zaufaniem, należy do mnie. Uprzedzi nas, gdyby hrabia się tu zbliżał. W konfesjonale - dodał szeptem - siedzi pewien kanonik, mój przyjaciel, który wybawi cię z kłopotów, a w tej kaplicy da ci azyl. Wszystko więc przewidziane, żeby oszukać twojego męża. Na te słowa obeschły łzy hrabinie, ale smutek zasępił jej czoło. - Nikt go nie oszuka! - odrzekła. - Dziś jeszcze będzie wiedział wszystko, jeśli więc chcesz odeprzeć jego ciosy, pojedź do Plessis, dostań się do króla i powiedz mu, że... - tu zawahała się, ale snadź ośmielona jakimś wspomnieniem zdradziła sekret swojego małżeństwa: - A więc powiedz mu, że hrabia, aby mną władać, puszcza mi krew z ramion, bo to mnie wycieńcza. Powiedz mu, że mnie szarpie za włosy, powiedz, że jestem uwięziona, powiedz, że... Serce nabrzmiało jej żałością, szlochanie uwięzło w gardle, uroniła kilka łez; a wśród tego poruszenia dozwalała młodzieńcowi całować jej ręce. Młody szlachcic gadał gorączkowo: - Nikt nie może dostać się do króla, moja biedna mała! Chociaż jestem synowcem dowódcy kuszników, nie wpuszczą mnie dziś do Plessis. Pani mojego serca, piękna moja władczyni! Wielki Boże, ileż ona wycierpiała! Mario, pozwól mi powiedzieć dwa słowa albo będziemy zgubieni. - I cóż począć ? - zagadnęła. Hrabina dostrzegłszy na czarnej ścianie obraz Najświętszej Panny, na którą padało światło lampki, zawołała: - Doradź nam, Święta Boża Rodzicielko! - Dziś wieczór - podjął młodzieniec - będę u ciebie. - A to jak? - spytała naiwnie. Byli w niebezpieczeństwie tak wielkim, że najsłodsze słowa wydawały im się obojętne. - Dziś jeszcze - oznajmił młodzieniec - pójdę do mistrza Korneliusza, bankiera królewskiego, z prośbą, żeby mnie przyjął na ucznia. Wystarałem się o listy polecające, a więc mnie przyjmie. Jego dom przytyka do twojego. A kiedy znajdę się pod dachem tego starego sknery, po drabinie z jedwabnego sznura potrafię dostać się na twoje komnaty. - Och! - zdrętwiała z przerażenia - jeśli mnie kochasz, nie chodź do mistrza Korneliusza. - Ach! - zawołał tuląc ją do serca z siłą właściwą tylko wiekowi tak młodemu - a więc mnie kochasz! - Kocham. Czyż nie jesteś moją nadzieją? Jesteś szlachcicem, zawierzyłam ci swój honor. A zresztą - dodała spoglądając nań z godnością - jestem nazbyt nieszczęśliwa, abyś mógł zawieść moje zaufanie. Ale po co to wszystko? Daj pokój, wolałabym umrzeć, aniżeli widzieć cię u mistrza Korneliusza! Bo jak ci wiadomo, wszyscy jego uczniowie... - Zginęli od stryczka - roześmiał się szlachcic. - Czy myślisz, że nęcą mnie jego skarby? - Och, nie chodź tam! Opętają cię czarami. - Nie ma takich skarbów na ziemi, których nie oddałbym za szczęście służenia tobie! - odrzekł ogarniając ją płomiennym spojrzeniem. Spuściła oczy. - A mój mąż? - zagadnęła. - Tym go uśpimy - odparł dobywając flakonik z zanadrza. - Ale chyba nie na zawsze? - zaniepokoiła się mocno. Młodzieniec wzdrygnął się ze zgrozą. - Gdyby nie był taki stary, dawno już wyzwałbym go na pojedynek - odparł. - Zachowaj Bóg, abym kiedykolwiek miał uwolnić cię od niego trucizną. - Przebacz mi - odrzekła hrabina oblewając się rumieńcem - ale ponoszę okrutną karę za moje grzechy. Nieraz już w momentach desperacji chciałam zabić męża, zlękłam się więc, aby i tobie coś podobnego nie przyszło do głowy. Wielka jest moja zgryzota, a nie mam sposobu wyspowiadać się ze swoich grzesznych myśli; ale też trwożę się, by nie odgadł ich i nie zemścił się na mnie. Wstyd ci za mnie teraz - dodała urażona milczeniem szlachcica. - Zasłużyłam sobie na wzgardę. Potłukła flakon cisnąwszy nim z całych sił o posadzkę. - Nie przychodź"! - zawołała. - Mój mąż ma sen lekki. Obowiązkiem moim jest czekać pomocy z nieba. I tak uczynię! Chciała już odejść. - O, rozkaż tylko, pani, a zabiję go! - wykrzyknął młodzieniec. - Zjawię się dziś jeszcze. - Mądrzem uczyniła rozlawszy ten dekokt - odparła głosem stłumionym rozkoszą, o jaką przyprawił ją afekt szlachcica aż tak płomienny. - Trwoga, że mój mąż mógłby się zbudzić, będzie nam ratunkiem. - Ofiarowuję ci moje życie, jako oblubienicy - ozwał się młodzieniec ściskając jej rękę. - Jeśli król zechce, papież znajdzie sposób, aby unieważnić moje małżeństwo, a wtedy się połączymy - rzekła ogarniając go spojrzeniem pełnym słodkiej nadziei. - Pan idzie! - zawołał paź nadbiegając. Szlachcic, zaskoczony tak rychłym nadejściem rywala, nie mógł ochłonąć ze zdumienia, że chwilę tylko rozmawiał z kochanką - skradł jej więc całusa, przed czym nie wzbraniała się raczej. - Zobaczymy się dziś jeszcze! - powiedział wybiegając z kaplicy. Pod osłoną mroków jął przemykać się od filaru do filaru wśród ich cieni kładących się długimi smugami na posadzce i tak dotarł do wrót katedry. Z konfesjonału wynurzył się stary kanonik i stanąwszy obok hrabiny zamknął cicho kratę, przed którą paź przechadzał się poważnie i z czelnością mordercy. Rozbłysły światła zapowiadając nadejście hrabiego. W asyście przyjaciół i czeladzi niosącej pochodnie zbliżał się z obnażoną szpadą w dłoni. Posępnym okiem przenikał, rzekłbyś, gęstą ciemność katedry i przepatrywał najmroczniejsze jej zakątki. - Wasza miłość, pani hrabina jest tutaj - oznajmił paź wyszedłszy naprzeciw pana. Pan na Saint-Vallier zastał żonę klęczącą przed ołtarzem; obok niej stał sędziwy kanonik odmawiając brewiarz. Hrabia szarpnął gwałtownie kratą, jak gdyby na niej chciał wyładować wściekłość. - Czego żądasz? Z obnażonym żelazem wszedłeś do kościoła! - ozwał się kanonik. - Mój ojcze, ten pan to mój mąż - powiedziała hrabina. Ksiądz dobył klucz z rękawa i otworzył kratę. Hrabia mimo woli prawie ogarnął okiem konfesjonał i wszedł do kaplicy; po czym jął wsłuchiwać się w ciszę katedry. - Winieneś, mój mężu, podziękować czcigodnemu księdzu kanonikowi, który ukrył mnie tutaj - rzekła hrabina. Pan na Saint-Vallier pobladł ze złości. Nie ośmielił się spojrzeć na przyjaciół, którzy towarzyszyli mu bardziej po to, żeby go wyśmiać, aniżeli wspomóc - i odparł tylko lakonicznie: - Jeśli Bóg dopuści, znajdę ja, mój ojcze, sposób, żeby ci się wypłacić! Hrabina nie zdążyła, nawet złożyć kanonikowi reweransu, mąż chwycił ją bowiem za rękę, skinął na czeladź i opuścił katedrę nie wyrzekłszy do przyjaciół ani słowa. W milczeniu jego była jakaś dzikość. Spieszył się do domu, medytował nad sposobem wykrycia prawdy - podążył więc szybko krętymi ulicami, które dzieliły podówczas katedrę od bramy Kanclerstwa: wznosił się tu piękny pałac wybudowany przez kanclerza Juwenala des Ursins na dawnym miejscu warowni, którą Karol VII podarował temu wiernemu słudze w nagrodę za chwalebne jego trudy. Rozpoczynała się tutaj ulica zwana Pieczętarnią, na pamiątkę urzędu pieczęci, który długo mieścił się przy niej. Łączyła się ze starym Tours na gruntach wsi Chateauneuf, słynącej opactwem Świętego Marcina, w którym tylu naszych królów piastowało godność kanoników. Przed stu laty, po długich debatach, wieś tę wcielono w tereny grodu. Istniało już wtedy wiele ulic otaczających Pieczętarnię, a stanowiących dziś centrum miasta; najpiękniejsze jednak pałace, a wśród nich najokazalszy - pałac skarbnika Xancoings, stojący do dziś przy ulicy du Commerce, wznosiły się w obrębie gminy Chateauneuf. Tędy więc czeladź zbrojna w pochodnie wiodła pana na Saint-Vallier ku dzielnicy położonej nad Loarą; machinalnie kroczył za służbą, od czasu do czasu popatrując ponuro to na żonę, to na pazia, aby przyłapać ich na porozumiewawczych spojrzeniach, które wyświetliłyby mu nieco tę fatalną przygodę. Tak dotarł na ulicę du Murier, gdzie miał dom. Kiedy orszak zniknął za ciężkimi podwojami, które zamknęły się za nim, cisza zaległa w wąskiej ulicy, gdzie rezydowało podówczas kilku magnatów - nowa ta dzielnica sąsiadowała bowiem z Plessis, stałą siedzibą królewską. Dworzanie mieli więc stąd kilka kroków do króla. Ostatni dom na tej ulicy był również ostatnim w mieście, a należał do mistrza Korneliusza Hoogworsta, starego brabanckiego kupca, cieszącego się zaufaniem Ludwika XI w transakcjach finansowych, jakie król ten, polityk szczwany, przeprowadzał poza granicami kraju. Z przyczyn dogodnych dla tyranii, którą gnębił żonę, hrabia de Saint-Vallier zajął pałac sąsiadujący z domem mistrza Korneliusza. Topografia wytłumaczy tu profit, który położenie to dawało zazdrosnemu mężowi. Za posesją hrabiego, tak zwanym pałacem Poitiers, rozciągał się ogród chroniony od północy murem i fosą; wzdłuż tego dawnego szańca wsi Chateauneuf Ludwik XI rozkazał niedawno usypać groblę - między Tours a Plessis. Od tej strony psy strzegły dostępu do posesji hrabiego; od wschodu dzielił ją od sąsiednich domów rozległy dziedziniec, od zachodu zaś pałac był przybudowany do kamienicy mistrza Korneliusza. Fasada, widoczna z ulicy, miała wystawę południową. Do pałacu nieufnego a przebiegłego pana, do tej twierdzy z trzech stron odizolowanej, mogliby więc tylko wedrzeć się mieszkańcy domu brabanckiego, który z pałacem Poitiers miał wspólne poddasza i wspólne kamienne rynny. Od ulicy okna wąskie, obramowane kamieniem, były zakratowane; brama niska, sklepiona niby furta w najstarszych naszych więzieniach, odznaczała się niezawodną solidnością. Obok bramy stała kamienna ława służąca za stopień jeźdźcom dosiadającym koni. Patrząc na zarys domów mistrza Korneliusza i hrabiego de Poitiers, mogłeś odgadnąć łatwo, że jeden i ten sam architekt wybudował je dla tyranów. Oba były posępne, oba przypominały forteczkę i oba potrafiłyby długi czas opierać się atakom rozjuszonej tłuszczy. Narożników strzegły wieżyczki takie same, jakie miłośnik dawności dostrzeże w tych miasteczkach, do których nie dotarł jeszcze młot przedsiębiorcy - burzyciela. Wąskość okien przydawała niezwykłych zalet obronnych okutym okiennicom. Te środki ostrożności tłumaczyły się same przez się rozruchami i wojnami domowymi, tak częstymi w owym okresie niezgody. Kiedy zegar na dzwonnicy opactwa Świętego Marcina wydzwaniał szóstą, kochanek hrabiny mijając pałac Poitiers przystanął na chwilę - w parterowej sali wieczerzała hałaśliwie czeladź hrabiego. Spojrzawszy w okno komnaty, gdzie, jak sądził, mieszkała jego dama, skierował się ku drzwiom sąsiedniego domu. Po drodze dolatywały go zewsząd śmiechy i radosny gwar ludzi siedzących przy świątecznej kolacji. Szparami w okiennicach sączyło się światło, kominy dymiły, a wyborny zapach pieczonych mięs rozweselał ulice. Po nabożeństwie baraszkowało całe miasto, szumiało wrzawą, którą imaginacja łatwiej sobie wyobrazi, niż odmalują słowa. Ale w tym miejscu zalegała głęboka cisza, w obu bowiem domach czaiły się namiętności, które nie weselą się nigdy. Dalej - milczały pola; w cieniu wież opactwa Świętego Marcina dwa te domy, jednako nieme, odgrodzone od innych, położone u krętego wylotu ulicy, przypominały leprozorium. Dom naprzeciwko był opieczętowany, jako własność przestępcy politycznego - nagły kontrast wstrząsnął oczywiście młodzieńcem. Ważąc się w tej chwili na czyn nader ryzykowny, szlachcic nasz dumał przed domem lichwiarza, wspominając legendy, których źródłem był żywot mistrza Korneliusza, legendy tak osobliwie trwożące hrabinę. Rycerz czy kochanek - każdy drżał podówczas na samo słowo: czary. Rzadko spotykałeś wtedy umysły odnoszące się trzeźwo do faktów nadzwyczajnych lub obojętne na baśnie. Kochanek hrabiny de Saint-Vallier, jednej z córek Ludwika XI i pani de Sassenage, spłodzonych w Delfinacie, mógł być śmiałkiem nad śmiałki, musiał jednak zastanowić się dobrze, zanim wszedł do zaklętego domostwa. Dzieje mistrza Korneliusza Hoogworsta wytłumaczą nam zaufanie, jakie lichwiarz budził w hrabim de Saint-Vallier, lęk, o który przyprawiał hrabinę, i bojaźń powstrzymującą jej kochanka. Aby jednak czytelnik urodzony w dziewiętnastym stuleciu zrozumiał należycie, dlaczego wypadki z pozoru dość zwykłe stały się wypadkami cudownymi, i aby przejął się grozą czasów dawnych, musimy przerwać naszą opowieść i szybko ogarnąć okiem przygody mistrza Korneliusza. Korneliusz Hoogworst, jeden z najbogatszych kupców gandawskich, ściągnąwszy na siebie niełaskę Karola diuka Burgundii, znalazł przytułek i opiekę u dworu Ludwika XI. Król, rozumiejąc korzyść, jaką mógł przynieść mu człowiek utrzymujący ścisłe stosunki z głównymi domami handlowymi Flandrii, Wenecji i Lewantu, nadał mistrzowi Korneliuszowi szlachectwo i obywatelstwo oraz otoczył go szczególnymi względami - co Ludwikowi XI zdarzało się rzadko. Monarcha przypadł zresztą do serca Flamandowi nie mniej, niż Flamand monarsze. Obaj szczwani, nieufni i skąpi, poUtykowali w podobny sposób i odebrali podobną edukację, górowali obaj nad swoją epoką, dogadywali się zatem znakomicie; z podobną łatwością zapominali, a potem przypominali sobie - jeden o swoim sumieniu, drugi o swoich nabożnych praktykach; miłowali jedną i tę samą Dziewicę - jeden z przekonania, drugi dla pochlebstwa; na koniec, jeśli wierzyć zawistnym słowom Oliviera le Daim i Tristana, król zażywał swoich ulubionych uciech w domu lichwiarza. * Olivier Necker zwany le Daim - cyrulik i powiernik Ludwika XI, zginął na szubienicy w roku 1484. Historia nie zaniedbała przechować wiadomości o rozwiązłych gustach owego monarchy, który od obłapek nie stronił raczej. Stary Brabantczyk znajdował zapewne i przyjemność, i profit w dogadzaniu wymyślnym kaprysom koronowanego klienta. Korneliusz mieszkał w Tours od lat dziewięciu. W okresie tym dom jego był sceną niezwykłych wypadków, które ściągnęły na bankiera ogólną wzgardę. Osiadłszy tu, nie szczędził grosza, aby dom swój uczynić bezpiecznym skarbcem. Miejscowi ślusarze sporządzili w tajemnicy specjalne zamki pomysłu mistrza Korneliusza, a że wpuszczał rzemieślników do domu stosując nader szczególne środki ostrożności i w sposób nie mniej osobliwy wymuszał na nich dyskrecję - o metodach tych długo krążyły baśnie, którym dziwował się lud w zimowe tureńskie wieczory. Starca stosującego fortele tak niezwyczajne pomówiono o posiadanie skarbów Golkondy. Jakoż miejscowi bajarze - a Turenia jest ojczyzną bajki francuskiej - budowali u Flamanda komnaty ze złota i drogich kamieni, dopatrując się oczywiście źródła tych bogactw olbrzymich w paktach magicznych. Mistrz Korneliusz zjechał z dwoma pachołkami flamandzkimi, jakąś starą kobietą i uczniem o twarzy łagodnej i ujmującej; młodzieniec ów służył mu za sekretarza, kasjera, totumfackiego i gońca. Tego roku, kiedy imć Hoogworst osiadł w Tours, popełniono u niego poważną kradzież. Śledztwo wykazało, że winowajcą był któryś z domowników. Stary skąpiec kazał wtrącić do lochu obydwu pachołków i ucznia. Słabowity młodzieniec zmarł na torturach przesłuchiwania, zapewniając o swojej niewinności. Pachołkowie przyznali się do winy, aby uniknąć tortur; ale kiedy sędzia zapytał, gdzie ukryli skradzione złoto - milczeli; wzięto więc ich ponownie na tortury, osądzono, skazano i powieszono. Idąc na szubienicę, głosili uparcie o swojej niewinności - zwyczajem wszystkich skazańców. W Tours długo jeszcze debatowano nad tą dziwną sprawą, ale że przestępcy byli Flamandami, współczucie dla nieszczęsnych pachołków i młodego sekretarza rozwiało się wprędce. Wojny i rebelie dostarczały podówczas ustawicznych emocyj, toteż tragedia dnia poprzedniego bladła wobec tragedii dnia następnego. Bardziej strapiony ogromną stratą aniżeli śmiercią trzech sług, mistrz Korneliusz przemieszkiwał od tej pory sam z ową starą Flamandką; była to jego siostra. Król nadał mu przywilej posługiwania się w prywatnych sprawach kurierami rządowymi; skąpiec umieścił więc swoje muły u mulnika-sąsiada i od tej chwili żył w jak najgłębszej samotności, widując jedynie króla, prowadząc jego interesa przez pośredników żydowskich- Żydzi rachować umieją doskonale, służyli mu zatem wiernie, co gwarantowało im wszechmocną opiekę lichwiarza. W jakiś czas po tej historii król sprokurował osobiście swojemu staremu dusigroszowi pewnego młodzieniaszka, sierotę, którego los leżał mu na sercu. Ludwik XI zwał familiarnie Flamanda dusigroszem; przezwisko to od czasów Ludwika Świętego nadawano lichwiarzom, poborcom, ludziom za pomocą brutalnych środków wyduszającym grosz ostatni. Biedny dzieciak pracował pilnie u lichwiarza, potrafił mu się przypodobać, zyskać jego względy. W pewną noc zimową diamenty, które król angielski zdeponował u mistrza Korneliusza pod zastaw pożyczki wynoszącej sto tysięcy dukatów, zostały skradzione, a podejrzenie padło na sierotę; Ludwik XI okazał chłopcu tym większą surowość, że za uczciwość jego zaręczył. Po dość pobieżnym śledztwie, które przeprowadził wielki prowot, nieboraka powieszono. Od tej pory długo nikt nie ośmielił się iść do mistrza Korneliusza na naukę sztuki bankowej i wekslarskiej. Minął jednak czas pewien i zgłosiło się kolejno dwóch młodzieńców z Tours, rodowitych Tureńczyków, honorowych i żądnych zdobycia fortuny. Kiedy lichwiarz przyjął ich do terminu, w domu jego popełniono znów dwie znaczne kradzieże; okoliczności, w jakich zaszły owe przestępstwa, sposób, w jaki je popełniono, świadczył, że istnieje tajny układ między złodziejami a kimś z domowników: musiano więc oskarżyć nowych uczni. Brabantczyk, coraz bardziej podejrzliwy i rozjuszony, przedstawił natychmiast rzecz Ludwikowi XI, który podobnymi sprawami obarczał wielkiego prowota. Oba procesy wytoczono szybko, a zakończono jeszcze szybciej. Patriotyzm tureński potępiał w sekrecie skwapliwość Tristana. Winni czy niewinni, obaj młodzieńcy uchodzili za ofiary, a mistrz Korneliusz za kata. Obie rodziny okryte żałobą otoczyła estyma, słuchano ich żalów; zdążając od przesłanki do przesłanki, obie rodziny utwierdziły Tureńczyków w przekonaniu o niewinności tych wszystkich, których bankier nadworny posłał na szubienicę. Jedni utrzymywali, że dusigrosz usiłuje wzorem króla odseparować się od ludzi grozą i szubienicami; nigdy nie został okradziony; smutne te egzekucje stanowiły wynik zimnego rachunku - okrutnik chce być spokojny o swoje skarby. Wskutek tych pogłosek wokół Korneliusza wytworzyła się pustka; Tureńczycy jęli traktować go jak zapowietrzonego i nazywać katem, a siedzibę jego - Domem Diabła. Gdyby nawet lichwiarz znalazł kogoś z obcych stron, dość odważnego, by wstąpić doń na naukę, mieszkańcy Tours powstrzymaliby śmiałka samym swoim gadaniem. Najprzychylniejszą opinię o mistrzu Korneliuszu wydawali ci, którzy widzieli w nim człowieka ściągającego na innych nieszczęście. W jednych budził lęk instynktowny, w drugich - głęboki respekt, jakim darzymy bezgraniczną władzę albo pieniądz; innych fascynował swoją tajemniczością. Jego tryb życia, fizjonomia i fawor królewski były uzasadnieniem dla wszystkich baśni, których temat stanowił. Po śmierci swojego prześladowcy, diuka Burgundii, Korneliusz wyprawiał się dość często za granicę; owoż pod niebytność bankiera król otaczał dom jego strażą ze swojej kompanii szkockiej. Z pieczołowitości królewskiej dworzanie wnieśli, że starzec zapisał Ludwikowi XI swoją fortunę. Dusigrosz wychodził nader rzadko, za to szlachta dworska składała mu często wizyty; nie szczędził jej pożyczek, lecz bywał kapryśny; zdarzało się, że nie popuścił ani szeląga, a następnego dnia oferował sumy ogromne, oczywista na dobry procent i za solidną gwarancją. Gorliwy skądinąd katolik, bywał regularnie na mszy u Świętego Marcina - wczesnym rankiem; a że zakupił sobie kaplicę dożywotnio, w kościele, jak i gdzie indziej, był odseparowany od ludzi. Na koniec powstało takie oto porzekadło, które długo przetrwało w Tours: "Przeszedłeś pod domem lichwiarza, spotka cię nieszczęście". Pod owym nieszczęściem rozumiano nagłą chorobę, niezawinione troski lub niekorzystną odmianę losu. Nawet u dworu przypisywano Korneliuszowi fatalny wpływ, zwany przez zabobon włoski, hiszpański i azjatycki urocznym okiem. Gdyby nie straszliwa władza Ludwika XI, osłaniająca tę siedzibę niby płaszczem, wystarczyłyby niewielkie rozruchy, żeby lud zburzył Dom Diabła przy ulicy du Murier. A przecież to u Korneliusza zasadzono w Tours pierwsze morwy; a tureńczycy traktowali go wtedy niby wysłannika niebios. I licz tu na względy ludu! Kilku szlachty spotkawszy mistrza Korneliusza za granicą, zdumiało się jego wybornym humorem. W Tours był zawsze posępny i zadumany; ale zawsze tam wracał. Niewytłumaczona moc gnała lichwiarza ku jego czarnemu domostwu. Podobny ślimakowi, którego życie jest nierozłączne ze skorupą, powiedział kiedyś szczerze do króla, że czuje się najlepiej wśród kamienia i tygli swojej forteczki - świadom, że po śmierci Ludwika XI miejsce to stanie się dlań najbardziej niebezpieczne pod słońcem. - Diabeł zabawia się kosztem naszego kuma dusigrosza - ozwał się Ludwik XI do swojego balwierza niedługo przed Wszystkimi Świętymi. - Znów mi się żalił, że go okradli. Ale nie może teraz powiesić już nikogo, chyba że sam się powiesi. Czy ten stary łotr nie przyszedł zapytać, czym nie wyniósł wczoraj przez nieuwagę łańcucha wysadzanego rubinami, który chciał mi sprzedać ? Do licha! Przecież powiedziałem już mu kiedyś, że nie kradnę tego, co i tak zabiorę. - A zląkł się? - zagadnął balwierz. - Skąpcy lękają się tylko jednego - odparł król. - Mój kum dusigrosz wie doskonale, że nigdy nie obdarłbym go bez racji, bo wtedy byłbym niesprawiedliwy, a ja czynię zawsze tylko to, co sprawiedliwe i konieczne. - A przecież ten stary łajdak naciąga waszą królewską mość - podjął balwierz. - Chciałbyś, żeby tak było naprawdę, co? - odparł król popatrując chytrze na golibrodę. - Dalibóg, sire, piękną miłościwy pan miałby z diabłem sukcesję do podziału. - Dość - uciął król. - Nie podsuwaj mi brzydkich myśli. Mój kum to człowiek wierniejszy od tych wszystkich, którzy zawdzięczają mi fortunę, może właśnie dlatego, że nic mi nie zawdzięcza. Od dwóch lat mistrz Korneliusz mieszkał więc tylko z siostrą, staruszką, która uchodziła za czarownicę. Krawiec - sąsiad utrzymywał, że widywał ją często nocą na dachu, jak wyczekiwała godziny sabatu. Fakt ów zdawał się tym dziwniejszy, że stary skąpiec zamykał siostrę w alkierzu o zakratowanych oknach. Na starość Korneliusz, wciąż okradany i wciąż w obawie, aby go ktoś nie okradł, znienawidził wszystkich z wyjątkiem króla, którego szacował wysoko. Wpadł w krańcową mizantropie, lecz jak u większości skąpców namiętność do złota, jednoczenie owego metalu z własną istnością stawało się u Korneliusza sprawą coraz bardziej osobistą, a z wiekiem wzrastało na sile. Jął podejrzewać nawet siostrę, chociaż była chyba oszczędniejsza i skąpsza od brata: górowała nad nim pomysłowością w sknerstwie. W życiu więc rodzeństwa było coś problematycznego i tajemniczego. Stara panna kupowała chleb u piekarza tak rzadko i tak rzadko zjawiała się na rynku, iż obserwatorzy nawet najtrzeźwiejsi jęli w końcu przypisywać dwojgu tym dziwacznym stworom znajomość jakiegoś eliksiru życia. Ci, którzy zajmowali się po trosze alchemią, powiadali, że mistrz Korneliusz umie fabrykować złoto. Uczeni twierdzili, że wynalazł panaceum. Dla chłopów okolicznych, którym o Korneliuszu opowiadali ludzie z miasta, bankier był postacią baśniową. Ten i ów z wieśniaków przychodził pod jego dom z ciekawości i przyglądał się fasadzie. Siedząc na ławie przed domem naprzeciwko siedziby mistrza Korneliusza, szlachcic popatrywał to na pałac Poitiers, to na Dom Diabła; księżyc obrzeżał swoim blaskiem występy murów, barwił mieszaniną świateł i cieni wypukłości rzeźb. Igraszki tych białawych lśnień nadawały obu domostwom ponurą fizjonomię; rzekłbyś, że sama przyroda wspomaga zabobon unoszący się nad tą budową. Młodzieniec wspominał kolejno opowieści, które czyniły mistrza Korneliusza osobistością ciekawą i groźną zarazem. Aczkolwiek żar miłości nakazał mu powziąć decyzję, by do domu tego wejść i pozostać tam tak długo, jak będzie tego wymagało urzeczywistnienie planów, wahał się, czy podjąć ów krok ostateczny, świadom, że i tak go podejmie. Ale któż w decydujących momentach życia nie lubi dawać posłuchu przeczuciom, chwiać się nad otchłanią przyszłości? Jako amant godzien miłości, nasz młodzieniec lękał się, że mógłby umrzeć nie otrzymawszy od hrabiny za swój afekt nagrody. Utajone te rozważania były tak okrutnie ciekawe, że nie czuł mroźnego wiatru, który świstał mu w uszach - i wśród występów domu. Wchodząc do Korneliusza będzie musiał zostawić za progiem swoje piękne nazwisko, podobnie jak zrzucił już był wykwintny strój szlachecki. W razie nieszczęścia nie wolno mu będzie powołać się na przywilej urodzenia lub wezwać pomocy przyjaciół, bo wtedy utraciłby hrabinę na zawsze. Gdyby stary pan domyślił się nocnej wizyty kochanka, byłby zdolny upiec żonę na wolnym ogniu w żelaznej klatce albo morzyć głodem aż do skutku w lochach warowni. Spoglądając na nędzną odzież, pod którą się ukrył, szlachcic wstydził się samego siebie. Mając na sobie skórzany czarny pas, grube buty, ordynarne pończochy, pludry z lichej wełenki i szary sukienny Spencer, przypominał skrybę zatrudnionego w najnędzniejszym z sądów. Dla szlachcica XV wieku odgrywać rolę mieszczucha bez grosza przy duszy, wyrzec się przywilejów szlacheckiej kondycji była to właściwie śmierć. Ale wdrapać się na dach pałacu, w którym kochanka zalewa się łzami, spuścić się w dół kominem albo biegnąc po krużgankach i przeskakując z rynny na rynnę dotrzeć aż do jej komnaty, narażać życie, aby znalazłszy się przy niej na jedwabnej poduszce, przy sutym ogniu, wsłuchiwać się w chrapanie posępnego męża i szydzić z zazdrośnika, rzucić rękawicę ziemi i niebu wymieniając najzuchwalszy z pocałunków, nie wypowiedzieć ani jednego słowa, które nie groziłoby śmiercią, a przynajmniej krwawym pojedynkiem - oto rozkoszne obrazy i romansowe niebezpieczeństwa, które skłoniły młodzieńca do kroku tak ryzykownego. Mógł przecież otrzymać za swoje zaloty nagrodę tak błahą, jak ów pocałunek i uścisk dłoni; tym szybciej postanowił porwać się na wszystko, dał mu bowiem bodźca rycerski i namiętny duch epoki. A ponadto nie przypuszczał nawet, żeby hrabina wśród śmiertelnych niebezpieczeństw ośmieliła się odmówić najsłodszej z miłosnych rozkoszy. Była to przygoda nazbyt szaleńcza, nazbyt nieprawdopodobna, aby nie doprowadzić jej do końca. Dzwony całego miasta dały znak, aby wygaszać ogień: prawo to, podówczas już przestarzałe, zachowywano jeszcze na prowincji, gdzie wszystko niszczeje powoli. Aczkolwiek światła nie gasły, stróże nocni przeciągali łańcuchy w poprzek ulic. Zamykano drzwi, w oddali rozbrzmiewały kroki spóźnionych mieszczan, zdążających grupami w asyście pachołków uzbrojonych po zęby i niosących latarnie; i niedługo potem miasto, w pewnym sensie skute łańcuchami, zasnęło i każdy już tylko lękał się napaści łotrzyków, wałęsających się po dachach. Kalenice wytyczały bowiem trakt nocami rojny. Na prowincji, a nawet w Paryżu ulice były tak wąskie, że złodzieje przeskakiwali nad nimi z dachu na dach. Niebezpieczne to rzemiosło z upodobaniem uprawiał za młodu dla zabawy Karol IX, jeśli wierzyć ówczesnym pamiętnikom. W obawie, żeby nie zjawić się u mistrza Korneliusza zbyt późno, młodzieniec podnosił się już z miejsca, zamierzając zakołatać do drzwi Domu Diabła - kiedy, spojrzawszy na fasadę, uległ rodzajowi wizji, którą ówcześni pisarze nazwaliby chimerą. Przetarł oczy, aby widzieć wyraźniej, lecz to, co ujrzał, obudziło w jego duszy tysiące różnorakich uczuć. Z obu stron drzwi ujrzał twarze wprawione między dwie pionowe sztaby okienek przypominających strzelnice. Wziął zrazu obie te twarze za groteskowe maski wyrzeźbione w kamieniu, tak były pomarszczone, toporne, wykrzywione, wypukłe, nieruchome, a kolor miały brunatny, ale pogodna noc i światło księżyca pozwoliły mu dostrzec dwa białe obłoczki, dobywające się z dwóch fioletowych nosów; na koniec ujrzał w obu tych twarzach, zapadłych pod cieniami brwi, dwie pary oczu niebieskich jak fajans, oczu ziejących jasnym ogniem jak ślepie wilka przyczajonego w chaszczach, który nasłuchuje myśliwskich nawoływań. Niespokojny blask oczu kierował się ku młodzieńcowi tak uparcie, że zahipnotyzowany tym widokiem, poczuł się niby ptak dopadnięty przez psy, a duszę jego przejęło gorączkowe drżenie, które opanował zaraz. Dwie twarze, pełne napięcia i podejrzliwe, należały zapewne do Korneliusza i jego siostry. Szlachcic jął wtedy udawać przybysza z dalekich stron, rozglądać się, szukać domu oznaczonego na kartce, którą wyciągnął z kieszeni, odczytywać coś z trudem w świetle księżyca; następnie skierował się ku drzwiom dusigrosza, zastukał trzy razy - a stukanie to rozbrzmiało w domu piwnicznym echem. Mdłe światło zabłysło w szparze pod drzwiami, a w judaszu opatrzonym kratą, grubą nad podziw, zalśniło czyjeś oko. - Kto tam? - Przyjaciel przysłany od Oosterlincka z Brugii. - Czego chcesz? - Wejść. - Jak się nazywasz? - Filip Goulenoire. - Masz listy polecające? - Mam. - Wrzuć do skrzynki. - A gdzie ona? - Na lewo. Filip Goulenoire wrzucił list do żelaznej skrzynki, umieszczonej pod judaszem. "Do diabła! - pomyślał - król z pewnością tu bywa, skoro stosują te same środki ostrożności, co w Plessis". Czekał z kwadrans na ulicy. Po kwadransie usłyszał, jak bankier rzekł do siostry: - Zamknij pułapki pod drzwiami. Zazgrzytały łańcuchy. Filip usłyszał, jak odsuwają się rygle i szczękają zamki; na koniec otworzyły się niskie, okute żelazem drzwiczki, uchyliły się pod kątem ostrym na tyle, żeby zdołał przecisnąć się chudzielec. O mało nie podarłszy ubrania, Filip wśliznął się raczej, niż wszedł w Dom Diabła. Stara szczerbata panna o twarzy jak nóż wąskiej, brwiach podobnych do uch kotła, nosie haczykowatym, który zrastał się z brodą tak dokładnie, że nie wetknąłbyś orzeszka, blada, wymizerowana, o skroniach zapadłych, szkielet obciągnięty skórą i mięśniami - powiodła w milczeniu rzekomego cudzoziemca; Korneliusz, dbały o bezpieczeństwo, postępował za nimi. - Siadaj pan - rzekła wskazując Filipowi trójnogi zydel przy potężnym rzeźbionym kominku, w którego palenisku nie dostrzegłbyś śladów ognia. Z drugiej strony kominka, na stole o wygiętych nogach, Filip ujrzał talerz, a na nim jajko i ze dwanaście zucheleczków chleba, sczerstwiałego do twardości, pokrajanego ze skrupulatnym skąpstwem. Dwa zydle - na jednym z nich siadła starucha - świadczyły, że skąpcy wieczerzali właśnie. Korneliusz zasunąwszy żelazne zasłony na dwóch okienkach, przez które tak długo przepatrywali ulicę, wrócił na swoje miejsce. Mniemany Filip Goulenoire ujrzał wtedy, jak brat i siostra maczają na przemian z powagą chleb w owym jajku - a precyzją ruchów przypominali żołnierza, który w równomiernych odstępach zanurza łyżkę w menażce; kawałeczki chleba zabarwiali zaledwie, aby pogodzić zawartość jajka z ilością kęsów. Ów manewr odbywał się w milczeniu. Korneliusz jedząc obserwował rzekomego terminatora z taką bacznością i tak przenikliwie, jakby ważył stare monety z epoki wypraw krzyżowych. Filip czując, jak na ramiona opada mu lodowaty płaszcz, miał wielką ochotę rozejrzeć się wokół; ale że przedsięwzięcie miłosne użycza nam chytrości, strzegł się, by nawet ukradkiem nie zerknąć na ściany - pojmując, że gdyby Korneliusz przyłapał go na tym, ciekawski nie zagrzałby tu miejsca. Panując więc nad sobą, popatrywał skromnie to na jajko, to znów na starą pannę; a chwilami spoglądał na przyszłego pryncypała. Bankier Ludwika XI przypominał swego monarchę; zapożyczył odeń niektóre ruchy, jak to dość często zdarza się ludziom złączonym rodzajem zażyłości. Gęste brwi zasłaniały Flamandowi oczy prawie całkiem; ale kiedy unosił powiekę, spoglądał bystro, przenikliwie i z nadzwyczajną energią: spojrzenie to było milczka, człowieka nie obcego zjawisku koncentracji sił duchowych. Wąskie usta i pionowe zmarszczki nadawały jego twarzy wyraz niewiarygodnie szczwany. Dolna jej część przypominała nieco pysk lisa; ale czoło wysokie, wypukłe, sfałdowane wydawało się zdradzać przymioty wielkie i piękne - szlachetność duszy, której porywy miarkowało doświadczenie, porywy zepchnięte okrutnymi naukami życia w najtajniejsze zakątki tego szczególnego jestestwa. Nie był to z pewnością skąpiec zwyczajny, namiętność jego kryła zapewne sekretne radości i zatajoną ideę. - Jaki jest kurs cekinów weneckich? - zagadnął nagle przyszłego ucznia. - W Brugii trzy czwarte, w Gandawie jeden. - A koszta przewozu na Skaldzie? - Trzy soldy paryskie. - W Gandawie nic nowego nie zaszło? - Zbankrutował brat Lieven-dHerdea. - Aha! Starzec, westchnąwszy tak, otulił kolana połą dalmatyki; był to rodzaj aksamitnej czarnej sukni, rozchylonej na piersi, sukni bez kołnierza, o sutych rękawach. Owa szata z materii przepysznej a połyskliwej - teraz już tylko łachman - była pozostałością po wspaniałym stroju, który mistrz Korneliusz nosił niegdyś, jako prezydent trybunału Parchons: funkcja ta ściągnęła nań nieżyczliwość diuka Burgundii. Filipowi nie było zimno, pocił się w swoich twardych wełnach i drżał przed dalszą indagacją. Aż do tej chwili pobieżne nauki, jakie w przeddzień pobrał od pewnego Żyda, którego kiedyś ocalił od śmierci, wystarczyły dzięki znakomitej pamięci szlachcica i niezawodnej znajomości trybu życia i obyczajów Korneliusza, jaką posiadał ów informator. O ile jednak szlachcic, powziąwszy swój zamysł i zapaliwszy się do niego, nie wątpił bynajmniej o powodzeniu, o tyle teraz jął dostrzegać trudności. Dostojny spokój i zimna krew groźnego Flamanda oddziaływały na Filipa. Uczuł się w zamknięciu strzeżonym ryglami, widział już komplet stryczków wielkiego prowota, gotowych do dyspozycji mistrza Korneliusza. - Po kolacji jesteś? - zagadnął bankier tonem, który oznaczał: Nie waż się prosić o kolację. Mimo tonu, jakim wyrzekł te słowa, stara panna wzdrygnęła się i popatrzyła na młodzieńca mierząc jakby pojemność żołądka, który by przyszło jej nasycić; po czym rzekła ze sztucznym uśmiechem: - Nie na darmo nazywasz się Goulenoire, bo masz oczy i wąsy czarniejsze, niż ogon diabła... - Jadłem już - powiedział Filip. - A więc - ozwał się skąpiec - przyjdź jutro. Od dawna już przywykłem obywać się bez terminatorów. A zresztą namyślę się jeszcze przez noc. - O, na świętego Bawona, mój panie, jestem Flamandem, nie znam tu nikogo, ulice pozagradzane łańcuchami, wtrącą mnie do więzienia. No trudno - dodał zatrwożony żywością swoich słów - odejdę, jeśli pan sobie tak życzy. Święty Bawon podziałał mocno na starego Flamanda. - Zaraz, zaraz, ech, na świętego Bawona, zanocujesz tutaj. - Ależ... - przeraziła się starucha. - Cicho bądź - burknął Korneliusz. - Oosterlinck ręczy mi za tego młodzieńca w swoim liście. Czyż nie mamy - szepnął siostrze na ucho - stu tysięcy dukatów Oosterlincka? To kaucja przecież! - A jeśli skradnie klejnoty bawarskie? Słuchaj, bardziej mi on wygląda na złodzieja, niż na Flamanda. - Ćsiii... - szepnął stary natężając ucha. Para skąpców jęła nasłuchiwać. Niemal niedosłyszalnie, na moment po owym "ćsiii"..., kroki kilku mężczyzn zabrzmiały w oddali, po drugiej stronie fos miejskich. - To ront z Plessis - ozwała się siostra. - No to dawaj klucz od izby uczniów - powiedział Korneliusz. Stara panna wyciągnęła rękę po lampę. - Cóż to, chcesz zostawić nas po ciemku? - zagadnął znacząco Korneliusz. - Taka stara jesteś, a jeszcze nie nauczyłaś się widzieć w ciemności i Tak trudno znaleźć ten klucz? Starucha wyszła, pojąwszy ukryty sens tych słów. Spoglądając za tą przedziwną osobą zdążającą do drzwi, Filip mógł, nie wzbudziwszy podejrzeń skąpca, rozejrzeć się po sali. Ściany, u dołu wykładane dębową lamperią, zdobiła powyżej żółta skóra w czarne arabeski; najbardziej jednak zwracał uwagę długi pistolet skałkowy z odwiedzionymi kurkami. Tę broń nową i straszną mistrz Korneliusz miał pod ręką. - A jak zamierzasz zarobić na życie? - zapytał dusigrosz. - Pieniędzy mam niewiele - odparł Goulenoire - ale znam dobre sposoby. Daj mi pan tylko solda od każdej miarki srebra, a nie będę się skarżył. - Solda! Solda! - powtórzył skąpiec. - To dużo! Tu wróciła stara sybilla. - Chodź - ozwał się Korneliusz do Filipa. Wyszli do sieni i jęli się wspinać po krętych kamiennych schodach, umieszczonych w wysokiej wieżyczce. Na pierwszym piętrze młodzieniec przystanął. - O nie! - ozwał się Korneliusz. - Niech cię diabli! Na tym piętrze król baraszkuje z dziewkami. Izdebkę dla ucznia architekt wybudował pod spiczastym dachem wieży z krętymi schodami; była okrągła, o kamiennych ścianach, zimna i pozbawiona wszelkich ozdób; wieża ta dzieliła na pół fasadę wznoszącą się od podwórza, małego i ciemnego jak wszystkie podwórza w prowincjonalnych miastach. W głębi przez zakratowane arkady było widać nędzny ogródek, w którym rosło kilka morw, doglądanych zapewne przez mistrza Korneliusza. Szlachcic zauważył to wszystko przez okrągłe okienka wieży, księżyc bowiem zalewał na szczęście cały krajobraz jasną poświatą. Wyrko, zydel, dzban i rozchwierutana szafa służyły za umeblowanie tej izdebki. Światło dostawało się tutaj przez czworokątne okienka, przebite w równych odstępach w rzeźbionym gzymsie, otaczającym wieżę, jak nakazywała wdzięczna architektura podobnych domostw. - Oto twój pokój. Prosty, lecz i przyzwoity; znajdziesz tu wszystko, czego ci trzeba, żeby się przespać. Dobranoc! Obyś nie wyszedł stąd tą drogą, co inni. Obrzuciwszy ucznia spojrzeniem nader znaczącym, Korneliusz wyszedł, zamknął drzwi na dwa spusty, zabrał klucz - a szlachcic stanął z rozdziawioną niemądrze gębą, niby ludwisarz, który nie znalazł w formie spodziewanego tam dzwonu. Siedział na zydlu samotny, w ciemnościach, znalazł się na poddaszu, skąd czterej jego poprzednicy wywędrowali prosto pod stryczek, czuł się jak dzikie zwierzę schwytane w potrzask. Wskoczywszy na zydel, wspiął się na palce, aby wyjrzeć przez okienko, skąd sączył się białawy blask; ujrzał Loarę, piękne pagórki Saint-Cyr, ujrzał też posępny a cudowny zamek Plessis, gdzie w kilku oknach paliły się światła; w oddali rozpościerały się piękne pola Turenii, a wśród nich srebrzysta wstęga jej rzeki. Śliczny ten pejzaż nasycony był w każdym szczególe wdziękiem nie znanym dotąd szlachcicowi: szyby, woda, dachy domów, wszystko to iskrzyło się niby klejnoty w drżącym blasku księżyca. Dusza młodzieńca nie obroniła się przed wzruszeniem, słodkim a smętnym: "A jeśli to pożegnanie"! - westchnął. Pozostał tutaj smakując w okrutnych wzruszeniach, jakie obiecała mu jego przygoda miłosna, pozostał tu nurtowany lękiem więźnia, któremu wciąż jeszcze świta nadzieja. Im większe napotykał trudności, tym bardziej piękniała jego kochanka. Nie była już dlań kobietą, lecz istotą nieziemską, która majaczyła mu wśród ogni pożądania. Wydało mu się, że w pałacu Poitiers ktoś zawołał słabo, a wtedy uprzytomnił sobie swoją prawdziwą sytuację. Układając się na wyrku, aby zastanowić się nad całą sprawą, usłyszał w wieży jakiś lekki szmer, a wtedy natężył ucha z uwagą i dobiegły go słowa: "Kładzie się już"! ; wypowiedziała je starucha. Przypadkiem nie dostrzeżonym przez architekta najlżejszy szelest docierał do izdebki uczniów, toteż mniemany Goulenoire nie uronił ani jednego szmeru: skąpiec i jego siostra szpiegowali go teraz, to pewne. Rozebrał się, położył i udając, że śpi, odczekał, aż gospodarze opuszczą schody służące im za punkt obserwacyjny; wtedy dopiero jął szukać sposobów, żeby z więzienia swojego przedostać się do pałacu Poitiers. Około dziesiątej rodzeństwo, przekonane, że uczeń zasnął, poszło do swoich komnat. Szlachcic nasłuchiwał pilnie głuchych i dalekich odgłosów: to krzątała się para Flamandów - wydawało mu się, że zorientował się już, gdzie przemieszkują; winni zajmować całe drugie piętro. Jak we wszystkich ówczesnych domach, piętro to było rodzajem mansardy: w dachu widniały okna wśród tympanonów zdobionych bogatymi rzeźbami. Całość była obrzeżona balustradą, zasłaniającą rynny, którędy woda deszczowa spływała na ulicę, wytryskując z rur imitujących paszcze krokodyla. Szlachcic, przestudiowawszy topografię ze skrupulatnością kota, miał nadzieję, że znajdzie drogę z wieży na dach i że po rynnach przedostanie się do pani de Saint-Vallier; nie wiedział jednak, iż okienka wieży są tak ciasne, że przecisnąć się żadnym z nich nie zdoła. Postanowił zatem wyleźć na dach przez okno wieży, oświetlające klatkę schodową drugiego piętra. Aby śmiały ten projekt wprowadzić w czyn, musiał wyjść z izdebki, a Korneliusz zamknął go na klucz. Przezorny szlachcic zaopatrzył się jednak w sztylet, jakim w pojedynkach śmiertelnych zadawano ongi cios miłosierdzia, kiedy adwersarz błagał, aby go dobić. Straszna ta broń była z jednej strony ostra jak brzytwa, a z drugiej zębata, lecz zęby piły były ustawione w kierunku odwrotnym niż ten, jaki ręka nadawała żelazu wrażającemu się w ciało. Szlachcic umyślił sobie, że mizerykordią przepiłuje drzwi wokół zamka. Na szczęście rygielek był umocowany po drugiej stronie czterema grubymi śrubami. Posługując się sztyletem zdołał nie bez wielkiego trudu odśrubować rygielek, który go więził, a śruby ułożył pieczołowicie na szafie. Około północy był wolny; zdjął buty i zszedł na dół, żeby zbadać rozkład mieszkania. Jakżeż zdumiał się, widząc na roścież otwarte drzwi korytarza, skąd wchodziło się do kilku pokojów - u jego zaś końca okno, skąd roztaczał się widok na rodzaj doliny między dachami pałacu Poitiers i Domu Diabła, które stykały się tutaj. Żadnymi słowy nie potrafimy odmalować jego radości; dość powiedzieć, że ślubował Najświętszej Pannie, iż w Tours ku jej czci zakupi mszę w słynnej parafii Escrignoles. Przyjrzawszy się dokładnie wysokim, a szerokim kominom pałacu Poitiers, wrócił po sztylet; w tej chwili zadrżał zdjęty trwogą, na schodach bowiem rozbłysło światło, a mistrz Korneliusz w dalmatyce, z lampą w ręku, ukazał się niby widmo i bystro jął przepatrywać korytarz. "Jeśli otworzę okno i wyskoczę na dach, usłyszy"! - pomyślał szlachcic. A straszliwy Korneliusz zbliżał się, nadchodził, jak dla skazańca nadchodzi godzina śmierci. W tych opałach Goulenoire, jak większość zakochanych, odzyskał przytomność umysłu; uskoczywszy we framugę drzwi, przycupnął i czekał, aż bankier go minie. Kiedy dusigrosz dzierżąc lampkę w wysuniętej ręce znalazł się w takiej odległości od młodzieńca, że szlachcic mógł zdmuchnąć płomień, lampa zgasła. Korneliusz wymamrotał coś, krasząc te słowa holenderskim przekleństwem; ale zawrócił. Szlachcic pobiegł wtedy do izdebki, chwycił broń, powrócił do błogosławionego okna, otwarł je cicho i wyskoczył na dach. Znalazłszy się na swobodzie, pod gołym niebem o mało nie zemdlał ze szczęścia; o emocje tak gwałtowne przyprawiła go może nadmierna niespokojność wywołana niebezpieczeństwem albo zuchwałe przedsięwzięcie. Oparł się o rynnę i, drżąc z radości, powiadał sobie: "Którymż teraz kominem wpadnę do niej"? Oglądał je po kolei. Wiedziony instynktem zakochanego dotykał ich, badając, gdzie może być ogień. Powziąwszy decyzję, nasz śmiałek wbił sztylet między kamienie, uczepił na nim drabinkę, wpuścił ją w otwór komina i bez lęku, wierząc solidności ostrza, jął schodzić do kochanki. Nie wiedział, czy hrabia śpi, czy może czuwa; postanowił wziąć hrabinę w ramiona, choćby za cenę życia dwóch mężczyzn! Postawił cicho stopy na gorącym popiele; a nachyliwszy się jeszcze ciszej, ujrzał hrabinę w fotelu. W świetle lampy lękliwa kobieta, blada i drżąca z uszczęśliwienia, wskazała mu palcem męża, który leżał w pościeli o dziesięć kroków od niej. Wierzcie mi, że milczący i pełen żaru pocałunek kochanków zadźwięczał echem jedynie w ich sercach. Następnego dnia około dziesiątej rano Ludwik XI, wysłuchawszy w swojej kaplicy mszy świętej, natknął się wychodząc na mistrza Korneliusza. - Szczęść Boże, mój kumie - ozwał się zdawkowo, dotykając czapki. - Sire, zapłaciłbym chętnie tysiąc dukatów za chwilkę posłuchania, bom odkrył złodzieja, który ukradł łańcuch rubinowy i wszystkie klejnoty... - No proszę, proszę - odparł Ludwik XI i wyszedł na dziedziniec zamku Plessis; za królem postępował jego bankier, Coyctier, lekarz nadworny, Olivier le Daim, i kapitan gwardii szkockiej. - Przedstawże mi swoją sprawę. Będziemy znów mieli wisielca, odpowiedniego do twoich gustów. Hej tam, Tristanie! Wielki prowot, przechadzający się akurat wzdłuż i wszerz dziedzińca, podszedł wolnym krokiem niby pies, pyszniący się swoją wiernością. Gromadka przystanęła pod drzewem. Król siadł na ławie, dworzanie otoczyli go kręgiem. - Sire, domniemany Flamand znakomicie wystrychnął mnie na dudka - oznajmił Korneliusz. - Szczwany to widać chłopak - odpowiedział Ludwik XI kiwając głową. - O tak, tak - zgodził się bankier - ale nie wiem, czy i ciebie nie potrafiłby omotać, sire. Bo i jakżeż miałem nie zaufać jakiemuś biedaczynie, poleconemu przez Oosterlincka, człowieka, który dał mi w depozyt sto tysięcy talarów! Toteż założyłbym się, że pieczęć tego Żyda sfałszowano. Krótko mówiąc, sire, dziś rano zauważyłem brak tych klejnotów, którymi tak zachwycałeś się, panie, bo i piękne one bardzo. Skradziono mi je, sire! Skraść klejnoty elektora bawarskiego! Te łotry niczego już nie szanują, skradną ci, sire, twoje królestwo, jeśli pilnować się nie będziesz. Poszedłem zaraz do izdebki tego ucznia, który z pewnością wśród złodziejów jest mistrzem nad mistrze! Tym razem nie zabraknie nam dowodów. Odśrubował zamek; ale kiedy wrócił, księżyc już zaszedł i nasz frant nie odnalazł wszystkich śrubek! Na szczęście wchodząc uczułem śrubkę pod stopą. Łotr spał, był zmęczony. Wyobraźcie sobie, panowie, że do mojego gabinetu wlazł kominem. Jutro, a może dziś jeszcze każę go upiec na wolnym ogniu. Zawsze się człowiek czegoś od złodzieja nauczy. Ma przy sobie jedwabną drabinkę, a na sukniach jego widnieją ślady drogi, którą odbył po dachach i przez komin. Zamierzał zostać u mnie, zrujnować mnie, to mi zuch! Ale gdzie zakopał kosztowności? Straż widziała go, jak świtkiem wracał do mnie po dachach. Ma wspólników, oczekiwali go na grobli, którą kazałeś usypać, sire. Ach, sire, jesteś wspólnikiem złodziei, którzy przybywają tu na statkach; i szast-prast unoszą wszystko, nie pozostawiając śladów; ale złapaliśmy herszta, śmiałego łotra, draba, który przyniósłby zaszczyt matce szlachcica. A, piękny będzie to owoc szubieniczny, a jak go trochę przyprzemy do muru, dowiemy się wszystkiego! Czyż nie okryje to większą chwałą twojego panowania, sire? Za tak wielkiego króla nie powinno być złodziejów. Król nie słuchał już od dawna. Zapadł w posępną zadumę, tak częstą w ostatnich dniach jego życia. Zaległo głębokie milczenie. - Ciebie to dotyczy, mój kumie - ozwał się wreszcie do Tristana. - Wyjaśnij sprawę. Podniósł się z ławy, postąpił kilka kroków naprzód, a dworzanie zostawili go samego. Przypomniał sobie o Korneliuszu. Bankier w kompanii wielkiego prowota odjeżdżał już na swojej mulicy; zawołał więc za nim: - A tysiąc dukatów? - O, sire, jesteś nazbyt wielkim królem! Nie masz takiej sumy, która zdołałaby opłacić twoją sprawiedliwość... Ludwik XI uśmiechnął się na te słowa. Dworzanie pozazdrościli bankierowi obrotności języka i przywilejów; starzec zniknął szybko w alei morwowej, łączącej Tours i Plessis. Znużony szlachcic zapadł był rzeczywiście w sen głęboki. Wróciwszy z miłosnej wyprawy nie czuł już - aby bronić się przeciw niebezpieczeństwom odległym lub wyimaginowanym, w które przestał wierzyć może - owej odwagi i zapału, jakie pchnęły go ku zgubnym rozkoszom. Odłożył więc na dzień następny troskę, by oczyścić zbrukane suknie i usunąć ślady szczęścia. Był to wielki błąd, lecz na ów błąd złożyły się pewne okoliczności. Bo i rzeczywiście, kiedy księżyc zaszedł wśród jego miłosnych uciech, szlachcic, wróciwszy po ciemku, nie znalazł wszystkich śrub od przeklętego zamka, a na szukanie cierpliwości mu nie starczyło. Po czym uległszy rozleniwieniu człowieka nasyconego rozkoszą albo złaknionego spoczynku, zaufał swojej szczęśliwej gwieździe, która aż dotąd świadczyła mu tak miłe przysługi. Zawarł sam z sobą rodzaj paktu, na którego mocy miał się zbudzić o świcie; lecz wypadki dnia i nocne przygody sprawiły, że nie dotrzymał słowa sam sobie. Człowiek szczęśliwy łatwo zapomina. Kiedy więc młody szlachcic kładł się spać na twardym wyrku, z którego zaraz po zbudzeniu tylu nieszczęśliwych powędrowało prosto na tortury - mistrz Korneliusz nie wydał mu się wcale tak groźny; i zgubiła go ta lekkomyślność. Kiedy nadworny bankier wracał z Plessis w asyście wielkiego prowota i straszliwych jego łuczników, domniemanego terminatora strzegła stara panna. Robiąc dla Korneliusza pończochę, siedziała na kręconych schodach nie dbając o zimno. Młody szlachcic, pogrążony wciąż jeszcze w tajemnych rozkoszach uroczej nocy, nie wiedział, że nieszczęście cwałuje doń wyciągniętym galopem. Śnił. Sny jego jak u każdego młodzieńca były nasycone kolorami tak żywymi, że nie wiedział już, gdzie kończy się złuda i zaczyna rzeczywistość. Był na poduszce u stóp hrabiny; z głową na jej kolanach, ciepłych od miłości, słuchał opowiadania, jak zadręczał ją mąż i z jak okrutną gnębił tyranią; rozczulał się nad hrabiną, którą spośród swoich córek naturalnych Ludwik XI kochał najserdeczniej; obiecywał, że nazajutrz uda się do tego groźnego ojca i wyjawi mu wszystko; kierował już królewską decyzją: Ludwik XI rozkaże unieważnić małżeństwo, a hrabiego wtrącić do więzienia; a przecież w tym momencie mogli paść od jego szpady, gdyby zbudził się za najlżejszym szelestem. We śnie światło lampy, płomień ich oczu, barwy tkanin i tapiserii były żywsze; zapach bardziej upajający ulatywał z nocnego dezabilu, w powietrzu unosiło się więcej miłości i więcej żaru, aniżeli unosiłoby się na jawie. Toteż Maria ze snu była znacznie mniej oporna, niż Maria prawdziwa, jego pożądliwym spojrzeniom, łagodnym nastawaniom, magicznym zapytaniom, zręcznie obranym momentom milczenia, lubieżnym namowom i rzekomym, szlachetnym rejteradom, które czynią pierwsze chwile miłości tak żarliwymi i przy każdym nowym postępie afektu rozlewają w duszy nowy balsam ukojenia. Według miłosnej jurysprudencji tych czasów Maria de Saint-Vallier przyznawała kochankowi błahe przywileje znane z gry w gąskę. Godziła się z ochotą, by całował jej stopy, suknię, ręce i szyję; wyznawała miłość, przyjmowała zaloty i życie kochanka, pozwalała mu umrzeć dla siebie, pogrążała się w upojeniu, które półdziewictwo to surowe, często okrutne, potrafiło rozniecić; ale nie chciała słyszeć o śmielszych pieszczotach, najwyższą bowiem nagrodę miłości rezerwowała w zamian za oswobodzenie. Podówczas, jeśli ktoś chciał rozwiązać małżeństwo, musiał jechać do Rzymu, zyskać sobie protekcję kilku kardynałów, a przed ojcem świętym stanąć z listem polecającym od króla. Maria pragnęła zachować w miłości swobodę, aby swobodę tę miłości złożyć w dani. Prawie wszystkie kobiety miały podówczas moc tak wielką, że mogły do tego stopnia zawładnąć sercem mężczyzny, iż jedna miłość stawała się dziejami całego życia, źródłem najszczytniejszych postanowień! Ale też damy miały we Francji znaczenie ogromne: każda z nich była władczynią, każdą z nich cechowała piękna duma, kochankowie należeli do nich, choć im się nie oddawały, a często w imię miłości przelewali strumienie krwi, żeby zaś do dam swoich należeć, narażali się na rozliczne niebezpieczeństwa. Ale Maria ze snu, łaskawsza i wzruszona oddaniem kochanka, nie broniła się zbytnio przed szturmem miłosnym, jaki przypuścił urodziwy szlachcic. Która z tych Marii była prawdziwa? Czy domniemany uczeń widział we śnie Marię prawdziwą? Czy w pałacu Poitiers napotkał damę w masce cnoty? Problem to delikatny, rozstrzygnąć go trudno, a honor dam wymaga, żeby pozostał kwestią sporną. W momencie, kiedy może Maria wyśniona miała zapomnieć już o swojej królewskiej godności, kochanek uczuł, jak uchwyciła go czyjaś żelazna dłoń i rozległ się nad nim słodko-kwaśny głos wielkiego prowota: - No, marku nocny, który szukasz Boga po omacku, obudźże się! Filip ujrzał czarniawą twarz Tristana i poznał jego sardoniczny uśmiech; potem na schodach dostrzegł mistrza Korneliusza i jego siostrę, a za nimi strażników. Na widok wszystkich tych twarzy diabelskich, tchnących albo nienawiścią, albo ponurą ciekawością oprawców, Filip Goulenoire siadł na posłaniu i przetarł oczy. - Przebóg! - zawołał wyciągając sztylet spod poduszki. - Oto godzina rozprawy na noże! - Ho, ho - ozwał się Tristan - przecież to słowa szlacheckie! Czy to nie Jerzy dEstouteville, siostrzeniec dowódcy królewskich łuczników? Kiedy z ust Tristana padło prawdziwe jego nazwisko, Jerzy pomyślał mniej o sobie, niż o niebezpieczeństwie, jakie zagroziłoby jego nieszczęsnej kochance, gdyby został poznany: ażeby więc rozwiały się wszelkie podejrzenia, zawołał: - Do mnie, moi hultaje! Był to okrzyk straszny, okrzyk człowieka pogrążonego w szczerej desperacji. Młody dworak dał potężnego susa i dzierżąc sztylet pomknął ku schodom. Lecz akolitom wielkiego prowota podobne spotkania nowiną nie były. Zręcznie pojmali Jerzego, nie dziwiąc się, że młodzieniec jednego z nich mocno sztyletem ugodził - żelazo zresztą ześliznęło się szczęściem po kolczudze; rozbroiwszy go, związali mu ręce i cisnęli na łoże przed nieruchomego i zamyślonego prowota. Tristan spoglądał w milczeniu na ręce więźnia i, podrapawszy się w brodę, wskazał je Korneliuszowi mówiąc: - Nie są to ręce ani opryszka, ani terminatora. Ten człowiek to szlachcic. - Zbój nie szlachcic - westchnął boleśnie dusigrosz. - Mój poczciwy Tristanie, cham to czy szlachcic, zrujnował mnie ten łajdak! Rad bym już widzieć, jak przypiekają mu nogi i ręce albo jak stroją go w wasze śliczne ciżemki. Nie ma co wątpić, że to herszt owego legionu widzialnych czy niewidzialnych diabłów, którzy znają wszystkie moje tajemnice, otwierają moje rygle, okradają mnie i wpędzają do grobu. Bogacze to, mój kumie! Ale tym razem wpadną nam w ręce ich skarby, bo ten tutaj to właściciel min króla Egiptu. Odzyskam moje ukochane rubiny i spore sumy; a godny nasz monarcha będzie miał dukatów co niemiara... - O, moje skrytki pewniejsze są niż twoje - uśmiechnął się Jerzy. - Przyznaje się, łotr przeklęty! - zawołał skąpiec. Wielki prowot obejrzał z uwagą odzież Jerzego dEstouteville, po czym jął badać zamek u drzwi. - Czyś to ty poodkręcał śrubki? Jerzy nie odpowiedział. - A milcz sobie, jeśli chcesz. Niebawem wyspowiadasz się świętej torturze - ozwał sie Tristan. - To mi słowa! - ucieszył się Korneliusz. - Zabrać go - rozkazał prowot. Jerzy poprosił, żeby pozwolono mu się ubrać. Na znak dowódcy pachołkowie sprawiedliwości odziali więźnia czyniąc to z wprawą niańki, która wykorzystuje moment uspokojenia, żeby bębnowi włożyć czyste majtki. Nieprzebrany tłum zatarasował ulicę du Murier. Lud szemrał coraz głośniej, zapowiadały się rozruchy. Rankiem już rozeszła się wieść o kradzieży. Terminator, jak powiadano, młody i urodziwy, budził powszechną sympatię, to zaś podsycało nienawiść, która otaczała starego kutwę; nie znalazła się więc ani jedna zacna matka i ani jedna młoda kobieta, która, mając do pokazania zgrabne ciżemki i rumiane liczko, nie zechciałaby obejrzeć ofiary. Kiedy Jerzy wyszedł, podniosła się groźna wrzawa: pachołkowie prowota jadąc bowiem konno prowadzili więźnia między sobą na grubym rzemieniu, którym mocno skrępowali mu ręce. Aby więc zobaczyć Filipa Goulenoire albo go wyswobodzić, tłum jął napierać na pikietę kawalerii strzegącą Domu Diabła. Napastujący byli ostatnimi, którzy zjawili się tutaj. W tejże chwili Korneliusz, wspomagany przez siostrę, zatrzasnął drzwi domu i pozamykał okiennice z energią, jakiej użycza lęk paniczny. Tristan nie znający moresu dla ówczesnych ludzi - lud nie władał wtedy jeszcze - nie kłopotał się bynajmniej tumultem. - Naprzód! Naprzód! - wołał. Na rozkaz dowódcy łucznicy spięli konie ostrogą, szarżując ku wylotowi ulicy. Ten i ów z gapiów dostał się pod kopyta, inni podusili się przyparci gwałtownie do murów - ciżba powzięła więc rozumną decyzję, by się rozejść. - Miejsca dla sprawiedliwości królewskiej! - wołał Tristan. - Czego tu chcecie? Spieszno wam do stryczka? Idźcież do swoich garnków, moi drodzy, pieczeń wam się przypali! Hej, kobieto, twój mąż ma dziurawe portki, bierz się do igły! Aczkolwiek słowa te świadczyły o dobrym humorze wielkiego prowota - rozpierzchli się nawet najzawziętsi, jakby Tristan zionął morową zarazą. Kiedy tłum przypuścił pierwszy atak, Jerzy skamieniał ujrzawszy w jednym z okien pałacu Poitiers swoją ukochaną Marię stojącą obok męża i jak on śmiejącą się do rozpuku. Szydziła z biednego oddanego kochanka, który dla niej szedł na śmierć. Ale może też śmieszyli ją ci, którym łucznicy strącali pałaszami czapki z głów. Tylko młodzieniec dwudziestoparoletni, bogaty w złudzenia, mający odwagę wierzyć w miłość kobiety, kochający wszystkimi siłami duszy, za rękojmię jednego pocałunku ryzykujący z rozkoszą życiem, tylko zdradzony młokos pojmie, ile wściekłości, nienawiści i desperacji rozpętało się w sercu Jerzego, kiedy zaśmiewająca się kochanka rzuciła mu spojrzenie zimne i obojętne. Od dawna już chyba tkwiła w tym oknie, łokciami bowiem wspierała się o poduszkę; dobrze tam było Marii, a i staruch jej wydawał się kontent. Przeklęty garbus śmiał się także! Młodzieniec uronił kilka łez; lecz Maria na ich widok odskoczyła od okna. Łzy Jerzego obeschły, kiedy wśród ciżby mignął czerwono-czarny pióropusz oddanego mu pazia. Hrabia nie zauważył, jak ów dyskretny sługa podszedł na palcach do hrabiny. Hrabina znów ukazała się w oknie, kiedy paź szepnął jej coś na ucho. Odwróciwszy się od wiecznie szpiegującego ją tyrana, przesłała Jerzemu spojrzenie, w którym zabłysła chytrość kobiety zwodzącej swojego argusa, ogień miłości i radość nadziei. "Czuwam nad tobą". Gdyby głośno wyrzekła te słowa, powiedziałaby mniej, niż wyraziła jednym spojrzeniem brzemiennym w myśli - spojrzeniem, z którego aż nazbyt jasno przebijała trwoga, radość i świadomość niebezpieczeństwa wzajemnej ich sytuacji. Toteż młody szlachcic krokiem lekkim i rad z życia poszedł wesoło na tortury, uważając, iż bolesne badania nie zdołają zagłuszyć rozkosznych uczuć, jakimi przejmowała go miłość. Kiedy Tristan opuszczał ulicę du Murier, łucznicy zatrzymali się nagle, przygalopował bowiem co koń wyskoczy oficer gwardii szkockiej. - A cóż tam nowego? - zagadnął prowot. - Nie wasza to rzecz - odrzekł impertynencko oficer. - Przysłał mnie tu król z zaproszeniem na obiad dla hrabiostwa de Saint-Vallier. Kiedy wielki prowot był już na grobli Plessis, dogonili go państwo de Saint Vallier - on na koniu, ona na białej mulicy, a za nimi dwaj pazie - aby razem z nim i łucznikami wjechać do Plessis-les-Tours. Posuwali się dość wolno. Jerzy szedł pieszo między dwoma strażnikami, z których jeden wiódł go na rzemieniu. Tristan i hrabiostwo jechali oczywiście przodem, więzień postępował za nimi. Paź, wmieszawszy się między łuczników, zasypywał ich pytaniami; zagadywał też do Jerzego, aby w pewnym momencie, korzystając sprytnie z okazji, szepnąć: - Przesadziwszy mur ogrodu, pognałem do króla z listem od pani hrabiny. O mało nie umarła na wieść, że oskarżyli pana o kradzież. A więc odwagi! Hrabina przemówi za panem. Miłość użyczyła hrabinie sił i swoich forteli. Kiedy się śmiała, wesołość jej i zachowanie były owocem heroizmu, na jaki kobieta potrafi się zdobyć w decydujących chwilach życia. Chociaż poniesiony szczególniejszą fantazją autor "Quentina Durwarda" wybudował królewski zamek Plessis-les-Tours na wzgórzu, musimy pogodzić się z faktem, że podówczas rezydencja ta wznosiła się w dolinie, broniona z dwóch stron rzekami Loarą i Cher, a z trzeciej - kanałem Świętej Anny, który Ludwik XI nazwał tak na cześć ukochanej swojej córki, pani de Beaujeu. * Autorem powieści „Quentin Durward" jest Walter Scott; tematem jej są dzieje Ludwika XI, jego zatarg z księciem Burgundii. Łącząc obie te rzeki między miastami Tours i Plessis, ów kanał utrudniał dostęp do twierdzy, a ułatwiał w sposób nieoszacowany stosunki handlowe. Od żyznej i rozległej równiny Brehemont zamkowego parku broniła fosa niespotykanej szerokości i głębokości, o czym świadczą pozostałe do dziś po niej ślady. W epoce, kiedy sztuka artyleryjska rodziła się dopiero, Ludwik XI zawczasu już upatrzył sobie Plessis na schronienie, pozycja bowiem tego miasta mogła wtedy uchodzić za niezdobytą. Zamek, wybudowany z cegieł i kamienia, do najpiękniejszych nie należał; lecz ocieniały go piękne drzewa; z okien, spoglądając w aleje parku (Plexitium), widziałeś w oddali prześliczne krajobrazy. A ponadto nie wznosił się w pobliżu żaden inny zamek, którego właściciele mogliby zagrażać królowi, samotnia więc ta, umieszczona dokładnie pośrodku niewielkiej równiny oblanej z czterech stron głębokimi wodami, zapewniała monarsze bezpieczeństwo. Jeśli wierzyć podaniom, Ludwik XI zajmował skrzydło zachodnie, spoglądał więc ze swojej komnaty na wstęgę Loary, za którą po drugim brzegu rozpościera się wdzięczna dolinka zraszana rzeką Choisille, i na wzgórza Saint-Cyr; z okien wychodzących na podwórzec ogarniał okiem wejście do swojej twierdzy i groblę, którą połączył swoją ulubioną siedzibę z miastem Tours. Domniemania te są aż nadto prawdopodobne, jeśli zważyć, jak nieufnym z natury był ów monarcha. Gdyby Ludwik XI wybudował swój zamek z takim samym przepychem architektonicznym, jakim później Franciszek I uświetnił swoją rezydencję w Chambord, królowie francuscy osiedliby raz na zawsze w Turenii. Kto raz ujrzy to zachwycające położenie i te czarodziejskie widoki, przekona się, że żadna dynastia nie mieszkała w okolicach wspanialszych. Ludwik XI osiągnął właśnie pięćdziesiąty siódmy rok życia, miał więc przeżyć już tylko trzy lata - a z ciosów zadawanych mu przez chorobę wyczuwał rychłą śmierć. Nie tylko pozbył się wrogów, lecz miał właśnie powiększyć terytorium Francji o wszystkie posiadłości diuków burgundzkich, a to dzięki mariażowi delfina z Małgorzatą, dziedziczką Burgundii, który przygotowywał starannie Desquerdes, dowódca wojsk francuskich stacjonujących we Flandrii; ustanowiwszy wszędzie swoją władzę, zamierzał wprowadzić jak najkorzystniejsze reformy, ale czas umykał mu teraz, dotykały go wciąż nieszczęścia właściwe jego wiekowi. A że zawiódł się na wszystkich, nawet na tych, którzy jemu tylko zawdzięczali swoje wyniesienie, wśród podobnych doświadczeń wzmagała się jego wrodzona nieufność. Pragnął żyć i pragnienie to przerodziło się u niego w egoizm króla, co wcielił się w swój lud: pragnął przedłużyć sobie życie, aby urzeczywistnić szerokie swoje plany. Ludwik XI myślał już o tych wszystkich zmianach, które w ustrój monarchiczny wprowadził później zdrowy rozsądek publicystów albo geniusz rewolucji. Podatki rozłożone równomiernie na wszystkich, równość poddanych wobec prawa (podówczas prawo uosabiał suweren) - oto cel śmiałych zamierzeń Ludwika XI. W wigilię Wszystkich Świętych zwołał naradę uczonych złotników, aby wprowadzić we Francji jedność miar i wag, jak przedtem wprowadził jedność władzy. Tak więc ten wspaniały umysł szybował niby orzeł nad całym krajem. Ale we władcy tym bystrym a przezornym napotykałeś również i dziwactwa: rzecz to skądinąd znakomitym umysłom przyrodzona. W żadnej epoce wielka ta postać nie wydawałaby się ani bardziej poetyczna, ani piękniejsza. Niesłychane zestawienie kontrastów! Ogromna władza w słabowitym ciele; umysł - co się tyczy spraw ziemskich - sceptyczny, ale pełen zabobonnej wiary w praktyki religijne; człowiek zmagający się z dwiema silniejszymi niż jego władza potęgami: teraźniejszością i przyszłością; od przyszłości lękał się udręk i dlatego był tak ustępliwy wobec Kościoła; widząc teraźniejszość - czyli swoje życie - zagrożoną, był posłuszny Coyctierowi. Owego króla, który gnębił wszystkich, gnębiło sumienie; lecz bardziej jeszcze gnębiła go choroba - wśród nimbu poezji, jaka osnuwa monarchów nieufnych, a w której streszcza się władza. Były to zapasy gigantyczne i zawsze wspaniałe - zapasy, jakie człowiek u szczytu sił stacza z naturą. Przed obiadem, do którego podówczas zasiadano w południe, między jedenastą a dwunastą, Ludwik XI wróciwszy z krótkiej przechadzki odpoczywał w swojej komnacie, przy kominku, w ogromnym fotelu wymoszczonym kobiercem. Olivier le Daim i lekarz Coyctier spoglądali po sobie w milczeniu, stojąc pod oknem: szanowali drzemkę władcy. Dolatywał tu jedynie stłumiony odgłos kroków: to w komnacie sąsiedniej spacerowali dwaj dyżurni szambelani - pan na Montresor i Jan Dufou, pan na Montbazon. Obaj ci wielmoże tureńscy popatrywali na kapitana Szkotów, który swoim zwyczajem pochrapywał w fotelu. Król zdrzemnął się na dobre. Głowę zwiesił na pierś, a czapka, zsunąwszy się na czoło, prawie całkiem zakryła oczy. Na wysokim fotelu, z oparciem zdobnym koroną królewską, Ludwik XI przypominał skulonego mędrca, który zasnął wśród zadumy. W tymże momencie Tristan ze swoim orszakiem wjechał na most Świętej Anny, przerzucony przez kanał, o dwieście kroków od bram zamku Plessis. - Kto tam? - ozwał się król. Dworzanie spojrzeli po sobie ze zdziwieniem. - Śni mu się coś - szepnął Coyctier. - Do licha, czy wy za wariata mnie macie? - żachnął się Ludwik XI. - Ktoś wjechał na most. Co prawda tu przy kominku słyszę lepiej niż wy, co się dzieje na dworze. Zjawisko naturalne, lecz warto by je wykorzystać. - Niezwykły człowiek! - powiedział le Daim. Podniósłszy się z fotela, król skierował się ku oknu, skąd było widać miasto; ujrzawszy wielkiego prowota, rzekł: - Ho, ho, zjawił się mój kum ze swoim złodziejem. A także moja córka Marysieńka. Zapomniałem już o tej całej historii. Olivierze - zwrócił się do balwierza - powiedz panu de Montbazon, żeby kazał podać do stołu przednie wino z Bourgueil. I zobacz no, czy kucharz nie zapomniał aby o minogach, bo jedno i drugie hrabina bardzo lubi. - Czy pozwolisz mi zjeść kawałek minogi? - zagadnął po chwili Coyctiera spoglądając nań z niepokojem. Lekarz, miast odpowiedzieć, jął przypatrywać się bacznie królewskiej twarzy. Dwaj ci ludzie wystarczyliby za malowidło. Powieściopisarze i historycy uświęcili raz na zawsze strój Ludwika XI - brunatną sukienną kapotę i pludry z tejże materii. Nie mniej zasłynęła jego czapka ugarnirowana ołowianymi medalikami i łańcuch orderu Świętego Michała; żaden jednak pisarz ani malarz nie przedstawił lic owego groźnego władcy, kiedy Ludwik XI zbliżał się do kresu życia; była to twarz człowieka schorowanego, twarz o policzkach zapadłych, czarniawa i pożółkła, nacechowana zgorzkniałą przebiegłością i zimną ironią. Miała ta maska czoło wielkiego męża, poorane bruzdami i brzemienne wspaniałą myślą; ale na policzkach i wargach czaiło się coś wulgarnego, gminnego. Rozpatrując niektóre szczegóły rzeczonej fizjonomii, powiedzielibyście o tym królu: stary rozpustny właściciel winnic, albo - przekupień-sknera; ale król, władca i człowiek czynu, dominował nad owym dalekim podobieństwem i nad cechami zgrzybiałego starca stojącego nad grobem. Jasnożółte oczy wydawały się przygasłe; ale tlił się w nich ogień odwagi i gniewu; wystarczył lekki wstrząs, żeby trysnęły płomieniem spalającym wszystko po drodze. Lekarz był opasłym mieszczuchem, odzianym na czarno, mieszczuchem nadętym, z którego rumianej gęby przebijała chciwość i bezwzględność. Tło dla tych dwóch osobistości stanowiła komnata wykładana orzechem, obwieszona flamandzkimi arrasami, komnata o rzeźbionym, belkowanym pułapie sczerniałym od dymu. Meble i łoże, inkrustowane cynowymi arabeskami, wydawałyby się dziś cenniejsze, niż w owej epoce, kiedy rzemiosło artystyczne poczynało produkować arcydzieła. - Minoga nie pomoże ci, panie - oznajmił fizyk. Mianem tym, które zachowało się wśród lekarzy angielskich, zastąpiono niedawno inne - maitre myrrhe. Tak podówczas wszędzie tytułowano doktorów. - Cóż mi więc zjeść pozwolisz? - zagadnął król pokornie. - Soloną makrelę. Inne jadło tak wzburzyłoby ci żółć, panie, że gotów byłbyś zemrzeć w same Zaduszki. - To znaczy dziś jeszcze? - przeraził się król. - E, nie bój się, sire. Czuwam nad tobą - zapewnił Coyctier. - Nie turbuj się, panie, staraj się rozweselić. - Ach - westchnął król - moja córka umiała niegdyś dokazać tej trudnej sztuki. Imbert de Bastarnay, pan na Montresor i Bridore, zastukał delikatnie do drzwi królewskich. Król wejść mu zezwolił - oznajmił więc przybycie hrabiostwa de Saint-Vallier. Na znak Ludwika XI zjawiła się Maria, a za nią jej stary mąż, przepuściwszy ją przodem. - Jak się macie, moje dziatki - ozwał się król. - Sire - szepnęła Maria całując ojca - chciałabym pokonferować z tobą na osobności. Ludwik XI udał, że nie słyszy. Obróciwszy się ku drzwiom, zawołał basem: - Hej, Dufou! Nadbiegł z pośpiechem Dufou, pan na Montbazon, wielki podczaszy. - Leć do ochmistrza i powiedz, że będę jadł soloną makrelę. A potem wstąp do pani de Beaujeu i powiedz, że dziś do obiadu zasiądę sam. - A wiesz ty, moja pani - ozwał się król udając zagniewanego z lekka - że mnie zaniedbujesz? Nie widziałem cię ze trzy lata. Chodź no tu, moja pieszczotko - rzekł i siadając wyciągnął do niej ręce. - Ależ ty schudłaś! Żona chudnie przez ciebie, i czemuż to ? - zagadnął szorstko pana na Poitiers. Zazdrosny mąż przesłał żonie spojrzenie tak wystraszone, że zlitowała się niemal nad nim. - To ze szczęścia, sire - odpowiedział. - Aha, za bardzo się kochacie - ozwał się król trzymając córkę między kolanami. - No, widzę, żem się nie pomylił nazywając cię Marią-łaski-pełną. Coyctier, idź sobie stąd! Czegóż to chciałaś ode mnie? - zagadnął córkę, kiedy doktor zmierzał ku drzwiom. - Bo przysłałaś mi... W tej opresji Maria przytkała śmiało dłonią królewskie usta i szepnęła ojcu na ucho: - Myślałam zawsze, żeś dyskretniejszy i bystrzejszy... - Saint-Vallier - roześmiał się król - słyszałem, że Bridore ma do ciebie jakiś interes. Hrabia wyszedł, ale podrzucił ramieniem w sposób Marii dobrze znany: odgadłszy myśl okrutnego zazdrośnika, postanowiła pokrzyżować jego złe zamiary. - Powiedz no mi, moje dziecko, jak wyglądam? Czym bardzo się zmienił? - Ale czy chcesz, sire, dowiedzieć się jak najprawdziwszej prawdy, czy też wolisz, żebym cię okłamała? - Nie - odpowiedział cicho - chciałbym wiedzieć, jak ze mną jest naprawdę. - No to ci powiem, że dziś jesteś bardzo mizerny. Oby tylko ta prawdomówność nie zaszkodziła mojej sprawie. - A cóż to za sprawa? - zagadnął król marszcząc brew i przesuwając dłońmi po czole. - Owóż, sire - odrzekła - młodzieniec, którego kazałeś pojmać u bankiera Korneliusza i który jest obecnie w rękach wielkiego prowota, nie ukradł klejnotów elektora bawarskiego. - A ty skąd wiesz? Maria spuściła głowę i spłonęła rumieńcem. - Nie mam już co pytać, czy w tym wszystkim nie tai się miłość - powiedział Ludwik XI unosząc łagodnie głowę córki i głaszcząc ją pod brodą. - Jeśli, córeczko, nie będziesz spowiadać się co dzień, pójdziesz do piekła. - Czy nie mógłbyś mnie zobligować, nie pogwałcając moich utajonych myśli? - A cóż bym miał wtedy za przyjemność? - zawołał król przeczuwając, że ubawi się setnie tą historią. - A czy chcesz, żebym za twoją przyjemność zapłaciła zgryzotą? - Ach, ty przechero! Cóż to, nie ufasz ojcu? - A więc, ojcze, każ wypuścić tego szlachcica na wolność. - Ach, więc to szlachcic? - zdziwił się król. - Nie żaden czeladnik? - To człowiek z pewnością niewinny... - odrzekła. - Ja zapatruję się na rzecz inaczej - odparł zimno król. - Jako najwyższy w moim królestwie sędzia winienem karać złoczyńców... - E, przestań się burmuszyć i daj mi w podarku życie tego młodzieńca ! - A czy nie zaszkodziłbym ci tym samym ? - Sire - odrzekła - stateczna jestem i cnotliwa! Żartujesz tylko... - Skoro tak - odparł Ludwik XI - ponieważ nic nie rozumiem z tej całej sprawy, niechże wyświetli ją Tristan... Maria de Sassenage pobladła, ale szybko zapanowawszy nad sobą zawołała: - Sire, zapewniam cię, że będziesz tego żałował! Domniemany złodziej nic nie skradł! Jeśli ułaskawisz go na moją prośbę, wyjawię ci wszystko, choćbyś miał mnie ukarać. - Oho, sprawa staje się poważna! - mruknął Ludwik XI zdejmując czapkę. - Mów, moja córko. - A więc - szepnęła przytykając mu wargi do ucha - ten młodzieniec zabawił u mnie całą noc. - Ale przy tej okazji mógł okraść Korneliusza: przy jednym ogniu upiekł dwie pieczenie... - Sire, w moich żyłach płynie twoja krew, nie jestem więc na to stworzona, żeby kochać hołysza. Ten szlachcic jest siostrzeńcem dowódcy twoich kuszników... - To ci dopiero! Ależ trudno cię wyspowiadać, moja pani!... To rzekłszy, Ludwik XI odepchnął drżącą córkę i bezszelestnie podbiegł na palcach do drzwi. Okno sąsiedniej sali oświetlało odźwiernie od dołu - i w blasku tym król dostrzegł cień nóg jakiegoś natręta, padający na posadzkę komnaty. Odsunąwszy raptem rygle, przyłapał hrabiego de Saint-Vallier na podsłuchiwaniu. - O do diaska! - wykrzyknął. - To zuchwalstwo zasługuje na topór. - Sire - odparł dumnie Saint-Vallier - wolę topór na karku niż rogi na głowie! - Możesz mieć jedno i drugie, mój hrabio - zapewnił Ludwik XI - Każdemu z was grożą obie te szkaradne ozdoby, moi panowie. Przejdźcie do drugiej sali. A ty, Conyngham - zwrócił się do kapitana straży - spałeś, czy co ? A gdzież to się zawieruszył pan de Bridore? I wy pozwalacie, żeby ktoś podchodził tak do moich drzwi? Do diaska! Ostatni mieszczuch w Tours jest lepiej niż ja obsłużony. Zbesztawszy dworzan, król Ludwik wrócił do swojej komnaty; ale tym razem starannie zaciągnął zasłonę z tapiserii wiszącą na drzwiach: tłumiła ona nie świst wichury, ale słowa królewskie. - A więc, moja córko - podjął rozpocząwszy przyjemne igraszki kota ze schwytaną myszą - Jerzy dEstouteville przespał się wczoraj z tobą. - Nie, sire! - Nie? O, na świętego Polikarpa! Zasłużył więc sobie na śmierć. Jak to? Błazen nie docenił powabów mojej córki? - Ależ docenił, i to jak jeszcze! Przysięgam ci, że całował mi stopy i ręce z takim zapałem, że zmiękłaby najcnotliwsza z kobiet. Kocha mnie, lecz i szanuje. - Chyba ty mnie masz za świętego Ludwika, wyobrażając sobie, że uwierzę w podobne brednie! Chłop na schwał ryzykowałby życiem, żeby obcałowywać twoje ciżemki i rękawy! Gadaj to komu innemu! - Ależ to prawda, sire! I przyszedł jeszcze z innego względu. Wyrzekłszy te słowa Maria uczuła, że życiu jej męża zagroziło niebezpieczeństwo, Ludwik XI bowiem zagadnął natychmiast: - A z jakiegoż to? Bawił się znakomicie całą tą historią. Ani się by spodziewał wynurzeń tak osobliwych, jakie poczyniła mu córka wyjednawszy przebaczenie dla męża. - No, no, panie de Saint-Vallier, krew królewską przelewasz! - zawołał, a w oczach zapłonął mu gniew. Dzwon zamkowy obwieścił, że król zasiada do stołu. Wsparty na ramieniu córki, Ludwik XI marszcząc brwi ukazał się w progu, ale tym razem dworzanom nic zarzucić nie mógł. Spojrzał z wahaniem na hrabiego de Saint-Vallier namyślając się jeszcze, jaki wydać nań wyrok. Głęboką ciszę przerwał krok Tristana, prowot wchodził po głównych schodach. Zjawiwszy się w sali, podążył ku królowi: - Sire, sprawa już zbadana. - Jak to, już po wszystkim? - spytał król. - Więźniem zaopiekowali się teraz mnisi, bo po krótkim przesłuchiwaniu przyznał się do kradzieży. Hrabina westchnęła, zbladła, nie potrafiła wydobyć z siebie głosu i tylko spojrzała na króla. Mąż, przyłapawszy ją na tym spojrzeniu, mruknął: - Zdradza mnie, zna tego złodzieja. - Ciszej tam! - zawołał król. - Jest tu ktoś, kto chciałby mnie zirytować. Leć i wstrzymaj egzekucję - zwrócił się do wielkiego prowota. - Odpowiadasz mi za tego przestępcę, łeb za łeb, pamiętaj, mój kumie! Sprawę tę należy przefiltrować dokładniej, sam się z nią zapoznam, zastrzegam to sobie. Na razie wypuść więźnia na wolność! Potrafię go odszukać; złodzieje mają swoje ulubione kryjówki, zaszywają się po różnych norach. Uwiadom Korneliusza, że pod wieczór będę u niego i sam poprowadzę śledztwo. Panie de Saint-Vallier - tu wlepił oczy w hrabiego - dowiedziałem się o tobie różności. Cała twoja krew nie zdoła być zapłatą za jedną kroplę krwi mojej, wiesz? Na Najświętszą Pannę z Clery! Dopuściłeś się zbrodni obrazy majestatu. Czy po to dałem ci taką miluchną żonę, żebyś z niej zrobił wychudzoną szkapę? A teraz wracaj do domu i szykuj się na długi wojaż. Tu król urwał na chwilę, powodowany zwykłym sobie okrucieństwem; po czym dodał: - Wyjedziesz dziś wieczór, aby uładzić moje interesa z panami Wenecjanami. Bądź spokojny, żonę twoją zabieram do Plessis dziś jeszcze; z pewnością będzie tu bezpieczna. Będę się nią opiekował teraz troskliwiej, bom zaniedbał się w obowiązkach ojca, wydawszy ją za ciebie. Na te słowa Maria uścisnęła w milczeniu ojca za rękę, jak gdyby dziękując mu za łaskawość i przychylność. A Ludwik XI śmiał się w kułak. Ludwik XI ogromnie lubił mieszać się w sprawy poddanych, chętnie wkraczając z królewskim majestatem w życie mieszczańskie. Upodobanie to, przez kilku historyków surowo potępione, było jedynie namiętnością do incognita, jedną z największych przyjemności, jakich mogą zaznawać władcy, rodzajem chwilowej abdykacji, która pozwala w egzystencję ich, mdłą od braku sprzeciwów, wpuścić trochę pospolitego życia; tylko że Ludwik XI zabawę w incognito uprawiał jawnie. W tym rodzaju spotkań okazywał zresztą poczciwość i starał się przypodobać ludziom ze stanu trzeciego, których uczynił swoimi sojusznikami w walce z feudalizmem. Od dawna już nie miał sposobności, żeby pobratać się trochę z ludem, przejąć się sprawami prywatnymi kogoś uwikłanego w jakiś proces - z radością więc obarczył się niepokojem mistrza Korneliusza i sekretnymi zgryzotami hrabiny de Saint-Vallier. Kilkakroć więc przy obiedzie zagadywał do córki: - Ale kto mógł okraść mojego kuma? Przez osiem lat oskubano go na z górą sto dwadzieścia tysięcy dukatów! Sto dwadzieścia tysięcy dukatów! - powtórzył spoglądając na szlachtę, która podawała mu półmiski. - Najświętsza Panno! Ileż odpustów można by za to nakupować w Rzymie. Mógłbym za to, do diaska, uregulować Loarę albo raczej zdobyć Piemont, bo piękna to twierdza i jakby stworzona dla naszego królestwa. Po obiedzie Ludwik XI skinął na córkę, lekarza i wielkiego prowota - i pod eskortą zbrojnych udał się do pałacu Poitiers, gdzie, zgodnie ze swoimi przewidywaniami, zastał jeszcze hrabiego. Pan de Saint-Vallier czekał na żonę, umyśliwszy zapewne ją zgładzić. - Nakazałem ci, mój panie, żebyś co prędzej ruszał w drogę - ozwał się król. - Pożegnaj się z żoną i spiesz ku granicy pod honorową eskortą, którą ci dodam. Instrukcje i listy uwierzytelniające zastaniesz w Wenecji. Ludwik XI wydał rozkaz - nie bez kilku tajnych poruczeń - namiestnikowi gwardii szkockiej, aby ze swoim szwadronem towarzyszył ambasadorowi aż do Wenecji. Saint-Vallier wyjechał w wielkim pośpiechu, obdarowawszy żonę zimnym pocałunkiem, który rad byłby uczynić morderczym, Ludwik XI zaś poszedł do Domu Diabła, pilno mu było bowiem wyświetlić ponurą farsę, jaka rozgrywała się u jego kuma dusigrosza; pochlebiał sobie, że jako król i człek przenikliwy zarazem odkryje tajemnicę złodziei. Korneliusz odniósł się nieco trwożliwie do towarzyszy swojego pana. - A czy tych wszystkich ludzi - szepnął - też mam ugościć ? Ludwik XI uśmiechnął się mimo woli, widząc przerażenie skąpca i jego siostry. - Nie, nie, mój kumie, uspokój się - powiedział. - Zjedzą z nami kolację w moim domu, a potem sami przystąpimy do poszukiwań. Taki szczwany lis jak ja wykryje zbrodniarza; zakładam się z tobą o tysiąc dukatów. - Wykryjemy go, sire, ale się nie zakładajmy. I zaraz poszli do gabinetu, w którym lichwiarz trzymał swoje skarby. Tu Ludwik XI, obejrzawszy najpierw szufladkę, gdzie były schowane klejnoty elektora bawarskiego, a następnie przewód komina, którędy miałby się spuścić domniemany złoczyńca, wykazał łatwo Brabantczykowi mylność jego przypuszczeń: w palenisku, gdzie co prawda rzadko rozniecano ogień, nie było ani śladu sadzy - a komin brał początek w części dachu niemal niedostępnej. Na koniec po dwóch godzinach poszukiwań, nacechowanych ową szczwaną mądrością, jaką odznaczał się nieufny geniusz Ludwika XI, nie ulegało wątpliwości, że nikt nie mógł się zakraść do skarbów królewskiego kuma. Żadnego śladu włamania nie dostrzeżono ani w zamkach, ani na żelaznych skrzyniach, zawierających złoto, srebro i kosztowności dane w zastaw przez majętnych dłużników. - Jeśli złodziej otwarł tę szufladę - zagadnął Ludwik XI - czemuż miałby poprzestać jedynie na klejnotach bawarskich? Z jakiej racji miałby uszanować ten naszyjnik z pereł? Szczególny rabuś! Na tę słuszną uwagę dusigrosz pobladł; król i jego kum jęli popatrywać po sobie dłuższą chwilę. - A więc, sire, co robił tutaj złodziej, którego chronisz? Wałęsał się przecież w nocy po moim domu - powiedział Korneliusz. - Skoroś nie zgadł jeszcze, mój kumie, zakazuję ci dociekać tej sprawy; to jedna z moich tajemnic. - A więc diabeł u mnie harcuje - zmartwił się skąpiec. W innych okolicznościach król roześmiałby się może na te słowa, lecz tym razem zapadł w zadumę i tylko rzucał na bankiera owe przeszywające na wskroś spojrzenia, tak zwykłe u ludzi talentu, którzy dzierżą władzę; Brabantczyk trwożył się więc mocno, w obawie, czy nie obraził srogiego pana. - Diabeł czy anioł, złoczyńców już mam! - zawołał nagle Ludwik XI. - Jeśli okradziono cię dziś w nocy, jutro będę wiedział, kto cię okradł. Zawołaj no tu tę starą małpę, którą nazywasz swoją siostrą. Korneliusz zawahał się niemal, czy zostawić króla samego w swoim skarbcu; ale wyszedł zwyciężony potęgą gorzkiego uśmiechu, który błądził po zwiędłych wargach króla. Chociaż ufał mu, wrócił co prędzej wiodąc za sobą staruchę. - Masz mąkę? - spytał Ludwik XI. - O tak, zrobiliśmy już zapas na zimę - odrzekła. - No to przynieś - powiedział król. - A co chcesz zrobić z naszą mąką, sire ? - przeraziła się starucha; majestat królewski nie wywarł na niej żadnego wrażenia, a była w tym względzie podobna wszystkim osobom, które trawi gwałtowna namiętność. - Spełniaj, stara wariatko, rozkaz najmiłościwszego pana! - huknął mistrz Korneliusz. - Cóż to, myślisz, że król nie ma mąki? - i kupuj tu piękną mąkę! - zrzędziła na schodach. - O moja mączko! - Zawróciła i rzekła do króla: - Sire, czy to królowi naprawdę przystoi oglądać moją mąkę? Zjawiła się wreszcie dźwigając płócienny worek. W workach takich jak świat światem w całej Turenii przynoszą na targ orzechy, owoce i zboże. Z takimiż workami wracają z targu nabywcy. Worek był w połowie napełniony mąką. Gosposia rozchyliła go i lękliwie pokazała mąkę królowi, bodąc go spojrzeniem błyskawicznym i dzikim, jakim stara panna rada by zapuścić jad. - Po sześć groszy funt - oznajmiła. - To nic nie szkodzi - odpowiedział król - posyp nią podłogę. Tylko syp starannie, równo, jakby śniegu napadało. Stara panna nie zrozumiała. Rozkaz ten zdumiewał ją bardziej, niżby zdziwiła się końcem świata. - Moją mąkę, sire... rozsypywać... po podłodze... ależ... Mistrz Korneliusz pojmując już, aczkolwiek niejasno, zamysł króla, chwycił worek i począł jego zawartością ostrożnie posypywać podłogę; starucha zadrżała i wyciągnęła rękę, gotowa wyrwać mu worek; a kiedy brat oddał go wreszcie, znikła z boleściwym westchnieniem. Korneliusz wziął skrzydłak i od ściany jął rozmiatać mąkę, tworząc coś na kształt warstewki śniegu; cofał się miarowo, a król szedł za nim, bawiąc się setnie tą czynnością. Kiedy dotarli do drzwi, Ludwik XI zagadnął swojego kuma: - Masz dwa klucze od tego zamka? - Nie, sire. Król obejrzał mechanizm broniący drzwi, ich potężne okucia i sztaby żelazne; sercem całego tego urządzenia był zamek otwierany i zamykany sekretnie, do którego klucz Korneliusz miał zawsze przy sobie. Obejrzawszy wszystko dokładnie, król zawołał Tristana i kazał rozstawić wokół domu zbrojną straż, ale tak, by nikt dostrzec jej nie mógł - bądź pod morwami, ocieniającymi groblę, bądź na dachach domów sąsiednich; rozkazał też zebrać się całej eskorcie, która miała mu towarzyszyć do Plessis, aby wyglądało na to, że u mistrza Korneliusza wieczerzać nie będzie; skąpcowi zalecił nade wszystko pozamykać szczelnie okiennice, żeby na zewnątrz nie przedostał się ani jeden promień światła, i przygotować jaki taki posiłek, aby nikomu nie przyszło na myśl, że będzie tutaj nocował. Uroczyście odjechawszy groblą, wrócił ukradkiem samotrzeć przez bramę w wałach fortecznych do swojego kuma dusigrosza. Wszystko poszło tak składnie, że sąsiedzi, mieszczanie i dworacy myśleli, iż królowi przyszła fantazja wrócić do Plessis, a dopiero następnego wieczoru zjedzie na kolację do bankiera. Siostra Korneliusza utwierdziła wszystkich w tym domniemaniu: nabyła bowiem tylko pikantny sos u dobrego traktiera zamieszkałego nie opodal rynku Warzywnego; placyk ten nazwano później Carroir de Beaune dzięki wspaniałej fontannie z białego marmuru, którą nieszczęsny Semblancay (Jacques de Beaune) sprowadził z Włoch, aby przyozdobić stolicę swojego kraju. * Jacques de Beaune, baron de Semblancay (około 1457-1527) - finansista francuski, minister Ludwika XII i Franciszka I, oskarżony o nadużycia, zginął na szubienicy. Około ósmej wieczór, kiedy król wieczerzał w kompanii swojego doktora, Korneliusza i kapitana straży szkockiej i żartując zapomniał, że jest Ludwikiem XI, chorym i niemal umierającym, za oknami panowała jak najgłębsza cisza, a przechodnie, czy nawet ów złodziej, mogliby wziąć Dom Diabła za nie zamieszkały. - Mam nadzieję - żartował król - że mojego kuma ktoś okradnie dziś w nocy, aby zaspokoić moją ciekawość. Toteż zapowiadam panom, żeby nikt jutro rano nie opuścił swojego pokoju, dopóki nie pozwolę. Nieposłusznych ukarzę surowo. Po czym wszyscy rozeszli się na spoczynek. Nazajutrz rano Ludwik XI opuścił pierwszy swoją komnatę i podążył do Korneliuszowego skarbca; zdziwił się niemało ujrzawszy na schodach i korytarzach rozsiane ślady czyichś szerokich stóp. Bacząc, aby cennych tych śladów nie pozacierać, poszedł pod drzwi dukatowego gabinetu, ale zastał je zamknięte i nie noszące żadnych śladów włamania. Podążył za śladami stóp, ale że zacierały się stopniowo, a potem nikły całkiem, nie sposób było odgadnąć, którędy umknął złodziej. - He, mój kumie! - zawołał król. - Znów cię ktoś oskubał gładko! Na te słowa ukazał się stary Brabantczyk, strwożony jak najwyraźniej. Ludwik XI pokazał mu ślady na podłodze i obaj poczęli je badać; w pewnej chwili król, spojrzawszy na papucie skąpca, zauważył, że forma ich podeszwy odpowiada dokładnie tajemniczym śladom. Nie wyrzekł jednak ani słowa, a do śmiechu odeszła mu ochota na myśl o niewinnych ludziach, których powieszono. Skąpiec pomknął do skarbca. Król kazał mu umączonym pantoflem zrobić nowy ślad obok śladów już istniejących i przekonał go, że złodziejem nie był nikt inny, tylko on sam. - Brak mi naszyjnika z pereł! - zawołał Korneliusz. - Są w tym wszystkim jakieś czary, nie ruszyłem się przecież z pokoju! - Zbadajmyż to jak najprędzej - powiedział król, a zastanowiła go przy tym niewątpliwa prawdomówność Korneliusza. Wezwał więc do swojej komnaty strażników i spytał: - No i cóżeście tam widzieli nocą? - Ach, sire, myśleliśmy, że to czary! - oznajmił namiestnik. - Bankier twój, panie, uwijał się po ścianach jak kot, spuszczając się na dół tak zwinnie, że wzięliśmy go zrazu za widmo. - Ja! - wykrzyknął Korneliusz, po czym stanął jak wrośnięty w ziemię, milczący i, rzekłbyś, sparaliżowany. - A wy - zwrócił się król do łuczników - idźcie do panów Conynghama, Coyctiera, Bridorego, a także do Tristana i powiedzcie im, że mogą już powyłazić z łóżek. Niech tu zaraz przyjdą. Zasłużyłeś na karę śmierci - rzekł zimno Ludwik XI do Brabantczyka, który szczęściem nie usłyszał tych słów. - Masz ich na sumieniu co najmniej dziesięciu! No tak! - Tu Ludwik XI zaśmiał się bezgłośnie i przerwał na chwilę. - Ale uspokój się - podjął zauważywszy osobliwą bladość na twarzy skąpca - lepszyś do wykrwawienia, niż na ubój! Wpłacisz mi jakąś grubszą sumkę, żeby powiększyć moje oszczędności, i dzięki temu wydostaniesz się z pazurów moich sędziów; ale jeśli nie zbudujesz przynajmniej jednej kaplicy na cześć Najświętszej Panny, będziesz przez całą wieczność smażył się w piekle. - Sto dwadzieścia tysięcy dukatów i czterdzieści siedem tysięcy dukatów to razem sto sześćdziesiąt siedem tysięcy dukatów - odrzekł machinalnie skąpiec pogrążywszy się w rachunkach. - Skradziono mi sto sześćdziesiąt siedem tysięcy dukatów! - Zakopał je pewnie w jakiejś jamie - powiedział król dostrzegając już królewskie powaby tej sumy. - Oto magnes, który przyciągał go tutaj. Czuł swój skarb. Wszedł Coyctier. Widząc minę Korneliusza, jął obserwować go uczenie, a tymczasem król opowiedział, co zaszło. - Sire - ozwał się lekarz - w całej tej historii nie ma nic nadprzyrodzonego. Nasz dusigrosz ma to do siebie, że umie chodzić we śnie. To już trzynasty przykład tej osobliwej choroby, jaki spotykam. Gdybyś, panie, zechciał dla przyjemności obejrzeć jej symptomy, zobaczyłbyś, jak ten staruch będzie całkiem bezpiecznie szedł po krawędzi dachu najbliższej nocy, kiedy chwyci go atak. U dwóch badanych przeze mnie ludzi, cierpiących na tę chorobę, zauważyłem ciekawy związek między tym życiem nocnym a ich interesami, czyli tym, czym się trudnili na jawie. - Ho, ho, uczony jesteś, mistrzu Coyctier! - Nie darmo jestem twoim lekarzem, panie! - odparł bezczelnie doktor. Ludwik XI szybko zsunął czapkę z czoła: był to gest, który zwykł był czynić, kiedy przyszedł mu do głowy jakiś dobry pomysł. - W tej chorobie - podjął Coyctier po chwili - ludzie robią interesa śpiąc. A że nasz dusigrosz oszczędzać lubi, we śnie oddaje się chyba cichcem temu swojemu umiłowanemu nawykowi. Według mnie choroba nawiedza go wtedy, jeśli tylko za dnia zdejmie go lęk o skarby. - Do diaska! A cóż to za skarb! - zawołał król. - A gdzie on? - zagadnął Korneliusz. Osobliwym przywilejem natury ludzkiej słyszał słowa króla i lekarza, choć był niemal porażony nurtującą go myślą i nieszczęściem. - E - podjął Coyctier śmiejąc się rubasznie i z diabelska zarazem - po zbudzeniu żaden noktambulik nie pamięta, co robił we śnie. - Zostawcie nas - powiedział król. Znalazłszy się sam na sam ze swoim kumem, Ludwik XI popatrzył nań szyderczo i zimno. - Imć panie Hoogworst - ozwał się, kłaniając mu się nisko - wszystkie skarby we Francji zakopane należą do króla. - Tak, sire, wszystko należy do ciebie, jesteś absolutnym panem naszego życia i mienia; ale aż dotąd w łaskawości swojej brałeś tylko tyle, ile ci było trzeba. - Posłuchaj no, mój kumie: gdybym pomógł ci odszukać twój skarb, mógłbyś ze szczerego serca i nie żywiąc obaw podzielić się ze mną. - Nie, sire, dzielić się z tobą nie zamierzam, gdyż ofiaruję ci wszystko po mojej śmierci. Ale na jaki, panie, wpadłeś sposób? - Wystarczyłoby, żebym cię śledził, kiedy wyruszysz na swoją nocną przechadzkę. Kogo innego musiałbyś się lękać. - Ach, sire - zawołał Korneliusz rzucając się Ludwikowi XI do kolan - tobie jedynie w królestwie mógłbym zaufać, gdybyś raczył wyświadczyć mi tę przysługę. A wywdzięczyć się potrafię za dobroć, którą okazałbyś swojemu słudze. Doprowadzę do mariażu pana delfina z dziedziczką Burgundii, choćbym miał stanąć na głowie. Oto piękny skarb i nie tylko w dukatach, ale włościach, dzięki którym zaokrągli się już całkiem twoja korona. - Terę fere, Flamandzie, albo mnie zwodzisz, alboś dotąd był złym sługą - powiedział król marszcząc brew. - Jakże możesz wątpić, sire, o moim oddaniu? Jesteś, panie, jedynym człowiekiem, którego kocham. - Puste frazesy - odparł król wpatrując się w Brabantczyka. - Nie powinieneś był czekać na tę okazję, żeby mi być użytecznym. O, do diaska, on mi chce sprzedać swoją protekcję, mnie, królowi, Ludwikowi XI! To może tyś tutaj panem, a ja sługą? - Ach, sire - odpowiedział stary dusigrosz - chciałem ci sprawić miłą niespodziankę donosząc, że wyrobiłem ci stosunki z finansistami gandawskimi; czekałem tylko na potwierdzenie, które przywiózł czeladnik Oosterlincka. Ale cóż się z nim stało? - Dość! - powiedział król. - Nowy błąd. Nie lubię, jak się ktoś bez pytania wtrąca do moich spraw. Dość! Muszę się zastanowić nad tym wszystkim. Mistrz Korneliusz, zwinny teraz jak młodzik, pobiegł do parterowej komnaty, gdzie siedziała jego siostra. - Ach, Joanno, duszko moja droga - zawołał. - Mamy tutaj skarb w postaci stu trzydziestu tysięcy dukatów! I to ja, ja sam byłem tym złodziejem! Joanna Hoogworst zerwała się na równe nogi, jakby siedziała nie na zydlu, lecz na rozżarzonej blasze. Wstrząs ten był tak gwałtowny dla starej panny, która od wielu lat wycieńczała się dobrowolnymi postami, że zadrżała na całym ciele i poczuła straszliwy ból w plecach. Bladła stopniowo, a twarz jej, gdzie wśród zmarszczek trudno byłoby dostrzec jakiekolwiek zmiany, rozpadła się, rzekłbyś, kiedy brat opowiadał o dręczącej go chorobie i dziwacznej sytuacji, w której znaleźli się oboje. - Oszukaliśmy się z królem wzajemnie - zakończył - niby dwaj szarlatani. Rozumiesz sama, moje dziecko, że gdyby mnie śledził, on jeden posiadłby tajemnicę skarbu. A tylko król może obserwować moje nocne wycieczki. Nie wiem, czy sumienie króla, choć mu już trzy ćwierci do śmierci, zdołałoby się oprzeć stu trzydziestu tysiącom dukatów. Trzeba go wykwitować, wybrać ptaszęta z gniazdka, wysłać cały nasz skarb do Gandawy, a ty jedna... Korneliusz urwał nagle, ważąc jakby serce owego władcy, który już w dwudziestym roku życia marzył o bratobójstwie. Osądziwszy tak Ludwika XI, podniósł się szybko z miejsca, jakby pilno mu było uciekać przed niebezpieczeństwem. Kiedy się poderwał, siostra jego, zbyt słaba, a może zbyt silna wobec przeżyć tak niespodzianych, padła trupem. Mistrz Korneliusz potrząsnął nią gwałtownie, powiadając: - Ani się waż teraz umierać. Będziesz miała na to czas później. Oho, to już koniec. Stara małpa nie umiała nigdy nic zrobić w porę. Zamknął jej oczy i ułożył ją na podłodze; ale wtedy wróciły mu wszelkie szlachetne i zacne uczucia, utajone na dnie duszy. I zapominając niemal o swoim skarbie, wyrzekł z boleścią: - Moja biedna towarzyszko, utraciłem więc ciebie, która rozumiałaś mnie tak dobrze. To ty byłaś prawdziwym skarbem. Tak, skarbem. Z tobą odchodzi ze świata mój spokój i moje uczucia. Gdybyś wiedziała, jaki profit przyniosłyby ci jeszcze tylko dwie noce, nie umarłabyś na pewno, nie umarłabyś jedynie dlatego, żeby mi sprawić przyjemność, moja biedna siostrzyczko! Oj, Joanno, sto trzydzieści tysięcy dukatów! No, jeśli to nawet cię nie zbudziło... to już umarłaś na dobre! Usiadł i nie powiedział już nic; ale dwie grube łzy stoczyły mu się po zapadłych policzkach; po czym, nawzdychawszy się na różne tony, zamknął komnatę i poszedł do króla. Ludwika XI zaskoczyła boleść, malująca się na mokrych od łez licach starego druha. - A cóż tam znowu ? - zagadnął. - O, sire, nieszczęścia zawsze chodzą parami. Moja siostra umarła. Wyprzedziła mnie - dodał wskazując podłogę ruchem mrożącym krew w żyłach. - Dość! - uciął Ludwik XI, nie znosił bowiem, jeśli ktoś mówił o śmierci. - Czynię cię, panie, moim spadkobiercą. Na niczym już mi nie zależy. Masz tu moje klucze. Możesz mnie powiesić, jeśli ci się spodoba, zabierz wszystko, przetrząśnij cały dom, jest pełen złota. Daję ci wszystko... - Ejże, mój kumie - odparł Ludwik XI rozczuliwszy się niemal tym osobliwym wyrazem boleści - w jakąś pogodną noc odnajdziemy skarb, a na sam widok tak wielkiego bogactwa odzyskasz ochotę do życia. Odwiedzę cię jeszcze w tym tygodniu. - Kiedy tylko zechcesz, sire. Na te słowa Ludwik XI, zmierzający już ku drzwiom, odwrócił się nagle. A wtedy ci dwaj ludzie wymienili spojrzenia, których wyrazu nie odda ani pędzel, ani słowo. - Żegnaj, mój kumie! - ozwał się wreszcie Ludwik XI tonem oschłym. To rzekłszy naprostował czapkę. - Niech Bóg i Najświętsza Panna mają cię, sire, w swojej opiece! - odpowiedział z pokorą dusigrosz odprowadzając króla. Po długoletniej przyjaźni wyrosła między tymi ludźmi bariera pieniądza i nieufności, chociaż porozumiewali się zawsze przedtem w rzeczach pieniądza i nieufności; ale znali się wzajem tak dobrze i jeden drugiego nawykł był przenikać tak dalece, że król musiał odgadnąć z tonu, jakim Korneliusz wyrzekł owo nierozważne: "Kiedy tylko zechcesz, sire", odrazę, którą owa wizyta przepoiłaby bankiera, podobnie jak w owym królewskim: "Żegnaj, mój kumie", bankier poznał wypowiedzenie wojny. Toteż Ludwik XI i jego dusigrosz rozstali się nader zaambarasowani, nie wiedząc, jaką przyjdzie obrać im taktykę. Monarcha posiadł tajemnicę Brabantczyka, ale Brabantczyk mógł dzięki swoim stosunkom zapewnić najpiękniejszy podbój, jakiego kiedykolwiek zdołałby dokonać król Francji - podbój włości należących do dynastii burgundzkiej, włości, na które mieli podówczas chrapkę wszyscy europejscy królowie i książęta. Mariaż sławnej Małgorzaty zależał od jej otoczenia składającego się z Gandawczyków i Flamandów. Złoto i wpływy Korneliusza byłyby potężną podporą w rokowaniach, jakie wszczął Desquerdes, generał, któremu Ludwik XI powierzył dowództwo nad wojskami stacjonującymi na granicy belgijskiej. Dwóch tych lisów nad lisy przypominało więc dwóch pojedynkowiczów, których siły mógłby zneutralizować tylko przypadek. Jakoż czy od opisanego tu ranka pogorszyło się zdrowie Ludwika XI, czy też mistrz Korneliusz przyczynił się, aby Małgorzata Burgundzka zjechała do Francji - a stanęła ona rzeczywiście w Amboise w lipcu 1438 roku - i poślubiła delfina, któremu wręczyła pierścień zaręczynowy w kaplicy zamkowej, dość, że król swojego bankiera nie obłożył grzywną ani też nie wszczął przeciw niemu dochodzeń sądowych; ale pozostawali wobec siebie na stopie zbrojnej przyjaźni. Szczęściem dla dusigrosza po Tours rozeszła się plotka, że złodziejką była jego siostra i że to Tristan dyskretnie ją zgładził. W przeciwnym razie, gdyby poznano całą prawdę, w mieście rozpętałyby się rozruchy i zburzono by Dom Diabła, zanim król zdążyłby interweniować. O ile jednak wszystkie te domniemania historyczne posiadają pewien fundament, co się tyczy neutralności, jaką zachowywał Ludwik XI, inaczej rzecz się miała z mistrzem Korneliuszem Hoogworstem. Kilka dni, które nastąpiły po tym fatalnym poranku, dusigrosz spędził wśród ustawicznych zatrudnień. Podobny drapieżnemu zwierzęciu zamkniętemu w klatce, kręcił się po domu, węszył złoto we wszystkich kątach, badał każdą szparę, ostukiwał mury, upominał się o swój skarb u drzew ogrodowych, u fundamentów domu, u dachów na wieżyczkach, u ziemi i nieba. Często wystawał godzinami, ogarniając okiem wszystko jednocześnie i zapuszczając wzrok w próżnię. Uciekając się do cudownych zjawisk ekstazy mistycznej i do potęgi czarnoksiężników, usiłował przeniknąć przestrzeń albo ziemską powłokę, aby dojrzeć swoje skarby. Zaprzątała go wciąż myśl przygnębiająca, żarła go żądza, która pali trzewia - ale najbardziej żarł go odradzający się wciąż niepokój zmagań z samym sobą, a trawił go od czasu, kiedy jego namiętność do złota obróciła się przeciw samej sobie; był to rodzaj nie dokończonego samobójstwa, które zawierało całą boleść życia i całą boleść śmierci. Nigdy jeszcze występek nie zwarł się z samym sobą w uścisku bardziej duszącym; albowiem skąpiec, który przez nieobaczność zamknie się w podziemnym lochu, gdzie spoczywa jego złoto, może jak Sardanapal dostąpić radości umierania w sercu swoich bogactw. Ale Korneliusz, złodziej i okradziony zarazem, nie znał sekretu ani złodzieja, ani okradzionego, posiadał swój skarb i nie posiadał go: tortura całkiem nowa, nader dziwaczna, lecz nieodmiennie potworna. Czasami, tracąc pamięć, pozostawiał otworem swoje drzwi, a wtedy przechodnie oglądali tego człowieka, chudego jak szkielet, który siedział w kucki pośrodku zapuszczonego ogrodu, siedział nieruchomo, rzucając gapiom spojrzenie szkliste, ale przesycone światłem nieznośnym i mrożącym trwogą. Jeśli przypadkiem pokazał się na ulicach Tours, moglibyście go wziąć za cudzoziemca; nigdy nie wiedział, gdzie jest, i nigdy nie wiedział, czy świeci słońce, czy księżyc. Często pytał przechodniów o drogę myśląc, że jest w Gandawie, i wciąż jakby szukał swojego utraconego skarbu. Idea najbardziej żywotna i najbardziej skonkretyzowana spośród wszystkich ludzkich idei, idea, dzięki której człowiek wyobraża sobie samego siebie, tworząc na zewnątrz ową istotę czysto fikcyjną, którą nazywamy własnością, ów demon moralny wpijał mu co chwila ostre pazury w serce. Po czym wśród katuszy wyrastał Lęk ze wszystkimi uczuciami, które służą mu za orszak. W istocie zaś dwóch ludzi znało jego sekret, ów sekret, którego on sam nie znał. Ludwik XI albo Coyctier mogli nasłać ludzi, którzy, śledząc jego wędrówki nocne, poznaliby ową tajemniczą dlań otchłań, w którą rzucał bogactwa, zalewając je krwią niewinnych; gdyż obok lęków czuwały również wyrzuty. Aby nikt za życia nie wydarł mu nieznanego skarbu, Korneliusz przez kilka dni po katastrofie środkami jak najostrzejszymi usiłował walczyć ze snem; następnie, dzięki stosunkom handlowym, sprokurował sobie jak najpotężniejsze antynarkotyki. Straszliwe musiały być jego czuwania; zmagał się samotnie z nocą, ciszą, wyrzutami, trwogą, z wszelkimi myślami, które człowiek upersonifikował najtrafniej, może instynktownie posłuszny w tym prawdzie moralnej, na którą nie istnieją jeszcze dowody materialne. W końcu ten człowiek tak potężny, to serce zobojętniałe wśród życia politycznego i handlowego, ten geniusz nie znany historii musiał ulec potworności tortur, które stworzył sam sobie. Zabity kilkoma myślami zjadliwszymi od tych, jakim opierał się aż dotąd, poderżnął sobie gardło brzytwą. Śmierć ta zbiegła się niemal ze śmiercią Ludwika XI, toteż lud zrabował Dom Diabła nic nie pozostawiwszy. Kilku starców z Turenii utrzymywało, że pewien restaurator nazwiskiem Bonier znalazł skarb dusigrosza i posłużył się nim, żeby rozpocząć budowę Chenonceaux, zamku cudownego, który, chociaż królowie francuscy byli bardzo bogaci, a Diana de Poitiers, jak również jej rywalka, Katarzyna Medycejska, miały w budowlach wielkie upodobanie, do dziś pozostał nie wykończony. Szczęściem dla Marii de Sassenages, pan de Saint-Vallier umarł, jak wiadomo, na swoim ambasadorstwie. Lecz nie wygasł ów ród. Hrabina po wyjeździe hrabiego powiła syna, który w historii francuskiej wsławił się pod rządami Franciszka I. Został ocalony przez swoją córkę, słynną Dianę de Poitiers, z nielegalnego łoża prawnuczkę Ludwika XI, która została nielegalną małżonką, najukochańszą metresą Henryka II; bękarctwo bowiem i miłość były w tym szlachetnym rodzie dziedziczne! Na zamku Sache, listopad-grudzień 1831. ELIKSIR ŻYCIA. Przełożył JULIAN ROGOZINSKI. DO CZYTELNIKA. Na początku kariery literackiej autora pewien przyjaciel, dziś już od dawna nieżyjący, podsunął mu temat niniejszego Studium, który to motyw autor odnalazł później w zbiorze wydanym na początku bieżącego stulecia, i wedle jego przypuszczeń jest to fantazja, którą zawdzięczamy Hoffmannowi z Berlina, ogłoszona w jakimś niemieckim kalendarzu, a na skutek przeoczenia edytorów do zbiorowych dzieł owego pisarza nie włączona. * Ernst Theodor Amadeus Hoffmann (1776—1822) — przedstawiciel romantyzmu niemieckiego, pisarz, malarz i muzyk, autor m.in. „Opowieści fantastycznych". W "Komedii ludzkiej" od tylu pomysłów się roi, że autor może przyznać się do niewinnego zapożyczenia; naśladując zacnego pana La Fontaine, potraktował je zresztą na własny sposób, nie wiedząc, jaki powyższej historii kształt niegdyś nadano. * August Heinrich Lafontaine (1758—1831) — pisarz niemiecki, autor sentymentalnych powieści z życia mieszczańskiego. Nie jest to jeden z owych fartów, modnych w 1830 roku, okresie, kiedy każdy z autorów okropnościami straszył, aby sprawić przyjemność młodym pannom. Jeśli zastanowicie się nad problemem don Juana, eleganckiego ojcobójcy, spróbujcie odgadnąć, jak zachowaliby się w identycznych prawie okolicznościach uczciwi ludzie, którzy w dziewiętnastym wieku czerpią zasoby z dożywotniej renty, ci, którzy opierają swą przyszłość na czyjejś chorobie albo wynajmują dom starej kobiecie na resztę jej dni. Czy wskrzesiliby dobroczyńców, po których mają otrzymać spadek ? Chciałbym, ażeby zaprzysiężeni wagmistrze ludzkiego sumienia orzekli, jak daleko sięga podobieństwo między don Juanem a ojcami rodzin, którzy obmyślają małżeństwa swoich dzieci, biorąc pod uwagę widoki na spadek. Azali społeczność ludzka, idąca, jeśli wierzyć kilku filozofom, drogą postępu, ocenia sztukę czekania na śmierć bliźniego jako jeden krok naprzód w kierunku dobra ? Umiejętność ta stworzyła różnorakie a szacowne fachy, dzięki którym żyjemy z cudzej śmierci. Istnieją osoby stałe liczące na czyjś zgon, które wysiadują nieboszczyka niby kwoka kurczęta, kucają każdego poranka nad trupem, a wieczorem czynią sobie zeń poduszkę; to zastępcy biskupów, kardynałowie, urzędnicy nadetatowi, ludzie ubezpieczeni systemem tontyny etc. Przydajcie do nich obywateli o wrażliwej duszy, pragnących nabyć realność, a nie rozporządzających odpowiednimi środkami, ludzi zacnych raczej, którzy jednak obliczają logicznie i na zimno, jak długo siedemdziesięcioletnia teściowa lub osiemdziesięcioletni ojciec wyżyć jeszcze zdołają, ludzi, co mówią: "Zanim upłyną trzy lata, dostanę oczywiście spadek, a wtedy"... Bardziej brzydzimy się szpiegiem niżli mordercą. Morderca uległ może odruchowi szaleństwa, okazuje niekiedy skruchę, szlachetnieje. Ale szpieg jest zawsze szpiegiem ; jest szpiegiem w łóżku, przy stole, na spacerze, w dzień i w nocy; jest obrzydliwy o każdej porze dnia. Kimże byłby morderca o szkaradnej naturze szpiega? A czyż nie dostrzegliście w łonie społeczeństwa tłumu ludzi przywiedzionych naszymi obyczajami i moralnością do ustawicznego myślenia o śmierci bliskich, do pożądania owej śmierci! Medytują nad ceną trumny, targując się o kaszmir dla swoich małżonek, wchodząc na stopnie teatrów, wybierając się na spektakl do teatru Bouffons, marząc o kupnie powozu. Mordują w momencie, kiedy najdroższe stworzenia, urzekające niewinnością, nadstawiają im wieczorem dziecięcego czoła do pocałunku, mówiąc: "Dobranoc, papciu"! Widzą o każdej godzinie oczy, które zamknąć by chcieli, a te oczy otwierają się co rano do słońca, jak w niniejszym studium oczy Bekidera. Bóg jeden zna liczbę ojcobójstw, które oni w myśli popełniają! Wyobraźcie sobie człowieka, co zobowiązał się wypłacać tysiąc dukatów dożywotniej renty jakiejś staruszce: oboje mieszkają na wsi, przedzieleni strumieniem, ale nawzajem dość sobie obcy, żeby nienawidzić się serdecznie, nie uchybiając jednocześnie takim ludzkim konwenansom, jakie nakładają maskę na twarze dwóch braci, z których jeden wyżmie majorat, a drugi legitymę. Cała cywilizacja europejska opiera się na SCHEDZIE, prawo spadkowe jest jej osią i szaleniec tylko usiłowałby je znieść; można by jednak, tak samo jak w maszynach będących dumą naszego stulecia, udoskonalić to najważniejsze koło! Autor zachował tę starą formułę "Do czytelnika" w dziele, któremu usiłuje nadać wszelki kształt literacki, z tego tylko względu, aby móc umieścić komentarz tyczący kilku studiów, osobliwie zaś powyższego. Każdy z jego utworów opiera się na mniej lub więcej nowych pomysłach, których wyraz autorowi pożytecznym się wydaje. Autor może przyznać pierwszeństwo pewnym formom i myślom, które do dziedziny literackiej przeszedłszy stały sie pospolitymi. Daty pierwszego opublikowania każdego studium nie powinny być obojętne czytelnikowi, który ową pracę sprawiedliwie ocenić zechce. Lektura zjednuje nam nieznanych przyjaciół, a czytelnik to przyjaciel nie lada! Mamy znajomych przyjaciół, którzy nie czytują nas wcale ! Autor mniema, że spłacił swój dług dedykując ten utwór DIIS IGNOTIS. * Diis ignotis (łacińskie) — bogom nieznanym. Działo się to zimowego wieczoru w jednym z przepysznych pałaców Ferrary. Don Juan Belvidero podejmował lukullusową ucztą pewnego księcia z familii dEste. Biesiada taka należała podówczas do cudownych spektakli, które tylko dzięki królewskim bogactwom albo potędze magnata urządzać było można. Przy stole, jarzącym się od wonnych świec, siedem wesołych kobiet rozwodziło ucieszne i miłe dyskursa, a tłem w tym obrazie były arcydzieła sztuki, których biały marmur, odcinając się od ścian pokrytych czerwonym stiukiem, kontrastował z kosztownymi tureckimi dywanami. Odziane w atłas, lśniące od złota, obsypane klejnotami, których blask zanikał wobec ich oczu, rozprawiały o namiętnościach gwałtownych, ale i tak różnorakich, jak rozmaite były typy urody owych dam. Natomiast myśli ich i słowa były podobne; wyraz twarzy, spojrzenie, gesty lub akcent służyły tym rozmowom za komentarz - rozpustny, lubieżny, melancholijny albo drwiący. Jedna zdawała się mówić: "Moja piękność umie zagrzewać wyziębłe serca starców". Druga: "Lubię, wylegując się na poduszkach, upajać się myślą o tych, którzy mnie wielbią". Trzecia, nowiejuszka będąca na takich zabawach, chciała się rumienić: - W głębi mojego serca tają się wyrzuty! - powiadała. - Jestem katoliczką, boję się piekła. Ale tak cię kocham, tak mocno i czule, że dla ciebie wieczności wyrzec się mogę. Czwarta, wychylając kielich wina z Chios, zawołała: - Wiwat uciechy! O każdym świtaniu rozpoczynam nowe życie! Niepomna na przeszłość, pijana jeszcze wczorajszą rozpustą, co wieczór słodycz szczęścia do dna wypijam. Egzystencję moją miłość wypełnia. Kobieta siedząca obok Belvidera ogarniała go rozpłomienionym spojrzeniem. Milczała. "Bravi na prośbę zdradzonej kobiety zabijają niewiernego kochanka, ale ja bym się do nich nie zwróciła"! * Bravi (włoskie) — najemni mordercy. Potem roześmiała się; ale jej ręka nerwowa i nieopanowana gniotła złote puzderko, przecudnie rzeźbione. - A kiedyż to zostaniesz wielkim księciem? - ozwała się szósta do pana dEste; błysnęła zębami niby drapieżne zwierzę, a oko jej zaszło mgłą bachicznego szału. - A kiedyż to umrze twój ojciec? - spytała siódma śmiejąc się w głos i ruchem pełnym upajającej swawoli rzuciła bukiet don Juanowi. Była niewinną dziewczyną, przywykłą żartować z tego, co najświętsze. - Ach! nie mówcie mi o tym - zniecierpliwił się młody i piękny don Juan Belvidero. Jeden jest ojciec przedwieczny na świecie i nieszczęście chciało, że to mnie się on trafił. Wszyscy krzyknęli, grozą zdjęci: siedem kurtyzan z Ferrary, przyjaciele don Juana, a nawet książę. W dwieście lat później, i to pod rządami Ludwika XV, taki koncept rozśmieszyłby wykwintną kompanię. A może na początku orgii umysły zbyt wiele jeszcze przytomności zachowały? Mimo ognia świec, krzyków namiętności, lśnienia złotej i srebrnej zastawy, oparów wina, mimo widoku najbardziej zachwycających kobiet, istniała może jeszcze na dnie tych serc odrobina owego wstydu wobec boskich i ludzkich spraw, wstydu, który walczy, dopóki orgia nie zatopi go pod ostatnimi falami musującego wina. Ale kwiaty były już pogniecione, oczy zasnuwało ogłupienie, a pijaństwo sięgnęło, jak powiada Rabelais, aż do pięt. W owym momencie, kiedy zapanowała cisza, drzwi się otwarły, a Bóg, który dał znać o sobie na uczcie Baltazara, ukazał się teraz pod postacią starego sługi o siwych włosach, drżącym ciele i zmarszczonych brwiach: wszedł zasmucony, potępił spojrzeniem wieńce, puchary ze złoconego srebra, piramidy owoców, wspaniałość bankietu, twarze, szkarłatem zdziwienia oblane, i kolory poduszek wymiętych białymi ramionami kobiet; na koniec spowił tę rozpustną zabawę kirem, wymawiając głucho ponure słowa: - Panie, twój ojciec kona. Don Juan powstał i uczynił gest, który można by wyrazić zdaniem: "Wybaczcie, mili goście, ale to nie co dzień się zdarza". Śmierć ojca nieraz już zaskoczyła młodych ludzi wśród splendorów życia i szaleństw orgii. Śmierć jest równie nieobliczalna w swoich kaprysach, jak kurtyzana w sympatiach i antypatiach swoich; ale jest od kurtyzany wierniejsza, albowiem nie zawiodła jeszcze nikogo. Kiedy don Juan, zamknąwszy drzwi sali, kroczył równie długą, jak zimną i ciemną galerią, usiłował przybrać teatralną pozę: pamiętając o roli syna, odrzucił wesołość razem z serwetką. Noc była czarna. Milczący sługa, który młodzieńca do komnaty umierającego prowadził, lichym kagankiem oświecał drogę, a dzięki temu Śmierć, wspomagana przez zimno, ciszę, ciemności, a może i przez reakcję na oszołomienie winem, zdołała przemycić do duszy tego hulaki jakąś myśl poważniejszą: zastanowił się nad swoim życiem i jął dumać, niczym ktoś udający się na proces do trybunału. Bartolommeo Behridero, ojciec don Juana, był dziewięćdziesięcioletnim starcem, który większą część życia strawił na spekulacjach handlowych. Podróżując często po magicznych krainach Wschodu, zgromadził olbrzymie bogactwa i wiadomości szacowniejsze, jak powiadał, niż diamenty i złoto, o które wtedy nie troszczył się wcale. "Wolę ząb od rubina, a władzę od wiedzy" - zwykł mawiać z uśmiechem. Ów dobry ojciec lubił, kiedy don Juan rozprawiał przy nim o wybrykach młodości, i odzywał się drwiąco, dając synowi złoto: "Moje drogie dziecię, masz popełniać tylko takie głupstwa, które cię zabawią". Był jedynym starcem, który, patrząc na młodzieńca, doznawał ukontentowania: miłość ojcowska, w tak świetne zapatrzona życie, pozwalała Bartolommeowi zapominać o sędziwym wieku. Oszukiwał sam siebie. W sześćdziesiątym roku życia Belvidero zakochał się w aniele słodyczy i urody. Don Juan był jedynym owocem tej spóźnionej a krótkotrwałej miłości. Od piętnastu lat poczciwiec opłakiwał swoją najdroższą Juanę. W owej boleści liczni słudzy i syn dopatrywali się przyczyny osobliwych nawyków, którym hołdował starzec. Schroniwszy się w najbardziej niewygodnym skrzydle pałacu, Bartolommeo pokazywał się rzadko, a syn tylko za specjalnym zezwoleniem mógł wchodzić do apartamentów ojca. Kiedy ów dobrowolny pustelnik przechadzał się po swym pałacu albo po ulicach Ferrary, wydawał się szukać czegoś; kroczył pogrążony w zadumie, niezdecydowany, obcy światu, jak człowiek zmagający się z myślą albo wspomnieniem. Młodzieniec urządzał wspaniałe zabawy, pałac rozbrzmiewał okrzykami jego radości, konie parskały na dziedzińcach, na schodach kłócili się paziowie grając w kości, a Bartolommeo jadał co dzień siedem uncji chleba, który popijał wodą. Prosił czasem o trochę drobiu, ale tylko po to, żeby raczyć kośćmi czarnego pudla, wiernego towarzysza. Nie skarżył się nigdy na hałasy. Jeśli chorował, a dźwięk rogu i szczekanie psów sen mu przerwały, powiadał bez gniewu: "A, to wraca don Juan"! Nikt nie widział na tym świecie równie ustępliwego i wyrozumiałego ojca; toteż młody Belvidero przywykł obchodzić się ze starym bezceremonialnie i odznaczał się wszystkimi wadami rozpieszczonych dzieci; odnosił się do Bartolommea tak, jak kapryśna ladacznica traktuje starego galanta: za swe impertynencje wypłacał uśmiechem, sprzedawał dobry humor i pozwalał się kochać. Odtwarzając teraz w myśli obraz młodych lat, don Juan spostrzegł, że trudno byłoby znaleźć jakąkolwiek skazę na dobroci ojca. Sumienie odezwało się na dnie serca i, posłyszawszy ów zresztą słaby głos, młodzieniec, przechodzący w tym momencie przez galerię, uczuł, że gotów jest niemal wybaczyć rodzicowi tak długie życie. Powracał do sentymentów miłości synowskiej, niby złodziej, który staje się człowiekiem uczciwym, gdyż wkrótce pocznie korzystać z godziwie skradzionego miliona. Po chwili minął wysokie i zimne sale, z których składały się ojcowskie apartamenty. Wstrząsnął nim dreszcz, gdyż atmosfera była tu przesycona wilgocią, nabrał w płuca gęstego powietrza, zakrztusił się stęchlizną buchającą ze starych gobelinów i zakurzonych szaf, wszedł do staroświeckiej komnaty ojca i zatrzymał się obok prawie wygasłego kominka, przed cuchnącym szkaradnie łożem. Lampa, na gotyckim stole umieszczona, rzucała chybotliwe światło, rozlewające się to silniej, to słabiej po łożu, a wskutek tego co moment odmieniające wygląd twarzy starca. Zimny wiatr gwizdał w szparach nie domkniętych okien; śnieg z suchym szelestem chłostał witraże. Ów obraz kontrastował tak przejmująco z obrazem uczty, że don Juan nie zdołał opanować drżenia. A potem wstrząsnął nim lodowaty dreszcz, w tej bowiem chwili, kiedy zbliżał się do wezgłowia, dość gwałtowny strumień światła, podmuchem wiatru wywołany, ogarnął głowę ojca: rysy ulegały już zmianom, skóra, przylepiona mocno do kości, nabrała zielonawych odcieni, które biel poduszki jeszcze okropniejszymi czyniła; z ust na pół otwartych, wykrzywionych bólem i bezzębnych, dobywały się jeszcze westchnienia, pełne ponurej energii, wzmacnianej wyciem śnieżycy. A mimo tych objawów rozkładu głowa starca przytłaczała charakterem o niewiarygodnej potędze. Pod tą czaszką wielki duch zmagał się ze śmiercią. Oczy, zapadłe na skutek choroby, patrzyły w jeden punkt z osobliwym uporem. Zdawało się, że Bartolommeo starał się zabić owym gasnącym spojrzeniem nieprzyjaciela, który czyhał u stóp łoża. Uparte i zimne spojrzenie tym mocniej przerażało, że głowa zachowała nieruchomość na podobieństwo czaszki zdobiącej stół lekarza. Wygląd modelujących się pod prześcieradłem członków świadczył, że ciało starca już w tę samą zapadło drętwotę. Wszystko umarło prócz oczu. Gdyż i bełkot starca przypominał już urywane dźwięki mechanicznej zabawki. Don Juana zdjęło uczucie mające w sobie coś ze wstydu: staje przed łożem konającego ojca ustrojony kwiatami od kurtyzany, przynosząc zapachy uczty i wonie wina. - Bawiłeś się! - zawołał starzec widząc Juana. W tymże momencie lekki i czysty głos śpiewaczki, który zachwycał biesiadników, wzmocniony akompaniamentem wioli, zapanował nad chrapliwym wyciem huraganu i rozbrzmiał w tej żałobnej komnacie. Okrutne było to potwierdzenie i don Juan wolałby go nie usłyszeć. Bartolommeo powiedział: - Nie mam do ciebie żalu, moje dziecko. Te jakże łagodne słowa dźgnęły don Juana w serce, nie wybaczył ojcu dotkliwej dobroci. - Okropny to dla mnie wyrzut, drogi ojcze! - rzekł obłudnie. - Biedny Juanino - podjął umierający, a głos jego dźwięczał głucho. - Byłem zawsze taki pobłażliwy dla ciebie, że chyba nie życzysz sobie mojej śmierci? - Och - zawołał don Juan - gdybyż to było możliwe przywrócić ci życie, ojcze, oddałbym część życia mojego! ("Takiego oświadczenia złożyć nie zaszkodzi - pomyślał hulaka - równie dobrze mógłbym ofiarować cały świat kochance")! - Ledwie dokończył tej myśli, kiedy stary pudel zaszczekał. Don Juan zadrżał na głos mądrego zwierzęcia, w mniemaniu, że pies go zrozumiał. - Wiedziałem doskonale, mój synu, że mogę liczyć na ciebie - ozwał się umierający. - Będę żył. Ukontentuję cię, Juanie. Będę żył, nie odebrawszy ci ani jednego z owych dni, które należą do ciebie. "Majaczy" - pomyślał don Juan. A potem rzekł głośno: - Oczywiście, drogi ojczulku, będziesz żył tak samo jak ja, gdyż twój obraz na zawsze pozostanie w moim sercu. - Nie chodzi o takie życie - odparł starzec zbierając siły, aby unieść się na poduszkach: nurtowało w nim teraz jedno z owych podejrzeń, które tylko u wezgłowia konających się rodzą. - Słuchaj, mój synu - podjął głosem na skutek owego szamotania osłabłym - nie mam ochoty umierać, tak samo jak ty nie chciałbyś się wyrzec kochanek, wina, koni, sokołów, psów i złota. "No chyba"! - pomyślał znowu syn i klękając ucałował strupiałą już dłoń Bartolommea. - Ale - oznajmił głośno - trzeba, mój ojcze, najdroższy ojcze, poddać się woli bożej. - Bóg... to ja - odburknął starzec. - Nie bluźnij! - wykrzyknął młodzieniec widząc groźny wyraz, jaki przybrała twarz ojca. - Wystrzegaj się bluźnierstw! Przyjąłeś Ostatnie Namaszczenie, a ja byłbym niepocieszony, gdybym cię zobaczył umierającego w grzechu! - Chcesz mnie wysłuchać? - spytał Bartolommeo szczękając zębami. Don Juan umilkł. Zapanowała okropna cisza. Poprzez wycie wichury pomieszanej ze śniegiem przeniknęły znowu akordy wioli, słabe jak rodzący się dzień. Konający uśmiechnął się. - Dziękuję ci, żeś sprosił śpiewaczki i przywołał muzykantów! Uczta, młode i piękne kobiety o mlecznej płci i czarnych włosach! Wszystkie uciechy życia! Rozkaż im zostać - ja się odrodzę! - Majaczenia sięgnęły szczytu - rzekł don Juan. - Odkryłem lek, dzięki któremu zmartwychwstanę. Słuchaj! Znajdziesz go w szufladzie tego stołu. Otworzysz ją, nacisnąwszy sprężynę ukrytą pod rzeźbionym gryfem. - Już otwarłem, ojcze. - Dobrze. Weź teraz flakonik z górskiego kryształu. - Mam go. - Strawiłem dwadzieścia lat na... - W tym momencie starzec uczuł, że koniec się zbliża; zebrał przeto całą energię, by powiedzieć:- Jak tylko wydam ostatnie tchnienie, natrzesz mnie całego tą wodą, a zmartwychwstanę. - Mało tego likworu - zauważył młodzieniec. Bartolommeo nie mógł już mówić, ale widział i słyszał jeszcze; gdy padły te słowa, głowa starca obróciła się z przerażającą szybkością w stronę don Juana, szyja skręciła się jak u marmurowego posągu, któremu pomysł rzeźbiarza kazał spoglądać w bok, a oczy zastygły w ohydnym bezruchu. Umarł, umarł straciwszy swoją jedyną, ostatnią iluzję. Szukał schronienia w synowskim sercu, a znalazł grób ziejący okropniejszą pustką niźli groby, jakie ludzie kopią pospolicie dla swoich umarłych. Groza rozczochrała mu włosy, a wysadzone oczy mówiły jeszcze. Był to ojciec odwalający z wściekłością grobową płytę, aby domagać się zemsty u Boga! - Ho! ho! Dziadyga przestał już zipać! - stwierdził don Juan. Spieszno mu było obejrzeć tajemniczy flakonik w świetle lampy - podobnie zachowuje się pijak zaglądający na dno butelki pod koniec obiadu - nie dostrzegł więc, że oczy ojca bielmem się osnuły. Pies rozdziawiwszy pysk wpatrywał się na przemian to w zmarłego pana, to w eliksir, tak samo jak i don Juan, który bądź na nieboszczyka, bądź na fiolkę spozierał. Płomień lampy chybotał. Panowała głęboka cisza, umilkła wiola. Belvidero zadygotał ze strachu, wydało mu się bowiem, że ciało ojca drgnęło. Onieśmielony zmartwiałym, ale oskarżycielskim wyrazem oczu, zamknął te oczy tak, jakby w jesienną noc przymocował okiennicę szarpaną wiatrem. Stał nieruchomo, zagubiony w świecie myśli. Nagle w tę ciszę wdarł się ostry zgrzyt, skrzypienie zardzewiałej sprężyny. Przerażony don Juan o mało nie upuścił flakonu. Pot, zimniejszy niż ostrze sztyletu, zrosił mu ciało. Kogut z malowanego drzewa wyskoczył na daszek zegara i zapiał trzy razy. Był to jeden z owych dowcipnych mechanizmów, które budziły niegdyś uczonych o tej godzinie, kiedy rozpocząć należało pracę. Świt zaróżowił już okna. Don Juan przetrwał w zadumie dziesięć godzin. Stary zegar wierniejszy był panu niż syn, który nie kwapił się ze spełnieniem obowiązków. Ów mechanizm składał się z drzewa, dźwigni, drutów i kółek, a on przecież miał inny mechanizm, właściwy ludziom, zwany sercem. Bojąc się utraty cennego likworu, sceptyczny don Juan włożył flakonik na dawne miejsce, do szuflady gotyckiego stołu. W owym uroczystym momencie posłyszał z galerii przygłuszone hałasy i szmery: był to gwar pomieszanych rozmów, tłumione śmiechy, lekkie stąpanie, szelest jedwabiu - taką osobliwą "ciszę" zachowuje wesoła kompania, kiedy usiłuje się skupić. Drzwi się otwarły, książę, przyjaciele don Juana, siedem kurtyzan i śpiewaczki, wszyscy zjawili się razem, a w ich ubiorze i postawie panował ów dziwaczny nieład, jaki dostrzegamy wśród tancerek zaskoczonych światłem dnia, które walczy z blednącymi ogniami świec. Przybyli, żeby, jak obyczaj nakazuje, pocieszyć młodego spadkobiercę. - Ho, ho, zdaje się, że nasz biedny don Juan serio tę śmierć potraktował - szepnął książę do ucha Brambilli. - Bo jego ojciec był wielce poczciwym człowiekiem - odpowiedziała. Nocne medytacje zostawiły tak głęboki ślad na obliczu don Juana, że rozbawiona czereda spoważniała i umilkła. Mężczyźni zastygli w bezruchu. Kobiety, których wargi były wysuszone winem, a policzki nosiły ślady pocałunków, uklękły i jęły się modlić. Don Juan nie zdołał opanować drżenia, widząc, jak ta wspaniałość, wesele, uśmiech, śpiewy, młodość, słowem: uosobione piękno życia - korzyło się w obliczu śmierci. Ale w uroczych Włoszech rozpusta i religia tworzyły naonczas tak dobraną parę, że religia była rozpustą, a rozpusta religią! Książę uścisnął serdecznie dłoń don Juana; a potem wszystkie te twarze ustroiły się w ten sam wyraz na pół smutny i na pół obojętny, zniknęły koszmary i sala opustoszała. Był to właśnie obraz życia! Na schodach książę powiedział do Rivabarelli: - No i cóż! Kto by się tego spodziewał po don Juanie! Nic niby nie szanował, a było to fanfaronadą: kochał ojca! - Postrzegłeś, książę, tego czarnego psa? - spytała Brambilla. - Ależ on teraz jest bogaty!... - westchnęła Bianca Cavatolino. - Wielkie rzeczy! - zawołała dumna Varonese, ta, która zgniotła puzderko. - Co ty pleciesz! - obruszył się książę. - Ze swoimi dukatami jest takim samym księciem jak ja. Kołysany wielką mnogością myśli, don Juan nie wiedział zrazu, co uczynić wypada. Obejrzawszy skarb - swoją schedę po rodzicu, wrócił wieczorem do komnaty nieboszczyka, z duszą potwornym egoizmem nabrzmiałą. Zastał w apartamentach zmarłego całą służbę, przygotowującą i zdobiącą wspaniały katafalk, na którym miało być wystawione wśród świateł, kiru i kwiatów ciało wielmożnego pana. Widowisko w Ferrarze ulubione, na które zbiega się całe miasto. Don Juan dał znak i służba przerwała pracę, zdumiona i przerażona. - Zostawcie mnie tu samego - powiedział głosem, co raził sztucznością. - Wrócicie, kiedy ja wyjdę. Gdy kroki starego lokaja, który wyszedł ostatni, umilkły prawie na kamiennej posadzce, don Juan zatrzasnął drzwi i pewien samotności wykrzyknął: - Spróbujemy! Ciało Bartolommea leżało na długim stole. Pragnąc zaoszczędzić oczom widoku ohydnego trupa, który zgrzybiałą a szkaradną chudością przypominał szkielet, cyrulicy zatrudnieni przy balsamowaniu spowili go prześcieradłem tak, że tylko głowa wystawała. Nieboszczyk, podobny do mumii, spoczywał pośrodku sali, a prześcieradło, miękkie z natury swojej, modelowało jego kształty, co prawda nie dokładnie, ale ukazując sztywność, ostrość i cienkość piszczeli. Twarz poznaczyły już fioletowe cętki, świadczące, że balsamowanie jak najprędzej skończyć trzeba. Don Juan, lubo w sceptycyzm uzbrojony, zadrżał otwierając kryształowy flakon. Kiedy pochylił się nad głową, zawahał się chwilę, taki okropny przejął go dreszcz. Ale naszego młodzieńca wcześnie już i umiejętnie zepsuły obyczaje rozwiązłego dworu; myśl godna księcia Urbino dodała mu odwagi, którą podsyciło jeszcze gorące uczucie ciekawości, i zdawać by się mogło, że to demon podszepnął słowa, co w sercu Juana teraz rozbrzmiały: Zwilż oko! Wziął więc lniany płatek i kapnąwszy nań z nieopisanym skąpstwem cennego likworu, przeciągnął delikatnie po prawej powiece trupa. Oko się otworzyło. - Ach! Ach! -zdumiał się don Juan ściskając flakon w dłoni; człowiek śniący, że wisi nad przepaścią, podobnie czepia się jedynej gałęzi. Zobaczył oko pełne życia, oko dziecka w głowie trupa, światło migotało w odmłodzonej tęczówce; osłonięte pięknymi czarnymi rzęsami, błyszczało niby jedno z owych przedziwnych świateł, które dostrzega podróżny wędrujący pustymi polami w zimowy wieczór. To płonące oko chciało jakby rzucić się na don Juana, myślało, oskarżało, skazywało, groziło, osądzało, mówiło, krzyczało, gryzło. Wyrażało najczulsze prośby, królewski gniew, miłość dziewczyny błagającej katów o litość, a wreszcie pojawiło się wszechwiedzące spojrzenie, jakim obrzuca innych ludzi człowiek wstępujący na ostatni stopień szafotu. Z tej cząstki życia tyle życia buchało, że don Juan odskoczył przerażony i jął krążyć po pokoju, nie śmiejąc spojrzeć na to oko, a widział je wszędzie, na posadzce i gobelinach. Komnata była usiana punktami tryskającymi ogniem, życiem, inteligencją. Wszędzie błyszczały oczy, prześladowały go niby sfora psów gończych. - Żyłby jeszcze drugie sto lat! - wykrzyknął mimo woli w momencie, kiedy, diabelskim wpływem do ojca przyciągnięty, zawisł wzrokiem na tej jarzącej się iskrze. Nagle ta rozumna powieka zamknęła się szybko i otwarła, niby powieka kobiety wyrażającej zgodę. Don Juana zdjęłaby nie mniejsza trwoga, gdyby usłyszał głos wołający: "Tak"! "Co robić"? - pomyślał. Zebrawszy się na odwagę, spróbował zamknąć tę białą powiekę. Daremne to były usiłowania. "Wyłupić je? Ależ może byłoby to ojcobójstwem"? - zadał sobie pytanie. - Tak - odpowiedziało oko mrugnięciem pełnym zadziwiającej ironii. - Ha! - wykrzyknął don Juan. - Kryją się w tym jakieś czary. - Zbliżył rękę do oka, aby je zmiażdżyć. Wielka łza spłynęła po zapadniętych policzkach trupa i spadła na dłoń Belvidera. - Piekąca łza!... - zawołał siadając. Wyczerpała go ta walka, jakby nowy Jakub zmagał się z aniołem. * Jakub, patriarcha biblijny, syn Izaaka, stoczył nad rzeką Jabbok walkę z aniołem i otrzymał od Boga imię Izrael. Na koniec wstał powiadając sobie: "Byle tylko nie było krwi"! A potem zebrawszy tyle sił, ile trzeba tchórzowi, rozmiażdżył to oko wgniatając je szmatą, ale nie patrząc na nie. Rozległo się nieoczekiwane i jakże okropne skomlenie: stary pudel zdychał wyjąc żałośnie. "Czyżby znał tajemnicę"? - pomyślał don Juan spoglądając na wierne zwierzę. Don Juan Belvidero zyskał opinię dobrego syna. Wzniósł na grobie ojca pomnik z białego marmuru, a rzeźby polecił wykonać najznakomitszym artystom epoki. Odetchnął pełną piersią dopiero tego dnia, kiedy posąg, wyobrażający ojca na klęczkach przed uosobieniem Religii, przypieczętował olbrzymim ciężarem ten dół, gdzie nasz bohater pogrzebał jedyny wyrzut, który w momentach fizycznego znużenia mógłby jego serce zaniepokoić. Zliczywszy nieprzebrane bogactwa po starym orientaliście pozostałe, don Juan nauczył się skąpstwa: musiał przecież wyposażyć pieniędzmi dwa ludzkie życia. Jego sondujący wzrok sięgnął aż do podstaw istnienia społeczeństw, a tym łacniej mógł ogarnąć świat, że widział go przez ciemności grobu. Zanalizował ludzi i rzeczy, aby raz na zawsze skończyć z przeszłością, którą reprezentuje historia; z teraźniejszością wyobrażaną przez prawo; z przyszłością, którą religie odsłaniają. Wziął ducha i materię, rzucił je do wspólnego tygla, nie wytopił nic i wtedy stał się DON JUANEM. Zapanowawszy nad ułudami życia, pogrążył się, młody i piękny, w wirze owego życia, gardząc światem, ale biorąc go we władanie. Jego szczęśliwość nie miała nic wspólnego z owym mieszczańskim dosytem, który w określonych porach kleikiem się raczy, cieszy się w zimie gorącą kamionką włożoną pod kołdrę, lampą zapalaną wieczorami i nowymi pantoflami, sprawianymi co kwartał. Zagarnął egzystencję, jak małpa chwyta orzech, i bez długich ceregieli zręcznie odarł pospolite łupiny owocu, aby dobrać się do smacznego miąższu. Poezja i podniosłe wzloty ludzkiej namiętności obchodziły go tyle, co zeszłoroczny śnieg. Nie popełnił nigdy błędu potężnych umysłów, które imaginując sobie niekiedy, że małe dusze w wielkie dusze wierzą, wymieniają, jakby robiły łaskę, znakomite myśli o przyszłości na grosze naszych doczesnych pojęć. Mógł doskonale jak oni stąpać po ziemi, a głową sięgać nieba i nie odwracać odeń wzroku, lecz wolał siedzieć i wysuszać pocałunkami wargi delikatnych, jędrnych i pachnących kobiet; gdyż, podobny śmierci, pożerał bezwstydnie wszystko, gdziekolwiek się zjawił, żądając miłości zaborczej, wschodniej, o długotrwałych i łatwych rozkoszach. Miłując w kobietach tylko kobietę, uczynił z ironii naturalny stan swojej duszy. Gdy łóżko jego kochankom służyło po to, aby mogły wzlecieć do nieba i zapomnieć się tam w upajającej ekstazie, don Juan podążał za nimi, poważny, wylewny i szczery, ale w tym stopniu, w jakim student niemiecki na szczerość zdobyć się potrafi. Powiadał: JA, kiedy jego kochanka, szalona, nieprzytomna, mówiła: MY! Dawał porywać się kobietom i czynił to z zadziwiającą wprawą. Starczyło mu zawsze dowcipu, aby przekonać kobietę, że drży przed nią niby uczeń gimnazjum pytający swoją pierwszą tancerkę na balu: "Czy lubisz pani tańcować"? Ale umiał w stosownej chwili ryknąć jak lew, dobyć niezwyciężonej szpady i kłaść trupem komandorów. W prostocie jego czaiła się zawsze drwina, a w łzach przebijał śmiech, gdyż umiał płakać niczym kobieta, kiedy powiada do męża: "Daj mi nowy ekwipaż albo umrę na suchoty". Dla kupców świat jest towarem albo ogromną sumą waluty obiegowej; dla większości młodych ludzi jest kobietą; dla kilku kobiet - mężczyzną; dla pewnych natur - salonem, kliką, dzielnicą, miastem; don Juan utożsamiał się z wszechświatem! Będąc wzorem wdzięku, szlachetnych manier i nieodpartych zalet umysłu, zawijał do wszystkich portów; lecz pozwalając swoją łódź prowadzić, zmierzał zawsze tam, gdzie życzył sobie, aby go zaprowadzono. Im bardziej się wyżywał, tym mocniej wątpił. Obserwując ludzi, demaskował często odwagę, odkrywając w niej tylko zuchwalstwo; w roztropności odsłonił tchórzostwo; w szczodrobliwości - przebiegłość; w sprawiedliwości - zbrodnię; w delikatności - głupotę; w uczciwości - naprzód powzięte zamysły. Dostrzegł, że wskutek osobliwej fatalności ludzie naprawdę uczciwi, delikatni, sprawiedliwi, szczodrobliwi, roztropni i odważni nie cieszą się żadnym mirem u bliźnich. "Jakiż to bezlitosny żart! - powiadał sobie. - Bóg nie jest jego autorem". Zrezygnowawszy tedy z lepszego świata, przestał zdejmować kapelusz, kiedy padło Boże imię, a kamiennych świętych w kościele li tylko za dzieła sztuki poczytywał. Ale rozumiejąc także mechanizm ludzkich społeczeństw, nigdy zbytnio przesądów nie obrażał, nie dorównywał bowiem potęgą katowi; obchodził tylko prawa społeczne z ową gracją i dowcipem, tak wybornie oddanymi w scenie z panem Niedzielą. * Scena z panem Niedzielą—z komedii Moliera „Don Juan", gdzie krawiec Niedziela daje się wywieść w pole uprzejmościom swego arystokratycznego dłużnika. Nie przesadzimy mówiąc, że na jego naturę złożył się Don Juan Moliera, Faust Goethego, Manfred Byrona i Melmoth Maturina. * Charles-Robert Maturin (1782—1824) — urodzony w Dublinie z rodziny protestantów francuskich, przedstawiciel tzw. w literaturze szkoły frenetycznej, autor fantastycznych powieści (m.in. „Melmoth wędrowiec"), wywarł wielki wpływ na twórczość Balzaka. Wielkie obrazy pióra największych geniuszów Europy, obrazy, którym tak akordy Mozarta, jak i lira Rossiniego pewno nie przyniosą ujmy! Obrazy straszliwe, uwieńczone pierwiastkiem zła istniejącym w człowieku, których kopie w każdym odnajdujemy stuleciu: niekiedy ów typ paktuje z ludźmi wcielając się w Mirabeau; niekiedy zadowala się milczącym działaniem, jak Bonaparte; innym razem gnębi świat ironią, jak boski Rabelais; to znów natrząsa się z ludzi, zamiast obrzucać świat obelgami, jak marszałek Richelieu; a raczej może szydzi ze świata i ludzi jednocześnie, jak najsławniejszy z naszych ambasadorów. Ale sięgający głęboko geniusz don Juana Belvidero streścił w sobie wszystkie te geniusze. Natrząsał się ze wszystkiego. Życie jego było żartem obejmującym ludzi, rzeczy, instytucje, idee. Jeśli idzie o wieczność, gawędził raz poufale przez pół godziny na ów temat z papieżem Juliuszem II, a pod koniec rozmowy oznajmił śmiejąc się w głos: "Skoro muszę koniecznie wybierać, wolę wierzyć w Boga niż w diabła; potęga z dobrocią złączona rokuje lepsze nadzieje niźli Geniusz Zła". - Tak, ale Bóg domaga się, aby czyniono pokutę na tym świecie... - Czyżbyś, ojcze święty, ustawicznie o swoich myślał odpustach ? - rzekł Belvidero. - A no cóż, mam jeszcze całe istnienie w rezerwie i poświęcę je na żal za grzechy pierwszego życia. - Jeśli tak rozumiesz starość, bacz, aby cię nie kanonizowano... - Wszystkiego się można spodziewać, skoro ciebie, ojcze święty, na tron papieski wyniesiono. I poszli odwiedzić robotników zajętych przy budowie olbrzymiej bazyliki ofiarowanej świętemu Piotrowi. - Święty Piotr był genialnym człowiekiem, który ustanowił dla nas podwójną władzę - rzekł papież do don Juana - zasłużył więc na ten pomnik. Ale czasami, nocą, myślę sobie, że potop przeciągnie po tym wszystkim jak gąbką i trzeba będzie zaczynać od nowa... Don Juan i papież parsknęli śmiechem: zrozumieli się. Głupiec udałby się nazajutrz z Juliuszem II na zabawę do Rafaela albo do rozkosznej Villa Madama; lecz Belvidero poszedł na mszę papieską, aby umocnić się ostatecznie w wątpliwościach. Mógłby przecież Rovera w rozpuście otrzeźwieć i zabrać się do komentowania Apokalipsy. Aczkolwiek nie piszemy tej legendy, aby dostarczyć materiałów ludziom komponującym rozprawy o życiu don Juana, pragniemy dowieść naszym poczciwym bliźnim, że Belvidero nie zginął w pojedynku z kamieniem, jakby nas kilku litografów przekonać chciało. Ukończywszy sześćdziesiąty rok życia, don Juan Belvidero osiadł na stałe w Hiszpanii. Poślubił tam na stare lata młodą i zachwycającą Andaluzyjkę. Ale powodując się wyrachowaniem, nie był ani dobrym ojcem, ani dobrym małżonkiem. Spostrzegł bowiem, że tylko od tych kobiet jesteśmy tkliwie kochani, o które nie dbamy wcale. Dona Elwira, chowana nabożnie przez wiekową ciotkę w głębi Andaluzji, w starym, leżącym nie opodal Sanlucar zamku, była uosobieniem wdzięku i oddania. Przewidziawszy, iż ta dziewczyna długo będzie zwalczać namiętność, zanim jej ustąpi, don Juan poślubił Elwirę, licząc, że ją do śmierci swojej w cnocie utrzymać potrafi. Była to facecja serio traktowana, partia szachów, którą odłożył sobie na podeszłe lata. Znając dobrze wszystkie błędy, które popełnił ojciec jego Bartolommeo, don Juan postanowił wykorzystywać rozsądnie wszystkie najbłahsze choćby czyny swojej starości: na jego śmiertelnym łożu rozegra się ten sam dramat, ale koniec będzie pomyślny. Dlatego lwią część bogactw zakopał w piwnicach swego pałacu w Ferrarze, które to miasto rzadko teraz nawiedzał. Pozostałą część fortuny umieścił na dożywocie, aby trwałością swojego życia małżonkę i dziatki zainteresować: rodzaj fortelu, którego winien był się chwycić stary Bartolommeo; ale ta spekulacja, trącąca makiawelizmem, nie była konieczna. Młody Filip Belvidero, syn jego, był równie nabożnym Hiszpanem, jak ojciec bezbożnikiem, zapewne w myśl przysłowia: "Skąpi rodzice marnotrawnych miewają synów". Don Juan wybrał opata z Sanlucar na spowiednika księżnej de Belvidero i Filipa. Ów mąż boży był świątobliwym człowiekiem, pięknej i nad podziw zgrabnej postawy, miał prześliczne czarne oczy, oblicze podobne do twarzy cesarza Tyberiusza, zmęczone postami i wybladłe od umartwień, prócz tego znać było po zacnym księdzu, że - jak wszyscy samotnicy - ustawicznie z pokusami walczyć musi. Stary pan żywił zapewne nadzieję, że nim dzierżawę pierwszego życia ukończy, zabije jeszcze mnicha. Ale bądź z tej racji, że opat przebiegłością samemu don Juanowi dorównywał, bądź że dona Elwira większą roztropnością i cnotą się odznaczała, niż to hiszpańskim białogłowom pospolicie przypisujemy, don Juan musiał spędzać ostatnie dni swojego życia niczym wiejski proboszcz: żaden skandal nie wybuchł w jego domu. Czasami tylko przyłapywał z radością żonę i syna na uchybianiu obowiązkom religijnym, a wtedy żądał stanowczo, aby żadnych praktyk nakazanych wiernym od Stolicy Apostolskiej nie omijali. A zresztą nic mu takiej przyjemności nie sprawiało, jak słuchanie dysput moralnych, które Filip, dona Elwira i wykwintny opat z Sanlucar prowadzili. Jakkolwiek nadzwyczajnymi staraniami otaczał osobę swoją, don Juan de Belvidero zgrzybiał wreszcie; z owym bolesnym wiekiem nadeszły krzyki niemocy, tym bardziej rozdzierające, że niepomiernie bogate były wspomnienia szaleńczej młodości i rozkosznego wieku męskiego. Ten człowiek, co umiał wznosić się na szczyty drwiny, wpajając innym wiarę w prawa i zasady, z których szydził, zasypiał teraz wieczorami nad jakimś być może! Ten wzór dobrego tonu, ten książę niezmordowany w orgiach, wspaniały na wyścigach, pełen gracji wobec dam, których serca zginał podobnie, jak wieśniak zgina pręt wikliny, ten genialny człowiek cierpiał na chroniczny katar żołądka, nieznośny ischias i brutalną podagrę. Wypadały mu zęby, jak pod koniec balu najbielsze i najpiękniej wystrojone damy umykają jedna po drugiej, zostawiając pusty i ogołocony salon. Na koniec jego śmiałe ręce drżeć poczęły, jęły się chwiać smukłe nogi, a pewnego wieczoru apopleksja ścisnęła mu szyję zakrzywionymi i lodowatymi palcami. Od tego fatalnego dnia zrobił się posępny i twardy. Oskarżał syna i żonę o brak serca, utrzymując niekiedy, że otaczają go wzruszającą i delikatną troskliwością, ponieważ całą swoją fortunę na dożywocie umieścił, a inne powody owych tkliwych zabiegów jego zdaniem nie istniały. Elwira i Filip zalewali się wtedy gorzkimi łzami i tym gorliwiej karesowali zjadliwego starucha, którego skrzeczący głos nabrzmiewał uczuciem, żeby im oznajmić: "Moi przyjaciele, ukochana moja żono, przebaczacie mi, nieprawdaż? Dokuczam wam troszeczkę. Niestety! O wielki Boże! Czemuż się mną posługujesz, aby doświadczyć te dwa niebiańskie stworzenia ? Ja, który powinienem być ich radością, jestem ich biczem"! Takimi sposobami przykuł ich do swego wezgłowia, każąc im całymi miesiącami znosić okrucieństwo i niecierpliwość, a wypłacał za nie godziną, kiedy roztaczał przed żoną i synem wciąż nowe skarby łaskawości i fałszywych uczuć - system ojcowski, co wydał bez porównania lepsze owoce niż metoda, którą stosował ojciec don Juana. Wreszcie książę tak okropnie zapadł na zdrowiu, że kiedy prześcielano łóżko, musiano nim manewrować jak feluką u niebezpiecznego wejścia do kanału. Ów błyskotliwy sceptyk, którego rozum przeżył to najokropniejsze ze zniszczeń, znalazł się między lekarzem a spowiednikiem, a tych fachów osobliwie nienawidził. Ale traktował ich jowialnie. Przecież błyszczało dlań światło za przyszłości zasłoną! Na owej kurtynie, ołowianej dla innych, a przezroczystej dla niego, lekkie, zachwycające uciechy młodości igrały jak cienie. W piękny wieczór letni don Juan uczuł, że śmierć się zbliża. Hiszpańskie niebo było cudownie czyste, gaje pomarańczowe nasycały wonią powietrze, gwiazdy sączyły chłodne i przyjemne światło, natura zdawała się ręczyć za zmartwychwstanie Belvidera, posłuszny i dobry syn wpatrywał się weń z miłością i szacunkiem. Około jedenastej zapragnął pozostać sam z tym naiwnym chłopcem. - Filipie - ozwał się głosem tak serdecznym i czułym, że młodzieniec drgnął i zapłakał ze szczęścia. Nigdy jeszcze ów nieugięty ojciec nie wymówił w ten sposób: Filipie! - Słuchaj, mój synu - podjął konający. - Jestem wielkim grzesznikiem. I dlatego przez całe życie myślałem o swojej śmierci. Miałem niegdyś przyjaciela w świętym papieżu Juliuszu II. Ten najznakomitszy z kapłanów, lękając się, abym okropnej porywczości swej uległszy nie popełnił śmiertelnego grzechu między momentem konania a tym, kiedy namaszczą mnie olejami świętymi, podarował mi fiolkę z odrobiną owej przenajświętszej wody, co niegdyś ze skał na puszczy wytrysła. Utrzymywałem rzecz w tajemnicy, gdyż to trwonienie skarbów Kościoła, lecz dozwolono mi objawić ten sekret synowi in articulo mortis. * In articulo mortis (łacińskie) - w obliczu śmierci. Znajdziesz ten flakonik w szufladzie gotyckiego stołu, który zawsze przy łóżku swoim umieszczać kazałem. Bezcenny ów kryształ będzie mógł i tobie kiedyś posłużyć, mój Filipie ukochany. Przysięgnij na wieczne zbawienie, że skrupulatnie wykonasz moje rozkazy! Filip spojrzał na ojca. Don Juan znał się zbyt dobrze na objawach ludzkich sentymentów, aby nie umrzeć spokojnie i z wiarą, uchwyciwszy takie spojrzenie - jak ojciec jego w rozpaczy umierał, na Juana popatrzywszy. - Zasłużyłeś na innego ojca - ciągnął don Juan. - Muszę ci wyznać, moje dziecię, że kiedy opat z Sanlucar wiatyk mi podawał, rozmyślałem o dwóch królestwach: diabelskim i bożym. Ogromne to potęgi i nigdy nie dadzą się pogodzić... - O mój ojcze... - i powiadałem sobie: kiedy szatan zawrze pokój, będzie musiał wymówić sobie przebaczenie dla swoich adherentów, gdyż inaczej wielkim okazałby się łotrem. Prześladuje mnie ta myśl. Pójdę więc do piekła, mój synu, jeśli nie spełnisz mojej ostatniej woli. - Mówcież prędko, panie ojcze, co mam robić! - Jak tylko zamknę oczy, a może stać się to i za kilka minut, weźmiesz moje ciało, jeszcze ciepłe, i położysz je na stole, pośrodku tej komnaty. Potem zgasisz lampę; światło gwiazd musi ci wystarczyć. Zdejmiesz ze mnie suknie i odmawiając zdrowaśki i ojczenasze, wznosząc duszę ku Bogu, zwilżysz starannie tą świętą wodą moje oczy, wargi, całą głowę, a następnie członki i ciało; ale, mój synu, wszechmoc boska jest tak potężna, że nie trzeba niczemu się dziwić! Czując, że śmierć stanęła obok łoża, don Juan krzyknął straszliwym głosem: - Trzymaj mocno flakon! - A potem wyzionął spokojnie ducha w ramionach Filipa, którego obfite łzy zrosiły bladą i wykrzywioną ironicznie twarz ojca. Około północy don Filip de Belvidero umieścił zewłok ojca na stole. Ucałowawszy czoło i siwe włosy, zgasił lampę. Łagodna poświata księżyca, której przedziwne lśnienie kładło się na okolicznych polach, pozwoliła nabożnemu Filipowi postrzegać niewyraźnie ciało ojca: biały kształt cieniem spowity. Młodzieniec zmoczył lniany płatek likworem i, pogrążywszy się w modłach, namaścił wiernie tę świętą głowę. Panowała głęboka cisza. Usłyszał po chwili niewytłumaczony szelest, ale przypisywał go igraszkom wietrzyka pośród wierzchołków drzew. Kiedy natarł prawe ramię, uczuł, że ramię krzepkie i młode ściska go za szyję, ramię ojca! Wrzasnął jak opętany, upuścił fiolkę i kryształ się rozprysnął. Likwor ulotnił się. Służba zamkowa wpadła dzierżąc pochodnie. Ów krzyk tak przeraził i zaskoczył lokajów, jakby trąba zwołująca na Sąd Ostateczny wstrząsnęła światem. W jednym momencie komnata napełniła się ludźmi. Drżący tłum postrzegł zemdlonego Filipa, który nie osunął się na ziemię, albowiem trzymało go potężne ojcowskie ramię. A potem - zjawisko nadprzyrodzone - zgromadzeni ujrzeli głowę don Juana, młodą i piękną niczym głowa Antinousa; głowę o czarnych włosach, błyszczącym oku, szkarłatnych wargach, co szamotała się przeraźliwie, nie mogąc poruszyć korpusu, do którego należała. * Antinous - młody i piękny Grek, ulubieniec cesarza Hadriana; gdy zginął w roku 130 poświęcając się dla cesarza, ten ogłosił go bogiem. Stary sługa zawołał: - Cud! - I wszyscy ci Hiszpanie powtórzyli: - Cud! - Nazbyt pobożna, aby myśleć, że tu o tajemnice magii chodzi, dona Elwira posłała po opata z Sanlucar. Kiedy ów mąż boży zobaczył cud na własne oczy, postanowił zeń skorzystać, jako człowiek rozumny tudzież ksiądz, który o powiększeniu swoich dochodów dniem i nocą marzy. Oświadczywszy natychmiast, że don Juan będzie niezawodnie kanonizowany, wskazał swój klasztor jako najsposobniejsze miejsce uczczenia zwłok, a rzeczoną budowlę mianem San Juan de Lucar ochrzcił. Usłyszawszy to głowa wykrzywiła się dość krotochwilnie. Zamiłowanie Hiszpanów do uroczystości tego rodzaju jest tak dobrze znane, że nietrudno uwierzyć, jakimi to feeriami religijnymi klasztor w Sanlucar uczcił wprowadzenie zwłok błogosławionego don Juana Belvidero do swojego kościoła. W kilka dni po śmierci znakomitego pana wieść o jego częściowym zmartwychwstaniu takiego rozgłosu po okolicznych wsiach w promieniu pięćdziesięciu mil wokół Sanlucar nabrała, że sam widok ciekawych, ściągających różnymi drogami, był sceną z komedii; napływali ze wszystkich stron, nęciło ich Te Deum, które miano odśpiewać przy blasku pochodni. Starodawny meczet - dziś klasztor Sanlucar - cudowny budynek przez Maurów wzniesiony, którego sklepienia od trzech wieków imię Chrystusa zamiast imienia Allacha słyszały, nie mógł pomieścić tłumu, pragnącego oglądać tę ceremonię. Stłoczeni niby mrówki, hidalgowie w aksamitnych płaszczach, zbrojni w szpady znane z dobroci, stali wokół filarów, nie mając nawet miejsca, aby klęknąć, oni, którzy tutaj tylko zginali kolana. Urocze wieśniaczki, pod których baskinami rysowały się kształty stworzone do miłości, prowadziły siwowłosych starców. Młodzieńcy o płomiennych oczach towarzyszyli wystrojonym staruchom. Były też i pary drżące z ukontentowania, ciekawe narzeczone wiedzione przez amantów, młode małżeństwa, dzieci trzymające się lękliwie za ręce. Ciżba bogata w kolory, olśniewająca kontrastami barw, odświętnie ubrana, niosąca naręcza kwiatów, napełniała nocną ciszę przyjemnym gwarem. Otwarły się szerokie wrota kościoła. Ci, co się spóźnili i zostali na dworze, widzieli z daleka, poprzez trzy otwarte portale, spektakl, o którym zwiewne dekoracje naszych współczesnych oper nie dałyby prawie żadnego pojęcia. Dewotki i grzesznicy, pilnie o łaski nowego świętego zabiegający, zapalili na jego cześć w tej przestronnej świątyni tysiące świec, których przedziwne ognie nadawały owej budowli magiczny wygląd. Czarne arkady, kolumny i kapitele głębokie kaplice migocące od złota i srebra, galerie, saraceńskie łuki wycięte w koronkę, najdelikatniejsze linie tej delikatnej rzeźby rysowały się w owym nadmiarze światła, niby kapryśne wzory powstające w rozpalonych do czerwoności węglach. Nad tym oceanem ognia panowało w głębi kościoła złocone prezbiterium, gdzie wznosił się wielki ołtarz, którego blask mógłby ze wschodzącym słońcem rywalizować. Ale, co prawda, wspaniałość złotych lamp, srebrnych kandelabrów, chorągwi, błyszczących frędzli, figur świętych i wotów bladła przy relikwiarzu, w którym umieszczono don Juana. Ciało bezbożnika, okryte kwiatami, mieniące się od klejnotów, kryształów, diamentów, złota, piór niźli skrzydła serafina bielszych, zastępowało na wielkim ołtarzu wizerunek Chrystusa. Wokół don Juana płonęło mnóstwo świec, wysyłających w powietrze ognistą falę za falą. Poczciwy opat z Sanlucar, strojny w kapłańskie szaty, w mitrze wysadzanej drogimi kamieniami, oparty na złotym pastorale, siedział niby król prezbiterium, na fotelu, którego mógłby mu cesarz pozazdrościć, w otoczeniu całego swojego duchowieństwa składającego się z obojętnych dla świata, srebrnowłosych starców, odzianych w najcieńsze komże i podobnych do świętych wyznawców, jakich malarze grupują wokół Przedwiecznego. Celebrans i dygnitarze kapituły, strojni w błyszczące oznaki próżności kościelnej, przechadzali się w chmurze kadzidlanych dymów, przypominając gwiazdy, które toczą się po firmamencie. Kiedy nadeszła godzina triumfu, rozbrzmiały dzwony, budząc echa w całej okolicy, i olbrzymia ciżba rzuciła ku Bogu pierwszy odzew pochwalny, od którego zaczyna się Te Deum. Wzniosły to odzew! Były w nim lekkie i czyste głosy, głosy kobiet porwanych ekstazą, pomieszane z poważnymi i silnymi głosami mężczyzn, tysiące głosów tak potężnych, że organy nie mogły zapanować nad nimi, lubo pełną ryczały piersią. I tylko przejmujące nuty młodego głosu ministrantów i donośne pienia kilku barytonów obudziły myśli pełne powabu, odmalowały dzieciństwo i siłę w tym zachwycającym koncercie ludzkich głosów złączonych uczuciem miłości. - Te Deum laudamus! Z łona tej katedry, czarnej od klęczących mężczyzn i kobiet, wytrysnął ów śpiew podobny do światła, co nagle zabłyśnie w nocy, i ciszę jakby uderzenie gromu przerwało. Głosy wzbiły się razem z dymami kadzidła, które na tych fantastycznych cudach architektury rozciągnęły niebieskawe i przejrzyste welony. Wszystko tu było bogactwem, wonią, światłem i melodią. W momencie kiedy ta muzyka miłości i wdzięcznych uczuć spłynęła na ołtarz, don Juan, nazbyt uprzejmy, żeby nie podziękować, nazbyt dowcipny, żeby nie zrozumieć facecji, odpowiedział przeraźliwym śmiechem i rozparł się w relikwiarzu. Diabeł nie spał: podsunąwszy don Juanowi myśl, że wierni mogliby go wziąć za jakiegoś pospolitaka, świętego w guście Bonifacego albo Pantaleona, zmącił tę melodię miłości wyciem, do którego przyłączyły się tysiące głosów piekła. Ziemia błogosławiła, piekło lżyło. Kościół zadrżał w prastarych posadach. - Te Deum laudamus! - śpiewali wierni. - Idźcie do wszystkich diabłów! Głupie bydło! Bóg! Bóg! Carajos demonios, głupie bydlęta, z tym waszym Bogiem-ramolem! I potok bluźnierstw chlusnął niby strumień wrzącej lawy, kiedy wybuchnie Wezuwiusz. - Deus sabaoth, sabaoth! - wołali chrześcijanie. - Obrażacie majestat piekła! - odpowiedział don Juan zgrzytając zębami. Po chwili żyjące ramię wysunęło się poza ramy relikwiarza i jęło wygrażać zebranym, a ruchy te pełne były ironii i rozpaczy. - Święty nas błogosławi - mówiły stare kobiety, dzieci i narzeczeni, ludzie naiwnej wiary. Oto jak często mylimy się w adoracjach naszych! Człowiek wyższego umysłu drwi sobie z tych, co prawią mu komplementy, a czasem prawi komplementy ludziom, z których drwi sobie w głębi serca. W tym momencie ksiądz, który leżał krzyżem u stóp ołtarza i wyśpiewywał Sancte Johannes, ora pro nobis - usłyszał dość wyraźnie: O coglione! * Sancte Johannes, ora pro nobis (łacińskie) - Święty Janie, módl się za nami. * O coglione (włoskie) - Och, głupcze. - A cóż się tam dzieje na górze? - spytał biskup sufragan widząc, że relikwiarz się porusza. - Święty udaje diabła - odrzekł opat. Wtedy ta żyjąca głowa oderwała się gwałtownie od martwego korpusu i wyrżnęła celebransa w żółtawą łysinę. - Przypomnij sobie donie Elwirę! - wrzasnęła głowa wgryzając się w głowę opata. Ów okropny wrzask zmącił porządek nabożeństwa. Zbiegli się wszyscy księża, otaczając swojego władcę. - No i co, głupcze? Powiadasz jeszcze, że jest Bóg? - rozległ się nowy wrzask, a tymczasem opat, w mózg ugryziony, ducha oddawał. Paryż, październik 1830 . WYGNAŃCY. Przełożył JULIAN ROGOZINSKI. ALMAE SORORI * Almae sorori (łacińskie) — dobroczynnej siostrze, to znaczy Laurze Surville, której Balzac zadedykował wcześniej „Pierwsze kroki". W roku 1308 niewiele domów stało na tak zwanym Terenie, uformowanym przez piach i muł, które naniosła Sekwana - powyżej Cite, za kościołem Notre-Dame. Pierwszym, który odważył się zbudować dom na tym brzegu narażonym na częste powodzie, był sierżant straży paryskiej, człek cieszący się względami kanoników kapituły Notre-Dame - za drobne przysługi, jakie im świadczył; w nagrodę biskup wydzierżawił mu dwadzieścia pięć prętów ziemi, zwalniając go od wszelkich czynszów należnych z tytułu wzniesienia budowli. Siedem lat wcześniej, licząc od dnia, kiedy rozpocznie się nasza opowieść, Józef Tirechair, jeden z najtwardszych strażników Paryża, za procenty od grzywien, którymi karał złodziejaszków i prostytutki na ulicach Cite, zbudował sobie dom nad Sekwaną, dokładnie u wylotu ulicy du Port-Saint-Landry. Ażeby uchronić od wszelkich szkód towary deponowane w porcie, miasto wzniosło coś na kształt murowanej grobli, zaznaczanej na starych planach Paryża, która zabezpieczała fundament palowy portu, broniąc przyczółka Terenu przed naporem wód i spływającej kry; strażnik wykorzystał groblę jako fundament - do jego siedziby wchodziło się więc po kilku stopniach. Podobną do wszystkich ówczesnych domów, harharę tę wieńczył dach spiczasty, który od frontu miał kształt przepołowionego po przekątnej rombu. Ku żalowi historiografów kilka zaledwie dachów tej konstrukcji zachowało się w Paryżu. Okrągłe okienko oświetlało strych, gdzie pani sierżantowa suszyła bieliznę Kapituły, miała bowiem zaszczyt prać dla Notre-Dame, będącej na pewno klientką nielichą. Na pierwszym piętrze były dwa pokoje, wynajmowane rok w rok cudzoziemcom, po czterdzieści soldów paryskich każdy, cena olbrzymia, uzasadniona skądinąd przepychem, z jakim umeblował je Tirechair. Ściany przyozdobił tapiserią flandryjską, łoża wstawił obszerne, podobne do chłopskich, osłonięte baldachimami z zielonej szarszy, wyposażone w miękkie materace i pościel solidną, z cienkiego płótna. W każdej z izb był chauffedoux, rodzaj pieca, którego opis nie miałby tutaj celu. Podłoga, starannie pucowana przez czeladniczki sierżantowej, lśniła jak oprawa relikwiarzy. Miast zydli lokatorzy rozporządzali wielkimi stolcami z rzeźbionego orzecha, pochodzącymi zapewne z grabieży jakiegoś zamku. Dwie skrzynie inkrustowane cyną, stół na kręconych nogach dopełniały umeblowania godnego najdumniejszych nawet magnatów przybyłych za interesami do Paryża. Okna obu komnatek wychodziły na rzekę. Z jednego ujrzałbyś tylko brzegi Sekwany i trzy pustawe wyspy, z których pierwsza i druga, połączone później, stworzyły dzisiejszą wyspę Świętego Ludwika - a trzecia, to wyspa Louviers. Z drugiego, poprzez wyrwę portu Saint-Landry, roztaczał się widok na dzielnicę Greve, most Notre-Dame z jego domami oraz na wysokie wieże Luwru, niedawno wzniesione przez Filipa Augusta i górujące nad owym Paryżem ubogim i mizernym, który sugeruje imaginacji nowoczesnego poety tyle mniemanych cudów. Parter Tirechairówki, jak pospolicie zwano podówczas naszą budowlę, składał się z przestronnej izby, gdzie pracowała sierżantowa i skąd lokatorzy musieli wdrapywać się do swoich komnatek po schodach wąskich i stromych, jak w młynie. Dalej mieściły się kuchnia i sypialnia, z widokiem na Sekwanę. Ogródeczek, wydarty wodom rzeki, rozkładał u stóp owej skromnej siedziby grządki zasadzone kapustą i cebulą, całość ogradzał rodzaj żywopłotu z róż, umocnionego kołkami. W budzie skleconej z desek i błota przemieszkiwał duży pies, niezbędny stróż tego odosobnionego domu. Za budą było podwóreczko dla rozgdakanych kur, których jajka nabywali kanonicy. Tu i ówdzie na Terenie, bądź błotnistym, bądź suchym, zależnie od kaprysów paryskiej aury, rosły rzadko cherlawe drzewka, bądź targane wichrem, bądź gięte i łamane rękami paryżan zażywających przechadzki; żywotne wierzby, sitowie, wybujałe zielsko... Teren, Sekwana, Port i Tirechairówka miały od zachodu olbrzymią bazylikę Notre-Dame, co w miarę jak przesuwało się słońce, rzucała na tę połać ziemi swój cień zimny i coraz dłuższy. Podówczas, jak i dziś - nie było w Paryżu miejsca bardziej odosobnionego, pejzażu dostojniejszego i bardziej melancholijnego. Wysoki szum fal, śpiew duchowieństwa albo świst wiatru zakłócały - one tylko - ciszę w tym swoistym gaju, dokąd czasami przybijały czółna przywożąc pary zakochanych, co zwierzały sobie tu wzajem swoje sekrety, kiedy nabożeństwa zatrzymywały kler w kościele. W pewien kwietniowy wieczór 1308 roku Tirechair wrócił osobliwie czymś poirytowany. Od trzech dni na ulicach panował nienaganny porządek. A nasz stróż porządku zżymał się najbardziej, widząc się zbytecznym. Cisnąwszy ze złością halabardę, mruczał coś pod nosem, zdejmując kaftan w połowie czerwony i w połowie błękitny, żeby wdziać niechlujny, kamlotowy lejbik. Wziął ze skrzyni kawałek chleba, posmarował go masłem, rozsiadł się na ławie, obejrzał z uwagą cztery ściany pobielone wapnem, przeliczył deski w podłodze, sporządził inwentarz statków gospodarskich, rozwieszonych na gwoździach, przeklął porządek nienaganny i tutaj panujący, po czym jął popatrywać na żonę, która nie odzywając się ani słowem prasowała komże i alby. - Przebóg - ozwał się, żeby wszcząć rozmowę - nie wiem, Żaklino, skąd ty wyławiasz sobie pomocnice. Ot ta choćby - przydał wskazując dziewczynę, która dość niezręcznie plisowała obrus na ołtarz. - Im baczniej na nią spoglądam, tym bardziej wydaje mi się zalotną dziwką niż poczciwym wiejskim tłumokiem. Ręce ma białe jak szlachcianka! Na miły Bóg, włosy jej pachną perfumami, a ciżmy nosi cienkie niczym jaka królowa! Na rogi Belzebuba, coś mi się nie podoba w tym domu! Dziewczyna zaczerwieniła się i zerknęła na Żaklinę z miną, w której lęk mieszał się z dumą. Praczka, uśmiechnąwszy się na to spojrzenie, odłożyła robotę i zaskrzeczała zwracając się do męża: - A ty nie złość mnie! Może chciałbyś mnie oskarżyć o jakieś machinacje? Łaź po swoich brukach, ile ci się podoba, ale do spraw domowych wtrącaj się tylko tyle, żeby się wyspać, napić się wina, siąść do stołu i zjeść to, co przed tobą postawię; a jak nie, to przestanę utrzymywać cię w dobrym humorze i zdrowiu. Znajdźcie mi w całym mieście chłopa szczęśliwszego niż ta małpa! - wykrzyknęła krzywiąc się doń z dezaprobatą. - Ma pieniądze w sakiewce, dom z frontem od Sekwany, zacną halabardę u jednego boku, a u drugiego cnotliwą żonę, izby czyste, wyszorowane, że świecą jaśniej słońca; a ten stęka jak pielgrzym z wilkiem w tyłku! - A tobie się zdaje, że chciałbym zobaczyć swój dom zrównany z ziemią, halabardę w innych rękach, a ciebie pod pręgierzem? - odpalił sierżant. Żaklina i jej delikatna pomocnica pobladły. - Powiedz jasno, w czym rzecz - odparła ostro praczka - pokaż, co masz w zanadrzu. Uważam już od paru dni, mój chłopie, że w twojej biednej mózgownicy zalęgła ci się jakaś głupota. No gadaj, odmów przede mną swój różaniec. Musisz być tęgo tchórzem podszyty, skoro boisz się muchy, ty, co nosisz magistracką halabardę i żyjesz pod opieką kapituły. Kanonicy obłożyliby klątwą całą diecezję, gdyby twoja Żaklina poskarżyła im się, że spotkał ją najmniejszy despekt. Mówiąc to podeszła do męża i wzięła go pod rękę. - Chodź no - dodała i, ściągnąwszy go z ławy, zawiodła na schodki. A kiedy znaleźli się nad wodą, w ogródku, spojrzała na męża i ozwa-ła się drwiąco: - Dowiedz się, dziadygo, że kiedy ta piękna wyprowadzi się od nas, złoty dukat wpadnie nam do kiesy. - Ho, ho! - burknął sierżant, po czym zadumał się i zamilkł. Żona zbiła go z pantałyku. Otrząsnął się jednak zaraz: - A więc jesteśmy zgubieni! Po co ta kobieta sprowadziła się do nas ? - Żeby widywać się ze swoim ślicznym kleryczkiem, który mieszka na górze - tu wskazała pokój, skąd rozpościerał się szeroki widok na Sekwanę. - Biada nam! - zawołał sierżant. - Zgubisz mnie za parę marnych dukatów. Czy to rzemiosło godne mądrej i cnotliwej sierżantowej? Hrabina czy baronowa, dama ta nie potrafi wyciągnąć nas z matni, w którą się zaplączemy. Nie będziemyż mieć przeciw sobie męża wpływowego i ciężko znieważonego? Bo, do diaska, bardzo ona jest piękna! - Gadaj zdrów! To wdowa, fujaro głupi! Jak śmiesz posądzać swoją żonę o łajdactwo i głupotę? Ta pani ani razu nie przemówiła do naszego miluchnego kleryczka, kontentuje się patrząc na niego i myśląc o nim. Nieboraczek! Gdyby nie ona, dawno umarłby z głodu, bo ta pani zastępuje mu matkę. A tego cherubinka tak łatwo oszukać, jak ukołysać niemowlę. Myśli, że wciąż mu przysyłają gotowiznę, choć od pół roku przejadł już ją dwa razy. - Moja żono - odparł z powagą sierżant wskazując plac Greve - nie pamiętasz, jak przyglądałaś się stąd, kiedy pieczono tę Dunkę? - I co dalej ? - zatrwożyła się Żaklina. - A to - odrzekł Tirechair - że dwaj nasi cudzoziemscy lokatorzy zalatują spalenizną. Nie poradzi tu żadna kapituła, hrabina ani protekcja. Nadchodzi Wielkanoc, rok się kończy, trzeba naszych lokatorów wyrzucić, i to zaraz, nie czekając. Czy ty będziesz uczyć sierżanta, jak się poznaje kandydatów na szubienicę? Nasi lokatorzy znali dobrze Porrette, tę heretyczkę z Danii czy tam Norwegii, której ostatni krzyk słyszałaś. Odważna diablica, ani mrugnęła na stosie, a to najlepszy dowód, że miała konszachty z diabłem: widziałem ją z bliska, jak teraz widzę ciebie, próbowała przekabacić całą asystencję, powiadając, że jest w niebie i ogląda Boga. Od tego dnia ani jednej nocy nie przespałem spokojnie na swoim wyrku. Szlachcic, który mieszka nad nami, to z pewnością czarownik, a nie żaden chrześcijanin. Na honor sierżanta! Dreszcz mną wstrząsa, kiedy ten staruch przechodzi koło mnie; nigdy nie sypia po nocach; ilekroć się zbudzę, głos jego huczy jak dzwon, słyszę zaklęcia, które ten dziad rzuca w języku z piekła rodem; widziałaś kiedy, żeby jadł uczciwą kromkę chleba, podpłomyk od katolickiego piekarza? Płeć ma czarniawą, wypieczoną i osmaloną w ogniu piekielnym. Na Boga, oczy jego są uroczne niby dwa węże! Żaklino, nie chcę dłużej trzymać tych ludzi u siebie! Nazbyt blisko żyję sprawiedliwości, żeby nie wiedzieć, że nie trzeba mieć z nią nigdy na pieńku. Wyrzucisz obu naszych lokatorów: starego, bo coś za bardzo jest mi podejrzany, a młodego, bo za miluśki. Obaj wyglądają mi na takich, co nigdy nie wdają się z chrześcijanami, z pewnością nie żyją tak, jak my: młokos wpatruje się wciąż w księżyc, gwiazdy i chmury, jak to czarodziej, który oczekuje godziny, żeby wsiąść na miotłę; a ten stary chytrus posługuje się na pewno biednym dzieciakiem do jakichś czarów. Moja chałupa i tak stoi nad rzeką, dość nam od niej grozi niebezpieczeństw, żebym jeszcze miał ściągać tutaj piorun albo miłość hrabiny. Rzekłem. Nie ruszaj się! Żaklina, choć w domu sprawowała despotyczne rządy, słuchała w osłupieniu płomiennych oskarżeń, jakie sierżant rzucał na dwóch swoich lokatorów. Popatrzywszy teraz chcąc nie chcąc w okno pokoju starca, zadrżała ze zgrozy na widok jego lic posępnych i melancholijnych, które ukazały się nagle - i przenikliwego spojrzenia, co takim lękiem napawało sierżanta, chociaż oswojony był przecie ze zbrodniarzami. W owych czasach wielcy i mali, duchowni i świeccy, wszyscy słowem, drżeli na samą myśl o mocach nadprzyrodzonych. Wyraz "magia" z nie mniejszą potęgą niż trąd niweczył uczucia, rozrywał więzi społeczne, mroził litość w sercach najmiłosierniejszych. Sierżantowa pomyślała raptem, że nie spostrzegła nigdy, by jej lokatorzy zachowywali się jak zwykli ludzie. Młodszy wprawdzie głos miał słodki i melodyjny niby dźwięk fletu, ale przemawiał do niej tak rzadko, iż była skłonna poczytywać to za skutek czarów. Przypominając sobie osobliwą urodę tej twarzy bladej, okraszonej delikatnym rumieńcem, widząc teraz oczyma wyobraźni te włosy złote i wilgotny ogień spojrzenia, jęła się dopatrywać w owej gładkości sztuczek diabelskich. Przypomniała sobie, że mijały dnie, a z obu wynajętych izb nie dolatywał i najlżejszy szmer. Gdzie podziewali się przez te godziny? Raptem okoliczności jak najdziwaczniejsze jęły hurmem napastować jej pamięć. Ogarnięta trwogą aż do głębi, poczytała za dowód czarów miłość, jaką bogata dama pałała do młodego Godfryda, ubogiego sieroty rodem z Flandrii, który przebywał w Paryżu na studiach uniwersyteckich. Wsunąwszy szybko rękę do kieszeni, wydobyła cztery srebrne talary bite w Tours i spojrzała na nie, a w oczach jej chciwość mieszała się z lękiem. - A przecież chyba fałszywe nie są? - rzekła pokazując pieniądze mężowi. - No i jakże ich wyrzucić, skoro zapłacili z góry komorne za rok przyszły? - zagadnęła. - Poradzisz się dziekana kapituły - odparł sierżant. - Czyż nie on to winien cię uwiadomić, jak mamy postępować z tymi monstrami? - O, monstra to nadzwyczajne! - przyznała. - I jakie przechery! Osiąść tuż pod Notre-Dame! Ale - przydała - nim poradzę się dziekana, czemuż nie miałabym ostrzec tej godnej i szlachetnej pani o grożącym jej niebezpieczeństwie? Kiedy Żaklina wyrzekła te słowa, oboje wrócili do domu. Tirechair nie stracił rezonu. Jako człek wytrawny w fortelach swojego rzemiosła, udał, iż bierze nieznajomą za prawdziwą wyrobnicę; ale spod owej pozornej obojętności przebijał lęk dworzanina respektującego królewskie incognito. W tejże chwili godzina szósta wybiła na dzwonnicy Saint-Denis-du-Pas, kościółka między Notre-Dame a portem Saint-Landry, będącego pierwszą katedrą, jaką wzniesiono w Paryżu, na tym dokładnie miejscu, gdzie święty Dionizy poniósł śmierć na ruszcie - powiadają kronikarze. I zaraz w całym Cite godzina jęła przefruwać z dzwonnicy na dzwonnicę. Nagle na lewym brzegu Sekwany, za Notre-Dame, tam, gdzie roiło się od szkół uniwersyteckich, podniósł się tumult i wrzawa. Na ten znak stary lokator poruszył się w swoim pokoju. Sierżantostwo i nieznajoma usłyszeli trzaśnięcie drzwiami, ciężki krok cudzoziemca zadudnił na schodach. Podejrzenia, jakie wyraził był sierżant, przydały pojawieniu się owej osobistości sensacji tak wielkiej, iż małżonkowie przybrali minę nader dziwaczną, która mocno zastanowiła damę. Kojarząc, jak wszystkie osoby zakochane, trwogę małżonków ze sprawami swojego pupila, dama jęła oczekiwać z niepokojem ewenementu, który zapowiadał lęk domniemanych jej chlebodawców. Cudzoziemiec zatrzymał się na chwilę w progu drzwi, obserwując bacznie trzy osoby będące w tej sali - i szukając jakby swojego towarzysza. Spojrzenie jego, choć beztroskie, posiało zamęt w sercach. Rzeczywiście, nikt - nawet najtrzeźwiejszy mężczyzna - nie zdołałby zaprzeczyć, że natura wyposażyła tę istotę, z pozoru nadprzyrodzoną, przemożnymi siłami. Oczy jego, głęboko osadzone pod wydatnymi łukami krzaczastych brwi, były jak u kani otoczone powieką mięsistą i tak śniadą, że jej nieomal czerń odcinała się ostro od policzków, wywołując wrażenie szczególnej gałek ocznych wyłupiastości. W oku tym magicznym taił się jakiś despotyzm i przenikliwość zarazem, które niewoliły duszę spojrzeniem ciężkim i brzemiennym w myśli, iskrzącym się i trzeźwym, jak u węża albo ptaka; lecz najbardziej wprawiało w osłupienie, przytłaczało to, że nieznajomy miał zdolność błyskawicznego komunikowania o jakimś ogromnym nieszczęściu lub o nadludzkiej potędze. Wszystko harmonizowało z tym spojrzeniem, w którym był i ołów, i ogień, nieruchomość i żywość, surowość i spokój. O ile w tym wielkim oku burze ziemskie zdawały się do pewnego stopnia wygasłe, na licu chudym i suchym malował się świeży jeszcze ślad nieszczęśliwych uczuć i doniosłych, zakończonych już wypadków. Nos opadał linią prostą, lecz budowę miał taką, iż nozdrza służyły mu jakby za podporę. Kości policzkowe zarysowywały się wyraziście pod skórą, pobrużdżoną zmarszczkami długimi i prostymi, na zapadłych licach. Każda zaklęsłość na tej twarzy wydawała się cieniem. Porównałbyś te zmarszczki i zapadliny do łożyska potoku, gdzie o gwałtowności wód, co płynęły nim ongi, świadczy dziś głębokość bruzd, które zdradzają jakąś walkę straszliwą, wieczystą. Podobne śladom pozostawianym na falach przez wiosła, szerokie fałdy z obu stron nosa podkreślały wyrazistość rysów, nadając ustom zaciętym i wąskim charakter goryczy i smutku. Ponad huraganem malującym się na tych licach czoło pogodne wznosiło się z czymś na kształt zuchwalstwa i wieńczyło je niby marmurowa kopuła. Cudzoziemiec trwał w postawie nieustraszonej i poważnej, jakiej nabywają ludzie przywykli do nieszczęść, stworzeni przez naturę do nieugiętego sprzeciwiania się rozwścieczonej tłuszczy - i do spoglądania prosto w oczy wielkim niebezpieczeństwom. Zdawał się szybować wysoko w kręgach własnych, ponad ludzkością. Toteż jego spojrzenia i gesty cechowała przemożna potęga; wychudłe ręce były rękami wojownika; spuszczałeś oczy, kiedy zatopił w nich wzrok, drżałeś, kiedy słowem albo gestem zwracał się do twojej duszy. Otaczał go milczący majestat, dzięki któremu ów cudzoziemiec wydawał się despotą bez eskorty, Bogiem bez aureoli. Ubiór jego pobudzał jeszcze imaginację, i tak już rozbudzoną szczególnymi cechami zachowania i fizjonomii starca. Dusza, ciało i suknie harmonizowały ze sobą w sposób, który wywarłby wrażenie na umysłach najchłodniejszych. Miał na sobie rodzaj opończy z czarnego sukna, bez rękawów, opadającej do połowy uda, spiętej z przodu, ale tak, by szyja pozostała odsłonięta i nie krępował jej rabat. Spencer i ciżmy były czarne. Głowę nakrywał czarną aksamitną piuską, nieomal księżą, która odcinała się kolistą linią nad czołem, nie przepuszczając ani jednego włosa. Była to żałoba najsurowsza, odzienie najposępniejsze, jakie mógłby nosić mężczyzna. Gdyby nie długa szpada, zawieszona u boku, na skórzanym pasie widoczna przez rozcięcie w czarnej opończy, duchowny powitałby w nim brata. Aczkolwiek wzrostu był średniego, wydawał się wysoki; ale, jeśli spojrzałeś na jego twarz, wydawał się olbrzymem. - Godzina wybiła, łódź czeka, czemu nie schodzisz? Na te słowa, wypowiedziane złą francuszczyzną, łatwo jednak dosłyszalne wśród ogólnej ciszy, coś zaszeleściło w drugim pokoju i młodzieniec zbiegł po schodach lekko, jakby sfrunął ptak. Kiedy pojawił się Godfryd, dama oblała się purpurą, zadrżała, zadygotała i przysłoniła twarz białymi dłońmi. Każda kobieta podzieliłaby z nią to wzruszenie, patrząc na chłopca lat mniej więcej dwudziestu, ale postaci tak szczupłej i delikatnej, że na pierwszy rzut oka wziąłbyś go za dziecko albo za przebraną dziewczynę. Czarny płaski toczek, podobny beretowi baskijskiemu, uwydatniał śnieżną biel czoła, na którym jaśniał wdzięk i niewinność, wyrażając boską słodycz, odbicie duszy wypełnionej wiarą. Imaginacja poetów rada byłaby doszukać się tam owej gwiazdy, którą na prośbę matki, nie pomnę już w jakiej bajce, wróżka i chrzestna zarazem naznaczyła czoło dziecka powierzonego, niby Mojżesz, falom rzeki. Miłością promieniały złote kędziory spływające mu na ramiona. Szyja, iście łabędzia, zalecała się bielą i prześliczną krągłością. W oku bystrym, niebieskim i przezroczym przeglądało się jakby niebo. Rysy twarzy, foremność czoła odznaczały się subtelnym wykończeniem, którym zachwyciłby się malarz. Kwiat urody, co w twarzach kobiecych przyprawia nas o niewyczerpane wzruszenia, owa doskonała czystość owalu, świetlista aureola emanująca z umiłowanych lic kojarzyły się tutaj z odcieniami męskości, z energią młodzieńczą jeszcze, tworząc urocze kontrasty. Twarz ta, słowem, przypominała melodię, która choć niema, przemawia do nas i nas pociąga; a jednak wpatrując się uważniej w te lica, odkrylibyśmy może rodzaj trwałego znużenia, jakie wyciska wielka myśl lub namiętność - zmatowiała już bowiem świeżość, dzięki której Godfryd przypominał młody liść rozwijający się w promieniach słonecznych. Toteż kiedy spotkali się ci dwaj ludzie, nigdy jeszcze nie powstał kontrast gwałtowniejszy i ostrzejszy. Rzekłbyś, że krzak słaby i wdzięczny zrodził się w starej wierzbie, ogołoconej przez czas, rozoranej piorunem, zmurszałej - w jednej z owych dostojnych wierzb, którymi zachwycają się malarze; nieśmiały krzaczek chroni się wśród nich przed burzami. Jeden był Bogiem, drugi - aniołem; jeden był poetą, który odczuwa, drugi był poetą, który interpretuje; prorok cierpiący i rozmodlony lewita. Obaj odeszli w milczeniu. - Słyszałaś, jak zagwizdał na niego? - zawołał sierżant, kiedy krok cudzoziemców przestał skrzypieć na piasku. - Nie diabeł to ze swoim paziem? - Uff - stęknęła sierżantowa - aż mnie w dołku ściskało! Po raz pierwszy przyjrzałam się naszym gościom z taką uwagą. Nieszczęście to dla nas, kobiet, że diabeł potrafi przyoblec twarz tak urodziwą! - A pokrop go tylko wodą święconą, to zobaczysz, jak zamieni się w ropuchę! - wrzasnął Tirechair. - Idę opowiedzieć o wszystkim oficjałom. Na te słowa dama ocknęła się z głębokiej zadumy; spojrzała na sierżanta, który wkładał już swój czerwono-niebieski kaftan. - Dokąd tak spieszno? - zapytała. - Poinformować sprawiedliwość, że gościmy u siebie czarowników i dalej gościć ich nie mamy ochoty. Nieznajoma uśmiechnęła się na to. - Jestem hrabina Mahaut - oznajmiła wstając z dumą, od której sierżant zbaraniał. - Nie waż się czynić najmniejszej krzywdy swoim lokatorom. A szczególną czcią otaczać masz starca, spotkałam go u króla, twojego pana, i widziałam, jak grzeczne zgotował mu przyjęcie, popełniłbyś więc gruby błąd, szykanując go choć trochę. Co zaś do mojego u was pobytu, nikomu ani słowa, jeśli wam życie miłe. To rzekłszy, znów pogrążyła się w zadumie. Po chwili jednak uniosła głowę, skinęła na gospodynię i obie poszły do pokoju Godfryda. Piękna hrabina spojrzała na łóżko, krzesła, skrzynię, tapiserię, stół - i w oku jej zabłysło szczęście jak u wygnańca, który wróciwszy w rodzinne strony, siadł u stóp wzgórza i wpatruje się w stłoczone dachy swojego miasteczka. - Jeśli okaże się, że mnie nie oszukałaś - powiedziała do Żakliny - obiecuję ci sto złotych dukatów. - Ależ, proszę pani - odparła gospodyni - biedny aniołeczek jest ufny jak dziecko. A to cały jego dobytek. To mówiąc wysunęła szufladę stołu i pokazała kilka zwitków pergaminu. - Dobry Boże! - zawołała hrabina, biorąc do ręki kontrakt, który przyciągnął nagle jej uwagę; i przeczytała: - Gothofredus comes Gantiacus (Godfryd, hrabia Gandawy). Upuściła pergamin, przeciągnęła dłonią po czole, stwierdziwszy jednak zapewne, że skompromitowała się zdradzając się przed Żakliną ze swoim wzruszeniem, odzyskała zimny kontenans. - Jestem kontenta! - oznajmiła. Po czym opuściła pokój i wyszła z domu. Gospodarze, stanąwszy w progu, widzieli, jak skierowała się drogą do portu. Nie opodal czekało przycumowane czółno. Na odgłos kroków hrabiny ukazał się nagle marynarz, pomógł pięknej wyrobnicy usadowić się na ławce i powiosłował z taką energią, że czółno niby jaskółka pomknęło w dół Sekwany. - Aleś ty głupi! - ozwała się Żaklina klepiąc familiarnie męża po ramieniu. - Dziś rano zarobiliśmy sto złotych dukatów. - Nie lubię gościć wielkich panów, tak samo jak czarowników. Nie wiem, którzy prędzej zaprowadzą nas na szubienicę - odparł Tirechair biorąc halabardę. - Idę - dodał - na ront w okolice Champfleuri. Niech Bóg nas ma w swojej opiece, a mnie napędzi jaką ladacznicę, która na wieczór włoży złote kolczyki, żeby błyszczeć w ciemnościach jak robaczek świętojański! Żaklina, sama teraz w domu, pobiegła do pokoju nieznajomego szlachcica, w nadziei, że myszkując tam znajdzie jakieś informacje o tajemniczej tej sprawie. Podobna uczonemu, który w pocie czoła komplikuje jasne i proste dane natury, wykoncypowała już nieudolny romans, w którym starała się wyjaśnić gościnę trzech tych osób pod jej ubogim dachem. Bobrowała w skrzyni, oglądała wszystko dokładnie, nie mogąc jednak wykryć nic nadzwyczajnego. Na stole zobaczyła ekrytuar i kilka kartek pergaminu; ale że nie umiała czytać, odkrycie to było całkiem bezowocne. Wiedziona uczuciem kobiecym wróciła do pokoju młodzieńca - skąd ujrzała przez okno, jak obaj lokatorzy przeprawiali się najętą łodzią na drugi brzeg Sekwany. - Wyglądają jak dwie figury kamienne - pomyślała. - Aha, dobijają do ulicy du Fouarre. Leciutki jest nasz kochaneczek! Wyskoczył na ląd jak szczygieł. Przy nim ten stary wygląda jak kamienny święty z katedry. Idą do dawnej szkoły Czterech Narodów. Do diaska, straciłam ich z oczu! To tutaj żyje sobie nasz biedny cherubinek! - dodała spoglądając na meble. - Galanty chłopak i przyjemny! Oj, ci wielcy panowie, z innej oni, niż my, gliny. Wygładziła kapę na łóżku, starła kurz ze skrzyni,poczym zeszła na dół, po raz setny zadając sobie od sześciu miesięcy pytanie: - Na czym, u diabła, spędza swoje dni boże? Toć nie może wciąż wpatrywać się w błękit nieba i w gwiazdy, które pan Bóg zawiesił u góry, niczym latarnie. Trapi się czymś kochany chłopczyna. Ale dlaczego nie rozmawia prawie nigdy ze swoim starym mistrzem? - I zagubiła się w rozmyślaniach, które w mózgu kobiecym poplątały się jak nici. Starzec i młodzieniec weszli do jednej ze szkół, którymi podówczas ulica du Fouarre słynęła w całej Europie. Znakomity Siger, najsłynniejszy na Uniwersytecie paryskim doktor Teologii mistycznej, wchodził na katedrę w tym akurat momencie, kiedy obaj cudzoziemcy dotarli do dawnej szkoły Czterech Narodów i znaleźli się w obszernej sali, dokąd drzwi prowadziły wprost z ulicy. * Siger z Brabantu (około 1235-1282) - teolog i filozof, uwieczniony przez Dantego w „Boskiej komedii" (Raj, pieśń X), nauczał w Paryżu i współpracował z Robertem Sorbon w organizowaniu Sorbony. Zimną, kamienną posadzkę przyrzucono warstwą świeżej słomy, ażeby studenci mogli, przyklęknąwszy na jednym kolanie, oprzeć na drugim tabliczkę i stenografować improwizację mistrza, posługując się skrótami, których rozszyfrowanie wprawia w rozpacz dzisiejszych badaczy. Sala była pełna nie tylko żaków, lecz i co znaczniejszych duchownych, dworzan i jurystów. Byli też i cudzoziemscy uczeni, wojskowi i bogaci mieszczanie. Napotykałeś tutaj owe twarze szerokie, wypukłe czoła, szacowne brody, które budzą w nas rodzaj kultu dla naszych przodków, kiedy oglądamy portrety średniowieczne. Twarze ascetyczne o błyszczących zapadłych oczach i czołach pożółkłych wśród jałowych a nużących medytacyj nad problemami scholastyki, którymi pasjonowała się owa epoka, kontrastowały z licami młodych zapaleńców, ze statecznymi twarzami ludzi poważnych, marsowymi - wojskowych, pucołowatymi i krwistymi - bankierów. Wykłady te, dysertacje, tezy bronione przez najświetniejszych geniuszów trzynastego i czternastego wieku podniecały entuzjazm naszych pradziadów, były dla nich tym, czym dla nas są walki byków, teatr włoski, tragedie, wielki balet, słowem - widowiska. Przedstawienia misteriów pojawiały się dopiero po tych zapasach duchowych, z których być może zrodziła się scena francuska. Wymowna inspiracja łącząca w sobie powaby głosu ludzkiego umiejętnie wyszkolonego, subtelności krasomówcze i śmiałe badania tajemnic Boga - kontentowała podówczas wielką ciekawość, poruszała dusze i tworzyła modny spektakl. Teologia nie tylko streszczała nauki, była nauką sama w sobie, jak u Greków starożytnych - gramatyka, zapowiadając płodną przyszłość tym, którzy wyróżniali się w owych pojedynkach, gdzie niczym Jakub, mówcy zmagali się z duchem Bożym. Ambasady, arbitraże między monarchami, kanclerstwa, wysokie godności kościelne przypadały ludziom, których słowo wyostrzyło się w dysputach teologicznych. Katedra była trybuną ówczesną. Ów system przetrwał aż do dnia, w którym Rabelais okrutnymi drwinami unicestwił manię scholastycznego rezonerstwa, podobnie jak Cervantes zabił rycerstwo komedią pisaną. Ażeby zrozumieć ową dziwaczną epokę, pojąć ducha, co dyktował podówczas arcydzieła dziś już zapomniane, choć ogromnego rozmachu, aby, słowem, wytłumaczyć sobie w niej wszystko, nie wyłączając barbarzyństwa, wystarczy przestudiować statuty Uniwersytetu Paryskiego i zbadać nader osobliwy, obowiązujący wtedy program nauczania. Teologia dzieliła się na dwa Fakultety, jeden z nich obejmował teologię we właściwym sensie, drugi - naukę o dekretach kanonicznych. Fakultet Teologii miał trzy sekcje: scholastyczną, kanoniczną i mistyczną. Zanudzilibyśmy czytelnika wyszczególniając atrybucje owych trzech różnych działów nauki, a zresztą jeden z nich tylko, mistyka, stanowi przedmiot niniejszego studium. Teologia mistyczna obejmowała całość objawień bożych oraz interpretację tajemnic. Kult dla tego odgałęzienia dawnej teologii przetrwał sekretnie pomiędzy nami. Jakub Boehme, Swedenborg, Martinez Pascraalis, Saint-Martin,Molinos, panie Guyon, Bourignon i Kriidener, sekta ekstatyków oraz iluministów - w rozmaitych okresach godnie przechowywali doktrynę owej nauki, której cel ma w sobie coś przerażającego i gigantycznego zarazem. Dziś, jak i za czasów doktora Sigera, rzecz w tym, aby obdarzyć człowieka skrzydłami, dzięki którym mógłby wzbić się do sanktuarium, gdzie ukrywa się Bóg. Dygresja to konieczna, by czytelnik zrozumiał scenę, w której mieli uczestniczyć starzec i młodzieniec, opuściwszy teren Notre-Dame; obroni ponadto przed wszelkimi zarzutami nasze Studium - zarzutami, jakie mogłyby wysunąć pewne osoby zbyt pochopne w sądach, czyli skłonne podejrzewać autora o kłamstwo lub tendencję do hiperboli. Doktor Siger był mężczyzną wysokim i w sile wieku. Roczniki uniwersyteckie ocaliły od zapomnienia jego wizerunek, wiadomo więc, że z twarzy nasz doktor był zadziwiająco podobny do Mirabeau. Fizys nerwowa, sroga, naznaczona piętnem ognistej elokwencji. Czoło Sigera nosiło jednak znamiona religijnej wiary i żarliwości, na których zbywało jego sobowtórowi. Głos miał pełen zniewalającej słodyczy, o brzmieniu donośnym i przymilnym. W opisanym momencie światło sączące się skąpo przez szybki oprawne w ołów barwiło zgromadzonych kolorami kapryśnymi, tworząc tu i ówdzie jaskrawe kontrasty, dzięki melanżowi blasków i cieni. Tu w mrocznym kącie zaiskrzyły się czyjeś oczy; tam czarne włosy pieszczone promieniami przypominały świetlistą aureolę, która unosiła się nad twarzą spowitą w ciemności; gdzie indziej głowy łyse, z cienką opaską siwizny, sterczały nad ciżbą niby wieżyczki osrebrzone księżycem. Wszystkie te głowy, zwrócone ku doktorowi, milczały w niecierpliwym oczekiwaniu. Monotonne głosy innych profesorów ze szkół sąsiednich szemrały w cichej ulicy, jak morskie fale. Kroki dwóch nieznajomych, nadchodzących właśnie, zwróciły ogólną uwagę. Doktor Siger, gotów już rozpocząć wykład, widząc, iż majestatyczny starzec stoi, jął wzrokiem szukać dlań miejsca, a że nie znalazł go w gęstym tłumie, zszedł, przystąpił do cudzoziemca z miną pełną uszanowania i, ofiarowując mu swój zydel, posadził go na podium katedry. Zgromadzeni powitali ten fawor przeciągłym szmerem uznania, rozpoznawszy w starcu autora znakomitej tezy, której niedawno bronił na Sorbonie. Górując nad audytorium, nieznajomy obrzucił je spojrzeniem zapadającym na dno duszy, zawierającym długi poemat o nieszczęściach - i ci, których wzrok ów dosięgnął, zadrżeli nie zdając sobie sprawy z powodu wzruszenia. Młokos podążający za starcem usiadł na stopniu, plecami wsparł się o katedrę, w pozie, która urzekała wdziękiem i zasmuceniem. Zaległa głęboka cisza, drzwi, a nawet ulicę zatarasował po chwili tłum żaków, którzy opuścili inne sale. W ostatnim tym wykładzie doktor Siger zamierzał streścić swoje teorie, które już był wyłożył wcześniej, na temat zmartwychwstania, nieba i piekła. W ciekawej swojej doktrynie dawał wyraz upodobaniom epoki, zaspokajając przy tym ową niepomiarkowaną żądzę cudowności, która dręczyła ludzi jak świat światem. Ów ludzki wysiłek, aby uchwycić nieskończoność wciąż umykającą nieporadnym rękom człowieka, owe ostatnie zmagania myśli ze sobą samą, stanowiły dzieło godne asystencji, którą uświetniali wszyscy ówcześni luminarze i w której iskrzyła się najbardziej dalekosiężna wyobraźnia, jaka istniała kiedykolwiek. Doktor przypomniał najpierw po prostu, tonem łagodnym i bez emfazy, punkty uprzednio już ustalone: "Nie masz dwóch równych sobie inteligencyj. Czy zatem człowiek ma prawo żądać od stwórcy zdania rachunku z nierówności sił duchowych u poszczególnych jednostek? Nie zamierzając więc przenikać nagle zamysłów Boga, musimy przyznać de facto, że inteligencje dzielą się na rozległe kręgi, a to wskutek różnic ogólnych, istniejących między nimi. Czy nie istnieje rzeczywista gradacja duchowości między kręgiem najmniej rozjaśnionym inteligencją a kręgiem najbardziej klarownym, gdzie dusze postrzegają już drogę do Boga? Czy duchy należące do jednego i tego samego kręgu nie porozumiewają się bratersko pod względem duchowym, cielesnym, myślowym i uczuciowym"? Tu doktor jął rozwijać cudowne teorie na temat sympatyj. Tłumaczył w języku biblijnym zjawiska miłości, instynktowną antypatię, to znów namiętne sympatie nie znające przestrzeni, nagłe przymierza dusz, które zdają rozpoznawać się wzajem. Problem rozmaitych stopni nasilenia, któremu podlegają nasze uczucia, wyjaśnił miejscem bliższym czy dalszym od centrum, zajmowanym przez dusze w odpowiadających sobie kręgach. Wyjawiał matematycznie wielką myśl Boga w koordynacji odmiennych ludzkich kręgów. Poprzez człowieka - twierdził - kręgi te stworzyły świat pośredni między inteligencją zwierzęcia a inteligencją aniołów. Według Sigera Słowo boże karmi Słowo duchowe, Słowo duchowe karmi Słowo ożywione, Słowo ożywione karmi Słowo zwierzęce, Słowo zwierzęce karmi Słowo roślinne, a Słowo roślinne jest wyrazem życia słowa jałowego. Kolejne przepoczwarczenia, jakie Bóg tym samym nakazał naszym duszom, i ów rodzaj życia osmotycznego, które od kręgu do kręgu przenika coraz żywsze, coraz bardziej duchowe, coraz inteligentniejsze, odmalowują ruch, w który Najwyższy wprawił Przyrodę: wykład był to niejasny, lecz dla niezbyt okrzesanych słuchaczy zatrącał cudownością. Wspomagając się licznymi cytatami zapożyczonymi z ksiąg świętych - i posługując się nimi dla komentowania samego siebie, zastępował malowniczymi obrazami argumentację abstrakcyjną, ilekroć mu nie dopisała, i w głębinach stworzenia potrząsał duchem Bożym niby pochodnią, elokwentny zaś z natury, budził przekonywającymi akcentami wiarę w audytorium. Rozwijając ów systemat oraz wszelkie wynikłe zeń wnioski, dawał klucz do wszystkich symbolów, uzasadniał powołania, właściwości szczególne, jak talent czy geniusz. Stając się raptem, instynktownie, fizjologiem, opisywał znamiona w twarzach ludzkich upodobniające człowieka do zwierzęcia, fenomen zaś ów udowodnił analogiami pierwotnymi oraz ewolucją stworzenia. Sprawiał, że słuchacze byli świadkami urzeczywistniających się zamierzeń przyrody, wyznaczał misję, przyszłość minerałom, roślinom i zwierzętom. Dopuszczał możliwość przechodzenia z jednego kręgu do drugiego, uzasadniając ową hipotezę z Biblią w ręku - kiedy już uduchowił Materię, umaterialnił Ducha, wprowadził we wszystko wolę Bożą i zaszczepił szacunek do najskromniejszych nawet dzieł Boga. W tej pierwszej części dyskursu, stosując zręczne dygresje, pogodził swoją doktrynę z feudalizmem. Poezja religijna i świecka, dosadna elokwencja owej epoki nadawały się wybornie do tych wszechstronnych teorii, gdzie połączyły się wszystkie systemy filozoficzne starożytności, ale też gdzie nasz doktor ukazał je w kształcie nowym, klarowniejszym, odmiennym. Słowami swoimi obalił fałszywy dogmat o dwóch pierwiastkach i nie mniej fałszywe dogmaty panteizmu, głosząc jednię boską oraz pozostawiając Bogu i jego aniołom znajomość celów, do których wiodące środki z całą wspaniałością rozbłysły w oczach człowieka. Zbrojny w dowody, za których pomocą interpretował świat materialny, doktor Siger konstruował świat duchowy, składający się z kręgów wznoszących się stopniowo i dzielących nas od Boga, jak roślinę dzieli od nas nieskończoność kręgów koniecznych dla niej do przebycia. Zaludniał niebo, planety, gwiazdy, słońce. Powołując się na świętego Pawła obdarowywał ludzi nową potęgą: wolno im wznosić się od kręgu do kręgu - i tak aż do źródeł życia wiecznego. Mistyczna drabina Jakuba stanowiła zarówno formułę religijną owej tajemnicy Bożej, jak tradycją przekazany dowód rzeczywisty. Wojażował w przestrzeniach porywając za sobą żarliwe dusze na skrzydłach swojego słowa, uzmysłowił słuchaczom nieskończoność, zatapiając ich w niebiańskim oceanie. Przedstawił logiczny dowód na istnienie piekła, wyobrażając kręgi ułożone w porządku odwrotnym niż kręgi świetliste, wznoszące się ku Bogu - kręgi, gdzie miast ducha i światła panowało cierpienie i ciemność. Udręki były równie zrozumiałe, jak rozkosze. Człony porównania istnieją w poszczególnych etapach życia ludzkiego, w różnorakich klimatach boleści oraz inteligencji. Tak więc jak najdziwaczniejsze legendy o piekle i czyśćcu znajdowały przyrodzone urzeczywistnienie. Wydedukował znakomicie racje fundamentalne cnót naszych. Człek nabożny, nie zbaczający z dróg ubóstwa, dumny ze swojego sumienia, żyjący zawsze w zgodzie z samym sobą, wytrwały, by nie kłamać swojemu sercu, chociaż napotyka wszędzie przykłady grzechów zwycięskich, jest aniołem ukaranym, upadłym, który pamięta jednak o swoich początkach, przeczuwa nagrodę - i, posłuszny swojemu posłannictwu, robi, co do niego należy. Podniosłość chrześcijańskich wyrzeczeń wystąpiła tedy w pełnej chwale. Rzucając męczenników na stosy, Siger pozbawiał ich niemal wszelkich zasług, zaprzeczając im cierpienia. Anioł wewnętrzny raduje się w niebiosach, gdy tymczasem człowieka zewnętrznego łamią katowskie żelaza. Odmalowywał aniołów między ludźmi, wskazując znaki niebiańskie, po których poznać ich można. Wydzierał zatem z trzewi rozumienia właściwy sens słowa "upadek", na które natykamy się we wszystkich językach. Wskrzeszał najpłodniejsze tradycje, aby wykazać prawdziwość naszego pochodzenia. Tłumaczył jasno, skąd u ludzi bierze się żarliwy zapał ku doskonałości, widząc w nim ambicję instynktowną, wieczysty przejaw naszych losów. Sprawiał, że jednym spojrzeniem słuchacze ogarniali wszechświat, opisywał substancję Boga występującą z brzegów, jak rzeka bezmierna, płynącą od centrum ku ekstremom i od ekstremów ku centrum. Przyroda jest jedna i niepodzielna. W dziele na pozór najmizerniejszym, jak i najpotężniejszym, wszystko jest posłuszne owemu prawu. Każdy twór odzwierciedla w pomniejszeniu obraz jego dokładny: czy będzie to sok roślin, czy krew ludzka, czy też obroty ciał niebieskich. Piętrzył dowody, kształtując swoją myśl melodyjnym poetyckim obrazem. Uprzedzał śmiało zarzuty przeciwników. Tak więc retorycznymi pytaniami gromił pomniki naszych nauk oraz wszelką wybujałość - ku których tworzeniu społeczeństwa używały elementów świata ziemskiego. Pytał, czy nasze wojny, nędza ludzka, deprawacja nie hamują wielkiego ruchu, w jaki Bóg wprawił wszystkie planety? Wyśmiewał niemoc ludzką, wykazując, jak wszędzie ślady naszych wysiłków ulegają zatarciu. Wzywał cienie Tyru, Kartaginy, Babilonu; nakazywał wieży Babel i Jerozolimie, by dały temu świadectwo; szukał, nie znajdując ich, bruzd efemerycznych, jakie wyorał rzekomo pług cywilizacji. Ludzkość kołysała się na planecie niby okręt, który ciągnie za sobą ślad niknący pod Spokojną taflą Oceanu. Takie były podstawowe tezy wykładu doktora Sigera, tezy, które spowił w słownictwo mistyczne i dziwaczną ówczesną łacinę. Pismo Święte, które studiował był ze szczególnym staraniem, dostarczyło mu zbroi: w niej to pojawił się swojemu stuleciu, ażeby przyspieszyć jego bieg. Śmiałość swoją, niby płaszczem, okrywał głęboką wiedzą, filozofię - świątobliwością obyczajów. W opisywanym momencie postawił swoich słuchaczów oko w oko z Bogiem, ujął świat w jednej myśli i odsłonił niemal myśl świata - po czym wpatrując się w asystencję milczącą, pełną napięcia, spojrzał pytająco na nieznajomego. Obecność tej szczególnej postaci była snadź mu bodźcem, dorzucił bowiem te oto słowa, na ten raz wolne od zmanierowanej łaciny średniowiecznej: - Skąd, według was, człowiek mógłby czerpać te płodne prawdy, jeśli nie w łonie Boga samego? Czym jestem? Nieudolnym tłumaczem kilku słów, jakie przekazał nam z apostołów najpotężniejszy, kilku słów spomiędzy tysiąca innych, nie mniej światłością jaśniejących. Przed nami wszystkimi powiedział święty Paweł: In Deo vivimus, movemus et sumus. (Żyjemy, poruszamy się i jesteśmy w Bogu). Czy dziś, mniej wierzący i bardziej uczeni albo mniej umiejący i bardziej niedowierzający, zapytalibyśmy apostoła, po co właściwie ów ruch wieczny? Dokąd zmierza to życie rozdzielone na strefy? Na co ta inteligencja, która rozpoczyna od niejasnych postrzeżeń, do jakich zdolny jest marmur, i od kręgu do kręgu przechodzi aż do człowieka, aż do anioła, aż do Boga? Gdzie źródło jest, a gdzie morze - skoro życie dotarłszy do Boga poprzez planety i gwiazdy, poprzez materię i ducha, zawraca ku innemu celowi? Chcielibyście oglądać wszechświat z dwóch stron. Bylibyście radzi wielbić władcę, ale pod warunkiem, żeby choć na moment zasiąść na tronie. Głupcy z nas! Zaprzeczamy najinteligentniejszym zwierzętom daru rozumienia naszych myśli oraz celu naszych działań, nie znamy litości dla stworzeń zamieszkujących kręgi niższe, wypędzamy je z naszego świata, negujemy ich zdolność odgadywania ludzkiej myśli, a pragnęlibyśmy poznać najwyższą ze wszystkich idei, ideę idei! No cóż, ruszajcie w drogę, na skrzydłach wiary wznoście się od globu do globu, fruwajcie w przestrzeniach! Miłość, myśl i wiara: oto sekretne od nich klucze. Przebądźcie kręgi, dotrzyjcie do tronu! Bóg pobłażliwszy jest od was, otwarł świątynię swoją wszelkiemu swojemu stworzeniu. Ale czy pamiętacie przykład Mojżesza? Rozzujcie się więc, zanim wejdziecie do sanktuarium, zmyjcie z siebie brud wszelaki, rozstańcie się kompletnie z waszym ciałem, abyście nie spłonęli, Bóg bowiem... Bóg to światłość! W chwili kiedy doktor Siger z licem rozpłomienionym i wzniesioną ręką wypowiadał to wielkie słowo, promień słońca przedostawszy się przez otwartą szybkę wyczarował, jakby sztuką magiczną, świetliste źródło, długą trójkątną strugę złota, która wstęgą opasała słuchaczów. Wszyscy klasnęli w dłonie, poczytawszy za cud ową grę świateł zachodzącego słońca. Zabrzmiał okrzyk chóralny: - Vivat! Vivat! Rzekłbyś, samo niebo dało aplauz mistrzowi. Godfryd przejęty szacunkiem spoglądał to na starca, to na doktora Sigera, którzy rozmawiali po cichu. - Chwała ci, mistrzu! - ozwał się cudzoziemiec. - Czymże jest chwała doczesna? - odparł Siger. - Rad byłbym uwiecznić swoją wdzięczność - starzec na to. - Hm, jedna linijka spod waszego pióra obdarzyłaby mnie ludzką nieśmiertelnością - powiedział Siger. - Ale czyż podobna obdarować tym, czego się nie ma? - obruszył się nieznajomy. W asyście tłumu, co niczym dworzanie otaczający monarchów szedł za owymi trzema osobistościami krok w krok, nie zbliżając się zbytnio przez szacunek, Godfryd, starzec i Siger zdążali ku błotnistemu brzegowi, nie zabudowanemu podówczas jeszcze, a gdzie czekał przewoźnik. Doktor i cudzoziemiec nie gawędzili ani po łacinie, ani po galijsku, rozprawiali z powagą w jakimś nieznanym języku. Na przemian wskazywali rękami to niebo, to znów ziemię. Nie raz jeden Siger, będąc obznajmionym z krętą linią brzegu, nadzwyczaj troskliwie przeprowadzał starca po wąskich kładkach przerzuconych nad błotnistymi rowami; asystencja śledziła obu z ciekawością, ten i ów żak zazdrościł młodzikowi przywileju towarzyszenia tym dwóm władcom słowa. Na koniec Siger skłonił się cudzoziemcowi, przewoźnik odepchnął czółno od brzegu. Kiedy łódź kołysała się na szeroko rozlanej Sekwanie, kołysząc dusze pasażerów, słońce, podobne pożarowi, co zapłonął na widnokręgu, przebiło chmury, zatopiło pola strumieniami światła, ubarwiło czerwonymi tony, brunatnym odblaskiem spiczaste dachy z łupku i słomiane strzechy, obrzeżyło ogniem wieże Filipa Augusta, zawładnęło niebem, kolorami nasyciło wody, roziskrzyło się w trawach i zbudziło drzemiące owady. Była to jakby ostatnia strofa codziennego hymnu. Wydłużony snop światła rozżagwił się w obłokach. Serca zadrżały przed tą wspaniałością natury. Cudzoziemcowi kontemplującemu ten obraz najcichsza z łez ludzkich zwilżyła powieki. Godfryd zapłakał także, ręka jego, dygocąc, napotkała rękę starca, który zwrócił twarz ku niemu, nie tając wzruszenia; ale zapewne, by ocalić swoją godność męską, którą uznał za nadwerężoną, ozwał się posępnie: - Opłakuję mój kraj, jestem banitą! Młodzieńcze, o tej właśnie porze opuściłem ojczyznę. Ale tam o tej godzinie robaczki świętojańskie wyfruwają ze swoich kruchych siedzib i spoczywając na łodygach gladiolusów zdobią je niby diamenty. O tej godzinie wiatr łagodny jak najsłodsza poezja wzbija się z doliny nasyconej światłem, niosąc miłe aromaty. Na horyzoncie widziałem złote miasto podobne niebiańskiej Jeruzalem, miasto, którego imię nie powinno wyjść z ust moich. Tam rzeka również wije się wężowo. Owo miasto, jego budowle, owa rzeka o zachwycających perspektywach, błękitnawych wodach, których nurt rozplata się, to znów łączy w harmonijnych zmaganiach, co stanowiły radość mojej duszy i budziły we mnie miłość, gdzież są one? O tej godzinie fale nabierały pod niebem zachodu fantastycznych kolorów, układając się w kapryśne obrazy. Z gwiazd sączyło się pieszczotliwe światło, księżyc zastawiał wszędzie swoje wdzięczne sidła, nadając inne życie drzewom, kolorom, kształtom i wprowadzając rozmaitość w migoczące wody, nieme pagórki, wymowne budowle. Miasto przemawiało, iskrzyło się: przypominało mi ją! Kolumny dymu wznosiły się obok kolumien antycznych, których marmur lśnił białością w łonie nocy; linie horyzontu majaczyły jeszcze wśród mgieł wieczornych, wszystko było harmonią i tajemnicą. Natura nie mówiła mi "żegnaj", chciała mnie zachować. Ach, to było dla mnie wszystkim: moją matką i dzieckiem, małżonką i sławą! Dzwony nawet płakały wtedy nad moją banicją. O ziemio cudowna! Piękna jest ona jak niebo! Od tej chwili miałem świat za loch. Droga moja ojczyzno, dlaczegoś mnie wygnała? Ale odniosę tam zwycięstwo! - zawołał z przekonaniem pełnym ognia, a głos jego zabrzmiał tak donośnie, że wzdrygnął się przewoźnik, jakby na dźwięk surmy. Starzec zastygł w postawie proroka i spoglądając na południe wskazywał swoją ojczyznę poprzez regiony nieba. Ascetyczna bladość jego lic zamieniła się w rumieniec tryumfu, rozjarzyło mu się oko, był wspaniały niby lew jeżący grzywę. - A ty, mój biedny chłopcze - mówił dalej spoglądając na Godfryda, którego policzki okolił różaniec świetlistych kropel - czy studiowałeś, jak ja, księgę życia, ale na jej skrwawionych kartach? Czemu płakać? Nad czym boleć możesz w twoim wieku? - Niestety! - odrzekł Godfryd. - Boleję nad ojczyzną aniżeli wszystkie ojczyzny na ziemi piękniejszą, ojczyzną, której nie widziałem nigdy, ale którą wspominam. Och, gdybym lotem strzały mógł pokonać przestrzenie, pofrunąłbym... - Dokąd? - zagadnął Banita. - W górę - odrzekł chłopiec. Na te słowa cudzoziemiec zadrżał, ciężkim swoim spojrzeniem zamknął młodzikowi usta. Obydwaj poczęli rozmawiać nie wytłumaczonymi emanacjami duszy, słuchając wzajem swoich zwierzeń w głębi płodnego milczenia - i wojażowali bratersko, niby dwa gołębie, które zgodnym lotem przemierzają niebo; i działo się tak aż do chwili, kiedy łódź, szorując po piaskach Terenu, przerwała ich zadumę. Obaj, spowici w swoje myśli, zmierzali milcząc ku domowi sierżanta. - Tak więc - rozmyślał wielki cudzoziemiec - ten biedny dzieciak poczytuje się za anioła wygnanego z niebios. I kto z nas miałby prawo wyprowadzić go z błędu? Czy ja może? Ja, którego tak często magiczna siła porywa i unosi daleko od ziemi; ja, który należę do Boga; ja, który dla samego siebie jestem tajemnicą. Czyż nie ujrzałem najpiękniejszego z aniołów żyjących w tym błocie? Czy ten chłopak jest więc mniej czy bardziej, niż ja, szalony? Czy w wierze uczynił krok śmielszy? Wierzy, a wiara poprowadzi go zapewne na jakąś świetlistą drogę, podobną do mojej. Ale skoro jest piękny jak anioł, za słaby jest, aby wytrzymać tak ciężkie walki! Onieśmielony obecnością towarzysza, którego głos, rażący niby grom, wyjawił mu jego własne myśli, jak błyskawica wyraża wolę niebios, chłopak wpatrywał się w gwiazdy oczami kochanka, poprzestając na tym. Nadmiar uroczej wrażliwości przytłaczał mu serce, słaby teraz był i zalękniony jak owad, którego słońce zatopiło swoim blaskiem. Głos Sigera niebiańsko wyłożył obydwom tajemnice świata duchowego; wielki starzec miał przyoblec je sławą; młodzik odczuwał je w swojej jaźni, nie umiejąc wyrazić ich pod żadnym kształtem; wszyscy trzej byli żywymi symbolami Nauki, Poezji i Uczucia. Po powrocie, cudzoziemiec zamknął się w swoim pokoju, zapalił lampę pomocną mu w inspiracji, po czym zawierzył się straszliwemu demonowi pracy, żądając słów od ciszy, idej - od mroków nocnych. Godfryd usiadł w oknie, spoglądając to na blaski księżyca w wodach, to zgłębiając tajemnice nieba. Porwany tak częstą u niego ekstazą, podróżował od kręgu do kręgu, od wizji do wizji, nasłuchując,i mniemając, że je słyszy - głuchego szmeru głosów anielskich, widząc - albo mniemając, że je widzi - boskie światła, w których zatracał się łonie; i tak starał się osiągnąć punkt odległy, źródło wszelkiej światłości, pierwiastek wszelkiej harmonii. Głośny gwar Paryża niesiony wodami Sekwany zamilkł, wygasły powoli światła na wysokich piętrach domów, cisza zaległa w całej swojej rozciągłości -i wielkie miasto zasnęło jak znużony olbrzym. Wybiła północ. Najlżejszy szelest - liścia spadającego albo skrzydeł puszczyka, co przefruwał między wieżami Notre-Dame - byłby zdolny sprowadzić umysł starca na ziemię, a chłopca strącić z niebiańskich wyżyn, na które wzniosła się jego dusza, porwana ekstazą. W tejże chwili cudzoziemiec usłyszał ze zgrozą, jak w sąsiednim pokoju ktoś jęknął, po czym ciężko runął na ziemię; wprawne ucho wygnańca rozpoznało w tym łoskot ciała powalonego śmiercią. Wybiegł z pokoju, wszedł do Godfryda: młodzieniec leżał na ziemi niczym bezkształtna masa, długi sznur zaciśnięty na jego szyi wił się jak wąż po płytach posadzki. Starzec rozluźnił sznur, chłopiec otworzył oczy. - Gdzie jestem? - zapytał, a w głosie jego brzmiało ukontentowanie. - U siebie - odparł starzec i spoglądał zdziwiony na szyję Godfryda i na gwóźdź uwiązany przy końcu sznura. - W niebiosach - odrzekł z rozradowaniem chłopak. - Nie! Na ziemi - padła odpowiedź. Okno w pokoju było otwarte, Godfryd przeszedł przez krąg księżycowej poświaty, ujrzał migoczącą Sekwanę, wierzby i zielska Terenu. Nasycone mgłą powietrze unosiło się nad rzeką niby baldachim z dymu. Na ten widok, dla niego tragiczny, skrzyżował ręce na piersi i stanął w pozie desperata; starzec przystąpił doń, zdziwienie malowało się na jego twarzy. - Chciałeś się zabić? - spytał. - Tak - odparł Godfryd pozwalając cudzoziemcowi dotykać swojej szyi. Starzec badał, czy sznur nie wyrządził jej szkód nazbyt groźnych. Były to jednak tylko lekkie obrażenia, chłopiec nie ucierpiał więc raczej. Starzec wniósł, że gwóźdź ustąpił szybko pod ciężarem ciała i że ta fatalna próba skończyła się nieszkodliwym upadkiem. - i czemuż, moje dziecko, próbowałeś umrzeć? - Ach - oznajmił Godfryd nie powstrzymując już łez, które płynęły mu z oczu - usłyszałem głos stamtąd! Wzywał mnie po imieniu. Nie wymówił go jeszcze; ale tym razem zapraszał mnie już do nieba! Och, jakiż on był słodki! Nie mogąc wzbić się w niebo - przydał naiwnie - obrałem, żeby pójść do Boga, jedyną dostępną nam drogę. - O, dziecię, dziecię szlachetne! - zawołał starzec i otaczając Godfryda ramionami z wylaniem przygarnął go do serca. - Jesteś poetą, umiesz nieustraszenie dosiadać huraganu! Poezja twoja własna nie pochodzi z twojego serca! Twoje żywe, twoje żarliwe myśli, twoje twory rodzą się i wzrastają w twojej duszy! Nie waż się wydać swoich idej profanom! Bądź ołtarzem, ofiarą i kapłanem w jednej osobie! Poznałeś niebiosa, nieprawdaż? Widziałeś miriady białopiórych aniołów, dzierżących złote sistra, aniołów, co zgodnym lotem zmierzają do tronu, i nieraz podziwiałeś ich skrzydła, które na głos Boga falują harmonijnie niby lasy poruszane burzą. O, powiedz, jak piękna jest bezkresna przestrzeń?... Starzec ścisnął kurczowo dłoń Godfryda i obaj zapatrzyli się w nieboskłon, którego gwiazdy zdawały się przelewać im w uszy pieszczotliwą poezję. - Och, oglądać Boga - westchnął cicho Godfryd. - Chłopcze! - ozwał się nagle surowo starzec. - Czyżbyś zapomniał o świętych naukach naszego zacnego mistrza, doktora Sigera? Skoro chcemy powrócić, ty, do swojej ojczyzny niebiańskiej, ja,do swojej ojczyzny ziemskiej, czy nie powinniśmy być posłuszni głosowi Boga? Kroczmy w pokorze po wyboistych drogach, które wskazał nam jego wszechmocny palec. Nie drżysz przed niebezpieczeństwem, na jakie się naraziłeś? Jeśli zjawisz się zawczasu, nie wołany, powiadając: Oto jestem! , czy nie stoczysz się znowu w świat niższy, ten, po którym trzepocze się dziś twoja dusza? Biedny, zbłąkany cherubinie, czyż nie powinieneś dziękować Bogu, że kazał ci żyć w kręgu, gdzie słyszysz tylko niebiańskie akordy? Czyż nie jesteś czysty jak diament i piękny jak kwiat? Ach, gdybyś, podobnie jak ja, poznał tylko miasto boleści! Wędrując po nim, sterałem serce! Och, grzebać w grobach, aby wydzierać im straszliwe tajemnice; wycierać ręce zbrukane krwią, liczyć je po nocach, patrzeć, jak wznoszą się ku mnie, błagając o przebaczenie, którego udzielić nie mogę; studiować konwulsje mordercy i ostatni krzyk ofiary; słuchać przerażającej wrzawy i straszliwego milczenia; to milczy ojciec pożerając swoich zmarłych synów; badać śmiech potępieńców; szukać ludzkiego kształtu wśród mas bezbarwnych, które skłębiła i poraziła zbrodnia; uczyć się słów, których żywi nie mogą wypowiedzieć nie umierając od nich; wciąż przyzywać zmarłych, aby wciąż stawiać ich przed sądem i ferować wyroki: czy to życie? - Przestań! - krzyknął Godfryd. - Nie powinienem patrzeć na ciebie ani dłużej słów twoich słuchać! Umysł mi się mąci, wzrok mi się ćmi. Zapaliłeś we mnie ogień, który mnie pożera. - Muszę jednak mówić dalej - odparł starzec wznosząc rękę do góry gestem niezwykłym, guślarskim, który podziałał na chłopca jak zaklęcie. Dłuższą chwilę cudzoziemiec wpatrywał się w Godfryda swoim okiem wygasłym i pełnym przygnębienia; po czym wyprężył palec ku ziemi: rzekłbyś, że na jego rozkaz przepaść otwarła się pod stopami. Księżyc oświetlił swoim blaskiem mdłym i niezdecydowanym jego czoło, skąd wydobyły się jakby promienie słoneczne. Wyraz, niemal wzgardliwy, rozpłynął się wśród posępnych fałd jego twarzy i wzrok nabrał zaraz owego skupienia, które zdaje się zdradzać obecność przedmiotu niewidzialnego dla oczu zwykłych. Z pewnością wzrok ów kontemplował odległe obrazy, jakie rezerwuje nam śmierć. Nigdy jeszcze chyba postać nieznajomego nie była tak wspaniała. Walka straszliwa, wstrząsnąwszy jego duszą, odbiła się na kształcie zewnętrznym; i chociaż wydawał się potężny, zgiął się jak trawa pod wichrem zwiastującym burzę. Godfryd milczał - zastygły w bezruchu, urzeczony; niewytłumaczona moc przygwoździła go do podłogi; i jak w przypadkach, kiedy natężona uwaga odrywa nas od nas samych - kiedy obserwujemy pożar albo bitwę - nie czuł już istnienia własnego ciała. - Czy chcesz, abym wyjawił ci los, ku któremu zmierzałeś, biedny aniele miłości? Posłuchaj! Zostało mi dane oglądać przestrzenie bezmierne, przepaści bezkresne, w których tonie twór zwany człowiekiem, owo morze bezbrzeżne, dokąd wpada nasza wielka rzeka ludzi i aniołów. Kiedy wędrowałem przez regiony wieczystych udręk, od śmierci chronił mnie płaszcz Nieśmiertelnego: ja, robak nędzny, miałem na sobie szatę sławy utkaną przez geniusz, a którą stulecia przekazują sobie wzajem! Kiedy szedłem polami światła, gdzie tłoczą się szczęśliwi, miłość kobiety, skrzydła anioła były mi podporą; goszcząc w jej sercu mogłem smakować owe niewysłowione rozkosze, spośród których uścisk niebezpieczniejszy jest dla nas, śmiertelnych, aniżeli dławiące lęki świata złego. Pielgrzymując przez ciemne regiony dolne, szedłem od boleści do boleści, od zbrodni do zbrodni, od kary do kary, od okrutnego milczenia do rozdzierających krzyków - nad otchłań wyższą niż kręgi piekła. Dostrzegałem już w oddali światłość Raju, która jaśniała na odległość ogromną, byłem w nocy, lecz na granicy dnia. Leciałem unoszony przez mojego przewodnika, porwany mocą podobną do tej, która w snach unosi nas w kręgi niewidzialne dla oczu ciała. Aureola opasująca nasze czoła rozpraszała na naszej drodze mroki niczym pył nieuchwytny. Z dala od nas słońca wszystkich światów prószyły blaskiem nie silniejszym chyba niż latarenki robaczków świętojańskich w mojej ojczyźnie. Zmierzałem już ku tym połaciom atmosfery, gdzie nie opodal raju pomnażają się masy światłości, gdzie łatwo żeglujemy poprzez lazur i gdzie nieprzeliczone światy rozwijają się niby kwiaty na łące. Tam, na ostatnim punkcie kręgu, należącego jeszcze do widm, które pozostawiłem za sobą podobne strapieniom, o jakich radzi bylibyśmy zapominać, ujrzałem ogromny cień. Stojąc w pozie ekstatycznej, dusza ta pożerała wzrokiem przestrzenie, ale stopy jej mocą Bożą pozostawały przykute do najdalej wysuniętego punktu owej linii - skąd dusza próbowała ulecieć, napinając się wciąż boleśnie, jak my, kiedy gotujemy się do skoku, albo jak ptaki przed odfrunięciem. Poznałem w nim mężczyznę, nie spojrzał na nas, nie usłyszał nas; dyszał, drżały wszystkie jego mięśnie; wydawało się, że w każdej cząsteczce czasu doświadcza doznań takich, jak gdyby z największą łatwością, jednym susem, przebywał nieskończoność dzielącą go od raju, dokąd zaglądał bez ustanku i gdzie, jak mniemał, dostrzega obraz umiłowany. Na pierwszej jak i na ostatniej z bram Piekła rozeznałem symbol desperacji w nadziei. Nieszczęśnik był tak miażdżony jakąś nie znaną mi siłą, że boleść jego zmroziła mnie aż do szpiku. Schroniłem się pod skrzydła mojego przewodnika, którego opieka przywróciła mnie spokojowi i ciszy. Podobny matce, której bystre oko dostrzega lub odgaduje kanię szybującą w przestworzach, cień wydał okrzyk radości. Spojrzeliśmy tam, gdzie i on spoglądał, i oczom naszym ukazał się szafir unoszący się nad naszymi głowami, w otchłaniach światła. Ta rozjarzona gwiazda zbliżała się z szybkością promienia słonecznego - kiedy o brzasku pojawia się na horyzoncie i kiedy pierwsze blaski ześlizgują się ukradkiem na naszą ziemię. Jasność stała się wyraźna, wzrosła; ujrzałem po chwili świetlisty obłok, w którym nadlatują aniołowie, rodzaj migoczącego dymu emanującego z ich istności, dymu, skąd wystrzelają ogniste języki. Szlachetne lico, którego blasku nie zniesiesz nie przywdziawszy płaszcza, wawrzyn, palma, atrybuty Potęg, wznosiły się nad tą chmurą jak śnieg białą i czystą. Była to światłość w światłości! Skrzydła jego drżąc rozsiewały oślepiające wibracje w kręgach, które przecinał swym lotem, jak spojrzenie Boga przenika światy. Na koniec ujrzałem archanioła w jego glorii! Kwiat wieczystej urody, zdobiący aniołów Ducha, jarzył się w nim. W jednym ręku dzierżył zieloną palmę, w drugim - miecz ognisty; palmę, aby uwieńczyć widmo, któremu przebaczono; miecz, aby jednym gestem odpędzić Piekło. Kiedy się zbliżył, uczuliśmy niebiańskie wonie, które opadły jak rosa. W kręgu, gdzie zatrzymał się Anioł, aura nabrała barw opalu i ogarnęło ją falowanie, którego przyczyna była w nim. Przystąpił do widma, spojrzał na nie i rzekł: "Zobaczymy się jutro"! Po czym ruchem pełnym gracji zwrócił się ku niebu, rozwinął skrzydła, przebył kręgi, jak okręt, który mknie po falach tak rączo, że wygnańcy pozostawieni na bezludnej wyspie zdążą zaledwie postrzec jego białe żagle. Widmo jęło krzyczeć przeraźliwie, na co odpowiedzieli potępieńcy poczynając od kręgu najgłębiej wciśniętego w bezmiar światów boleści, aż do kręgu spokojniejszego, na którego powierzchni przebywaliśmy obaj. Najdotkliwsze ze wszelkich cierpień odwołało się do wszystkich innych cierpień. Krzyk nabrzmiewał wyciem morza ognistego, które służyło jakby za fundament monstrualnej symfonii nieprzeliczonych milionów dusz cierpiących. I raptem widmo poszybowało przez ów gród bolesny aż na samo dno Piekła; i zaraz wypłynęło na powierzchnię, wróciło, znów dało nura między nieskończone kręgi i jęło latać we wszystkich kierunkach, podobne sępowi, co po raz pierwszy uwięziony w ptaszarni, szamocze się wśród wysiłków daremnych. Widmu przysługiwało prawo do tych błądzeń - mogło wojażować po strefach Piekła lodowatych, smrodliwych i parzących, nie uczestnicząc w męczarniach; prześlizgiwało się wśród owych bezmiarów, jak promień słońca przedziera się przez najgęstsze mroki. "Bóg nie wymierzył mu kary - powiedział mi mój mistrz - ale żadna z tych dusz, których widziałeś już męczarnie, nie chciałaby zamienić swoich tortur na nadzieję przygniatającą to widmo". W tejże chwili widmo wróciło do nas wiedzione przemożną siłą, która skazała je na palącą tęsknotę u granicy piekła. Mój boski przewodnik, odgadując moją ciekawość, dotknął gałązką nieszczęśnika, co medytował może nad wiekiem kary, który dzielił ów moment od jutra wciąż umykającego. Widmo drgnęło, rzucając nam spojrzenie pełne wszystkich przelanych już przez nie łez. "Chcecie poznać moje nieszczęście? - ozwało się ze smutkiem. - Och, lubię opowiadać o nim! Jestem tu, a Teresa w niebie! Ot i cała historia. Na ziemi byliśmy szczęśliwi, nie rozstawaliśmy się nigdy. Moja ukochana Teresa Donati miała lat dziesięć, kiedym ujrzał ją po raz pierwszy. Pokochaliśmy się wtedy, nieświadomi, co to miłość. Nasze życie było jednym i tym samym życiem: bladłem, kiedy ona bladła, radowałem się jej radością; oddawaliśmy się razem urokom rozmyślań, odczuć i jedno uczyło się miłości od drugiego. Pobraliśmy się w Cremonie, nasze wargi spotykały się zawsze strojne perłami uśmiechów, oczy nasze wciąż promieniały; włosy nasze nie rozplatały się nigdy - tak jak nasze przysięgi; kiedyśmy czytali, przytulały się do siebie nasze policzki, chodziliśmy zawsze zgodnym krokiem. Życie było nam długim pocałunkiem, nasz dom był łóżkiem. Któregoś dnia Teresa pobladła i rzekła: - Jestem chora". A mnie nic nie było! Inie wstała już więcej. Nie umierając patrzyłem, jak marnieją jej piękne rysy, jak matowieją jej złote włosy. Uśmiechała się, żeby zataić przede mną swoje bóle; lecz ja wyczytywałem je w lazurze jej oczu, rozumiejąc od dawna najlżejsze drgnięcie powiek Teresy. Powiadała: - Honorino, kocham cię! - i wargi jej bladły; tuliła jeszcze moją dłoń w swoich dłoniach, zmrożonych już śmiercią. I zaraz odebrałem sobie życie, żeby nie spoczywała samotna w grobowym łożu, pod marmurowym całunem. Teresa jest w niebie, a ja tutaj. Nie chciałem jej opuścić, Bóg nas rozłączył; czemuż więc połączył nas na ziemi? Jest zazdrosny. Raj stał się z pewnością znacznie piękniejszy w dniu, kiedy przybyła tam Teresa. Widzicie ją? Smuci się w swojej szczęśliwości, bo nie ma mnie przy niej! Raj musi wydawać jej się bardzo pusty". - "Mistrzu - zagadnąłem ze łzami, na myśl nasunęły mi się bowiem moje uczucia miłosne - czy biedak ten nie będzie wyswobodzony w momencie, kiedy zapragnie raju dla Boga tylko"? Ojciec poezji skłonił lekko głowę na znak, że przyznaje mi rację. Oddaliliśmy się szybując w przestworzach bezszelestnie jak ptaki, co przelatują nad naszymi głowami, kiedy czasem leżymy w cieniu drzew. Daremnie próbowaliśmy odwieść nieboraka od jego bluźnierstw. Jednym z nieszczęść, jakie dotknęły aniołów ciemności, jest to, że nigdy nie widzą światła, nawet jeśli ich otoczy. Nieborak nie zrozumiałby słów naszych. W tejże chwili tętent galopujących koni rozbrzmiał wśród ciszy, pies zaszczekał, odpowiedziały mu gniewne pomruki sierżanta; jeźdźcy zeskoczyli z wierzchowców, jęli stukać do drzwi, hałas rozległ się nagle z gwałtownością niespodzianej detonacji. Dwaj wygnańcy, dwaj poeci spadli na ziemię z całej wysokości, jaka dzieli nas od nieba. Bolesny wstrząs upadku rozszedł im się w żyłach niby inna krew, krew świszcząca, parząca, pełna kolców. Ból ten był dla nich jak gdyby porażeniem elektrycznością. Ciężki, dudniący krok rycerza, którego miecz, pancerz i ostrogi szczękały żelazem, rozległ się na schodach - i żołnierz stanął przed zdumionym cudzoziemcem. - Możemy wracać do Florencji - ozwał się, a gruby jego głos wydał się melodyjny, padły bowiem słowa włoskie. - Coś ty powiedział? - zagadnął wielki starzec. - Biali zwyciężyli! - Nie mylisz się aby? - spytał znów poeta. - Nie, drogi Dante! - zawołał żołnierz, w którego wojowniczym głosie dźwięczał zgiełk bitew i radość tryumfu. - Do Florencji! Do Florencji! O moja Florencjo! - wykrzyknął z energią DANTE ALIGHIERI. Zerwał się na równe nogi, spojrzał w przestrzeń, wydało mu się, że widzi Italię, i stał się gigantem. - A ja, kiedy będę w niebie? - pytał Godfryd przyklęknąwszy przed nieśmiertelnym poetą, jak anioł klęka przed sanktuarium. - Przyjedź do Florencji - odparł Dante głosem pełnym współczucia. - Kiedy z wyżyn Fiesole ujrzysz jej miłosne pejzaże, pomyślisz, że jesteś w raju! Rycerz uśmiechnął się. Po raz pierwszy - i chyba ostatni - posępna i groźna twarz Dantego tchnęła radością; w oku i na czole odmalowywało się szczęście, które tak szczodrobliwie rozdzielił w swoim Raju. Wydało mu się może, że słyszy głos Beatryczy. Ciszę przerwał wtedy lekki krok kobiecy i szelest sukien. Jutrzenka rzucała pierwsze blaski. Weszła piękna hrabina Mahaut, podbiegła do Godfryda. - Pójdź, moje dziecię, mój synu! Teraz już wolno mi to wyznać! Zostałeś uznany, król Francji będzie bronił twoich praw, a raj znajdziesz w sercu matki. Na te słowa ocknął się Dante i ujrzał chłopca w objęciach hrabiny; ogarnął oboje życzliwym spojrzeniem i pozostawił swojego towarzysza studiów na łonie matki. - Jedźmy! - zawołał grzmiącym głosem. - Śmierć welfom! Paryż, październik 1831 . LUDWIK LAMBERT. Przełożył TADEUSZ ŻELEŃSKI-BOY. Et Nunc Et Semper Dilectae Dedicatum. * (łacińskie) — poświęcone ukochanej i teraz, i zawsze, to jest pani de Berny, pierwszej, głębokiej miłości Balzaka. -Ludwik Lambert urodził się w roku 1797 w Montoire, miasteczku w Vendómois, gdzie ojciec jego prowadził niewielką garbarnię i spodziewał się znaleźć w synu następcę; ale skłonność do nauk, jaką zawczasu chłopiec okazywał, zmieniła te zamiary. Zresztą garbarz i żona jego kochali Ludwika, jak się kocha jedynego syna, i nie sprzeciwiali mu się w niczym. Stary i Nowy Testament dostały się w ręce Ludwika, gdy miał pięć lat; i książka ta, w której mieści się tyle książek, rozstrzygnęła o jego losie. Czy ta dziecięca wyobraźnia pojęła już wtedy tajemniczą głębię Pisma? Czy była już zdolna biec za Świętym Duchem w jego locie przez światy, czy tylko zachwyciła się romantycznym urokiem, w który obfitują te na wskroś wschodnie rapsody? Lub może, w pierwotnej niewinności, odczuła bezwiednie ową wzniosłą religijność, jaką Boskie ręce rozlały w tej książce? Dla niektórych czytelników opowiadanie nasze rozwiąże te pytania. Jeden fakt wyniknął z tego pierwszego czytania Biblii: Ludwik zaczął obchodzić całe Montoire po kweście o książki; jakoż dostawał je dzięki owemu urokowi, którego tajemnicę posiadają tylko dzieci i któremu nikt nie umie się oprzeć. Oddając się tym studiom, których biegiem nie kierował nikt, doszedł dziewiątego roku. W tej epoce o zastępców do wojska było trudno; wiele bogatych rodzin godziło ich z góry, aby się nie znaleźć w kłopocie w chwili losowania. Ubóstwo biednych garbarzy nie pozwoliło im myśleć o kupieniu zastępcy dla syna; widzieli tedy w stanie duchownym jedyny legalny sposób ocalenia go od branki i posłali go, w roku 1807, do wuja, proboszcza w Mer, również nad Loarą, niedaleko Blois. Krok ten zadowalał i namiętność Ludwika do nauki, i chęć rodziców ochronienia go od okrutnych kolei wojny. Jego żądza wiedzy oraz przedwczesna inteligencja dawały zresztą nadzieję, że znajdzie w stanie duchownym drogę do świetnej kariery. Przebywszy trzy lata u wuja, dość światłego starego oratorianina, Ludwik opuścił go z początkiem roku 1811, aby wstąpić do kolegium w Vendóme, gdzie znalazł pomieszczenie i utrzymanie na koszt pani de Stael. Poparcie tej słynnej kobiety zawdzięczał Lambert przypadkowi lub raczej Opatrzności, zawsze umiejącej torować drogi opuszczonemu geniuszowi. Ale dla nas, których wzrok zatrzymuje się na powierzchni spraw ludzkich, koleje te, znajdujące tyle przykładów wżywotach wielkich ludzi, zdają się jeno wynikiem czysto fizycznego zjawiska: dla większości biografów głowa genialnego człowieka wyrasta ponad masę dziecinnych twarzyczek, jak piękna roślina, która swoim blaskiem ściąga w polu oczy botanika. Porównanie to mogłoby się nadać do przygody Ludwika. Czas, jakiego wuj użyczył mu na wakacje, spędzał zazwyczaj w domu rodzinnym; ale zamiast się oddawać, zwyczajem uczniaków, lubemu far niente, które nęci nas w każdym wieku, zabierał się od rana z chlebem i książkami, szedł czytać i rozmyślać w głębi lasów, aby się umknąć napomnieniom matki, którą niepokoiły wytężone studia dziecka. * Far niente (włoskie) — próżniactwo. Cudowny instynkt macierzyństwa! Od tego czasu czytanie stało się u Ludwika głodem, którego nic nie mogło nasycić; pożerał wszelkie książki, chłonął bez różnicy dzieła religijne, historię, filozofię, fizykę. Mówił mi nieraz, iż w braku innych książek czytał z rozkoszą słowniki, i wierzyłem mu chętnie. Któryż uczeń nie znalazł nieraz przyjemności w dociekaniu znaczeń nieznanego rzeczownika? Rozbiór jakiegoś słowa, jego wyraz, historia były dla Lamberta pobudką do długiej zadumy. Ale nie była to zaduma instynktowna, jaką dziecko oswaja się z przejawami życia i ośmiela się do odbierania wrażeń duchowych i fizycznych; bezwiedny rozwój, który później wydaje owoce zarówno w inteligencji, jak w charakterze; nie. Ludwik ogarniał fakty i tłumaczył je, dociekając z przenikliwością dzikiego ich przyczyny i celu. Jakoż, dzięki niepokojącej igraszce natury, będącej zarazem świadectwem jego wyjątkowości, mógł on, mając ledwie czternaście lat, wyrażać bez trudu myśli, których głębię zrozumiałem dopiero znacznie później. - Często - powiadał mówiąc mi o przeczytanych książkach - odbywałem rozkoszne podróże żeglując na słowie przez otchłanie przeszłości, jak owad, który przysiadł na ździebełku trawy, płynącym z biegiem rzeki. Wyruszywszy z Grecji, dopływałem do Rzymu, przebywałem obrazy nowszych czasów. Cóż za piękną książkę można by napisać, opowiadając życie i dzieje jednego słowa? Bez wątpienia zachowało ono odciski wypadków, którym służyło; budziło, zależnie od miejsc, rozmaite myśli; ale czyż nie większe jest jeszcze, kiedy je zważyć z potrójnej perspektywy, duszy, ciała i ruchu? Patrząc na nie, niezależnie od jego funkcji, następstw i przejawów, czyż nie można się pogrążyć w oceanie refleksji? Czyż większość słów nie barwi się pojęciem, którego są widomym znakiem? Jakiemu geniuszowi zawdzięczają istnienie? Jeśli trzeba wielkiej inteligencji, aby stworzyć jedno słowo, ileż wieków ma mowa ludzka? Skupienie liter, ich kształty, postać, jaką dają słowu, rysują wyraźnie, wedle charakteru każdego narodu, nieznane istnienia, których pamięć jest w nas. Kto nam filozoficznie wytłumaczy przejście od wrażenia do myśli, od myśli do słowa, od słowa do jego hieroglificznego wyrazu, od hieroglifów do alfabetu, od alfabetu do wymowy pisanej, której piękność spoczywa w szeregu obrazów sklasyfikowanych przez retorów i będących jak gdyby hieroglifami myśli? Dawne malowidło pojęć ludzkich, określonych formami zoologicznymi, czyż nie zrodziło pierwszych znaków, jakimi posłużył się Wschód, aby spisać swą mowę? Czyż nie zostawiło też ono, drogą tradycji, niejakich śladów w naszych nowożytnych językach, dzielących między siebie szczątki pierwotnego słowa narodów, słowa majestatycznego i uroczystego, którego majestat i uroczystość wyradzają się w miarę starzenia się społeczeństw, którego brzmienia, tak dźwięczne w hebrajskiej Biblii, tak piękne jeszcze w Grecji, wątleją w miarę postępu naszych kolejnych cywilizacji? Czy temu dawnemu duchowi winni jesteśmy tajemnice zagrzebane we wszelkim słowie ludzkim? Czyż nie istnieje w słowie PRAWDA jakaś fantastyczna prostolinijność? * Prawda - w oryginale: vrai; przetłumaczony z francuskiego na inny język, wywód ten staje się tym samym dość wątpliwy. (Przyp. tłum.). czyż ten krótki dźwięk, jakiego ono wymaga, nie zawiera mglistego obrazu czystej nagości, prostoty prawdy we wszystkim? Ta sylaba oddycha dziwną świeżością. Wziąłem za przykład formułę idei oderwanej, nie chcąc tłumaczyć problemu słowem, które by go czyniło zbyt łatwym do zrozumienia, jak na przykład LOT, w którym wszystko przemawia do zmysłów. Czyż nie tak jest z każdym słowem? Wszystkie są nasiąknięte żywą mocą, którą czerpią z duszy i którą jej zwracają dzięki cudownej tajemnicy wzajemnego oddziaływania między słowem a myślą. Czyż to nie żywy obraz kochanka, który czerpie z ust lubej tyleż miłości, ile jej udziela? Samym swoim obliczem, słowa ożywiają w naszym mózgu twory, którym służą za szatę. Podobnie jak wszystkie istoty, mają one tylko jedno miejsce, gdzie ich właściwości mogą w pełni działać i rozwijać się. Ale ten przedmiot zamyka może całą naukę! I wzruszał ramionami, jak gdyby chcąc powiedzieć: "Jesteśmy i zbyt wielcy, i zbyt mali". Namiętność Ludwika do czytania znalazła obfity pokarm. Proboszcz z Mer posiadał jakieś dwa do trzech tysięcy tomów. Skarb ten pochodził z grabieży dokonanych podczas Rewolucji w sąsiednich opactwach i zamkach. Dzięki swemu charakterowi zaprzysiężonego księdza poczciwiec mógł sobie wybierać najlepsze dzieła wśród cennych kolekcji, które sprzedawano wówczas na wagę. * Zaprzysiężony ksiądz - tojest jeden z tych, którzy się pogodzili z nowym porządkiem i uznali rewolucję. (Przyp. tłum.). W ciągu trzech lat Ludwik Lambert przyswoił sobie miąższ wszystkich książek, które w wujowskiej bibliotece warte były czytania. Wchłanianie myśli poprzez lekturę stało się u niego ciekawym fenomenem; oko jego obejmowało po siedem i osiem wierszy jednym rzutem, a umysł ogarniał ich treść z chyżością podobną chyżości wzroku; często jedno słowo wystarczało, aby mu odsłonić sens zdania. Pamięć miał zdumiewającą. Przypominał sobie z równą dokładnością myśli nabyte drogą lektury jak te, które mu nasunęło dumanie lub rozmowa. Posiadał przy tym pamięć wszelkiego rodzaju: pamięć miejsc, imion, słów, rzeczy i obrazów. Nie tylko przypominał sobie dowolnie przedmioty, ale wręcz widział je bezpośrednio w duszy, w tym samym położeniu, oświetleniu, barwie, jakie miały w chwili, gdy je spostrzegł. Władza ta obejmowała również najbardziej niepochwytne stany intelektu. Przypominał sobie, jak sam mówił, nie tylko uszeregowanie myśli w książce, z której je zaczerpnął, ale i stany swej duszy w odległych okresach. Pamięć jego, tak wyjątkowo uprzywilejowana, mogła mu tedy odtworzyć całkowicie życie jego ducha, od myśli najdawniej poczętej aż do rozkwitłej świeżo, od najmętniejszej do najjaśniejszej. Mózg jego, zaprawiony od młodu do skupienia, dobywał z tego bogatego lamusa mnóstwo cudownych prawdą i świeżością obrazów, którymi karmił się podczas swoich kryształowych kontemplacji. - Kiedy chcę - mówił mi w swoim języku, któremu skarby pamięci udzielały oryginalnej świeżości - spuszczam sobie zasłonę na oczy. Natychmiast wchodzę w siebie i znajduję tam ciemną komorę, w której zjawiska natury odbijają się w postaci czystszej niż ta, pod jaką objawiły się pierwotnie mym zmysłom. W dwunastym roku wyobraźnia jego, pobudzona nieustannym ćwiczeniem, rozwinęła się tak, iż pozwalała mu mieć ścisłe pojęcia o rzeczach, które znał jedynie z czytania. Obraz ich, odciśnięty w jego duszy, był nie mniej żywy, niż gdyby je był istotnie widział: czy że posługiwał się analogiami, czy też że posiadał jak gdyby drugi wzrok, którym ogarniał naturę. - Czytając opis bitwy pod Austerlitz - mówił mi raz - widziałem wszystkie jej szczegóły. Strzały armatnie, krzyki walczących rozbrzmiewały mi w uszach i szarpały mi trzewia; czułem proch, słyszałem tętent, głosy ludzkie; podziwiałem równinę, na której ścierały się zbrojne narody. To było tak przerażające jak ustęp z Apokalipsy. Gdy tak zużywał wszystkie swoje siły w lekturze, tracił do pewnego stopnia świadomość życia fizycznego, istniał już tylko przez potężną grę wewnętrznych narządów, których pojemność niepomiernie się rozszerzyła: zostawiał, wedle swego wyrażenia, przestrzeń za sobą. Ale nie chcę uprzedzać intelektualnych faz jego życia. Mimo woli odwróciłem już porządek, w jakim mam rozwinąć dzieje tego człowieka, który przeniósł całą swą czynność w myśl, jak inni mieszczą całe swoje życie w czynie. Przemożna skłonność ciągnęła go ku dziełom mistycznym. - Abyssus abyssum - mówił mi. * Abyssus abyssum (łacińskie) - z przepaści w przepaść. - Duch nasz jest otchłanią, która lubuje się w otchłaniach. Dzieci, mężczyźni, starcy, wciąż jesteśmy łakomi tajemnic, pod jakąkolwiek jawią się formą. Upodobanie to stało się dlań zgubne, o ile w ogóle wolno jest sądzić jego życie wedle zwykłych praw i mierzyć czyjeś szczęście miarą naszego lub też miarą przesądów społecznych. Ten smak rzeczy niebiańskich (również jego częste wyrażenie), tę mens dwitiior, zawdzięczał może wpływowi, jaki wywarły nań pierwsze książki czytane u wuja. Święta Teresa i pani Guyon były mu dalszym ciągiem Biblii, posiadły pierwociny dojrzewającej inteligencji i przyzwyczaiły go do owych żywych wzruszeń, których środkiem i celem jest ekstaza. * Pani Guyon (1648—1717) — mistyczka francuska, autorka licznych dzieł mistycznych. Te studia, te upodobania podniosły jego serce, oczyściły je, uszlachetniły, obudziły w nim łaknienie natury boskiej i nauczyły owych niemal kobiecych delikatności, które są u wielkich ludzi instynktowne: wzniosłość ich jest może tylko potrzebą poświęcenia, które cechuje kobietę, ale potrzebą przeniesioną w sferę wielkich rzeczy. Dzięki tym pierwszym wrażeniom Ludwik pozostał w kolegium czysty. Naturalnym swym działaniem owo szlachetne dziwactwo zmysłów wzbogaciło ciepło jego krwi i pomnożyło władze myśli. Baronowa de Stael, wypędzona o czterdzieści mil za Paryż, przebyła kilka miesięcy wygnania w majątku swoim opodal Vendóme. Jednego dnia, przechadzając się, spostrzegła na skraju parku dziecko garbarza, niemal w łachmanach, zatopione w książce. Był to przekład "Nieba i Piekła". * „Niebo i Piekło" — tytuł jednego z dzieł Swedenborga. W owej epoce panowie Saint-Martin, de Gence i kilku innych pisarzy francuskich, wpół Niemców, byli prawie jedynymi, którzy, na obszarze ziem francuskich, znali nazwisko Swedenborga. * Louis-Claude de Saint-Martin (1743—1803) — pisarz i mistyk francuski; Jean-Baptiste-Modeste Gence (1755—1840) — poeta i językoznawca, pod koniec życia został mistykiem, zajmował się magnetyzmem i naukami tajemnymi; w roku 1824 napisał biografię Saint-Martina pt. „Filozof nieznany". Zdziwiona pani de Stael chwyciła książkę z ową porywczością, w którą lubiła stroić swoje pytania, spojrzenia i gesty; następnie, spoglądając na Ludwika, rzekła: - Czy ty to rozumiesz? - Czy pani modli się do Boga? - spytało dziecko. - Ależ... tak. - A czy go pani rozumie? Baronowa oniemiała na chwilę; następnie siadła koło Ludwika i zaczęła z nim rozmawiać. Nieszczęściem, pamięć moja, mimo iż rozległa, daleka jest co do wierności od pamięci mego kolegi; uleciało mi wszystko z tej rozmowy, z wyjątkiem pierwszych słów. Spotkanie to musiało wywrzeć na pani de Stael duże wrażenie; wróciwszy do zamku, mówiła o nim niewiele, mimo potrzeby wywnętrzania się, która wyradzała się u niej w gadulstwo; ale była tym widocznie silnie zajęta. Jedyna żyjąca osoba, która zachowała pamięć tej przygody - kiedym ją wypytywał, aby zebrać niewiele słów, które wówczas wymknęły się pani de Stael - przypomniała sobie z trudem to pierwsze odezwanie się jej oLambercie: "To prawdziwy jasnowidzący". Ludwik nie ziścił w oczach świata nadziei, które zbudził w swej opiekunce. Przelotne zainteresowanie, jakie mu okazała, uznano tedy za kaprys kobiecy, jedną z owych fantazji właściwych artystom. Pani de Stael chciała wydrzeć Lamberta cesarzowi i Kościołowi, aby go wrócić szlachetnym losom, które, jak mówiła, czekały go: czyniła zeń już nowego Mojżesza ocalonego z wody. Przed wyjazdem poleciła jednemu z przyjaciół, panu de Corbigny, wówczas prefektowi w Blois, aby w odpowiednim czasie umieścił jej Mojżesza w kolegium w Vendóme; po czym prawdopodobnie zapomniała o nim. Wstąpiwszy tam mając czternaście lat, z początkiem roku 1811, Lambert opuścił kolegium z końcem roku 1814, ukończywszy klasę filozofii. Wątpię, czy przez ten czas otrzymał jaki dowód pamięci od swej dobrodziejki, o ile w ogóle było dobrodziejstwem opłacać trzy lata pensję za dzieciaka, nie myśląc o jego przyszłości, a odciągnąwszy go od drogi życia, na której byłby może znalazł szczęście. Okoliczności związane z chwilą oraz charakter Ludwika mogą w znacznej mierze usprawiedliwić i brak pamięci pani de Stael, i jej szczodrobliwość. Osoba, która miała służyć za pośrednika między nią a młodym wychowankiem, opuściła Blois, właśnie gdy Ludwik wyszedł z kolegium. Wydarzenia polityczne, które przypadły na ten moment, dostatecznie usprawiedliwiają obojętność tej osoby na losy pupila baronowej. Autorka "Korynny" nie usłyszała już o swym małym Mojżeszu. Sto ludwików wręczonych panu de Corbigny, który, zdaje mi się, sam umarł w roku 1812, nie były sumą dość poważną, aby utrwalić to zdarzenie w pamięci pani de Stael, której gorąca dusza znalazła dla siebie strawę i której cały los rozstrzygał się w kolei lat 1814 i 1815. Ludwik Lambert był w owej epoce i zbyt ubogi, i zbyt dumny, aby szukać swej dobrodziejki, która przebiegała Europę. Mimo to udał się z Blois do Paryża pieszo, aby ją ujrzeć: nieszczęściem, przybył w dniu, w którym baronowa umarła. Dwa listy Lamberta zostały bez odpowiedzi. Tak więc wspomnienie życzliwości pani de Stael dla Ludwika zachowało się jedynie w pamięci kilku młodych ludzi, uderzonych, jak ja cudownością tej historii. Trzeba było być w naszym kolegium, aby zrozumieć i zajęcie, jakie budziła w naszych umysłach już sama zapowiedź nowego, i osobliwe wrażenie, jakie musiała na nas sprawić przygoda Lamberta. Tu, dla objaśnienia nowego życia, jakie Lambert miał rozpocząć, potrzebne są niejakie szczegóły tyczące zasadniczych praw naszego zakładu, niegdyś półwojskowego a półzakonnego. Przed Rewolucją zakon oratorianów poświęcony był, jak zakon Jezusowy, wychowaniu publicznemu, i objął też spadek po jezuitach i kilku klasztorach. Oratorianie posiadali szereg zakładów na prowincji; z tych najgłośniejsze były kolegia w Vendóme, Tournon, La Fleche, Pont-Le-Voy, Sorreze i Juilly. Kolegium w Vendóme, podobnie jak inne, wychowywało, jak sądzę, pewną ilość młodzieży przeznaczonej do służby wojskowej. Zniesienie zakonów wychowawczych, uchwalone przez Konwent, niewiele wpłynęło na zakład w Vendóme. Skoro minęło pierwsze wstrząśnienie, kolegium odzyskało swoje gmachy; kilku oratorianów rozproszonych po okolicy wróciło, aby wskrzesić zakład, zachowując dawną regułę, zwyczaje i obyczaje, dające owemu kolegium fizjonomię, z którą nie mógłbym porównać żadnego z liceów, jakie poznałem po wyjściu z Vendóme. Położone w środku miasta, nad rzeczką Loir, w której kąpią się jego fundamenty, kolegium tworzy rozległe i szczelnie zamknięte zabudowanie, gdzie mieszczą się wszystkie potrzebne zakłady: kaplica, teatr, infirmeria, piekarnia, ogrody, wodociągi. Kolegium to, najsłynniejsze w środkowej Francji, czerpie swą klientelę z okolicznych prowincji oraz z naszych kolonii. Oddalenie nie pozwala tedy rodzicom często odwiedzać dzieci. Reguła zabraniała wyjazdu na wakacje. Raz wszedłszy, uczniowie opuszczają kolegium aż po ukończeniu studiów. Z wyjątkiem przechadzek pod dozorem ojców, wszystko zmierzało ku temu, aby dać zakładowi charakter klasztornej dyscypliny. Za mego czasu korektor był jeszcze żywym wspomnieniem, a klasyczna feruła skórzana odgrywała zaszczytnie swą straszliwą rolę. Kary, niegdyś wymyślone przez ojców jezuitów, groźne zarówno moralnie, jak fizycznie, przechowały się w nienaruszonej postaci. Listy do rodziców w pewne dni były obowiązkowe; toż samo spowiedź. Tak więc nasze grzechy i nasze uczucia poddane były jak gdyby prawidłowemu wyrębowi. Wszystko nosiło piętno klasztornej jednostajności. Przypominam sobie, wśród innych pozostałości dawnego zakładu, inspekcję, której poddawano nas co niedzielę. Staliśmy w galowych mundurkach, w szeregu jak żołnierze, oczekując dwóch dyrektorów, którzy, w otoczeniu dostawców i nauczycieli, badali nas pod trojakim względem: stroju, higieny i moralności. Dwie lub trzy setki uczniów, których mogło pomieścić kolegium, dzieliły się, wedle dawnego zwyczaju, na cztery grupy, zwane: najmniejsi, mali, średni i starsi. Dział najmniejszych obejmował klasy oznaczone mianem ósmej i siódmej; małych - szóstą, piątą i czwartą; średnich - trzecią i drugą; wreszcie sekcja starszych - retorykę, filozofię, matematykę wyższą, fizykę i chemię. Każde z tych oddzielnych kolegiów posiadało swój budynek, swoje klasy i swój dziedziniec na wspólnym wielkim placu, na który wychodziły sale do nauki, a który zamykał refektarz. Refektarz ten, godny starożytnego klasztoru, mieścił wszystkich uczniów. Na wspak regule innych zakładów mogliśmy rozmawiać przy jedzeniu, a tolerancja ta pozwalała nam zamieniać się na potrawy wedle ochoty i smaku. To obcowanie gastronomiczne było jedną z największych przyjemności koleżeńskiego życia. Jeżeli jakiś średni, siedzący u szczytu stołu, wołał porcję czerwonej fasoli od wetów (dostawaliśmy bowiem wety), propozycja biegła z ust do ust: "Wety za fasolę"! - aż wreszcie jakiś łakotniś ją przyjął; wówczas wysyłał swoją porcję fasoli, która szła z ręki do ręki aż do żądającego, po czym wety wracały tą samą drogą. Nigdy nie zdarzyła się omyłka. Jeżeli było kilka jednakich żądań, każde miało swój numer; mówiło się: "Pierwsza fasola za pierwsze wety". Stoły były długie, nasz nieustający handel utrzymywał je w ciągłym ruchu, rozmawialiśmy, jedli, ruszali się z bezprzykładną żywością. Toteż szczebiot kilkuset chłopców, krążenie służby zajętej zmianą talerzy, roznoszeniem półmisków, rozdzielaniem chleba, nadzór dyrektorów - wszystko to czyniło z refektarza w Vendóme widowisko jedyne w swoim rodzaju i budzące podziw odwiedzających. Aby osłodzić życie odcięte od wszelkiej styczności ze światem i wyzute z pieszczot rodzinnych, ojcowie pozwolili nam hodować gołębie i uprawiać ogródki. Paręset gołębników, tysiąc gołębi gnieżdżących się wzdłuż muru oraz jakieś trzydzieści ogródków tworzyły widok jeszcze ciekawszy od samego refektarza. Ale byłoby zbyt nużące wyliczać osobliwości, które czynią z kolegium Vendóme zakład zupełnie odrębny i bogaty we wszystkie wspomnienia dla chłopców, którym spłynęła w nim młodość. Któż z nas nie przypomina sobie jeszcze z rozkoszą, mimo goryczy nauki, osobliwości tego klasztornego życia? Te łakocie kupowane ukradkiem podczas przechadzki, pozwolenie grywania w karty i urządzania widowisk teatralnych w porze wakacji; psoty i wybryki spowodowane naszym zamknięciem; nasza orkiestra wojskowa, ostatnia pozostałość po kadetach; nasza akademia, nasz kapelan, ojcowie-profesorowie; wreszcie specjalne gry, dozwolone lub zakazane; kawaleria na szczudłach, ślizgawka w zimie, łoskot naszych sabotów, a zwłaszcza handel skupiający się dokoła sklepiku w dziedzińcu. Sklepik ten prowadził jakiś uniwersalny kramarz, u którego starsi i mali mogli się zaopatrywać, w myśl prospektu, w skrzynki, szczudła, narzędzia, gołębie, książki do nabożeństwa (artykuł mało poszukiwany), scyzoryki, papier, pióra, ołówki, atrament wszelkich kolorów, piłki, kule, słowem cały świat pokus i marzeń dziecinnych, obejmujący wszystko: od sosu do potrawki z gołębi aż do garnczków, w których przechowywaliśmy ryż z wczorajszej wieczerzy do śniadania. Któż z nas jest tak nieszczęśliwy, iż zapomniał bicia własnego serca na widok tego magazynu, otwartego stale w czas niedzielnych rekreacyj! Śpieszyliśmy tam kolejno, aby wydać wydzieloną nam sumkę; ale, niestety, pensyjka, przeznaczona przez rodziców na drobne przyjemności, zmuszała nas do wyboru w tej masie przedmiotów, które tyloma pokusami przemawiały do naszej duszy. Młoda mężatka, której w zaraniu miodowych miesięcy mąż wręcza dwanaście razy do roku sakiewkę ze złotem, miluchny skarbczyk jej kaprysów, z pewnością nie marzyła o tylu zakupach, z których każdy pochłania całą sumę, ile my ich roiliśmy w wilię pierwszej niedzieli w miesiącu! Za sześć franków posiadaliśmy, przez całą jedną noc, wszystkie skarby niewyczerpanego sklepiku! Podczas mszy każdy respons, który nam trzeba było odśpiewać, mącił nasze tajemne rachunki. Któż z nas może sobie przypomnieć, aby miał parę groszy do wydania w drugą niedzielę miesiąca ? Któryż wreszcie nie usłuchał zawczasu instynktów społecznych, darząc litością, pomocą lub wzgardą pariasów, którym skąpstwo lub ubóstwo rodziców odmawiało pieniędzy? Kto bądź zechce sobie wyobrazić odosobrienie tego wielkiego kolegium z jego klasztornymi zabudowaniami, w środku małego miasteczka, oraz cztery zagrody, w których byliśmy po starszeństwie pomieszczeni, ten pojmie zainteresowanie, jakie musiało w nas budzić przybycie nowego, istnego podróżnika wstępującego na statek! Żadna, młoda księżna przedstawiona na dworze nie była przedmiotem tylu złośliwych krytyk, ile ich spotykało nowego przybysza ze strony wszystkich uczniaków jego grupy. Zazwyczaj podczas wieczornej rekreacji, przed modlitwą, lizusy, nawykłe gawędzić z dwoma ojcami dozorującymi nas kolejno, pierwsi słyszeli owe doniosłe słowa: "Będziecie mieli jutro nowego"! Natychmiast okrzyk: "Nowy! nowy"! rozlegał się po dziedzińcach. Przybiegaliśmy wszyscy cisnąc się do regenta i zasypując go pytaniami: "Skąd przybywa? Jak się zowie? Do której klasy"? etc. Przybycie Ludwika Lambert stało się istną bajką z "Tysiąca i jednej nocy". Byłem wówczas w czwartej klasie, u małych. Mieliśmy dwóch regentów, nauczycieli, których nazywaliśmy przez tradycję ojcami, mimo że byli świeccy. Za mego czasu było już w Vendóme nie więcej niż trzech prawdziwych oratorianów, którym należał się z prawa ten tytuł; w roku 1814 opuścili kolegium, które nieznacznie przybrało charakter świecki, aby się przytulić po jakichś probostwach wiejskich, jak ów proboszcz z Mer. Ojciec Haugoult, regent-dyżurny owego tygodnia, był to niezły człowiek, ale bez wyższego wykształcenia; brakło mu owego odczucia, niezbędnego, aby rozróżnić charaktery dzieci i wymierzać im kary w stosunku do ich sił. Ojciec Haugoult zaczął tedy przyjacielsko opowiadać osobliwe wydarzenia, które miały nazajutrz sprowadzić nam najbardziej niezwykłego z nowych. Natychmiast ustały zabawy. Malcy przysunęli się w milczeniu, aby słuchać przygód owego Ludwika, znalezionego, na kształt aerolitu, przez panią de Stael koło parku. Ojciec Haugoult musiał nam objaśnić, kto to jest pani de Stael; owego wieczora zdawało mi się, że ma dziesięć stóp wzrostu; później widziałem obraz Korynny, na którym Gerard przedstawił ją tak dużą i piękną; niestety! idealna kobieta, wymarzona przez moją wyobraźnię, przewyższała ją tak bardzo, iż pani de Stael wciąż traciła w moim mniemaniu, nawet po przeczytaniu jej na wskroś męskiej książki "O Niemczech". Ale Lambert był, na tę chwilę, czymś o wiele cudowniejszym: przeegzaminowawszy go, pan Mareschal, dyrektor szkoły, wahał się (tak mówił ojciec Haugoult), czy go nie przenieść do dużych. Słaba znajomość łaciny zepchnęła Lamberta do klasy czwartej; ale z pewnością miał przeskakiwać co rok po jednej klasie; wyjątkowo miał już uczęszczać do akademii. Proh pudor! * (łacińskie) — O hańbo! czekał nas zaszczyt posiadania wśród małych mundurka ozdobionego czerwoną wstążeczką - odznaka akademików w Vendóme. Akademikom przysługiwały świetne przywileje; jadali często u dyrektora i odbywali dwa razy do roku zebrania literackie, na których byliśmy obecni, przysłuchując się ich utworom. Akademik był małym wielkim człowiekiem. Jeżeli który Vendómczyk zechce być szczery, przyzna, iż później prawdziwy akademik z prawdziwej Akademii Francuskiej wydał mu się mniej olśniewający niż owo gigantyczne dziecko, uświetnione krzyżem i pełną uroku czerwoną wstążeczką, oznakami naszej akademii. Bardzo było trudno znaleźć się w tym dostojnym ciele przed dojściem do klasy drugiej; akademicy bowiem urządzali co czwartek, podczas wakacji, publiczne posiedzenia, gdzie nam czytali opowieści prozą i wierszem, listy, traktaty, tragedie, komedie - kompozycje zabraniane w klasach niższych. Długo zachowałem wspomnienie powiastki "Zielony osieł", będącej, jak sądzę, najwybitniejszym dziełem owej nieznanej akademii. Czwartak członkiem akademii! Ma być naszym kolegą ten czternastoletni chłopiec, już poeta, beniaminek pani de Stael, przyszły geniusz, jak powiadał ojciec Haugoult; czarownik, chwat zdolny wyrobić zadanie lub tłumaczenie od ręki i umieć lekcję przeczytawszy ją ledwie raz! Ludwik Lambert wywracał wszystkie nasze pojęcia. Ciekawość ojca Haugoult, niecierpliwość, z jaką oczekiwał nowego, podsycała nasze rozpłomienione wyobraźnie. - Jeżeli ma gołębie, nie znajdzie gołębnika. Nie ma już miejsca. Trudno! - powiadał jeden, który później został wielkim rolnikiem. - Koło kogo będzie siedział? - pytał drugi. - Och! jakże chciałbym być jego parą - wykrzyknął jakiś zapaleniec. W naszym szkolnym języku słowo to stanowiło termin lokalny, trudny do przetłumaczenia. Wyrażało ono braterską wspólność doli i niedoli dziecięcego żywota, splecenie interesów obfite w sprzeczki i jednania, przymierze zaczepnoodporne. Dziwna rzecz; nigdy za moich czasów nie widziałem, aby dwaj bracia stanowili parę. Człowiek żyje tylko uczuciami; uważa może tedy, iż zubożyłby swoje istnienie, przywiązanie nabyte topiąc w przywiązaniu naturalnym. Wrażenie, jakie słowa ojca Haugoult wywarły na mnie, należy do najżywszych w moim dzieciństwie; mogę je porównać tylko z przeczytaniem "Robinsona Cruzoe". Pamięć tych wzruszeń zrodziła we mnie później spostrzeżenia - może nowe - tyczące różnego działania słów na każdą umysłowość. Słowo nie jest czymś bezwzględnym: więcej oddziaływujemy na słowo my, niż ono na nas; ale studium tych zjawisk wymaga szerokiego rozwinięcia, odbiegającego od naszego wątku. Nie mogąc spać, wszcząłem z sąsiadem w sypialni obszerną dyskusję o niezwykłej istocie, którą mieliśmy powitać nazajutrz rano. Sąsiad ten, do niedawna oficer, obecnie pisarz o rozległych horyzontach, Barchou de Penhoen, nie zadał kłamu swemu przeznaczeniu ani przypadkowi, który złączył w jednej klasie, na jednej ławce i pod jednym dachem jedynych dwóch uczniów Vendóme, o których Vendóme słyszy dzisiaj; w chwili bowiem wydania tej książki kolega nasz Dufaure nie wstąpił był jeszcze w szranki parlamentu. * Barchou de Penhoen (1801—1855) — znajomy Balzaka, któremu pisarz zadedykował „Gobsecka", oficer; opuścił armię w roku 1830, w 1849 został członkiem Zgromadzenia Prawodawczego, od 1850 członkiem Akademii. Obecny tłumacz Fichtego, komentator i przyjaciel Ballanchea, zajęty już, jak i ja, kwestiami metafizycznymi, bredził często wraz ze mną na temat Boga, człowieka i przyrody. * Pierre-Simon Ballanche (1776—1847) — historyk, pisarz-mistyk, należał do grona przyjaciół pani Recamier, od roku 1842 był członkiem Akademii. Silił się wówczas na pyrrhonizm. * doktryna Pyrrhona z Elidy (około 365—270 p.n.e.), filozofa greckiego, założyciela szkoły sceptyków. Pragnąc się utrzymać w swej roli, przeczył zdolnościom Lamberta; gdy ja, świeżo pod wrażeniem lektury "Sławnych dzieci", miażdżyłem go dowodami, cytując mu małego Montcalma, Pika Mirandolę, Pascala, wszystkie młodociane mózgi, anomalie sławne w dziejach ducha, poprzedników Lamberta. * Louis-Joseph Montcalm de Saint-Veran (1712—1759) — generał francuski, odznaczył się w walkach z Anglikami w Kanadzie; zginął broniąc Quebeku; * Pik Mirandola (Giovanni Pico delia Mirandola, 1463—1494) — filozof włoski, humanista, przedstawiciel kierunku usiłującego pogodzić różne religie i systemy filozoficzne, zwanego synkretyzmem. Przechodziłem wówczas namiętność czytania. Ojciec mój, pragnąc mnie widzieć na politechnice, opłacał dla mnie osobne lekcje matematyki. Repetytor mój, bibliotekarz zakładu, pozwalał mi wybierać książki, nie wglądając zbytnio, co wynoszę z biblioteki, zacisznego miejsca, dokąd w czasie rekreacji ściągał mnie na lekcję. Sądzę, iż był albo nieudolny, albo zajęty jakąś ważną pracą, gdyż chętnie pozwalał mi czytać podczas lekcji, a sam pracował, nie wiem nad czym. Zatem, na mocy milczącego paktu, ja nie skarżyłem się, że się nic nie uczę, on zaś milczał o moim pożyczaniu książek. Pochłonięty tą niewczesną namiętnością, zaniedbywałem naukę, aby układać poematy, które zaiste musiały budzić mało nadziei, jeśli mam sądzić z tego przydługiego wiersza, wsławionego między kolegami, który zaczynał epopeję o Inkasach: O Inkasie! o królu nieszczęsny i żałośliwy! Przezwano mnie poetą, podrwiwając sobie z moich prób; ale drwiny nie wyleczyły mnie. Rymowałem ciągle, mimo roztropnych rad pana Mareschal. Dyrektor nasz starał się mnie wyleczyć z nieszczęsnej manii, opowiadając, w kształcie przypowieści, niedole sikorki, która wypadła z gniazda, ponieważ chciała latać, nim skrzydła jej urosły. Grzęzłem w książkach, stałem się uczniem najmniej czynnym, najleniwszym, najbardziej skłonnym do dumań w oddzielę małych, a tym samym najczęściej karanym. Ta autobiograficzna dygresja może oświetlić naturę rozmyślań, jakie mnie obiegły z przybyciem Lamberta. Miałem wówczas dwanaście lat. Uczułem od pierwszej chwili sympatię do chłopca, z którym łączyło mnie podobieństwo natury. Miałem tedy znaleźć towarzysza dumań i marzenia! Nie wiedząc jeszcze, co to sława, miałem sobie za chlubę być kolegą chłopca, któremu pani de Stael przepowiedziała nieśmiertelność. Ludwik zdawał mi się olbrzymem. Wreszcie oczekiwane jutro nadeszło. Na chwilę przed śniadaniem usłyszeliśmy w cichym dziedzińcu kroki pana Mareschal i nowego. Wszystkie głowy zwróciły się natychmiast ku drzwiom. Ojciec Haugoult, który podzielał męki naszej niecierpliwości, zapomniał zwykłego gwizdu, którym nakazywał ciszę i przywoływał nas do pracy. Ujrzeliśmy słynnego nowego, którego pan Mareschal wprowadził za rękę. Regent zstąpił z katedry, dyrektor zaś oznajmił uroczyście, zgodnie z etykietą: - Panie regencie, powierzam panu Ludwika Lambert; umieści go pan w klasie czwartej; naukę zacznie od jutra. Następnie, wymieniwszy po cichu kilka słów z regentem, rzekł głośno: - Gdzie go pan posadzi? Nie byłoby właściwe ruszać którego z nas dla nowego; że zaś był tylko jeden pulpit wolny, Ludwik usiadł przy nim, koło mnie, który ostatni wstąpiłem do klasy. Mimo że lekcja nie była jeszcze skończona, wstaliśmy wszyscy, aby się przyjrzeć Lambertowi. Pan Mareschal usłyszał nasze pogwarki, spostrzegł poruszenie i rzekł z dobrocią, która go nam czyniła tak bardzo drogim: - Sprawujcież się przynajmniej grzecznie, nie przeszkadzajcie innym klasom. Słowa te upoważniły nas do zaczęcia rekreacji na jakiś czas przed porą śniadania: otoczyliśmy wszyscy Ludwika, gdy pan Mareschal przechadzał się w dziedzińcu z ojcem Haugoult. Było nas blisko osiemdziesiąt diablątek, śmiałych jak drapieżne ptaki. Mimo żeśmy wszyscy przebyli tę okrutną próbę, nie darowaliśmy nigdy nowemu śmieszków, pytań, docinków, padających nań jak grad, ku wielkiemu zmieszaniu przybysza, którego obyczajów, siły i charakteru doświadczało się w ten sposób. Lambert, obojętny czy też oszołomiony, nie odpowiedział na żadne pytanie. Któryś rzekł wówczas, że z pewnością jest ze szkoły Pitagorasa. Buchnął śmiech. Nowy otrzymał przydomek Pitagoras, na cały czas pobytu w szkole. Mimo to przenikliwe spojrzenie Ludwika, malująca się na jego twarzy wzgarda dla naszych dzieciństw sprzecznych z jego naturą, jego swoboda oraz widoczna siła w harmonii z jego wiekiem, wszystko to wdrożyło pewien szacunek nawet największym urwisom. Co do mnie, stałem tuż obok przyglądając mu się w milczeniu. Był to chłopiec chudy i wątły, mający półpięta stóp wzrostu; ogorzała twarz, ręce spalone słońcem zdawały się zapowiadać siłę muskułów, której wszelako w stanie normalnym nie posiadał, jakoż, po dwóch miesiącach, kiedy pobyt w klasie pozbawił go jego roślinnego niemal tonu skóry, stał się blady i biały jak kobieta. Głowę miał uderzająco dużą. Piękne czarne włosy, kręcące się w grubych puklach, dawały niewymowny wdzięk jego czołu, którego wymiary miały coś niezwykłego, nawet dla nas, nie troszczących się, jak można sobie wyobrazić, o frenologię, naukę wówczas w kołysce. Piękność jego wieszczego czoła wynikała głównie z czystego rysunku łuków, sklepionych nad parą czarnych oczu: łuki te zdawały się wycięte w alabastrze, a linie ich - właściwość dość rzadka - przebiegały zupełnie jednako, spływając się u nasady nosa. Ale trudno było myśleć o jego twarzy, zresztą bardzo nieregularnej, widząc oczy, których wyraz odznaczał się cudowną zmiennością i które zdawały się ożywione duszą. To jasne i zdumiewająco przenikliwe, to znów niebiańsko słodkie spojrzenie jego stawało się martwe, bezbarwne, w chwili gdy tonął w kontemplacji. Oko jego podobne było wówczas do szyby, z której oświecające ją słońce zeszło nagle. Z siłą jego i z jej wyrazem było to samo, co ze spojrzeniem: ten sam bezwład, te same kaprysy. Głos jego bywał słodki jak głos kobiety, której wymyka się wyznanie; to znów bywał przykry, szorstki, nierówny. Co się tyczy jego siły, zwyczajnie był on niezdolny znieść lada utrudzenia czy zabawy; zdawał się wątły, prawie niedołężny. Ale kiedy, w pierwszych dniach, któryś z matadorów zadrwił z owej chorobliwej delikatności, czyniącej go niezdolnym do ulubionych w szkole brutalnych zabaw, Lambert chwycił oburącz jeden koniec stołu zawierającego dwanaście wielkich pulpitów, osadzonych w dwa rzędy i schodzących się grzbietem, i oparł się o katedrę regenta; następnie przytrzymał stół nogami, wspierając je na poprzecznej desce, i rzekł: - Chodźcież tu w dziesięciu i spróbujcie go ruszyć! Byłem przy tym, mogę poświadczyć ten osobliwy dowód siły: niepodobna było wydrzeć mu stołu. Lambert posiadał dar ściągania ku sobie, w pewnych momentach, nadzwyczajnych mocy, oraz skupienia swoich sił w dany punkt, na który chciał je skierować. Ale dzieci, przyzwyczajone, jak i dorośli, sądzić z wrażenia, zwracały uwagę na Ludwika jedynie w pierwszych dniach jego pobytu; zadał wówczas kłam wróżbom pani de Stael, nie ziszczając żadnego z cudów, jakich oczekiwaliśmy po nim. Po próbnym kwartale Ludwik miał opinię bardzo przeciętnego ucznia. Mnie jednemu było tedy dane wejrzeć w tę duszę wzniosłą - czemu nie miałbym powiedzieć: boską? Cóż bowiem jest bliższe Boga niż geniusz w sercu dziecka? Wspólność myśli i upodobań uczyniła z nas nierozdzielną parę. Braterstwo nasze zacieśniło się tak, że koledzy złączyli nasze imiona; mając wołać jednego z nas, krzyczeli: Poeta i Pitagoras! Tak więc dwa lata byłem towarzyszem ławki biednego Ludwika: w tej epoce życie moje było tak ściśle związane z jego życiem, że mogę dziś napisać jego historię intelektualną. Długo byłem nieświadom poezji i bogactw ukrytych w sercu i głowie mego kolegi. Trzeba mi było dojść trzydziestki, aby moje spostrzeżenia dojrzały i zagęściły się, aby strumień światła oświecił je na nowo, abym zrozumiał doniosłość zjawisk, których byłem wówczas niezdarnym świadkiem. Przyjmowałem je, nie rozumiejąc ani ich wielkości, ani mechanizmu; zapomniałem nawet niektórych i przypominam sobie jedynie najbardziej uderzające; ale dziś pamięć moja skojarzyła je w pewien ład. Przenosząc się myślą w rozkoszne dni naszej młodej przyjaźni, wżyłem się w tajemnice tej płodnej głowy. Jedynie tedy czas dał mi przeniknąć sens wydarzeń i faktów, w które obfitowało to nieznane życie, jak życie tylu innych, straconych dla nauki. Dlatego opowiadanie to jest, w wyrazie i w ocenie rzeczy, pełne duchowych anachronizmów czysto intelektualnych, które nie uszczuplą może jego swoistej wartości. Przez pierwsze miesiące pobytu w Vendóme Ludwik stał się pastwą choroby, której objawy były niepochwytne oczom naszych stróżów, a która nieuchronnie paraliżowała jego zdolności. Przyzwyczajony do powietrza i niezależności, otoczony opieką kochającego starca, nawykły dumać w słońcu, niełatwo nagiął się do reguły kolegium, do kroczenia w szeregu, życia w czterech ścianach, gdzie osiemdziesięciu młodych chłopców siedziało w milczeniu na drewnianych ławkach, każdy przed swoim pulpitem. Zmysły jego posiadały cudowną delikatność, wszystko tedy cierpiało w nim od tego wspólnego życia. Wyziewy, zaduch sali zawsze brudnej, zanieczyszczonej resztkami śniadań i podwieczorków raziły jego powonienie, ów zmysł, który, bezpośredniej niż inne stykając się z systemem mózgowym, musi, przez swoje zaburzenia, powodować niedostrzegalne wstrząsy w narządach myśli. Poza tymi źródłami skażenia powietrza, znajdowały się w naszych salach skrzynki, gdzie każdy chował swoje łupy: gołębie zabite na święto, potrawy ściągnięte w refektarzu. Wreszcie, sale nasze mieściły jeszcze olbrzymi kamień, na którym stały zawsze dwie kadzie pełne wody: umywalnia, w której co rano kolejno myliśmy w obecności nauczyciela twarz i ręce. Stamtąd przechodziliśmy do stołu, gdzie kobiety czesały nas i pudrowały. Lokal nasz, sprzątany ledwie raz na dzień, przed naszym obudzeniem, był stale brudny. Przy tym, mimo mnogich okien i wysokich drzwi, powietrze było tam wciąż zepsute wyziewami z umywalni, gotowalni, spiżarni, z tysiącznych przemysłów uczniowskich, nie licząc nagromadzonych osiemdziesięciu ciał. Ten, można rzec, humus szkolny, mieszany bez ustanku z błotem, które znosiliśmy z dziedzińca, tworzył nieznośny zaduch. * Humus (łacińskie) — próchnica, czarnoziem. Brak aromatu wiejskiego powietrza, w którym żył dotąd, zmiana przyzwyczajeń, rygor, wszystko to przygnębiło Ludwika. Z głową wiecznie w dłoni, łokciem wsparty o pulpit, spędzał godziny patrząc w dziedziniec, na zieleń drzew lub chmury na niebie; niby to pracował; ale, widząc jego nieruchome pióro lub białą stronicę, regent wołał: - Lambert, ty nic nie robisz! Owo: "Nic nie robisz" było ukłuciem szpilki, które raniło Ludwika w serce. Nie znał przy tym rekreacji, zawsze miał pensa. Pensum, kara, której rodzaj zmienia się wedle zwyczajów danego kolegium, polegało w Vendóme na pewnej liczbie wierszy do przepisania podczas rekreacji. Lambert i ja byliśmy tak przywaleni pensami, że przez dwa lata naszej przyjaźni nie mieliśmy ani tygodnia swobody. Gdyby nie książki, które ściągaliśmy z biblioteki i które podtrzymywały życie naszych mózgów, byłoby nas to przywiodło do zupełnego ogłupienia. Brak ruchu zgubny jest dla dzieci. Nawyk reprezentacji, wdrożony od dziecka, upośledza, jak mówią, organizm dzieci królewskich, o ile ujemnych stron ich doli nie wyrównają trudy obozowe lub łowy. Jeżeli formy etykiety dworskiej działają na szpik pacierzowy w ten sposób, iż feminizują miednice królów, zwątlają ich włókna nerwowe i wyradzają rasę, jakież głębokie zmiany - fizyczne i moralne - musi powodować w uczniach brak powietrza, ruchu, wesołości? Toteż system kar przestrzegany w kolegiach zasługuje na uwagę prawodawców wychowania publicznego, o ile znajdą się wśród nich myśliciele nie myślący wyłącznie o sobie. Obrywaliśmy pensa na tysiąc sposobów. Pamięć mieliśmy tak dobrą, że nigdy nie uczyliśmy się lekcji. Wystarczało nam słyszeć, jak koledzy wydają francuskie, łacinę lub gramatykę, aby natychmiast powtórzyć to z pamięci; ale jeżeli, nieszczęściem, przyszła nauczycielowi ochota zmienić porządek i wyrwać nas pierwszych, często nie wiedzieliśmy nawet, co zadane; wówczas spadało na nas pensum, mimo najsprytniejszych wymówek. Poza tym czekaliśmy zawsze ostatniej chwili z odrobieniem zadań. Kiedy zabrnęliśmy w jakąś lekturę lub tonęliśmy w marzeniu, zadanie szło w niepamięć: nowe źródło pensów! Ileż razy kreśliliśmy zadanie przez czas, gdy prymus, obowiązany zebrać je na początku godziny, obchodził ławki odbierając od każdego jego ćwiartkę! Z trudnościami moralnymi, jakie sprawiało Ludwikowi wżycie się w kolegium, łączyła się nie mniej ciężka próba, przez którą przeszliśmy wszyscy: cierpienia fizyczne o nieskończonej rozmaitości. Delikatny naskórek dziecka wymaga bacznych starań, zwłaszcza w zimie, gdy, z tysiąca przyczyn, przechodzi ono ustawicznie z lodowatej atmosfery błotnistego dziedzińca do gorącej temperatury wewnątrz klasy. Toteż z braku opieki macierzyńskiej najmniejsi i mali dotknięci byli odmrożeniami oraz pękaniem skóry tak bolesnym, iż cierpienia te wymagały specjalnych opatrunków, których dokonywano w porze śniadań, ale bardzo niedokładnie, z przyczyny nadmiernej ilości schorzałych rąk, nóg i pięt. Niejeden dzieciak wolał zresztą chorobę od lekarstwa : czyż nie trzeba było wybierać między dokończeniem zadania, rozkoszami ślizgawki a zmianą opatrunku, niedbale założonego, noszonego jeszcze niedbalej? Była zresztą moda w kolegium szydzić z nieboraków, którzy szli do opatrunku; każdy na wyprzódki silił się zedrzeć im szmaty założone przez dozorczynię. Zatem w zimie większość z na wpół martwymi palcami i nogami, żarta bólem, mało była usposobiona do nauki, bo cierpieli; karano ich zaś, bo się nie uczyli. Zbyt często wywiedziony w pole chorobami udanymi, regent nie liczył się z prawdziwym cierpieniem. W zamian za opłacaną pensje uczniowie znajdowali w kolegium całkowite utrzymanie. Zarząd zawierał hurtowne umowy o buty i ubranie; stąd tygodniowa inspekcja, o której już mówiłem. System ten, wyborny dla zarządu daje zawsze smutne rezultaty dla klienta. Biada malcowi, który miał zły obyczaj ścierać obcasy, drzeć trzewiki lub przedwcześnie zużywać podeszwy, bądź przez wadliwy sposób chodzenia, bądź też oskubując je podczas nauki, z owej potrzeby ruchu tak właściwej dzieciom! Całą zimę chłopiec taki nie mógł zażywać spaceru bez dotkliwych cierpień; przede wszystkim, odmrożenia sprawiały ból tak okrutny jak atak podagry; następnie agrafki i sznurki, mające przytrzymywać trzewik, puszczały lub też starte obcasy nie pozwalały przeklętemu obuwiu przylegać do nogi; wówczas musiał ją wlec z trudem po zmarzniętej drodze, niekiedy wydzierać ją siłą z gliniastego gruntu właściwego okolicom Vendóme; wreszcie woda, śnieg wciskały się niedostrzeżoną szczeliną, źle założonym przyszczypkiem, i noga zaczynała puchnąć. Na sześćdziesięciu chłopców nie znalazłoby się ani dziesięciu idących bez tortury; mimo to wszyscy dotrzymywali kroku gromadzie, pchani jej rytmem, tak jak ludzi popycha w życiu samo życie. Ileż razy ten i ów dzielny chłopak płakał z wściekłości, znajdując wszakże resztkę energii, aby iść naprzód lub aby dognać swą trzodę mimo cierpień; tak w tym wieku dusza, świeża jeszcze, obawia się i śmiechu, i współczucia, tych dwu rodzajów szyderstwa. W szkole, jak w społeczeństwie, silny gardzi słabym, nie wiedząc, na czym polega prawdziwa siła. To by nie było jeszcze nic. Nie nosiliśmy rękawiczek. Jeśli przypadkiem rodzice, dozorczyni lub dyrektor kazali je nosić któremuś z delikatniejszych, dowcipnisie i starzy praktycy kładli rękawiczki na piec, robili sobie zabawę z tego, aby je wysuszać, kurczyć; wreszcie, o ile rękawiczki uszły prześladowcom, maczały się, pruły, z braku dbałości. Nie było sposobu utrzymać rękawiczek. Rękawiczki trąciły przywilejem, dzieci zaś chcą równości. Te rozmaite cierpienia nękały Ludwika. Ludzie oddani medytacji zwykle nabierają jakiegoś machinalnego gestu; on miał nałóg bawienia się trzewikami i niszczył je w krótkim czasie. Jego kobieca płeć, uszy, wargi pękały za najlżejszym zimnem. Ręce, tak miękkie i białe, stawały się czerwone i spierzchnięte. Zaziębiał się stale. Ludwik cierpiał tedy wciąż, póki nie dostroił swego życia do obyczajów Vendóme. Wychowany wreszcie okrutnym i bolesnym doświadczeniem, zaczął w końcu mieć głowę,aby się posłużyć szkolnym terminem. Trzeba mu było nauczyć się dbać o swoją skrzynkę, o swój pulpit, o ubranie, trzewiki; nie dać sobie kraść atramentu, książek, kajetów, piór; słowem, myśleć o tysiącu szczegółów naszej dziecięcej egzystencji. Szczegółami tymi umieją się sprawnie zajmować samolubne i mierne dusze, zdobywające niezawodnie nagrody pilności i sprawowania; ale zaniedbywał je chłopiec pełen przyszłości, który, pod naciskiem boskiej niemal wyobraźni, poddawał się z miłością strumieniowi swoich myśli. To nie wszystko jeszcze. Istnieje ciągła walka między nauczycielami a uczniami, walka bez wytchnienia, nie mająca nic równego w ustroju społecznym, chyba walkę opozycji z ministerium w ustroju parlamentarnym. Ale dziennikarze i mówcy z opozycji są może mniej zwinni w wyzyskiwaniu przewagi, mniej twardzi w wypominaniu błędu, mniej bezlitośni w drwinach wobec swoich wychowawców. W tym zawodzie aniołowi zbrakłoby cierpliwości. Nie trzeba zatem nadto brać za złe biednemu prefektowi, licho płatnemu, co zatem idzie niezbyt inteligentnemu, że bywa niesprawiedliwy lub się unosi. Otoczony mnóstwem drwiących spojrzeń, otoczony zasadzkami, mści się niekiedy za własne błędy na dzieciach zbyt rączych w ich podchwytywaniu. Wyjąwszy wielkie przestępstwa, dla których istniał inny rodzaj kar, feruła była w Vendóme ultima ratio Patrum. * (łacińskie) — ostatni argument Ojców. Za zapomniane zadania, nie douczone lekcje, za zwykłe wybryki wystarczało pensum; ale obrażona miłość własna nauczyciela wyrażała się ferułą. Wśród cierpień fizycznych, które nas gnębiły, najżywsze było to, jakie nam sprawiała ta skórzana packa, gruba blisko na dwa palce, aplikowana na nasze wątłe dłonie całą siłą i całą złością regenta. Aby otrzymać tę klasyczną karę, winny musiał klęknąć na środku klasy. Trzeba było wstać z ławki, klęknąć koło katedry pod ciekawym, często drwiącym spojrzeniem kolegów. Dla wrażliwej natury przygotowania te były podwójną męką, podobną drodze z Pałacu Sprawiedliwości na plac de la Greve, którą odbywał niegdyś skazaniec jadąc na rusztowanie. Zależnie od usposobień, jedni płakali gorącymi łzami, przed ferułą lub po niej; inni znosili ból stoicznie; najtężsi ledwie mogli powstrzymać skurcz twarzy. Na Ludwika sypały się feruły, a zawdzięczał je wrażliwości swojej natury, której długo sam był nieświadom. Kiedy go zbudziło z zadumy gwałtowne: "Ty nic nie robisz" regenta, wyrywało mu się często, zrazu bezwiednie, spojrzenie przepełnione jakąś dziką wzgardą, naładowane myślą jak butelka lejdejska elektrycznością. Spojrzenie to musiało przenikać do głębi nauczyciela, który, podrażniony milczącą obelgą, chciał oduczyć ucznia owych płomiennych spojrzeń. Za pierwszym razem, kiedy regent uraził się tym wzgardliwym promieniowaniem, które dosięgło go jak błyskawica, wyrzekł zdanie, które zapamiętałem dobrze: - Jeśli się jeszcze raz tak na mnie popatrzysz, Lambert, dostaniesz ferułę! Na to wszystkie nosy podniosły się do góry, wszystkie oczy objęły kolejno nauczyciela i Ludwika. Pogróżka była tak głupia, że dzieciak przygwoździł ojca spojrzeniem, które było jak błyskawica. Wszczęła się między regentem a Lambertem sprzeczka, zakończona znaczniejszą ilością feruł. W ten sposób Lambert poznał siłę własnego oka. Ów biedny poeta, o kompleksji tak nerwowej, często podległy waporom jak kobieta, trawiony melancholią, chory na swój geniusz, jak młoda dziewczyna chora jest na miłość, której woła, a której nie zna, to dziecko tak silne i tak słabe, wyrwane przez Korynnę z uroków wsi i wtłoczone w kolegium, gdzie każda inteligencja i każde ciało muszą, bez względu na swą siłę, na swój charakter, nagiąć się do reguły i do jednostajnej pracy, tak jak złoto przybiera kształt monety pod uderzeniem młota, Ludwik Lambert cierpiał tedy we wszystkich punktach, w których cierpienie ma władzę nad duszą i ciałem. Przygięty do gleby swego pulpitu, bity ferułą, nękany chorobą, obolały, gnieciony obręczą cierpień, na każdym kroku czuł przymus wydawania swej powłoki na tysiączne tyranie kolegium. Podobny męczennikom, którzy uśmiechali się wśród męczarni, schronił się w niebiosa, które mu otwierała jego myśl. Może właśnie to czysto wewnętrzne życie pomogło mu ujrzeć rąbek tajemnic, w które tak wierzył! Nasza niepodległość, nasze niedozwolone zajęcia, nasze pozorne próżniactwo, odrętwienie, w jakimśmy żyli, nasze ustawiczne kary, nasza niechęć do zadań i pensów ściągnęły na nas bezsporną reputację niedbałych i niepoprawnych chłopaków. Nauczyciele gardzili nami, ale jednocześnie postradaliśmy szacunek kolegów, przed którymi kryliśmy z obawy drwin nasze zakazane studia. To dwustronne lekceważenie, niesłuszne u ojców, u kolegów było naturalne. Nie umieliśmy ani grać w piłkę, ani biegać, ani chodzić na szczudłach. W dnie rekreacji lub gdy przypadkiem zdobyliśmy chwilę wolności, nie dzieliliśmy żadnej z uciech szkolnych. Obcy zabawom rówieśników, smętnie przysiadaliśmy pod drzewem na dziedzińcu, zostawaliśmy sami. Poeta i Pitagoras byli wyjątkiem, egzystencją poza wspólnym życiem. Instynkt uczniaków, ich drażliwa miłość własna przeczuwały w nas dusze będące wyżej lub niżej ich poziomu. Stąd, u jednych, nienawiść dla naszego niemego arystokratyzmu, u drugich wzgarda dla naszej bezużyteczności. Uczucia te istniały może nieświadomie, może odgadłem je dopiero dziś. Żyliśmy tedy dosłownie jak dwa szczury, zaszyci w kącie sali, gdzie stały nasze pulpity, tkwiąc tam zarówno w czasie nauki, jak podczas rekreacji. Ta niezwykła rola musiała nas postawić na stopie wojennej z całym oddziałem. Prawie zapomnieni, żyliśmy tam spokojni, niemal szczęśliwi, podobni dwom roślinom, dwom ornamentom, których brakłoby do harmonii sali. Czasami tylko najdokuczliwsi zaczepiali nas, aby wyładować na nas swą siłę, my zaś odpowiadaliśmy wzgardą, która często ściągała grad kułaków na głowy Poety i Pitagorasa. Nostalgia Lamberta trwała szereg miesięcy. Nie znam nic, co by mogło odmalować drążącą go melancholię. Ludwik zepsuł mi wiele arcydzieł. Grając po trosze obaj rolę "Trędowatego z doliny Aosta", przeżyliśmy uczucia wyrażone w książce pana de Maistre, nim przeczytaliśmy je oddane tym wymownym piórem. * Joseph de Maistre (1753—1821) — reakcyjny filozof i pisarz, obrońca monarchii absolutnej i papiestwa, z ramienia króla Sardynii poseł w Petersburgu w latach 1803—1817. Otóż książka może odtworzyć wspomnienia dzieciństwa, ale nie może z nimi rywalizować. Westchnienia Ludwika dały mi poznać hymny smutku o wiele bardziej przejmujące niż najpiękniejsze stronice "Wertera". Ale też może nie ma porównania między cierpieniami, jakie sprawia namiętność słusznie czy niesłusznie potępiana przez nasze prawa, a boleścią biednego dziecka wzdychającego za słońcem, rosą i swobodą. Werter jest niewolnikiem żądzy; Ludwik Lambert to była dusza cała w niewoli. Przy równym talencie, uczucie najbardziej wzruszające, oparte na pragnieniach najprawdziwszych, bo najczystszych, musi przesłonić zawodzenia geniusza. Zapatrzony w lipę rosnącą w dziedzińcu, Ludwik rzucał mi tylko oderwane słowa, ale te słowa odsłaniały bezkres marzenia. - Szczęściem dla mnie, zdarzają się dobre chwile, w których mam uczucie, że mury klasy runęły, że jestem het, w polach! Cóż za rozkosz dać swobodny bieg myśli, jak ptak daje go skrzydłom!... Czemu zielony kolor jest tak obfity w naturze? Czemu w niej jest tak mało linii prostych? Czemu człowiek w swoich tworach tak rzadko używa krzywizn? Czemu on jeden ma poczucie linii prostej ? Słowa te odsłaniały długą drogę przez bezkresy. Z pewnością musiał oglądać całe krajobrazy lub oddychać zapachem lasów. Był on, niby żywa i wzniosła elegia, zawsze milczący, zrezygnowany; wciąż cierpiący bez możności powiedzenia: "Cierpię"! Ten orzeł, który łaknął świata całego za strawę, żył w czterech ciasnych i brudnych ścianach, toteż życie jego stało się, w najszerszym pojęciu słowa, życiem idealnym. Pełen wzgardy dla bezużytecznych niemal studiów, na jakie byliśmy skazani, Ludwik szedł swą powietrzną drogą, oderwany od tego, co nas otaczało. Wierny potrzebie naśladownictwa, tak znamiennej u dzieci, starałem się dostroić doń swoją egzystencję. Ludwik zaszczepił mi swoje upodobanie w owym letargu, w jakim kontemplacja pogrąża ciało, tym skuteczniej, że byłem młodszy i wrażliwszy. Przyzwyczailiśmy się, jak para kochanków, myśleć razem, dzielić się marzeniami. Intuicja jego posiadała już ową celność, która musi być cechą wielkich poetów i często graniczy z szaleństwem. - Czy czujesz jak ja - spytał mnie raz - jak się w tobie bezwiednie spełniają fantastyczne cierpienia? Jeżeli, na przykład, pomyślę żywo o działaniu, jakie wywarłoby ostrze scyzoryka wchodząc w moje ciało, odczuwam nagle dotkliwy ból, jak gdybym się naprawdę skaleczył: brak jedynie krwi. Ale to wrażenie zaskakuje mnie jak nagły hałas, który by zmącił głęboką ciszę. Myśl powodująca cierpienie fizyczne!... Cóż ty na to? Kiedy dawał wyraz tak wiotkim refleksjom, popadaliśmy obaj w naiwną zadumę. Zaczynaliśmy szukać w sobie nieuchwytnych zjawisk poczynania się myśli, którą Lambert spodziewał się pochwycić w najdrobniejszych rozgałęzieniach, aby kiedyś opisać jej nieznany mechanizm. Wreszcie, po tych dyskusjach, często przeplatanych dzieciństwami, strzelał błysk z oczu Lamberta; ściskał mi rękę, z duszy jego wypływało słowo, w którym starał się streścić: - Myśleć to widzieć! - rzekł raz, porwany którymś z zarzutów tyczących podstaw naszego ustroju. - Wszelka wiedza polega na dedukcji, będącej powolną wizją, w której zstępujemy od przyczyny do skutku; lub, biorąc szerzej, wszelka poezja, jak wszelkie dzieło sztuki, rodzi się z nagłej wizji rzeczy. Ludwik był spirytualistą; ja ośmielałem się mu sprzeciwiać, aby, zbrojąc się w jego własne spostrzeżenia, uważać inteligencję za produkt czysto fizyczny. Mieliśmy obaj słuszność. Słowa "materializm" i "spirytualizm" wyrażają może dwie strony jednego faktu. Jego studia nad substancją myśli kazały mu przyjmować z dumą owo życie pełne udręczeń, na jakie skazywały nas i lenistwo, i wzgarda naszych obowiązków. Miał on świadomość swej wartości, która go podtrzymywała w pracy ducha. Z jaką słodyczą czułem jego oddziaływanie! Ileż razy siedzieliśmy przy sobie na ławce, zaczytani, zapominając o sobie wzajem, ale wiedząc, że jesteśmy tam obaj, zanurzeni w ocean myśli jak dwie ryby płynące w tych samych wodach! Życie nasze było tedy z pozoru czysto roślinne, ale istnieliśmy tylko przez serca i przez mózg. Uczucia, myśli były jedynymi zdarzeniami naszego szkolnego życia. Lambert miał na mą wyobraźnię wpływ, który odczuwam jeszcze dziś. Słuchałem chciwie jego opowiadań, przepojonych ową cudownością pozwalającą tak dzieciom, jak dorosłym pochłaniać opowieści, w których prawda obleka najniedorzeczniejsze kształty. Upodobanie jego w tajemnicy oraz łatwowierność właściwa młodym sprowadzały nas często na rozmowy o niebie i piekle. Ludwik starał się tłumaczyć mi Swedenborga, zaszczepić mi jego wiarę w aniołów. W najfałszywszych jego rozumowaniach trafiały się zdumiewające spostrzeżenia o potędze człowieka; dawały one jego słowom ton prawdy, bez którego nic się nie zdziała w żadnej sztuce. Romantyczny cel, jakim darzył losy ludzkie, odpowiadał owej skłonności, która popycha dziewicze wyobraźnie w stronę wiary. Czyż nie w dobie swej młodości ludy poczynają swoje dogmaty i bóstwa? Nadprzyrodzone istoty, przed którymi drżą, czyż nie są uosobieniem ich wyolbrzymionych uczuć i potrzeb? To, co mi zostało do dziś w pamięci z pełnych poezji rozmów, jakie wiedliśmy z Lambertem o szwedzkim proroku, którego dzieła przeczytałem później przez ciekawość, da się sprowadzić do tego zarysu: Mieszczą się w nas jakoby dwie różne istoty. Wedle Swedenborga, anioł byłby jednostką, w której istota wewnętrzna odniosła tryumf nad istotą zewnętrzną. Jeśli człowiek chce być posłuszny swemu powołaniu anioła, wówczas, z chwilą gdy rozum wykaże mu owo podwójne istnienie, winien podsycać szlachetną naturę anioła, który w nim mieszka. Jeżeli, z braku jasnego widzenia swoich przeznaczeń, pozwoli przeważyć cielesności zamiast wzmacniać życie intelektualne, siły jego przechodzą w grę zmysłów, anioł ginie z wolna przez materializację obu natur. W przeciwnym wypadku, jeśli podsyca swą wewnętrzność pierwiastkami, które są jej właściwe, dusza zyskuje przewagę nad materią i stara się od niej oddzielić. Kiedy ich rozdział nastąpi w owej postaci, którą nazywamy śmiercią, anioł, dość silny, aby się wyzwolić, trwa dalej i zaczyna prawdziwe życie. Niezliczone indywidualności różniczkujące ludzi dadzą się wytłumaczyć jedynie tym podwójnym istnieniem; stanowią jego wyjaśnienie i dowód. W istocie, odległość między człowiekiem, którego bezwład inteligencji skazuje na jawną tępotę, a tym, którego ćwiczenie wewnętrznego wzroku obdarzyło pewną siłą, winna w nas obudzić przypuszczenie, że między ludźmi genialnymi a resztą może istnieć ta sama myśl, która dzieli ślepych od widzących. Myśl ta rozszerza bezkreśnie dzieło stworzenia, daje poniekąd klucz do nieba. Stworzenia, tutaj na pozór pomieszane, tam, zależnie od wewnętrznej istoty, podzielone są na odrębne sfery, których obyczaje i język obce są sobie wzajem. W świecie niewidzialnym, jak w świecie realnym, skoro jakiś mieszkaniec stref niższych wejdzie, nie będąc tego godny, w krąg wyższy, nie tylko nie rozumie jego zwyczajów ani rozmów, ale także obecność jego krępuje tam i głowy, i serca. W swej "Boskiej komedii" Dante miał może mgliste przeczucie owych sfer, które zaczynają się w świecie boleści i wznoszą się okrężnym ruchem do niebios. Nauka Swedenborga byłaby tedy dziełem jasnowidzącego umysłu, rejestrującego niezliczone zjawiska, w których aniołowie ujawniają się wśród ludzi. Naukę tę, którą staram się dziś streścić dając jej logiczny sens, Lambert przedstawił mi z całym urokiem tajemnicy, zatuloną w powijaki frazeologii właściwej mistykom. To wysłowienie ciemne, pełne abstrakcji tak żywo działa, na mózg, że istnieją książki Jakuba Boehme, Swedenborga lub pani Guyon, których lektura rodzi majaki tak bogate, jak sny lęgnące się z opium. * Jakub Boehme (1575—1624) — niemiecki teozof i mistyk, z zawodu szewc. Lambert opowiadał mi fakty tak osobliwe, działał nimi tak żywo na mą wyobraźnię, że przyprawiał mnie o zawrót głowy. Lubiłem mimo to zanurzać się w owym tajemniczym świecie niepochwytnym dla zmysłów, w którym każdy czuje się dobrze, czy to przedstawia go sobie pod nieokreśloną formą przyszłości, czy też stroi go w wyraziste kształty bajki. Te potężne przeżycia duszy pouczały mnie bez mej wiedzy o jej sile i przyzwyczajały do pracy myśli. Co się tyczy Lamberta, tłumaczył wszystko swoim systemem aniołów. Dla niego miłość czysta, taka, o jakiej się marzy za młodu, była stopieniem się dwóch natur anielskich. Toteż nic nie da się porównać z żarem, z jakim pragnął spotkać anioła-kobietę. Któż bardziej od niego zdolny był budzić i odczuwać miłość? Jeśli cośkolwiek świadczy o najdelikatniejszej wrażliwości, to zaiste owa miła prostota odbijająca się w jego uczuciach i słowach, w jego uczynkach i najdrobniejszych gestach, wreszcie w owej zażyłości, która nas łączyła i którą wyrażaliśmy mieniąc się parą. Nie było różnicy między rzeczami, które pochodziły z niego, a tymi, które pochodziły ze mnie. Naśladowaliśmy wzajem swoje pismo, iżby jeden mógł odrabiać ćwiczenia za obu. Kiedy jeden z nas miał kończyć książkę, którą musieliśmy oddać nauczycielowi matematyki, mógł ją czytać bez przerwy, drugi gryzmolił zadanie i pensum za niego. Uiszczaliśmy się z tych zadań niby z podatku nałożonego na nasz spokój. O ile mnie pamięć nie myli, często, kiedy Lambert je odrabiał, były one bardzo niepospolite. Ale uważając nas obu za idiotów, profesor rozpatrywał zawsze nasze zadania pod kątem nieszczęsnego uprzedzenia; odkładał je nawet na bok, aby nimi ubawić naszych kolegów. Przypominam sobie, jak pewnego dnia, kończąc lekcję trwającą od drugiej do czwartej, nauczyciel wziął do ręki tłumaczenie Lamberta. Tekst zaczynał się od: Caius Gracchus, vir nobilis. * Vir nobilis (łacińskie) — mąż szlachetny. Ludwik przełożył te słowa: "Caius Gracchus było to szlachetne serce". - Gdzie ty widzisz serce w nobilis? - spytał szorstko profesor. I cała klasa buchnęła śmiechem, gdy Lambert patrzał na profesora ogłupiały. - Co powiedziałaby pani de Stael dowiadując się, że ty tłumaczysz opacznie słowo oznaczające szlachetny ród, patrycjuszowskie pochodzenie? - Powiedziałaby, że pan profesor jest głupi! - wykrzyknąłem półgłosem. - Mości poeto, udasz się do karceru na tydzień - rzekł profesor, który nieszczęściem dosłyszał. Lambert, obejmując mnie spojrzeniem niewymownej czułości, powtórzył łagodnie: - Vir nobilis i Pani de Stael była poniekąd przyczyną nieszczęść Lamberta. Przy każdej sposobności nauczyciele i uczniowie rzucali mu w twarz to nazwisko, bądź przez ironię, bądź jako wymówkę. Ludwik postarał się rychło o porcję karceru, aby mi dotrzymać towarzystwa. Tam, swobodniejsi niż gdzie indziej, mogliśmy rozmawiać całymi dniami w cichej sypialni, gdzie każdy uczeń posiadał przegródkę wymiaru sześciu stóp kwadratowych. Każda przegroda opatrzona była u góry żelaznymi prętami, drzwi zaś z drucianej siatki zamykały się co wieczór, a otwierały co rano, pod okiem ojca pełniącego dozór przy naszym wstawaniu i udawaniu się na spoczynek. Skrzypienie tych drzwi, którymi ze szczególną zwinnością manewrowali posługacze, było również jedną z osobliwości tego kolegium. Owe alkowy służyły nam za więzienie; czasem bywaliśmy tam zamknięci przez całe miesiące. Uczniowie wsadzeni do klatki znajdowali się pod surowym okiem prefekta, cenzora, który zjawiał się lekkim krokiem, w oznaczonych godzinach lub niespodzianie, aby zbadać, czy nie rozmawiamy zamiast odrabiać pensa. Ale łupki od orzechów rozsiane po schodach lub bystrość naszego słuchu pozwalały nam prawie zawsze przewidzieć jego przybycie; mogliśmy się tedy oddawać bez lęku ukochanym studiom. Ponieważ czytanie było wzbronione, godziny więzienne poświęcone były zazwyczaj dyskusjom metafizycznym lub opowiadaniu jakichś ciekawych wydarzeń odnoszących się do zjawisk myśli. Jednym z najosobliwszych faktów był z pewnością ten, który opowiem nie tylko dlatego, że dotyczy Lamberta, ale i dlatego, że rozstrzygnął może o jego powołaniu naukowym. Wedle ustaw kolegium niedziela i czwartek były to nasze dni wolne; ale nabożeństwa, obowiązujące pod rygorem, wypełniały niedzielę tak ściśle, że uważaliśmy czwartek za jedyne święto. Raz wysłuchawszy mszy, mieliśmy pod dostatkiem czasu na długie przechadzki w okolicach Vendóme. Najsłynniejszym celem wycieczek był zamek Rochambeau, może dla swej odległości. Rzadko mali odbywali tak nużącą wyprawę; ale raz lub dwa razy do roku regenci proponowali nam Rochambeau, tytułem nagrody. W roku 1812, pod koniec wiosny, mieliśmy się tam udać po raz pierwszy. Żądza oglądania słynnego zamku, którego właściciel podejmował niekiedy uczniów nabiałem, natchnęła nas wszystkimi cnotami. Nic nie przeszkodziło tedy wycieczce. Ani ja, ani Lambert nie znaliśmy doliny Loir, gdzie wznosi się ta siedziba. Toteż w wilię majówki, która wzbudziła w kolegium tradycyjną radość, i jego, i moja wyobraźnia były mocno pobudzone. Rozmawialiśmy o tej wycieczce cały wieczór, przyrzekając sobie obrócić na owoce lub na obiad pieniądze, które posiadaliśmy sprzecznie z ustawami kolegium. Nazajutrz po obiedzie wyruszyliśmy o wpół do pierwszej, każdy zaopatrzony w kromkę chleba, które nam rozdawano z góry na podwieczorek. Zaczem, zwinni jak jaskółki, pomykaliśmy gromadką ku słynnemu zamkowi, z zapałem, który zrazu nie pozwalał nam czuć utrudzenia. Przybyliśmy na wzgórze, skąd mogliśmy widzieć i zamek wznoszący się na zboczu, i krętą dolinę, gdzie błyszczy rzeka wijąca się wśród powabnej łączki: cudowny widok, jeden z tych, które wrażenia młodości lub miłości ubrały w tyle czarów, że nigdy później nie powinno się ich oglądać ponownie! Naraz Ludwik rzekł do mnie: - Ależ ja to widziałem tej nocy we śnie! Poznał i kępkę drzew, pod którąśmy stali, i rozmieszczenie krzewów, kolor wody, wieżyczki zamkowe, oświetlenie, tło, słowem wszystkie szczegóły widoku, który oglądał po raz pierwszy. Byliśmy obaj zupełne dzieci, przynajmniej ja, który miałem dopiero trzynaście lat; co do Ludwika, mógł on, w piętnastym roku, posiadać umysł genialnego człowieka, ale w owej epoce obaj byliśmy jednako niezdolni do jakiegoś kłamstwa w najdrobniejszych bodaj aktach naszego współżycia. O ile zresztą Ludwik potęgą myśli przeczuwał wagę faktów, daleki był od pojmowania całej ich doniosłości, toteż zrazu zdziwiony był tym wydarzeniem. Spytałem go, czy nie był kiedy w Rochambeau w dzieciństwie; pytanie moje uderzyło go; ale poszukawszy we wspomnieniach zaprzeczył. Wydarzenie to, którego analogię można spotkać w snach wielu ludzi, ułatwi zrozumienie wrodzonych talentów Ludwika: umiał z niego wysnuć cały system, posługując się, jak to czynił Cuvier w innym zakresie, fragmentem myśli, aby odbudować całe stworzenie. * Georges Cuvier (1769—1832)— przyrodnik francuski, jeden z twórców anatomii porównawczej i paleontologii. Siedzieliśmy pod kępą starych dębów; po chwili dumania Ludwik rzekł: - Jeżeli krajobraz nie przyszedł do mnie, co byłoby niedorzecznością przypuszczać, przyszedłem tedy ja tutaj. Jeżeli byłem tutaj, podczas gdy spałem w alkowie, czyż ten fakt nie stanowi zupełnego rozdziału między moim ciałem a moją wewnętrzną istotą? Czy nie świadczy o jakiejś nie znanej mi bliżej zdolności poruszania się ducha lub też objawów, będących odpowiednikiem lokomocji ciała? Otóż jeżeli duch mój i ciało mogą się rozłączyć podczas snu, czemuż nie miałbym ich tak samo rozdzielić na jawie? Nie widzę nic pośredniego między tymi dwoma przypuszczeniami. Ale idźmy dalej, wniknijmy w szczegóły! Albo te fakty dzieją się mocą zdolności wprawiającej w ruch ową drugą istotę, której ciało służy za powłokę - skoro byłem w alkowie, a widziałem ten krajobraz - a to obala wiele systemów; albo te fakty spełniły się bądź to w jakimś ośrodku nerwowym, którego miano jest nieznane i w którym wytwarzają się uczucia, bądź w ośrodku mózgowym, gdzie wytwarzają się pojęcia. Ta ostatnia hipoteza nastręcza osobliwe zagadnienia. Szedłem, widziałem, słyszałem. Ruchu nie można sobie wyobrazić bez przestrzeni, dźwięk działa jedynie na kąty lub na powierzchnie, barwa zaś powstaje jedynie dzięki światłu. Jeżeli w nocy, z zamkniętymi oczami, widziałem w sobie barwne przedmioty, jeżeli słyszałem hałas w najzupełniejszej ciszy i bez warunków wymaganych dla powstania dźwięku, jeżeli w najzupełniejszej nieruchomości przebyłem przestrzenie, mielibyśmy własności duchowe niezależne od praw fizycznych. Przyroda materialna dałaby się przenikać duchem. Jakim cudem ludzie tak mało zastanawiali się dotąd nad objawami snu, które dowodzą w człowieku podwójnego życia? Czy w tym zjawisku nie mieści się nowa nauka - dodał uderzając się w czoło. - Jeżeli nie jest ono podstawą nauki, zdradza niewątpliwie w człowieku olbrzymie moce; zwiastuje co najmniej częsty rozdział naszych dwóch natur, fakt, dokoła którego krążę od tak dawna. Znalazłem tedy dowód wyższości, która odróżnia nasze zmysły utajone od zmysłów widomych! Homo duplex! * Homo duplex (łacińskie) — człowiek podwójny. - Ale - dodał po pauzie, z mimowolnym gestem zwątpienia - może nie ma w nas dwóch natur? Może posiadamy po prostu własności wewnętrzne, zdolne do udoskonalenia, których ćwiczenie i rozwój wydają w nas zjawiska ruchu, przenikliwości, widzenia, jeszcze nie zaobserwowane. Nasz pociąg do cudowności - namiętność zrodzona z naszej dumy - przetwarza te zjawiska w twory poetyckie, ponieważ ich nie rozumiemy. Tak wygodnie jest przebóstwić to, co niezrozumiałe! Ach! wyznaję, iż płakałbym nad utratą swoich złudzeń! Potrzeba mi było wierzyć w podwójną naturę i w anioły Swedenborga! Czyżby ta nowa wiedza miała je zabić? Tak, badanie naszych nieznanych właściwości mieści w sobie wiedzę pozornie materialistyczną, DUCH bowiem zatrudnia, dzieli, ożywia materię, ale jej nie niweczy. Zadumał się smętnie. Może patrzył na swoje młodociane marzenia jak na pieluszki, które mu będzie trzeba niebawem porzucić. - Wzrok i słuch - rzekł śmiejąc się ze swego określenia - to z pewnością futerały jakiegoś cudownego narzędzia! Za każdym razem kiedy rozmawiał ze mną o niebie i piekle, zwykł był spoglądać na przyrodę okiem mistrza; ale wymawiając te ostatnie słowa, brzemienne wiedzą, poszybował śmielej niż zazwyczaj nad krajobrazem; wydawało się, że czoło mu pęknie pod naporem geniuszu; siły jego, które trzeba nazwać duchowymi aż do znalezienia innej nazwy, zdawały się tryskać z organów przeznaczonych do ich promieniowania; oczy miotały myśl; ręka wzniesiona w górę, drżące i nieme wargi mówiły; palący wzrok strzelał promieniami; wreszcie, głowa jego, jakby zbyt ciężka i znużona tym gwałtownym rzutem myśli, opadła na piersi. To dziecko, ten olbrzym pochylił się, ujął mnie za rękę, uścisnął ją w swojej, która byk wilgotna, tak zgorączkowało go szukanie prawdy; następnie, po pauzie, rzekł: - Będę sławny! Ale ty także - dodał żywo. - Zostaniemy chemikami woli. Niezrównane serce! Uznawałem jego wyższość, ale on sam nigdy mi jej nie dał uczuć. Dzielił ze mną skarby swej myśli, liczył mnie za coś w swoich odkryciach i zostawił mi na własność moje mizerne spostrzeżenia. Zawsze pełen wdzięku jak kochająca kobieta, posiadał wszystkie wstydliwości uczucia, wszystkie delikatności duszy, które czynią życie tak dobrym i tak pomagają je dźwigać. Zaczął, zaraz nazajutrz, dzieło, które zatytułował "Traktat o woli"; nowe refleksje zmieniały często plan dzieła; ale wydarzenie owego uroczystego dnia było z pewnością jego zarodkiem, jak wstrząs elektryczny, stale odczuwany przez Mesmera za zbliżeniem się pewnego lokaja, był początkiem jego odkryć w sferze magnetyzmu, wiedzy niegdyś ukrytej w tajemnicach Izydy, Delfów, w jaskini Trofoniusza, a odnalezionej przez tego zadziwiającego człowieka, sąsiadującego z Lavaterem, prekursorem Galia. * Franz Anton Mesmer (1734—1815) — niemiecki lekarz, twórca metody leczniczej opartej na magnetyzmie zwierzęcym, zwanej mesmeryzmem. * Johann Gaspar Lavater (1751 —1801) — teolog i filozof szwajcarski, twórca pseudonaukowej teorii, która próbowała ustalić związki między rysami twarzy człowieka a jego charakterem; * Franz Josef Gali (1750—1828) — teolog i filozof niemiecki, twórca pseudonaukowej teorii, wedle której charakter człowieka można określić na podstawie kształtu jego czaszki. Oświecone tą nagłą jasnością, myśli Lamberta objęły szersze horyzonty; poznał w swoich zdobyczach rozprószone prawdy i skupił je; następnie, niby giser, odlał swój posąg. Po pół roku nieustannego wysiłku prace Lamberta zaczęły budzić ciekawość kolegów i stały się przedmiotem okrutnych żarcików, które wydały opłakane następstwa. Pewnego dnia jeden z prześladowców, który chciał koniecznie widzieć nasze rękopisy, podburzył kilku naszych tyranów i zagarnął przemocą skrzynkę, kryjącą ów skarb. Broniliśmy go z niesłychanym męstwem. Skrzynka była zamknięta, niepodobna było napastnikom otworzyć jej; ale próbowali ją strzaskać w wirze walki; niegodziwość ta wydarła nam krzyki oburzenia. Kilku kolegów, ożywionych zmysłem sprawiedliwości lub ujętych naszą bohaterską obroną, radziło, aby nas zostawić w spokoju, przygniatając nas zarazem upokarzającą litością. Nagle, ściągnięty hałasem walki, ojciec Haugoult wtargnął i wmieszał się w zwadę. Wrogowie oderwali nas od pensów: regent przyszedł bronić swoich niewolników. Aby się uniewinnić, napastnicy zdradzili istnienie rękopisów. Straszliwy Haugoult kazał nam oddać skrzynkę; gdybyśmy się opierali, mógł ją kazać rozbić; Lambert wydał mu tedy klucz. Regent wziął papiery, przejrzał je, po czym rzekł konfiskując rękopis: - Więc dla takich głupstw zaniedbujecie swoje obowiązki? Grube łzy spływały z oczu Lamberta, wydarte zarówno poczuciem obrażonej wyższości moralnej, co bezkarną zniewagą oraz zdradą, której padliśmy ofiarą. Rzuciliśmy na swych oskarżycieli spojrzenie pełne wyrzutu; czyż nie sprzedali nas wspólnemu wrogowi? Mogli, wedle prawa koleżeńskiego, nas bić; ale czyż nie powinni byli pokryć milczeniem naszych błędów? Toteż przez chwilę zawstydzili się swojej podłości. Ojciec Haugoult sprzedał zapewne jakiemuś sklepikarzowi w Vendóme "Traktat o woli", nie znając doniosłości skarbów, których zarodki zmarniały w rękach nieuków. W pół roku później opuściłem kolegium. Nie wiem tedy, czy Lambert, którego rozstanie nasze pogrążyło w głębokiej melancholii, podjął na nowo swoje dzieło. Na pamiątkę tej katastrofy, spadłej na książkę Ludwika, w utworze, którym zaczynają się te "Studia", posłużyłem się, dla fikcyjnego dzieła, tytułem istotnie wymyślonym przez Lamberta i dałem imię kobiety, która mu była drogą, młodej dziewczynie pełnej poświęcenia. * W utworze, którym zaczynają się te „Studia" — mowa o „Jaszczurze", gdzie jedna z postaci ma na imię Paulina. Nie jest to jedyne zapożyczenie, jakiego się dopuściłem; jego charakter, jego prace były mi bardzo przydatne w tym opowiadaniu, które treść swą zawdzięcza naszym młodocianym rozmyślaniom. Historia ta przeznaczona jest, aby była skromną kolumną stwierdzającą życie tego, który mi przekazał całe swoje mienie, swoją myśl. W tym dziecięcym utworze Lambert złożył męskie myśli. W dziesięć lat później, spotkawszy kilku uczonych, poważnie zajętych zjawiskami, które nas uderzyły, a które Lambert zanalizował tak cudownie, zrozumiałem doniosłość jego prac, zapomnianych już jako dzieciństwo. Strawiłem tedy kilka miesięcy na przypominaniu sobie odkryć mego biednego kolegi. Skupiwszy swoje wspomnienia, mogę twierdzić, że już w roku 1812 ustalił on, odgadł, roztrząsnął w swoim traktacie wiele doniosłych faktów, dla których - powiadał - dowody znajdą się wcześniej lub później. Jego filozoficzne konstrukcje powinny były niewątpliwie pomieścić go w liczbie tych wielkich myślicieli, co w rozmaitych odstępach czasu jawili się wśród ludzi, aby im odsłonić pierwiastki jakiejś przyszłej wielkiej nauki, której korzenie rosną wolno i wydają z czasem piękne owoce w dziedzinach myśli. I tak biedny rękodzielnik, Bernard, ryjący ziemię, aby znaleźć sekret emalii, ogłosił w XVI wieku, z nieomylną pewnością geniuszu, fakty geologiczne, których udowodnienie stanowi dziś chwałę Buffona i Cuviera. * Georges-Louis Leclerc de Buffon (1707—1788) — znakomity przyrodnik i pisarz francuski. Sądzę, iż zdołam dać pojęcie o traktacie Lamberta za pomocą głównych twierdzeń tworzących jego podstawę; ale mimo woli obedrę je z myśli, w które on je spowił, a które były ich nieodzownym orszakiem. Krocząc inną ścieżką niż on, brałem z jego dociekań te, które najlepiej wspomagały mój system. Nie wiem tedy, czy ja, jego uczeń, będę mógł wiernie oddać jego myśli, przyswoiwszy je sobie, ale równocześnie ubarwiwszy je moimi. Nowym ideom trzeba nowych słów lub też dla dawnych słów - szerszych, rozleglejszych, lepiej określonych znaczeń: Lambert wybrał tedy, dla wyrażenia zasad swego systemu, kilka słów pospolitych, które już odpowiadały ogólnie jego myśli. Słowo wola oznaczało środowisko, w którym myśl wykonywa swoje ewolucje; lub, w mniej oderwanym wyrazie, sumę siły, za pomocą której człowiek może odtworzyć, zewnątrz samego siebie, czynności stanowiące jego życie zewnętrzne. Chcenie, słowo zaczerpnięte z traktatu Lockea, wyrażało akt, w którym człowiek posługuje się wolą. * Chcenie - w oryginale: La volition. Słowo myśl - dla niego kwintesencja woli, oznaczało również środowisko, gdzie rodzą się pojęcia, którym ona służy za substancję. Pojęcie, nazwa wspólna wszystkim wytworom mózgu, określało akt, w którym człowiek posługuje się myślą. Tak więc wola, myśl były to dwa środki twórcze; chcenie, pojęcie były to dwa wytwory. Chcenie wydawało mu się pojęciem, które przeszło ze stanu oderwanego w stan konkretny, z płynnego rodzenia się w kształt niejako stały, o ile w ogóle te słowa mogą oddać przejawy tak trudne do odróżnienia. Wedle niego, myśl i pojęcie są ruchem i czynem naszego wewnętrznego ustroju, tak jak chcenie i wola stanowią ruch i czyn życia zewnętrznego. Wolę postawił w swoim systemie przed myślą. - Aby myśleć, trzeba chcieć, mówił. - Wiele istot żyje w stanie woli, nie dochodząc wszakże do stanu myśli. Na Północy - długowieczność ; na Południu - krótkotrwałe życie; ale też na Północy martwota, na Południu ustawiczne podniecenie woli; aż do granicy, gdzie, bądź przez zbytnie zimno, bądź przez zbytnie gorąco, narządy są prawie unicestwione. Określenie środowisko nasunęło mu się pod wpływem spostrzeżenia dokonanego w dzieciństwie; nie przeczuwał zapewne jego doniosłości, ale niezwykłość jego musiała uderzyć tak czułą wyobraźnię. Matka jego, osoba nerwowa i wątła, tym samym bardzo delikatna i tkliwa, była jedną z istot przeznaczonych na wcielenie kobiecości w jej idealnej postaci, ale zepchniętej przez omyłkę losu na dno społeczne. Cała będąc miłością, tym samym cała cierpieniem, umarła młodo, skupiwszy swą istotę w miłości macierzyńskiej. Lambert, spoczywając jako sześcioletnie dziecko blisko łoża matki, ale często nie śpiąc, widział niekiedy iskierki tryskające z jej włosów, gdy się czesała. Piętnastoletni mężczyzna spożytkował dla wiedzy ten fakt, którym dziecko się bawiło. Częste dowody tego niezaprzeczonego faktu spotyka się u kobiet, w których jakaś fatalność losu więzi zdławione i niezrozumiane uczucia, niby nadmiar nie zużytej siły. Na poparcie swoich określeń Lambert dodał kilka zagadnień, pięknych wyzwań rzuconych wiedzy, na które odpowiedzi zamierzał szukać pytając sam siebie: Czy zasadnicza istota elektryczności nie jest podstawą swoistego fluidu, z którego wypływają nasze pojęcia i chcenia? Czy włosy, które odbarwiają się, jaśnieją, wypadają i znikają wedle rozmaitych stopni zniszczenia lub krystalizacji myśli, nie stanowią układu kapilarnego, bądź chłonącego, bądź wydzielającego, na wskroś elektrycznego? Czy płynne przejawy naszej woli, substancji praistniejącej w nas i oddziaływującej tak samorzutnie wedle warunków jeszcze nie poznanych, są bardziej niezwykłe niż przejawy niewidzialnego, nieuchwytnego fluidu, wywołane przez stos Volty na układzie nerwowym trupa? * Alessandro Volta (1745—1827) — fizyk włoski, wynalazł elektroskop i butelkę lejdejską, zbudował pierwsze ogniwo elektryczne, tzw. stos Volty. Czy tworzenie się naszych pojęć i nieustanne ich promieniowanie mniej jest niezrozumiałe niż ulatnianie się drobin niedostrzegalnych, a mimo to tak potężnych w swoim działaniu, jakim podlega ziarnko piżma, bez utraty swej wagi? Czy zostawiając układowi skórnemu naszej powłoki przeznaczenie na wskroś obronne, chłonne, wydzielające i dotykowe, krążenie krwi i jego narządy nie odpowiadają transsubstancjacji naszej woli, jak krążenie fluidu nerwowego odpowiada transsubstancjacji myśli? Czy wreszcie mniej lub więcej żywy napływ tych dwóch realnych substancji nie wynika z pewnej doskonałości lub niedoskonałości organów, których warunki należałoby badać we wszystkich ich odmianach? Ustaliwszy te zasady, chciał podzielić objawy życia ludzkiego na dwie grupy zjawisk i z żarliwą siłą przekonania żądał dla każdej z nich specjalnego rozbioru. W istocie, zauważywszy prawie we wszystkich stworzeniach dwa odrębne ruchy, przyjmował je wręcz jako naszą naturę i nazywał ten antagonizm życiowy: akcją i reakcją. - Pragnienie - mówił - jest faktem zupełnie spełnionym w naszej woli, nim spełni się zewnętrznie. Tak więc, zespół naszych chceń i naszych pojęć stanowił akcję, zespół zaś naszych zewnętrznych działań - reakcję. Kiedy później czytałem spostrzeżenia Bichata nad dwoistością naszych zmysłów, uczułem się jak oszołomiony mymi wspomnieniami, widząc uderzającą zgodność między poglądami słynnego psychologa a myślami Lamberta. * Prosper Francois Xavier Bichat (1771—1802) — znakomity lekarz i anatom francuski. Obaj zmarli przedwcześnie, obaj kroczyli pewnym krokiem ku tajemniczym prawdom. Natura lubi na ogół dawać podwójne przeznaczenie podstawowym narządom swoich stworzeń; podwójna zaś działalność naszego ustroju, będąca dziś faktem nie do zaprzeczenia, potwierdza, całokształtem codziennie spostrzeganych dowodów, wnioski Lamberta tyczące akcji i reakcji. Istota akcjonalna lub wewnętrzna - słowo, które służyło mu do nazwania nieznanej species, tajemniczego zestroju włókienek, dzięki którym powstają dwie rozmaite siły, niedostatecznie jeszcze poznane, myśl i wola, słowem, ta nie nazwana istota widząca, działająca, doprowadzająca wszystko do skutku, spełniająca wszystko przed jakimkolwiek przejawem cielesnym - musi, aby być w zgodzie ze swą naturą, nie podlegać żadnemu z warunków fizycznych, którymi istota reakcjonalna, czyli zewnętrzna - widzialny człowiek - ograniczona jest w swoich przejawach. * Species (łacińskie) — postać, kształt, rodzaj. Stąd wypływało mnóstwo wyjaśnień logicznych co do najdziwniejszych pozornie objawów naszej podwójnej natury oraz sprostowanie wielu systemów, prawdziwych zarazem i fałszywych. Niektórzy ludzie, dostrzegłszy parę zjawisk naturalnego działania istoty akcjonalnej, ulecieli, jak Swedenborg, poza świat prawdziwy, mocą duszy płomiennej, rozkochanej w poezji, pijanej boskim żywiołem. Ci wszyscy byli tedy skłonni, w nieświadomości przyczyn, w podziwie dla faktu, ubóstwić ten wewnętrzny ustrój, zbudować wszechświat mistyczny. Stąd owe anioły, rozkoszne złudzenia, których nie chciał się wyrzec Lambert, pieszcząc je jeszcze w chwili, gdy miecz jego analizy obcinał im olśniewające skrzydła. - Niebo - powiadał mi - byłoby po prostu przeżyciem naszych cech, ale udoskonalonych, piekło zaś nicością, w której toną cechy niedoskonałe. Ale jak w wiekach, w których rozum zachował piętno religijne i spirytualistyczne, władające od Chrystusa do Kartezjusza, między wiarą a zwątpieniem, jak obronić się tłumaczeniu tajemnic wewnętrznej istoty czym innym niż interwencją Bożą? U kogóż, jeżeli nie u Boga, mogli uczeni szukać wyjaśnienia niewidocznej istoty, tak aktywnie, tak reaktywnie czułej, obdarzonej zdolnościami tak rozległymi, tak doskonalącymi się w użyciu, tak potężnymi pod wpływem pewnych tajemnych okoliczności, że widzieli ją, jak - cudem wizji lub lokomocji - znosi przestrzeń w dwóch jej objawach: czasu i odległości, z których jeden jest przestrzenią duchową, druga przestrzenią fizyczną, to znów widzieli ją, jak wskrzesza przeszłość, bądź za pomocą zdolności wstecznego widzenia, bądź przez tajemnicę palingenezji, dość podobną do władzy człowieka, który byłby zdolny po zarysie, powłoce i zarodku ziarna poznawać jego poprzednie wegetacje w niezliczonych odmianach ich odcieni, zapachów i kształtów, to wreszcie widzieli ją, jak mglisto odgaduje przyszłość, bądź obejmując pierwotne przyczyny, bądź przez zjawisko fizycznego przeczucia? inni, mniej poetycznie religijni, zimni i rozumujący, może szarlatani, entuzjaści bodaj mózgiem, jeżeli nie sercem, spostrzegając niektóre z tych oderwanych objawów przyjęli je za prawdę, nie rozważając ich jako promieniowania ze wspólnego środka. Każdy z nich chciał wówczas przemienić prosty fakt na wiedzę. Stąd urodziła się demonologia, astrologia sądowa, czarnoksięstwo, wreszcie wszelakie wróżbiarstwo, oparte na przypadkach na wskroś przemijających, ponieważ zmieniały się wedle temperamentów, zależnie od okoliczności zupełnie jeszcze nie znanych. Ale też z tych uczonych błędów i z procesów kościelnych, których ofiarą padło tylu męczenników swoich własnych zdolności, wynikły jaskrawe dowody zadziwiającej potęgi, jaką rozporządza istota działająca, która, wedle Lamberta, może się zupełnie oddzielić od istoty oddziałującej, skruszyć jej powłokę, obalić mury swoim wszechpotężnym wzrokiem: zjawisko nazwane u Hindusów tokejadą, wedle tego, co mówią misjonarze; następnie, mocą innej zdolności, pochwycić w mózgu, poprzez jego najgrubsze zwoje, pojęcia, które się tam utworzyły lub się tam tworzą, oraz całą przeszłość świadomości. - Jeżeli zjawy są możliwe - powiadał Lambert - muszą się spełnić mocą zdolności spostrzegania idei, które przedstawiają człowieka w jego czystej istocie, a których życie, może niezniszczalne, umyka się naszym zmysłom, ale może się stać pochwytne dla wewnętrznej istoty, skoro ta dojdzie do wysokiego stopnia ekstazy lub wielkiej doskonałości wzroku. Wiem, ale dziś już tylko mglisto, że śledząc krok za krokiem objawy myśli i woli we wszystkich ich postaciach i raz ustaliwszy ich prawa, Lambert wytłumaczył mnóstwo zjawisk, które, aż do niego, uchodziły słusznie za niezrozumiałe. I tak czarowników, jasnowidzących i wszelkiego rodzaju opętańców, owe ofiary wieków średnich, objaśniał w sposoby tak naturalne, że często ich prostota zdała mi się dowodem prawdy. Nadzwyczajne dary, które Kościół rzymski, zazdrosny o swe tajemnice, karał stosem, były wedle Ludwika wynikiem pewnych powinowactw między zasadniczymi składnikami materii i myśli, które pochodzą z tego samego źródła. Człowiek uzbrojony leszczynową laseczką szedł, wykrywając żywą wodę, za jakąś sympatią lub antypatią nie znaną jemu samemu; trzeba było dziwności tego rodzaju zjawisk, aby dać niektórym z nich pewność historyczną. Sympatie bywały stwierdzone rzadko. Stanowią one źródło przyjemności, które ci, co są dość szczęśliwi, aby je posiadać, zdradzają rzadko, chyba w razie jakiejś zdumiewającej osobliwości, a i to zazwyczaj w poufnym zbliżeniu, w którym wszystko zostaje zapomniane. Ale antypatie, które wynikają z pogwałcenia powinowactw, notowano na szczęście, skoro zdarzały się u sławnych ludzi. I tak Bayle popadał w konwulsje słysząc tryskający strumień wody. Skaliger bladł na widok rzeżuchy. Erazm z Rotterdamu dostawał gorączki od zapachu ryby. * Pierre Bayle (1647—1706) — historyk, poprzednik encyklopedystów, autor „Historycznego i krytycznego słownika", który, przeprowadzając krytykę instytucji feudalnych, monarchii absolutnej i Kościoła, wywarł silny wpływ na ideologię Oświecenia. * Skaliger (Giulio Cesare Scaligero, 1484—1558) — filozof i lekarz włoski, jeden z największych erudytów epoki Renesansu. Te trzy antypatie pochodziły od substancji wodnych. Książę dEpernon mdlał na widok młodego zajączka, Tycho de Brahe na widok lisa, Henryk III na widok kota, marszałek dAlbret na widok warchlaka; wszystko antypatie wywołane przez emanacje zwierzęce i odczuwane często na olbrzymie odległości. * Tycho de Brahe (1546—1601) — słynny astronom duński, którego obserwacje umożliwiły Keplerowi odkrycie praw dotyczących ruchu planet. Kawaler de Guise, Maria Medycejska i niektórzy inni mdleli na widok róży, nawet malowanej. Kanclerz Bacon, czy wiedział, czy nie wiedział o zaćmieniu księżyca, popadał w omdlenie, w chwili gdy się spełniało; a życie jego, zawieszone przez cały czas trwania tego zjawiska, budziło się natychmiast potem, bez śladu dolegliwości. * Francis Bacon z Verulamu (1561—1626)—kanclerz Anglii za Jakuba Pierwszego, mąż stanu i filozof. Te objawy autentycznych antypatii, zaczerpnięte z żywotów przypadkowo wsławionych w historii, wystarczą może dla objaśnienia nieznanych sympatii. Ten strzęp dociekań, który przypomniałem sobie wśród wszystkich spostrzeżeń Lamberta, pozwoli zrozumieć metodę, jaką posługiwał się w swej pracy. Nie sądzę, abym potrzebował podkreślać powinowactwa łączące tę naukę z analogicznymi teoriami Galia i Lavatera; były one jej naturalnym dopełnieniem i wszelki bodaj trochę naukowy umysł spostrzeże łatwo odnogi, którymi wiążą się z nią spostrzeżenia frenologiczne jednego i dokumenty fizjognomoniczne drugiego. Odkrycie Mesmera, tak ważne i jeszcze tak nie docenione, znajdowało się całe w jednym rozdziale tego traktatu, mimo że Ludwik nie znał dzieł, dość lakonicznych zresztą, szwajcarskiego lekarza. Logiczny i prosty wniosek z tych zasad objawił mu, że wola może, przez prosty skurcz istoty wewnętrznej, skupić się, a następnie, drugim rzutem, wydobyć się na zewnątrz, a nawet udzielić się przedmiotom. Tak więc całkowita siła człowieka musi posiadać własność oddziaływania na drugich oraz przenikania ich istotą obcą ich własnej istocie, o ile się nie obronią temu najazdowi. Dowody tej teorii wiedzy ludzkiej są nadzwyczaj liczne, ale nic nie stwierdza ich autentyczności. Trzeba było bądź to głośnej klęski Mariusza i jego odezwania się do Cymbra, który miał poruczone go zabić, bądź dostojnego nakazu matki danego florenckiemu lwu, aby stwierdzić historycznie niektóre z tych piorunowań myśli. Dla niego tedy wola, myśl były to żywe siły, toteż mówił o nich w sposób zniewalający do podzielenia jego wierzeń. Dla niego te dwie potęgi były poniekąd i widzialne, i dotykalne. Dla niego myśl była powolna lub szybka, ciężka lub zwinna, jasna lub ciemna; przypisywał jej wszystkie właściwości działających istot, kazał jej tryskać, spoczywać, budzić się, rosnąć, starzeć się, kurczyć, więdnąć, odżywać; podchwytywał jej życie różniczkując wszystkie jej czynności w naszym dziwacznym języku; stwierdził jej samorzutność, siłę, własności, z intuicją, która mu pozwalała rozpoznać wszystkie przejawy tej substancji. - Często, w spokoju i ciszy - powiadał - kiedy nasze duchowe zdolności są uśpione, kiedy oddajemy się słodyczy spoczynku, kiedy zapadną w nas jak gdyby ciemności i kiedy popadamy w kontemplację rzeczy zewnętrznych, naraz myśl jakaś wyrywa się, przebiega z chyżością błyskawicy nieskończone przestrzenie, które możemy ogarnąć dzięki naszemu wewnętrznemu wzrokowi. Ta lśniąca myśl, powstała niby błędny ognik, gaśnie bezpowrotnie; znikome istnienie, podobne istnieniu owych dzieci, które dają poznać rodzicom radość i zgryzotę bez miary; coś jak kwiat urodzony martwo na niwie myśli. Niekiedy myśl, zamiast trysnąć z siłą i rozwiać się w nicość, rodzi się z wolna, kołysze się w nieznanych strefach organów, w których się poczęła; nuży nas długimi narodzinami, rozwija się, staje się płodna, rośnie w powaby młodości, strojna we wszystkie cechy długiego życia; wytrzymuje najciekawsze spojrzenia, ściąga je, nie nuży ich nigdy; przy bliższym rozbiorze zmusza do podziwu, jaki budzą dzieła długo wypracowane. Myśli te rodzą się tłumnie, jedna pociąga drugą, zazębiają się o siebie, drażniące, rojne, szalone, to wychylają się blade, mętne, giną dla braku sił lub pożywienia: brak im substancji twórczej. Niekiedy wreszcie rzucają się w otchłanie, aby rozświecać ich głębie; przerażają nas, pogrążają duszę w przygnębieniu. Myśli stanowią w nas całkowity system, podobny jednemu z królestw przyrody: roślinność, której atlas nakreśli jakiś geniusz, uważany może za szaleńca. Tak, wszystko wewnątrz i zewnątrz nas stwierdza życie tych uroczych tworów, które przyrównuję do kwiatów. Produkcja ich, jako cel człowieka, nie jest zresztą czymś bardziej zdumiewającym niż produkcja zapachu i barwy u roślin. Zapachy to są może myśli! Zważywszy, że linia, gdzie kończy się nasze ciało, a zaczyna się paznokieć, zawiera niepojętą i niewidzialną tajemnicę nieustannego przeobrażania się naszych soków w róg, trzeba uznać, że nic nie jest niemożliwe w cudownych przemianach substancji ludzkiej. A w świecie ducha czyż nie spotyka się zjawisk ruchu i ciężkości, analogicznych do zjawisk fizycznych? Czekanie - aby wybrać przykład, który każdy może odczuć równie żywo - jest tak dotkliwe jedynie mocą prawa, wedle którego ciężar ciała mnoży się jego chyżością. Ciężar uczuć, jakie powoduje czekanie, czyż nie wzmaga się nieustannym przyrostem cierpień minionych do bólu obecnego? Czemuż wreszcie, jeśli nie jakiejś substancji elektrycznej, można przypisać czarodziejstwo, mocą którego wola objawia się tak majestatycznie w spojrzeniach, aby spiorunować przeszkody nakazem geniuszu, wybucha w głosie lub wydziela się, mimo hipokryzji, przez ludzką powłokę? Strumień tej królowej fluidów, która, w miarę ciśnienia myśli lub uczucia, rozlewa się falami lub zwęża się i wątleje, to znów zagęszcza się, aby trysnąć w błyskawicach, jest tajnym ministrem, którego dziełem są bądź to zbawienne czy zgubne przejawy sztuk i namiętności, bądź intonacje głosu, na przemian szorstkie, łagodne, groźne, lubieżne, przeraźliwe, uwodzicielskie, które znajdują oddźwięk w sercu, trzewiach lub mózgu, zależnie od naszych pragnień; bądź wszystkie czary dotyku, źródło transfuzji myślowych owych artystów, których twórcze ręce umieją, po latach zaciekłych studiów, zaklinać naturę; bądź wreszcie nieskończona skala spojrzeń, od bezwładnej martwoty aż do najbardziej przerażających błysków. Przy tym systemie Bóg nie zrzeka się żadnego ze swych praw. Myśl materialna opowiedziała mi o nim nowe cuda! Kiedy się słyszało Ludwika tak mówiącego, kiedy się przyjęło w duszę jego spojrzenie jak światło, trudno było nie być olśnionym jego przekonaniem, nie być porwanym jego wywodami. Toteż MYŚL objawiała mi się jako potęga czysto fizyczna, w orszaku swoich niewspółmiernych zapłodnień. Była to niby nowa ludzkość pod inną formą. Ten prosty rzut oka na prawa, które Lambert głosił jako formułę naszej inteligencji, powinien wystarczyć, aby dać pojęcie o zdumiewającej energii, z jaką dusza jego pożerała samą siebie. Ludwik szukał dowodów dla swoich zasad w historii wielkich ludzi, których życie, obnażone przez dziejopisów, dostarcza ciekawych rysów funkcjonowania ich władz duchowych. Ponieważ pamięć pozwalała mu uprzytomnić sobie fakty sposobne dla jego hipotez, dołączał je do każdego z rozdziałów, któremu służyły za dowód, tak że wiele jego maksym nabierało przez to niemal matematycznej pewności. Dzieła Cardana, człowieka obdarzonego osobliwą zdolnością wizji, dostarczyły mu cennych materiałów. * Cardan (Geronimo Cardano, 1501—1576) — matematyk, lekarz i astrolog włoski. Nie zapomniał ani Apoloniusza z Tiany, zwiastującego w Azji śmierć tyrana i opisującego jego mękę w tej samej chwili, w której odbywała się ona w Rzymie; ani Plotyna, który, rozłączony z Porfiriuszem, uczuł na odległość, że ów ma zamiar się zabić, i przybył, aby go odwieść od tego; ani faktu, stwierdzonego w ubiegłym wieku, w obliczu najsceptyczniejszego niedowiarstwa, faktu zdumiewającego dla ludzi nawykłych robić z wątpienia broń przeciw takim zjawiskom, ale zupełnie prostego dla wierzących. * Apoloniusz z Tiany w Azji Mniejszej (około roku 50) — neopitagorejczyk, nauczyciel i cudotwórca. * Plotyn (około 205 — około 270) — filozof grecki, czołowy przedstawiciel neoplatonizmu; * Porfiriusz (około 232 — około 304) — był jego uczniem, wydawcą jego dzieł i biografem. Alfons Maria de Liguori, biskup Świętej Agaty, udzielił pociech papieżowi Ganganelli, który widział go, słyszał, odpowiadał mu; równocześnie zaś, bardzo daleko od Rzymu, biskup pogrążony był w ekstazie, u siebie, w fotelu, w którym siadał zazwyczaj odprawiwszy mszę. Wróciwszy do zwykłego życia, ujrzał klęczących domowników, którzy wszyscy mieli go za umarłego. "Moi przyjaciele - rzekł - Ojciec święty umarł właśnie". W dwa dni potem goniec potwierdził tę wiadomość. Śmierć papieża schodziła się z godziną, w której biskup odzyskał zmysły. Lambert nie pominął świeższej jeszcze przygody, która sie zdarzyła w ubiegłym wieku młodej Angielce. Kochając namiętnie pewnego marynarza, puściła się doń z Londynu i znalazła go sama, bez przewodnika, w puszczach Ameryki Północnej, dokąd przybyła, aby mu ocalić życie. Ludwik spożytkował do swego dzieła misteria starożytnych, dzieje męczenników, zawierające najchlubniejsze dokumenty woli ludzkiej, demonologów średniowiecznych, procesy kryminalne, badania medyczne, wyróżniając wszędzie prawdziwy fakt, prawdopodobne zjawisko, z cudowną przenikliwością. Ten bogaty zbiór anegdot naukowych zebranych w tylu książkach przeważnie godnych wiary, posłużył zapewne na wyrób papierowych tutek; praca ta, co najmniej ciekawa, poczęta przez jego zadziwiającą pamięć, musiała zaginąć. Między dowodami, które wzbogaciły dzieło Lamberta, znalazła się historia zaczerpnięta z dziejów jego rodziny, którą opowiadał mi, nim rozpoczął swój traktat. Fakt ten, odnoszący się do poistnienia istoty wewnętrznej (jeśli wolno mi ukuć nowe słowo dla oddania nie nazwanego zjawiska), uderzył mnie tak żywo, żem go zachował w pamięci. Rodzice jego musieli podjąć proces, którego przegrana splamiłaby ich cześć, jedyne mienie, jakie posiadali na świecie. Wielkie zatem przechodzili wzruszenia, kiedy chodziło o decyzję, czy mają ustąpić niesłusznej napaści pozywającego, czy też się bronić. Narada toczyła się w jesienną noc, przy lichym ogniu, w izdebce garbarza i jego żony. Wezwano na radę paru krewnych oraz pradziadka Ludwikowego po matce, starego rolnika pochylonego wiekiem, ale o czcigodnej i majestatycznej twarzy, jasnych oczach i skąpych siwych włosach rosnących w paru kępkach na pożółkłej czaszce. Podobnie jak obi u Murzynów, sagamore u dzikich, był on jak gdyby proroczym duchem, którego radzono się w ważnych chwilach. Ziemię jego uprawiały wnuki, żywiąc go i obsługując; on im przepowiadał deszcz, pogodę, wskazywał porę, w której należy skosić łąkę lub zebrać zboże. Barometryczna ścisłość jego orzeczeń była sławna i wciąż mnożyła zaufanie i cześć, które go otaczały. Całe dnie spędzał nieruchomo na krześle. Ten stan ekstazy był mu zwyczajny od śmierci żony, do której zachował najżywsze i najstalsze przywiązanie. Narada toczyła się przy nim, nie zdawało się jednak, aby na to zwracał wiele uwagi. - Moje dzieci - rzekł, kiedy go poproszono o zdanie - to sprawa zbyt poważna, abym mógł rozstrzygać o niej sam. Muszę poradzić się żony. Staruszek wstał, wziął laskę i wyszedł, ku wielkiemu zdziwieniu obecnych, którzy brali to za objaw zdziecinnienia. Niebawem wrócił i rzekł: - Nie potrzebowałem chodzić na cmentarz, matka wasza wyszła naprzeciw mnie, spotkałem ją koło potoku. Powiedziała mi, że u rejenta w Blois znajdziecie kwity, dzięki którym wygracie proces. Słowa te wyrzekł pewnym głosem; postawa i wyraz twarzy znamionowały człowieka, dla którego ta zjawa była czymś naturalnym. W istocie, podawane w wątpliwość kwity znalazły się i proces upadł. Przygoda ta, która zdarzyła się pod dachem rodzicielskim, w oczach Ludwika, liczącego wówczas dziewięć lat, przyczyniła się znacznie do utrwalenia w nim wiary w cudowne wizje Swedenborga, który w życiu swoim dał wiele dowodów siły wizjonerskiej, jaką posiadła jego istota wewnętrzna. Rosnąc w lata, w miarę jak inteligencja jego się rozwijała, Lambert musiał wejść na drogę szukania w prawidłach ludzkiej natury przyczyn cudu, który od dzieciństwa ściągnął jego uwagę. Jakim mianem nazwać przypadek, który skupiał dokoła niego fakty, książki, odnoszące się do tych zjawisk, i jego samego czynił teatrem i aktorem największych cudów myśli? Gdyby Ludwik nie posiadał innego tytułu do sławy, jak tylko to, że licząc piętnaście lat wyraził tę psychologiczną zasadę: "Wypadki, w których objawiają się czyny ludzkości i które są wytworem jej inteligencji, mają swoje przyczyny, w których są zawsze poczęte, tak samo jak nasze uczynki spełniają się w myśli, zanim ujawnią się na zewnątrz; przeczucia lub proroctwa są widzeniem tych przyczyn" - nawet wówczas, sądzę, trzeba by w nim opłakiwać stratę geniusza na miarę Pascala, Lavoisiera, Laplacea. * Antoine-Laurent Lavoisier (1743—1794) — chemik, twórca podstaw nowoczesnej chemii; * Pierre-Simon de Laplace (1749—1827) — matematyk, fizyk i astronom, między innymi wraz z Lavoisierem ugruntował termochemię. Może rojenia o aniołach zbyt długo ciążyły nad jego pracami; ale czyż chemia nie powstała przy szukaniu sposobów robienia złota? Bądź co bądź, jeżeli później Lambert studiował anatomię porównawczą, fizykę, geometrię oraz nauki wiążące się z jego odkryciami, musiał niezawodnie mieć zamiar zebrania faktów i kroczenia drogą analizy, jedynej pochodni, jaka może nas dziś poprowadzić przez ciemności. Miał on z pewnością zbyt wiele rozumu, aby pozostać w mgłach teoryj, które wszystkie dadzą się zamknąć w kilku słowach. Najprostsze doświadczenie oparte na faktach czyż nie jest dziś cenniejsze niż najpiękniejsze systemy bronione za pomocą mniej lub więcej przemyślanych indukcyj? Że jednak nie znałem go w epoce, kiedy musiał pracować myślą najbardziej owocnie, mogę jedynie wnioskować o doniosłości jego dzieł z tych jego pierwszych medytacji. Łatwo przejrzeć, czym grzeszył jego "Traktat o woli". Mimo że już obdarzony przymiotami, które wyróżniają ludzi wybitnych, Lambert był jeszcze dzieckiem. Mózg jego, jakkolwiek bogaty i biegły w abstrakcjach, trącił owymi rozkosznymi wierzeniami, w których chętnie pławi się wszelka młodość. Sąd jego sięgał w niektórych punktach dojrzałości geniuszu, w mnóstwie zaś innych bliski był jeszcze nikłych zarodków. Niektórym duszom, rozmiłowanym w poezji, największa jego wada wydałaby się cennym przymiotem. Dzieło jego nosiło ślady walki, jaką toczyły w tej pięknej duszy dwa wielkie pierwiastki, spirytualizm i materializm, dokoła których krążyło tyle wspaniałych umysłów, żaden zaś nie miał odwagi stopić ich w jedność. Zrazu czysty spirytualista, Ludwik posuwał się nieznacznie w strefę materialnego pojmowania myśli. Smagany faktami analizy w chwili, gdy serce kazało mu jeszcze spoglądać z miłością na chmury snujące się po niebie Swedenborga, nie czuł się wówczas na siłach, aby wydać system jednolity, zwarty, z jednej sztuki. Stąd pewne sprzeczności, widoczne nawet w tym szkicu, który kreślę z pierwszych jego prób. Ale dzieło jego, mimo że niezupełne, czyż nie było brulionem wiedzy, której później byłby zgłębił tajemnice, umocnił podstawy, odszukał, wywiódł i powiązał szczegóły? W pół roku po konfiskacie "Traktatu o woli" opuściłem kolegium. Rozstanie nasze było nagłe. Matka moja, zaniepokojona trawiącą mnie gorączką, która z braku fizycznego ruchu dawała objawy komatyczne, zabrała mnie z kolegium z godziny na godzinę. Usłyszawszy o mym odjeździe, Lambert popadł w przeraźliwy smutek. Ukryliśmy się, aby płakać. - Czy zobaczę cię kiedy? - rzekł słodkim głosem, ściskając mnie. - Ty będziesz żył, dodał -ale ja umrę. Jeśli będę mógł, pokażę ci się. Trzeba być młodym, aby wyrzec takie słowa z akcentem wiary, czyniącym z nich niejako przepowiednię, obietnicę, której straszliwego spełnienia trzeba się lękać. Długi czas myślałem mglisto o tym zapowiedzianym pojawieniu się. Bywa jeszcze, iż w pewne dni spleenu, zwątpienia, grozy, samotności trzeba mi odpędzać wspomnienia owego smętnego pożegnania, które jednak nie miało być ostatnie. Kiedy wychodząc z kolegium mijałem dziedziniec, Lambert stał z twarzą przyklejoną do zakratowanego okna, aby mnie ujrzeć jeszcze raz. Na moją prośbę matka uzyskała dlań pozwolenie spożycia z nami obiadu w gospodzie. Wieczorem ja znowuż odprowadziłem go do bramy. Nigdy para kochanków rozstając się nie wylała więcej łez. - Żegnaj więc! zostanę sam na tej pustyni - rzekł wskazując dziedziniec, gdzie dwustu chłopaków bawiło się i krzyczało. - Kiedy wrócę zmęczony, wpółżywy z moich długich wycieczek w dziedziny myśli, na czyimż sercu odpocznę? Jedno spojrzenie wystarczało, aby ci powiedzieć wszystko. Któż mnie zrozumie teraz? Żegnaj! Byłbym wolał nigdy cię nie spotkać; nie wiedziałbym, ile mi będzie brakowało. - A ja - odparłem - cóż się ze mną stanie? Czyż moje położenie nie jest okropniejsze? Nie mam nic tu, aby się pocieszyć - dodałem uderzając się w czoło. Potrząsnął głową ruchem pełnym smętnego wdzięku, i rozstaliśmy się. Ludwik miał wówczas pięć stóp i dwa cale wzrostu, nie urósł już potem. Fizjonomia jego, pełna wyrazu, świadczyła o wrodzonej dobroci. Anielska cierpliwość rozwinięta złym obchodzeniem, napięcie, jakiego wymagała ciągła kontemplacja, wyzuły jego spojrzenie z owej zuchwałej dumy, która tak zdobi niektóre twarze i którą umiał miażdżyć naszych regentów. Na jego obliczu jaśniał spokój, czarująca pogoda, której nie kaziły nigdy ironia ani szyderstwo; wrodzona dobroć łagodziła poczucie własnej wyższości i siły. Miał ładne ręce o cienkich palcach, prawie zawsze wilgotne. Ciało jego był to cud godny rzeźby; ale nasze szare mundurki ze złoconymi guzikami, nasze krótkie spodenki dawały nam wygląd tak niezręczny, że doskonałe proporcje Lamberta i ich delikatność można było zauważyć jedynie w kąpieli. Kiedy pływaliśmy w naszym basenie na Loarze, Ludwik wyróżniał się białością skóry, która odbijała od pocętkowanych chłodem lub zsiniałych w wodzie ciał kolegów. Delikatnych kształtów, wdzięczny w ruchach, lekko zaróżowiony, nie drżący po wyjściu z wody, może dlatego że unikał cienia i biegł zawsze ku słońcu, Ludwik podobny był do owych przezornych kwiatów, które zamykają kielichy przed północnym wiatrem i rozwierają się jedynie pod czystym niebem. Jadł mało, pijał tylko wodę; wreszcie, z instynktu czy z upodobania, był bardzo oszczędny w ruchach żądających wydatku siły; gesty jego były skąpe i proste, jak gesty ludzi Wschodu i dzikich, u których powaga jest jak gdyby naturalnym stanem. Na ogół nie lubił niczego, co zdradza dbałość o swoją osobę. Miał zwyczaj pochylać głowę w lewo i opierać się na łokciu, tak że rękawy nowego ubrania szybko się przecierały. Do tego pobieżnego portretu trzeba mi dodać zarys moralny, sądzę bowiem, że dziś mogę go bezstronnie osądzić. Mimo iż z natury religijny, Ludwik nie uznawał drobiazgowych praktyk rzymskiego Kościoła; poglądy jego sympatyzowały ze świętą Teresą i Fenelonem, z poglądami wielu ojców Kościoła i paru świętych, którzy za naszych dni uchodziliby za herezjarchów i ateuszów. * Francois de Salignac de la Mothe Fenelon (1651—1715) — pisarz i teolog francuski, arcybiskup Cambrai, autor powieści dydaktycznej „Przygody Telemaka". W czasie nabożeństwa nie zdradzał żadnego wzruszenia. Modlitwa jego ujawniała się wybuchami, wzlotami duszy, pozbawionymi prawidłowego porządku: szedł we wszystkim za głosem natury; jak myśleć, tak i modlić się nie umiał o stałej godzinie. Często w kaplicy mógł równie dobrze myśleć o Bogu, jak dumać nad jakimś filozoficznym zagadnieniem. Chrystus był dlań najpiękniejszym typem jego systemu. Owo: Et verbum caro factum est, było dlań wzniosłym słowem, tradycyjną formułą Woli, Słowa, Czynu w ich widomej postaci. * Et verbum caro factum est (łacińskie) — I słowo stało się ciałem. Chrystus nie spostrzegający własnej śmierci, doskonalący swą istotę za pomocą dzieł boskich tak dalece, iż pewnego dnia jej niewidzialny kształt ukazał się jego uczniom, wreszcie tajemnice Ewangelii, magnetyczne uleczenia Jezusa, dar języków potwierdzały jego teorię. Przypominam sobie, jak raz w związku z tym mówił, że najpiękniejszym dziełem do napisania dzisiaj byłaby historia pierwotnego Kościoła. Nigdy nie był takim poetą, jak w chwili gdy w naszych wieczornych rozmowach rozpatrywał cudy spełnione potęgą woli w owej wielkiej epoce wiary. Najsilniejsze dowody swej teorii znajdował w męczeństwach z pierwszej ery Kościoła, którą nazywał wielką erą myśli. - Zjawiska przeważnej ilości męczeństw, cierpianych tak heroicznie dla wiary, czyż nie dowodzą - mówił - że siły materialne nic nie wskórają przeciw potędze myśli lub woli człowieka? Z działania tego, sprawionego wolą wszystkich, każdy może wnioskować o własnej. Nie sądzę, bym potrzebował mówić o jego poglądach na poezję i historię lub o sposobie, w jaki oceniał arcydzieła naszego języka. Nie byłoby niczym ciekawym zbierać tu poglądy, które stały się dziś niemal pospolite, ale które, w ustach dziecka, mogły się wówczas zdawać niezwykłe. Nic nie było dlań za wysokie. Aby określić w dwóch słowach jego talent: byłby napisał "Zadiga" równie dowcipnie, jak Wolter, a dialog między Syllą a Eukratem równie głęboko, jak Montesquieu. * Dialog między Syllą a Eukratem jest ostatnią częścią dzieła „Uwagi nad przyczynami wielkości i upadku Rzeczypospolitej Rzymskiej" (1734), którego autorem jest Charles-Louis de Montesquieu (1689—1755), wybitny prawnik, myśliciel i pisarz polityczny. Prostota jego kazała mu żądać w dziele przede wszystkim użyteczności, zarazem zaś lotny jego umysł wymagał nowości zarówno myśli, jak formy. Wszystko, co nie dopełniało tych warunków, budziło w nim niesmak. Jedna z jego najświetniejszych definicji literackich, pozwalająca zrozumieć ducha wszystkich innych, jak również przenikliwość jego sądów, utkwiła mi w pamięci: "Apokalipsa jest to ekstaza pisana". Uważał Biblię za część tradycji ludów przedpotopowych, którą obdzieliła się nowa ludzkość. Mitologia Greków stykała się dlań zarazem z Biblią i ze świętymi księgami Indii, które ten rozkochany w pięknie naród przełożył na swój sposób. - Niepodobna - powiadał - wątpić o tym, że księgi azjatyckie wcześniejsze są od Pisma świętego. Dla kogoś, kto umie z dobrą wiarą osądzić ten punkt historyczny, świat się niezwykle rozszerza. Czyż nie na płaskowyżu Azji schroniła się owa garstka ludzi, którzy zdołali przeżyć katastrofę naszego globu, o ile w ogóle ludzie istnieli przed tym przewrotem czy wstrząśnieniem ? Doniosłe zagadnienie, którego rozwiązanie wypisane jest na dnie mórz! Antropogonia Biblii jest więc jedynie genealogią roju, który, wyfrunąwszy z ludzkiego ula, uczepił się zboczów Tybetu, między szczytami Himalajów a Kaukazu. Pierwotne pojęcia gromady, którą prawodawca nazwał ludem bożym (bez wątpienia, aby mu nadać jedność, może także aby mu wszczepić własne prawa i ustrój, księgi Mojżesza bowiem stanovią kodeks religijny, polityczny i cywilny) - pojęcia te nacechowane są piętnem grozy: wstrząśnienie globu wyłożone jest w tych olbrzymich myślach jako zemsta niebios. Wreszcie, ponieważ plemię to nie zaznało żadnej ze słodyczy, jakich kosztuje lud osiadły w ojczystej ziemi, niedole tego koczującego narodu podyktowały mu same ponure, majestatyczne i krwawe poematy. Na odwrót, widok szybkiego gojenia się ziemi, cudowne działanie słońca, którego pierwszymi świadkami byli Hindusi, tchnęły w nich radosne pojęcia szczęsnej młodości, kult ognia, niezliczone uosobienia aktu rozrodczego. Tych wspaniałych obrazów zbywa Hebrajczykom. Nieustanna samoobrona wśród niebezpieczeństw, w krajach, przez które dążyli do miejsca spoczynku, zrodziła w tym ludzie wyłączność i nienawiść do innych narodów. Te trzy pisma, to archiwa pochłoniętego świata. Tu tkwi tajemnica niesłychanych wielkości tych języków i ich mitów. Wielka historia ludzka spoczywa pod tymi imionami ludzi i miejsc, pod tymi fikcjami, które nas pociągają nieodparcie, nie wiadomo czemu. Może oddychamy tam rodzinnym powietrzem naszej nowej ludzkości. Dla Ludwika potrójna ta literatura obejmowała wszystkie myśli człowieka. Nie zdarza się, wedle niego, książka, której przedmiot nie znalazłby się tam w zarodku. Pogląd ten świadczy, jak głębokie były jego młodzieńcze studia nad Biblią i dokąd go zawiodły. Szybując ponad społeczeństwem, które znał tylko z książek, sądził je zimno. - Prawa - powiadał - nie krępują nigdy ludzi potężnych lub bogatych, godzą zaś w maluczkich, którzy właśnie potrzebowaliby ochrony. Dobroć jego nie pozwalała mu tedy sympatyzować z ideami politycznymi; ale system jego prowadził do biernego posłuszeństwa, którego przykład dał Chrystus. W ostatniej dobie mego pobytu w Vendóme Ludwik nie odczuwał już bodźca chwały; nasycił się poniekąd abstrakcyjnie sławą i otwarłszy ją, jak dawni ofiarnicy, którzy szukali przyszłości w sercu ludzkim, nie znalazł we wnętrznościach tej chimery nic. Wzgardził owym czysto osobistym uczuciem: - Sława - powiadał - to ubóstwiony egoizm. Zanim się rozstanę z tym wyjątkowym dziecięctwem, winienem może osądzić je szybkim rzutem oka. Na jakiś czas przed naszym rozstaniem Ludwik mówił: - Poza naturalnymi prawami, których ujęcie będzie może moją chwałą, a które muszą być prawami naszego ustroju, życie człowieka jest ruchem, który wyładowuje się w każdej istocie, mocą jakiejś nieznanej siły, przez mózg, serce i nerwy. Z owych trzech układów, wyrażonych przez te pospolite słowa, wypływają nieskończone odmiany ludzkości, zawisłe od proporcyj, w jakich te trzy rodzajne pierwiastki kombinują się z substancjami środowisk, w których żyją. Tu przerwał, uderzył się w czoło i rzekł: - Szczególny fakt! Wszyscy wielcy ludzie, których portrety ściągnęły moją uwagę, mają krótką szyję. Może natura chce, aby serce było u nich bliżej mózgu. Po czym ciągnął: - Stąd pochodzi pewien całokształt zjawisk, tworzący istnienie społeczne. Człowiekowi Nerwu przypada czyn lub siła; człowiekowi Mózgu - geniusz; człowiekowi Serca - wiara. Ale - dodał smutno - wiara posiada tylko dymy sanktuarium; jedynie anioł - jasność. Zatem, wedle własnych określeń, Lambert był cały sercem i mózgiem. Dla mnie życie jego duchowe rozpada się na trzy okresy. Od dzieciństwa objawiał on przedwczesną żywotność: owoc choroby lub doskonałości jego organów; od dzieciństwa siły jego wyrażały się w grze zmysłów wewnętrznych oraz w nadmiernej produkcji fluidu nerwowego. Jako urodzony człowiek Myśli, musiał wciąż gasić pragnienie mózgu, żądnego przyswajać sobie wszystkie myśli. Stąd namiętność czytania, a z czytania - refleksje, które pozwalały mu sprowadzać rzeczy do najprostszego wyrazu, chłonąć je, zgłębiać je w ich istocie. Zyski tego wspaniałego okresu, który u innych przychodzi dopiero po długich studiach, przypadły Lambertowi podczas jego dziecięctwa; dziecięctwa szczęśliwego, opromienionego pracowitymi rozkoszami poety. Kres, na którym poprzestaje większość mózgów, był punktem, z którego jego mózg miał wyruszyć na poszukiwanie nowych światów. Tam, nieświadomie jeszcze, stworzył sobie życie równie wymagające, jak nienasycone. Aby istnieć, czyż nie musiał ustawicznie rzucać żeru w otchłań, którą otwarł w sobie? Po dobny istotom pewnych regionów świata, czyż nie mógł zginąć z braku pokarmu dla nadmiernych i zawiedzionych głodów? Czyż tonie była rozpusta, zaszczepiona w duszy i zdolna ją doprowadzić, niby ciało przesycone alkoholem, do nagłego pożaru? Tej jego pierwszej fazy nie znałem; dziś dopiero mogę sobie wytłumaczyć jej zdumiewające owocowania i skutki. Ludwik miał wówczas trzynaście lat. Byłem na tyle szczęśliwy, aby być świadkiem drugiej epoki. Lambert (i to go może ocaliło) pogrążył się w niedolach konwiktu i zużył w nich nadmiar myśli. Przekształciwszy rzeczy w ich czysty wyraz, słowa w idealną treść, a treść w jej prawidła, doprowadziwszy wszystko do abstraktu, dążył, aby żyć, do innych tworów intelektualnych. Złamany męką kolegium i przesileniami własnego życia fizycznego, pogrążył się w medytacji, przeniknął uczucia, ujrzał nowe światy wiedzy, istne snopy myśli! Wstrzymany w biegu, zbyt wątły jeszcze, aby oglądać sfery wyższe, oglądał duchem samego siebie. Ujrzałem w nim wówczas walkę myśli, doświadczającej się, starającej się podchwycić tajemnice swej natury, niby lekarz, który studiuje postępy własnej choroby. W owym stanie siły i słabości, dziecięcego wdzięku i nadludzkiej potęgi Ludwik Lambert ucieleśnił mi najbardziej poetyckie i najprawdziwsze pojęcie istoty, którą nazywamy aniołem, wyjąwszy wszelako kobietę, której rysy, imię, osobę i życie chciałbym ukryć światu, aby samemu tylko posiadać tajemnicę jej istnienia i móc zagrzebać tę tajemnicę na dnie mego serca. Trzeciej fazy nie było mi dane oglądać. Zaczynała się wówczas, kiedy mnie rozłączono z Ludwikiem, który opuścił kolegium dopiero w osiemnastym roku życia, w połowie roku 1815. Ludwik stracił był wówczas ojca i matkę mniej więcej przed pół rokiem. Nie znajdując nikogo w rodzinie, z kim dusza jego, skłonna do wylania, ale zdławiona od czasu naszej rozłąki, mogłaby się porozumieć, schronił się do wuja, ustanowionego jego opiekunem, który, wypędzony z probostwa jako ksiądz zaprzysiężony, osiadł w Blois. Ludwik spędził tam jakiś czas. Pożerany żądzą ukończenia studiów, których musiał czuć braki, przybył do Paryża, aby odszukać panią de Stael i aby pić wiedzę z najwyższych źródeł. Stary ksiądz, mający słabość do siostrzeńca, pozwolił Ludwikowi zjadać swą ojcowiznę przez trzy lata spędzone w Paryżu; pomimo to chłopak żył tam w najgłębszej nędzy. Spadek ten wynosił parę tysięcy franków. Lambert wrócił do Blois w roku 1820, wygnany z Paryża cierpieniami, które czyhają tam na ludzi bez majątku. Podczas pobytu w stolicy nieraz musiał być pastwą tajemnych burz, straszliwych huraganów myśli miotających duszą artystów, o ile mamy sądzić z jednego faktu, który wuj jego sobie przypominał, z jedynego listu, który się przechował w rękach zacnego człowieka: zachował ów list może dlatego, że był ostatni i najdłuższy ze wszystkich. Oto przede wszystkim fakt. Pewnego dnia Ludwik znalazł się w Komedii Francuskiej, na galerii, obok jednego z filarów, między którymi mieściły się wówczas loże trzeciego piętra. Wstając w pierwszym antrakcie, ujrzał kobietę, która weszła do sąsiedniej loży. Widok tej kobiety, młodej, pięknej i ładnie ubranej, może w wyciętej sukni, w towarzystwie kochanka, dla którego twarz jej ożywiała się powabami miłości, wywarł na duszę i zmysły Lamberta wrażenie tak okrutne, że musiał wyjść z sali. Gdyby nie błysk rozsądku, który w pierwszym momencie płomiennej namiętności nie zagasł doszczętnie, może byłby uległ nieodpartej niemal żądzy zabicia owego młodzieńca, ku któremu zwracały się spojrzenia młodej kobiety. Czyż to nie była w naszym paryskim światku błyskawica miłości dzikiego, który rzuca się na kobietę jak na swój łup; objaw zwierzęcego instynktu, połączonego z chyżością promienistych niemal rzutów duszy, zdławionej brzemieniem myśli? Wreszcie, czyż to nie było owo cięcie urojonego scyzoryka u dziecka, które stało się u mężczyzny piorunem najprzemożniejszej jego potrzeby, miłości? A teraz oto list, w którym maluje się stan jego duszy, uderzonej obrazem paryskiej cywilizacji. Serce jego, z pewnością wciąż urażone w tej otchłani egoizmu, musiało ciągle cierpieć; nie spotkał tam może ani przyjaciół, którzy by go pocieszyli, ani wrogów, którzy by dali ton jego życiu. Zmuszony żyć bez przerwy w sobie samym i nie dzieląc z nikim swych delikatnych rozkoszy, chciał może rozwiązać dzieło swego losu przez ekstazę i trwać w formie niemal roślinnej, niby anachoreta z pierwszych wieków Kościoła, abdykując tym samym z królestwa intelektu. List wskazuje poniekąd ten zamysł, którego chwytały się wielkie dusze we wszystkich epokach społecznej odnowy. Ale to postanowienie czyż nie jest dla wielu objawem powołania? Czy nie starają się skupić sił w długim milczeniu, aby zeń wyjść zdatni do władania światem, mocą słowa lub czynu? Zaiste, Ludwik musiał zebrać wiele goryczy wśród ludzi lub pocisnąć społeczeństwo jakąś straszliwą ironią nie mogąc zeń nic wydobyć, nim wydał ów potężny krzyk, nim doszedł - on, biedak! - do pragnienia, które rodziło się niekiedy w sercu monarchów zmierzonych władzą i światem. A może kończył w samotności wielkie dzieło, które bujało mglisto w jego mózgu? Któżby w to nie uwierzył, czytając ten urywek jego myśli, odbijających walki jego duszy w chwili, gdy się dlań kończyła młodość, gdy zaczynała kwitnąć straszliwa władza twórczości, z której miały się zrodzić dzieła dojrzałego mężczyzny? List ten jest w związku z przygodą w teatrze. Fakt i pismo oświetlają się wzajem, dusza i ciało nastroiły się na jeden ton. Ta burza zwątpień i twierdzeń, chmur i błyskawic, z której często strzelał piorun i która kończy się namiętnym westchnieniem do niebiańskiej jasności, dostatecznie oświetla trzecią epokę jego przeobrażenia i pozwala ją zrozumieć. Czytając te bezładne stronice, zaczynane i porzucane wedle kaprysu paryskiego życia, czyż nie mamy uczucia, że widzimy dąb, w chwili gdy jego wewnętrzny przyrost rozsadza zieloną korę, marszczy ją i fałduje i gdy wypracować się ma jego majestatyczny kształt, jeśli tylko uszanuje go grom niebios lub siekiera człowieka? Na tym liście kończy się dla myśliciela, jak dla poety, owo wspaniałe dziecięctwo i niezrozumiała młodość. Tu kończy się zarys tego duchowego zalążka. ; filozofowie pożałują jego pędów, zniszczonych w samym pączku mrozem; ale z pewnością uznają, że kwiaty te rozkwitły w strefach wyższych niż najwyżej położone miejsca na ziemi. Paryż, wrzesień-listopad 1819 . Drogi Wuju, opuszczę niebawem to miasto, nie mogę tu żyć. Nie widzę tu nikogo, kto by kochał to, co ja kocham, kto by się zajmował tym, co mnie zajmuje, wzruszał się tym, co mnie wzrusza. Zmuszony kurczyć się w sobie, dręczę się i cierpię. Długie i cierpliwe studium, jakie podjąłem nad tym społeczeństwem, prowadzi do smutnych wniosków, w których przeważa wątpienie. Tutaj punktem wyjścia wszystkiego jest pieniądz. Trzeba pieniędzy nawet na to, aby się obyć bez pieniędzy. Ale mimo że ten kruszec potrzebny jest każdemu, kto chce myśleć spokojnie, nie czuję w sobie odwagi uczynienia go jedyną pobudką swych myśli. Aby zebrać majątek, trzeba wybrać sobie zawód; słowem, trzeba, jakimś przywilejem dającym pozycję lub klientelę, przywilejem legalnym lub zręcznie stworzonym, nabyć prawo czerpania co dzień w cudzej sakiewce skromnej sumy, która w ciągu roku tworzy mały kapitalik; ten znowuż, w ciągu dwudziestu lat, daje ledwie cztery czy pięć tysięcy franków renty, kiedy ktoś poczyna sobie uczciwie. W piętnaście lub szesnaście lat, nie licząc czasu nauki, adwokat, rejent, kupiec, wszyscy patentowani pracownicy zdolni są zarobić na chleb na stare lata. Nie czułem się zdatny do niczego w tym rodzaju. Wolę myśl od czynu, ideę od interesu, kontemplację od ruchu. Brak mi owej ciągłej baczności, potrzebnej każdemu, kto chce dojść do majątku. Wszelkie przedsięwzięcia handlowe, wszelki przymus dobierania się do czyichś pieniędzy skończyłyby się niepowodzeniem i rychło doprowadziłyby mnie do ruiny. Jeśli obecnie nie mam nic, nic nikomu bodaj niejestem winien. Kto ŻYJe, aby dokonać wielkich rzeczy w dziedzinie ducha, zadowoli się materialnie lada czym; ale pomimo że dwadzieścia su dziennie może mi starczyć, nie posiadam renty, która by mi zapewniła tę pracowitą bezczynność. Kiedy chcę myśleć, potrzeba wygania mnie z sanktuarium, w którym porusza się moja myśl. Co się ze mną stanie ? Nędza nie przeraża mnie. Gdyby nie zamykano, nie hańbiono, nie obrzucano wzgardą żebraków, żebrałbym, aby móc swobodnie rozwiązyvać problemy, które mnie zajmują. Ale ta wzniosła rezygnacja, przez którą mógłbym oswobodzić swoją myśl wyzwalając ją od ciała, nie zdałaby się na nic: i tak trzeba pieniędzy, aby podjąć pewne doświadczenia. Gdyby nie to, zgodziłbym się na pozorny niedostatek myśliciela, który posiada wraz niebo i ziemię. Aby być wielkim w nędzy, wystarczy nigdy nie spodlić się. Człowiek, który walczy i cierpi dla szlachetnego celu, przedstawia zaiste piękny obraz; ale któż tutaj czuje w sobie siłę, aby walczyć? Trzeba drapać się na skały, nie można wciąż dreptać w błocie. Tu wszystko tamuje prostolinijny lot ducha dążącego w przyszłość. Nie bałbym się samego siebie na pustyni, boję się tutaj. Na pustyni byłbym sam ze sobą bez rozproszenia; tu człowiek doświadcza mnóstwa potrzeb, które go zdrabniają. Kiedy wyszedłeś z domu zadumany, pochłonięty myślą, głos nędzarza, żebrząc jałmużny, ściąga cię na ten świat głodu i pragnienia. Trzeba pieniędzy, aby się móc przechadzać. Zmysły, bez ustanku mącone błahostkami, nigdy nie znajdują spoczynku. Nerwowa natura poety jest tutaj bez przerwy narażona na wstrząśnienia; to, co powinno być jego chlubą, staje się jego cierpieniem; wyobraźnia jest jego najokropniejszym wrogiem. Tutaj ranny robotnik, nędzarka w połogu, dziewczyna publiczna, która zachoruje, opuszczone dziecko, niedołężny starzec, występki, zbrodnie nawet znajdą starania i opiekę: ale dla wynalazcy, dla człowieka, który Żyje myślą, świat jest bezlitosny. Tutaj wszystko musi dawać wynik bezpośredni, realny ; drwią sobie z prób zrazu bezowocnych, które mogą prowadzić do największych odkryć; nie cenią głębokich i wytrwałych badań, wymagających długiego natężenia sił. Państwo mogłoby utrzymywać talent, jak utrzymuje bagnet; ale wciąż inteligentny człowiek nie wywiódł go w pole; jak gdyby można długo udawać geniusz! Ach, Wuju, kiedy zniszczono pustelnie i klasztory wznoszące się u stóp gór, w cieniu zielonych i cichych drzew, czyż nie należało wznieść przybytków dla tych cierpiących dusz, które jedną myślą tworzą prawdziwy postęp narodów lub przygotowują nowe i płodne zdobycze wiedzy ? 20 września. Przywiodła mnie tutaj nauka, wiesz o tym; znalazłem tu ludzi naprawdę uczonych, nieraz wręcz zdumiewających; ale brak jedności w pracach naukowych unicestwia niemal wszystkie wysiłki. Ani nauczanie, ani wiedza nie mają swej głowy. Jeden profesor dowodzi, że drugi plecie skończone głupstwa. Uczony z Akademii hańbi uczonego z College de France. Przybywszy tutaj, wybrałem się posłuchać starego członka Akademii, który wykładał pięciuset młodym ludziom, że Corneille jest to geniusz krzepki i dumny, Racine religijny i czuły, Molier niezrównany, Wolter nadzwyczaj dowcipny, Bossuet i Pascal rozpaczliwie genialni. Profesor filozofii staje się znakomitością, tłumacząc, że Platon jest Platonem. Inny pisze historię słów, nie troszcząc się o myśli. Ten tłumaczy ci Ajschylosa, ów dowodzi niezbicie, że komuny to były komuny, a nie co innego. Te nowe i świetne spostrzeżenia, wałkowane przez kilka godzin, stanowią ową wyższą naukę, która ma być krokami olbrzyma dla ludzkiego poznania. Gdyby rząd miał w ogóle jakąś myśl, podejrzewałbym, że się obawia prawdziwych talentów, które, raz obudzone, łacno poddałyby społeczeństwo jarzmu inteligentnej władzy. Narody zaszłyby zbyt daleko, zbyt rychło, profesorowie są tedy obowiązani fabrykować głupców. Jak inaczej wytłumaczyć bakalarkę bez metody, bez myśli o przyszłości ? Instytut mógłby być wielkim rządem duchowego i intelektualnego świata; ale złamano go niedawno rozdziałem na poszczególne akademie. Wiedza kroczy tedy bez przewodnika, bez systemu; buja na los szczęścia, bez wytyczonej drogi. Ta beztroska, ta niepewność istnieją zarówno w polityce, jak w wiedzy. W naturze środki są proste, cel wielki i cudowny ; tutaj, w nauce, jak w rządzie, środki są olbrzymie, cel mały. Owa siła, która w naturze idzie równym krokiem i która sumuje się sama ustawicznie, owo A + A, które wydaje wszystko, w społeczeństwie jest destrukcyjne. Obecna polityka przeciwstawia sobie wzajem siły ludzkie, aby je zneutralizować, zamiast je kombinować, aby im kazać działać dla jakiegoś celu. Biorąc tylko Europę, od Cezara do Konstantyna, od małego Konstantyna do wielkiego Attyli, od Hunów do Karola Wielkiego, od Karola Wielkiego do Leona X, od Leona X do Filipa II, od Filipa II do Ludwika XIV, od Wenecji do Anglii, od Anglii do Napoleona, od Napoleona do Anglii - nie widzę żadnej ciągłości w polityce, a nieustanne jej wstrząśnienia nie wydały żadnego postępu, świadectwem wielkości narodów są ich pomniki, a świadectwem szczęścia - dobrobyt osobisty. Czy nowoczesne pomniki dorównują starożytnym ? Wątpię. Sztuki, które są bezpośrednim dziełem jednostki, twory geniuszu lub dłoni ludzkiej, niewiele zyskały. Rozkosze Lukullusa warte były z pewnością rozkoszy Samuela Bernarda, Beaujona lub króla bawarskiego. * Samuel Bernard (1651—1739)— finansista francuski, który zdobył ogromny majątek i oddał wielkie usługi królom Ludwikowi XIV i Ludwikowi XV; * Nicolas Beaujon (1708—1786) — finansista, wzbogacony zwłaszcza na spekulacji zbożem, fundator przytułku dla sierot w Paryżu. Długowieczność ludzka zmalała. Dla kogoś, kto jest z sobą szczery, nic się tedy nie zmieniło, człowiek jest ten sam: siła jest zawsze jego jedynym prawem, powodzenie jedyną mądrością. Chrystus, Mahomet, Luter ubarwili jedynie rozmaicie arenę, na której młode narody odbywały swoje ewolucje. Żadna polityka nie przeszkodziła cywilizacji, jej bogactwom, jej obyczajom, jej zmowie silnych przeciw słabym, jej pojęciom i rozkoszom, wędrować z Memfisu do Tyru, z Tyru do Bałbek, z Tedmoru do Kartaginy, z Kartaginy do Rzymu, z Rzymu do Konstantynopola, z Konstantynopola do Wenecji, z Wenecji do Hiszpanii, z Hiszpanii do Anglii - a wszakże nie istnieje żaden ślad Memfisu, Tyru, Kartaginy, Rzymu, Wenecji i Madrytu. Duch tych wielkich ciał uleciał. Żadne nie uchroniło się od ruiny i nie zrozumiało tego pewnika: "Kiedy skutek przestaje być w harmonii z przyczyną, następuje rozkład". Najsubtelniejszy geniusz nie może odkryć związku między tymi wielkimi faktami społecznymi. Żadna polityczna teoria nie ostała się. Rządy mijają jak ludzie, nie przekazując sobie nauki; żaden ustrój nie rodzi ustroju doskonalszego niż poprzedni. Co sądzić o polityce, kiedy rząd oparty na Bogu wygasł w Indiach i w Egipcie; kiedy rząd miecza i tiary przeminął; kiedy rząd jednego ginie; kiedy rząd wszystkich nigdy nie zdołał się utrzymać przy Życiu; kiedy żadne pojęcie siły intelektualnej, zastosowanej do materialnych interesów, nie zdołało przetrwać i kiedy wszystko trzeba by dziś przebudować, jak we wszystkich epokach, gdy człowiek krzyczał: Cierpię i Kodeks, który uważają za najpiękniejsze dzieło Napoleona, jest dziełem najbardziej drakońskim, jakie znam. Nieograniczona podzielność gruntów, której zasada uświęcona jest równym rozdziałem dóbr, musi sprowadzić wyrodzenie się narodu, upadek sztuk i nauk. Ziemię zbyt rozdrobnioną zmienia się w warzywne ogródki; lasy, a z nimi strumienie znikają; przestaje się hodować woły, konie. Zbywa środków tak do ataku, jak do odporu. Niech przyjdzie najazd, lud jest zmiażdżony, stracił swoje wielkie sprężyny, stracił swoich przewodników. Oto dzieje pustyń! Polityka jest tedy wiedzą bez ustalonych zasad, bez możliwej stałości; jest duchem chwili, ciągłym stosowaniem siły wedle konieczności dnia. Człowiek, który widziałby na dwa wieki naprzód, zginąłby na placu publicznym, przywalony przekleństwami ludu, lub, co mi się zdaje gorsze, smagany biczem śmieszności. Narody to jednostki, które nie są ani mędrsze, ani silniejsze od człowieka, i losy ich są takie same. Zastanawiać się nad człowiekiem, czyż nie znaczy zajmować się narodem ? Patrząc na społeczeństwo, wciąż nękane w swoich podstawach, jak i swoich objawach, w przyczynach i w działaniu, na społeczeństwo, w którym filantropia jest wspaniałą omyłką, a postęp nonsensem, zyskałem potwierdzenie tej prawdy, że Życie jest w nas, nie Poza nami; że wznieść się ponad ludzi, aby im rozkazywać, jest to, w powiększeniu, rola regenta w szkole, i że ludzie dość silni, aby się wzbić do wyżyn, skąd mogą objąć okiem światy, nie powinni patrzeć pod nogi. 5 listopada. Jestem pochłonięty poważnymi myślami, idę ku pewnym odkryciom, niezwyciężona siła pociąga mnie ku światłu, które zawczasu rozbłysło w ciemni mego duchowego życia; ale jak nazwać potęgę, która mi wiąże ręce, zamyka usta i ciągnie mnie w kierunku przeciwnym memu powołaniu? Trzeba opuścić Paryż, pożegnać się z bibliotekami, z tymi pięknymi ogniskami światła, z uczonymi tak życzliwymi, tak przystępnymi, z młodymi inteligencjami, z którymi sympatyzowałem. Kto mnie odpycha ? Przypadek czy Opatrzność ? Dwa pojęcia, zawarte w tych słowach, są nie do pogodzenia. Jeśli przypadek nie istnieje, trzeba przyjąć fatalizm lub konieczne współdziałanie rzeczy poddanych ogólnemu planowi. Czemuż tedy się opierać? Jeśli człowiek nie jest wolny, co się stanie z rusztowaniem jego ducha ? A jeśli może tworzyć swój los, jeśli może swoją wolną wolą powstrzymać spełnienie się ogólnego planu, cóż stanie się z Bogiem ? Po com tu przybył ? Kiedy się zastanowię, wiem : znajduję w sobie treść do rozwinięcia; ale w takim razie na co posiadam ogromne zdolności bez możności użycia ich? Gdyby moja męka służyła do jakiegoś przykładu, rozumiałbym. Ale nie, cierpię pokątnie. Wynik ten jest równie opatrznościowy, jak los nieznanego kwiatka umierającego w dziewiczym lesie, gdzie nikt nie poczuł jego zapachu ani zachwycił się jego barwą. Jak on wydziela daremnie w samotności swoje wonie, tak ja rodzę tu na poddaszu myśli, których nikt nie pozna. Wczoraj jadłem przy oknie chleb i winogrona z młodym lekarzem nazwiskiem Meyraux. Rozmawialiśmy jak ludzie, których nieszczęście uczyniło braćmi; rzekłem doń: - Ja odchodzę, ty zostajesz, weź moje myśli i rozwiń je ! - Nie mogę - odparł smutnie - zdrowie moje, zbyt wątłe, nie wytrzyma moich prac: umrę młodo, walcząc z nędzą. Spojrzeliśmy w niebo, ściskając sobie dłonie. Spotykaliśmy się na kursie anatomii porównawczej i w gabinecie Muzeum, sprowadzeni jednym i tym samym studium: jednością składu geologicznego. U niego było to przeczucie geniuszu, zesłanego, aby wytyczyć nową drogę w ugorach myśli; u mnie dedukcja z ogólnego systemu. Moją ideą jest określić realne stosunki mogące istnieć między człowiekiem a Bogiem. Czyż to nie jest konieczność epoki? Bez wzniosłych pewników niepodobna nałożyć ivędzidła społeczeństwom rozpętanym przez zmysł dociekania i wątpienia, i krzyczącym dziś: "Czy wiedziecie nas na drogę, na której nie spotkamy przepaści "? Spytasz mnie, co ma wspólnego anatomia porównawcza z kwestią tak ważną dla przyszłości społeczeństw ? Czyż nie trzeba nabrać przekonania, że człowiek jest celem wszystkich ziemskich środków, aby się zapytać, czy nie będzie środkiem do jakiegoś celu ? Jeżeli człowiek jest związany ze wszystkim, czyż nie ma nic ponad nim, z czym by się on znowuż wiązał ? Jeżeli on jest kresem niewytłumaczonych przemian, które sięgają aż do niego, czyż nie musi być węzłem między widzialną a niewidzialną naturą ? Działanie świata nie jest niedorzeczne ; zmierza do celu, a celem tym nie może być społeczeństwo takie jak nasze. Istnieje straszliwa luka między nimi i niebem. W obecnym stanie nie możemy ani wciąż czuć rozkoszy, ani wciąż cierpieć; czyż nie trzeba ogromnej zmiany, aby dojść do nieba i do piekła, dwóch pojęć, bez których Bóg nie istnieje w oczach tłumu ? Wiem, że wyplątano się z kłopotu, stwarzając duszę; ale mam jakąś odrazę do tego, aby czynić Boga odpowiedzialnym za ludzkie podłości, za nasze rozczarowania, wstręty, za nasz upadek. Przy tym jak przyjąć w nas zasadę boską, którą może przemóc parę kieliszków rumu? Jak sobie wyobrazić niematerialne zdatności, na które oddziaływa materia, których działanie można porazić gramem opium ? Jak sobie wyobrazić, że będziemy jeszcze czuli wówczas, gdy będziemy obdarci z warunków czucia? Czemu Bóg miałby zginąć przez to, że materia jest myśląca ? Czyż ożywienie substancji i jej niezliczone odmiany, czyż objawy jej instynktów są mniej niewytłumaczalne niż zjawiska myśli? Czy ruch nadany światom nie wystarcza, aby dowieść Boga, bez niedorzeczności spłodzonych przez naszą pychę ? To, że ze znikomego istnienia przechodzimy, po wielu próbach, do lepszego bytu, czyż to nie dosyć dla stworzeń, które różnią się od innych jedynie pełniejszym instynktem ? Jeśli nie istnieje w duchowym świecie zasada, która by nie prowadziła do absurdu lub nie kłóciła się z oczywistością, czyż nie czas puścić się na szukanie dogmatów wypisanych w samej istocie rzeczy ? Czy nie trzeba by wywrócić filozofii na nice ? Nie zajmujemy się rzekomą nicością, która nas poprzedziła, a grzebiemy się w rzekomej nicości, która nas czeka. Czynimy Boga odpowiedzialnym za przyszłość, a nie żądamy odeń żadnego rachunku z przeszłości. A przecież równie potrzebne jest wiedzieć, czy nie tkwimy jakimś korzeniem w przeszłości, co wiedzieć, czy jesteśmy spojeni z przyszłością. Byliśmy dotąd deistami lub ateuszami tylko z jednej strony. Czy świat jest wieczny ? Czy świat jest stworzony ? Nie pojmujemy nic pośredniego między tymi dwoma twierdzeniami : jedno jest fałszywe, drugie prawdziwe, wybierajcie! Jakkolwiek padnie wasz wybór, Bóg taki, jak go nasz rozum sobie wyobraża, musi zmaleć, co jest równoznaczne z jego zaprzeczeniem. Uczyńcie świat wiecznym : upada wszelka wątpliwość, Bóg musiał go przyjąć. Przypuśćcie, że świat jest stworzony, Bóg nie jest możebny. W jaki sposób spędziłby całą wieczność, nie wiedząc, że poweźmie myśl stworzenia świata? Jak nie przewidziałby z góry jego następstw ? Skąd zaczerpnął jego istotę? - nieodzownie z siebie. Jeżeli świat jest z Boga, w jaki sposób przyjąć zło ? Jeśli zło wyszło z dobra, popada się w absurd. Jeżeli nie ma zła, czym staje się społeczeństwo ze swymi prawami ? Wszędzie przepaści! Wszędzie otchłań dla rozumu. Trzeba by przebudować z gruntu wiedzę społeczną. Posłuchaj, Wuju: póki jaki wspaniały geniusz nie uświadomi oczywistej nierówności między inteligencjami, poty ogólny sens ludzkości, poty słowo Bóg będą wciąż podawane w wątpliwość; społeczeństwo będzie stało na ruchomym piasku. Tajemnicę rozmaitych stref ducha, przez które wędruje człowiek, znajdzie się w analizie świata zwierzęcego. Do dziś rozpatrywano świat zwierzęcy jedynie w jego różnicach, nie w jego podobieństwach ; w jego kształtach organicznych, nie w jego zdatnościach. Zdatności zwierzęce doskonalą się krok po kroku, wedle praw, które należałoby zbadać. Właściwości odpowiadają siłom, które je wyrażają, a te są na wskroś materialne, podzielne. Zdatności materialne ! Zważ te dwa słowa. Czyż to nie jest kwestia równie nie do rozwiązania, jak udzielenie się ruchu materii, nie zgłębiona jeszcze otchłań, której trudności Newton raczej przemieścił, niż rozwiązał? Wreszcie kombinacja światła ze wszystkim, co żyje na ziemi, wymaga nowego zbadania globu. To samo zwierzę niepodobne jest do siebie w tropikach, w Indiach, a na Północy. Między prostopadłymi a skośnymi promieniami słonecznymi rozwija się natura, różna zarazem i jednaka, taż sama w swej istocie, odmienna w swoich wynikach. Objaw, który bije w oczy w świecie zoologicznym, kiedy porównujemy motyle bengalskie z europejskimi, jest jeszcze o wiele jaskrawszy w świecie ducha. Trzeba pewnego określonego kąta twarzowego, pewnej ilości zwojów mózgowych, aby otrzymać Kolumba, Rafaela, Napoleona, Laplacea lub Beethovena; dolina bez słońca wydaje kretynów - wyciągnąć stąd konkluzje. Skąd te różnice zależne od mniej lub więcej obfitego wnikania światła w człowieka ? Te wielkie cierpiące masy ludzkie, mniej lub więcej czynne, mniej lub więcej syte, mniej lub więcej oświecone, stanowią trudności nie do rozwiązania, krzyczące przeciw Bogu. Czemu w najwyższej radości chcemy zawsze opuścić ziemię; skąd ta chęć wzlotu, która ogarnęła i będzie ogarniać wszelkie stworzenie? Ruch jest wielką duszą, której związek z materią jest równie trudny do wytłumaczenia, jak wytwarzanie się myśli w człowieku. Dziś wiedza jest jedna ; niepodobna tknąć polityki, nie zajmując się kwestią ducha ; a kwestia ducha wiąże się ze wszystkimi kwestiami naukowymi. Zdaje mi się, że jesteśmy w przededniu wielkiej bitwy ludzkiej; siły są, ale nie widzę generała... 25 listopada. Wierzaj mi, Wuju, trudno bez bólu wyrzec się życia, do którego się jest stworzonym. Wracam do Blois ze straszliwie ciężkim sercem; umrę tam, unosząc z sobą wielkie prawdy. Żaden osobisty wzgląd nie obniża mego żalu. Czyż sława znaczy coś dla człowieka, który wierzy, że może się wznieść w sferę wyższą? Nie czuję rzadnego przywiązania do tych dwóch sylab: Lam i bert: czyje będą wymawiać z czcią, czy z obojętnością na mym grobie, nie zmieni to nic w moim dalszym losie. Czuję się silny, energiczny, mógłbym się stać potęgą ; czuję w sobie życie tak promieniste, że mogłoby ożywić cały świat, a jestem zamknięty w rodzaju minerału, jak może owe kolory, które podziwiasz na szyi indyjskich ptaków. Trzeba by objąć cały ten świat, uścisnąć go, aby go przetworzyć; ale ci, którzy go tak objęli i przetopili, czyż nie zaczęli od tego, że byli kółkiem w machinie? Mnie by ona zmiażdżyła. Mahometowi szabla, Jezusowi krzyż, mnie pokątna śmierć; jutro w Blois, w kilka dni potem - w trumnie. Czy wiesz, czemu wróciłem do Swedenborga, dokonawszy olbrzymich studiów nad religiami i stwierdziwszy, drogą lektury wszystkich dzieł, jakie cierpliwie Niemcy, Anglia i Francja ogłosiły od sześćdziesięciu lat, głęboką prawdę swoich młodzieńczych spostrzeżeń nad Biblią? Niewątpliwie Swedenborg streszcza wszystkie religie lub raczej jedyną religię ludzkości. Jeśli obrządki miały niezliczone postacie, ani znaczenie ich, ani metafizyczna konstrukcja nie zmieniły się nigdy. Słowem, człowiek posiadał zawsze tylko jedną religię. Siwaizm, wisznuizm i braminizm, trzy pierwsze obrządki ludzkie, zrodzone w Tybecie, w dolinie Indu i na równinach Gangesu, skończyły swoje walki na kilka tysięcy lat przed Chrystusem, przyjmując hinduską Trimurti. Trimurti to nasza trójca. Z tego dogmatu wypływają - w Persji magizm; w Egipcie religie afrykańskie i mozaizm ; potem kabiryzm i grecko-rzymski politeizm. Gdy owe promieniowania Trimurti zestrajają mity azjatyckie z wyobraźnią każdego kraju, dokąd wnikają wprowadzane przez mędrców, których ludzie zmieniają w półbogów, Mitrę, Bachusa, Hermesa, Herkulesa etc. - Budda, słynny reformator owych trzech pierwotnych religii, zjawia się w Indiach i zakłada tam swój kościół, który dziś liczy jeszcze o dwieście milionów więcej niż chrystianizm i w którym szukały wzmacniającej kąpieli potężne wole Chrystusa i Konfucjusza. Chrystianizm podnosi swój sztandar. Później Mahomet stapia mozaizm i chrystianizm, Biblię i Ewangelię w jedną księgę, Koran, gdzie je przystosowuje do ducha Arabów. Wreszcie Swedenborg bierze z magizmu, braminizmu, buddyzmu i chrześcijańskiego mistycyzmu to, co te wielkie religie mają wspólnego, rzeczywistego, boskiego, i daje ich naukom rację, można rzec, matematyczną. Dla każdego, kto się rzuca w te rzeki religijne, których nie wszyscy założyciele są znani, niewątpliwe jest, że Zoroaster, Mojżesz, Budda, Konfucjusz, Chrystus, Swedenborg posiadali te same zasady i zakładali sobie ten sam cel. Ale ostatni ze wszystkich, Swedenborg, będzie może Buddą Północy. Mimo ciemności i rozwlekłości jego książek, są tam elementy olbrzymiej koncepcji społecznej, figoteokracja jest wspaniała, a jego religia jest jedyną, jaką może przyjąć wyższy umysł. On jeden pozwala czuć Boga, budzi pragnienie Boga, wyswobodził majestat boski z powijaków, w jakie zamotały go inne wyznania; zostawił go tam, gdzie jest, każąc dążyć ku niemu niezliczonym tworom i stworzeniom za pomocą kolejnych przeobrażeń, stanowiących przyszłość bezpośredniejszą, naturalniejszą niż wieczność katolicka. Obmył Boga z zarzutu, jaki mu czynią tkliwe dusze: z wiekuistości kar, jakimi karze błędy jednej chvili; rzecz, która przeczy zarówno dobroci, jak sprawiedliwości. Każdy może wiedzieć, czy mu jest przeznaczone inne życie i czy ten świat ma sens. O to doświadczenie ja pragnę się pokusić. To usiłowanie może ocalić świat równie dobrze, jak krzyż Jerozolimy i pałasz Mekki, jeden i drugi są synami pustyni. Z trzydziestu trzech lat Jezusa znamy tylko dziewięć; jego życie w zaciszu przygotowało życie pełne chwały. I mnie również trzeba pustyni! Mimo trudności tego przedsięwzięcia sądziłem, że trzeba mi było spróbować odmalować młodość Lamberta, owo tajemne życie, któremu zawdzięczam jedyne dobre godziny i jedyne miłe wspomnienia dziecięctwa. Poza tymi dwoma latami znałem same troski i przykrości. Jeżeli później przyszło szczęście, było zawsze niezupełne. Byłem bardzo rozwlekły, bez wątpienia; ale gdyby nie wniknąć w obszary serca i mózgu Lamberta (dwa wyrazy, które bardzo niedoskonale oddają niezliczone odcienie jego wewnętrznego życia), prawie niemożliwe byłoby zrozumieć drugą część jego dziejów duchowych, nie znanych światu i mnie, ale których tajemne rozwiązanie rozwinęło się w mojej obecności w ciągu kilku godzin. Ci, którym ta książka nie wypadła jeszcze z rąk, zrozumieją, mam nadzieję, wypadki, które mi pozostało opowiedzieć i które stwarzają poniekąd drugą egzystencję tej istocie; czemu nie miałbym powiedzieć: temu istnieniu, w którym wszystko miało być nadzwyczajne, nawet koniec? Kiedy Ludwik wrócił do Blois, wuj starał się dostarczyć mu rozrywek. Ale biedny ksiądz czuł się w tym nabożnym mieście jak trędowaty. Nikt nie miał ochoty przyjmować w domu rewolucjonisty, zaprzysiężonego księdza. Towarzystwo jego składało się z kilku osób o poglądach zwanych wówczas liberalnymi, patriotycznymi lub konstytucyjnymi, do których zachodził na partyjkę wista lub bostona. W pierwszym domu, gdzie go wprowadził wuj, Ludwik poznał młodą osobę, którą pozycja jej skazywała na to towarzystwo wzgardzone przez wielki świat, mimo iż znaczny jej majątek pozwalał przypuszczać, że z czasem zdoła znaleźć partię wśród okolicznej arystokracji. Paulina de Villenoix była jedyną spadkobierczynią bogactw swego dziadka, Żyda nazwiskiem Salomon, który wbrew obyczajom swego narodu zaślubił w podeszłym wieku katoliczkę. Miał z niej syna, którego wychował w religii matki. Po śmierci ojca młody Salomon kupił, wedle współczesnego wyrażenia, mydełko i postarał się o stworzenie baronii z dóbr Villenoix, przybierając od nich nazwisko. * Mydełko — w oryginale: savonetle a vilain; tak nazywano urzędy, które nieszlachta kupowała dla uzyskania szlachectwa. (Przyp. tłum.). Umarł bezżenny, zostawiając naturalną córkę, której zapisał znaczną część mienia, a w szczególności baronię de Villenoix. Jeden ze stryjów, Józef Salomon, został, z woli umierającego, opiekunem sieroty. Stary Żyd przywiązał się do pupilki tak bardzo, że okazywał się skłonny do wielkich poświęceń, aby ją wydać dobrze za mąż. Ale pochodzenie panny de Villenoix oraz uprzedzenia prowincji do Żydów nie pozwoliły jej, mimo majątku i jej, i opiekuna, zdobyć wstępu do tego bardzo wyłącznego towarzystwa, które mieni się - słusznie czy niesłusznie - dobrze urodzonym. Niemniej pan Józef Salomon twierdził, że, na przekór prowincjonalnym szlachciurom, pupilka jego znajdzie bez trudu męża wśród liberalnych lub monarchicznych parów Francji; co się zaś tyczy szczęścia, zacny opiekun sądził, że zdoła zabezpieczyć je mocą intercyzy. Panna de Villenoix miała wówczas dwadzieścia lat. Niezwykła jej uroda i inteligencja stanowiły dla jej szczęścia rękojmie mniej wątpliwe od przywilejów, jakie dawał jej majątek. Rysy jej przedstawiały najczystszy typ żydowskiej piękności: owe owalne linie, tak pełne i tak dziewicze, które mają coś niewymownie idealnego i oddychają rozkoszą Wschodu, niezmąconym lazurem jego nieba, przepychami ziemi i bajecznym bogactwem życia. Piękne jej oczy były przysłonięte długimi powiekami o gęstych i odgiętych rzęsach. Biblijna niewinność lśniła na jej czole. Cera jej posiadała matową biel sukni lewity. Zazwyczaj była milcząca i skupiona; ale ruchy jej i gesty świadczyły o ukrytym wdzięku, jak słowa ujawniały łagodność i miękkość kobiecą. Mimo to nie miała owej różanej świeżości, owych purpurowych kolorów, jakie stroją lica kobiety w owym beztroskim wieku. Śniada płeć, ubarwiona paroma czerwonawymi niteczkami, zastępowała na jej twarzy krasę kolorów, zdradzając ów energiczny charakter, ową nerwową pobudliwość, której wielu mężczyzn nie lubi w kobiecie, ale która dla innych jest oznaką czystości i dumy. Zaledwie Lambert ujrzał pannę de Villenoix, odgadł w niej anioła. Bogactwo jego duszy, skłonność do ekstazy, wszystko roztopiło się w miłości bez granic, w pierwszej miłości młodzieńca, już z natury swojej tak potężnej, a którą żar jego zmysłów, jego charakter oraz sposób życia miały doprowadzić do nieobliczalnej potęgi. Namiętność ta stała się otchłanią, w którą nieszczęśliwy rzucił wszystko; przepaścią, w którą myśl wzdryga się zstąpić, skoro jego myśl, gibka i mocna, zgubiła się w niej! Wszystko tu jest tajemnicą; wszystko rozegrało się w owym świecie ducha, zamkniętym dla większości ludzi, którego prawa on zrozumiał, może na swoje nieszczęście. Kiedy przypadek zetknął mnie z jego wujem, poczciwiec wprowadził mnie do pokoju, zajmowanego w owej porze przez Lamberta. Chciałem szukać jakichś śladów jego dzieł, o ile je zostawił. Tam - wśród papierów, których nieład uszanował starzec z cudownym i właściwym starym ludziom odczuciem boleści - znalazłem kilka listów, zbyt nieczytelnych, aby je można było doręczyć pannie de Villenoix. Znajomość pisma Ludwika pozwoliła mi odcyfrować hieroglify tej stenografii zrodzonej z niecierpliwości i gorączki miłosnej. Porwany swymi uczuciami, pisał nie widząc niedokładności linii, zbyt powolnych dla naporu myśli. Zapewne musiał przepisać te niekształtne bruliony, w których często kreski się zlewały; może lękał się również, że nie daje swym myślom dość powabnej formy; może w początkach kreślił na dwa zawody swoje listy miłosne. Bądź jak bądź, trzeba było całego kultu dla jego pamięci oraz całego uporu, jaki rodzi podobna praca, aby odgadnąć i odtworzyć treść przytoczonych tutaj pięciu listów. Te papiery, które przechowuję z nabożeństwem, są jedynym materialnym świadectwem jego uczucia. Panna de Villenoix zniszczyła zapewne pisane do niej autentyczne listy, wspaniałe i wymowne dowody szaleństwa, które wznieciła. Pierwszy z tych listów, najwyraźniej brulion, świadczył - formą i rozmiarem - o owych wahaniach, wzruszeniach, niezliczonych obawach, zrodzonych z chęci podobania się; o owych zmianach wyrazu, błądzeniu w zamęcie myśli, jakie oblegają młodego człowieka, kreślącego pierwszy list miłosny: list, który pamięta się zawsze, którego każde zdanie jest owocem marzenia, którego każde słowo rodzi zadumę, gdzie najbardziej rozszalałe uczucie rozumie konieczność najskromniejszych wyrażeń i - niby olbrzym, który pochyla się wchodząc do chatki - czyni się pokornym i małym, aby nie przerażać duszy młodej dziewczyny. Nigdy żaden antykwariusz nie obracał w rękach swoich palimpsestów z większym poszanowaniem, niż ja, kiedym się silił zgłębić i odbudować owe uszkodzone pomniki cierpień i radości, tak świętych tym, którzy poznali podobne cierpienia i podobne radości. Kiedy Pani będziesz czytała ten list, o ile w ogóle go przeczytasz, życie moje będzie w Twoich rękach: kocham Cię, a nadzieja wzajemności to dla mnie życie. Nie wiem, czy inni mówiąc Pani o sobie nie nadużyli już słów, którymi się posługuję, aby odmalować stan swej duszy; ale uwierz w prawdę moich wyrażeń: są słabe, ale szczere. Może to źle, że Ci tak wyznaję swą miłość? Tak, głos mego serca radził mi czekać w milczeniu, aż uczucie moje wzruszy Panią, aby je zdławić w sobie, gdyby jego nieme świadectwa były Ci niemiłe; lub też wyrazić je jeszcze niewinniej aniżeli słowami, o ile bym znalazł łaskę w Twoich oczach. Ale, długo posłuszny skrupułom, których lęka się młode serce, poszedłbym wreszcie, pisząc do Pani, za instynktem, który wydziera daremne krzyki umierającym. Trzeba mi było całej mej mocy, aby nakazać milczenie obolałej dumie i aby przebyć zapory, jakie przesądy stworzyły między nami. Musiałem zdławić wiele myśli, aby pokochać Cię mimo Twego majątku I Pisząc do Pani, czyż nie trzeba mi było narazić się na ową wzgardę, jaką kobiety żywią nieraz dla miłości, której wyznanie jest dla nich tylko pochlebstwem ? Toteż trzeba się rwać wszystkimi siłami ku szczęściu, obracać się ku miłości jak roślina ku światłu, przecierpieć wiele, aby zwyciężyć tortury i lęki owych tajemnych rozważań, w których rozum wykazuje nam w tysiączne sposoby jałowość pragnień ukrytych na dnie serca, a mimo to nadzieja każe się ważyć na wszystko. Czułem się tak szczęśliwy, podziwiając Panią w milczeniu, byłem tak pochłonięty kontemplacją Twojej pięknej duszy, iż widząc Cienie wyobrażałem sobie nic ponad to. Nie, nie byłbym się jeszcze ośmielił przemówić do Pani, gdyby nie wiadomość o Twoim wyjeździe. Na jakie męki wydało mnie to jedno słowo! Wreszcie zgryzota moja pozwoliła mi ocenić rozmiary mego przywiązania ; jest ono bez granic. Nie poznasz nigdy, pragnę przynajmniej, abyś nie poznała nigdy, bólu, jaki sprawia lęk postradania jedynego szczęścia rozkwitłego dla nas na ziemi, jedynego, które rzuciło blask w mroku niedoli. Wczoraj uczułem, że Życie moJe nie jest już we mnie, ale w Tobie. Istnieje już dla mnie tylko jedna kobieta, jak istnieje tylko jedna myśl w mej duszy. Nie śmiem zdradzić, w jakiej alternatywie stawia mnie moja miłość. Pragnąc zawdzięczać Cię tylko Tobie samej, nie powinienem jawić się Twym oczom przybrany w uroki nieszczęścia: czyż na szlachetną duszę nie działają one silniej niż uroki pomyślności ? Zamilczę więc wiele rzeczy. Tak, zbyt piękne mam pojęcie o miłości, aby ją kazić myślami obcymi jej naturze. Jeśli moja dusza godna jest Twojej, jeśli życie moje jest czyste, Twoje szlachetne serce przeczuje to: zrozumiesz mnie I Przeznaczeniem mężczyzny jest oddać się tej, która zbudzi w nim wiarę w szczęście ; ale Twoim prawem jest - wiem o tym - odtrącić najszczersze bodaj uczucie, skoro nie odpowiada tajemnym szeptom Twego serca. Jeśli los, który mnie czeka, ma zburzyć me nadzieje, odwołuję się do delikatności Twej dziewiczej duszy, do wyrozumiałości i współczucia kobiety: błagam Cię na kolanach, spal mój list, zapomnij! Nie żartuj z uczucia pełnego szacunku i zbyt głęboko wyrytego w duszy, aby się w niej mogło zatrzeć. Złam moje serce, ale go nie rozdzieraj! Jeśli wyraz mej pierwszej miłości, miłości młodej i czystej, nie znajdzie oddźwięku w młodym i czystym sercu, niechaj umrze w nim, jak modlitwa ginie w łonie Boga. I Winien Ci jestem wdzięczność: przeżyłem rozkoszne godziny, patrząc na Ciebie, oddając się najsłodszym marzeniom; nie wieńcz tego długiego a przelotnego szczęścia dziewczęcym szyderstwem. Poprzestań na tym, Że mi nie odpowiesz. Będę umiał zrozumieć Twoje milczenie, nie ujrzysz mnie już- Jeśli mam być skazany na to, aby zawsze rozumieć szczęście i zawsze je tracić; jeżeli, jak wygnany anioł, zawsze mam chować poczucie niebiańskich rozkoszy, ale wciąż przykuty do świata boleści, dobrze więc, zachowam tajemnicę swej miłości, tak jak tajemnicę swych niedoli. I bądź zdrowa! Tak, powierzam Cię Bogu, do którego będę się modlił za Ciebie, którego będę prosić, aby Ci dał piękne życie; choćbym miał być wygnany z Twego serca, do którego wszedłem ukradkiem bez Twej wiedzy, nie opuszczę Cię nigdy. Inaczej, jakąż miałyby wartość święte słowa tego listu, mojej pierwszej i może ostatniej prośby ? Gdybym kiedy - szczęśliwy czy nieszczęśliwy - przestał myśleć o Tobie, kochać Cię, czyż nie byłbym wart swojej męki ? II Nie jedziesz! Kochasz mnie więc! mnie, biedną, pokątną istotę. Droga Paulino moja, nie znasz potęgi spojrzenia, w które wierzę, a którym oznajmiłaś mi, żeś mnie wybrała, Ty, młoda, piękna, mająca świat u swoich nóg. Iżbyś zrozumiała me szczęście, trzeba by Ci opowiedzieć moje życie. Gdybyś mnie odepchnęła, wszystko byłoby dla mnie skończone. Zbyt wiele cierpiałem. Tak, miłość moja, ta dobroczynna i wspaniała miłość, była ostatnim wysiłkiem ku szczęściu, do jakiego rwała się moja dusza, dusza już złamana daremnymi trudami, strawiona lękiem i zwątpieniem, żarta rozpaczą, która nieraz pchała mnie do śmierci. Nikt w świecie nie zna grozy, jaką napełnia mnie samego moja nieszczęsna wyobraźnia. Wznosi mnie często w niebiosy i nagle daje mi runąć z zawrotnej wysokości. Rzuty siły ducha, niezwykłe i tajemnicze dowody osobliwego jasnowidztwa, mówią mi chwilami, że mogę wiele. Ogarniam wówczas myślą świat, urabiam go, kształtuję, przenikam ; rozumiem go lub zdaje mi się, że go rozumiem; i nagle budzę się sam, w głębokiej nocy, biedny i wątły; zapominam o blaskach oglądanych przez chwilę, brak mi pomocy, brak serca zwłaszcza, w które mógłbym się schronić! To nieszczęście mego wewnętrznego życia oddziaływa również na moje fizyczne istnienie. Moja duchowa natura wydaje mnie bez obrony upojeniom szczęścia, jak i straszliwym jasnowidzeniom refleksji, która niszczy je analizując. Obdarzony tą smutną zdolnością, że widzę równie jasno szansę powodzenia i niepowodzenia, bywam - zależnie od stanu duszy - szczęśliwy lub nieszczęśliwy. I tak, kiedym spotkał Ciebie, miałem przeczucie natury anielskiej, oddychałem powietrzem zbawczym dla mej rozpalonej piersi, usłyszałem w sobie ten głos, który nie zwodzi nigdy i który zwiastował mi szczęśliwe życie; ale widząc też zapory, które nas dzielą, odgadłem pierwszy raz przesądy świata, zrozumiałem je w bezmiarze ich małości: przeszkody przeraziły mnie bardziej, niż mnie upoił widok szczęścia. Natychmiast odczułem ową straszliwą reakcję, przez jaką dusza moja, gotowa do kochania, skurczyła się w sobie; uśmiech, który zrodziłaś na mych ustach, zmienił się w grymas goryczy; siliłem się zostać zimny, gdy krew moja wrzała, miotana tysiącem sprzecznych uczuć. Wreszcie poznałem to piekące wzruszenie, do jakiego dwadzieścia trzy lata pełne zdławionych westchnień i zawiedzionych porywów nie przyzwyczaiły mnie jeszcze. Spojrzenie, którym zwiastowałaś mi szczęście, ogrzało nagle moje życie i zmieniło niedolę w rozkosz. Żałuję obecnie, że nie wycierpiałem więcej. Miłość moja uczuła się wielką. Dusza moja była rozległym krajem, któremu zbywało słońca; Twoje spojrzenie stało się jej światłem. Droga moja opatrzności! Ty będziesz wszystkim dla mnie, biednego sieroty, który nie ma krewnych prócz wuja. Będziesz całą mą rodziną, jak jesteś mi już jedynym bogactwem, całym światem. Czy nie rzuciłaś mi już wszystkich skarbów w tym czystym, szczodrym, nieśmiałym spojrzeniu ? Tak, dałaś mi niepojętą wręcz ufność, odwagę. Mogę się teraz ważyć na wszystko. Wróciłem do Blois zniechęcony. Pięć lat studiów w Paryżu ukazało mi świat niby więzienie. Poczynałem w sobie całe przestworza wiedzy i nie śmiałem o nich mówić. Sława zdawała mi się kuglarstwem, do którego dusza naprawdę wielka nie powinna się zniżać. Myśli moje mogły objawić się jedynie przy poparciu człowieka na tyle odważnego, aby wstąpić na scenkę prasy i przemówić donośnym głosem do głupców, którymi gardzi. Tej odwagi brakło mi. Szedłem zmiażdżony wyrokiem motłochu, zwątpiwszy, abym kiedy zyskał jego posłuch. Byłem i zbyt nisko, i zbyt wysoko! Łykałem swoje myśli, jak inni łykają upokorzenia. Doszedłem do tego, że wzgardziłem wiedzą, wyrzucając jej, że nie może stworzyć szczęścia. Ale od wczoraj wszystko się zmieniło. Dla Ciebie pożądam chwały i tryumfu talentu. Pragnę, składając głowę na Twych kolanach, ściągnąć ku nim spojrzenia świata, tak jak chcę włożyć w mą miłość wszystkie swoje myśli, wszystkie moce! Bezmiar sławy to skarb, którego nie zdoła stworzyć żadna potęga, oprócz potęgi geniuszu. Otóż ja mogę, jeśli zechcę, usłać Ci łożę z wawrzynów. Ale gdyby spokojne triumfy wiedzy nie wystarczyły Ci, ja noszę w sobie miecz słowa, potrafię pognać w sferę zaszczytów i ambicji, jak inni w niej pełzają! Przemów, Paulino, a będę wszystkim, czym zechcesz. Moja żelazna wola może wszystko. Ty mnie kochasz! Zbrojny tą myślą, czyż mężczyzna nie powinien wszystkiemu kazać się uginać przed sobą ? Wszystko może ten, kto chce wszystkiego. Bądźże Ty nagrodą zwycięstwa, a jutro wstępuję w szranki. Aby uzyskać spojrzenie podobne temu, jakie mi rzuciłaś, przebyłbym najgłębszą przepaść. Dzięki Tobie zrozumiałem bajeczne wyprawy epok rycerstwa, baśnie "Tysiąca i jednej nocy". Dziś wierzę w najfantastyczniejsze przesądy miłości, w powodzenie wszystkiego, co podejmują więźniowie, aby odzyskać wolność. Obudziłaś tysiąc cnót uśpionych w mym jestestwie: cierpliwość, poddanie, wszystkie siły serca, wszystkie moce duszy. Żyję przez Ciebie i - o myśli rozkoszna! - dla Ciebie. Teraz wszystko ma dla mnie sens. Rozumiem wszystko, nawet próżność bogactwa. Chwytam się na tym, że sypię wszystkie perły Indii pod Twoje stopy; rad widzę Cię albo wśród najpiękniejszych kwiatów, albo na najbardziej puszystych tkaninach ; wszelkie przepychy ziemi ledwie mi się zdadzą godne Ciebie, dla której chciałbym rozrządzać wszystkimi akordami i światłami, jakie wydają harfy serafinów i gwiazdy niebios. O biedny ja poeta! Słowa moje ofiarują Ci skarby, których nie posiadam ; mogę Ci dać jedynie serce, w którym panować będziesz zawsze. Tam są wszystkie moje bogactwa. Ale czyż nie istnieją skarby w wiekuistej wdzięczności, w uśmiechu, którego wyraz wciąż będzie się mienił od szczęścia; w ustawicznej baczności, z jaką miłość moja będzie się siliła odgadnąć życzenia Twej duszy ? Niebiańskie spojrzenie czyż nam nie powiedziało, że zawsze będziemy się rozumieć? Mam tedy modlitwę, którą mogę co wieczór zasyłać do Boga, modlitwę pełną Ciebie: "Spraw, aby moja Paulina była szczęśliwa"! Ale czyż Ty nie wypełnisz moich dni, jak już wypełniasz serce? Bądź zdrowa; mogę Cię powierzyć jedynie Bogu! III Paulino, powiedz mi, czym mogłem urazić Cię wczoraj? Poniechaj tej gry, która każe znosić w milczeniu przykrość wyrządzoną przez drogą istotę. Łaj mnie! Jakaś mglista obawa, że Cię obraziłem, powleka od wczoraj smutkiem owo życie serca, które mi uczyniłaś tak słodkim i tak bogatym. Często najlżejsza chmurka, która wciśnie się między dwie dusze, staje się spiżowym murem. Nie ma małych zbrodni w miłości! Jeśli posiadasz cały geniusz tego pięknego uczucia, musisz odczuwać wszystkie jego cierpienia. Trzeba nam bez ustanku czuwać, aby się nie urazić jakimś nieopatrznym słowem. Tak, drogi skarbie, z pewnością wina jest po mojej stronie, jeżeli jest wina. Nie pochlebiam sobie, abym rozumiał serce kobiety w całym bezmiarze jej tkliwości, we wszystkich urokach jej poświęceń; będę się starał po prostu zawsze odgadnąć wartość tego, co mi zechcesz odsłonić z tajemnic swego serca. Przemów do mnie, odpowiedz prędko! Melancholia, w jaką wtrąca nas poczucie winy, jest bardzo przykra; wciska się w życie i każe wątpić o wszystkim. Spędziłem ten ranek gdzieś przy zapadłej dróżce, patrząc na wieżyczki Villenoix i nie śmiejąc dotrzeć do naszego żywopłotu. Gdybyś wiedziała wszystko, co się działo w mej duszy, jakie smutne widziadła przesunęły się przede mną, pod tym szarym niebem, którego chłodna barwa pomnażała jeszcze mój smutek! Miałem złowrogie przeczucia. Lękałem się, Że nie zdołam Cię uczynić szczęśliwą. Muszę Ci wszystko wyznać, droga Paulino. Bywają chwile, w których duch jak gdyby ustępuje ze mnie. Siła opuszcza mnie. Wszystko mi ciąży wówczas, każde włókno staje się martwe, każdy zmysł się rozpręża, spojrzenie traci moc, język lodowacieje, wyobraźnia gaśnie, pragnienia obumierają, jedynie moja ludzka siła trwa jeszcze. Mogłabyś wówczas stać przede mną w całym przepychu piękności, mogłabyś mi sypać najsubtelniejsze uśmiechy i najczulsze słowa - wznosi się przede mną jakaś zła potęga, która mnie oślepia i zmienia mi w dysonans najczarowniejszą melodię. W takich chwilach - tak sądzę - staje przede mną duch krytyki, ukazując mi nicość najpewniejszych bogactw. Bezlitosny demon warzy wszystkie kwiaty, szydzi z najsłodszych uczuć, powiadając: "I co dalej"? Kazi najpiękniejsze dzieło, rozbierając jego składniki; odsłania mechanizm rzeczy, kryjąc ich harmonijne rezultaty. W tych straszliwych chwilach, kiedy zły anioł owłada mą istotą, gdy boskie światło przygasa w mej duszy nie wiadomo czemu, jestem smutny i cierpię, chciałbym być głuchy i niemy, pragnę śmierci widząc w niej odpoczynek. Te godziny zwątpienia i niepokoju są może potrzebne ; uczą mnie, abym nie wzbijał się w pychę po wzlotach niosących mnie w niebo, gdzie zbieram myśli pełnymi garściami; zawsze po długim pędzie przez rozległe niwy ducha, po promienistych rozmyślaniach, znużony, wyczerpany, staczam się w tę otchłań. W takiej chwili, mój aniele, kobieta musiałaby - mogłaby przynajmniej - zwątpić o mej czułości. Często, w chwili kaprysu lub chorobliwego smutku, będzie żądać u mnie pieszczotliwych skarbów domyślnej czułości, a ja nie znajdę jednego spojrzenia, aby ją pocieszyć. Wstyd mi, Paulino, wyznać, że wtedy mógłbym z Tobą płakać, ale nic nie wydarłoby ze mnie uśmiechu. A kobieta znajduje w swej miłości siłę zmilczenia swych cierpień! Dla swego dziecka, jak i dla ukochanego mężczyzny, umie śmiać się cierpiąc. Dla Ciebie, Paulino, czyż nie zdołam naśladować kobiety w jej wzniosłych subtelnościach ? Od wczoraj wątpię o sobie. Jeżeli mogłem Cię dotknąć raz, jeśli Cię nie zrozumiałem, drżę, Że mój zły duch może mnie często unieść poza naszą dobrą sferę. Gdybym miał dużo owych straszliwych chwil, gdyby moja bezgraniczna miłość nie umiała okupić złych godzin mego życia, gdyby mi było przeznaczone zostać, jakim jestem ?... Straszne pytania! Potęga jest bardzo złowrogim darem, o ile zresztą to, co czuję w sobie, jest potęgą. Oddal się, Paulino, opuść mnie! Wolę cierpieć wszystkie męki niż ból świadomości, żeś nieszczęśliwa przeze mnie. Ale może ów demon zyskał tyle władzy nad mą duszą jedynie dlatego, Że nie znalazły się jeszcze przy mnie delikatne siostrzane ręce, aby go wypędzić. Nigdy kobieta nie darzyła mnie balsamem pocieszeń; kiedy w owych chwilach znużenia miłość zatrzepoce skrzydłami nad mą głową, nie wiem, czy nie wleje nowych sił w me serce. Może te okrutne melancholie są owocem samotności, cierpieniem opuszczonej duszy, która jęczy i opłaca swoje skarby nieznaną męką. Błahe uciechy niosą z sobą lekkie cierpienia, bezmiar upojeń, niesłychane bóle. Cóż za wyrok! Gdyby był prawdą, czyż nie powinni byśmy zadrżeć o siebie, my, którzy jesteśmy nieludzko szczęśliwi ? Jeżeli natura sprzedaje nam rzeczy wedle ich wartości, w jakąż otchłań przyjdzie nam runąć? Ach! najhojniej obdarzeni kochankowie to ci, którzy umierają razem w pełni młodości i miłości! Cóż za smutek! Czy dusza moja przeczuwa opłakaną przyszłość ? Badam siebie i pytam, czy istnieje we mnie coś, co by Cię powinno przyprawiać o najlżejszą troskę. Czy kocham Cię może samolubnie ? Włożę może na Twą drogą głowę brzemię cięższe, niż czułość moja będzie słodka Twemu sercu. Jeśli istnieje we mnie nieubłagana moc, której jestem posłuszny, jeśli będę złorzeczył, gdy Ty będziesz składała ręce do modlitwy, jeżeli jakaś smutna myśl owładnie mną wówczas, gdy zechcę się położyć u Twych stóp, aby igrać z Tobą jak dziecko, czy nie będziesz zazdrosna o tego wymagającego i kapryśnego ducha? Czy rozumiesz Ty, serce moje, że lękam się tego, iż mógłbym nie cały należeć do Ciebie; że wyrzekłbym się chętnie wszystkich bereł i palm świata, aby uczynić z Ciebie mą wieczną myśl; aby widzieć w naszej rozkosznej miłości piękno i piękny poemat; aby w nią rzucić moją duszę, utopić w niej swoje siły i żądać od niej o każdej godzinie upojeń, które nam jest winna ? Ale oto wracają tłumnie wspomnienia miłości, chmury mego smutku rozpraszają się. Bądź zdrowa. Opuszczam Cię, aby być lepiej Twoim. Duszo droga, czekam jednego wyrazu, jednego słowa, które by mi wróciły spokój serca. Niech wiem, czym zasmucił mą Paulinę, czy też omamił mnie omylny wyraz Twojej twarzy. Nie chciałbym, po całym życiu szczęścia, mieć sobie do wyrzucenia, Że zbliżyłem się do Ciebie bez uśmiechu pełnego miłości, bez słodkiego słowa. Zrobić przykrość ukochanej kobiecie - dla mnie, Paulino, to zbrodnia! Powiedz mi prawdę, nie uciekaj się do wspaniałomyślnego kłamstwa, ale oczyść swoje przebaczenie z wszelkiego okrucieństwa. FRAGMENT. Czy przywiązanie tak pełne jest szczęściem ? Tak, bo lata cierpień nie opłaciłyby godziny miłości. Wczoraj smutek Twój przeniósł się w mą duszę z szybkością padającego cienia. Czy byłaś smutna, czy nieszczęśliwa ? Ja byłem nieszczęśliwy. Skąd to strapienie ? Napisz prędko. Czemu go nie odgadłem ? Nie jesteśmy tedy zjednoczeni myślą ? Powinien bym, o dwie mile czy o tysiąc mil, odczuć Twoje cierpienia i zgryzoty. Nie uwierzę, że Cię kocham, póki życie moje nie będzie zespolone z Twoim dość blisko, abyśmy mieli jedno Życie, jedno serce, jedną myśl. Powinienem być tam, gdzie Ty jesteś, widzieć, co Ty widzisz, czuć, co Ty czujesz, biec za Tobą myślą. Czy już raz nie przeczułem, że Twój powóz się przewrócił, żeś się pokaleczyła? Ale też tego dnia nie rozstawałem się z Tobą, widziałem Cię. Kiedy wuj spytał mnie, czemum pobladł, odrzekłem: "Paulina wypadła z powozu". Czemu więc wczoraj nie umiałem czytać w Twojej duszy ? Czy chciałaś mi ukryć powód zmartwienia ? Domyślałem się, żeś przemawiała za mną bez skutku do tego straszliwego pana Salomona, który mnie mrozi. Ten człowiek nie jest z naszego nieba. Czemu chcesz, aby nasze szczęście, które w niczym nie jest podobne do szczęścia innych, naginało się do praw świata ? Ale nadto kocham Twoje skrupuły, Twoją religię, Twoje przesądy, aby się nie poddać Twoim najmniejszym kaprysom. To, co czynisz, musi być dobre ; niema nic czystszego niż Twoja myśl, tak jak nie ma nic nad Twoją twarz, w której odbija się niebiańska dusza. Będę czekał listu, nim puszczę się naszą dróżką po słodką chwilę, której mi użyczysz. Ach! gdybyś wiedziała, jak mi bije serce na widok tych wieżyczek, kiedy wreszcie ujrzę je obramione poblaskiem księżyca, naszego przyjaciela, naszego jedynego powiernika! IV Żegnaj mi, sławo, przyszłości, życie, jakie marzyłem! Teraz, najukochańsza, chwałą moją jest być Twoim, godnym Ciebie; przyszłość moja jest cała w nadziei widzenia Cię ; a życie moje czyż nie jest w tym, aby je pędzić u Twoich stóp, kłaść się u nich pod Twoim spojrzeniem, oddychać pełną piersią w niebiosach, które mi stworzyłaś? Wszystkie moje siły, wszystkie myśli winny przynależeć Tobie, któraś mi rzekła te upajające słowa: "Chcę dzielić twoje brzemię"! - Poświęcać swój czas nauce, myśli-światu, poezje-poetom, czyżby to nie znaczyło odkradać je miłości, szczęściu, odkradać je Twej niebiańskiej duszy ? Nie, nie, drogie życie moje, chcę wszystko zachować dla Ciebie, chcę Ci oddać wszystkie kwiaty mojej duszy. Czyż istnieje, wśród skarbów ziemi i myśli, coś dość pięknego, dość świetnego, aby było godne uczcić serce tak bogate, tak czyste jak Twoje, serce, z którym śmiem zestawiać niekiedy moje własne ? Tak, bywam na tyle pyszny, aby mniemać, że umiem kochać tak jak Ty. Ale nie, Ty jesteś anioł-kobieta ; zawsze będzie więcej wdzięku w wyrazie Twoich uczuć, więcej harmonii w głosie, uroku w uśmiechach, więcej czystości w Twoich spojrzeniach. Tak, pozwól mi wierzyć, że jesteś tworem sfery wyższej niż moja; Tobie przypadnie chluba, żeś z niej zstąpiła, mnie ta, żem Cię zasłużył; nie poniży Cię może to, że zejdziesz do mnie, biednego i nieszczęśliwego. Tak, jeśli najpiękniejszym schronieniem kobiety jest serce jej oddane, Ty będziesz zawsze władała w moim. Żadna myśl, żaden uczynek nie zbruka nigdy tego serca, wspaniałego sanktuarium, póki Ty zechcesz w nim przebywać; a czyż nie będziesz w nim mieszkała bez przerwy ? Czy nie wyrzekłaś tego rozkosznego słowa: Teraz i zawsze ! Et Nunc, Et Semper! Wyryłem pod Twoim portretem te rytualne słowa, godne Ciebie, jak są godne Boga. On jest i teraz, i zawsze, jak moja miłość. Nie, nie wyczerpię nigdy tego, co jest olbrzymie, nieskończone, bez granic; a takie jest uczucie moje dla Ciebie, odgadłem jego niezmierzoną rozciągłość, jak odgadujemy przestrzeń z wymiaru jednej jej części. I tak odczuwałem niewymowne rozkosze, godziny pełne lubej zadumy, przypominając sobie Twój ruch, intonację. Czekają mnie tedy wspomnienia, pod których ciężarem padnę, skoro już pamięć słodkiej i poufnej godziny wyciska mi łzy radości, rozrzewnia, przenika mą duszę, staje się niewygasłym źródłem szczęścia. Kochać to życie anioła! Zdaje mi się, że nie wyczerpię nigdy rozkoszy, jaką jest dla mnie widzieć Ciebie. Ta rozkosz, najskromniejsza ze wszystkich, ale której zawsze nie dość, dała mi poznać wiekuistą kontemplację serafinów i duchów w obliczu Boga: nie ma nic naturalniejszego, jeżeli z istoty jego promieniuje światło, równie płodne w nowe uczucia, jak nim jest światło Twoich oczu, Twego wspaniałego czoła, pięknej twarzy, niebiańskiego obrazu Twej duszy, tego naszego drugiego ja, którego czysta i niezniszczalna forma czyni miłość naszą nieśmiertelną. Chciałbym, aby istniał język inny niż ten, którym się posługuję, iżbym Ci wyraził wciąż odradzające się rozkosze mej miłości; ale jeśli istnieje język, któryśmy sobie sami stworzyli, jeśli nasze spojrzenia są żywymi słowami, czyż nie trzeba nam się widywać, aby słyszeć oczami te zapytania i te odpowiedzi serca tak żywe, tak wnikliwe, iż rzekłaś mi pewnego wieczora: "Cicho bądź" - mimo iż nic nie mówiłem. Czy przypominasz to sobie, drogie życie ? Z daleka, kiedy tonę w ciemnościach rozłąki, czyż nie trzeba mi używać słów ludzkich, zbyt słabych dla oddania boskich wzruszeń ? Słowa wskazują bodaj owe bruzdy, jakie one Żłobią w mojej duszy, jak słowo Bóg streszcza niedoskonałe pojęcia nasze o tym tajemniczym pierwiastku. A i tak, mimo nieskończonych tajemnic mowy, nie znalazłem w jej elementach nic, co by mogło odmalować Ci rozkoszny uścisk, jakim życie moje topi się w Twoim, kiedy myślę o Tobie. A wreszcie, jakim słowem skończyć, kiedy przestaję pisać nie rozstając się z Tobą ? Co znaczy rozstanie, o ile nie przez śmierć ? Ale czy śmierć byłaby rozstaniem ? Czy wówczas dusza moja nie zespoliłaby się tym ściślej z Twoją ? O moja wieczna myśli! Niegdyś ofiarowałem Ci na kolanach swoje serce i życie ; obecnie jakież znajdę w duszy nowe kwiaty uczucia, których bym Ci już nie dał ? Czyżby to nie znaczyło ofiarować Ci cząstkę tego, co całe jest Twoje ? Czy nie jesteś mą przyszłością ? Jakże mi żal przeszłości! Te lata, które nie należą już do nas, jakże chciałbym Ci je oddać wszystkie, abyś w nich panowała tak, jak panujesz w mym obecnym życiu! Ale cóż to jest, ów czas mego istnienia, w którym nie znałem Cię jeszcze ? Byłby nicością, gdybym nie był w nim tak nieszczęśliwy! FRAGMENT. Aniele drogi, jakiż słodki był wczorajszy wieczór! Ileż bogactw w Twym drogim sercu! Twoja miłość jest tedy niewyczerpana, jak moja? Każde słowo przynosiło mi nową rozkosz, każde spojrzenie pomnażało ich głębię. Spokój Twojej fizjonomii stwarzał bezkresny widnokrąg naszym myślom. Tak, wszystko było wówczas nieskończone jak niebo, słodkie jak jego lazur. Subtelność Twoich ubóstwianych rysów odbijała się jakimś dziwnym czarnoksięstwem w Twych wdzięcznych ruchach, w lubych gestach. Wiedziałem, Że jesteś samym urokiem i samą miłością, ale nie wiedziałem, jak jesteś rozmaita w swym wdzięku. Wszystko spiknęło się, aby mi podszepnąć owe rozkoszne błagania, aby mi kazać prosić o te pierwsze ustępstwa, których kobieta zawsze odmawia, zapewne dlatego, aby je dać sobie wydrzeć. Ale nie: Ty, droga duszo mego życia, Ty nigdy nie będziesz wiedziała z góry, czego użyczysz mej miłości; oddasz się może niechcący! Jesteś szczera, słuchasz jedynie serca. Jakże Twój słodki głos spływał się z tkliwą harmonią czystego powietrza i spokojnego nieba! Ani krzyku ptaka, ani szelestu wiatru - samotność i my! Listeczki nie drgnęły nawet w owych cudownych barwach zachodzącego słońca, które są zarazem światłem i cieniem. Odczułaś tę niebiańską poezję, Ty, kojarząca tyle różnych uczuć i zwracająca tak często oczy ku niebu, aby mi nie odpowiadać! Ty, dumna i roześmiana, pokorna i despotyczna, oddająca się cała w duszy, w myśli, a broniąca się nieśmiałej pieszczocie! Droga zalotność serca! Dźwięczą wciąż w moich uszach, śpiewając w nich, i igrają jeszcze rozkoszne słowa, wyjąkane niepewnie niby mowa dzieci, słowa, które nie były ani przyrzeczeniem, ani wyznaniem, ale które zostawiły miłości jej cudne nadzieje, bez obaw i bez udręczeń! Jakież czyste wspomnienie! Jakiż rozkwit wszystkich kwiatów rodzących się w duszy, kwiatów, które lada drobnostka może zwarzyć, ale które wówczas wszystko ożywiało i zapładniało! Zawsze tak będzie, nieprawdaż, ukochana ? Przypominając sobie rankiem żywe i świeże słodycze, które wytrysły w owej chwili, czuję w duszy szczęście, ukazujące mi miłość niby ocean wiekuistych i wciąż nowych wrażeń, w które zanurzam się z rosnącym upojeniem. Każdy dzień, każde słowo, każda pieszczota, każde spojrzenie muszą dorzucać swój haracz przeżytej już rozkoszy. Tak, serca dość wielkie na to, aby niczego nie zapominać, powinny żyć, za każdym uderzeniem, całym szczęściem minionym i tym, które obiecuje przyszłość. Oto com marzył niegdyś i co nie jest już marzeniem. Czyż nie spotkałem na tej ziemi anioła, który dał mi poznać wszystkie jej radości, może aby mi wynagrodzić to, że zniosłem wszystkie jej cierpienia ? Aniele niebios, pozdrawiam Cię, Posyłam Ci ten hymn wydarty memu sercu, byłem Ci go winien; zaledwie zdoła odmalować moją wdzięczność i modlitwy poranne, jakie serce moje zwraca codziennie do Tej, która przekazała mi całą ewangelię serca w boskim słowie: WIERZ! V Jak to, najdroższa istoto, żadnych przeszkód ? Będzie nam wolno należyć do siebie każdego dnia, o każdej godzinie, każdej chwili, zawsze! Będziemy mogli trwać przez wszystkie dni życia, szczęśliwi, tak jakjesteśmy szczęśliwi ukradkiem, rzadko, na chwilę? Jak to! nasze uczucia, tak czyste, tak głębokie, przybiorą kształt tysiącznych pieszczot, o których marzyłem ? Twoja drobna nóżka rozzuje się dla mnie, będziesz zupełnie moją! To szczęście zabija mnie, miażdży! Głowa moja jest zbyt słaba, pęka pod naporem myśli. Płaczę i śmieję się, szaleję. Każda rozkosz jest dla mnie niby rozpalony grot, przeszywa mnie i pali! Wyobraźnia moja wodzi Cię przed moimi zachwyconymi oczami w niezliczonych postaciach, jakie przybiera rozkosz. Słowem, całe nasze życie jest tu, przede mną, ze swymi strumieniami, spoczynkami, radościami; kipi, rozlewa się, zasypia, po czym budzi się, młode, świeże. Widzę nas dwoje, złączonych, idących jednym krokiem, żyjących jedną myślą, serce przy sercu, rozumiejących się, słyszących się tak, jak echo przejmuje i oddaje dźwięki w przestrzeni! Czy można żyć długo, pochłaniając tak życie swoje w każdej godzinie ? Czy nie umrzemy w pierwszym uścisku? I czymże on będzie, skoro dusze nasze stapiały się już w tym słodkim wieczornym pocałunku, który nas pozbawił sił: pocałunek bez trwania, rozwiązanie wszystkich pragnień, bezsilny tłumacz tylu modlitw wydzierających Cię mej duszy w godzinach rozłąki i ukrytych w głębi mego serca jak wyrzuty ? Ja, który kładłem się w zaroślach, aby słyszeć szelest Twych kroków, kiedy wracałaś do zamku, ja będę mógł podziwiać Cię do woli, jak krążysz, śmiejesz się, igrasz, rozmawiasz!... O radości bez końca! Nie wiesz, ile ja odczuwam szczęścia patrząc na każdy Twój ruch; trzeba być mężczyzną, aby doznawać tych wzruszeń. Każdy Twój ruch daje mi więcej rozkoszy, niż może jej czuć matka patrząc na bawiące się lub uśpione dziecię. Kocham Cię wszystką miłością na raz. Wdzięk Twego najmniejszego gestu jest mi wciąż nowy- Zdaje mi się, że trawiłbym noce chłonąc Twój oddech ; chciałbym się wcisnąć we wszystkie czynności Twego życia, być istotą Twych myśli, chciałbym być Tobą. Słowem, nie rozstanę się już z Tobą! Żadne ludzkie uczucie nie zmąci już naszej miłości, nieskończonej i czystej jak wszystko, co jest jednością; miłość szeroka jak morze, jak niebo! Jesteś moja! zupełnie moja ! Będę mógł patrzeć w Twoje oczy, aby zgadywać w nich ukochaną duszę, która się w nich kryje i odsłania na przemian, aby śledzić Twoje pragnienia! Ukochana moja, wysłuchaj czegoś, czegom nie śmiał Ci powiedzieć dotąd, ale co mogę Ci rzec dziś. Czułem jakiś wstyd, tamujący pełny wyraz moich uczuć; siliłem sieje odziać w kształty myśli. Ale teraz chciałbym obnażyć swoje serce, opowiedzieć Ci cały żar moich marzeń, odsłonić Ci kipiącą ambicję zmysłów przedrażnionych samotnością, rozpłomienionych nadzieją szczęścia i obudzonych przez Ciebie, tak słodką, tak uroczą! Ale czy podobna wyrazić, jak jestem spragniony nieznanych upojeń, które daje posiadanie kochanej kobiety i którym dusze złączone miłością muszą użyczać wściekłej siły! Wiedz, Paulino moja, często trwałem godziny całe w odrętwieniu namiętnych pragnień, zatracony w pieszczocie jak w bezdennej otchłani. W tych chwilach myśli moje, całe moje życie, moje siły topią się, jednoczą w tym, co nazywam żądzą, w braku słów dla wyrażenia szaleństwa bez nazwy! I teraz mogę Ci wyznać, że w dniu kiedy odmówiłem ujęcia ręki, którą podawałaś mi tak ładnym ruchem (smutny rozsądek, który kazał Ci wątpić o mej miłości), znajdowałem się w stanie szaleństwa, w którym człowiek jest bliski mordu, byle posiąść kobietę. Tak, gdybym był uczuł ten rozkoszny uścisk równie Jak głos Twój rozbrzmiewał w mym sercu, nie wiem, dokąd by mnie zawiodła gwałtowność uczuć. Ale mogę milczeć i cierpieć wiele. Po co mówić o tych cierpieniach, skoro marzenia moje mają się stać rzeczywistością. Będzie mi wtedy wolno uczynić całe nasze życie jedną pieszczotą! Kochanie moje, zdarza się czasem jakiś błysk światła na Twoich czarnych włosach, który by mi pozwolił trwać, ze łzami w oczach, przez długie godziny w kontemplacji, gdybyś mi nie rzekła w końcu, odwracając się: "Przestań, ja się wstydzę". Jutro więc miłość nasza stanie się jawną! Ach, Paulino, te obce spojrzenia, ta ciekawość, wszystko to ściska mi serce... Schrońmy się do Villenoix, zostańmy tam z dala od wszystkiego. Pragnąłbym, aby żadna twarz ludzka nie zajrzała do sanktuarium, w którym będziesz moją ; chciałbym nawet, aby i ono po nas nie istniało, aby zostało zniszczone. Tak, chciałbym odjąć całej przyrodzie szczęście, które my jedni zdolni jesteśmy odczuć, a które jest tak olbrzymie, że rzucam się w nie, aby w nim zginąć: to otchłań! Nie przerażaj się łez, które zwilżyły ten list, to łzy radości. O Ty, jedyne moje szczęście, nie rozstaniemy się już nigdy! W roku 1823 jechałem z Paryża do Turenii dyliżansem. W Mer konduktor przyjął podróżnego jadącego do Blois. Wpuszczając go do mego przedziału, rzekł żartem: - Nie będzie panu ciasno, panie Lefebvre! W istocie, byłem sam. Słysząc to nazwisko, widząc przed sobą starca o siwych włosach, wyglądającego co najmniej na lat osiemdziesiąt, pomyślałem o wuju Lamberta. Po kilku podstępnych zapytaniach spostrzegłem, że się nie mylę. Staruszek ukończył właśnie winobranie i wracał do Blois. Spytałem go skwapliwie o mego dawnego druha. Za pierwszym słowem fizjonomia starego oratorianina, surowa jak twarz żołnierza, który wiele przecierpiał, stała się smutna i chmurna; zacisnął wargi, objął mnie zagadkowym spojrzeniem i rzekł: - Nie widział go pan od czasów kolegium? - Na honor, nie - odparłem. - Ale jeżeli mam się winić o zapomnienie, obaj jesteśmy jednako winni. Wiadomo panu, młodzi ludzie po opuszczeniu ławy szkolnej wiodą życie tak niespokojne, że muszą dopiero się spotkać, aby się przekonać, jak bardzo jeszcze kochają się wzajem. Czasami wszakże budzi się wspomnienie młodości i niepodobna jest zapomnieć o sobie zupełnie, zwłaszcza kiedy się żyło tak blisko, jak Lambert i ja: nazywano nas: Poeta i Pitagoras! Wymieniłem nazwisko; na jego dźwięk twarz starca zasępiła się jeszcze bardziej. - Nie zna pan tedy jego dziejów? - odparł. - Biedny mój siostrzeniec miał zaślubić najposażniejszą pannę w Blois; ale w przeddzień ślubu oszalał. - Lambert oszalał! - wykrzyknąłem w osłupieniu. - Jakim cudem? To była najwspanialsza pamięć, najtęższa głowa, najbystrzejszy mózg, jakie kiedykolwiek spotkałem! Wspaniały geniusz, zbyt skłonny może do mistycyzmu, ale najlepsze serce w świecie! Zdarzyło mu się tedy coś niezwykłego? - Widzę, że go pan dobrze znał - rzekł staruszek. Za czym, od Mer aż do Blois, rozmawialiśmy o biednym koledze, z dygresjami objaśniającymi szczegóły, które już przytoczyłem, aby ożywić początek opowiadania. Zwierzyłem wujowi tajemnice naszych studiów, rodzaj zajęć jego siostrzeńca; następnie starzec opowiadał mi życie Lamberta od czasu, jak się z nim rozstałem. Wedle pana Lefebvre, Lambert zdradzał pewne cechy szaleństwa przed swoim małżeństwem; cechy te jednak, wspólne wszystkim, którzy namiętnie kochają, wydały mi się mniej charakterystyczne, kiedy poznałem i siłę jego uczucia, i pannę de Villenoix. Na prowincji, w jej ubogiej duchem atmosferze, człowiek pełen nowych myśli i opanowany swoim systemem, jak Ludwik, mógł uchodzić co najmniej za oryginała. Jego sposób wyrażania musiał dziwić tym więcej, im rzadziej Ludwik się odzywał. Mówił: "Ten człowiek nie jest z mojego nieba", gdzie inni mówią: "Nie zjemy razem beczki soli". Każdy utalentowany człowiek ma swoją gwarę. Im szerszy geniusz, tym jaskrawsze dziwactwa, tworzące rozmaite stopnie oryginalności. Na prowincji oryginał uchodzi niemal za szaleńca. Pierwsze słowa pana Lefebvre kazały mi tedy wątpić o szaleństwie mego kolegi. Słuchając opowiadania starca, krytykowałem je równocześnie w duchu. Najpoważniejszy fakt zdarzył się na kilka dni przed ślubem kochającej pary. Ludwik miał kilka napadów katalepsji. Pozostał pięćdziesiąt dziewięć godzin nieruchomo, z oczami w słup, nie jedząc i nie pijąc. W stan ten, czysto nerwowy, popadają niekiedy osoby owładnięte gwałtowną namiętnością, zjawisko rzadkie, ale którego objawy znane są lekarzom. Jeżeli co było osobliwe, to to, że Ludwik już dawniej nie miał napadów owej choroby, do której usposabiał go i jego nawyk ekstazy, i jego poglądy. Ale zewnętrzna i wewnętrzna organizacja jego była tak doskonała, że z pewnością oparła się dotąd nadużyciom jego sił. Podniecenie, do jakiego musiało go doprowadzić oczekiwanie ogromnej fizycznej rozkoszy, wzmożone jeszcze czystością ciała i potęgą duszy, mogło wywołać przesilenie, którego skutki są równie mało znane, jak przyczyny. Ocalone przypadkiem listy wyrażają zresztą dość dobrze przejście od czystego idealizmu, w którym żył dotąd, do najgwałtowniejszego sensualizmu. Niegdyś mieniliśmy cudownym ów fenomen, w którym Lambert widział przypadkowy rozdział naszych dwóch natur, oraz objawy zupełnej nieobecności wewnętrznej istoty, czyniącej pod wpływem niepochwytnej przyczyny użytek ze swych nieznanych zdatności. Choroba ta - otchłań równie głęboka, jak sen - wiązała się z systemem, który Lambert wyłożył w swoim "Traktacie o woli". W chwili gdy pan Lefebvre opowiadał o pierwszym napadzie Ludwika, przypomniałem sobie rozmowę, jaką mieliśmy na ten temat po przeczytaniu jakiejś lekarskiej książki. - Głęboka medytacja, wzniosła ekstaza - rzekł w końcu - są może katalepsją w zarodku. W dniu, w którym tak zwięźle ujął tę myśl, starał się powiązać zjawiska duchowe za pomocą łańcucha następstw. Przechodził, krok po kroku, wszystkie akty inteligencji, zaczynając od odruchów czysto animalnego instynktu, który wystarcza tylu istotom, zwłaszcza ludziom wydającym wszystkie siły w zatrudnieniu wyłącznie mechanicznym; następnie przeszedł do skupień myśli, dochodząc do porównania, do refleksji, medytacji, wreszcie do ekstazy i katalepsji. Szeregując w ten sposób rozmaite stopnie duchowych sił człowieka, Lambert wierzył z młodzieńczą naiwnością, że począł plan pięknego dzieła. Przypominam sobie, iż - jeden z owych zbiegów okoliczności, które każą wierzyć w przeznaczenie - trafiliśmy na wielką Martyrologię, zawierającą fakty zupełnej zatraty życia cielesnego, do jakiej człowiek może dojść w paroksyzmach swoich sił duchowych. Zastanawiając się nad objawami fanatyzmu, Lambert powziął myśl, że grupy pojęć, którym dajemy miano uczuć, mogą być snadnie wytryskiem jakiegoś fluidu, który ludzie wydzielają mniej lub więcej obficie, zależnie od sposobu, w jaki organy ich wchłaniają substancje twórcze. Zapaliliśmy się do katalepsji i z zapałem, jaki dzieci wznoszą w swoje przedsięwzięcia, próbowaliśmy znosić ból myśląc o czymś innym. Zmęczyliśmy się, robiąc jakieś doświadczenia dość pokrewne tym, jakie zawdzięczamy konwulsjonistom z ubiegłego wieku - fanatyzm religijny, który posłuży kiedyś wiedzy. Stawałem Lambertowi na brzuchu i stałem tak kilka minut nie sprawiając mu najmniejszego bólu; ale mimo tych szalonych prób nie sprowadziliśmy ani jednego napadu. Nawias ten wydał mi się potrzebny dla wyjaśnienia pierwszych moich wątpliwości, które pan Lefebvre usunął zupełnie. - Skoro napad minął - rzekł - Ludwik popadł w przerażenie, w melancholię, której nic nie mogło rozproszyć. Podejrzewał się o impotencję. Zacząłem czuwać nad nim jak matka nad dziecięciem i zeszedłem go szczęśliwie w chwili, gdy miał podjąć na sobie operację, której Origenes (jak mniemał) zawdzięczał swój talent. Zabrałem go co rychlej do Paryża, aby go powierzyć opiece pana Esquirol. * Jean-Etienne-Dominique Esquirol (1772—1840) — francuski tetaunt-psychiatra. W podróży Ludwik trwał w nieustannej prawie senności i nie poznawał mnie. W Paryżu lekarze uznali sprawę za nieuleczalną; jednogłośnie radzili zostawić go w zupełnej samotności, nie mącąc ciszy potrzebnej dla nieprawdopodobnego zresztą wyleczenia. Kazali go pomieścić w chłodnej sali, gdzie by światło dzienne było ustawicznie przyćmione. - Panna de Villenoix, której zataiłem stan Ludwika - podjął starzec mrugając oczami - ale której małżeństwo uchodziło za zerwane, przybyła do Paryża i dowiedziała się o wyroku lekarzy. Odwiedziła mego siostrzeńca, który ledwo ją poznał; następnie, jako szlachetna dusza, umyśliła poświęcić się staraniom potrzebnym dla jego uleczenia. Byłoby to jej obowiązkiem, mówiła, gdyby Ludwik był jej mężem; czyż mniejsze obowiązki ma dla swego kochanka? Jakoż zabrała Ludwika do Villenoix, gdzie mieszkają od dwóch lat. Zamiast jechać dalej, zatrzymałem się tedy w Blois, aby odwiedzić Ludwika. Poczciwy Lefebvre nie pozwolił mi zajechać gdzie indziej niż do niego, pokazał mi pokój siostrzeńca, książki i inne przedmioty będące niegdyś jego własnością. Przy każdym sprzęcie wydzierał się starcowi bolesny wykrzyknik, świadczący o nadziejach, jakie budził w nim wczesny geniusz Lamberta, oraz o żałobie, w jakiej pogrążyła go ta niepowetowana strata. - Ten chłopiec umiał wszystko, drogi panie! - mówił kładąc na stole tom Spinozy. * Benedictus (Baruch) Spinoza (1632—1677) — filozof holenderski, przedstawiciel racjonalizmu w XVII wieku. - W jaki sposób tak tęga głowa mogła się tak rozprzęgnąć? - Ba - rzekłem - czy to właśnie nie jest wynikiem jego silnego ustroju? Jeśli w istocie jest pastwą owego niedostatecznie jeszcze zbadanego zjawiska, które nazywamy szaleństwem, byłbym skłonny odnieść przyczynę tego do jego namiętności. Studia jego, tryb życia doprowadziły jego siły i zdolności do stopnia potęgi, poza którym najlżejsze podrażnienie musiało pogwałcić naturę; miłość skruszyła je tedy lub wzbiła do jakiegoś nowego wyrazu, który może spotwarzamy określając go na nieznane. Może wreszcie widział w rozkoszach małżeństwa przeszkodę do doskonalenia swych wewnętrznych zmysłów i do lotu przez światy ducha. - Drogi panie - rzekł starzec wysłuchawszy uważnie - wywody pańskie są zapewne bardzo logiczne, ale gdybym je i pojął, czyż ta smutna wiedza pocieszyłaby mnie po stracie Ludwika? Wuj Lamberta należał do ludzi, którzy żyją tylko sercem. Nazajutrz udałem się do Villenoix. Poczciwiec odprowadził mnie do bram Blois. Kiedy znaleźliśmy się na drodze do Villenoix, zatrzymał się i rzekł: - Domyślasz się pan, że ja tam nie bywam. Ale proszę, nie zapomnij o tym, com ci powiedział. W obecności panny de Villenoix nie zdradzaj, iż widzisz, że Ludwik jest szalony. Przystanął w miejscu, gdzieśmy się rozstali, i patrzał za mną, póki mnie nie stracił z oczu. Szedłem nie bez głębokiego wzruszenia do zamku. Zaduma moja wzrastała z każdym krokiem owej drogi, którą Ludwik przebył tyle razy z sercem pełnym nadziei, z duszą upojoną miłością. Krzewy, drzewa, nierówności tej krętej drogi, o brzegach poszarpanych wyrwami, budziły we mnie niezwykłe zajęcie. Siliłem się odnaleźć w nich wrażenia i myśli mego biednego kolegi. Bez wątpienia owe wieczorne rozmowy, u tej szczerby w murze, gdzie luba się z nim spotykała, objawiły pannie de Villenoix tajemnice tej tak szlachetnej i szerokiej duszy, jak mnie objawiła się ona kilka lat wprzódy. Ale faktem, który zaprzątał mnie najbardziej i który, wśród religijnych niemal uczuć, jakie mnie wiodły, zaprawiał mą pielgrzymkę olbrzymim zaciekawieniem, była owa wspaniała wiara panny de Villenoix, którą staruszek mi wytłumaczył. Czyżby ona sama, z biegiem czasu, zaraziła się szaleństwem kochanka lub też wniknęła tak głęboko w jego duszę, iż mogła pojąć wszystkie jego myśli, nawet najmętniejsze? Gubiłem się w tym cudownym problemie uczucia, przewyższającego najpiękniejsze natchnienia miłości i jej najwznioślejsze poświęcenia. Umrzeć dla drugiej istoty jest ofiarą niemal pospolitą. Żyć wiernym jednej miłości to heroizm, który dał pannie Dupuis nieśmiertelność. Skoro Napoleon Wielki i lord Byron mieli następców w sercu kobiet, które kochali, wolno podziwiać wdowę po Bolingbroku; ale panna Dupuis mogła żyć wspomnieniem kilku lat szczęścia, gdy panna de Villenoix, poznawszy z miłości jedynie pierwsze wzruszenia, była dla mnie typem poświęcenia w najszerszym wyrazie. Oszalawszy nieomal, byłaby wzniosła; ale rozumiejąc, tłumacząc szaleństwo, do piękności wielkiego serca przydawała arcydzieło uczucia, godne, aby je studiować. Kiedym ujrzał smukłe wieżyczki zamkowe, których widok tak często musiał przyprawiać o drżenie biednego Ludwika, serce moje zabiło. Wcieliłem się, można rzec, w jego życie i dolę, przypominając sobie zdarzenia naszej młodości. Wreszcie wszedłem w opustoszały dziedziniec i dostałem się do sieni nie spotkawszy nikogo. Odgłos moich kroków sprowadził starszą kobietę, której oddałem list pana Lefebvre do panny de Villenoix. Niebawem taż sama kobieta wróciła do mnie i wprowadziła mnie do sali wyłożonej białym i czarnym marmurem, o zamkniętych okiennicach. W głębi ujrzałem niewyraźnie Ludwika Lambert. - Niech pan zechce usiąść - rzekł łagodny głos idący wprost do serca. Panna de Villenoix znalazła się niepostrzeżenie obok mnie i przyniosła mi bez szelestu krzesło, które nie od razu przyjąłem. Ciemność była tak głęboka, że w pierwszej chwili panna de Villenoix i Ludwik robili na mnie wrażenie czarnych brył, odcinających się od mrocznego tła. Usiadłem, zdjęty uczuciem, jakie ogarnia nas, prawie mimo woli, pod ciemnymi arkadami kościoła. Oczy moje, jeszcze pełne blasku, stopniowo przyzwyczajały się do tej sztucznej nocy. - Ten pan - rzekła - to twój szkolny przyjaciel. Lambert nie odpowiedział. Dojrzałem go wreszcie, a widok ten wyrył się na zawsze w mej pamięci. Stał wsparty łokciami na gzymsie boazerii, tak że tors jego jak gdyby się uginał pod ciężarem pochylonej głowy. Włosy, długie jak u kobiety, spadały mu na ramiona i okalały twarz dając jej podobieństwo z popiersiami wielkich ludzi z epoki Ludwika XIV. Twarz jego była zupełnie biała. Pocierał jedną nogę o drugą machinalnym ruchem, którego nic nie mogło wstrzymać, a to nieustanne tarcie dwóch kości wydawało okropny chrzęst. Obok niego znajdował się tapczan z mchu ułożony na desce. - Bardzo rzadko zdarza mu się położyć - rzekła panna de Villenoix - mimo że za każdym razem śpi przez kilka dni. Ludwik stał tak w pozycji, w której go ujrzałem, dzień i noc, z nieruchomymi oczami, nie spuszczając ani podnosząc powiek. Spytawszy panny de Villenoix, czy światło nie uraziłoby Ludwika, uchyliłem lekko żaluzje; wówczas mogłem ujrzeć wyraz twarzy mego przyjaciela. Była - niestety - pomarszczona, wyblakła, bez blasku w oczach szklistych jak u ślepego. Rysy jego zdawały się konwulsyjnie ściągnięte ku szczytowi głowy. Próbowałem mówić doń kilkakrotnie, ale nie usłyszał. Był to szczątek wyrwany z grobu, zdobycz życia na śmierci lub śmierci na życiu. Bawiłem tam blisko od godziny, tonąc w nieokreślonej zadumie, wydany na łup bolesnych myśli. Słuchałem panny de Villenoix, która opowiadała mi szczegóły tego życia, podobnego życiu dziecka w kolebce. Nagle Ludwik przestał pocierać nogą o nogę i rzekł z wolna: - Anioły są białe. Niepodobna mi oddać wrażenia, jakie na mnie uczyniło to słowo, dźwięk tego ukochanego głosu, którego mozolnie wyczekiwane akcenty zdawały się dla mnie na zawsze stracone. Oczy napełniły mi się łzami. Mimowolne przeczucie przebiegło nagle mą duszę; zbudziło się we mnie powątpiewanie, czy Ludwik postradał rozum. Byłem zupełnie pewny, że mnie nie widział ani nie słyszał; ale harmonie jego głosu, zdające się świadczyć o niebiańskim szczęściu, użyczyły tym słowom nieodpartej mocy. Słowa jego - niepełne objawienie nieznanego świata - rozległy się w naszych duszach niby jakiś wspaniały dźwięk dzwonów kościelnych w głębokiej nocy. Nie dziwiłem się już, że panna de Villenoix uważa Ludwika za zupełnie zdrowego na umyśle. Może życie duszy unicestwiło w nim życie ciała. Może towarzyszka jego miała, jak ja w tej chwili, nieokreślone przeczucie tej melodyjnej i czarownej natury, którą my zowiemy, w najszerszym jej pojęciu, NIEBEM. Ta kobieta, ten anioł, była tam wciąż, siedząc przy krosnach, i za każdym razem, kiedy przewlekała igłę, obejmowała Lamberta łagodnym i smutnym spojrzeniem. Niezdolny Znieść tego straszliwego widowiska - nie umiałem bowiem, jak panna de Villenoix, odgadnąć wszystkich jego tajemnic - wyszedłem; poszliśmy się przejść nieco, aby pomówić o niej i o Lambercie. - Bez wątpienia - rzekła - Ludwik musi się wydawać obłąkanym; ale nie jest nim, jeśli słowo "obłąkany" określa jedynie tych, u których czyny stają się zupełnie bezrozumne. U mego męża wszystko kojarzy się doskonale. Jeżeli pana nie poznał fizycznie, niech pan nie sądzi, że pana nie widział. Zdołał się wyzwolić od swego ciała i widzi nas pod inną postacią, nie wiem, jaką. Kiedy mówi, wyraża cudowne rzeczy. Jedynie zdarza się dość często, że kończy słowami myśl rozpoczętą w duchu lub zaczyna zdanie, które kończy w myśli. Dla innych wydałby się niespełna rozumu; dla mnie, która żyję w myśli jego, wszystkie jego idee są jasne. Przebiegam drogę dokonaną przez jego umysł i mimo że nie znam wszystkich jej zakrętów, potrafię jednak znaleźć się z nim u celu. Komuż nie zdarzyło się nieraz myśleć o rzeczy błahej, która, drogą wypływających z niej pojęć lub wspomnień pociągnie go ku doniosłym ideom? Często mówiąc o błahym przedmiocie, niewinnym punkcie wyjścia nagłej medytacji, myśliciel zapomina lub zmilcza oderwane łączniki, które doprowadziły go do konkluzji, i zaczyna dalej mówić, ukazując jedynie ostatnie ogniwo tego łańcucha refleksji. Zwykli ludzie, którym ta chyżość wizji myślowej jest obca, nieświadomi pracy wewnętrznej ducha, zaczynają śmiać się z marzyciela i uważają go za szaleńca, jeśli podlega takim zapomnieniom. Ludwik jest wciąż taki: buja w przestrzeniach myśli i szybuje w nich z chyżością jaskółki; umiem podążać za nim w jego zwrotach. Oto dzieje jego szaleństwa. Może kiedyś Ludwik wróci do tego życia, w którym my wegetujemy; ale jeśli oddycha powietrzem niebios przed czasem, w którym nam będzie dozwolone w nich istnieć, czemu mielibyśmy pragnąć jego powrotu między nas? Mnie wystarcza, że słyszę bicie jego serca, całe moje szczęście jest być przy nim. Czyż nie jest zupełnie mój ? Od trzech lat, na dwa zawody, posiadałam go przez kilka dni: w Szwajcarii, dokąd go zawiozłam, i w Bretanii, na jakiejś wyspie, gdzie bawiłam z nim dla kąpieli morskich. Byłam dwa razy bardzo szczęśliwa! Mogę żyć wspomnieniami. - Ale - rzekłem - czy pani spisuje słowa, które mu się wymykają? - Po co? - odparła. Umilkłem; wiedza ludzka zdała mi się czymś bardzo małym wobec tej kobiety. - W epoce gdy zaczął mówić - dodała - zdaje mi się, że spisałam pierwsze jego myśli, ale później poniechałam tego; wówczas nie rozumiałam jeszcze nic z tego, co mówił. Spojrzałem na nią z wyrazem prośby; zrozumiała, i oto co mogłem ocalić od zapomnienia: Na ziemi wszystko jest wytworem substancji eterycznej będącej wspólną podstawą wielu zjawisk, znanych pod niewłaściwymi nazwami elektryczności, ciepła, światła, fluidu galwanicznego, magnetycznego etc. Powszechność przeobrażeń tej substancji stanowi to, co pospolicie zowie się materią. II Mózg jest zbiornikiem, w który zwierzę przenosi to, co, wedle siły tego narządu, każda z jego organizacji może wchłonąć z tej substancji i skąd ona wychodzi przekształcona w wolę. Wola jest to fluid właściwy każdej istocie obdarzonej ruchem. Stąd niezliczone postacie, które obleka zwierzę i które są wynikiem jej kombinacji z substancją. Instynkty jego są wytworem konieczności, nałożonych przez środowisko, w którym się rozwija. Stąd jego odmiany. III W człowieku wola staje się siłą, która mu jest właściwa i która przewyższa co do nasilenia własność tę u innych gatunków. IV Przez swoje stałe odżywienie, wola wiąże się z substancją, którą odnajduje we wszystkich przeobrażeniach, przenikając ją myślą, będącą swoistym wytworem woli ludzkiej, kombinowanym z odmianami substancji. V Z mniejszej lub większej doskonałości ustroju ludzkiego płyną niezliczone formy, jakie obleka myśl. VI Wola wyraża się za pomocą organów, pospolicie nazwanych pięcioma zmysłami, a które są tylko jednym, to jest zdolnością widzenia. Tak dotyk jak smak, słuch jak węch są wzrokiem dostosowanym do przeobrażeń substancji, którą człowiek może uchwycić w dwóch jej stanach: przeobrażoną i nieprzeobrażoną. VII Wszystkie rzeczy wchodzące swą formą w dziedzinę jednego zmysłu, to jest zdolności widzenia, sprowadzają się do kilku zasadniczych ciał, których pierwiastki są w powietrzu, w świetle lub w pierwiastkach powietrza i światła. Dźwięk jest modyfikacją powietrza; wszystkie barwy są modyfikacjami światła; wszelki zapach jest kombinacją powietrza i światła. Tak więc cztery wyrazy materii w stosunku do człowieka, dźwięk, barwa, zapach i kształt, mają to samo pochodzenie ; niedaleki jest dzień, w którym odnajdzie się filiacja pierwiastków światła w pierwiastkach powietrza. Myśl, zrodzoną ze światła, wyrażamy słowem, które rodzi się z dźwięku. Dla niego tedy wszystko pochodzi z substancji, której przeobrażenia różnią się jedynie liczbą, pewnym dawkowaniem, którego stosunki wydają osobniki lub rzeczy z zakresu tego, co nazwano królestwami. VIII Kiedy substancja wchłonięta jest w dostatecznej ilości, czyni ona z człowieka narząd o olbrzymiej sile, stykający się z samą istotą substancji i działający na zorganizowaną naturę na kształt wielkich strumieni, które pochłaniają małe. Chcenie wprawia w ruch tę niezależną od myśli siłę, która, przez swoje skupienie, uzyskuje niektóre własności substancji, jak szybkość światła, przenikanie elektryczności, zdolność nasycania ciał - a trzeba do nich dodać rozumienie własnej możności. Ale istnieje w człowieku pewien czynnik pierwotny i naczelny, nie znoszący żadnej analizy. Rozłożywszy całego człowieka, odkryjemy może pierwiastki myśli i woli; ale zawsze spotkamy, bez możności rozwiązania, owo X, o które niegdyś się rozbijałem. To X to jest słowo, którego działanie pali i pożera nie przygotowanych do jego przyjęcia. Rodzi ono nieustannie substancję. IX Gniew, jak wszystkie wyrazy naszych namiętności, jest to prąd siły ludzkiej działający elektrycznie; wstrząśnienie jego, w momencie wyzwalania, działa na wszystkie osoby obecne, nawet gdy nie są jego przedmiotem ani przyczyną. Czyż nie zdarzają się ludzie, którzy, przez wyładowanie swego chcenia, doprowadzają do szczytu uczucia mas ? X Fanatyzm i wszystkie uczucia to są żywe siły. U pewnych istot siły te stają się rzekami woli, które jednoczą i porywają wszystko. XI jeżeli przestrzeń istnieje, niektóre zdolności dają moc przebycia jej z taką chyżością, że w skutku równa się to jej zniesieniu. Od twego łóżka do krańców świata są tylko dwa kroki: wola - i wiara! XII Fakty są niczym, nie istnieją, istnieją w nas jedynie idee. XIII Świat idej rozpada się na trzy sfery: sferę instynktu, abstrakcji, widzenia. XIV Największa część widzialnej ludzkości, część najsłabsza, zamieszkuje sferę instynktu. Ludzie instynktu rodzą się, pracują i umierają, nie wznosząc się do drugiego stopnia inteligencji ludzkiej: do abstrakcji. XV Przy abstrakcji zaczyna się społeczeństwo. Jeżeli abstrakcja w porównaniu z instynktem jest potęgą niemal boską, jest ona niesłychaną słabością w porównaniu z darem widzenia, który jedyny może wytłumaczyć Boga. Abstrakcja obejmuje całą naturę w zarodku bardziej wewnętrznie, niż ziarno obejmuje system rośliny i jej produkty. Z abstrakcji rodzą się prawa, sztuki, interesy, idee społeczne. Jest ona chwałą i przekleństwem świata; chwałą, bo stworzyła społeczeństwo ; przekleństwem, bo zwalnia człowieka od wejścia w sferę widzenia, które jest jedną z dróg do nieskończoności. Człowiek sądzi wszystko za pomocą swoich abstrakcyj, dobro, zło, cnotę, zbrodnię. Jego formuły prawne to są szale, sprawiedliwość jego jest ślepa: sprawiedliwość Boża widzi, w tym jest wszystko. Są oczywiście i istoty pośrednie, które dzielą królestwo instynktu od królestwa abstrakcji i w których instynkt kombinuje się z abstrakcją w nieskończonych proporcjach. Jedni mają więcej instynktu niż zdolności abstrakcyjnych - i vice versa. Wreszcie, są istoty, w których dwa te działania zobojętniają się działając z równą siłą. XVI Widzenie polega na tym, aby widzieć zarówno zjawiska świata materialnego, jak duchowego w ich pierwotnych i następczych rozgałęzieniach. Najwspanialsze umysły ludzkie to te, które wyszły z mroków abstrakcji, aby dojść do światła widzenia. (Specialite, species, wzrok, wzierać, widzieć wszystko od jednego razu; speculum, zwierciadło lub zdolność ocenienia rzeczy oglądaniem jej w całości). Jezus był widzącym, widział fakt w jego korzeniach i jego owocach, w przeszłości, która go poczęła, w obecności, w której się objawiał, w przyszłości, w której się rozwijał; wzrok jego przenikał cudze myśli. Doskonałość wewnętrznego wzroku rodzi dar widzenia. Widzenie góruje nad intuicją. Intuicja jest jedną ze zdolności wewnętrznego człowieka, którego widzenie jest atrybutem. Działa ona za pomocą nieuchwytnego poczucia, którego ten, kto mu ją poddaje, jest nieświadom: Napoleon usuwający się instynktownie z miejsca, nim kula w nie uderzyła. XVII Między sferą widzenia a sferą abstrakcyjności znajdują się, jak pomiędzy tą ostatnią a instynktem, istoty, w których przymioty tych dwóch królestw kojarzą się i wydają mieszańców: genialnych ludzi. XVIII Widzący jest nieodzownie najdoskonalszym wyrazem człowieka, ogniwem łączącym świat widzialny ze światami wyższymi: działa, widzi i czuje swoim wnętrzem. Człowiek abstrakcji myśli. Człowiek instynktu działa. XIX Stąd trzy stopnie dla człowieka: człowiek instynktu jest poniżej miary, człowiek abstrakcji jest na poziomie; widzący jest powyżej. Widzenie otwiera człowiekowi jego prawdziwe szranki, nieskończoność zaczyna w nim kiełkować; w niej widzi swój los. XX Istnieją trzy światy: naturalny, duchowy, boski. Ludzkość przechodzi przez świat naturalny, który nie jest stały ani w swojej istocie, ani w swoich własnościach. Świat duchowy jest stały w swej istocie, a ruchomy w swoich własnościach. Świat boski jest stały i w swoich własnościach, i w swojej istocie. Istnieje zatem nieodzownie obrządek materialny, obrządek spirytualny, obrządek boski; trzy formy, które wyrażają się czynem, słowem, modlitwą ; inaczej mówiąc, faktem, pojęciem i miłością. Człowiek instynktu żąda faktów, człowiek abstrakcji zaprząta się ideami, widzący widzi cel, dąży do Boga, którego przeczuwa lub go ogląda. Toteż pewnego dnia odwrotne znaczenie słów: Et verbum caro factum est, będzie może streszczeniem nowej Ewangelii, która powie: i ciało stanie się słowem, stanie się słowem. XXI Zmartwychwstanie spełnia się wiatrem niebios, który zamiata światy. Anioł niesiony wiatrem nie powiada: "Umarli, wstańcie", ale powiada: "Niech żywi wstaną". Oto myśli, które zdołałem, nie bez wielkiego trudu, oblec w kształty dostępne dla naszych pojęć. Są i inne, które Paulina spamiętała dokładniej, nie wiem czemu, i które przepisałem; ale są one wręcz rozpaczliwe, kiedy, wiedząc, z jakiej inteligencji wyszły, silimy się je zrozumieć. Przytoczę z nich kilka, aby dopełnić obrazu tej postaci; może i dlatego, że, w tych ostatnich myślach, formuła Lamberta ogarnia światy lepiej od poprzedzającej, która odnosi się jak gdyby tylko do ruchu zoologicznego. Ale między tymi fragmentami istnieje widoczny związek w oczach osób, dość rzadkich zresztą, które lubią się nurzać w tych intelektualnych otchłaniach. Wszystko istnieje na świecie jedynie przez ruch i liczbę. II Ruch jest poniekąd liczbą działającą. III Ruch jest wynikiem siły zrodzonej przez słowo i przez opór, który jest materią. Bez oporu ruch byłby bez rezultatu, działanie jego byłoby nieskończone. Przyciąganie Newtona nie jest prawem, ale przejawem ogólnego prawa powszechnego ruchu. IV Zależnie od oporu, ruch wydaje kombinację, którą jest życie; z chwilą gdy jeden lub drugi przeważa, życie ustaje. V Nigdzie ruch nie jest bezpłodny, wszędzie rodzi liczbę; ale może być zobojętniony silniejszym oporem, jak w minerale. VI Liczba, która wydaje wszelkie odmiany, rodzi również harmonię, która, w swym najwyższym pojęciu, jest związkiem między częściami a jednością. VII Bez ruchu wszystko byłoby jedną i tą samą rzeczą. Jego wytwory, tożsame w swej istocie, różnią się jedynie liczbą, która wydała właściwości. VIII Człowiek stoi właściwościami, anioł istotą. IX Łącząc swoje ciało z czynnością zasadniczą, człowiek może dojść do tego, aby się zjednoczyć ze światłem przez swoje wnętrze. X Liczba jest świadkiem intelektualnym, który przynależy jedynie człowiekowi i przez którego ten może dojść do poznania słowa. XI Istnieje liczba, której Nieczysty nie przekracza, liczba, w której stworzenie się kończy. XII Jedność była punktem wyjścia wszystkiego, co powstało; wyszły z niej rzeczy złocone, ale koniec musi być tożsamy z początkiem. Stąd ta duchowa formuła: jedność złocona, jedność zmienna, jedność stała. XIII Wszechświat jest tedy rozmaitością w jedności. Ruch jest środkiem, liczba rezultatem. Celem jest powrót wszystkich rzeczy do jedności, która jest złem. XIV Trzy i siedem są to dwie największe liczby spirytualne. XV Trzy jest to formuła światów stworzonych. Jest spirytualnym znakiem stworzenia, tak jak materialnym znakiem obwodu. W istocie Bóg posługiwał się jedynie krzywiznami. Linia prosta jest atrybutem nieskończoności ; toteż człowiek, który przeczuwa nieskończoność, odtwarza ją w swoich dziełach. Dwa jest to liczba płodzenia. Trzy jest liczbą istnienia, która obejmuje, płodzenie i jego produkt. Dodajcie poczwórność, a będziecie mieli siedem, które jest formułą nieba. Bóg jest ponad tym, jest jednością. Odwiedziwszy jeszcze raz Lamberta, pożegnałem jego żonę i wróciłem opanowany myślami tak zabójczymi dla praktycznego życia, że mimo przyrzeczeń poniechałem powrotu do Villenoix. Widok Ludwika wywarł na mnie dziwnie ponure wrażenie. Lękałem się znów znaleźć w tej odurzającej atmosferze, w której ekstaza stawała się zaraźliwa. Każdy doświadczyłby, jak ja, chęci rzucenia się w nieskończoność, tak jak żołnierze zabijali się wszyscy na posterunku, gdzie popełnił samobójstwo jeden z nich w obozie w Boulogne. Wiadomo, że Napoleon musiał spalić ten lasek, zawierający myśl, która doszła do stanu chorobliwych miazmatów. Może pokój Ludwika był podobny owemu posterunkowi? Dwa te fakty byłyby nowym dowodem na rzecz jego systemu o przenoszeniu się woli. Odczuwałem tam dziwne zaburzenia, przewyższające najfantastyczniejsze objawy spowodowane kawą, herbatą, snem i gorączką, tajemniczymi czynnikami, których straszliwe działanie owłada tak często naszą głową. Byłbym może zdołał przeobrazić w całkowitą książkę te wszystkie myśli, zrozumiałe jedynie dla niewielu umysłów, nawykłych pochylać się nad otchłaniami w nadziei ujrzenia ich dna. Życie tego olbrzymiego mózgu, który bez wątpienia zaczął pękać ze wszystkich stron niby zbyt wielkie cesarstwo, znalazłoby się tam rozwinięte w opowiadaniu wizji tej istoty, niezupełnej przez nadmiar siły lub przez słabość; ale wolałem raczej zdać sprawę ze swoich wrażeń niż napisać utwór mniej lub więcej poetycki. Ludwik umarł mając dwadzieścia osiem lat, 25 września roku 1824, w ramionach swej przyjaciółki. Kazała go pochować na wysepce wparku w Villenoix. Na grobie jego wznosi się prosty kamienny krzyż, bez nazwiska, bez daty. Kwiat zrodzony nad przepaścią miał w nią spaść nieznany, z nieznanymi swymi barwami i zapachami. Czyż nie pragnął często, jak wielu ludzi nie zrozumianych, zanurzyć się dumnie w nicość i zatracić w niej tajemnice swego życia! Jednakże panna de Villenoix miałaby prawo wyryć na tym krzyżu nazwisko Lamberta, ryjąc swoje własne. Od straty męża, czyż to nowe zjednoczenie nie jest nadzieją wszystkich jej godzin? Ale próżność cierpienia obca jest wiernym duszom. Villenoix rozpada się w ruinę. Żona Lamberta nie mieszka już tam, z pewnością dlatego, aby czuć się tam w wyobraźni tak, jak żyła niegdyś. Czyż nie słyszano niedawno, jak z jej ust wyszły te słowa: - Ja miałam jego serce, Bogu należy się jego duch! W Sache, czerwiec-lipiec 1832 . SERAFITA. Przełożył JULIAN ROGOZIŃSKI. Z HRABIch RZEWUSKICH PANI EWELINIE HAŃSKIEJ. Oto dzieło, o które prosiłaś mnie, Pani: dedykując Ci je szczęśliwy jestem, że mogę złożyć świadectwo uczuć pełnych szacunku, jakimi pozwoliłaś mi darzyć siebie. Jeżeli oskarżą mnie o nieudolność, żem próbując wydrzeć tę księgę z głębin mistyki, usiłował poprzez kryształ naszego pięknego języka ukazać świetlistość poezji Orientu, Twoja to będzie wina! Czyż nie nakazałaś mi, bym podjął tę walkę, podobną walce Jakuba, powiadając mi, że nawet najmniej doskonały zarys owej postaci z Twoich marzeń i moich snów dziecięcych i tak będzie dla Ciebie czymśjeszcze? A więc masz Pani to coś, Czemu dzieło to nie może stać się wyłączną własnością szlachetnych, chroniących się, jak Ty, w samotność przed małostkami salonu ? Dusze te potrafiłyby przepoić je melodyjnym rytmem, którego mu brak, a który uczyniłby zeń w rękach naszych poetów bohaterski epos, na jaki Francja czeka jeszcze; lecz owi poeci przyjmą ode mnie to dziełko niby jedną z balustrad rzeźbionych przez gorąco wierzącego artystę, na których opierają się pątnicy, by medytować o celach życia ludzkiego albo kontemplować prezbiterium w pięknym kościele. Pozostaję z szacunkiem Twój, Pani, oddany sługa de BALZAC. Paryż, 23 sierpnia 1835 . Serafitus. Czyjej nie oczaruje imaginacji mapa brzegów Norwegii pasmem swoich fantastycznych wycięć, długim szlakiem granitowych koronek, wśród których bez ustanku ryczą fale morza Północy? Kto nie marzył o wspaniałych widokach, jakie roztaczają kamieniste plaże mnogością zakoli, zatok i zatoczek tak odmiennych, a z których każda stanowi otchłań, skąd nie ma powrotu? Czyż nie powiedzielibyście, że przyroda nakreśliła tu hieroglify będące symbolem życia norweskiego, nadając tym brzegom układ ości olbrzymiej ryby? Rybołówstwo stanowi tu bowiem główną gałąź przemysłu i dostarcza jedynego niemal pożywienia nielicznym ludziom, którzy uczepili się tych jałowych skał, niby kępa porostu. Tutaj, na czternastym stopniu długości geograficznej, żyje zaledwie siedemset tysięcy dusz. Niebezpieczeństwa nie przynoszące sławy, wieczne śniegi oczekujące wędrowców na szczytach Norwegii, których same nazwy przejmują mrozem, sprawiły, że wspaniałe ich piękno pozostało dziewiczym i ma zharmonizować się dopiero ze zjawiskami życia ludzkiego, nie tkniętymi jeszcze przynajmniej poezją, jakie tam obserwowano - a oto ich dzieje. Kiedy jedna z owych zatok, zwykła szczelina dla oczu eiderów, jest na tyle otwarta, by morze miotające się w tym kamiennym więzieniu nie zamarzało całkiem, tubylcy zatoczkę taką zowią fiordem - słowo, które geografowie wszystkich niemal krajów usiłowali przyswoić swojej mowie ojczystej. Mimo podobieństw, jakie zachodzą między tymi swoistymi kanałami, każdy z nich ma odrębną fizjonomie: morze w te pęknięcia wdarło się wszędzie, ale każda skała w odmienny kształt jest rozłupana, a chaos przepaści ziejących pod nimi przyzywa dziwaczne terminy geometrii: tu kamień przypomina zębatą koronkę, tam jego płaszczyzny nazbyt strome nie ścierpią ani płachetka śniegu, ani szlachetnych egret sosny północnej; dalej znowu wstrząsy geologiczne zaokrągliły wdzięcznie jakąś zaklęsłość, stwarzając piękną dolinę o zboczach porosłych piętrowo drzewami zalecającymi się czarnym upierzeniem. Miałbyś ochotę nazwać ten kraj Szwajcarią mórz. Drontheim od Christianii przedzieliła jedna z owych zatok, zwana Stromfiordem. Nie będąc w tym krajobrazie najpiękniejszą, ma tę przynajmniej zaletę, że streszcza w sobie całą wspaniałość ziemską Norwegii i że posłużyła za teatrum scenom tej iście niebiańskiej historii. W ogólności kształt Stromfiordu to, na pierwszy rzut oka, lej o brzegach wyszczerbionych przez morze. Ktokolwiek spojrzy na przejście, jakie wybiły tu fale, zobaczy w imaginacji walkę między oceanem a granitem, dwoma tworami dorównującymi sobie potęgą bezwładu i potęgą ruchu. Dowodem liczne rafy kształtów fantastycznych, nie wpuszczające okrętów. Nieustraszeni synowie Norwegii mogą tu i ówdzie przeskakiwać ze skały na skałę, nie dziwiąc się przepaściom na sto prętów głębokim, a na sześć stóp szerokim. Tu kruchy i chwiejny, w poprzek rzucony kawał gnejsu łączy dwa głazy. Tam rybak czy myśliwy przerzucił pień sosny niby kładkę, łącząc dwie półki wykute w pionowej skale, u której stóp morze pomrukuje bez ustanku. Owa niebezpieczna szyja, wężową linią kierując się w prawo, napotyka górę wznoszącą się na trzysta prętów nad poziom morza, u której podnóża ciągnie się w pionowej ścianie ława na pół mili długa, gdzie nieugięty granit zaczyna wietrzeć, pękać, chwiać się dopiero na mniej więcej dwieście stóp nad wodami. Morze, wdzierające się tu więc gwałtownie, z równą gwałtownością odpiera siła bezwładu gór ku brzegom naprzeciw - i tam reakcja fal żłobi miękkie zakola. W głębi fiord jest zamknięty blokiem gnejsu zwieńczonym lasami, spomiędzy których w kaskadach spływa potok, co zamieniając się w rzekę, kiedy topnieją śniegi, tworzy ogromne rozlewisko, rwie z hukiem wyrzucając stare sosny i odwieczne modrzewie, ledwie w tej kipieli widoczne. Wtłaczane z energią na dno zatoki, drzewa te wypływają wnet na powierzchnię, łączą się, zbijają w wysepki, które żeglują do lewego brzegu, skąd ludność wioski rozsiadłej nad Stromfiordem wyławia pnie połamane, podruzgotane, ale niekiedy też nie uszkodzone, choć zawsze odarte z kory i gałęzi. Góra, której podnóże odpiera szturmy fal, a szczyt ataki wiatrów północnych, nazywa się Falberg. Wierzchołek jej, stale spowity płaszczem śniegów i lodu, jest najbardziej spiczasty w Norwegii - a sąsiedztwo bieguna sprawia, że tu, na wysokości tysiąca ośmiuset stóp, panują mrozy tak silne, jak w najwyższych górach naszego globu. Szczyt owej skały, schodzącej pionową ścianą do morza, ku wschodowi zniża się stopniowo granią i łączy się z wodospadami na rzece Sieg poprzez doliny o topografii opadających w dół tarasów, gdzie zimnu potrafią oprzeć się tylko wrzosy i karłowata drzewina. Część fiordu, skąd wymykają się wody, położona u stóp lasu, zowie się Siegdalhen, słowo, które można by wytłumaczyć jako rejon rzeki Sieg. Zakole naprzeciw stołowych skał Falbergu to dolina Jarvis; pejzaż tu piękny dzięki wysokim wzgórzom porosłym gęsto modrzewiami, sosnami, brzozami, wśród których trafiają się dęby i buki - najbogatszy, najbarwniejszy spośród wszelkich gobelinów, jakie przyroda północy rozpostarła na tych surowych skałach- Oko z łatwością zdoła wypatrzyć tu granicę, gdzie połacie ogrzewane promieniami słońca zaczynają umożliwiać uprawę, nie utrudniając życia florze norweskiej. W tym miejscu zatoka rozszerza się na tyle, by morze, odpychane przez Falberg, spływało szemrząc z ostatniego szańca wzgórz, pod którymi rozciąga się brzeg obramowany łagodnie miałkim piaskiem, usiany miką, lśniącym kwarcem, ładnymi kamieniami, odłamkami porfiru i marmuru przywleczonymi tu przez rzekę aż ze Szwecji, usiany tym wszystkim, co wyrzuca morze, muszlami, wodorostami, przygnanymi aż tutaj przez burze bądź od bieguna północnego, bądź od południa. U podnóża gór Jarvis leży wieś złożona z dwustu drewnianych domów, zapadły kąt, gdzie ludność niby leśne pszczoły wegetuje szczęśliwie nie powiększając i nie zmniejszając swojej liczby, i jak one czerpiąc pokarm z dzikich zasobów przyrody. Nie znane nikomu bytowanie tego sioła wyjaśnić łatwo. Mało kto zdobędzie się na odwagę, ażeby zapuściwszy się między rafy, dotrzeć na brzeg morza i zająć się rybołówstwem, które na wielką skalę uprawiają Norwegowie u wybrzeży mniej niebezpiecznych. Mnogość ryb fiordu wystarcza częściowo tubylcom na wyżywienie; pastwiska w dolinach darzą ich mlekiem i masłem; z rozsianych tu i ówdzie pól nader żyznych zbierają żyto, konopie i warzywa, umiejąc chronić je zarówno przed trzaskającym mrozem, jak i krótkotrwałym, lecz okrutnym skwarem słońca: w tej dwojakiej walce Norweg odznacza się wyjątkową zręcznością. Brak komunikacji lądowej, drogi bowiem nie nadają się tutaj do użytku i tylko kruche łodzie mogą przemykać się morskimi wąwozami fiordu, nie sprzyja bogaceniu się ludności, która mogłaby ciągnąć zyski z lasów. Tylko dzięki wkładowi sum ogromnych dałoby się oczyścić kanał zatoki albo przebić drogę w głąb kraju. Wszystkie szlaki z Christianii do Drontheim omijają Stromfiord, wiodąc przez Sieg w punkcie położonym o kilka mil od jej progów; brzeg między doliną Jarvis a Drontheim zarastają olbrzymie, nieprzebyte bory; na koniec Christianię dzielą od Falbergu niedostępne przepaście. Wieś Jarvis mogłaby chyba połączyć się z Norwegią centralną i Szwecją przez rzekę Sieg; aby jednak nawiązać stosunki z cywilizacją, Stromfiord musiałby się postarać o człowieka genialnego. I rzeczywiście pojawił się ów geniusz: był to poeta, Szwed nabożny, który zmarł podziwiając i szanując urodę tego kraju jako jedno z najwspanialszych dzieł Stwórcy. A teraz ludzie wyposażeni dzięki kontemplacyjnym studiom w ów wzrok wewnętrzny, którego lotne postrzeżenia rzucają kolejno w duszę, niby na płótno, najbardziej ze sobą kontrastujące krajobrazy globu, łacno ogarną okiem całość Stromfiordu. Oni tylko chyba potrafią zapuścić się pomiędzy kręte rafy leja, gdzie kłębi się morze, pomknąć na falach pod spiętrzonymi w białe piramidy wieczystymi ławicami Falbergu, które nikną w mglistych obłokach nieba, zawsze niemal szaroperłowego, podziwiać uroczą, o koronkowych brzegach taflę zatoki, wsłuchać się w szum rzeki Sieg, spadającej długimi siklawami na malownicze zwaliska pni rozrzuconych w nieładzie, sterczących lub ukrytych między głazami gnejsu, a potem odpocząć wśród wesołych krajobrazów, jakie tworzą obniżające się pagórki Jarvis, spośród których wystrzelają rodzinami, miriadami najbujniejsze drzewa Północy: tu brzozy wdzięczne i pochylone jak dziewczęta, tam kolumnady buków o pniach stuletnich, omszałych, i wszelkie kontrasty różnolitych zieleni, białe mgły snujące się wśród czarnych sosen, wrzosowiska o niezliczonych odcieniach szkarłatu - słowem, wszelkie barwy i wszelkie wonie tej flory pełnej nie znanych nam cudów. Rozbudujcie proporcje tych amfiteatrów, wzbijcie się w chmury, zabłądźcie w rozpadlinach skalnych, gdzie śpią foki - wasza myśl i tak nie ogarnie ani bogactw, ani poezji tego norweskiego zakątka! Czy zdołałaby się stać równie wielką, jak otaczający go ocean, równie imaginacyjną jak fantastyczny pejzaż namalowany tu przez lasy, obłoki, cienie i grę świateł? Spójrzcie: ponad rozłogami plaży, w ostatniej z dolin ciągnącej się falisto pod graniami wzgórz Jarvis, widać ze trzysta domków krytych noeverem, czymś na kształt gontów z kory brzozowej, domków kruchych, rozsiadłych płasko, podobnych gąsienicom jedwabnika na liściu morwy strąconym przez wiatr. Powyżej tych domostw ubogich i spokojnych wznosi się kościół zbudowany z prostotą stosowną do biedy, jaka w tej wsi panuje. Absydę kościoła otacza cmentarz, nieco dalej stoi plebania. Jeszcze wyżej, na garbie wzgórza, widzimy jedyny tutaj dom kamienny i dlatego zwany przez tubylców zamkiem szwedzkim. Bo i rzeczywiście lat temu trzydzieści - licząc od dnia, w którym zaczyna się nasza opowieść - przybył tu ze Szwecji pewien człowiek bogaty i osiedliwszy się w Jarvis usiłował poprawić dolę mieszkańców. Niewielki ów murowaniec, który wzniósł ów przybysz, aby zachęcić ludność do budowania podobnych, zwraca uwagę swoją solidnością: otacza go mur, rzadkość w Norwegii, gdzie mimo obfitości kamienia wszystko grodzi się drzewem, nawet pola. Dom, dzięki temu bezpieczny od śniegów, stał na wzgórzu, pośród przestronnego dziedzińca. Okna miał osłonięte nader szerokimi podcieniami wspartymi na grubych sosnowych balach, które nadają budowlom krajów Północy coś z fizjonomii patriarchalnej. Spod tego dachu łatwo obserwować dziką nagość Falbergu, porównywać bezmiar morza z kroplą spienionej zatoki, wsłuchiwać się w huczący szum rzeki Sieg, której wody, zdając się z oddali nieruchome, wpadały w granitową czarę, od północy na łuku trzech mil obrzeżoną lodowcami, słowem, kontemplować pejzaż, na którego tle potoczą się wypadki naszej opowieści, nadprzyrodzone i proste zarazem. Zima z roku 1799 na 1800 była jedną z najsroższych, jakie zachowały się w pamięci Europejczyków; morze norweskie pokryło się lodem w całości również i w fiordach, chronionych na ogół od zamarznięcia gwałtownym naporem kipieli. Wicher, podobny w skutkach do hiszpańskiego levantis, wymiótł lody Stromfiordu spychając śnieg w głąb zatoki. Od dawna już mieszkańcom Jarvis nie było dane oglądać zimą szerokiego zwierciadła wód odbijającego barwy nieba - a widok to ciekawy we wnętrzu tych gór, których występy znikły całkiem pod nakładającymi się na siebie kolejno warstwami śniegu, tak iż zarówno najostrzejsze granie, jak najgłębsze doliny zamieniły się w łagodne fałdy olbrzymiej tuniki, jaką przyroda narzuciła na ów pejzaż, smutnie teraz olśniewający i monotonny. Dalekosiężne kaskady Sieg, zamarzłszy nagle, zakreśliły potężną arkadę, pod którą mieszkańcy mogliby przechodzić bezpieczni od wirów wodnych, gdyby komuś stało odwagi wybrać się na przechadzkę. Ale ryzyko, jakim groziła najbliższa choćby wyprawa, zatrzymywało w domu i najnieustraszeńszych myśliwych, którzy lękali się, że nie rozpoznają pod śniegiem wąskich ścieżek wydeptanych na krawędziach przepaści, rozpadlin czy stromizn. Obecność ludzka nie ożywiała więc tej białej pustyni, po której hulał wiatr biegunowy, i jego tylko wycie rozlegało się chwilami. Niebo jednostajnie szarawe nadawało jezioru odcień przyrdzewiałej stali. Niekiedy może jakiś sędziwy eider szybował bezkarnie nad tymi połaciami chroniony ciepłym puchem, pod którym przemykają się sny bogaczy nieświadomych, za cenę jakich niebezpieczeństw zdobywa się to pierze; ale nikt nie widział ani nie słyszał lotu tego ptaka podobnego Beduinowi, który samotnie żegluje po piaskach afrykańskich; atmosfera dotknięta drętwotą, pozbawiona właściwych sobie komunikacyj elektrycznych, nie wibrowała ani świstem skrzydeł, ani wesołymi pokrzykiwaniami tego ptaka. Czyjeż najodporniejsze nawet oko zdołałoby wytrzymać blask owej przepaści strojnej w jarzące się kryształy, nie zatrwożyć się lodowatymi odblaskami śniegów, z lekka na szczytach tęczujących od promieni bladego słońca, które czasem przezierało zza chmur podobne konającemu, co pragnąłby koniecznie złożyć świadectwo, że jeszcze żyje? Częstokroć, kiedy zwały szarych mgieł, przepędzanych szwadronami przez góry i sosny, zasłaniały niebo potrójnym welonem, ziemia, w braku świateł z nieba, gorzała światłem własnym. Tu zatem spotykały się wszelkie świetności mrozu wieczyście rozsiadłego na biegunie, mrozu mającego za cechę główną królewską ciszę, w której łonie żyją władcy absolutni. Wszelka zasada krańcowa nosi w sobie oczywistość negacji i symptomaty śmierci: czy życie nie jest walką dwóch sił? Tu nic nie zdradzało życia. Jedyna potęga, bezpłodna siła lodu, władała bez niczyich protestów. Nawet szum wzburzonego morza nie docierał do tej niemej niecki, tak gwarnej wśród trzech innych krótkich pór roku, kiedy przyroda z pośpiechem wydaje mizerny plon, konieczny dla życia tego cierpliwego ludu. Kilka wysokich sosen wznosiło się czarnymi piramidami zdobnymi w ciężkie śnieżne festony, a kształt ich gałęzi brodatych i obwisłych przydawał jeszcze żałobnego wyglądu szczytom górskim, na których wyglądały zresztą niby brunatne punkty. Każda rodzina siedziała przy piecu, w domach pozamykanych szczelnie, zaopatrzonych w suchary, topione masło, suszone ryby, prowiant zgromadzony zawczasu na siedmiomiesięczną zimę. Nad domami snuły się dymy, zaledwie dostrzegalne. Prawie każde z tych domostw było przywalone śniegiem - od którego ciężaru chronią długie deski przeprowadzone od dachu i wsparte na solidnych słupach, tworzące wokół budowli szerokie podcienia. W czasie tych srogich zim kobiety przędą i farbują wełnę lub len, z których tkają sukno i płótno na odzież, a większość mężczyzn pogrąża się w lekturze lub w owych cudownych medytacjach, skąd rodzą się głębokie teorie, zaduma mistyczna Północy, jej wierzenia i w pewnych dziedzinach wiedzy studia tak wyczerpujące, jak gdyby myśliciele posługiwali się sondą; obyczaje na poły klasztorne, które zmuszają duszę do pracy nad sobą, do znajdowania w samej sobie pokarmu: dlatego chłop norweski stanowi wśród ludności europejskiej fenomen odrębny. Tak oto przedstawiał się Stromliord w pierwszym roku XIX stulecia, mniej więcej w połowie maja. Pewnego ranka, kiedy słońce jarząc się w tym krajobrazie zapalało w kryształach śniegu i lodu wszelkie ognie efemerycznych diamentów, dwie osoby, przeprawiwszy się przez zatokę, mknęły pod masywem Falbergu ku szczytowi, wznosząc się w górę po skalnych półkach. Ludzie to byli czy dwie strzały? Kto dostrzegłby tych dwoje na podobnej wysokości, wziąłby ich za stadło eiderów żeglujących zgodnie poprzez chmury. Ani rybak najbardziej zabobonny, ani najnieustraszeńszy z myśliwych nie przypisałby stworzeniom ludzkim mocy utrzymania się na wąziutkich półkach skalnych prowadzących wzdłuż granitowego zbocza, po których przecież para ta prześlizgiwała się z przerażającą zręcznością spotykaną jedynie u lunatyków, co niepomni na prawo ciężkości i niebezpieczeństwo, jakim grozi lada krok fałszywy, biegają po krawędziach dachów i nie tracą równowagi, będąc pod władzą tajemniczej siły. - Zatrzymaj mnie, SERAFIE - rzekła blada dziewczyna - i pozwól, niech odetchnę. Zdążając pod ścianami tej przepaści wolałam spoglądać tylko na ciebie; inaczej, cóż by ze mną się stało? A jestem stworzeniem bardzo słabym. Czy zmęczyłeś się przeze mnie? - Nie - odparł jej towarzysz, na którego wspierała się ramieniu. - Chodźmy dalej, Minno! To miejsce nie jest zbyt pewne, żeby odpocząć. I znów śnieg zaskrzypiał pod długimi deskami umocowanymi u stóp obojga, i tak dotarli do pierwszego gzymsu, który przypadek wyżłobił wyraźnie na zboczu przepaści. Osobistość zwana przez Minnę Serafem wsparła się na prawym obcasie, ażeby unieść deskę mniej więcej na pręt długą, wąską jak stopa dziecka i przytroczoną do trzewika dwoma rzemieniami z foczej skóry. Owa deska, gruba na dwa palce, była podbita skórą rena, której sierść, jeżąc się na śniegu, zahamowała Serafita w pędzie; dosunął lewą nogę, u której miał również drewnianą łyżwę tejże długości, obrócił się zgrabnie, objął lękliwą dziewczynę, a choć i ona miała u stóp długie deski, wziął ją na ręce i posadził na złomie skalnym, otrzepawszy go wprzódy ze śniegu połą futrzanego płaszcza. - Tu, Minno, jesteś bezpieczna i możesz drżeć do woli. - Mamy już za sobą trzecią część Lodowej Czapy - ozwała się spoglądając na szczyt i dając mu nazwę, pod którą zna go każdy Norweg. - Nie mogę wprost uwierzyć. Ale zbyt zadyszana, żeby wyrzec coś więcej, uśmiechnęła się do Serafita, który nie odpowiadając trzymał dłoń na jej sercu, wsłuchany w jego bicie głośne i szybkie, jak u schwytanego ptaka. - Bije często tak szybko, kiedy pobiegam - rzekła. Serafit pokiwał głową bez lekceważenia ani oziębłości. Niemniej, chociaż wdzięk nadał owemu ruchowi niemal słodycz, przezierało zeń leciutkie zniecierpliwienie, które u kobiety cechowałaby upajająca zalotność. Serafit przytulił serdecznie dziewczynę. Minna, wziąwszy tę pieszczotę za odpowiedź, wpatrywała się wciąż w towarzysza. Kiedy Serafit uniósł głowę i, odrzucając w tył złote kędziory gestem niemal irytacji, odsłonił czoło, ujrzał szczęście w oczach Minny. - Tak, Minno - ozwał się tonem niemal ojcowskim, nie pozbawionym uroku u istoty jeszcze młodzieńczej - patrz na mnie i w dół nie spoglądaj. - Dlaczego? - Spróbuj, skoroś ciekawa. Minna, spojrzawszy w dół, krzyknęła niby dziecię, które napotkałoby tygrysa. Owładnęła nią straszliwa trwoga przed otchłaniami, a wystarczyło na to jedno spojrzenie rzucone w dół. Fiord, zachłanny na łup, zawołał wielkim głosem, ogłuszającym, dzwoniącym w uszach, jak gdyby pragnął pożreć ją niechybnie, stanąwszy między Minną a życiem. Po czym, od włosów jej aż do stóp, wzdłuż pleców, spłynął dreszcz lodowaty zrazu, który po chwili jednak przelał w jej mięśnie gorącość nieznośną, rozpulsował się w żyłach, obezwładnił całą porażeniami elektrycznymi, jakby dotknęła ryby zwanej drętwą. Za słaba, by stawiać opór, czuła, jak ją z głazu ściąga nieznana moc, zdawało jej się, że w dole widzi potwora ziejącego na nią jadem, potwora o magnetycznych, urzekających ją oczach, o rozwartej paszczy, która zawczasu zdawała się miażdżyć swoją ofiarę. - Umieram, Serafie, a kochałam tylko ciebie - rzekła czyniąc już machinalny ruch, by skoczyć w przepaść. Serafit dmuchnął jej łagodnie w czoło i oczy. Raptem, niby wędrowiec odświeżony kąpielą, Minna zapomniała o swoich dotkliwych bólach, które rozproszyło pieszczotliwe tchnienie przenikając jej ciało i zatapiając balsamiczną falą, lotną jak zefir. - Kimże więc jesteś? - zagadnęła zatrwożona słodko. - Ach wiem, jesteś moim życiem. Jak możesz spoglądać w tę otchłań i nie umrzeć? - spytała jeszcze po chwili. Ciii. Serafit pozostawił Minnę uczepioną granitowego głazu, niby cień przesunął się na krawędź półki skalnej i zatopiwszy wzrok w głębinach Fiordu, rzucał wyzwanie roziskrzonej przepaści; postać jego ani się zachwiała, czoło miał blade i nieprzeniknione niby marmurowy posąg: otchłań przeciw otchłani. - Serafie, wróć, jeśli mnie kochasz! - zawołała dziewczyna. - Twoje niebezpieczeństwo przywraca mi moją boleść! Kimże jesteś ty, w twoim wieku obdarzony tą siłą nadludzką ? - zagadnęła uczuwszy się znowu w jego ramionach. - Ale ty przecie - odparł Serafit - spoglądasz bez lęku w przestrzenie jeszcze bardziej bezmierne. I przedziwny młodzieniec wzniesionym palcem wskazał błękitną aureolę, jaką zarysowały obłoki pozostawiając nad ich głowami jasną przestrzeń, wśród której błyszczały gwiazdy - w biały dzień, na mocy jednego z nie wytłumaczonych jeszcze zjawisk atmosferycznych. - Wielka to różnica! - odrzekła z uśmiechem. - Masz rację - odparł. - Urodziliśmy się po to, żeby zdążać do nieba. Ojczyzna, jak oblicze matki, nie trwoży nigdy dziecka. Minna zamilkła, głos jego zadźwięczał w trzewiach jej istności. - Chodźmy dalej - powiedział. I pomknęli wąskimi ścieżynami wytyczonymi na zboczach góry, pożerając przestrzeń, przefruwając z piętra na piętro, z wysoczyzny na wysoczyznę, chybcy niby koń arabski, ów ptak pustyni. Wkrótce stanęli na zielonym kobiercu traw, mchów i kwiatów, gdzie nikt nigdy jeszcze nie spoczął. - Prześliczny soeler! - ozwała się Minna nadając owej łące jej prawdziwą nazwę. - Ale skąd się wziął aż na tej wysokości? - To prawda, że tutaj zatrzymuje się flora norweska - odrzekł Serafit - a na tę odrobinę traw i kwiatów natrafiliśmy dzięki tej skale, która osłania je od biegunowych mrozów. Schowaj, Minno, te roślinkę na piersi - mówił zrywając kwiat - weź to miłe stworzonko, na które nigdy jeszcze nie padł wzrok ludzki, zachowaj ten kwiat jedyny na pamiątkę tego w twoim życiu jedynego poranka! Nie znajdziesz nigdy innego przewodnika, który zaprowadziłby cię na ten soeler. Tu dał jej roślinę, hybrydę, którą orlim okiem wypatrzył wśród bezłodygich lepnic i rozchodników, istny cud rozkwitły pod tchnieniem aniołów. Minna z dziecinną radością chwyciła zielony pęczek, przezroczysty i mieniący się jak szmaragdy, uformowany z listków pozwijanych w trąbki na dnie jasnobrunatne, przechodzące stopniowo w zieleń, o brzegach powycinanych. w nieopisanie misterną koronkę. Listki były tak zbite, że zdawały się tworzyć całość złożoną z mnóstwa prześlicznych różyczek. Tu i ówdzie z owego kobierczyka wznosiły się białe gwiazdy obrzeżone złocistą nicią, z których wnętrza wychylały się szkarłatne pręciki, bez słupka. Woń mająca w sobie coś i z róży, i z kwiatu pomarańczy, woń nieuchwytna i pierwotna, uzupełniała jak gdyby niebiańskość tego tajemniczego kwiatu, który Serafit kontemplował melancholijnie, jakby woń owa zdradziła mu żałosną myśl, którą rozumiał on jeden! Ale Minnie nadzwyczajne to zjawisko wydało się kaprysem, w którym przyrodzie spodobało się nadać klejnotom świeżość, miękkość i zapach kwiatów. - Dlaczego miałby to być kwiat jedyny? Czy nie rozmnoży się już więcej ? - spytała, na co Serafit zaczerwienił się i zmienił szybko temat rozmowy. - Usiądź i obejrzyj się. No widzisz, na tej wysokości chyba nie zadrżałabyś wcale? Przepaść jest już tak głęboka, że głębokości nie dostrzeżesz; nabrała jednolitej perspektywy morza, nieokreśloności chmur; barwy nieba; lód fiordu wygląda jak ładny turkus; sosnowe lasy wydają ci się stąd delikatnymi brunatnymi smugami; przepaści również winny być tak strojne dla ciebie. Serafit mówił te słowa tonem i z gestami pełnymi namaszczenia, znanego u tych jedynie, co dotarli na szczyty wysokich gór globu, a przy tym nacechowanego naturalnością tak oczywistą, że najdumniejszy z panów musi traktować swojego przewodnika jak brata i zaczyna odczuwać nad nim przewagę wtedy dopiero, kiedy schodzi ku dolinom, gdzie mieszkają inni ludzie. Klęcząc u stóp Minny, Serafit zdejmował z nich deski. Dziewczyna nie dostrzegała tego nawet, zachwycając się imponującym pejzażem Norwegii, którego długie granie skalne ogarniała stąd jednym rzutem oka - i tak mocno poruszyła nią uroczysta wieczystość tych lodowatych szczytów, że nie potrafiłaby wyrazić tego słowami. - Nie przywiodła nas tutaj sama tylko siła ludzka - rzekła składając dłonie. - Śnię chyba. - Nadprzyrodzonymi zowiesz fakty, których nie pojmujesz przyczyn - odparł. - Twoje odpowiedzi - ozwała się na to - są zawsze przesycone jakąś głębią. Przy tobie pojmuję wszystko bez wysiłku. Ach, jestem wolna! - Nie ciążą ci już deski, ot i wszystko. - O, jakżebym pragnęła odwiązać twoje i ucałować ci stopy. - Te słowa zachowaj dla Wilfryda - odrzekł łagodnie Serafit. - Dla Wilfryda! - powtórzyła Minna z gniewem, który zgasł, kiedy spojrzała na towarzysza. - Bo ciebie nigdy nic nie wytrąca z równowagi! - rzekła próbując daremnie wziąć go za rękę. - We wszystkim jesteś doskonały, że aż rozpacz bierze. - A z tego wnosisz, że jestem nieczuły. Minnę przeraziło to spojrzenie, tak bystro zapuszczone w jej myśl. - Dowiodłeś mi, że się rozumiemy - odparła z gracją zakochanej kobiety. Serafit skinął lekko głową, rzucając jej spojrzenie smutne i łagodne zarazem. - Ty, który wiesz wszystko - podjęła Minna - powiedz mi, dlaczego onieśmielenie, jakie odczuwałam przy tobie tam na dole, rozproszyło się, kiedy wspinaliśmy się tutaj ? Dlaczego po raz pierwszy odważyłam się spojrzeć ci prosto w oczy, kiedy tam ośmielałam się zaledwie popatrywać na ciebie ukradkiem! - Tu zapewne strząsnęliśmy z siebie wszelką ziemską małość - odparł rozpinając płaszcz podbity futrem. - Nigdy jeszcze nie byłeś tak piękny - ozwała się Minna i siadłszy na omszałym głazie zagłębiła się w kontemplowaniu istoty, co zawiodła ją na te część szczytu górskiego, zdawałoby się, niedostępną. Nigdy jeszcze doprawdy Serafit nie jaśniał blaskiem tak świetnym - nie sposób inaczej wyrazić ożywienia w jego twarzy i powabów postaci. Czy wspaniałość tę zawdzięczał świetlistej bieli, jaką nadaje cerze krystaliczne górskie powietrze i refleks bijący od śniegów? Czy poruszeniom wewnętrznym, od których krew burzy się w ciele, kiedy odpoczywamy po intensywnym marszu? Czy raptownemu kontrastowi między złocistą jasnością padającą od słońca a mrocznymi chmurami, wśród których przeszło to urocze stadło ? Może do tych przyczyn należałoby jeszcze dołączyć owoce jednego z najpiękniejszych zjawisk, jakie mogła stworzyć natura ludzka. Gdyby wytrawny fizjolog zbadał istotę, która w tym właśnie momencie, jeśli spojrzeć na dumne czoło i blask oka, wyglądała na siedemnastoletniego chłopca; gdyby poszukał źródeł energii tego kwitnącego życia pod tkanką najbielszą, jaką kiedykolwiek Północ obdarowała jedno ze swoich dzieci, pomyślałby zapewne, że w nerwach migoczących, rzekłbyś, pod naskórkiem przepływa jakiś fosforyzujący fluid albo że ustawiczna obecność wewnętrznego światła nadaje Serafitowi rumieniec, niby ogniki zawarte w alabastrowej czarze. Dłonie - z których zdjął rękawiczki, żeby Minnie odwiązać drewniane łyżwy - chociaż miękkie i wysmukłe, wydawały się dorównywać siłą przezroczystym stawom, w jakie Stwórca wyposażył szczypce kraba. Ze złocistych oczu młodzieńca tryskał ogień walcząc o lepsze z promieniami słońca, których, rzekłbyś, nie wchłaniał, lecz dawał im światłość. Ciało, wiotkie i wątłe jak u kobiety, zdradzało jedną z owych natur na pozór słabych, u których jednak siła zawsze dorównuje pragnieniom, to znaczy, że w porę nabierają sił koniecznych. Będąc wzrostu średniego, Serafit ogromniał, kiedy podawał czoło do przodu, jak gdyby zamierzał wzlecieć. Włosy, zwinięte w loki jakby ręką czarodziejki i jakby rozwiane tchnieniem, wzmagały iluzję, którą wywoływała jego postać eteryczna; lecz owa niewymuszona lekkość stanowiła sumę cech bardziej duchowych niż fizycznych. Wyobraźnia Minny potęgowała tę halucynację, której uległby każdy, a która przydawała Serafitowi wyglądu postaci, jakie zjawiają się w rozkosznych snach. Żaden ze znanych typów ludzkich nie zdołałby uzmysłowić obrazu tej postaci majestatycznie męskiej w oczach Minny - gdyż ta postać w oczach mężczyzny zaćmiłaby kobiecym wdziękiem najpiękniejsze modelki, jakie pozowały Rafaelowi. Ów malarz niebios wkładał stale coś na kształt spokojnej radości, miłosnej słodyczy w wizerunki swoich anielskich a pięknych modelek; czyjaż jednak dusza, nie kontemplując Serafita, potrafiłaby wynaleźć smutek przemieszany z nadzieją, która zasłaniała na poły niewysłowione uczucia malujące się w jego rysach? Kto potrafiłby, nawet wśród fantazjowań artysty, gdzie wszystko staje się możliwe, dostrzec cień, jakim kładła się trwoga na tym czole nazbyt inteligentnym, które zdawało się rzucać niebu pytanie i wciąż użalać się nad ziemią? Twarz ta szybowała dumnie niczym szlachetny drapieżny ptak, zakłócający swoim krzykiem spokój przestworzy, to znów opuszczała się z rezygnacją niby synogarlica, której gruchanie napełnia tkliwością głębinę cichego boru. Zadziwiającą biel cery Serafita podkreślała jeszcze czerwień warg, brąz jedwabistych rzęs i brwi - jedyne kolory, jakie odcinały się od bladości lic, których doskonały owal nie przeszkadzał w niczym rozbłyskom uczuć: odzwierciedlały się w nim bez gwałtowności czy wstrząsów, ale z ową majestatyczną i naturalną powagą, jaką przypisujemy chętnie istotom wyższym. Wszystko w tej marmurowej twarzy tchnęło spokojem i siłą. Minna wstała, żeby ująć rękę Serafita - spodziewając się, że tym sposobem przygarnie go do siebie i złoży na tym powabnym czole pocałunek wydarty bardziej przez uwielbienie, niż miłość; ale wzrok młodzieńca, wzrok, co przeniknął ją, jak promień słońca przechodzi przez pryzmat, zmroził biedną dziewczynę. Wyczuła, nie uświadamiając sobie tego, dzielącą ich przepaść, odwróciła głowę i zapłakała. Nagle potężne ramię objęło ją wpół, ozwał się głos pełen słodyczy: - Chodź. - Usłuchała, wsparła głowę, gdzie przejaśniło jej się już, na sercu młodzieńca, który dostosowawszy swój krok do jej kroku ze zgodnością miłą i pełną atencji, powiódł ją na miejsce, skąd oglądać mogli promienne pejzaże polarnej przyrody. - Zanim spojrzę i wysłucham ciebie, powiedz mi, Serafie, czemu mnie odpychasz? Naraziłam ci się czymś może? Czym, powiedz? Nie chciałabym nic mieć dla siebie; chcę, żeby wszystkie ziemskie bogactwa do ciebie należały, jak należą już skarby mojego serca; żeby światło spływało na mnie tylko poprzez twoje oczy, jak moja myśl wypływa z myśli twojej; nie lękałabym się już wtedy, że cię urażę, odbijając tym sposobem blask twojej duszy, słowa twojego serca, światło twojego światła, jak odsyłamy Bogu chwile kontemplacyj, którymi karmi nasze dusze. Chciałabym cała być twoją! - No cóż, Minno, twoje nieustające pragnienia są obietnicą, którą składa nam przyszłość. Nie trać nadziei! Ale skoro chcesz pozostać , czystą, łącz zawsze myśl o Wszechmocnym z uczuciami ziemskimi, a pokochasz wszelkie stworzenie i twoje serce wzbije się bardzo wysoko! - Uczynię wszystko, co zechcesz - odrzekła, lękliwie wznosząc ku niemu oczy. - Nie powinienem być twoim towarzyszem - rzekł smętnie Serafit. Stłumił jakieś myśli, wyciągnął ręce ku Christianii widocznej jako punkt na horyzoncie i rzekł: - Patrz! - Jesteśmy bardzo mali - odpowiedziała. - Tak, lecz uczucie oraz inteligencja czynią nas wielkimi - podjął Serafit. - Od nas jednych, Minno, rozpoczyna się poznanie rzeczy; odrobina znajomości praw świata widzialnego odsłania przed nami ogrom światów wyższych. Wiem, że pora już mówić tak do ciebie; a tak bardzo chciałbym przekazać ci płomień moich nadziei! Może kiedyś znajdziemy się razem w świecie miłości niezniszczalnej. - A dlaczego nie teraz już i nie na zawsze? - wyszeptała. - Nie masz tutaj nic stałego - odparł lekceważąco. - Przemijająca szczęśliwość miłości ziemskiej to tylko przebłysk, co zdradza niektórym duszom jutrzenkę szczęśliwości trwalszej, podobnie jak niektóre istoty uprzywilejowane, odkrywając to lub tamto prawo przyrody, wnoszą niejasno o całym jej systemie. Czyż nasze wątłe szczęście ziemskie nie jest zaświadczeniem innego szczęścia, kompletnego, jak ziemia, fragment świata, świadczy o świecie? Nie potrafimy zmierzyć ogromu orbity myśli Bożej, której stanowimy cząstkę tak małą, jak Bóg jest wielki, ale potrafimy przeczuć jej obszar, paść na kolana, wielbić, czekać. Ludzie mylą się zawsze w swojej wiedzy, nie widząc, że wszystko na ich globie jest względne i dostosowuje się do obrotów ogólnych, do produkcji bezustannej, która nieuchronnie pociąga za sobą postęp i cel. Sam człowiek nie jest tworem skończonym, inaczej nie byłoby Boga! - Kiedy znalazłeś czas, żeby nauczyć się tylu rzeczy? - zagadnęła dziewczyna. - Pamiętam - odparł. - Wydajesz mi się piękniejszy od wszystkiego, co widzę. - Jesteśmy jednym z największych dzieł Boga. Czyż nie dał nam zdolności odzwierciedlania przyrody, koncentrowania jej w nas drogą myśli, czynienia z niej stopnia, skąd wzbijemy się ku Niemu? Kochamy się proporcjonalnie do mniejszej lub większej cząstki nieba, jaką zawierają nasze dusze. Nie bądź więc, Minno, niesprawiedliwą, spójrz na krajobraz, jaki rozpościera się u twoich stóp, czyż nie jest on wspaniały? U twoich stóp Ocean rozwinął się niby kobierzec, góry podobne są murom rzymskiego cyrku, aura nad nami przypomina tkaninę tworzącą kopułę owego teatrum, a wszystko tutaj tchnie myślą Boga, jak aromatem. Spójrz! Burze, od których druzgoczą się statki naładowane ludźmi, wydają nam się stąd jedynie słabymi wirami, a jeśli wzniesiesz głowę, wszystko jest błękitem. Nad tobą jakby diadem gwiazd. Tutaj nikną odcienie ziemskich obrazów. Wsparta o tę przyrodę, którą odmaterialniła przestrzeń, czyż nie czujesz w sobie więcej głębiny niż ducha? Czy nie cechuje cię bardziej wielkość niż entuzjazm, bardziej energia niż wola? Czyż nie doświadczasz wrażeń, których wyraziciel jest już poza nami? Nie czujesz, jak wyrosły ci skrzydła? Módlmy się. Serafit ugiął kolano, skrzyżował ręce na piersiach, a Minna płacząc uklękła. Trwali tak dłuższą chwilę, wśród której błękitna aureola szybująca w niebiosach nad ich głowami rozszerzyła się, a świetliste promienie spowiły oboje bez ich wiedzy. - Czemu nie płaczesz, skoro ja płaczę? - zagadnęła Minna szlochając. - Ci, którzy w całości są duchem, nie płaczą - odparł Serafit wstając z klęczek. - Jakże miałbym płakać? Nie dostrzegam już ludzkich nieszczęść. Tu dobro jaśnieje w całym swoim majestacie; stamtąd słyszę błagania i trwożliwy głos harfy bólu, w której struny uderza dłoń uwięzionego ducha. Tu słucham koncertu harf melodyjnych. Tam w dole masz nadzieję, ów piękny zaczątek wiary; ale tu wiara króluje, tu ziściła się nadzieja! - Nie pokochasz mnie nigdy, jestem zbyt ułomna, gardzisz mną, rzekła dziewczyna. - Minno, fiołek ukryty u stóp dębu powiedział sobie: "Nie kocha mnie słońce, bo mnie omija". A słońce powiedziało sobie: "Zginąłby ten biedny kwiatek, gdybym go przygrzało"! Życzliwe kwiatkowi, przesiewa promienie poprzez liście dębów, osłabia je, aby ubarwić kielich ukochany. Nie znajdując w sobie dość zasłon, lękam się, czy nie patrzysz na mnie za wiele: zadrżałabyś, gdybyś poznała mnie lepiej. Posłuchaj, nie mam upodobania w owocach ziemi; zbyt dobrze pojąłem wasze radości; i, jak owi rozpustni cesarze świeckiego Rzymu, powziąłem niesmak do wszystkiego, bom otrzymał dar wizji... Porzuć mnie - dodał z boleścią Serafit. I przysiadłszy na głazie, zwiesił głowę na piersi. - Czemu przywodzisz mnie do aż takiej rozpaczy? - odrzekła Minna. - Odejdź - zawołał Serafit. - Nie mam nic z tego, czego pragnęłabyś ode mnie. Twoja miłość jest dla mnie zbyt przyziemna. Czemu nie pokochasz Wilfryda? Wilfryd jest mężczyzną. , mężczyzną doświadczonym przez namiętne uczucia, który potrafi cię wziąć w muskularne ramiona, przygarnąć mocno dłonią szeroką i silną. Ma piękne czarne włosy, oko wypełnione myślą ludzką, serce, które przelewa strumienie lawy w słowa płynące z jego ust. Złamie cię pieszczotami. On będzie twoim ukochanym, twoim małżonkiem. Wilfryd dla ciebie został stworzony. Minna płakała rzewnymi łzami. - Czy ośmielisz się powiedzieć, że go nie kochasz? - ozwał się głosem, który jak sztylet przeszywał serce. - Łaski, łaski, Serafie! - Kochaj go, biedne dziecię ziemi, do której twój los przykuł cię nieodwołalnie - rzekł okrutny Serafit i władczym gestem pociągnął Minnę na krawędź soeleru, skąd rozpościerał się widok tak rozległy, że rozentuzjazmowana dziewczyna mogła z łatwością uwierzyć, iż unosi się ponad światem. - Pragnąłem towarzysza, ażeby wejść w królestwo światła, chciałem ci pokazać tę grudę błota, i widzę, że wciąż jeszcze łączy cię z nią mocna więź. Żegnaj! Pozostań tam, raduj się dzięki zmysłom, bądź wierna swojej naturze, blednij, kiedy bledną mężczyźni, rumień się, kiedy rumienią się kobiety, baw się z dziećmi, módl się z grzesznikami, w bólach wznoś oczy ku niebu; drżyj, ufaj, dygocz; będziesz miała towarzysza, będziesz mogła jeszcze śmiać się i płakać, obdarowywać i otrzymywać dary. Bo ja jestem jak wygnaniec, z dala od nieba; i jak monstrum, z dala od ziemi. Moje serce już nie bije; żyję tylko poprzez siebie i dla siebie. Czuję poprzez umysł, oddycham poprzez czoło, widzę przez myśl, umieram z niecierpliwości i pożądań. Nikt na ziemi nie ma tej władzy, by spełnić moje życzenia, ukoić moją niecierpliwość, a płakać oduczyłem się już. Jestem samotny. Nie szemrzę i czekam. Serafit spojrzał na ukwiecony wzgórek, na którym posadził Minnę, po czym obrócił oko ku posępnym górom o szczytach osnutych gęstymi mgłami, rzucając w nie resztę swoich myśli. - Czy nie słyszysz, Minno, cudownego koncertu? - podjął głosem turkawki, wykrzyczał się już bowiem orzeł. - Zda się: muzyka harf eolskich, które wasi poeci umieszczają w głębi gór i lasów. Czy widzisz niewyraźne zarysy twarzy pojawiające się w chmurach? Uskrzydlone stopy tych, co niestrudzenie ozdabiają niebo? Te momenty krzepią duszę; z nieba spadną niebawem kwiaty wiosenne, światło wzbija się od bieguna. Uciekajmy, pora już. Migiem przymocowawszy deski, ześliznęli się po stromych zboczach Falbergu opadających ku dolinom Sieg. Inteligencja cudowna patronowała ich biegowi, a raczej lotowi. Ilekroć natrafiali na rozpadlinę przysypaną śniegiem, Serafit brał Minnę na ręce i, nie ważąc więcej niż ptak, mknął po kruchej warstwie zakrywającej otchłań. To znów, kierując towarzyszką, skręcał lekko, by wyminąć skraj przepaści, drzewo, głaz, który jakby dostrzegał pod śniegiem - podobnie marynarz obeznany z oceanem odgaduje obecność raf po kolorze wód, układzie i biegu fal. Kiedy znaleźli się na drodze wiodącej do Siegdahlen, gdzie mogli posuwać się niemal bez obawy, po linii prostej, by dotrzeć do zamarzniętego Stromfiordu, Serafit zatrzymał Minnę: - Nie mówisz nic do mnie - zagadnął. - Sądziłam - odrzekła z szacunkiem - że chciałeś podumać samotnie. - Śpieszmy się, moja duszko, noc niedługo zapadnie - odparł. Minna zadrżała na dźwięk głosu towarzysza, dźwięk, by tak rzec, nowy: ów głos, czysty jak u dziewczęcia, rozproszył fantastyczne blaski marzeń, wśród których posuwała się aż do tej chwili. Serafit jął zrzucać z siebie swoje właściwości męskie, w oczach gasić światła inteligencji zbyt żywe. Urocza para przemknęła przez fiord i dotarła do śnieżnej równiny między brzegiem zatoki a pierwszym rzędem domów Jarvis; przynaglani gęstniejącym mrokiem, spieszyli teraz ku plebanii, zdążając pod górę zakosami drogi niby po gigantycznych schodach. - Mój ojciec niepokoi się na pewno - rzekła Minna. - Nie - odparł Serafit. W tymże momencie stanęli pod bramą ubogiego domostwa, w którym pan Becker, pastor w Jarvis, czytając czekał na córkę z kolacją. - Oddaję drogiemu panu Minnę zdrową i całą - powiedział Serafit. - Dziękuję pani - odrzekł starszy pan kładąc okulary na książce. - Musicie być zmęczone. - Wcale nie - odparła Minna, której czoło w tym momencie owiał oddech towarzyszki. - Nie przyszłabyś, moja maleńka, pojutrze do mnie na herbatę? - Chętnie, najdroższa. - Przyprowadzi mi ją pan? - Oczywiście. Serafit pochylił głowę zalotnym ruchem, skłonił się panu Beckerowi, wyszedł i po chwili dotarł na dziedziniec zamku szwedzkiego. Pod gigantycznym okapem dachu zjawił się osiemdziesięcioletni sługa, dzierżąc latarnię. Z kobiecą gracją Serafit odpiął deski, pobiegł do salonu zamkowego, padł na sofę okrytą skórami i wyciągnął się wygodnie. - Co podać panience? - spytał starzec zapalając świece nadzwyczaj długie, jakich używa się w Norwegii. - Nic, Dawidzie. Jestem za bardzo zmęczona. Serafit rozpiął sobolowe futro, otulił się w nie i zasnął. Stary sługa postał chwilę wpatrując się z miłością w osobliwą istotę, którą miał przed oczyma, a której płeć określić byłoby nader trudno, nawet uczonym. Kiedy tak leżała w zwykłym swoim odzieniu, podobnym zarówno peniuarowi damskiemu, jak męskiemu płaszczowi nie sposób byłoby nie uznać za dziewczęce stóp drobnych, które niedbale wysunęła spomiędzy fałd, pragnąc jakby ukazać naturalną delikatność kostek; ale z czoła, z profilu wyczytałbyś wyraz siły męskiej, rozwiniętej do najwyższego stopnia. "Cierpi, ale nie chce powiedzieć mi tego - pomyślał starzec. - Więdnie niby kwiat ugodzony promieniami nazbyt skwarnego słońca. I zapłakał stary sługa. II Serafita. Wieczorem Dawid znów zjawił się w salonie. - Wiem, kogo chcesz mi oznajmić - rzekła SERAFITA sennie. - Wilfryd może wejść. Mężczyzna słysząc te słowa wbiegł i usiadł przy niej. - Czyś chora, droga moja Serafito? Nie widziałem cię jeszcze aż tak bladej. Zwróciła twarz ku niemu, odgarnąwszy włosy z czoła ruchem uroczej kobiety, co dręczona migreną nie ma już sił się żalić. - Popełniłam - odrzekła - szaleństwo, przeprawiając się z Minną na drugi brzeg fiordu; weszłyśmy na Falberg. - Czyżbyście szukały śmierci ? - zatrwożył się niczym kochanek. - Nie lękaj się, zacny Wilfrydzie, troskliwie opiekowałam się twoją Minną. Wilfryd huknął pięścią w stół, zerwał się i wydając okrzyk boleści skierował się ku drzwiom, po czym zawrócił, żeby dać upust żalom. - Czemu hałasujesz, skoro wiesz, że czuję się źle? - rzekła Serafita. - Przebacz! Łaski! - odparł klękając przed nią. - Mów do mnie surowo, żądaj ode mnie wszystkiego, co tylko podyktują ci twoje okrutne kaprysy kobiece: spełnię najsroższe rozkazy; ale, moja ukochana, nie kwestionuj mojej miłości. Chwytasz Minnę jak topór i godzisz we mnie, wzmagając ciosy. Łaski! - Dlaczego, mój miły, mówisz mi te słowa wiedząc, że nie zdadzą się na nic? - odparła rzucając mu spojrzenia, które w końcu nasyciła słodyczą tak wielką, że Wilfryd nie widział już oczu Serafity, lecz tylko świetlisty fluid o wibracjach podobnych włoskiemu śpiewowi, przepojonemu miękkością. - Ach! Nikt nie umiera od udręki - westchnął. - Cierpisz? - podjęła głosem, którego emanacje oddziaływały na serce Wilfryda podobnie jak spojrzenia. - I cóż mogę uczynić dla ciebie? - Pokochaj mnie tak, jak ja cię kocham. - Biedna Minna! - odrzekła. - Przyszedłem bezbronny, jak zawsze! - zawołał Wilfryd. - Usposobienie masz krwiożercze - uśmiechnęła się Serafita. - Czyż nie wyrzekłam tych słów jak owe paryżanki, o których opowiadałeś mi amorach? Wilfryd usiadł, skrzyżował ręce i z posępną miną wpatrywał się w Serafitę. - Przebaczam ci - rzekł - bo nie wiesz, co czynisz. - Ejże - odparowała - już od czasów Ewy kobieta zawsze czyniła świadomie dobrze lub źle. - Chyba tak - westchnął. - Jestem tego pewna, Wilfrydzie. Nasz instynkt jest właśnie tym, co czyni nas tak doskonałymi. Wyczuwamy to, czego wy uczyć się musicie. - Dlaczego więc nie czujesz, jak bardzo cię kocham? - Bo nie kochasz mnie. - O Boże! - Czemu więc skarżysz się na swoje udręki? - zapytała. - Okrutna dziś jesteś, Serafito. Jesteś istnym demonem. - Nie, mam tylko dar rozumienia, a to straszne. Boleść, Wilfrydzie, jest światłem, które rozjaśnia nam życie. - Po co chodziłyście na Falberg? - Powie ci to Minna, bo jestem zbyt znużona, by mówić. Oddaję głos tobie, który wiesz wszystko, który nauczyłeś się wszystkiego i nic nie zapomniałeś, tobie, który przeszedłeś przez tyle prób społecznych. Zabawiaj mnie, słucham. - Cóż miałbym ci powiedzieć, czego nie wiesz jeszcze? A zresztą żądania twoje to drwina. Nie uznajesz nic na tym świecie, rozbijasz jego nazwy, piorunujesz na jego prawa, obyczaje, uczucia, naukę, sprowadzając je do proporcyj, jakich nabierają rzeczy, jeśli spoglądać na nie z wyżyn pozaziemskich. - Widzisz więc dobrze, mój miły, że nie jestem kobietą. Kochając mnie, popełniasz błąd. Jak to! Opuszczam eteryczne rejony mojej domniemanej siły, pokornie czynię się małą, zginam karku na sposób samic wszelkich gatunków, a ty mnie zaraz wywyższasz! Jestem zdruzgotana w kawałki, złamana, proszę cię o pomoc, potrzebuję twojego ramienia, a ty mnie odpychasz. Nie rozumiemy się wzajem. - Nigdy jeszcze nie byłaś tak niedobra, jak dziś. - Niedobra! - powtórzyła rzucając spojrzenie, które wszelkie uczucia przetapiało w doznania niebiańskie. - Nie, czuję się źle, i basta. A więc odejdź ode mnie, mój miły. Czyż nie nadużywam twoich praw mężczyzny? Winnyśmy się wam zawsze podobać, być wam wytchnieniem, być zawsze wesołymi, a miewać tylko takie kaprysy, które was bawią. I cóż mam począć, mój miły? Chcesz, bym zaśpiewała, zatańczyła, choć nie mogę przemówić i utrzymać się na nogach? Musimy się do was uśmiechać, moi panowie, choćbyśmy konały! Podobno zowiecie to waszą władzą. Biedne kobiety! Boleję nad nimi. Przecież porzucacie je, kiedy się starzeją; czyżby nie miały serca ni duszy? A ja, Wilfrydzie, mam przeszło sto lat, odejdź więc! Padnij do nóg Minnie. - O moja wieczna miłości! - A wiesz ty, czym jest wieczność? Zamilknij, Wilfrydzie. Pożądasz mnie, ale nie kochasz. Powiedz mi, czy przypominam ci jakąś zalotną kobietę? - Och, na pewno nie poznaję już w tobie czystej i niebiańskiej dziewczyny, którą po raz pierwszy ujrzałem w kościele w Jarvis. Na te słowa Serafita przeciągnęła dłońmi po czole, a kiedy odsłoniła twarz, Wilfryd zdumiał się nabożnym i świątobliwym wyrazem, jaki pojawił się w tych licach. - Masz rację, mój miły. Popełniam błąd, ilekroć dotknę stopą waszej ziemi. - Tak, droga Serafito, bądź mi gwiazdą i nie opuszczaj miejsca, skąd ogarniasz mnie światłością tak żywą. Kończąc te słowa, chciał ująć dłoń dziewczyny, lecz ona cofnęła ją bez pogardy i gniewu. Wilfryd poderwał się i stanął w oknie, odwróciwszy się, żeby Serafita nie dostrzegła łez, które zakręciły mu się w oczach. - Czemu płaczesz? - spytała. - Nie jesteś już dzieckiem, Wilfrydzie. No, chodź tu do mnie, żądam tego. Dąsasz się, choć to ja powinnam się gniewać. Widzisz, że źle się czuję, a zmuszasz mnie jakimiś wątpliwościami do myślenia, mówienia lub dzielenia kaprysów i pojęć, które mnie nużą. Gdyby twoja inteligencja była pokrewna mojej, zagrałbyś na jakimś instrumencie, kojąc moje troski; ale kochasz mnie dla siebie, a nie dla mnie. Słowa te uciszyły nagle burzę miotającą sercem Wilfryda; zbliżył się z wolna, by wpatrywać się łacniej w tę powabną dziewczynę leżącą przed jego oczyma w pozie niedbałej, zwodniczej, z głową wspartą na dłoni. - Myślisz, że nie kocham cię wcale - podjęła. - Mylisz się. Posłuchaj, Wilfrydzie. Zdobywasz już wiedzę niemałą, przecierpiałeś wiele. Pozwól, że wytłumaczę ci twój zamysł. Chciałeś wziąć mnie za rękę? - Uniosła się na posłaniu, wdzięczne jej ruchy promieniowały jakby światłem. - Czyż dziewczyna godząc się, by mężczyzna wziął ją za rękę, nie składa obietnicy i nie powinna jej dotrzymać? Wiesz doskonale, że nie mogę być twoją. Dwojakie uczucia panują nad miłością, która urzeka kobietę tej ziemi. Kobieta albo poświęca się istotom cierpiącym, upadłym, występnym, które pocieszyć, podnieść i odkupić pragnie; albo ofiarowuje siebie istotom wyższym, szlachetnym, silnym, które pragnie wielbić, rozumieć, a które często ją druzgoczą. Byłeś człowiekiem upadłym, aleś oczyścił się w płomieniach skruchy i dziś jesteś wielki; a ja czuję się za słaba, żeby ci dorównać - i jestem zbyt religijna, żeby ukorzyć się przed władzą inną niż Najwyższego. Twoje życie, mój miły, tak usymbolizować by można: jesteśmy na Północy, wśród chmur, gdzie krążą abstrakcje. - Mówiąc tak, zabijasz mnie, Serafito - odparł. - Cierpię, ilekroć wyposażona w swoją monstrualną wiedzę ogołacasz wszelkie ludzkie sprawy z właściwości, jakie nadaje im czas, przestrzeń, forma, aby ujmować je matematycznie w jakiś wyraz czysty, podobnie jak czyni geometria z ciałami, którym odejmuje gęstość. - Zgoda, Wilfrydzie, będę ci posłuszna. Porzućmy tę kwestię. Jak ci się podoba ten kobierzec z niedźwiedziej skóry, którą rozłożył tutaj mój poczciwy Dawid? - No cóż, bardzo ładny. - Ale nie widziałeś mnie jeszcze w tej duszgrzejce! Był to rodzaj kaszmirowego płaszcza podbitego czarnymi lisami - nazwa, od której robi się ciepło na duszy. - Czy sądzisz - podjęła - że na którymkolwiek z królewskich dworów monarcha posiada podobne futro? - Godne jest tej, która je nosi. - A którą ty poczytujesz za bardzo piękną? - Język ludzki nie zdoła tego wyrazić, możliwy tu tylko dialog dwojga serc. - Zacny jesteś, Wilfrydzie, żeś ukoił moją boleść miłymi słowy... które mówiłeś już innym. - Żegnaj. - Pozostań! Bardzo lubię i ciebie, i Minnę, wierz mi! Ale łączę was oboje w jedną i tę samą istotę. Zjednoczeni tym sposobem, jesteście mi bratem albo, jeśli wolisz, siostrą. Pobierzcie się, chciałabym widzieć was szczęśliwymi, zanim opuszczę na zawsze te rejony ciężkich prób i boleści. Mój Boże, zwykła kobieta potrafi uzyskać wszystko od kochanka! Powiada mu: "Zamilknij"! I kochanek milczy. Powiada: "Umrzyj"! I kochanek umiera. Powiada mu: "Kochaj mnie, lecz się nie zbliżaj"! I nie przystępuje do niej blisko, posłuszny, niby dworzanin królowi. Powiada mu: "Ożeń się"! I biorą ślub. Pragnę więc waszego szczęścia, a wy mi go odmawiacie. Czyżbym nie miała władzy? A więc słuchaj, Wilfrydzie, podejdź tu blisko, tak, trapiłabym się, gdybyś poślubił Minnę; ale kiedy na zawsze zniknę ci z oczu, wtedy. , obiecaj mi, że się połączycie, niebo przeznaczyło was jedno drugiemu. - Wysłuchałem cię z rozkoszą, Serafito. W słowach twoich, choć niezrozumiałe, tai się czar magiczny. Ale co chciałaś właściwie powiedzieć ? - Masz rację, zapominam, że jestem szalona; że jestem tym biednym stworzeniem, w którego słabości gustujesz. Zadręczam cię, a ty przybyłeś w te dzikie strony, żeby znaleźć spokój, ty, którego zdruzgotały gwałtowne ataki nieznanego geniusza, ty, wyczerpany żmudnymi pracami naukowymi, ty, któryś o mało nie zamaczał rąk w zbrodni i nosiłeś łańcuchy sprawiedliwości ludzkiej. Wilfryd półżywy padł na kobierzec. Ale kiedy tchnienie Serafity owionęło mu czoło, zasnął spokojnie u jej stóp. - Śpij i wypocznij - rzekła wstając z posłania. I położywszy dłonie na głowie Wilfryda, jęła mówić, a każde zdanie padające z jej ust miało inną tonację, choć wszystkie były melodyjne i przepojone dobrocią zdającą się emanować z oblicza Serafity pod postacią mglistych falowań: tak ziemska bogini przelewa dziewiczo swoje promienie na ukochanego jej, śpiącego pasterza. - Mogę ukazać ci się, drogi Wilfrydzie, takim, jaki jestem - bo jesteś silny. Nadeszła godzina, godzina, w której rozmigotane światła przyszłości rzucają odblask na dusze, godzina, kiedy dusza niepokoi się wśród wolności swojej. Teraz już mogę powiedzieć, jak bardzo cię kocham. Czy nie widzisz, jaką jest moja miłość, miłość idealnie bezinteresowna, uczucie przepełnione li tylko tobą, miłość podążająca za tobą w przyszłości, aby przyszłość twoją oświecać? Bo ta miłość jest światłem prawdziwym. Czy pojmujesz teraz, jak gorąco pragnęłabym wiedzieć, żeś uwolnił się od tego życia, które ci ciąży, i widzieć cię jeszcze bliższym światu, gdzie kocha się na zawsze? Czyż to nie cierpienie kochać tylko na czas jednego życia? Czy nie wyczułeś smaku miłości wiecznej ? Rozumiesz teraz, do jakich zachwyceń wznosi się stworzenie, kiedy dwojaka natura pozwala mu kochać tego, który nie zdradza nigdy niczyjej miłości, tego, przed którym w uwielbieniu padamy na kolana. Chciałabym mieć skrzydła, Wilfrydzie, aby okryć cię nimi, chciałabym móc obdarzyć cię siłą, co zawczasu już wprowadziłaby cię w świat, gdzie najczystsza radość najczystszej przyjaźni, jakiej doświadczamy tu na ziemi, byłaby cieniem wśród światła, które bez ustanku rozjaśnia i weseli serca. Przebacz duszy siostrzanej, że w krótkich słowach przedstawiła ci obraz twoich błędów, powodowana miłosierdziem - aby uśpić piekącą boleść, o jaką przyprawiały cię wyrzuty. Posłuchaj koncertu przebaczenia! Pokrzep duszę oddychając jutrzenką, która wzniesie się dla ciebie spoza mroków śmierci. Tak, twoje życie nie jest z tego świata! Oby słowa moje przybrały świetlisty kształt snów, ustroiły się w obrazy, zapłonęły i spłynęły na ciebie. Wznieś się, wznieś aż do punktu, w którym wszyscy ludzie widzą siebie wyraźnie, choć mali są i stłoczeni jak ziarenka piasku nad morzem. Ludzkość rozwinęła się niby prosta wstęga; widzisz gamę odcieni tego kwiatu niebiańskich ogrodów? Widzisz tych, którym brak inteligencji, tych, którzy zaczynają się nią zabarwiać, tych, których los doświadczył, tych, którymi zawładnęła miłość, i tych, co przejęci mądrością zdążają do krainy światła? Czy poprzez tę myśl widzialną pojąłeś przeznaczenie ludzkości? Skąd nadeszła i dokąd zmierza? Wytrwaj na swojej drodze! Osiągnąwszy cel podróży, usłyszysz, jak zagrają trąby wszechpotęgi, jak rozlegną się okrzyki zwycięstwa i zabrzmią, takie akordy, że choć od jednego z nich zadrżałaby ziemia, giną w świecie nie znającym wschodu ani zachodu. Czy pojmujesz, drogi biedaku przez los doświadczony, że gdyby nie te chwile odrętwienia i te zasłony snu, podobny widok porwałby i rozszarpał twoją inteligencję, jak wichura porywa i strzępi słabe płótno, i odjąłby na zawsze człowiekowi jego rozum? Czy pojmujesz, że tylko dusza wyniesiona do swojej wszechpotęgi z trudem podoła stawić opór, we śnie, zachłannej styczności z Duchem? Szybuj jeszcze wśród sfer migoczących i świetlistych, podziwiaj, biegaj. Fruwając tak, wypoczywasz, wędrujesz bez znużenia. Jak wszyscy ludzie, chciałbyś pogrążyć się na zawsze w tych sferach zapachu, światła, po których przechadzasz się wyswobodzony z nikłego ciała - i w których przemawiasz myślą! Biegaj, fruwaj, raduj się chwilę skrzydłami, które uzyskasz, kiedy miłość w tobie będzie już tak kompletna, że wyzbywszy się zmysłów staniesz się zupełną inteligencją i miłością zupełną! Im wyżej się wzniesiesz, tym mniej będziesz niepokoił się otchłanią! W niebiosach nie istnieją przepaści. Patrz, wpatruj się we mnie jeszcze przez moment, bo potem ujrzysz mnie już tylko niedoskonale, jak widzisz w świetle bladego słońca ziemi. Serafita wspięła się na palce i trwała, miękko skłoniwszy głowę, z włosami rozrzuconymi, w uskrzydlonej pozie, jaką uduchowieni malarze nadawali Wysłannikom niebios: fałdy jej szaty układały się z owym nieokreślonym wdziękiem zatrzymującym artystę, człowieka, który wyraża wszystko poprzez uczucie, przed cudownymi fałdami welonu antycznej Polihymnii. Po czym wyciągnęła rękę i Wilfryd wstał. Kiedy spojrzał na Serafitę, blada dziewczyna leżała na niedźwiedziej skórze, z głową wspartą na dłoni, twarz miała spokojną, oczy błyszczące. Wilfryd zapatrzył się w nią milcząc, oblicze jego ożywił nabożny lęk, przejawiając się również nieśmiałą powściągliwością. - Tak, moja droga - ozwał się w końcu, jak gdyby odpowiadając na pytanie - światy nas rozdzielają. Godzę się z losem, mogę cię tylko wielbić. Ale cóż pocznę sam, biedny? - Wilfrydzie, czy nie masz swojej Minny? Spuścił głowę. - Och! Porzuć tę wzgardę: kobieta pojmuje wszystko przez miłość; jeśli nie rozumie, czuje, jeśli nie czuje, widzi, jeśli nie widzi, nie rozumie ani nie czuje... no cóż, wtedy ów anioł ziemi odgaduje mężczyznę, żeby go bronić, a broń ukrywa pod urokami miłości. - Serafito, czy jestem godzien należeć do kobiety? - Stałeś się nagle bardzo skromny, ale czy to aby nie zasadzka? Kobieta zawsze wzrusza się bardzo, jeśli gloryfikować jej słabość! A więc pojutrze z wieczora przyjdź do mnie na herbatę; będzie też poczciwy pan Becker; i ujrzysz swoją Minnę, najniewinniejsze stworzenie, jakie znam na tym świecie. A teraz odejdź już, mój miły, dzisiejszego wieczoru winnam modlić się długo, żeby odpokutować za grzechy. - A jakże ty grzeszyć potrafisz? - Mój drogi biedaku, kto nadużywa swojej potęgi, grzeszy pychą, nieprawdaż? A chyba dziś byłam zbyt pyszna. No, idź już. Wstąp jutro. - Jutro - westchnął cicho Wilfryd nie mogąc oderwać oczu od tej istoty, której nie zatarty obraz chciałby zabrać ze sobą. I choć rad byłby już się oddalić, stał jeszcze długą chwilę wpatrując się w światło błyszczące w oknach zamku szwedzkiego. "Cóż więc widziałem? - medytował. - Nie, to bynajmniej nie stwór zwykły, ale całe stworzenie. Z tego świata dostrzeżonego za chmurami i zasłonami pozostały mi oddźwięki podobne wspomnieniom boleści, co się rozproszyła, albo olśnieniom powodowanym przez owe sny, wT których słyszymy lament wymarłych pokoleń mieszający się z melodyjnymi głosami wysokich rejonów, gdzie wszystko jest miłością i światłem. Czy to jawa? Czy śpię jeszcze? Czy zachowałem swoje oczy ze snu, owe oczy, przed którymi świetliste przestrzenie cofają się w nieskończoność, oczy podążające za przestrzeniami? Chociaż noc mroźna, głowa wciąż jeszcze mi płonie. Chodźmy na plebanię! Między pastorem a jego córką zdołam utemperować swoje myśli". Nie ruszał się jednak z miejsca, skąd mógł zaglądać do salonu Serafity. Tajemnicza istota wydawała się promieniejącym środkiem koła, jakie tworzyła wokół niej aura o rozleglejszym niż u innych istot zasięgu: ktokolwiek wszedł w ów krąg, wpadał w moc wirów światłości i zachłannych myśli. Zmuszony walczyć z niewytłumaczoną siłą, Wilfryd zwyciężył nie bez wielkiego trudu; ale przekroczywszy obręb zamku odzyskał wolną wolę, podążył raźno ku plebanii i stanął wkrótce pod wysokim drewnianym sklepieniem, które siedzibie pana Beckera służyło za perystyl. Otwarł pierwsze drzwi przybrane noeverem, na które wiatr naniósł śniegu, i zastukał mocno do drugich, pytając: - Czy pozwoli mi pan spędzić wieczór u siebie? - Prosimy! - zmieszały się intonacje dwóch głosów. Wchodząc do bawialni, Wilfryd wracał stopniowo do życia rzeczywistego. Z wielką serdecznością skłonił się Minnie, uścisnął dłoń pana Beckera, powiódł spojrzeniem po tej scenerii, która obrazami swoimi uspokoiła skurcz jego natury fizycznej, gdzie zachodziło już zjawisko dające się porównać z wrażeniami, jakich doznają niekiedy ludzie nawykli do długotrwałych ekstaz. Jeżeli myśl pełna energii uniesie na swoich skrzydłach Chimery uczonego albo poetę, odrywając go od spraw zewnętrznych, na tej ziemi będących mu pętami, rzucając w bezkresne rejony, gdzie najogromniejsze zbiorowiska faktów zamieniają się w abstrakcje i gdzie najpotężniejsze dzieła przyrody są obrazami - biada mu, skoro nagły hałas porazi jego zmysły i przywoła wędrującą duszę do jej lochu z ciała i kości. Zderzenie dwóch potęg, Ciała i Ducha, z których jedna w działaniu pokrewna jest niewidzialnemu piorunowi, druga zaś dzieli z naturą widzialną ów miękki opór przeciwstawiający się chwilowo zniszczeniu, walka tych dwóch potęg, a raczej straszliwy ich spazm miłosny, rodzi nieopisane cierpienia. Ciało zażądało znów ognia, który je spala, ogień znów schwycił swoją zdobycz. Ale fuzja nie dokonuje się bez kotłowań, wybuchów i udręk, których widome przykłady ukazują nam chemie, kiedy rozdzielają się dwa wrogie pierwiastki uprzednio przez nią złączone. Od kilku dni, ilekroć Wilfryd zjawiał się u Serafity, ciało jego wpadało w otchłań. Jednym spojrzeniem osobliwa istota wciągała go duchowo w sferę, dokąd Medytacja wciąga uczonego, dokąd Modlitwa przenosi duszę nabożną, dokąd Wizja wiedzie artystę, dokąd Sen porywa niektórych ludzi; każdy bowiem ma swoją drogę, by dotrzeć do przepaści wyższych, każdy ma swojego przewodnika kierując się tam, każdy cierpi wracając stamtąd. Tam tylko rozdzierają się zasłony i w nagości swojej ukazuje się Objawienie, żarliwe i groźne zwierzenie świata nieznanego, wizja, z której umysł przynosi na ziemię tylko strzępy. Dla Wilfryda godzina spędzona z Serafitą była czymś na kształt marzeń, w jakich gustują theriaki - kiedy każdy czułek nerwu staje się ośrodkiem promieniującej radości. * Theriaki - nazwa nadawana na Wschodzie palaczom opium. Odchodził śmiertelnie znużony, jak dziewczyna, którą wyczerpała pogoń za olbrzymem. Ziąb zaczynał osłabiać ostrym swoim biczem chorobliwy dygot, jaki wywoływał w nim każdy ponowny mariaż dwóch natur gwałtownie rozłączonych; po czym wracał zawsze na plebanię; pociągał go do Minny obraz życia codziennego, życia, którego zawsze łaknął, jak awanturnik rodem z Europy łaknie swojej ojczyzny, kiedy wśród mamiących feerii Wschodu schwyci go nostalgia. W tym momencie ów cudzoziemiec, bardziej niż kiedykolwiek znużony, padł na fotel i czas pewien rozglądał się wokół, budząc się jakby ze snu. Pan Becker, nawykły zapewne, jak i jego córka, do jawnych dziwactw gościa, czytał dalej, a Minna nie odrywała oczu od robótki. Bawialnię zdobiły kolekcje norweskich muszel i owadów. Osobliwości te, pomysłowo rozmieszczone na ścianach z żółtych sosnowych desek, tworzyły barwny gobelin, pociemniały od dymu tytoniowego. W głębi, naprzeciwko drzwi głównych, stał ogromny piec z kutego żelaza, tak pieczołowicie pucowany ręką służącej, że lśnił jak polerowana stal. Siedząc przy piecu, w głębokim fotelu obitym tapiserią, z nogami okutanymi futrzanym workiem, pan Becker czytał infolio ułożone na stercie innych ksiąg, niby na pulpicie; po lewej miał dzban piwa i szklankę - po prawej paliła się, kopcąc, lampa napełniona rybim tranem. Pastor wyglądał na lat mniej więcej sześćdziesiąt. W typie jego twarzy znalazłby szczególne upodobanie pędzel Rembrandta: malarz ów lubił takie właśnie małe bystre oczy okolone zmarszczkami, szpakowate krzaczaste brwi, siwe włosy wymykające się w dwóch puszystych pasmach spod czarnej aksamitnej mycki, potężne odsłonięte czoło, twarz niemal czworokątną dzięki dolnej szczęce szerokiej i wydatnej; dodajmy do tego głęboki spokój, świadczący dla obserwatora o jednym z rodzajów potęgi - królewskim majestacie, jakim darzy pieniądz, trybuńskiej władzy burmistrza, wiedzy o sztukach pięknych lub o niezłomnej sile szczęśliwego nieuctwa. Urodziwy ów starzec, którego dobra tusza wskazywała na żelazne zdrowie, był spowity w robdeszan z prymitywnego sukna, zdobny zwykłą lamówką. Trzymając z powagą w ustach długą piankową fajkę, wypuszczał miarowo dym i śledził z roztargnieniem jego fantastyczne kłęby, zajęty pewnie medytacjami mającymi za cel przetrawianie i przyswajanie myśli autora, którego dziełami się interesował. Z drugiej strony pieca, przy drzwiach od kuchni, majaczyła postać Minny, zasnuta szarawym dymem, do którego dziewczyna wydawała się przyzwyczajona. Przed nią, na stoliczku, leżały przybory niezbędne dla szwaczki: stos serwetek, pończochy do cerowania - oświetlone lampą podobną do tej, która rzucała światło na białe karty księgi tak absorbującej pastora. Świeżość cery wydobywał jeszcze owal nader delikatny, przydając wielkiej czystości, która harmonizowała z naiwnością malującą się na bladym czole i w jasnych oczach Minny. Siedziała w krześle prosto, z lekka tylko nachylona ku lampie, żeby widzieć lepiej - i odsłaniając bezwiednie powaby biustu. Włożyła już na noc biały bawełniany peniuar. Włosy jej okalał zwykły perkalowy czepek, ozdobiony jedynie muszką z tejże materii. Zatopiona w sekretnej zadumie, liczyła, nie myląc się jednak, nici serwetki lub oczka pończochy. Stanowiła wyobrażenie tak najkompletniejsze, typ jak najprawdziwszy kobiety przeznaczonej przez los dziełom ziemskim, kobiety, której spojrzenie byłoby zdolne przeniknąć mgły sanktuarium, ale którą myśl pokorna i miłosierna zarazem utrzymywała na wyżynach człowieczych. Wilfryd padł na fotel między dwoma stolikami i z rodzajem upojenia kontemplował ów obraz pełen harmonii, którego nie mąciły bynajmniej kłęby dymu. Jedyne okno, oświetlające latem bawialnię, było teraz szczelnie zamknięte. Miast firanek stary kobierzec umocowany na kiju zwisał w grubych fałdach. Nie było tu żadnej malowniczości, żadnych efektów, a tylko surowa prostota, niekłamana dobroduszność, naturalna niewymuszoność i wszelki obyczaj życia domowego, obcego swarom i troskom. Wiele mieszkań ma wygląd taki, jak gdyby przeniesiono je ze snu, snujący się po nich blask uciech wydaje się ukrywać ruiny pod zimnym uśmiechem zbytku; a ta bawialnia była szlachetna w prawdziwości swojej, zharmonizowana w kolorach - budząca myśl o idei życia patriarchalnego, pełnego i kontemplacyjnego. Ciszę mąciła tylko dreptanina służącej zajętej przygotowaniami do kolacji, skwierczenie solonego masła, w którym, według miejscowych przepisów kulinarnych, smażyła się suszona ryba. - Zapali pan fajkę? - ozwał się pastor korzystając z momentu, w którym, jak mu się zdawało, Wilfryd mógł go usłyszeć. - Dziękuję drogiemu panu - odparł. - Wygląda pan dziś na bardziej niż zazwyczaj cierpiącego - rzekła Minna zauważywszy słabość, jaką zdradzał głos przybysza. - Jak zawsze po wizycie na zamku. Minna zadrżała. - Mieszka tam dziwna osobistość, panie pastorze - podjął po chwili. - Siedzę tu na wsi już pół roku, nie ośmieliłem się jednak aż dotąd zapytać o nią pana, a i dziś muszę zadać sobie gwałt, żeby z panem o niej pomówić. Zaczynam żałować gorzko, że zima przerwawszy moją podróż zmusiła mnie, bym tu pozostał; ale od dwóch miesięcy z dniem każdym łańcuchy mocniej przykuwają mnie do Jarvis, obawiam się więc, że zostanę tu póki życia. Wie pan już, jak poznałem Serafitę, o jaką emocję przyprawiło mnie samo jej spojrzenie i głos - krótko mówiąc, zna pan powody, dla których zaprosiła mnie ona, co nie chce przyjmować nikogo. Od pierwszego dnia przychodzę tu, żeby zasięgnąć u pana jakichś informacyj o tej tajemniczej istocie. Tu rozpoczęła się dla mnie seria czarów... - Czarów! - żachnął się pastor wytrząsając popiół z fajki do glinianego talerza napełnionego piaskiem, który służył mu za spluwaczkę. - Czyż istnieją czary? - Z pewnością pan, który czytasz w tej chwili tak pilnie księgę "Zaklęć" Jana Wiera, zrozumiesz komentarz, jakim opatrzyć spróbuję swoje wrażenia - zareplikował Wilfryd. * Johann Wier albo Weyer (1515—1588) — lekarz belgijski, w podróży po wielu krajach Wschodu zainteresował się magią, powróciwszy zaś do kraju wydał w 1564 dzieło na ten temat. - Ktokolwiek uważnie bada przyrodę zarówno w jej wielkich przemianach, jak najdrobniejszych dziełach, musi uznać możliwość czarów, nadając temu słowu jego sens rzeczywisty. Człowiek nie stwarza sił, korzysta tylko z jednej z nich, istniejącej, ale w której streszczają się wszystkie; mam na myśli ruch, niepojęte tchnienie najwyższego autora światów. Gatunki są nazbyt odrębne, żeby ręka ludzka zdołała je pomieszać; i jedyny cud, jakiego potrafiła dokonać, spełnił się w połączeniu dwóch wrogich substancji. Bo przecież proch to kuzyn piorunu! Ale żeby - i to nagle - wydobyć z nicości stworzenie, który to proces wymaga czasu, a czas nie posuwa się i nie cofa nawet na cal... A więc poza nami natura kształtująca jest posłuszna prawom, których porządku i urzeczywistniania nie odwróci niczyja ręka. Ale też oddając Materii, co materialne, byłoby czymś nierozsądnym nie uznać w nas istnienia monstrualnej władzy, tak niezmierzonej w skutkach, że, jak sięgnąć pamięcią, pokolenia nie sklasyfikowały ich jeszcze zadowalająco. Nie mówię panu o zdolności do abstrakcji wszelkich przypadków, zmuszania Przyrody do zamknięcia się w Słowie, a czyn to gigantyczny, nad którym gmin nie zastanawia się bardziej niż nad kwestią ruchu; ale zdolność ta przywiodła teozofów indyjskich do interpretacji stworzenia poprzez słowo, któremu nadali możność odwracania porządku. Najdrobniejsza cząstka ich pokarmu, ziarnko ryżu, z którego powstaje twór i w którym twór ten streszcza się następnie, stanowiło dla nich obraz tak czysty słowa stwórczego i słowa abstrahującego, że było czymś nader prostym zastosować ów system do produkowania światów. Większość ludzi musiała kontentować się ziarnkiem ryżu zasianym we wszystkich Genezach. Święty Jan powiadając, że Słowo było u Boga, skomplikował tylko trudność. Ale posiew, kiełkowanie i rozkwit naszych idei to niewiele, jeśli porównać tę zdobycz rozdzieloną między mnóstwo ludzi ze zdolnością czysto indywidualną przekazywania owej zdobyczy sił mniej lub więcej aktywnych za pomocą, nie znanej mi bliżej koncentracji, podnoszenia jej do trzeciej, dziewiątej, dwudziestej siódmej potęgi, tak aby owa zdobycz naruszyła masy i aby kondensując zjawiska przyrody uzyskać rezultaty magiczne. Otóż czarami nazywam ogromną akcję, jaka rozgrywa się między dwiema membranami na tkance naszego mózgu. Spotykamy w nie zbadanym zasięgu Świata Duchowego istoty zbrojne w zdolności niesłychane, dające się porównać ze straszliwą mocą, jaką w świecie fizycznym posiadają gazy; istoty te łączą się z innymi istotami, przenikają w nie jako przyczyna sprawcza i wywołują w nich zjawiska nadprzyrodzone, wobec których bezsilni są ci biedni heloci; opętują ich czarami, biorą we władanie, wtrącają w potworne niewolnictwo, przytłaczają swoją wspaniałością i berłem swojej natury wyższej, która oddziałuje na nich bądź niby drętwa elektryzująca i obezwładniająca rybaka, bądź jak dawka fosforu podsycająca życie i przyspieszająca jego rozkwit, bądź też jak opium, które usypia naturę cielesną, wyzwala ducha z więzi, pozwala mu szybować nad światem, ukazuje mu go poprzez pryzmat i dobywa z materii najmilsze duchowi pokarmy; bądź wreszcie niby katalepsja, która anuluje wszelkie właściwości na rzecz jednej jedynej wizji. Cuda, czary, zaklęcia, gusła, słowem zjawiska niesłusznie zwane nadprzyrodzonymi, są możliwe i dadzą się wytłumaczyć jedynie dzięki owemu despotyzmowi, z jakim Duch zmusza nas do posłuszeństwa efektom tajemniczej optyki, która powiększa, zmniejsza i ubarwia stworzenie, nadaje mu w naszych oczach ruch według swoich praw, szpeci je lub upięknia, porywa nas do nieba lub strąca do piekła, przenosząc na jeden z dwóch krańców, jakimi wyraża się najwyższa rozkosz lub najokrutniejsza boleść. Zjawiska te są w nas, a nie poza nami. Istota, którą zowiemy Serafitą, wydaje mi się jednym z owych nader nielicznych i straszliwych demonów obdarzonych mocą uciskania ludzi, przyrody - i udziału w tajemniczej władzy Boga. Seria czarów rozpoczęła się u mnie milczeniem, które nakazał mi ten stwór. Ilekroć odważyłem się zapragnąć, by zapytać o nią pana, wydawało mi się, że zdradzę sekret, którego winienem strzec niezłomnie; ilekroć chciałem pytać pana, paląca pieczęć zamykała mi wargi i stawałem się mimowolnym sługą tajemniczego zakazu. Widzi mnie pan tu już po raz setny - przybitym, złamanym, ponieważ igrałem ze światem halucynacyjnym, jaki nosi w sobie ta dziewczyna będąca dla was dwojga kimś łagodnym i wątłym, a dla mnie najokrutniejszą czarodziejką. Tak, jest ona dla mnie jakby czarownicą, która w prawej ręce trzyma niewidzialny aparat do wstrząsania globem, a w lewej piorun, żeby wszystko niszczyć według własnego upodobania. Na koniec, nie mogę już spoglądać na jej czoło; bije stamtąd blask oślepiający. Ażeby milczeć, chodzę już od kilku dni dość niezręcznie po brzegach otchłani szaleństwa. Korzystam więc z momentu, kiedy mam odwagę stawiać opór temu potworowi, który ciągnie mnie za sobą nie pytając, czy zdołam podążyć za jego lotem. Kim ona jest? Czy widział ją pan młodą? Czy narodziła się kiedykolwiek? Czy miała rodziców? Czy spłodził ją związek lodu i słońca? Bo ona mrozi i parzy, ukazuje się i niknie jak zachłanna prawda, przyciąga mnie i odpycha zarazem, daje mi kolejno życie lub śmierć, kocham ją i nienawidzę. Tak żyć dłużej nie mogę, chcę być całkiem albo w niebie, albo w piekle. Trzymając w jednej dłoni fajkę świeżo nabitą, a w drugiej pokrywkę, której nie zamykał, pan Becker słuchał Wilfryda z tajemniczą miną i chwilami popatrywał na córkę, co rozumiała jakby te słowa, trafne wobec istoty dającej do nich asumpt. Wilfryd był piękny jak Hamlet stawiający opór cieniowi swojego ojca, z którym rozmawia, kiedy zmarły król dla syna tylko zjawia się wśród żywych. - Przypomina to bardzo dyskurs mężczyzny zadurzonego - oznajmił prostodusznie zacny pastor. - Zadurzonego! - podchwycił Wilfryd. - Tak, drogi panie, żadne inne słowo nie zdołałoby oddać szału, jaki pcha mnie ku temu okrutnemu stworowi. - A więc kocha ją pan? - zagadnęła Minna z wyrzutem. - Drżę, pani, na jej widok tak szczególnie, smucę się tak głęboko, kiedy jej nie widzę, że u każdego mężczyzny podobne wzruszenia zwiastowałyby miłość, ale uczucie to żarliwie zbliża do siebie ludzi, gdy tymczasem pomiędzy nami dwojgiem otwiera się wciąż przepaść, skąd zieje mróz, który mnie przenika, ilekroć znajdę się razem z Serafitą, a którego doznawać przestaję, kiedy oddalę się od niej. Odchodzę od niej wciąż, coraz bardziej zrozpaczony, powracam zawsze z tym większym zapałem, niby owi uczeni poszukujący sekretów, których najzazdrośniej strzeże przyroda; niby malarz, co pragnął przelać życie w płótno, ale mimo wszelkich sposobów sztuki łamie pędzel wśród usiłowań daremnych. - Wszystko, co pan powiedział, wydaje mi się nader słuszne - odrzekła z prostotą dziewczyna. - A ty, Minno, skąd możesz to wiedzieć? - zagadnął pastor. - Nie pytałbyś nawet, ojcze, gdybyś przed południem poszedł z nami na Falberg i widział ją w modlitwie! Powiedziałbyś jak pan Wilfryd, kiedy po raz pierwszy zobaczył ją w naszej świątyni: "To Geniusz Modlitwy". Po tych słowach zaległo milczenie. - Z pewnością - przerwał je Wilfryd - nie łączy ją nic ze stworzeniami uwijającymi się po nizinach tego globu. - Na Falberg! - zdumiał się stary pastor. - Jakim cudem zaszłyście aż tam? - Nie mam pojęcia - odrzekła Minna. - Teraz ta wycieczka jest dla mnie jak sen, po którym pozostało mi tylko wspomnienie! Nie wierzyłabym chyba w to wcale, gdyby nie dowód rzeczowy. Wydobyła kwiat zza stanika, pokazała go, wszyscy utkwili oczy w tym wdzięcznym okazie flory skalnej, świeżym jeszcze, który, w świetle lamp otoczony obłokiem dymu, zabłysł niby inne światło. - Oto zjawisko nadprzyrodzone - ozwał się pastor spoglądając na kwiat, który rozwinął się zimą. - Otchłań! - zawołał Wilfryd upojony zapachem. - Ten kwiat przyprawia mnie o zawrót głowy - rzekła Minna. - Jakbym słyszała jeszcze jej słowa będące muzyką myśli, jakbym widziała jeszcze blask jej spojrzenia będący miłością. - Błagam, niech mi pan opowie o życiu Serafity będącej enigmatycznym kwiatem ludzkim, który wyobraża dla nas ta tajemnicza roślinka. - Drogi mój gościu - odparł starzec wypuszczając kłąb fajczanego dymu - aby ci wyjaśnić, jak narodziła się ta istota, muszę rozproszyć przed tobą mgły najbardziej tajemniczej z doktryn chrześcijańskich; a nie jest łatwo wyłożyć jasno najbardziej zagadkowe spośród objawień, ostatni błysk wiary, który opromienił ponoć naszą kupę błota. Czy wiesz coś o SWEDENBORGU? - Znam tylko jego nazwisko; ale o nim, jego dziełach i religii nic nie wiem. - A więc opowiem ci o Swedenborgu w całości. III SERAFITA-SERAFIT. Pastor rozpoczął opowieść po chwili, gromadząc jakby swoje wspomnienia: - Według niektórych autorów Emanuel Swedenborg urodził się w Upsali, w Szwecji, w roku 1688, chociaż na płycie grobowej figuruje data 1689. Był synem biskupa Skary. Żył lat dziewięćdziesiąt pięć, zmarł w Londynie 29 marca 1772. Wyrażam się tak, by określić zwykłe przejście z jednego stanu w drugi. Uczniowie Swedenborga utrzymują, że widzieli go potem w Jarvis i Paryżu. Za pozwoleniem, drogi panie Wilfrydzie - tu pan Becker uczynił gest zapobiegając wszelkim sprzeciwom gościa - przytaczam tylko fakty, nie stwierdzając ich ani im nie przecząc. Wysłuchaj, a później pomyślisz o tym wszystkim, co zechcesz. Uprzedzę pana, kiedy zacznę osądzać, krytykować i dyskutować doktrynę, abyś mógł skonstatować, że moja inteligencja zachowuje neutralność między rozumem a Nim. Życie Emanuela Swedenborga rozpada się na dwa okresy. W latach 1688-1745 baron Emanuel dał poznać się wielkiemu światu jako człowiek wiedzy nadzwyczaj rozległej, szanowany i lubiany dla swoich zalet, w każdym przypadku nieskazitelny, zawsze ludziom pomocny. Sprawując w Szwecji wysokie godności, opublikował w latach 1709-1740 wiele solidnych książek traktujących o fizyce, matematyce, mineralogii i astronomii, które wzbogaciły wiedzę uczonych. Wynalazł system budowy doków dla morskiej żeglugi. Pisywał o najważniejszych kwestiach - od wysokości przypływów morskich do położenia ziemi. Wynajdował i metody konstruowania śluz na kanałach, i najprostsze procedery wytapiania metali. Słowem, każda gałąź nauki, jaką tylko się zajął, zawdzięczała mu postęp. Za młodu studiował hebrajszczyznę, łacinę, grekę i języki wschodnie, a tak wybornie przyswoił je sobie, że wielu sławnych uczonych często zasięgało u niego rady i że w Tartarii zdołał natrafić na ślad najstarszej księgi Słowa, zwanej "Wojnami Pańskimi", oraz księgi "Przypowieści"; o tym wszystkim powiada Mojżesz w "Numeri" (XXI, 14, 15, 27-30), a mówią też Jozue, Jeremiasz i Samuel. "Wojny Pańskie" miały stanowić część historyczną, a "Przypowieści" część proroczą owej księgi wcześniejszej od GENESIS. Swedenborg zapewniał nawet, że "Jaschar", czyli "Księga Sędziów" wzmiankowana u Jozuego, istniała w Tartarii wschodniej wraz z kultem Związków. Jakoby pewien Francuz uzasadnił ostatnio hipotezy Swedenborga ogłaszając, że znalazł w Bagdadzie części Biblii nie znane w Europie. Kiedy w Paryżu magnetyzm zwierzęcy wywołał debatę niemal europejską, w której uczestniczyli prawie wszyscy uczeni, a było to w roku 1785, pan margrabia de Thome pomścił pamięć Swedenborga opierając się o stwierdzenia, jakie wymknęły się niechcący komisarzom wyznaczonym przez króla Francji dla zbadania magnetyzmu. Panowie ci utrzymywali, że nie istniała nigdy żadna teoria magnesu - a przecież Swedenborg zajmował się nią już od roku 1720. Pan de Thome skorzystał z tej sposobności, by wskazać przyczyny zapomnienia, w jakim najsławniejsi ludzie pozostawiali uczonego Szweda, ażeby swobodnie szperać w jego skarbach i wspomagać się nimi przy swojej pracy. "Niektórzy z najznamienitszych - powiada pan de Thome mając na myśli Buffona i jego źTeorię Ziemi" - w słabości swojej ustroili się w pawie pióra nie składając hołdu pawiowi". Na koniec dowiódł na podstawie nieodpartych cytat zaczerpniętych z dzieł encyklopedycznych Swedenborga, że wielki ów prorok wyprzedził o kilka stuleci powolny rozwój nauk ludzkich: istotnie, żeby się o tym przekonać, wystarczy przeczytać jego dzieła filozoficzne i mineralogiczne. Mógłbym przytoczyć tu fragment, gdzie Swedenborg okazuje się prekursorem dzisiejszej chemii, głosząc, że każdy produkt natury organicznej daje się rozłożyć, że analiza ta wiedzie do dwóch pierwiastków czystych i że woda, powietrze i ogień nie są pierwiastkami; gdzie indziej dociera za pomocą kilku słów do głębi tajemnic magnetycznych, odbierając tym samym Mesmerowi pierwszeństwo ich poznania. Na koniec oto - mówił pan Becker wskazując długą deskę umocowaną między oknem a piecem, na której stały książki wszelkiego formatu - siedemnaście różnorakich dzieł, spośród których jedno, jego , Dzieła filozoficzne i mineralogiczne" opublikowane w roku 1734, składa się z trzech woluminów in folio. Księgi te, świadczące o empirycznej wiedzy Swedenborga, podarował mi pan Serafit, jego kuzyn, ojciec Serafity. W roku 1740 Swedenborg zapadł w kompletne milczenie, które przerwał po to tylko, żeby porzucić zajęcia doczesne i rozmyślać wyłącznie o sprawach świata duchowego. W roku 1745 otrzymał pierwsze rozkazy z Nieba. Oto jak opowiada o swoim powołaniu: "Któregoś wieczora, w Londynie, kiedy zjadłem obiad z wielkim apetytem, mój pokój zaległa gęsta mgła. Kiedy rozproszyły się ciemności, z kąta wynurzył się jakiś stwór i przybrawszy postać ludzką, ozwał się groźnie :źObjadasz się zanadto! " Przez całą dobę nie wziąłem nic w usta. Następnego wieczoru pojawił się ten sam człowiek promieniejąc światłem i rzekł: - Wysłał mnie Bóg, który wybrał cię, aby wyjaśnić ludziom sens swojego słowa i stworzenia. Podyktuję ci to, co napisać winieneś". Wizja trwała krótko. ANIOŁ odziany był - powiada - w purpurę". W ciągu tej nocy otworzyły się oczy jego człowieka wewnętrznego i otrzymały możność oglądania Niebios, świata Duchów i Piekła - trzech odmiennych kręgów, gdzie napotkał znajome osoby, które zniszczały w swoim kształcie ludzkim, jedne już od dawna, drugie od niedawna. Od tej chwili Swedenborg żył wciąż już tylko życiem Duchów i przebywał na tym świecie jako wysłannik Boga. Chociaż posłannictwa zaprzeczali mu niedowiarkowie, postępował bez wątpienia jak istota wyższa nad ludzkość. Przede wszystkim, choć fortunę miał skromną, wystarczającą tylko na potrzeby najkonieczniejsze, rozdawał ogromne sumy, podnosząc zwłaszcza z upadku w licznych miastach handlowych wielkie firmy zagrożone bankructwem. Ktokolwiek odwołał się do jego szczodrobliwości, nie odchodził nigdy z pustymi rękami. Pewien Anglik, niedowiarek, jął śledzić Swedenborga i zetknąwszy się z nim w Paryżu opowiadał, że drzwi jego stały zawsze otworem. Jednego dnia sługa pożalił się na to niedbalstwo narażające go na podejrzenia, gdyby ktoś popróbował ukraść jego panu pieniądze: - Może być spokojny - uśmiechnął się Swedenborg - wybaczam mu tę nieufność, ponieważ nie widzi strażnika czuwającego u moich drzwi. - Rzeczywiście, w jakimkolwiek przemieszkiwał kraju, nie zamykał nigdy drzwi i nic nigdy mu nie zginęło. W Gothemburgu, mieście położonym o sześćdziesiąt mil od Sztokholmu, określił, na trzy dni przed przybyciem kuriera, dokładnie godzinę, w której pożar miał zniszczyć stolicę, zaznaczając, że jego dom się nie spali: i okazało się to prawdą. W Berlinie królowa Szwecji opowiadała królowi, swojemu bratu, że od jednej z dam jej respektowych zażądano zwrotu pieniędzy, chociaż była pewna, że mąż jej spłacił ów dług przed śmiercią, ale nie znalazłszy kwitu odwiedziła Swedenborga prosząc, aby zapytał zmarłego, gdzie zapodział ów dowód zapłaty. * Królowa Szwecji — Luiza Ulryka, małżonka Adolfa Fryderyka, siostra Fryderyka II, króla Prus. Następnego dnia Swedenborg wskazał jej miejsce, gdzie wetknięty był kwit; ale że dama domagała się również, by odwiedził ją nieboszczyk, ujrzała we śnie swojego męża odzianego w szlafrok, który miał na sobie przed śmiercią - i widmo wskazało żonie kwit ukryty rzeczywiście w miejscu oznaczonym przez Swedenborga. Jednego dnia, wsiadając w Londynie na okręt kapitana Dixona, usłyszał, jak pewna dama zapytywała, czy zaopatrzono się w dostateczną ilość prowiantu: - Mamy wszystkiego aż zanadto - oznajmił. - Za tydzień, o drugiej, zawiniemy do portu w Sztokholmie. - I tak się stało. Stan jasnowidzenia, w jaki Swedenborg wprawiał się, kiedy tylko zechciał, a którym obejmował sprawy ziemskie, zadziwiając przyjaciół i znajomych cudowną trafnością swoich przepowiedni, był jedynie nikłym odbiciem zdolności oglądania niebios. Do najciekawszych wizyj zaliczają się te, w których opowiada o swoich podróżach po Ziemiach Gwiezdnych, dając opisy zdumiewające niezawodnie swoją naiwną prostotą. Człowiek o tak ogromnym zasięgu solidnej i niewątpliwej wiedzy, wcielenie inteligencji, woli, wyobraźni, potrafiłby z pewnością zmyślać barwniej - gdyby zmyślał. W literaturze fantastycznej Wschodu nie znaleźlibyśmy zresztą niczego, co mogłoby dać pojęcie o tym dziele oszołamiającym i pełnym zalążków poezji - jeśli wolno porównywać dzieło religijne z płodami arabskiej fantazji. Swedenborga porwał anioł mający służyć mu za przewodnika w pierwszej podróży: wzniosłe piękno opisu wyprzedza tutaj o całą odległość, jaką Bóg oddzielił ziemię od słońca, obrazy epickie Klopstocka, Miltona, Tassa i Danta. Autor nie opublikował nigdy owej części służącej za wstęp dziełu o Ziemiach Gwiezdnych; należy ona do tradycyj ustnych, które Swedenborg przekazał trzem uczniom najbliższym jego sercu. Pan Silverichm spisał tę wersję. Pan Serafit nieraz chciał mi ją powtórzyć; ale wspomnienie słów kuzyna było tak palące, że ilekroć się odezwał, milkł i zapadał w zadumę, z której nic nie zdołałoby go wyrwać. Dyskurs, jakim Anioł dowiódł Swedenborgowi, że ciała niebieskie nie po to zostały stworzone, aby krążyły puste i bez celu, przytłacza, jak powiadał mi baron, wszelką wiedzę ludzką wspaniałościami logiki bożej. Według proroka, mieszkańcy Jowisza nie uprawiają żadnych nauk i zowią je cieniami; mieszkańcy Merkurego nienawidzą wyrażania myśli za pomocą słów, które wydają im się niezbyt materialne, i posługują się mową oczu; mieszkańców Saturna złe duchy wodzą bez ustanku na pokuszenie; mieszkańcy Księżyca, nie więksi od sześcioletnich dzieci, pełzają, a głos wydobywa im się z brzucha, mieszkańcy Wenery są olbrzymiego wzrostu, ale głupi i żyją z rozboju - niemniej część owej planety zamieszkują istoty nader łagodne, żyjące w miłości dobra. Na koniec opisuje obyczaje ludów zrodzonych na tych globach i w terminach nader ścisłych tłumaczy ogólny sens ich egzystencji w odniesieniu do wszechświata; udziela wyjaśnień tak zgodnych z następstwami ich obrotów stwierdzonych w ogólnym systemie świata, że któregoś dnia może uczeni przyjdą czerpać pokarm u tych świetlistych źródeł. Oto - mówił pan Becker wziąwszy książkę i otwierając ją na stronicy zaznaczonej zakładką - oto jakimi słowy zakończył to dzieło: "Kto by wątpił, że przeniesiony zwiedziłem mnóstwo Ziem Gwiezdnych, niech przypomni sobie moje uwagi na temat odległości w innym życiu; istnieją tylko względem stanu zewnętrznego człowieka; otóż będąc uorganizowanym wewnętrznie jak Duchy Anielskie owych ziem, poznać je mogłem". Okoliczności, dzięki którym baron Serafit, ukochany kuzyn Swedenborga, musiał osiedlić się między nami, sprawiły, że jestem świadom najdrobniejszych zdarzeń z tego niezwykłego życia. Ostatnio kilka gazet europejskich oskarżyło proroka o szalbierstwo, przytaczając na podstawie listu kawalera Beylon fakt następujący: Swedenborg - powiadano - uwiadomiony przez senatorów o tajnej korespondencji, jaką nieboszczka królowa szwedzka prowadziła z władcą Prus, swym bratem, wyjawił królowej tajemnice zawarte w owych listach, wmawiając w nią, że poznał je nadprzyrodzonym sposobem. Pan Karol Leonard Stahlhammer, człowiek wiarygodny, kapitan gwardii królewskiej i kawaler orderu Miecza, odpowiedział listem na ową kalumnię. Pastor, szperając wśród papierów schowanych w szufladzie stołu, odnalazł wreszcie gazetę i podał ją Wilfrydowi, który odczytał głośno list następujący: Sztokholm, 13 maja, 1788 roku. Przeczytałem ze zdziwieniem list przytaczający rozmowę, jaką odbył sławny Swedenborg z królową Luizą Ulryką; podane tam okoliczności są z gruntu fałszywe, mam więc nadzieję, że autor wybaczy mi, jeśli wierną relacją, którą zaświadczyć może parę znamienitych osób obecnych przy tym i do dziś żyjących, wykażę mu, jak dalece się pomylił. W roku 1758, niedługo po śmierci księcia Prus, Swedenborg pojawił się u dworu: zwykł był odwiedzać go regularnie. Królowa, ujrzawszy filozofa, ozwała się zaraz: "Nie widziałeś aby, panie asesorze, mojego brata "? Swedenborg odpowiedział, że nie, a królowa na to: "Gdybyśgo spotkał, kłaniaj mu się ode mnie". Powiedziała to li tylko żartem, nie zamierzając bynajmniej informować się o sprawach swojego brata. Po tygodniu, a nie po dwudziestu czterech dniach - i nie na audiencję prywatną - Swedenborg zjawił się znów u dworu, i to w godzinach tak wczesnych, Że królowa nie opuściła jeszcze swoich apartamentów zwanych Białą Komnatą, gdzie gawędziła z damami respektowymi oraz innymi szlachciankami. Swedenborg nie czeka, aż królowa się ukaże, wchodzi na jej pokoje i coś jej szepcze do ucha. Królową aż zamroczyło ze zdumienia i dopiero po jakimś czasie przyszła do siebie. Odzyskawszy kontenans, rzekła do otaczających ją osób: "Tylko Bóg i mój brat mogą wiedzieć to, co on mi mówił" Przyznała się, że Swedenborg powiedział o ostatniej wymianie listów z księciem, których przedmiot był znany jedynie im dwojgu. Nie umiem wyjaśnić, jakim sposobem Swedenborg poznał ów sekret; mogę tylko zapewnić na honor, że ani hrabia H., jak powiada autor listu, ani w ogóle nikt nie przejmował i nie czytywał korespondencji królowej. Senat ówczesny pozwalał jej pisywać do brata nie mieszając się wcale do tej korespondencji, poczytywał ją bowiem za całkowicie obojętną dla państwa. Jest rzeczą oczywistą, że autor wymienionego listu nie znał wcale charakteru hrabiego H... Ów pan czcigodny, który wyświadczył jak najdonioślejsze przysługi swojej ojczyźnie, łączy z talentami umysłu zalety serca, a wiek sędziwy nie osłabił w nim wcale tych cennych przymiotów. Sprawując władzę administracyjną, kojarzył zawsze politykę jak najświatlejszą z jak najbardziej skrupulatną uczciwością i deklarował się jako wróg sekretnych intryg i tajemnych knowań, które uważał za środki niegodne, by cel osiągać. W równej mierze autor nie zna asesora Swedenborga. Jedyną słabostką tego człowieka, doprawdy poczciwą, była wiara w ukazywanie się duchów - ale jako jego stary znajomy zapewnić mogę, iż był pewien, że rozmawia i debatuje z duchami, jak ja w tym momencie pewien jestem, że piszę te słowa. Jako przyjaciel i obyvatel był człowiekiem absolutnie bez zarzutu, brzydził się szalbierstwem, a życie wiódł przykładne. A zatem kawaler Beylon usiłuje dać temu faktowi wyjaśnienie bezpodstawne ; wizyta zaś, jaką H. i T. mieli nocą złożyć Swedenborgowi, jest całkowicie zmyślona. Skądinąd mogę autora listu zapewnić, że w znikomym nawet stopniu zwolennikiem nauk Swedenborga nie jestem ; jedynie miłość dla prawdy skłoniła mnie, bym wiernie przedstawił fakt, który przytacza się nader często ze szczegółami kompletnie fałszywymi - to zaś, co napisałem, stwierdzam własnym podpisem. - Świadectwa odnoszące się do jego misji, jakie Swedenborg złożył obu dynastiom, szwedzkiej i pruskiej, ugruntowały zapewne wiarę, którą żywią do dziś te lub owe osoby na obu tych dworach - podjął opowieść pan Becker chowając gazetę do szuflady. - Niemniej wszystkich faktów jego życia materialnego i widzialnego przytaczać panu nie będę: obyczaje Swedenborga trudne były do poznania. Żył w ukryciu nie chcąc bogacić się ani nie dążąc do sławy. Odznaczał się nawet rodzajem odrazy do kaptowania sobie stronników, zwierzał się szczupłej garstce osób, swój zaś dar ujawniał jedynie tym, w których płonęła żywo wiara, mądrość i miłość. Umiał od pierwszego wejrzenia rozeznać stan ducha tych, co przychodzili do niego, czynił Widzącymi tych wszystkich, których tknąć pragnął swoim słowem wewnętrznym. Od roku 1755 żaden z uczniów nie dostrzegł, by mistrz uczynił coś dla jakichkolwiek pobudek ziemskich. Jedna tylko osoba, duchowny szwedzki nazwiskiem Matthesius, pomawiała go o szaleństwo. Nadzwyczajnym zrządzeniem losu ów Matthesius, wróg Swedenborga i jego pism, zwariował niedługo potem, a przed kilku laty mieszkał jeszcze w Sztokholmie, żyjąc z pensji, jaką wyznaczył mu król szwedzki. W roku 1786 pan Sandel wygłosił pochwałę Swedenborga uwzględniając nader szczegółowo koleje jego życia - w auli królewskiej Akademii Nauk w Sztokholmie. Na koniec pismo, jakie otrzymał lord mer Londynu, zawiera relację opatrzoną najdrobniejszymi szczegółami, dotyczącą ostatniej choroby oraz śmierci Swedenborga, przy którym czuwał pan Ferelius, duchowny szwedzki, osobistość najwyższych cnót serca i umysłu. Naoczni świadkowie stwierdzają, że Swedenborg nie wyparł się bynajmniej swoich pism, ale wciąż zapewniał, że mówią prawdę. "Za sto lat - powiedział do pana Fereliusa - moja nauka będzie rządzić Kościołem". Przepowiedział ściśle dzień i godzinę swojej śmierci. Tegoż właśnie dnia, w niedzielę 29 marca 1772 roku, zapytał, która godzina. "Piąta - odpowiedział ktoś. - A więc już koniec - odrzekł. - Niech was Bóg błogosławi"! - I po dziesięciu minutach skonał z nieopisanym spokojem, westchnąwszy lekko. Prostota, skromność, samotność cechowały jego życie. Kiedy ukończył któryś ze swoich traktatów, wyprawiał się statkiem do Holandii lub Londynu, gdzie drukował je, nie wspominając o tym nigdy. Ogłosił tak więc kolejno dwadzieścia siedem różnorakich traktatów, a każdy z nich, powiadał, dyktowali mu Aniołowie. Prawda to czy nieprawda, niewielu ludziom starczy sił, by wytrzymać te płomienie słowne. Oto komplet jego dzieł - mówił pan Becker wskazując drugą półkę, na której stało ze sześćdziesiąt tomów. - Siedem traktatów, gdzie duch Boży rozsiewa blask najżywszy, to: "Rozkosze miłości małżeńskiej", "Niebo i piekło", "Apokalipsa objawiona", " Wykład o zmyśle wewnętrznym", "Miłość boża", "Chrystianizm prawdziwy", "Mądrość anielska wszechmocy, wszechwiedzy, wszechobecności tych, którzy podzielają wieczność", "Ogrom Boga". Jego interpretacja Apokalipsy zaczyna się od tych oto słów - mówił pan Becker otwierając pierwszy z tomów, który stał tuż przy nim: "Nie dałem tu nic od siebie, powtarzałem za Panem, który przez tegoż anioła powiedział Janowi: Nie pieczętuj słów proroctwa ksiąg tych (Apokalipsa, 22, 10)". - Drogi panie - ciągnął doktor teologii spoglądając na Wilfryda - wśród zimowych nocy drżałem nieraz jak liść osiki, czytając te groźne dzieła, gdzie człowiek ów ze szczerą poczciwością relacjonuje największe cuda. "Widziałem - oznajmia - Niebiosa i Aniołów. Człowiek duchowy widzi drugiego człowieka duchowego znacznie lepiej, aniżeli człowiek ziemski widzi człowieka ziemskiego. Opisując cuda niebios i sfer im podległych, słucham w tym względzie rozkazu Pana. Każdemu wolno nie wierzyć mi, nie potrafię wprawić nikogo w stan, w jaki wprawił mnie Bóg; nie jest w mojej mocy ani spowodować czyjegoś dialogu z Aniołami, ani zdziałać cudu, aby ujawnili komuś bezpośrednio swój sposób pojmowania; sami tylko są jedynymi narzędziami swoich anielskich zachwyceń. Od lat już oto dwudziestu ośmiu przebywam w świecie duchowym razem z Aniołami, a na ziemi razem z ludźmi; spodobało się bowiem Panu otworzyć mi oczy Ducha, jak otwarł je Pawłowi, Danielowi i Elizeuszowi". Niemniej istnieją osoby, które mają wizje świata duchowego, a to dzięki kompletnemu rozdziałowi, jaki somnambulizm wywołuje między ich formą zewnętrzną i człowiekiem wewnętrznym. "W tym stanie - powiada Swedenborg w swoim traktacie o Mądrości Anielskiej - człowiek może wznieść się aż do światłości niebiańskiej, ponieważ unicestwia zmysły cielesne i wpływ nieba oddziałuje wtedy bez przeszkód na człowieka wewnętrznego". Wielu jest i takich, którzy nie wątpiąc bynajmniej, że Swedenborg miał objawienia niebiańskie, sądzą jednak, iż nie wszystkie jego dzieła są w równej mierze przesycone natchnieniem od Boga. Inni natomiast domagają się dla Swedenborga aprobaty bezwzględnej, godząc się całkowicie z jego niejasnościami; mniemają, że niedoskonałość mowy ziemskiej przeszkadzała prorokowi w wyrażaniu jego wizyj duchowych, których niejasność rozwiewa się w oczach ludzi odrodzonych dla wiary; jak bowiem znakomicie wyraził się najwybitniejszy z jego uczniów, "ciało jest rodzeniem się zewnętrznym". Dla poetów i pisarzy bezmierną jest cudowność mistrza; dla Widzących wszystko stanowi rzeczywistość doskonałą. Opisy u Swedenborga były dla niektórych chrześcijan przyczyną zgorszenia. Ten i ów z krytyków ośmieszał niebiańską substancję jego świątyń, złotych pałaców, przepysznych willi napełnionych trzepotem anielskich skrzydeł; inni wyszydzali jego gaje drzew tajemniczych, ogrody, gdzie kwiaty mówią, powietrze jest białe, a kamienie mistyczne, sardoniks, karbunkuł, chryzolit, chryzopras, cyjanit, chalcedon, beryl, uryn i thumim posiadają zdolność poruszeń, symbolizują prawdy niebiańskie, o które pytać je można, ponieważ odpowiadają wariacjami świateł ("Religia prawdziwa", str. 278); wiele trzeźwych umysłów przeczy tym światom, gdzie rozbrzmiewają rozkoszne koncerty barw, gdzie płoną słowa i gdzie SŁOWO wypisane jest pismem rożkowym ("Religia prawdziwa", str. 278). Na Północy nawet kilku pisarzy wydrwiło jego drzwi z pereł, diamenty, od których mienią się ściany i podłogi domów Jerozolimy Swedenborga, gdzie wszelkie przedmioty codziennego użytku sporządzono z substancyj na globie naszym najrzadszych. "Ale - powiadają jego uczniowie - jeśli przedmioty te na naszym świecie są rzadkością, czy to dowód, że nie obfitują w nie inne światy? Na ziemi są z substancji ziemskiej, ale w niebiosach przybierają kształt niebiański i stosowny do stanu anioła". Swedenborg powtarzał zresztą w tym względzie wielkie słowa JEZUSA CHRYSTUSA: Jeślim ziemskie rzeczy powiedział wam, a nie wierzycie: jako, jeślibym wam niebieskie opowiadał, wierzyć będziecie ? (Jan, 3,12,). - Mój panie, czytałem Swedenborga w całości - podjął pan Becker z emfatycznym gestem. - Powiadam to z dumą, ponieważ zachowałem rozum. Czytając go, trzeba albo stracić rozsądek, albo stać się Widzącym. Aczkolwiek oparłem się obu tym szaleństwom, częstokroć doznawałem niewytłumaczonych zachwyceń, głębokich wzruszeń, radości wewnętrznych, jakie daje tylko pełnia prawdy, oczywistość niebiańskiego światła. Wszystko na tym padole wydaje się małe, kiedy dusza przebiega zachłanne karty owych Traktatów. Nie sposób oprzeć się zdumieniu na samą myśl, że w okresie lat trzydziestu człowiek ten opublikował dwadzieścia pięć tomów in quarto pisanych po łacinie i poświęconych prawdom świata duchowego, tomów, z których najmniejszy liczy pięćset stronic, a wszystkie są drukowane mikroskopijną czcionką. Mówił, że pozostawił jeszcze dwadzieścia, w Londynie, pod opieką pana Silverichma, swojego synowca, eks-kapelana króla Szwecji. Publikując między dwudziestym a sześćdziesiątym rokiem życia ów rodzaj encyklopedii, wyczerpałby się niemal do cna, gdyby nie nadprzyrodzona pomoc, jaką otrzymywał w komponowaniu tych cudownych traktatów, kiedy zwłaszcza nadeszły dlań lata, w których siły ludzkie zaczynają wygasać. W pismach jego znajdziesz tysiące ponumerowanych twierdzeń, a między nimi ani jednej sprzeczności. Przytomność umysłu, dokładność, metoda zadziwiają wszędzie, mając za źródło jeden i ten sam fakt: istnienie Aniołów. Swoją "Religię prawdziwą", gdzie streszcza się cały jego dogmat, dzieło o nieodpartej sile jasności, obmyślił i napisał w osiemdziesiątym trzecim roku życia. Na koniec wszechobecności, wszechwiedzy nie zaprzecza mu żaden z jego krytyków ani wrogów. Niemniej, kiedy piłem z tego rwącego strumienia świateł niebiańskich, Bóg nie otworzył mi moich oczu wewnętrznych, toteż osądziłem te pisma z rozsądkiem człowieka nie odrodzonego. Dostrzegałem więc często, że NATCHNIONY Swedenborg z pewnością nie zawsze słyszał Aniołów jak należy. Śmiałem się z wielu wizyj, w które według Widzących winienem był wierzyć z admiracją. Nie pojąłem, czym jest rożkowe pismo aniołów, ani dlaczego noszą pasy ze słabszego lub silniejszego złota. Jeśli na przykład zdanie: "Istnieją aniołowie samotni" szczególnie rozczuliło mnie zrazu, po namyśle nie zdołałem pogodzić owej samotności z ich mariażami. Nie zrozumiałem, dlaczego Maria Dziewica zachowała w niebie białe atłasowe szaty. Ośmieliłem się zastanawiać, dlaczego gigantyczne demony Enakim i Hephilim wciąż potykały się z cherubami na apokaliptycznych polach Armageddonu. Nie mam pojęcia, jak Szatani mogą wciąż jeszcze dyskutować z Aniołami. Pan baron Serafit odpierał moje zarzuty powiadając, że szczegóły te dotyczą Aniołów, którzy pozostali na ziemi pod kształtem ludzkim. Groteskowe obrazy szpecą często wizję szwedzkiego proroka. "Memorabilia", tak bowiem swoje wizje zatytułował, rozpoczął w którymś paragrafie od tych oto słów: "Widziałem gromadę duchów, miały kapelusze na głowach". W innym z "Memorabiliów" otrzymuje z nieba liścik pisany, powiada nam, literami, jakimi posługiwały się ludy pierwotne, skomponowanymi z linii krzywych, nad którymi figurowały kółeczka. Wolałbym, żeby na dowód bardziej przekonywający swojej zażyłej znajomości z niebem przedstawił ów liścik szwedzkiej Akademii Nauk. W końcu albo może się mylę, albo jawne absurdy rozsiane w jego dziełach miały jakieś znaczenie duchowe. Inaczej bowiem, czym wytłumaczyć wzrastający wpływ jego religii. Jego KOŚCIÓŁ liczy dziś ponad siedemset tysięcy wyznawców - w Stanach Zjednoczonych Ameryki przystępują doń masowo różnorakie sekty, w Anglii zaś, w samym tylko Manchesterze znajdzie pan siedem tysięcy swedenborgistów. W Niemczech, Prusach i krajach Północy ludzie, wyróżniający się bądź uczonością, bądź wysoką pozycją w świecie, przyjęli publicznie doktrynę Swedenborga, przynoszącą skądinąd więcej pociechy niż wierzenia innych sekt chrześcijańskich. A teraz popróbuję wyłożyć panu w słowach zwięzłych niektóre punkty kanonu, jaki Swedenborg ustanowił dla swojego Kościoła; ale że taki skrót uczyniony z pamięci byłby oczywiście pełen błędów, pozwolę sobie opowiedzieć panu jedynie o Arkanach, które dotyczą urodzenia Serafity. Tu pan Becker umilkł na chwilę, jak gdyby skupiając myśl, po czym podjął w tych słowach: - Stwierdziwszy matematycznie, że człowiek żyje wiecznie w sferach bądź niższych, bądź wyższych, Swedenborg nazwał Duchami Anielskimi tych, którzy na tym świecie są przygotowywani do nieba, gdzie odmieniają się w Aniołów. Według tego proroka Bóg nie stworzył Aniołów osobno: nie ma wśród nich takiego, który na ziemi nie byłby kiedyś człowiekiem. Ziemia jest więc pepinierą nieba. Aniołowie nie są zatem aniołami sami przez się ("Mądrość anielska", 57); przeobrażają się dzięki osobistej koniunkcji z Bogiem, przed którą Bóg nie wzdraga się nigdy; substancja Boga nie jest nigdy negatywna, ale wciąż czynna. Duchy anielskie przechodzą przez trzy naturalne stadia miłości, człowiek może odrodzić się bowiem tylko przeszedłszy przez nie kolejno ("Religia prawdziwa"). Pierwszym z nich jest Miłość siebie; najwyższy wyraz owej miłości stanowi geniusz ludzki, którego dzieła są czczone. Drugim - Miłość Świata, rodząca proroków, wielkich ludzi, których Ziemia obiera sobie za przewodników i składa im hołd zowiąc ich wieszczami. Trzecim - Miłość Nieba, kreująca Duchy Anielskie. Owe Duchy są, by tak rzec, kwiatami ludzkości, która streszcza się w nich albo stara się usilnie w nich streszczać. Muszą posiąść albo Miłość nieba, albo Mądrość nieba; ale są zawsze w Miłości, nim znajdą się w Mądrości. Toteż pierwszym przeobrażeniem człowieka jest MIŁOŚĆ. Ażeby osiągnąć ów pierwszy stopień, wcześniejsze existers człowieka winny przejść przez Nadzieję i Miłosierdzie, które rodzą go dla Wiary i Modlitwy. Idee nabyte przy ćwiczeniu się w owych cnotach przenoszą się do każdej nowej powłoki ludzkiej, pod którą tają się metamorfozy Istoty Wewnętrznej; nic bowiem się nie oddziela, wszystko jest konieczne: Nadzieja jest nierozdzielna z Miłosierdziem, Wiara - z Modlitwą: nierozłączne są cztery boki tego kwadratu. "W braku jednej cnoty - mówi prorok - Duch Anielski jest niby pęknięta perła". Każde zatem z existers stanowi krąg, w który wpisują się bogactwa niebiańskie kondycji poprzedniej. Wielka doskonałość Duchów Anielskich wywodzi się z tajemniczej progresji, wśród której nie ginie żadna z cnót kolejno nabywanych w tym celu, aby osiągnąć promienne ich wcielenie; przy każdej bowiem transformacji wyzbywają się niepostrzeżenie ciała i jego grzechów. Człowiek, który żyje w Miłości, rozstał się z wszelkimi swoimi złymi uczuciami: Nadzieja, Miłosierdzie, Modlitwa, Wiara przewiały, jak powiada prorok Izajasz, jego wnętrze, którego nie powinna już kazić żadna z ułomności ziemskich. Stąd wielkie słowa świętego Łukasza: Uczyńcie sobie skarb, który nie zaginie w niebiesiech. I Jezusa Chrystusa: Pozostawcie ten świat ludziom, do nich należy; uczyńcie się czystymi i pójdźcie do mojego Ojca. Drugie przeobrażenie to Mądrość. Mądrość jest pojmowaniem rzeczy niebiańskich, do których dociera poprzez Miłość. Duch Miłości zawojował siłę, a wynik to zwycięstwa odniesionego nad wszelkimi uczuciami ziemskimi - i ślepo miłuje Boga, ale Duch Mądrości posiadł inteligencję i wie, dlaczego miłuje. Miłość rozpościera skrzydła, unosząc człowieka ku Bogu, skrzydła Mądrości są stulone przez bojaźń, którą napawa ją Wiedza: poznała Boga. Miłość, pożądając wciąż Boga, wyrywa się ku Niemu, Mądrość dotyka Go i drży. Jedność dokonująca się między Duchem Miłości a Duchem Mądrości wprawia stworzenie w stan boży, w którym dusza jest Kobietą, a ciało Mężczyzną: najwyższy to wyraz człowieczeństwa, gdzie Duch góruje nad Formą, a Forma zmaga się jeszcze z Duchem Bożym; bo Forma, ciało, nie zna, buntuje się i chce pozostać pierwotną. Z owej ostatecznej próby rodzą się niesłychane cierpienia, widoczne tylko dla niebios, cierpienia, których Chrystus zaznał na Górze Oliwnej. Po śmierci pierwszy krąg niebios otwiera się przed tą dwoistą oczyszczoną naturą ludzką. Toteż ludzie umierają w rozpaczy, Duch natomiast umiera w zachwyceniu. Tak więc Naturalnym zowiemy stan istot nie-odrodzonych; Duchowym - stan Duchów Anielskich; a Boskim - stan, w jakim pozostaje Anioł, zanim skruszy swoją powłokę: oto trzy stopnie exister, po których człowiek dociera do nieba. Myśl Swedenborga wyjaśni panu cudownie różnicę między stanem Naturalnym a Duchowym: "Dla ludzi - powiada - stan Naturalny przechodzi w Duchowy". Ludzie rozważają świat pod jego formami widzialnymi i postrzegają go w rzeczywistości właściwej swoim zmysłom. Ale dla Ducha Anielskiego stan Duchowy przechodzi w stan Naturalny; ów Duch rozważa świat pod względem jego wnętrza, a nie formy". Tak więc nasza ludzka nauka to jedynie analiza form. Wobec świata uczony, jak i jego wiedza, stoi czysto na zewnątrz, jego wnętrze służy mu tylko do zachowywania zdolności pojmowania prawdy. Duch Anielski wybiega znacznie dalej, jego wiedza to myśl, której nauka ludzka jest jedynie słowem; poznanie rzeczy czerpie ze Słowa, ucząc się ZWIąZKÓW, dzięki którym światy współbrzmią z niebiosami. SŁOWO Boga, wypisane w całości przez Związki czyste, pokrywa zmysł wewnętrzny albo duchowy, którego bez wiedzy o Związkach rozumieć nie sposób. Istnieją - powiada Swedenborg ("Doktryna niebiańska", str. 26) - niezliczone Arkana w wewnętrznym zmyśle Związków. Toteż ludzie, co szydzili z ksiąg, gdzie prorocy zgromadzili Słowo, byli takimi nieukami, jakimi są ci, którzy nic nie wiedząc o danej nauce, szydzą z jej prawd. Znać Związki Słowa z niebiosami, znać Związki między widzialnymi i uchwytnymi rzeczami świata ziemskiego a niewidzialnymi i uchwytnymi świata duchowego, to "mieć niebiosa w swoim pojmowaniu". Wszelkie przedmioty należące do odmiennych dziedzin stworzenia zawierają koniecznie, jako emanacje Boga, sens utajony, o czym w wielkich słowach powiada Izajasz (5,6): Ziemia jest powłoką. Owa więź tajemnicza między najdrobniejszymi cząsteczkami materii a niebiosami stanowi to, co Swedenborg nazywa Arkanem Niebiańskim. Owóż jego traktat o Arkanach Niebiańskich, gdzie autor tłumaczy Związki lub wyznaczniki między rzędem zjawisk Naturalnych a Duchowych, mające być, jak powiada Jakub Boehme, "sygnaturą każdej rzeczy", liczy nie mniej niż szesnaście tomów i trzynaście tysięcy twierdzeń. "Cudowna znajomość Związków, jakiej Bóg w dobroci swojej udzielił Swedenborgowi - powiada jeden z jego uczniów - to Klucz, dzięki któremu dzieło mistrza przejmuje nas ciekawością. Według tego komentatora wszystko pochodzi od nieba i wszystko wzywa do nieba. Pisma proroka są pełne polotu i jasne: mówi w niebiesiech, ale głos jego rozlega się na ziemi; na temat jednej tylko z jego maksym można by napisać gruby tom". I spośród tysięcy innych, ów uczeń cytuje tę oto: "Królestwo niebieskie - powiada Swedenborg w Arkanach niebiańskich - jest królestwem inspirowań. Działanie powstaje w niebie, skąd przenosi się do wszechświata, a potem, w stopniach nieskończenie małych, na ziemię; skutki ziemskie powiązane z przyczynami niebiańskimi sprawiają, że wszystko tutaj istnieje ze sobą w Związku i wszystko jest Znaczące. Człowiek jest łącznikiem między rzędem Naturalnym a Duchowym". Duchy Anielskie znają więc substancjalnie związki łączące z niebem każdą rzecz na ziemi - i znają utajony sens słów proroczych, które wskazują ich obroty. Tak więc dla tych Duchów wszystko na tym padole zawiera swoje znaczenie. Najskromniejszy kwiat jest myślą, życiem znajdującym odpowiednik w konturach Wielkiej Wszystkości, której ma nieprzerwaną intuicję. Cudzołóstwo i rozwiązłość, o których mówi Pismo i prorocy, często wypaczani przez rzekomych pisarzy, oznaczają dla owych Duchów stan dusz, co z uporem na tym świecie kalają się namiętnościami ziemskimi, przedłużając w ten sposób swój rozbrat z niebem. Obłoki stanowią symbol zasłon, którymi spowija się Bóg. Pochodnie, chleby podkładne, konie i jeźdźcy, wszetecznice, klejnoty, wszystko w PIŚMIE ma dla tych Duchów sens klarowny i wyjaśnia przyszłość dziejów ziemskich w ich związkach z niebem. Wszystkie Duchy mogą wniknąć w prawdę "Objawień" świętego Jana, którą nauka ludzka wykazuje później w oparciu o fakty i dowody materialne, jak na przykład: "Brzemienny - powiada Swedenborg - w różnoraką ludzką wiedzę". I widziałem niebo nowe i ziemie nową; albowiem pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeszła... (Apokalipsa, XXI, 1). Znają ivieczerze, na których jada się ciała królów, wolnych i niewolników, a na które zaprasza się Anioła stojącego na słońcu (Apokalipsa, XIX, 11-18). Widują skrzydlatą kobietę, odzianą w słońce, i męża zawsze zbrojnego (Apokalipsa). Koń z Apokalipsy jest - powiada Swedenborg - widzialnym symbolem inteligencji ludzkiej, której dosiadła śmierć, inteligencja to bowiem nosi w sobie pierwiastek zagłady. Na koniec rozeznają się w narodach ukrytych pod kształtem, który nieukom wydać się może fantastyczny lub groteskowy. Kiedy człowiek gotów jest przyjąć w siebie prorocze tchnienie Związków, budzi się w nim duch słowa; rozumie wtedy, że wszelkie twory są tylko przeobrażeniami; odżywa jego inteligencja i roznieca w nim gorące pragnienie prawdy, które ugasić można tylko w niebie. Pojmuje, w miarę większej czy mniejszej doskonałości swojego wnętrza, potęgę Duchów Anielskich i od tej chwili posuwa się naprzód mając za przewodnika Tęsknotę, stan najmniej niedoskonały człowieka nieodrodzonego, ku Nadziei, która otwiera przed nim świat Duchów, aby dotrzeć do Modlitwy, która wręcza mu klucz Niebios. Któreż stworzenie nie pożądałoby uczynić się godnym wejścia do sfery zamieszkałej przez inteligencje żyjące tajemnie Miłością czy Mądrością ? Tutaj, za życia, owe Duchy zachowują czystość; nie widzą, nie myślą i nie mówią bynajmniej tak, jak inni ludzie. Istnieją dwa rodzaje postrzegania: wewnętrzne i zewnętrzne; Człowiek jest w całości zewnętrzny, Duch Anielski jest w całości wewnętrzny. Duch zmierza w głąb Liczb, pojmuje ich totalność, zna ich sens. Dysponuje ruchem i kojarzy się ze wszystkim poprzez dar wszechobecności. "Anioł - według proroka szwedzkiego - jest obecny w kim innym, jeśli tego zapragnie" ("Mądrość anielska"), posiada bowiem dar odłączania się od własnego ciała i widzi niebiosa, jak widywali je prorocy i jak widywał je sam Swedenborg: "W tym stanie - powiada ("Religia prawdziwa", 136) - duch człowieka przenosi się z miejsca na miejsce, ciało zaś pozostaje tam, gdzie jest, i w stanie tym trwałem dwadzieścia sześć lat". Tak winniśmy rozumieć wszelkie słowa biblijne, w których powiedziano: Uniósł mnie duch. Mądrość anielska jest wobec Mądrości ludzkiej tym, czym niezliczone siły przyrody są wobec jej działania, które jest jedno. Wszystko odżywa, porusza się oraz istnieje w Duchu, który jest w Bogu: to właśnie wyraził święty Paweł w słowach: In Deo sumus, movemni et vivimus - żyjemy, działamy i jesteśmy w Bogu. Ziemia nie stanowi dlań żadnej przeszkody, jak Słowo nie tai dlań żadnej niejasności. Jego przyszła boskość dozwala mu widzieć w myśli Boga - którą zasłania Słowo, podobnie jak żyjąc poprzez swoje wnętrze Duch łączy się z treścią utajoną pod wszelkimi rzeczami tego świata. Nauka jest mową świata Doczesnego. Miłość - mową świata Duchowego. Toteż człowiek bardziej opisuje, niż wyjaśnia, gdy tymczasem Duch Anielski widzi i pojmuje. Wiedza czyni człowieka smutnym, Miłość weseli Anioła. Wiedza szuka jeszcze, Miłość już znalazła. Człowiek osądza przyrodę po swoich z nią związkach; Duch Anielski osądza ją po związkach jej z niebem. Na koniec wszystko przemawia do Duchów. Duchy znają tajemnicę harmonii istniejącej między stworzeniami; porozumiewają się z duchem dźwięków, duchem barw, duchem roślin; mogą zadawać pytania minerałom, a minerały odpowiadają na ich myśli. Czym są dla nich nauki i skarby ziemi, skoro w każdej chwili ogarniają je wzrokiem i skoro ciała niebieskie, którymi tak bardzo zajmują się ludzie, stanowią dla Duchów tylko ostatni stopień, skąd wzbijają się do Boga? Miłość nieba czy mądrość nieba objawia się u nich świetlistym kręgiem, który otacza je i jest widoczny dla Wybranych. W ich naiwności, której formą zewnętrzną jest naiwność dziecięca, kryje się znajomość świata, jakiej bynajmniej nie mają dzieci: są naiwne i uczone zarazem. "A naiwność niebios - powiadał Swedenborg - wywiera na duszy wrażenie tak wielkie, że ci, których nawiedzi, pozostają nią zachwyceni póki życia, czego sam doświadczyłem. Wystarczy chyba - powiada jeszcze - pozyskać minimalną jej cząsteczkę, aby odmienić się na zawsze, zapragnąć wznieść się do nieba i wnijść w sferę Nadziei". Naukę jego o małżeństwach można streścić w tych oto krótkich słowach: "Pan wziął urodę, wykwint życia mężczyzny i przeniósł je w kobietę; jeśli mężczyzna nie zjednoczy się z ową urodą, wykwintem życia swojego, jest surowy, smutny i dziki; jeśli się zjednoczy z nimi, jest wesół, jest kompletny". Aniołowie są zawsze w najdoskonalszym punkcie piękna. Małżeństwa swoje zawierają wśród cudownych obrzędów. W związki te, zawsze bezdzietne, mężczyzna wnosi Pojmowanie, a kobieta - Wolę: i tak stają się jedną istotą, jednym ciałem tu na ziemi; po czym przyoblekłszy formę niebiańską udają się do nieba. Tu na ziemi, w stanie przyrodzonym, wzajemna skłonność dwojga płci do rozkoszy stanowi Skutek, który pociąga za sobą znużenie i niesmak; przyoblókłszy jednak formę niebiańską, para, odmieniona w jednego i tego samego Ducha, znajduje w sobie nieustającą przyczynę rozkoszy. Swedenborg oglądał mariaż Duchów, które, jak powiada święty Łukasz, ani pójdą za mąż, ani żon pojmować nie będą (20, 35) - czyli zażywają tylko rozkoszy duchowych. Pewien Anioł, zaproponowawszy mu świadkowanie w takim małżeństwie, zaniósł go tam na swoich skrzydłach (skrzydła są symbolem, a nie rzeczywistością ziemską). Odział go w szatę godową, Swedenborg zaś, ujrzawszy się ubranym w światło, spytał o przyczynę. "W tych okolicznościach - odparł Anioł - nasze szaty zapalają się, jarzą i stają się szatami ślubnymi" ("Deliciae sap. de am. con"., 19, 20, 21). Zobaczył wtedy dwóch Aniołów, z których jeden pojawił się z Południa, a drugi ze Wschodu; Anioł z Południa nadjechał rydwanem zaprzężonym w parę siwych koni, których cugle jaśniały jak jutrzenka i miały jej barwę; ale kiedy obaj znaleźlii się w pobliżu proroka, na niebie, znikły rydwany i konie. Anioł Wschodu odziany w purpurę, Anioł Południa odziany w hiacynt pomknęły ku sobie niby dwa tchnienia i stały się jednym: pierwszy był Aniołem Miłości, drugi - Aniołem Mądrości. Przewodnik poinformował Swedenborga, że obu tych Aniołów łączyła zawsze na ziemi przyjaźń wewnętrzna, chociaż dzieliły ich przestrzenie. Obopólna zgoda, będąca substancją dobrych małżeństw na ziemi, jest w niebie normalną kondycją Aniołów. Miłość jest światłem ich świata. Wieczysta ekstaza Aniołów pochodzi stąd, że Bóg obdarza je zdolnością zwracania mu rozkoszy, jakich doznają. Ta wzajemność nieskończoności stanowi o ich życiu. W niebie stają się nieskończeni, jako część substancji Boga, która rodzi się sama z siebie. Bezmiar niebios, gdzie przebywają Aniołowie, jest taki, że gdyby wzrok człowieka sięgał wszędzie z błyskawiczną szybkością promieni słonecznych zmierzających na ziemię i gdyby człowiek spoglądał przez wieczność, oczy jego nie znalazłyby horyzontu, na którym mogłyby spocząć. Jedynie światło daje wyobrażenie o szczęśliwościach niebiańskich. To - powiada Swedenborg ("Sap"., "Aug"., 7, 25, 26, 27) - opar cnoty Boga, czysta emanacja jego światłości, przy której najjaśniejszy dzień na ziemi jest ciemnością. Światłość ta może wszystko, nie zaćmiewa się nigdy; otacza Aniołów i sprawia, że mają styczność z Bogiem poprzez nieskończone rozkosze, które pomnażają się nieskończenie same z siebie. Światłość ta zabija każdego człowieka nie przygotowanego na jej przyjęcie. Nikt na ziemi ani nawet w niebie nie przeżyje widoku Boga. Oto dlaczego jest powiedziane (Exodus, XIX, 12 - a także 13, 21, 22, 23) o Mojżeszu i górze Synaj: Strzelcie się, abyście nie wstępowali na górę, ani nie dotykali granic jej; wszelki, kto by się dotknął góry, śmiercią umrze. I dalej, Exodus, XXXIV, 29-35: Kiedy Mojżesz przyniósł drugie Tablice, twarz jego tak jaśniała, że przemawiając do ludu musiał zasłonić ją, aby nikogo nie zabić. Przemienienie Pańskie promienieje również owym światłem, jakie rozsiewa Wysłannik nieba, światłem, które przesyca bez ustanku Aniołów, napawając ich niewysłowionymi rozkoszami. A oblicze jego rozjaśniało jako słońce, a szaty jego stały się białe jako śnieg... i obłok okrył jego - powiada święty Mateusz (XVII, 1Ś5). Na koniec, kiedy jakiś glob roi się już tylko od istot opornych wobec Pana i głuchych na jego słowa, kiedy Duchy Anielskie ściągną z czterech stron świata, Bóg zsyła Anioła Śmierci, ażeby odmienić całość opornej gwiazdy, która w bezmiarze kosmosu jest dlań tym, czym w przyrodzie ziarno jałowe. Zbliżając się do Globu, Anioł Śmierci, niesiony przez kometę, okręca go wokół osi; kontynenty odmieniają się wtedy w głębiny morskie, najwyższe góry stają się wyspami, a połacie zalane niegdyś morzem wyłaniają się strojne świeżością i posłuszne prawom Genesis; słowo Boże odzyskuje wówczas moc na nowej ziemi, pełnej w każdym miejscu śladów wód ziemskich i niebiańskiego ognia. W świetle, jakie Anioł przynosi z Wysokości, ciemnieje blask słońca. Wtedy, jak powiada Izajasz (19-20): Ludzie wejdą w szczeliny skalne i w pyle czołgać się będą. Zawołają (Apokalipsa, VII, 15-17) do gór: Upadnijcie na nas Do morza: Zabierz nas! Do przestworzy: Uchrońcie nas przed gniewem Baranka! Baranek to wielki symbol Aniołów zapoznanych i prześladowanych tu na ziemi. Jakoż Chrystus powiada: Błogosławieni, którzy cierpią! Błogosławieni ubodzy duchem! Błogosławieni, którzy miłują ! Cały Swedenborg jest w tych słowach: Cierpieć, Wierzyć, Miłować. Ażeby miłować należycie, nie trzebaż wycierpieć, nie trzebaż wierzyć? Miłość rodzi Siłę, a Siła daje Mądrość; stąd Inteligencja; Siła bowiem i Mądrość zawierają Wolę. Być inteligentnym to Wiedzieć, Chcieć i Móc: trzy atrybuty Ducha Anielskiego. "Jeśli wszechświat ma sens, oto najgodniejsza rzecz Boga"-powiedział mi pan Saint Martin, z którym widziałem się, kiedy podróżował po Szwecji. Ale, mój panie - ciągnął pan Becker, zaczerpnąwszy oddechu - cóż znaczą te strzępy wyrwane z całości dzieła, o którym mogłoby dać pojęcie tylko porównanie z rzeką światła, z falami płomieni? Człowieka, który się w niej zanurzy, porywa straszliwy prąd. Poemat Dantego Alighieri to zaledwie przelotny moment dla kogoś, kto chciałby się pogrążyć w niezliczonych wersetach, przy których pomocy Swedenborg uczynił dotykalnymi światy niebiańskie, jak Beethoven wybudował swoje pałace harmonii z tysięcy nut, jak architekci powznosili katedry z tysięcy kamieni. Błądzisz tam po niezgłębionych otchłaniach, gdzie umysł nie zawsze jest ci podporą. Żeby wrócić stamtąd całym i zdrowym do naszych pojęć społecznych, z pewnością konieczna jest potężna inteligencja! - Swedenborg - ciągnął dalej pastor - miłował szczególnie barona de Seraphitz, którego nazwisko przybrało od niepamiętnych czasów, dawnym obyczajem szwedzkim, łacińską końcówkę us. Baron był najżarliwszym z uczniów proroka szwedzkiego, który otwarł w nim oczy Człowieka Wewnętrznego i przysposobił go do życia zgodnego z nakazami Wysokości. Szukając dlań wśród kobiet Ducha Anielskiego, Swedenborg znalazł go w wizji. Narzeczoną okazała się córka londyńskiego szewca, w której, jak powiadał prorok, buzowało życie niebiańskie, a którą wydoskonaliły próby, przez jakie przeszła wcześniej. Po przemienieniu proroka baron zjechał do Jarvis, aby wśród modlitw i praktyk nabożnych odbywać swoje niebiańskie zaślubiny. Ja, mój panie, nie będąc bynajmniej Widzącym, obserwowałem tylko dzieło ziemskie tego stadła: małżonkowie prowadzili życie świętych płci obojga, których cnoty stanowią sławę i chwałę Kościoła rzymskiego. Obydwoje ulżyli mieszkańcom w ich nędzy, wianując każdego fortunką, która wymaga pewnej pracy, ale też wystarcza na potrzeby; ludzie z ich otoczenia nie przyłapali ich nigdy na gniewie lub niecierpliwości; zawsze byli dobroczynni i łagodni, pełni przychylności, wdzięku i niekłamanej dobroci; małżeństwo ich było harmonią dwojga niepodzielnych dusz. Stadło eiderów szybujących w zgodnym locie, dźwięk w echu, myśl w słowie mogłyby zobrazować niedoskonale ów związek. Każdy tu kochał ich z serdecznością, którą dałoby się wyrazić tylko porównaniem miłości roślin do słońca. Baronową cechowała prostota manier, była kobietą dorodną, pięknego lica, wzięcia pełnego szlachetności właściwej osobom najdostojniejszym. W roku 1783, mając lat dwadzieścia sześć, poczęła dziecię; ciąża mijała wśród poważnych uciech. Małżonkowie żegnali w ten sposób świat, powiedzieli mi bowiem, że zostaną zapewne przemienieni, kiedy dziecko opuści szatę cielesną, wymagającą ich pieczy aż do momentu, kiedy siła istnienia objawi się w nim sama z siebie. Narodziło się dziecię, była to Serafita, która ciekawi nas w chwili obecnej; od momentu jej poczęcia rodzice żyli w odosobnieniu jeszcze większym, wzlatując do nieba przez modlitwę. Żyli nadzieją, że ujrzą Swedenborga, i wiara urzeczywistniła ich nadzieję. W dzień narodzin Serafity ukazał się Swedenborg w Jarvis i napełnił światłem pokój, gdzie rodziło się dziecko. Wyrzekł jakoby: "Dzieło zostało dokonane, radują się niebiosa"! Służba słyszała przedziwną melodię, którą podmuchy wichrów zdawały się przynosić z czterech stron świata. Duch Swedenborga wyprowadził barona z domu, zawiódł nad fiord i tam opuścił. Kilku ludzi z Jarvis przystąpiwszy wtedy do pana Serafita słyszało, jak wymówił te słodkie słowa z Pisma: Jak piękne są w górach stopy Anioła, którego zesłał Pan! Kiedy poszedłem z plebanii na zamek, żeby ochrzcić dziecko, nadać mu imię, z urzędu wypełnić formalności prawne, spotkałem barona. "Zbyteczny trud - rzekł do mnie - nasze dziecko nie będzie miało imienia na tej ziemi. Nie ochrzcisz, pastorze, wodą Kościoła ziemskiego istoty, którą obmył ogień Nieba. Dziecię to pozostanie kwiatem, nie ujrzysz, kiedy odejdzie; ty masz exister, ono ma życie; ty masz zmysły zewnętrzne, ono ich nie ma, jest w całości wewnętrzne". Słowa te wyrzekł głosem nadnaturalnym, który wywarł na mnie jeszcze żywsze wrażenie niż blask bijący od jego twarzy, ociekającej światłością. Wyglądem swoim urzeczywistniał fantastyczne obrazy, jakie nasuwają naszym oczom natchnieni, kiedy czytamy proroctwa z Biblii. Podobne jednak efekty nie są rzadkością w tych górach, gdzie białość wiecznych śniegów wywołuje w naszym organizmie zadziwiające zjawiska. Zagadnąłem o przyczynę wzruszenia. "Swedenborg się zjawił, rozstałem się z nim właśnie, oddychałem aurą nieba - oznajmił. - Pod jakim kształtem pojawił się panu? - spytałem. - Pod swoją powłoką śmiertelną, ubrany tak, jak widziałem go po raz ostatni w Londynie, u Richarda Shearsmitha, w dzielnicy Cold-Bath-Field, w lipcu 1771 roku. Miał na sobie surdut z mieniącej się wełnianej materii ze stalowymi guzikami, zapiętą kamizelkę, biały halsztuk, a na głowie tę samą uroczystą perukę z puklami na skroniach upudrowanymi i odsłaniającą wysokie i promienne czoło, dopasowane, rzekłbyś, do szerokiej czworokątnej twarzy, w której wszystko jest potęgą i spokojem. Poznałem ten nos o rozdętych nozdrzach, pełnych ognia; ujrzałem znów te usta wciąż uśmiechnięte, usta anielskie, z których padły słowa nasycone moim szczęściem: Do rychłego zobaczenia! I odczułem jasność miłości niebiańskiej". Wiara tchnąca z twarzy barona powstrzymała mnie od wszelkiej dyskusji, słuchałem w milczeniu, w jego głosie był zaraźliwy żar, rozgrzewał mi trzewia; jego fanatyzm miotał moim sercem, jak od czyjegoś gniewu wibrują nam nerwy. Milcząc podążyłem za nim do jego domu, gdziem ujrzał dziecię bezimienne, spoczywające na łonie matki, która przygarniała je tajemniczo. Na odgłos moich kroków Serafita uniosła głowę i zwróciła twarz ku mnie: oczy jej nie były oczyma zwykłego dziecka; aby wyrazić wrażenie, jakiego doznałem natenczas, należałoby powiedzieć, że widziały już i myślały. Dzieciństwu tej predestynowanej istoty towarzyszyły okoliczności w naszym klimacie nadzwyczajne. Dziewięć lat zimy były u nas łagodniejsze, a miesiące letnie trwały dłużej. Zjawisko to wywołało liczne debaty wśród uczonych; ale chociaż wyjaśnienia fenomenu wydawały się członkom Akademii zadowalające, baron uśmiechał się tylko, kiedy mu je powtarzałem. Nikt nie widział nigdy Serafity nagiej, jak widuje się inne dzieci; nigdy nie dotknął jej żaden mężczyzna ani żadna kobieta; żyła dziewiczo na łonie matki, nie płacząc nigdy. Stary Dawid potwierdzi te fakty, jeśli zaczniesz wypytywać o jego panią, dla której zresztą żywi kult taki, jakim król, jego imiennik, otaczał Arkę Przymierza. W dziewiątym roku życia dziecię jęło pogrążać się w stanach modlitewnych: Serafita żyje modlitwą; widziałeś ją w naszej świątyni, w Boże Narodzenie; jedyny to dzień, kiedy tam się zjawia; od innych chrześcijan dzieli ją tam odległość znaczna. Stykając się z ludźmi bezpośrednio, Serafita cierpi. Dlatego przebywa na zamku, wychodząc nader rzadko. Koleje życia jej nie są zresztą znane, Serafita nie uzewnętrznia się przed nikim; jej uzdolnienia, odczucia są li tylko wewnętrzne; najwięcej czasu poświęca kontemplacji mistycznej, zwykłej, jak zapewniają pisarze papiści, dla pierwszych pustelników chrześcijańskich, u których przetrwała tradycja słowa Chrystusowego. Jej pojmowanie, dusza, ciało są dziewicze niby śnieg leżący na naszych górach. Mając lat dziesięć wyglądała już tak samo, jak teraz. Kiedy miała lat dziewięć, rodzice jej wyzionęli ducha równocześnie, żadnych cierpień nie doznając i bez widocznych symptomów choroby - zapowiedziawszy godzinę, w której istnieć przestaną. Stojąc u ich stóp, Serafita popatrywała na nich ze spokojem, nie okazując ani smutku, ani rozpaczy, ani radości, ani zaciekawienia; oni zaś uśmiechali się do niej. Kiedy przyszliśmy, żeby wynieść oba ciała, Serafita rzekła: "Zabierzcie! - Serafito - ozwałem się, tak nazywaliśmy ją bowiem - czy jesteś nieczuła na śmierć swoich rodziców ? Kochali cię tak bardzo! - Śmierć ? - odparła. - Nie umarli, są we mnie na zawsze. To jest niczym" - dorzuciła obojętnie, wskazując na ciała, które wynoszono. Widziałem ją po raz trzeci od jej narodzin. W zborze trudno ją dostrzec, stoi zawsze pod kolumną podtrzymującą ambonę, ukryta w mroku tak, iż nie sposób dojrzeć jej twarzy. Po śmierci baronostwa ze sług pozostał w domu jedynie stary Dawid, który choć ma osiemdziesiąt dwa lata, potrafi obsłużyć swoją panią. Niektórzy ludzie z Jarvis cuda opowiadają o tej dziewczynie. A że opowieści te zapuściły niejako korzenie w naszych stronach, z zasady przychylnych tajemnicom, jąłem rozczytywać się w traktacie o "Zaklęciach" Jana Wiera i w dziełach dotyczących demonologii, których autorzy notują zjawiska rzekomo nadprzyrodzone, jakie zachodzą w człowieku. Zabrałem się do tych lektur, żeby znaleźć fakty analogiczne do tego, co przypisuje się Seraficie. - Nie wierzy pan w nią zatem ? - spytał Wilfryd. - Jeszcze by też! - żachnął się dobrodusznie pastor. - Mam ją za dziewczynę nadzwyczaj kapryśną, zepsutą przez rodziców, co zamącili jej w głowie ideami religijnymi, którem panu streścił. Minna pokręciła głową na znak łagodnego sprzeciwu. - Biedna dziewczyna! - ciągnął dalej doktor teologii. - Rodzice przekazali jej zgubną egzaltację, która mistyków sprowadza na manowce, czyniąc ich w mniejszym lub większym stopniu szaleńcami. Serafita przestrzega postów, które przywodzą do rozpaczy biednego Dawida. Poczciwy starzec przypomina wątłą roślinę, którą ugina każdy podmuch, a krzepi naj bledszy promień słońca. Serafita, której niezrozumiałą mowę Dawid przyswoił sobie, jest dla niego podmuchem wiatru albo promieniem słońca; ma dla niego stopy z diamentów, a czoło usiane gwiazdami; kroczy spowita świetlistym obłokiem; głosowi jej akompaniuje muzyka; potrafi stawać się niewidzialną. Gdy przyjdzie pan do niej w odwiedziny, Dawid odpowie, że jego pani wojażuje właśnie po Ziemiach Gwiezdnych. Trudno wierzyć w te bajki. Wie pan, cały ten cud przypomina mniej więcej historyjkę o Złotym Zębie. * Historyjka o Złotym Zębie — powstała pod koniec wieku XVI w Niemczech; pewne dziecko wiejskie oświadczyło, że wyrósł mu złoty ząb; wielu lekarzy i uczonych wzięło to za dobrą monetę. Dopiero pewien złotnik wykazał, że ząb jest powleczony cienką warstwą złota. Mamy w Jarvis złoty ząb, i basta. Tak więc rybak Duncker zapewnia, że widział ją, jak nurkowała w fiordzie i wynurzała się pod kształtem eidera, to znów, że chodziła po falach w czasie burzy. Fergus, pasący trzodę na soelerach, powiada, że w słotę widział zawsze nad głową Serafity i nad zamkiem szwedzkim pogodne niebo, jak tylko panna wybrała się na spacer. Kiedy Serafita zdąża do świątyni, niektóre baby wiejskie słyszą muzykę olbrzymich organów i z powagą pytają sąsiadek, czy nie słyszą również koncertu. Ale moja córka, którą od dwóch lat Serafita darzy sympatią, nigdy nie słyszała żadnych koncertów i nie czuła niebiańskich woni, jakie unoszą się ponoć, kiedy przechadza się nasz anioł. Wróciwszy do domu, Minna wyraża często naiwny dziewczęcy zachwyt pięknem naszej wiosny; wraca upojona wonią, jaką rozsiewają młode pędy modrzewi, świerków albo kwiaty, wonią, którą wdychały wspólnie z Serafitą; ale po tak długiej zimie nie masz nic naturalniejszego niż owa wzmożona rozkosz. Niczym osobliwym nie jest dla ciebie towarzystwo tego demona, nieprawdaż, moja córko? - Tajemnice jego nie są moimi - odrzekła Minna. - Przy nim wiem wszystko; z dala od niego nie wiem już nic; przy nim przestaję być sobą; z dala od niego zapominam wszystko o tym rozkosznym życiu. Widzieć go... to sen, który pamiętam zależnie tylko od jego woli. Mogłam słyszeć przy nim, a zapomnieć, kiedy oddalił się ode mnie, ową muzykę, o której opowiada Banckerowa czy Eriksonowa; przy nim mogłam czuć niebiańskie wonie, oglądać cuda, a potem, tutaj, zatracać o nich wszelkie pojęcie. - Od czasu jak ją znam, najbardziej zdumiewa mnie to, że pan cierpisz w jej przytomności - zwrócił się pastor do Wilfryda. - W jej przytomności! - odparł Wilfryd. - Ależ ona nie dopuściła nigdy, bym pocałował lub chociaż dotknął jej ręki. Kiedy spojrzała na mnie po raz pierwszy, onieśmielił mnie jej wzrok; powiedziała do mnie: "Witam pana z radością, bo miałeś przybyć do nas". Wydało mi się, że mnie zna. Zadrżałem. Bojaźń nakazała mi wierzyć w nią. - A mnie miłość - ozwała się Minna nie rumieniąc się wcale. - Nie kpicie sobie aby ze mnie? - zagadnął Becker z dobrodusznym uśmiechem. - Ty, moja córko, mieniąc się Duchem Miłości, a pan przybierając rolę Ducha Mądrości? Wypił kufel piwa, nie dostrzegając szczególnego spojrzenia, jakim Wilfryd ogarnął Minnę. - Ale żarty na stronę - podjął duchowny. - Zdumiałem się bardzo dowiadując się, że dziś po raz pierwszy te dwie wariatki weszły jakoby na Falberg; czy to nie przesada, żeby dwie dziewczyny wdrapały się w ogóle na jakąś górę? A na szczyt Falbergu dostać się przecież nie sposób! - Mój ojcze - rzekła Minna z alteracją w głosie - byłam więc pod władzą demona, skoro weszłam z nim na Falberg. - Sprawa staje się poważna - odparł pan Becker - bo Minna nie kłamie nigdy. - Zapewniam pana - ozwał się Wilfryd - że Serafita wywiera na mnie wpływ niezwykły, którego wyrazić nawet nie potrafię, słów mi wprost brak. Mówiła mi o sprawach, które ja jeden tylko znać mogę. - Somnabulizm! - powiedział stary pan. - Wiele zresztą podobnych faktów notuje Jan Wier, powiadając, że to zjawiska, które wytłumaczyć nader łatwo, obserwowane niegdyś w Egipcie. - Niech mi pan pożyczy dzieła teozoficzne Swedenborga - poprosił Wilfryd. - Chciałbym się zagłębić w tych otchłaniach światła, rozbudził pan we mnie chęć ku temu. Pan Becker podał mu księgę, Wilfryd nie czekając zabrał się do czytania. Była mniej więcej dziewiąta. Służąca podała kolację. Minna zaparzyła herbatę. Po kolacji każde w milczeniu zajęło się swoimi sprawami: pastor czytał traktat o "Zaklęciach", Wilfryd łowił myśl Swedenborga, Minna szyła pogrążywszy się we wspomnieniach. Był to wieczór norweski, wieczór spokojny, pracowity, pełen myśli - kwiatów pod śniegiem. Pożerając dzieło proroka, Wilfryd istniał już tylko poprzez swoje zmysły wewnętrzne. Od czasu do czasu pastor z miną na poły poważną, na poły kpiącą pokazywał go córce, która uśmiechała się z rodzajem zasmucenia. Do Minny uśmiechało się oblicze Serafa unosząc się ponad kłębami dymu, który spowijał ich troje. Wybiła północ. Ktoś gwałtownie otworzył furtkę. Kroki ciężkie i pospieszne, kroki zatrwożonego starca, zadudniły w wąskiej sionce, pod drzwiami. I do bawialni wpadł Dawid. - Przemoc! Przemoc! - zawołał. - Chodźcie, chodźcie wszyscy! Rozpętali się Szatani! Są w ognistych mitrach! Adonisy, Vertumny, Syreny! Kuszą go, jak na górze kusiły Jezusa! Chodźcie, musicie ich przepędzić! - Poznaje pan język Swedenborga? Mamy go tu w stanie czystym - roześmiał się pastor. Ale Wilfryd i Minna spoglądali przerażeni na starego Dawida: sługa miał siwe włosy w nieładzie, wzrok błędny, drżały mu nogi ośnieżone, ponieważ przybiegł bez nart, a dygotał, jakby szarpał nim wicher. - Co się stało? - zagadnęła go Minna. - Szatani spodziewają się i pragną go odbić. Na te słowa Wilfryd zadrżał. - Prawie już pięć godzin stoi z oczyma wzniesionymi ku niebu, z wyciągniętymi rękami; cierpi, krzyczy wzywając Boga. Nie mogę przekroczyć granic, piekło rozstawiło straże Vertumnów. Między nią a jej starym Dawidem wybudowali mur żelazny. Co zrobię, jeśli będzie mnie potrzebować? Pomóżcie mi! Chodźcie się modlić! Straszna była rozpacz biednego starca. - Broni jej światłość Boga; ale jeśli ustąpi wobec przemocy? - dodał z wiarą chwytającą za serce. - Uspokój się, Dawidzie! Przestań pleść jak w malignie. Ten fakt sprawdzić należy. Pójdziemy z tobą, a przekonasz się, że nie ma u was ani Vertumnów, ani Szatanów, ani Syren. - Pani ojciec jest ślepy - szepnął Dawid do Minny. Wilfryd, na którego pierwszy traktat Swedenborga, szybko przeczytany, podziałał gwałtownie, był już w sionce i przymocowywał do stóp deski. Zaraz też była gotowa i Minna. Zostawiwszy dwóch starców z tyłu, pomknęli na szwedzki zamek. - Czy słyszy pani ten trzask? - zapytał. - Pękają lody fiordu, bo wiosna za pasem - odrzekła Minna. Wilfryd nie odpowiedział. Znalazłszy się na dziedzińcu, nie mieli sił ani odwagi, żeby iść dalej. - Co pani myśli o niej ? - spytał. - Jaka tam jasność! - zawołała Minna stanąwszy pod oknem salonu. - On tam jest, o Boże, jaki piękny! Weź mnie, mój Serafie! Okrzyk dziewczyny był całkowicie wewnętrzny. Ujrzała Serafita stojącego, delikatnie spowitego mgłą barwy opalu, która emanowała, nie rozchodząc się daleko, z tej postaci niemal fosforycznej. - Jakaż ona jest piękna! - zawołał Wilfryd, również w myśli. W tejże chwili nadszedł pan Becker, a za nim Dawid. Widząc córkę i Wilfryda pod oknem, stanął obok nich, zajrzał do salonu i oznajmił: - No i cóż, Dawidzie, ona po prostu się modli. - Ale niech pan spróbuje wejść. - A po cóż przeszkadzać osobie pogrążonej w modłach? - odrzekł pastor. W tymże momencie promień księżyca świecącego nad Falbergiem padł na szyby. Wszyscy obejrzeli się drżąc, poruszeni tym naturalnym efektem; ale kiedy znów spojrzeli w okno, Serafity już nie było. - Przedziwna historia! - zdumiał się Wilfryd. - Słyszę cudowne dźwięki! - rzekła Minna. - No i cóż dziwnego ? - ozwał się pastor. - Poszła zapewne spać. Dawid zniknął w drzwiach domu. Wracali w milczeniu; każde w inny sposób pojmowało działanie tej wizji: pan Becker wątpił, Minna wielbiła, Wilfryd pożądał. Wilfryd miał lat trzydzieści sześć. Choć mężczyzną budowy był mocnej, proporcjom jego nie brakowało harmonii. Wzrostu średniego, jak prawie wszyscy ludzie niepospolici, pierś i ramiona miał szerokie, a szyję krótką, cechującą tych, u których serce winno sąsiadować z umysłem; włosy miał czarne, gęste i jedwabiste; oko piwne, o blasku słonecznym, świadczyło, jak mocno z samej swojej natury Wilfryd łaknął świata. Chociaż lica jego męskie i rysy nieregularne grzeszyły nieobecnością spokoju wewnętrznego, jakim nas obdarowuje życie bez burz, taiły się w tej twarzy nieprzebrane bogactwa gorącej zmysłowości i żądz instynktownych, podobnie jak ruchy Wilfryda wskazywały na doskonałość kompleksji fizycznej, kapryśność doznań zmysłowych i wierność ich igraszkom. Człowiek ten mógł walczyć z dzikusem, nasłuchiwać jak i on kroków nieprzyjaciela skradającego się z leśnej głuszy, węszyć w powietrzu jego zapach, a na horyzoncie dostrzegać znaki dawane przez przyjaciół. Sen miał lekki, jak ci wszyscy, których nie sposób zaskoczyć. Ciało jego przystosowywało się szybko do zmian klimatu, gdziekolwiek by gościł zapędzony awanturniczym żywotem. Sztuka i nauka podziwiałyby w tym organizmie coś na kształt wzoru ludzkiego; wszystko się tu równoważyło: czyn i uczucia, bystry umysł i wola. Na pierwszy rzut oka zaliczyć by go można do stworzeń kierujących się li tylko instynktem, które ulegają na ślepo potrzebom materialnym; ale już w lat zaraniu pomknął ku sferom społecznym, z którymi wiązał go afekt; studia rozszerzyły jego inteligencję, medytacja wysubtelniła myśl, nauki ścisłe wzbogaciły zasób pojęć. Zgłębiał prawa ludzkie, grę interesów ścierających się z uczuciami - i wydawał się kimś obytym już za młodu z abstrakcjami stanowiącymi podwalinę Społeczeństw. Wymizerował się nad księgami będącymi umarłym ludzkim działaniem, w stolicach europejskich spędzał bezsenne noce wśród zabaw, budził się w niejednym łóżku, sypiał być może na polu walki i w noc poprzedzającą bitwę, i w noc, która następuje po zwycięstwie; być może młodość burzliwa rzuciła go na pokład korsarskiego okrętu - i żeglując zawadzał o najbardziej kontrastujące ze sobą kraje kuli ziemskiej; poznał w ten sposób żywe działanie ludzkie. Znał więc teraźniejszość i przeszłość; dwojaką historię, dawną i dzisiejszą. Wielu mężczyzn było, jak Wilfryd, w równej mierze potężnymi poprzez Rękę, Serce i Głowę; jak i on większość nadużyła swojej trojakiej władzy. Ale chociaż ten człowiek tkwił jeszcze swoją powłoką w błotnistych strefach ludzkości, należał niewątpliwie i do sfery, gdzie siła jest inteligentna. Mimo zasłon, jakimi spowijała się jego dusza, spotykałeś w nim owe nie dające się wyrazić słowem symptomy widzialne dla oka istot czystych, dla oka dzieci, których niewinności nie skaziło jeszcze tchnienie żadnych złych uczuć, dla oka starców, którzy niewinność swoją już odzyskali; owe znamiona zdradzały Kaina nie pozbawionego jeszcze nadziei, Kaina, co zdawał się poszukiwać rozgrzeszenia gdzieś na krańcach ziemi. Minna domyślała się w nim katorżnika sławy, Serafita znała go w tym człowieku; obie podziwiały go i litowały się nad nim. Skąd brały tę przedwiedzę? Nic prostszego i bardziej niezwykłego zarazem. Jeśli człowiek zechce wniknąć w tajemnice przyrody, gdzie nic tajemnicą nie jest i gdzie trzeba tylko widzieć, dostrzega, że z rzeczy najprostszych rodzi się tam cudowność. - Serafie - rzekła pewnego wieczoru Minna, w kilka dni po przybyciu Wilfryda do Jarvis - czytasz w duszy tego cudzoziemca, a ja czerpię z niej tylko nieokreślone wrażenia. Mrozi mnie lub rozgrzewa, ale ty wydajesz się znać przyczynę tego zimna i tej gorącości; winieneś mi to powiedzieć, skoro wiesz o nim wszystko. - Tak, bo ja widziałem przyczyny - odparł Serafit zasłaniając oczy powiekami. - Dzięki jakiej władzy? - zagadnęła ciekawa Minna. - Mam dar Specjalności - odpowiedział. - Specjalność to rodzaj wzroku wewnętrznego, który przenika wszystko, a moc jego zrozumiesz tylko dzięki porównaniu. W wielkich miastach Europy, miastach, skąd pochodzą dzieła, w których Ręka ludzka usiłuje wyobrazić przejawy natury zarówno duchowej, jak fizycznej, istnieją wspaniali ludzie wyrażający swoje idee w marmurze. Rzeźbiarz oddziałuje na marmur, kształtuje go, zamyka w nim świat myśli. Istnieją marmury wyposażone przez rękę ludzką wyobrażeniem wszelkich szlachetnych albo wszelkich złych cech ludzkości, większość ludzi dostrzega w tym kamieniu oblicze ludzkie, i nic więcej, inni jednak, nieliczni, nieco wyżej postawieni na drabinie istot, dostrzegają tam część myśli, które przekazał rzeźbiarz, i zachwycają się formą; natomiast wtajemniczeni w arkana sztuki porozumiewają się z rzeźbiarzem kompletnie: patrząc na jego marmur, rozpoznają w nim cały świat jego myśli. Ci właśnie są książętami sztuki, noszą w sobie zwierciadło, gdzie odbija się przyroda ze swoimi najsubtelniejszymi wariantami. Otóż istnieje we mnie jakby lustro, w którym odzwierciedla się natura duchowa wraz ze swoimi przyczynami i skutkami. Odgaduję przyszłość i przeszłość wnikając w świadomość. Jakim sposobem? - spytasz jak zawsze. Uczyń, żeby marmur stał się ciałem ludzkim, uczyń, żeby rzeźbiarz stał się uczuciem, namiętnością, występkiem lub zbrodnią, cnotą, grzechem albo skruchą, a pojmiesz, jak czytałem w duszy cudzoziemca, chociaż nie uzmysłowisz sobie przez to Specjalności; aby zrozumieć ów dar, trzeba go posiadać. Aczkolwiek Wilfryd był związany z dwiema pierwszymi, tak wyrazistymi, częściami ludzkości, z ludźmi siły i z ludźmi myśli, jego wybryki, życie burzliwe i grzechy wiodły go często ku Wierze, zwątpienie bowiem ma dwie strony: stronę światła i stronę ciemności. Wilfryd nazbyt umiejętnie używał świata w jego dwóch formach, Materii i Ducha, aby nie dosięgnęło go łaknienie nieznanego, żądza wyjścia poza siebie, jaka chwyta prawie wszystkich mężczyzn, którzy wiedzą, mogą i chcą. Ale ani jego wiedza, ani uczynki, ani wola nie miały kierunku. Zmuszony koniecznością, uciekł od życia społecznego, jak wielki grzesznik szuka klasztoru. Wyrzuty, owa cnota słabych, nie znajdowały doń przystępu. Wyrzuty to niemoc, a zatem i powrót do grzechu. Tylko Skrucha jest siłą - i zamknięciem wszelkich obrachunków. Ale wędrując po świecie, z którego uczynił sobie klasztor, Wilfryd nie znalazł nigdzie balsamu dla swoich ran; nigdzie nie napotkał natury, którą mógłby pokochać. Desperacja wysuszyła w nim źródła pożądań. Był z tych duchów, co w zmaganiach z namiętnościami wziąwszy nad nimi górę, nie mają już nic, co mogłyby zaciskać w szponach; duchów, którym jeśli zabraknie okazji, by objąć dowództwo nad równymi sobie i kopytami rumaków tratować ludy, kupiłyby za cenę najokropniejszego męczeństwa możność unicestwienia się w jakiejś wierze: to rodzaj skał szlachetnych oczekujących daremnie dotknięcia różdżką, która zdołałaby sprawić, że trysnęłyby z nich głęboko utajone źródła. Pchnięty zamysłem życia niespokojnego i pełnego poszukiwań na drogi Norwegii, dał się w Jarvis zaskoczyć zimie. W dniu, kiedy po raz pierwszy ujrzał Serafitę, zapomniał na jej widok o swojej przeszłości. Dziewczyna wywołała w nim uczucia najwyższej miary, które miał za nie dające się wskrzesić. Z popiołów buchnął ostatni płomień - i popioły rozwiały się od pierwszego tchnienia jej głosu. Któż by nie uczuł, jak wraca mu młodość i czystość, skoro wychłódł już od starości i zbrukał się w nieczystościach? Nagle Wilfryd pokochał, jak nie kochał nigdy dotąd; pokochał tajemnie, pełen wiary, zgrozy i sekretnych oszołomień. Życiem jego wstrząsnęło samo źródło życia, sama myśl, że ujrzy Serafitę. Słuchając jej słów przenosił się w nieznane światy; milczał przy niej, fascynowała go. Tam, pod śniegiem, wśród lodów rozwinął się ów kwiat niebiański, którego łaknęły jego żądze aż dotąd oszukiwane, kwiat, którego sam widok budził w nim myśli młode, nadzieje, uczucia grupujące się wokół nas, aby przenieść nas w rejony wyższe, jak Aniołowie unoszą w niebiosa Wybranych - na symbolicznych obrazach, jakie malarz tworzy za podszeptem swojego ducha opiekuńczego. Niebiańska woń kruszyła ów granit, światło mające dar słowa przelewało weń boskie melodie, jakie towarzyszą w drodze wędrowcowi, który zmierza do nieba. Wychylił kielich miłości ziemskiej miażdżąc go zębami i ujrzał wtedy czarę wybraną, pełną świetlistego, przezroczego likworu, budzącą pragnienie rozkoszy niespożytych w tym, kto zdoła przybliżyć do niej wargi na tyle rozpłomienione wiarą, by kryształ nie pękł. Natknął się wreszcie na ów mur spiżowy, którego poszukiwał na ziemi, żeby go przebić. Zdążał z zapałem ku Seraficie, zamierzając wyrazić jej ogromną wagę uczucia, pod którym stawał dęba niby ów koń z baśni pod spiżowym i niewzruszonym jeźdźcem, co siedzi prosto w siodle, coraz cięższy i coraz bardziej stanowczy, im mocniej buntuje się ognisty rumak. Przychodził, żeby opowiedzieć Seraficie o swoim życiu, odmalować wielkość swojej duszy wielkością swoich błędów, ukazać ruiny na swoich pustyniach; ale kiedy przekraczając szaniec stawał w bezmiernym kolisku, jakie ogarniały jej oczy, których świetlisty lazur nie napotkał nigdzie granic ani przed sobą, ani za sobą, robił się spokojny i uległy jak lew, co na pustyniach afrykańskich, ścigając ofiarę, zatrzymuje się w biegu, ponieważ wiatr na swoich skrzydłach przynosi mu posłanie miłości. Otwierała się otchłań, gdzie wpadały słowa jego szaleństwa - i skąd wznosił się głos, który odmieniał go; stawał się chłopcem, chłopcem szesnastoletnim, nieśmiałym i lękliwym wobec dziewczyny o pogodnym czole, wobec tej białej postaci, której niezmącony spokój przypominał okrutną niezłomność sprawiedliwości człowieczej. I walka ustała dopiero w ten wieczór, kiedy jednym spojrzeniem Serafita pokonała go wreszcie, podobna kani, która opisawszy wokół ofiary swoje oszałamiające spirale, strąca ją nieprzytomną na ziemię, nim zaniesie do gniazda. Istnieją w nas długotrwałe walki mające za kres jeden z naszych czynów, a które stanowią jak gdyby odwrotną stronę ludzkości. Strona ta należy do Boga, jak jej przeciwieństwo należy do ludzi. Nie raz jeden Serafita wykazywała z upodobaniem Wilfrydowi, że zna ową stronę odwrotną, tak urozmaiconą, która u większości ludzi tworzy drugie życie. Odzywała się doń często głosem turkawki: "I na cóż cały ten gniew"? , kiedy Wilfryd idąc do niej obiecywał sobie, że ją porwie, aby uczynić z niej swoją własność. Wilfryd miał dość siły, żeby rzucić okrzyk buntu, jak się to stało u pana Beckera, który uspokoił go wtedy swoją opowieścią. Szyderca tak skory do zniewag, ujrzał wreszcie, jak w jego nocy świta jasność wiary gwiezdnej; jął zastanawiać się, czy Serafita nie jest wygnanką z wyższych kręgów powracającą do swojej ojczyzny. W każdym kraju kochankowie są skłonni do przesadnych ubóstwień, on jednak tej lilii nie darzył czczymi hołdami, wierzył w nie. Dlaczego zaszyła się nad tym fiordem? Co tam robi? Umysł jego obfitował w pytania bez odpowiedzi. A zwłaszcza, co stanie się między nimi? Jakie losy przywiodły go tutaj ? Serafita była dlań owym marmurem nieruchomym, ale zwiewnym jak cień, który Minna widziała na skraju przepaści: Serafita mogła tak trwać nad każdą przepaścią i nic nie zdołałoby jej dosięgnąć, nie drgnęłyby nawet łuki jej brwi i nie zachybotałoby światło w jej źrenicach. Była to więc miłość beznadziejna, lecz nie pozbawiona stron ciekawych- Od momentu kiedy jął domyślać się eterycznej natury w owej czarodziejce, która w harmonijnych snach wyjawiła mu sekret swojego życia, Wilfryd zamierzał dokonać próby podporządkowania jej sobie: chciał ją mieć, wydrzeć niebu, gdzie czekano na nią może. Byłby reprezentantem Ludzkości, Ziemi odbierającej ponownie swoją zdobycz. Pycha, jedyne uczucie, jakie potrafi utrzymać mężczyznę w długotrwałym napięciu, uczyniłaby go póki życia szczęśliwym z racji tego triumfu. Na tę myśl krew kipiała mu w żyłach, serce rozpierało pierś. Jeśli mu się nie uda, złamie ją. Rzecz jak najbardziej naturalna unicestwić to, czego posiąść nie możemy, zaprzeczyć temu, czego nie rozumiemy, znieważyć to, czego pożądamy. Następnego dnia Wilfryd, pochłonięty myślami, jakie wywołał w nim niezwykły widok, którego świadkiem był w wieczór poprzedni, chciał wybadać Dawida. Odwiedził go więc pod pozorem, żeby zapytać o zdrowie Serafity. Chociaż pan Becker sądził, że biedaczysko już był zdziecinniał, cudzoziemiec ufał swojej przenikliwości, aby wyłowić cząstki prawdy, które wynurzą się z potoku majaczeń sługi. Dawid miał fizjonomię osiemdziesięcioletnich starców, nieruchomą i pełną niezdecydowania: spod siwych włosów wyłaniało się czoło zorane zmarszczkami, twarz miał zapadłą niby łożysko wyschniętego strumienia. Życie schroniło się tu jakby w całości do oczu, w których przebłyskiwał promień; było to jednak światło, rzekłbyś, przysłonięte chmurami, w którym taił się zarówno aktywny obłęd, jak upór szaleńczy, lecz tępy. Z ruchów ociężałych i powolnych przebijało zlodowacenie sędziwego wieku, udzielając się każdemu, kto długo i biernie wpatrywał się w Dawida, starzec miał bowiem w sobie siłę odrętwiającą. Ograniczona jego inteligencja budziła się jedynie na dźwięk głosu, na widok Serafity lub na myśl o niej. Była duszą tego odłamka nie zawierającego nic, prócz materii. Kiedy Dawid był sam, przypatrując się mu wziąłbyś go za trupa; ale kiedy Serafita ukazała się, przemówiła albo kiedy chodziło o nią - umarły wstawał z grobu, odzyskiwał mowę i zdolność poruszeń. Nigdy jeszcze obraz wyschniętych kości, które Bóg ożywił tchnieniem w dolinie Jozefata, nigdy jeszcze ten obraz apokaliptyczny nie urzeczywistnił się lepiej niż w owym Łazarzu, wciąż wywoływanym z grobu do życia głosem dziewczyny. Język Dawida, zawsze obrazowy, często niezrozumiały, utrudniał tubylcom pogawędki ze starym; ale szanowali w nim ów umysł, który daleko zboczył z utartych szlaków - bo lud podziwia to instynktownie. Wilfryd zastał go w pierwszej komnacie, sługa na pozór drzemał przy piecu. I jak pies, co rozpoznaje przyjaciół swojego pana, otworzył oczy, spojrzał na cudzoziemca i ani się ruszył. - No i gdzież ona? - zagadnął Wilfryd siadając przy starym. Dawid zatrzepotał rękami naśladując lot ptaka. - Przestała już cierpieć? - spytał Wilfryd. - Tylko istoty przyrzeczone niebu potrafią cierpieć tak, że cierpienie nie umniejsza w nich miłości, to znamię prawdziwej wiary - odparł z powagą starzec, niczym wypróbowany instrument odpowiadający na chybił-trafił. - Kto nauczył was tych słów? - Duch. - Ale co jej się stało wczoraj wieczorem? Czy pokonaliście w końcu, mój Dawidzie, straże Vertumnów? Czy prześliznęliście się między Mammonami? - Tak - odparł Dawid budząc się jakby ze snu. Mgłę w jego zmętniałym oku rozproszyło światło duszy, czyniąc je stopniowo błyszczącym jak u orła, bystrym jak u poety. - I coście widzieli? - spytał Wilfryd, zdziwiony odmianą tak nagłą. - Widziałem Gatunki i Formy, słyszałem Ducha rzeczy, widziałem bunt Złych, słuchałem słowa Dobrych! Nadeszło siedmiu demonów, sfrunęło siedmiu archaniołów. Archaniołowie byli daleko, przypatrywali się zawoalowani. Demoni byli blisko, jarzyli się i działali. Mammon miał za wierzchowca konchę perłową, zjawił się pod postacią pięknej nagiej kobiety; oślepiał śnieżną białością ciała, nigdy kształty ludzkie tak doskonałe nie będą; i powiadał: "Jestem Rozkoszą, a ty posiądziesz mnie"! Lucyfer, władca wężów, przybył strojny w insygnia królewskie, a Człowiek był w nim piękny jak anioł, i rzekł: "Ludzkość służyć ci będzie"! Królowa skąpców, ta, która nigdy nie zwraca nic z tego, co otrzymała, Morze, przybyła spowita w zieloną mantylę; otworzywszy łono, dobyła szkatułę z klejnotami, zwymiotowała swoje skarby i ofiarowała je; przywołała fale szafirów i szmaragdów; poruszyły się jej płody, wyjrzały ze swoich kryjówek i przemówiły; najpiękniejsza z pereł rozwinęła motyle skrzydła, roztoczyła promienie, zagrała muzyką morską i rzekła: "My obie, córy cierpienia, jesteśmy siostrami; czy zaczekasz na mnie? Odejdziemy razem, pozostało mi już tylko odmienić się w kobietę". Ptak mający skrzydła orle i lwie pazury, głowę kobiecą i zad koński, Bestia, sfrunął, polizał jej nogi, obiecując swojej ukochanej córze siedemset lat tłustych. Najgroźniejszy z demonów, Dziecię, padł do jej kolan i płacząc pytał: "Czy opuścisz mnie słabego i cierpiącego? Pozostań, o moja matko"! Igrał z innymi, napełniając przestworza lenistwem, a niebo byłoby uległo jego skargom. Zaśpiewała Dziewica czystego głosu, kojąc duszę melodyjnymi pieniami. Nadciągnęli królowie ze Wschodu, wiodąc za sobą wojska, niewolników i swoje żony; Ranni prosili o ratunek, Nieszczęśliwi wyciągali ręce: "Nie opuszczaj nas! Nie opuszczaj nas"! Ja sam wołałem: "Nie opuszczaj nas! Będziemy cię wielbić! Pozostań"! Kwiaty wykluły się z nasion, otoczyły ją woniami, które mówiły: "Pozostań"! Olbrzym Enakim przybył z Jowisza wiodąc za sobą Złoto i swoich przyjaciół, wiodąc Duchy Ziem Gwiezdnych, które przyłączyły się do niego, i wszyscy wołali: "Siedemset lat będziemy należeć do ciebie"! Na koniec Śmierć zeskoczyła ze swojego bladego konia i rzekła: "Będę ci posłuszna"! I wszyscy padli przed nią plackiem, a gdybyś ich pan widział, zobaczyłbyś, że wypełnili rozległą równinę, i wszyscy wołali: "Wykarmiliśmy cię, jesteś naszym dzieckiem, nie opuszczaj nas"! Życie wynurzyło się z Wód Czerwonych i rzekło: "Nie opuszczę cię"! A że Serafita milczała, rozbłysło jak słońce, wołając: "Jestem światłością! - Światłość jest tam"! - żachnęła się Serafita wskazując obłoki, wśród których krążyli aniołowie; ale była znużona. Żądza stargała jej nerwy, mogła tylko wołać: "O mój Boże"! Ileż Duchów Anielskich, wspinając się na górę, już pod samym szczytem natrafiało nogą na kamyk, który znów strącał je na dno otchłani! Wszystkie te Duchy upadłe podziwiały jej stałość; trwały tam tworząc Chór nieruchomy, i wszystkie powiadały jej płacząc: "Odwagi"! Na koniec zwyciężyła Żądzę, co rozpętała się nad nią pod wszelkim Kształtem i we wszystkich Gatunkach. Pogrążyła się w modłach, a kiedy wzniosła oczy, ujrzała stopy Aniołów na powrót do nieba wzlatujących. - Widziała stopy Aniołów? - powtórzył Wilfryd. - Tak - potwierdził starzec. - Czy to był sen, który wam opowiedziała? - spytał Wilfryd. - Sen tak poważny, jak sen pańskiego życia - odparł Dawid. - Byłem tam. Uderzony spokojem starego sługi, Wilfryd, odszedł medytując, czy wizje te były mniej niezwykłe od wizyj w relacji Swedenborga, którego czytał w przeddzień. "Skoro Duchy istnieją, muszą działać" - pomyślał wchodząc na plebanię. Pan Becker był sam. - Drogi pastorze - ozwał się Wilfryd - Serafita należy do nas tylko poprzez formę, a jej forma jest nieprzenikniona. Nie traktuj mnie jako szaleńca ani jako zadurzonego: przekonanie dyskusji nie podlega. Zamień moją wiarę w hipotezy naukowe, spróbujmy czegoś dociec. Jutro pójdziemy do niej obaj. - I co dalej? - zagadnął pan Becker. - Skoro jej oko ignoruje przestrzeń - podjął Wilfryd - skoro jej myśl to wzrok inteligentny, dzięki któremu ogarnia rzeczy w ich substancji, kojarząc je z ogólną ewolucją światów; skoro, słowem, ona wie i widzi wszystko, posadźmy pytonissę na trójnogu, zmuśmy pogróżkami tego nieugiętego orła, by rozwinął skrzydła! Pomoże mi pan? Oddycham ogniem, który mnie trawi, chcę go zagasić albo dać sie spalić. Krótko mówiąc, odkryłem zdobycz i pragnę jej. - Byłaby to - odparł duchowny - konkieta raczej trudna, bo ta biedna dziewczyna jest... - Jest?... - Wariatką - dokończył pastor. - Nie będę przeczył, że jest szalona, ale niech i pan nie przeczy, że to osoba wyjątkowa. Drogi pastorze, nie raz jeden zapędziła mnie w kozi róg swoją erudycją. Czy podróżowała? - Ze swojego domu nad fiord. - Nie ruszała się stąd! - zdumiał się Wilfryd. - A więc czytała wiele? - Nie przeczytała ani jednej stronicy, ani jednej litery! Ja tylko w Jarvis mam książki. Dzieła Swedenborga, jedyne, jakie w tej wiosce istnieją, mam tu na półce. Nie pożyczyła ode mnie nigdy żadnego. - Czy próbował pan z nią kiedy gawędzić? - Właściwie po co? - I nikt nigdy nie mieszkał pod jej dachem? - Prócz pana i Minny nie miała nigdy żadnych przyjaciół i żadnego sługi prócz Dawida. - I nigdy nie słyszała o naukach, sztukach? - A od kogo miałaby słyszeć? - rzekł pastor. - Skoro tak trafnie rozprawia o tych kwestiach, jak nieraz gawędziła ze mną, co pan o tym by sądził? - Że ta dziewczyna zdobyła zapewne wśród paroletniego milczenia dary, jakie cechowały Apoloniusza z Tiany i wielu rzekomych czarowników, których spaliła inkwizycja, nie mogąc się pogodzić z jasnowidzeniem. - A co pan by myślał, gdyby mówiła po arabsku? - Historia nauk medycznych potwierdza liczne przypadki dziewcząt, które mówiły językami nie znanymi dla nich. - I co robić? - zagadnął Wilfryd. - Zna z przeszłości mojego życia fakty, których sekret do mnie tylko należy. - Przekonamy się, czy powie mi moje myśli, z których nie zwierzałem się nikomu - odrzekł pan Becker. Wróciła Minna. - I cóż tam słychać u twojego demona, moja córko? - Cierpi, mój ojcze - odparła witając się z Wilfrydem. - Namiętności ludzkie, odziane w swój szych, otoczyły ją w nocy ukazując jej spektakl niesłychanie bogaty. Ale ojciec wkłada to między bajki. - Dla tego, kto potrafi wyczytać je w jej umyśle, są równie piękne jak dla gminu "Baśnie Tysiąca i Jednej Nocy" - uśmiechnął się pastor. - Czy Szatan - odparowała - nie zaniósł Zbawiciela na dach świątyni i nie wskazał mu narodów u jego stóp? - Ewangeliści nie porównywali swoich tekstów, istnieją więc rozmaite wersje - odpowiedział pastor. - Wierzysz pani w rzeczywistość tych wizyj ? - zagadnął Wilfryd. - Któż mógłby wątpić, kiedy on opowiada o nich? - On! - zdziwił się Wilfryd. - Jaki znów on? - Ten, który jest tam - odrzekła Minna wskazując ręką zamek. - Mówi pani o Seraficie? - zdumiał się cudzoziemiec. Dziewczyna spuściła głowę popatrując na Wilfryda z chytrą słodyczą. - I pani także raczysz wprowadzać zamęt w moje pojęcia - żachnął się Wilfryd. - Co pani o niej sądzi? - Tego, co odczuwam, wytłumaczyć nie sposób - odparła rumieniąc się Minna. - Powariowali oboje! - zirytował się pastor. - Przyjdę tu jutro! - powiedział Wilfryd. IV Mgły Sanktuarium. Istnieją widowiska, w których kooperują wszelkie wspaniałości materialne, jakimi dysponuje człowiek. Narody niewolników i nurków wydobyły z piasków podmorskich i z wnętrzności skał owe perły i owe diamenty, które zdobią widzów. Przekazywane w spadku z pokolenia na pokolenie, świetne te klejnoty lśniły na wszystkich koronowanych czołach, a gdyby przemówiły, opowiedziałyby najwierniejsze z ludzkich dziejów. Czyż nie znają zgryzot i radości ludzi zarówno wielkich, jak małych? Noszono je wszędzie: z dumą noszono na balach, z rozpaczą - do lichwiarza, unoszono je wśród rzezi i rabunku, przenoszono do arcydzieł zrodzonych przez sztukę dla ich zachowania. Pomijając perłę Kleopatry, żaden z nich nie zaginął. Zgromadzili się Wielcy i Szczęśliwi, by asystować przy koronacji króla, którego strój produktem jest ludzkiej industrii, ale który w swojej glorii ma na sobie purpurę mniej doskonałą niż purpura zwykłych kwiatów polnych. Istnieją uroczystości olśniewające światłem, opasane muzyką, wśród której słowo Człowieka grzmieć usiłuje - uczucie jednak i myśl niweczy wszelkie te triumfy jego ręki. Duch potrafi skupić wokół człowieka i w człowieku najżywsze światła, zagrać mu najmelodyjniejsze koncerty, przenieść go między mgławice błyszczących konstelacyj, nad którymi człowiek medytuje. Serce może jeszcze więcej! Człowiek może znaleźć się oko w oko z jedyną istotą i znaleźć w jednym słowie, w jednym spojrzeniu brzemię tak ciężkie, błysk tak rozjarzony, dźwięk tak przenikliwy, że poddaje się i klęka. Najrzeczywistsze wspaniałości nie w otoczeniu są naszym, ale w nas. Czy dla uczonego tajemnica nauki nie jest całym światem cudów? Czy radościom jego towarzyszą surmy silniejszych. Bogactwa, muzyka, zabawy, ciżba ludzka? Nie, przychodzi do jakiejś mrocznej izdebki, gdzie często człowiek blady i schorowany mówi mu na ucho jedno słowo. Słowo to, niby pochodnia wrzucona do lochu, oświetla mu Naukę. Wszelka myśl ludzka, odziana w kształt najbardziej powabny, jaki wynalazła Tajemnica, otaczała ślepca siedzącego w błocie, na skraju drogi. Trzy światy, Przyrodzony, Duchowy i Boski, otwarły wszystkie swoje kręgi przed biednym norenckim wygnańcem: kroczył w kompanii Nieszczęśliwych i Cierpiących, tych, którzy modlili się, i tych, którzy krzyczeli, aniołów i potępieńców. Kiedy wysłannik Boga, świadom wszystkiego i wszechmocny, pojawił się trzem swoim uczniom, stało się to wieczorem przy wspólnym stole najbiedniejszej z biednych oberży; w tejże chwili trysnęła światłość, rozbiła Formy Materialne, oświeciła Zdolności Duchowe i ujrzeli go w chwale jego, a ziemia nie bardziej trzymała się ich stóp aniżeli rozwiązany sandał. Idąc do niezwykłej istoty, którą zamierzali wypytywać, pan Becker, Wilfryd i Minna drżeli, trawieni lękiem. Zamek szwedzki, rozrósłszy się w ich oczach, stanowił scenę gigantycznego spektaklu, podobnego widowiskom, w których poeci tak umiejętnie i harmonijnie operują tłumem statystów i obfitością barw, a gdzie bohaterowie, aktorzy wyimaginowani dla ludzi, są rzeczywiści dla tych, co zaczynają przekraczać progi Świata Duchowego. Na stopniach owego Koloseum pan Becker porozsadzał już szare legiony zwątpienia, swoje posępne idee, swoje fałszywe formuły dysput; zwoływał różnorakie światy filozoficzne i religijne, światy zwalczające się wzajem, występujące pod kształtem systemów anemicznych, niby czas wyobrażony przez ludzi pod postacią starca dzierżącego w jednej ręce kosę, a w drugiej kruchy glob, świat ludzki. Wilfryd przywoływał swoje pierwsze iluzje i ostatnie nadzieje; umieścił na owych stopniach los ludzki i jego zmagania, religię i zwycięskie potęgi. Poprzez przerwę w chmurach Minna widziała niewyraźnie niebo, miłość podnosiła dla niej zasłonę haftowaną w tajemnicze obrazy, a ciekawość jej wzmagały melodyjne tony, które łowiła uchem. Wieczór ów był więc dla nich tym, czym wieczerza w Emmaus dla trzech pielgrzymów, wizja dla Dantego, natchnienie dla Homera; objawiły się im trzy formy świata, rozdarła się zasłona, rozproszyły się wątpliwości, światło zajaśniało w mrokach. Nic nie zdołałoby wyobrazić lepiej ludzkości we wszystkich swoich odmianach czekającej na światłość niż ta dziewczyna, ten mężczyzna i ci dwaj starcy, z których jeden był na tyle uczony, żeby wątpić, a drugi na tyle ciemny, by wierzyć. Nigdy jeszcze żadna scena nie była z pozoru prostsza, a w rzeczywistości swojej bogatsza. Kiedy wprowadził ich stary Dawid, ujrzeli Serafitę stojącą przy stole, na którym przygotowano już wszystko do herbaty, owej kolacji zastępującej na Północy wesołe biesiady, jakimi wino darzy w krajach południowych. Z pewnością nic nie wskazywało u niej, czy u niego, iż ową istotę cechuje osobliwa moc pojawiania się w dwóch odmiennych kształtach, nic nie zdradzało odmiennych możności, jakimi dysponowała. Serafita, troszcząc się zwyczajnie o swoich gości, kazała Dawidowi dołożyć drew do pieca. - Witam drogich sąsiadów - rzekła. - Dobrześ zrobił, kochany pastorze, przychodząc tutaj; po raz ostatni może widzi mnie pan przy życiu. Dobiła mnie ta zima. Niechżeż pan spocznie - zwróciła się do Wilfryda. - A ty, Minno, siądź tutaj - powiedziała wskazując jej fotel obok niego. - Czy przyniosłaś swój haft i czy wymyśliłaś stosowny ścieg? Prześliczny deseń. I dla kogóż to? Dla twojego ojca czy dla naszego przyjaciela? - mówiła obracając się ku Wilfrydowi. - Chyba nim odjedzie, dostanie jakąś pamiątkę od dziewcząt norweskich? - Czy znów cierpiała pani wczoraj? - spytał Wilfryd. - To drobiazg - odparła. - Lubię to cierpienie; jest konieczne, aby rozstać się z życiem. - A więc śmierć nie przeraża pani wcale ? - zagadnął pan Becker uśmiechając się, ponieważ w chorobę jej nie wierzył. - Nie, drogi pastorze. Są dwa rodzaje śmierci: dla jednych śmierć jest zwycięstwem, dla drugich - klęską. - Myślisz, że zwyciężyłaś? - spytała Minna. - Nie wiem - odparła. - Może będzie to tylko jeden krok naprzód. Sposępniała blada wspaniałość czoła Serafity, opadły z wolna powieki, zakrywając oczy. Zwykła ta zmiana tak zaniepokoiła troje gości, że znieruchomieli. Pan Becker okazał śmiałości najwięcej: - Droga córko - przerwał milczenie - uosabiasz nie tylko niewinność, lecz i boską dobroć; pragnąłbym dziś od ciebie czego innego niż te łakocie podane do herbaty. Jeśli wierzyć niektórym osobom, wiesz o rzeczach niezwykłych; a skoro to prawda, zlituj się i rozprosz te lub owe z naszych wątpliwości! - Ach! - odrzekła z uśmiechem - chodzę po chmurach, jestem w zażyłej przyjaźni z otchłaniami fiordu, morze jest dla mnie rumakiem, któremu nałożyłam wędzidło, wiem, gdzie rośnie kwiat śpiewający, gdzie promieniuje światło mówiące i gdzie żyją wonne kolory; mam pierścień Salomona, jestem wróżką, wiatr, niby niewolnik uległy, spełnia wszelkie moje rozkazy; widzę skarby ukryte pod ziemią; jestem dziewicą, przed którą fruwają perły, i... - I wchodzimy bezpiecznie na Falberg? - przerwała Minna. - A więc i ty! - odparła Serafita przesyłając jej świetliste spojrzenie, które głęboko skonfundowało dziewczynę. - Gdybym nie potrafiła wyczytać poprzez wasze czoła, co was tu sprowadza, czy byłabym stworzeniem, za które mnie macie? - mówiła ogarniając wszystkich zaborczym spojrzeniem, ku wielkiej satysfakcji Dawida, który zatarł ręce i odszedł. - Ach! - podjęła po chwili - wszystkich was ożywia ciekawość dziecięca. Pan, mój biedny panie pastorze, głowiłeś się, czy jest możliwe, aby siedemnastoletnia dziewczyna posiadła jedną z tysiąca tajemnic, których poszukują uczeni wbijając nos w ziemię miast wznieść oczy do nieba! Gdybym powiedziała panu, jak i którędy Roślina komunikuje się ze Zwierzęciem, jąłbyś wątpić o swoich wątpliwościach. Ukartowaliście, moi państwo, spisek, żeby mnie wybadać, przyznajcie się! - Tak, droga Serafito - odrzekł Wilfryd - ale u mężczyzn to chyba naturalne? - Czyżbyście chcieli dręczyć to dziecię? - zagadnęła kładąc pieszczotliwym ruchem dłoń na włosach Minny. Minna wzniosła oczy, pragnąc jakby rozpłynąć się w tej pieszczocie. - Słowo jest dobrem powszechnym - podjęła z powagą tajemnicza istota. - Biada temu, kto milczałby na pustyni, mniemając, że nikt go nie usłyszy: wszystko przemawia i wszystko nasłuchuje na tym świecie. Słowo porusza ciałami niebieskimi. Pragnęłabym, panie pastorze, nie mówić nic na darmo. Znam trudności, jakimi zaprząta się pan najbardziej: czyż nie byłoby cudem, gdyby ogarnął pan najpierw przeszłość swojego sumienia? Otóż cud dokona się zaraz! Niech pan posłucha. Nigdy nie przyznawałeś się przed sobą do swoich zwątpień w całej ich rozciągłości; ja jedna, w wierze swojej niezachwiana, mogę wyjawić je panu, a wtedy zatrwożysz się samym sobą. Jesteś po najciemniejszej stronie Zwątpienia; nie wierzysz w Boga, a na tym świecie każda rzecz staje się podrzędną dla tego, kto stara się dociec pierwiastka wszelkich rzeczy. Porzućmy bezowocne dyskusje, w jakie wdrażały się fałszywe filozofie. Pokolenia spirytualistów siliły się na próżno negować Materię, dorównując w tym pokoleniom materialistów, które próbowały negować Ducha. Po co te spory? Czyż człowiek nie dostarczał obu systemom dowodów nieodpartych? Czyż nie napotykamy w nim elementów zarówno materialnych, jak duchowych? Głupiec tylko zasłania oczy na fragment materii w ludzkim ciele; rozkładając je, wasze nauki przyrodnicze odkrywają w nim niewiele różnic między jego a innych zwierząt pierwiastkami. Myśl, jaką budzi w człowieku porównywanie kilku przedmiotów, nie wydaje się również nikomu przynależną do domeny Materii. Nie wypowiadam się tutaj, chodzi bowiem o pańskie wątpliwości, a nie o moją pewność. Panu, jak i większości myślicieli, związki, jakie potrafisz wykrywać między rzeczami, których realność zaświadczają ci twoje wrażenia, nie wydają się bynajmniej koniecznie materialne. Przyrodzony wszechświat rzeczy oraz istot jest zatem w człowieku ograniczony wszechświatem Nadprzyrodzonym podobieństw albo różnic, które człowiek dostrzega wśród nieprzeliczonych form Przyrody, a są to związki tak mnogie, że wydają się nieskończone; skoro bowiem aż do dziś nikt nie zdołał zliczyć samych tylko stworzeń ziemskich, któryż człowiek potrafiłby wyliczyć związki pomiędzy nimi zachodzące? Czy znany tutaj panu ułamek nie jest wobec sumy totalnej tym, czym liczba wobec nieskończoności? I tu wpada pan już w percepcję nieskończoności, percepcję, dzięki której pojmiesz niezawodnie świat czysto duchowy. Tak oto człowiek przedstawia wystarczający dowód istnienia dwóch światów - Materii i Ducha. W nim znajduje kres świat skończony, widzialny; w nim bierze początek świat niewidzialny i nieskończony, dwie sfery nie znające się wzajem; czy kamienie fiordu posiadają intuicję swoich układów, świadomość barw, jakie roztaczają przed oczami człowieka, czy słyszą muzykę pieszczących je fal? Przebądźmy, nie zapuszczając w nią sondy, przepaść, jaką przedstawia unia między światem Materialnym a Duchowym, między stworzeniem widzialnym, dotykalnym, ważkim, a stworzeniem niewidzialnym, niedotykalnym, nieważkim; oba twory kompletnie odmienne, rozdzielone nicością, złączone niezaprzeczoną harmonią, skupione w istocie posiadającej dziedzictwo ich obydwu! Złączmy w jeden i ten sam świat te dwa światy według pańskich filozofów nie do pogodzenia, ale de facto zgodne. Pod postacią jakiejkolwiek abstrakcji wyobrażałby sobie człowiek związki łączące między sobą dwie rzeczy, każdy z nich nosi znamię. Gdzie? W którym miejscu? Nie będziemy tu dociekać, jak dalece potrafi sublimować się Materia. Gdyby problem na tym polegał, nie rozumiałabym, dlaczego ten, kto pozszywał związkami fizycznymi gwiazdy położone od siebie w bezmiernych odległościach, aby uczynić z nich sobie zasłonę, nie zdołałby stworzyć substancyj myślących - ani też dlaczego miałby mu pan zaprzeczać zdolności oblekania myśli w ciało! A więc pański niewidzialny świat duchowy i widzialny świat fizyczny stanowią jedną i tę samą materię. Nie rozdzielamy bynajmniej ciał od ich właściwości ani przedmiotów od ich związków. Wszystko, co tylko istnieje, co naciera na nas, przytłacza z góry i od dołu, przed nami i w nas; wszystko, co dostrzegają nasze oczy i władze umysłu, wszelkie rzeczy nazwane i nienazwane, uformują, aby przykroić problem Stwórczy na miarę pańskiej logiki, skończoną bryłą materii; gdyby bowiem Bóg był nieskończony, utraciłby władzę. Tu, według ciebie, drogi panie pastorze, w jakikolwiek sposób zechcielibyśmy połączyć Boga nieskończonego z ową skończoną bryłą materii, Bóg nie potrafiłby istnieć obdarzony atrybutami, w jakie wyposażył Go człowiek; ze stanowiska faktów będzie bowiem żaden; ze stanowiska rozumowań, żaden będzie również, duchowo i materialnie Bóg staje się niemożliwy. Posłuchajmy Słowa ludzkiego Rozumu przywiedzionego do konsekwencyj ostatecznych. Jeśli postawimy Boga wobec Wielkiej Wszystkości, przekonamy się, że istnieją między nimi tylko dwa stany możliwe. Materia i Bóg są sobie współcześni albo Bóg wprzód istniał sam przed Materią. Jeśli założymy, że rozum, który oświecał rasy ludzkie od momentu ich narodzin, został skomasowany w jednej głowie, głowa ta gigantyczna nie zdołałaby wynaleźć innej modły bycia, chyba że skasowałaby Materię i Boga. Mogą sobie filozofie ludzkie piętrzyć góry słów i pojęć, religie kumulować wyobrażenia i wierzenia, objawienia i tajemnice, i tak musimy dojść do tego straszliwego dylematu i wybrać jeden z tworzących go członów; ale nie ma pan nawet co optować; oba wiodą rozum ludzki do Zwątpienia. A skoro tak postawiliśmy problem, cóż znaczą Duch i Materia? Cóż znaczy bieg światów w tym lub innym kierunku, od chwili, kiedy prowadzącej je istocie udowodniono bezsens? Po co badać, czy człowiek zdąża ku niebu albo czy wraca stamtąd, czy stworzenie wznosi się ku Duchowi albo czy zstępuje ku Materii, skoro badane światy żadnej już nie dają odpowiedzi? Cóż znaczą teogonie oraz ich wojska, cóż znaczą teologie oraz ich dogmaty, skoro jakiegokolwiek człowiek dokonałby wyboru między dwiema stronami zagadnienia, Bóg jego już nie istnieje? Spójrzmy na przypadek pierwszy, zakładając, że Bóg jest współczesny Materii. Czy być Bogiem to poddawać się działaniu albo godzić się ze współistnieniem substancji obcej, substancji Boga? Czy w tym systemie Bóg nie staje się czynnikiem podrzędnym, zmuszonym do organizowania materii? Kto go zmusza? Kto był arbitrem pomiędzy nim a jego nieokrzesaną towarzyszką? Kto zapłacił należność za Sześć Dni przypisywanych Wielkiemu Artyście? Czy pojawiła się jakaś moc decydująca, nie będąca ani Bogiem, ani Materią? Boga, który miałby obowiązek sfabrykować maszynerię światów, byłoby równie śmiesznie nazywać Bogiem, jak nazywać obywatelem Rzymu niewolnika na rozkaz pana obracającego żarna. Skądinąd pojawia się tu trudność równie z tej najwyższej racji niełatwa do rozstrzygnięcia tak dla nas, jak dla Boga. Przenieść problem wyżej to postąpić na podobieństwo Indian, którzy umieszczają świat na żółwiu, żółwia na słoniu, ale powiedzieć nie potrafią, na czym stoją nogi słonia. Skoro ta wola najwyższa wyłoniła się z walki między Materią i Bogiem, czy ów Bóg, bardziej niż Bóg, może trwać wieczność nie chcąc tego, co chciał - założywszy, że wieczność może się rozpaść na dwa okresy? Mniejsza z tym, gdzie byłby Bóg, bo skoro nie znał swojej myśli późniejszej, czy nie sczeźnie aby jego inteligencja intuicyjna? Kto więc miałby rację między tymi dwiema Wiecznościami? Czy byłaby to Wieczność niestworzona, czy Wieczność stworzona? Skoro od wszech czasów pragnął takiego świata, jakim jest, czy ta nowa konieczność, zgodna zresztą z pojęciem najwyższej inteligencji, implikuje współwieczność materii? Czy Materia może być współwieczna dzięki woli bożej, koniecznie identycznej ze sobą w każdym czasie, czy też Materia może być współwieczna poprzez samą siebie, tak czy inaczej moc Boga, która musi być absolutna, ginie wraz z jego Wolną Wolą; Bóg znalazłby zawsze w sobie rację bezwzględną, która dominowałaby nad nim. Czy być Bogiem to nie móc już odłączyć sie od swojego tworu tak w późniejszej, jak we wcześniejszej wieczności? Czy ta strona problemu jest nie do rozstrzygnięcia w swojej przyczynie? Zbadajmy ją w skutkach jej. Skoro wydaje się niepojęty Bóg, którego zmuszono, by stworzył świat istniejący już w wieczności, niepojęty jest również w wieczystej spójności ze swoim dziełem. Bóg, zmuszony do odwiecznego współżycia w spójni ze swoim stworzeniem, zbytnio przypomina robotnika obwarowanego warunkami narzuconymi przez chlebodawcę. Czy pojmuje pan Boga, który nie może już być bardziej niezależny niż zależny od swojego dzieła? Czy może zniszczyć je, nie negując samego siebie? Niech pan rzecz rozważy, i wybiera! Ma je zniszczyć jednego dnia albo nie zniszczyć go nigdy: alternatywa nierozłączna z atrybutami, bez których nie zdołałby istnieć. Czy świat jest eksperymentem, formą przemijającą, która ulegnie zniszczeniu? Czy może Bóg jest niekonsekwentny i bezsilny? Niekonsekwentny: ponieważ powinien był przewidzieć rezultat, nim dokonałby doświadczenia; ale w takim razie czemuż odwleka zniszczenie tego, co ma zniszczyć? Bezsilny: czy zamierzał stworzyć świat niedoskonałym? Skoro twór niedoskonały zaprzecza atrybutom, jakie człowiek przypisuje Bogu, wracajmy do zagadnienia, suponując twór doskonały. Idea godzi się z pojęciem Boga, jako inteligencji najwyższej i pod każdym względem nieomylnej; ale w takim razie skąd upadek? I skąd regeneracja? A ponadto świat doskonały jest koniecznie niezniszczalny, jego formy zaginąć nie mogą; czy świat nigdy nie postępuje ani się nie cofa, krąży po wieczystej orbicie, z której nie wyskoczy nigdy? Bóg jest więc niezależny od swojego dzieła; jest ono więc z nim współwieczne, to zaś sprowadza znów jedno z twierdzeń dla Boga najniebezpieczniejszych. Świat, jako niedoskonały, zakłada bieg naprzód, postęp; ale jako doskonały, stoi w miejscu. Skoro nie sposób założyć, żeby Bóg był postępowy, skoro nie zna od wieczności skutków, jakie wyda jego twór, czy istnieje w takim razie Bóg stagnacyjny? A czy to nie tryumf Materii? Czy to nie największa ze wszelkich negacyj ? W pierwszej hipotezie Bóg ginie przez słabość; w drugiej ginie przez niemoc swojej inercji. A zatem tak w koncepcji, jak i realizacji ciał niebieskich każdy umysł poczciwy, który przypuści, że Materia jest współczesna Bogu, będzie chciał zaprzeczyć istnieniu Boga. Zmuszone wybierać, ażeby kierować ludami między jedną a drugą płaszczyzną owego problemu, liczne pokolenia wielkich myślicieli optowały za Materią. Stąd dogmat o dwóch pierwiastkach Magizmu, który z Azji przeniknął do Europy pod kształtem Szatana walczącego z Ojcem Przedwiecznym. Ale czy ta formuła religijna, z niezliczonymi kultami wywodzącymi się od niej, nie jest zbrodnią obrazy Boskiego Majestatu? Jakże inaczej nazwać wierzenie, które wyznacza Bogu, jako rywala, personifikację zła miotającego się wieczyście pod presją jego wszechmocnej inteligencji, bez widoków na jakikolwiek tryumf? Wasza statyka powiada, że dwie Siły tak położone względem siebie anulują się wzajem. Zwraca się pan ku drugiej płaszczyźnie problemu? Bóg wprzód istniał sam i jedyny. Nie powtarzajmy argumentów poprzednich, które z całą swoją siłą powracają do rozpadu Wieczności na dwa okresy, na czas niestworzony i na czas stworzony. Zostawmy również problemy, jakie nasuwa bieg czy bezwład ciał niebieskich, poprzestańmy na trudnościach nierozłącznych z owym drugim tematem. Skoro Bóg wprzód istniał sam, świat stanowi jego emanację, a więc i Materia pochodzi od jego substancji. A zatem Materii nie ma! Wszelkie formy są zasłoną, za którą ukrywa się Duch Boży. A w takim razie Świat jest wieczny, a w takim razie Świat jest Bogiem! Twierdzenie to jest nie mniej zgubne, niż poprzednie, dla atrybutów, jakimi rozum ludzki obdarował Boga, nieprawdaż? Skoro Materia, owoc łona bożego, jest wciąż połączona z Bogiem, czy obecny jej stan da się wytłumaczyć? Jak uwierzyć, że Wszechmocny, absolutnie dobry w swojej substancji oraz możnościach, zrodził rzeczy odmienne od siebie i że nie jest we wszystkim i wszędzie ze sobą identyczny? Czyżby znajdowały się w nim elementy złe, od których uwolnił sie któregoś dnia? Przesłanka mniej obraźliwa czy śmieszna, aniżeli przerażająca w tym, że sprowadza do siebie owe dwa pierwiastki, których niedopuszczalności dowiodła teza poprzednia. Bóg musi być JEDEN, nie może się rozdwoić nie rezygnując z najważniejszego ze swoich uwarunkowań. Czy jest zatem niemożliwe założyć, iż istnieje część Boga, która nie byłaby Bogiem? Hipoteza ta wydała się Kościołowi rzymskiemu aż tak zbrodnicza, iż ukuto artykuł wiary z wszechobecności Boga we wszelkich, najdrobniejszych nawet cząstkach Eucharystii. Jak zatem suponować inteligencję wszechmocną, która nie tryumfuje? Jak skojarzyć ją, w braku tryumfu błyskawicznego, z Przyrodą? Owa zaś Przyroda szuka, łączy różnorakie elementy, odtwarza, umiera i odradza się; bardziej jeszcze miota się tworząc, aniżeli kiedy wszystko się stapia; cierpi, jęczy, nie wie, wyradza się, czyni zło, myli się, unicestwia się, zanika i rozpoczyna od nowa? Jak uzasadnić nieznajomość, niemal powszechną, pierwiastka boskiego? Skąd się bierze śmierć? Czemu z Boga wszechdobrego w swojej substancji i swoich możnościach, Boga, który nie powinien by wyprodukować niczego, co nie byłoby z nim identyczne, zrodził się geniusz zła, ów król ziemi? Ale jeśli od tej nieubłaganej konsekwencji, wiodącej nas najsampierw do absurdu, przejdziemy do szczegółów, jaki cel możemy wytknąć światu? Skoro wszystko jest Bogiem, wszystko jest wzajemnie przyczyną i skutkiem; albo raczej ani przyczyna, ani skutek nie istnieją: wszystko jest JEDNIA, jak Bóg, a pan nie dostrzeżesz ani punktu wyjścia, ani punktu dojścia. Czyżby celem rzeczywistym była rotacja materii, która ulatniając się, umyka? W jakimkolwiek odbywałoby się to sensie, czy nie przez dziecinną igraszkę działałby mechanizm owej materii, która wyłoniwszy się z Boga, powracałaby do Boga? Dlaczego Bóg miałby się uczynić prymitywnym? Pod jaką formą Bóg jest najbardziej Bogiem? Która modła miałaby rację, materia czy Duch, skoro żadna z nich nie powinna nie mieć racji? Kto zdoła rozpoznać Boga w tej wiecznej Industrii, gdzie on sam podzieliłby się na dwie Natury, z których jedna nie wie nic, a druga wie wszystko? Czy wyobrażasz pan sobie Boga, który zabawiałby się sam sobą pod postacią człowieka? Boga wyszydzającego swoje własne wysiłki, umierającego w piątek, żeby zmartwychwstać w niedzielę, Boga, co powtarza ów żart ze stulecia na stulecie, chociaż zna, jak wieczność długa, jego koniec? Boga, który jako Stwórca nie zwierza się nigdy ze swoich działań Bogu jako Stworzeniu? Bóg z hipotezy poprzedniej, ów Bóg tak żaden poprzez potęgę swojego bezwładu, wydaje się bardziej możliwy, gdyby przyszło nam wybierać wśród niemożliwości, aniżeli ów Bóg tak głupio wesół, który rozstrzeliwuje sam siebie, kiedy ludzkość podzielona na dwie części zetrze się z bronią w ręku. Aczkolwiek nadaliśmy tej drugiej stronie problemu wyraz pełen komicznej przesady, przyjęła ową płaszczyznę połowa rodu ludzkiego, te ludy, które stworzyły sobie wesołe mitologie. Pochutliwe te narody były konsekwentne: wszystko u nich było Bogiem, nawet Strach i jego podłości, nawet Występek i jego bachanalie. A skoro przyjmiemy panteizm, religię paru wielkich ludzkich geniuszów, nie wiadomo już, po czyjej stronie znajdzie się wtedy rozum. Czy u dzikusa, wolnego na pustyni, odzianego w nagość, szlachetnego i zawsze sprawiedliwego w swoich uczynkach, jakiekolwiek by one były, posłusznego słońcu, gwarzącego z morzem? Czy u człowieka cywilizowanego, który największe swoje uciechy zawdzięcza tylko kłamstwom, wyżyma i uciska przyrodę, żeby zarzucić sobie fuzję na ramię, który wykorzystał swoją inteligencję, żeby przyspieszyć godzinę swojej śmierci, a wśród wszelkich rozkoszy stwarzać sobie choroby? Kiedy grabie dżumy albo lemiesz wojny, kiedy geniusz spustoszeń nawiedzi jakiś zakątek globu, zmiatając wszystko, kto okazał się mądrzejszy od dzikusa z Nubii albo patrycjusza z Teb? Pańskie wątpliwości zstępują z góry na dół, ogarniają wszystko, cel i środki. Skoro świat fizyczny wydaje się niewytłumaczony, świat duchowy świadczy tym bardziej więc przeciw Bogu. Gdzież jest w takim razie postęp? Skoro wszystko postępuje doskonaląc się, czemuż umieramy w młodym wieku? Czemuż narody przynajmniej nie przedłużają swojego gatunku? Czy świat wyłoniony z Boga, zawarty w Bogu, stoi w miejscu? Czy żyjemy raz jeden? Czy też żyjemy zawsze? Skoro żyjemy raz jeden, przynaglani biegiem Wielkiej Wszystkości, której znajomość nie została nam dana, działajmy, jak nam się podoba! A skoro jesteśmy wieczni, pozostańmy bierni! Czy twór może być winien swojego istnienia w momencie transformacyj ? Jeżeli zgrzeszy w godzinie wielkiej transformacji, czy poniesie za to karę, chociaż przedtem padł jej ofiarą? Czym staje się dobroć Boża, jeśli istnieje, skoro nie przenosi nas od razu w szczęśliwe regiony? Co dzieje się z przedwiedzą Boga, skoro Bóg nie zna wyniku prób, jakim nas poddaje? Czym jest owa alternatywa, wobec której stawiają człowieka wszelkie religie - iż albo będzie gotował się w wiecznym kotle, albo spacerował w białej szacie, z palmą w ręku, z aureolą wokół głowy? Czyż możliwe, żeby ten pogański wymysł był ostatnim słowem Boga? Czyj umysł szlachetny nie uzna skądinąd za niegodną i człowieka, i Boga owej cnoty z wyrachowania, obiecującej wieczyste rozkosze, które oferują wszelkie religie każdemu, kto w toku krótkiego życia spełnia pewne warunki dziwaczne i często przeciwne naturze? Nie śmieszneż to darzyć człowieka niepohamowanymi zmysłami, wzbraniając mu ich zaspokajania? A zresztą po cóż te mizerne obiekcje, skoro Dobro i Zło zostały w równej mierze unicestwione? Czy Zło istnieje? Skoro substancja pod wszelką swoją formą jest Bogiem, Zło jest Bogiem. Skoro zdolność rozumowania, tak samo jak zdolność odczuwania po to zostały dane człowiekowi, aby z nich korzystał, czymś absolutnie wybaczalnym jest doszukiwać się sensu w ludzkich zgryzotach i badać przyszłość; jeśli rozumowania te, proste i logiczne, przywiodą do takiej konkluzji, ileż stąd zamieszania! Ten świat nie miałby zatem żadnej stałości, nic nie postępuje naprzód i nic się nie zatrzymuje, wszystko się zmienia i nic się nie unicestwia, wszystko powraca po regeneracji, skoro bowiem pański umysł nie wykaże panu ze ścisłością celu, nie sposób również wykazać, aby najdrobniejsza cząstka Materii ulegała zniszczeniu: może się przeobrażać, lecz nie unicestwiać. Skoro siła ślepa stanowi niezbity argument w ustach ateusza, siła inteligentna jest niewytłumaczona, jeśli bowiem wyłoniła się z Boga, czyż winna napotykać przeszkody i czy jej tryumf nie powinien następować hic et nunc? * Hic et nunc (łac.) — tutaj i zaraz. Gdzie jest Bóg? Skoro nie dostrzegają go żywi, czy odnajdą go umarli? Zawalcie się, bałwochwalstwa i religie! Ruńcie, nazbyt słabe wsporniki wszelkich stropów społecznych - wy, które nie opóźniłyście ani upadku, ani śmierci, ani zapomnienia wygasłych narodów, jakkolwiek mocny miałyby fundament! Ruńcie, moralności i prawa! Nasze zbrodnie są czysto względne, to tylko wyniki nakazów Bożych, skutki, których przyczyny nie są nam znane! Wszystko jest Bogiem. Albo jesteśmy Bogiem, albo nie ma Boga! Dziecię wieku, każdy rok zostawił na twoim czole lód swoich zwątpień niedowiarka; starcze, oto streszczenie twojej wiedzy i długotrwałych dumań! Drogi panie pastorze, ułożyłeś głowę na poduszce Zwątpienia, znajdując w nim najdogodniejsze spośród wszelkich rozstrzygnięć, działając podobnie jak większość rodzaju ludzkiego, która powiada sobie: "Przestańmy już myśleć o tym problemie, skoro Bóg poskąpił nam łaski ukazania dowodu algebraicznego, aby go rozwiązać, chociaż obdarzył nas tak hojnie, byśmy bez zawodu mogli podążyć od ziemi do gwiazd". Czyż nie są to pańskie utajone myśli? Czy pominęłam je? Czy też, przeciwnie, nie wyraziłam ich dobitnie? Albo dogmat o dwóch pierwiastkach, antagonizm, w którym Bóg unicestwia się przez to właśnie, że wszechmocnym będąc zabawia się walką: albo absurd panteizmu, gdzie skoro wszystko jest Bogiem, Boga nie ma; te dwa źródła, skąd wypływają religie, o których triumf zabiega Ziemia, są jednako zgubne. Oto rzucono między nas obosieczny topór, którym pan ucina głowę siwemu starcowi, wprowadzonemu przez pana na tron z malowanych obłoków. Ale teraz topór ja przejmuję! Pan Becker i Wilfryd nie bez trwogi popatrywali na dziewczynę. - Wierzyć - ciągnęła dalej Serafita swoim głosem Kobiety, uprzednio bowiem przemawiał Mężczyzna - wierzyć to dar. Wierzyć to czuć. Ażeby wierzyć w Boga, trzeba czuć Boga. Owo czucie to odpowiedzialność, którą istota nabywa powoli, jak powoli nabywa się zdumiewające moce tak podziwiane u wielkich ludzi, wojowników, artystów i uczonych, u tych, którzy wiedzą, u tych, którzy tworzą, u tych, którzy działają. Myśl, wiązka zależności, jakie postrzegamy między przedmiotami, to język intelektualny, którego nauczyć się można, nieprawdaż? Wiara, wiązka prawd niebiańskich, to również język, o tyle jednak wyższy od myśli, o ile myśl góruje nad instynktem. Języka tego nauczyć się można. Wierzący odpowiada jednym okrzykiem, jednym gestem; Wiara daje mu w ręce miecz ognisty, który rozcina i rozświetla wszystko. Widzący nie zstępuje z nieba nigdy, kontempluje i milczy. Ale istnieje stworzenie, które wierzy i widzi, wie i może, kocha, modli się i czeka. Pełne wyrzeczenia, dąży do królestwa światłości, nie ma w nim ani wzgardy Wierzącego, ani milczenia Widzącego; nasłuchuje i odpowiada. Dla niego zwątpienie mrocznych stuleci nie jest bronią morderczą, ale nicią przewodnią; przyjmuje walkę pod wszelkim jej kształtem; dostosowuje swój język do wszelkiej mowy: nie buntuje się, ale współczuje; nie potępia i nie zabija nikogo, ale ocala i pociesza; nie ma w nim zajadłości napastnika, ale jest łagodność i subtelność światła, które przenika, rozgrzewa i rozjaśnia wszystko. W jego oczach Zwątpienie nie jest ani bezbożnością, ani bluźnierstwem, ani występkiem; jest punktem, w którym człowiek zawraca ku Ciemnościom albo zbliża się ku Światłu. A zatem, drogi pastorze, przeprowadźmy rozumowanie. Nie wierzy pan w Boga. Dlaczego? Bóg, według pana, jest niepojęty, niewytłumaczony. Zgoda. Nie powiem panu, że ten, kto pojąłby Boga w całości, byłby Bogiem; nie powiem panu, że negujesz to, co wydaje ci się niewytłumaczone, aby dać mi prawo potwierdzenia tego, co wydaje mi się godne wiary. Istnieje dla pana fakt oczywisty, tkwiący w tobie. W panu materia przechodzi w inteligencję; i myśli pan, że inteligencja ludzka przeszłaby w mrok, zwątpienie, nicość? Skoro Bóg wydaje się panu niepojęty, niewytłumaczony, niech pan przynajmniej przyzna, że dostrzegasz w każdej rzeczy czysto fizycznej twórcę konsekwentnego i szlachetnego. Czemuż jego logika miałaby się zatrzymać na człowieku, jego tworze najdoskonalszym? Jeśli to pytanie przekonujące nie jest, wymaga co najmniej kilku przemyśleń. Skoro przeczysz istnieniu Boga, szczęściem dla umocnienia swoich wątpliwości, uznajesz fakty obosieczne, które tak samo zabijają twoją medytację, jak twoja medytacja zabija Boga. Ustaliliśmy zgodnie, że Materia i Duch są dwoma tworami niezrozumiałymi, jeśli jeden z nich wyeliminować, i że świat duchowy składa się z nieskończonej liczby związków, które powołuje do egzystencji świat materialny, skończony; że nic na ziemi nie zdołało się zidentyfikować poprzez potęgę ducha z całością tworów ziemskich, tym bardziej więc nic nie zdołało się wznieść do poznania związków, jakie duch postrzega między tworami. Tak więc za jednym zamachem moglibyśmy zakończyć sprawę, odmawiając panu zdolności pojmowania Boga, jak pan odmawiasz kamieniom fiordu zdolności widzenia i przeliczania się wzajemnego. Ale czy wiesz pan, czy i one nie negują istnienia człowieka, chociaż człowiek wywozi je, żeby budować z nich domy? Jest pewien fakt, który przytłacza pana: nieskończoność; a skoro czujesz ją pan w sobie, czemuż nie zaakceptować jej konsekwencyj ? Czy skończoność może posiąść całkowitą świadomość nieskończoności? Skoro nie może pan ogarnąć związków, które, jak pan sam wyznał, są nieskończone, jak mógłby pan ogarnąć odległy cel, w którym się streszczają? Czy pański ograniczony rozum zdołałby zrozumieć porządek, którego objawienia pan łaknie, jest to bowiem porządek nieskończony? I nie pytaj pan, dlaczego człowiek nie rozumie wcale tego, co postrzec może, postrzega bowiem również i to, czego nie rozumie. Jeśli wykażę panu, że pański umysł nie zna tego wszystkiego" co ma w swoim zasięgu, czy przyznasz mi, że jest dlań niemożliwością pojąć to, co go przekracza? Czy nie będę miała wtedy racji, powiadając panu: "Jeden z argumentów, od których Bóg ginie przed trybunałem pańskiego rozumu, musi być prawdziwy, drugi jest fałszywy; skoro stworzenie istnieje, odczuwa pan konieczność celu, czy zaś ów cel może nie być piękny? Owóż, jeśli granicą materii w człowieku jest inteligencja, czemu nie miałbyś pan poprzestać na wiedzy, że celem inteligencji ludzkiej jest światło kręgów wyższych, dla których jest zastrzeżona intuicja owego Boga, który wydaje się panu problemem nie do rozwiązania? Gatunki niższe od pańskiego nie mają owej inteligencji ciał niebieskich, a pan ją masz; dlaczego nie miałyby istnieć nad panem gatunki inteligentniejsze niż twój gatunek? Zanim użyje swoich sił, by wymierzyć Boga, człowiek winien poznać siebie lepiej, niż poznał dotąd. Zanim zagrozi gwiazdom, które go oświecają, zanim przypuści szturm do wyższych pewników, powinien chyba ustalić te pewniki, które odnoszą się doń bezpośrednio". Ale na negacje Zwątpienia winnam odpowiadać innymi negacjami. Teraz więc zapytam pana, czy na ziemi istnieje coś aż tak oczywistego samo przez się, żebym mogła dać wiarę? Zaraz udowodnię panu, że wierzysz niezachwianie w rzeczy, które działają nie będąc istotami, które płodzą myśl nie będąc umysłami - że wierzysz w żywe abstrakcje, których rozum nie chwyta pod żadnym kształtem, których nie ma nigdzie, ale które napotykasz wszędzie; których nazwać niepodobna, ale które nazwałeś; które, przypominając Boga cielesnego, jakiego sobie wyobrażasz, giną pod nawałem niewytłumaczonego, niezrozumiałego, absurdalnego. I zapytam pana, jakim cudem, godząc się z nimi, zachowujesz swoje wątpliwości dla Boga? Wierzysz w Liczbę, fundament, na którym wznosisz gmach nauk zwanych ścisłymi. Bez Liczby nie istniałaby matematyka. A więc jaka tajemnicza istota, wyposażona we właściwość życia wiecznego, zdołałaby wyrazić ostatecznie i w języku dość giętkim Liczbę, co zawierałaby liczby nieskończone, których istnienia dowiodła ci twoja myśl? Spytaj o to najznamienitszego z geniuszów ludzkich, a przesiedziałby tysiąc lat przy stole trzymając się rękami za głowę - i co odpowiedziałby panu? Że nie wiesz, ani gdzie rozpoczyna się Liczba, ani gdzie się zatrzymuje, ani gdzie się kończy. Tu zowiesz ją Czasem, tam - Przestrzenią; wszystko istnieje tylko przez nią; bez niej wszystko byłoby jedną i tą samą substancją, ona jedna bowiem tylko różnicuje i wartościuje. Liczba jest dla pańskiego Ducha tym, czym Duch jest dla materii, czynnikiem niepojętym. Czy uczynisz z niej Boga? Czy jest istotą? Czy tchnieniem, które wyemanował Bóg, aby zorganizować świat materialny, gdzie wszystko uzyskuje swoją formę tylko przez Podzielność, wynikłą, jako skutek, z Liczby? Czyż najmniejsze, jak i najogromniejsze twory nie różnią się między sobą tylko zawartymi w nich ilościami, tylko swoimi wymiarami, siłami i wszelkimi w ogóle atrybutami zrodzonymi przez Liczbę? Nieskończoność Liczb to fakt, którego dowiódł panu twój umysł, chociaż nie sposób dostarczyć tu żadnych dowodów materialnych. Matematyk powie panu, że nieskończoność liczb istnieje, ale dowodu na nią nie ma. Bóg, drogi pastorze, powie panu Wierzący, to liczba wyposażona w zdolność, którą odczuwamy, ale której istnienia dowieść nie potrafimy. Jak Jedność, rozpoczyna ciąg liczb, z którymi nie ma nic wspólnego. Istnienie Liczby zależy od Jedności, która nie będąc liczbą rodzi je wszystkie. Bóg, drogi pastorze, to wspaniała Jedność, która nie mając nic wspólnego ze swoimi tworami, rodzi je niemniej! Niech więc pan mi przyzna, że nie wiesz tak samo, gdzie zaczyna i gdzie kończy się Liczba, i że nie wiesz, gdzie zaczyna się, a gdzie kończy Wieczność stworzona. Czemu, skoro wierzysz w Liczbę, negujesz Boga? Czy Stworzenie nie zostało umieszczone między Nieskończonością substancyj nieorganicznych a Nieskończonością kręgów bożych, jak Jedność znajduje się między Nieskończonością ułamków, które od niedawna zowiecie Dziesiętnymi, a Nieskończonością Liczb, które zowiecie Całkowitymi? Pan jeden na ziemi rozumiesz Liczbę, ów pierwszy stopień perystylu wiodącego do Boga, a już twój rozum potyka się na nim. Jak to? Nie potrafisz wymierzyć ani pierwszej abstrakcji, jaką Bóg ci podarował, ani uchwycić jej, a chcesz swojej mierze podporządkować cele Boga? Cóż by się zatem stało, gdybym pogrążyła cię w otchłaniach Ruchu, owej siły, która organizuje liczbę? Toteż kiedy powiem ci, że wszechświat jest tylko Liczbą, i Ruchem, przekonasz się, że zaczniemy już mówić odmiennymi językami. Rozumiem oba, a pan nie rozumiesz ich wcale. Co by się stało, gdybym dodała, że Ruch i Liczba zrodziły się ze Słowa? Z wyrazu tego, najwyższej racji Wizjonerów i Proroków, co niegdyś usłyszeli owo tchnienie Boga, które powaliło świętego Pawła, kpicie, wy, ludzie, chociaż wszelkie widome dzieła, społeczeństwa, budowle, czyny, uczucia wywodzą się z waszego słabego słowa; wy, którzy bez mowy przypominalibyście ów gatunek tak bliski Murzynowi, to znaczy goryla. Wierzycie więc mocno w Liczbę i Ruch, w siłę i skutek niewytłumaczone i niezrozumiałe dla egzystencji, do których mogę dostosować ów dylemat, jaki zwalniał was niegdyś od wiary w Boga. Ale pan, umysłowość tak potężna nie uwolnisz mnie od wykazania ci, że Nieskończoność musi być wszędzie tożsama ze sobą i że musi być koniecznie jedna. Tylko Bóg jest nieskończony, dwie nieskończoności bowiem na pewno istnieć by nie mogły. Skoro, odwołując się do słów ludzkich, coś dowiedzionego tutaj na ziemi wyda się panu nieskończonym, bądź pewien, że dostrzegłeś któreś z oblicz Boga. Rozważajmy dalej. Przyswoiłeś sobie pan miejsce w nieskończoności Liczby, przystosowałeś je do swojego wzrostu, stwarzając, jeśli w ogóle cokolwiek stworzyć potrafisz, arytmetykę, fundament, na którym spoczywa wszystko, nawet wasze społeczeństwa. Podobnie Liczba, jedyna rzecz, w jaką uwierzyli wasi tak zwani ateusze, organizuje twory fizyczne; podobnie arytmetyka, zastosowanie Liczby, organizuje świat duchowy. Ta numeracja winna być absolutna, jak wszystko, co jest prawdziwe same w sobie; ale jest czysto relatywna, nie istnieje jako dana absolutna, nie potrafiłbyś pan dostarczyć żadnego dowodu świadczącego o jej rzeczywistości. Najsampierw, chociaż owa Numeracja podoła określić w cyfrach substancje organiczne, jest bezradna wobec sił tworzących organizmy, jedne bowiem są skończone, drugie - nieskończone. Człowiek, który pojmuje Nieskończoność poprzez swoją inteligencję, nie podołałby ująć jej w całości; w przeciwnym razie byłby Bogiem. Pańska Numeracja zastosowana nie do Nieskończoności, ale do rzeczy skończonych, jest więc prawdziwa w przypadku szczegółów, które postrzegasz, ale fałszywa w przypadku całości, której nie postrzegasz bynajmniej. Aczkolwiek przyroda jest identyczna sama z sobą w swoich siłach tworzących organizmy albo w swoich pierwiastkach nieskończonych, nie jest nigdy identyczna z sobą w swoich skończonych osiągnięciach; toteż nie napotkasz nigdzie w przyrodzie dwóch tworów identycznych: w Porządku Przyrodzonym zatem dwa i dwa to nigdy nie cztery, należałoby bowiem złączyć dwie jednostki dokładnie podobne, a jak panu wiadomo, nie sposób znaleźć na jednym i tym samym drzewie dwóch liści podobnych ani dwóch egzemplarzy podobnych w danym gatunku drzew. Ów pewnik o pańskiej numeracji, fałszywy w naturze widzialnej, jest również fałszywy w niewidzialnym świecie twoich abstrakcyj, gdzie ta sama odmiana zachodzi w pańskich ideach, które są rzeczami świata widzialnego, rozprzestrzenionymi jednak dzięki swoim związkom; tak więc różnice są tam jeszcze bardziej odrębne niż gdziekolwiek indziej. Rzeczywiście, skoro wszystko odnosi się tam do temperamentu, siły, obyczajowości i zwyczajów jednostek zawsze między sobą odmiennych, najdrobniejsze przedmioty stanowią tam wyraz uczuć osobistych. Oczywista, jeśli człowiek zdoła stworzyć jedności, czy nie stało się tak dlatego, że nadał równą wagę i to samo miano kawałkom złota? Otóż może pan dukat ubogiego złączyć z dukatem bogacza, powiadając sobie w skarbcu publicznym, że są to dwie ilości równe; ale w oczach myśliciela pierwsza jest na pewno pod względem moralnym ważniejsza od drugiej; jedna z nich wyobraża miesiąc szczęścia, druga - jak najbardziej efemeryczny kaprys. Dwa i dwa zatem to cztery tylko wskutek abstrakcji fałszywej i monstrualnej. Ułamek również nie istnieje w Przyrodzie, tam bowiem to, co zowiesz pan fragmentem, stanowi rzecz skończoną w sobie samej; ale czyż nie zdarza się często, i masz pan na to dowody, że setna część danej substancji bywa silniejsza od tego, co zowiesz całością? Skoro ułamek nie istnieje w Porządku Przyrodzonym, nie istnieje tym bardziej w Porządku Duchowym, gdzie idee i uczucia mogą być tak odmienne, jak gatunki w Porządku Roślinnym, będąc jednak zawsze całościami. Teoria ułamków stanowi więc jeszcze jedną znakomitą rozrywkę waszego umysłu. Liczba, ze swoimi Nieskończenie małymi i swoimi Całościami nieskończonymi, stanowi zatem potęgę, której znana wam jest tylko drobna część, a zasięg jej wam umyka. Zbudowaliście chałupkę w Nieskończoności liczb, ozdobiliście ją hieroglifami ustawionymi i namalowanymi uczenie, i zawołaliście: "Wszystko tam jest"! Od Liczby czystej przejdźmy do Liczby ucieleśnionej. Wasza geometria ustaliła, że linia prosta to najkrótsza droga między dwoma punktami, ale wasza astronomia wykazała wam, że Bóg działał tylko po liniach krzywych. Otóż więc w jednej i tej samej nauce dwie prawdy jednako dowiedzione: jedna przez świadectwo waszych zmysłów spotęgowanych dzięki teleskopowi, druga przez świadectwo waszego umysłu, a przecież jedna przeczy drugiej. Człowiek omylny potwierdza jedną, lecz autor ciał niebieskich, którego nigdy nie przyłapaliście na omyłce, przeczy jej. Któż więc rozsądzi problem geometrii prostolinijnej i krzywolinijnej ? Problem teorii linii prostej i linii krzywej ? Skoro tajemniczy artysta, umiejący osiągać swój cel z cudowną szybkością, stosuje linię prostą po to tylko, żeby przeciąwszy ją pod kątem prostym, otrzymać krzywą, człowiek nie może nigdy tam się liczyć: pocisk, którym człowiek chce pokierować po linii prostej, zdąża po krzywej, toteż kiedy chcesz pan trafić niezawodnie w dany punkt przestrzeni, nakazujesz bombie, by zdążała swoją okrutną parabolą. Żaden z waszych uczonych nie wysunął tego prostego wniosku, że Krzywa jest prawem światów materialnych, a Prosta - prawem światów duchowych: pierwsza stanowi teorię tworów skończonych, druga - teorię nieskończoności. Człowiek, on jeden tylko na tym padole świadom nieskończoności, może, on jeden, znać linię prostą; on jeden ma poczucie wertykalności, umieszczone w organie szczególnym. Czy upodobanie w tworach krzywej nie jest u niektórych ludzi oznaką nieczystości ich natury, skojarzonej wciąż jeszcze z rodzącymi nas materialnymi substancjami? A miłość umysłów wielkich do linii prostej, czy nie świadczyłaby u nich o przeczuciu nieba? Między tymi dwiema liniami istnieje przepaść, jak między skończonością a nieskończonością, jak między materią a duchem, jak między człowiekiem a ideą, jak między ruchem a poruszanym przedmiotem, jak pomiędzy stworzeniem a Bogiem. Poproś miłość Bożą o jej skrzydła, a przefruniesz nad tą przepaścią! Za nią rozpoczyna się Objawienie Słowa. Wśród rzeczy, które zwiesz materialnymi, nie masz nigdzie takiej, którą pozbawiono by głębi; linie są zakończeniami brył, zawierających w sobie siłę działania, którą redukujecie w waszych teorematach, co czyni je fałszywymi w stosunku do ciał, pojmowanych całościowo; stąd owo ustawiczne niszczenie wszelkich budowli ludzkich, które zbroicie bezwiednie we właściwości działające. Przyroda zna tylko ciała, wasza nauka łączy jedynie ich pozory. Toteż przyroda na każdym kroku przeczy wszelkim waszym prawom: znajdź pan choć jedno, którego nie negowałby fakt. Prawom waszej Statyki zadają cios za ciosem setki przypadków fizyki, płyn bowiem obala najbardziej zwaliste góry, dowodząc wam tym samym, że najcięższe substancje mogą być podnoszone przez substancje nieważkie. Wasze prawa dotyczące Akustyki i Optyki bywają anulowane dźwiękami, jakie w sobie samych słyszycie we śnie - i światłem słońca elektrycznego, którego promienie nużą was często. Nie wiecie również, jakim sposobem światło przeobraża się w was w inteligencję, podobnie jak nie znacie prostego i naturalnego procederu, który na szyi ptaków indyjskich zmienia je w rubin, szafir, opal, szmaragd, gdy tymczasem upierzenie tychże ptaków zamieszkałych pod chmurnym niebem Europy pozostaje brunatne albo szare, a tu, w łonie przyrody polarnej - białe. Nie potraficie ustalić, czy barwa jest właściwością, w którą wyposażone są ciała, czy też pojawia się wskutek nasycenia światłem. Stwierdziliście, że woda morska jest gorzkosłona, nie sprawdziwszy, czy dzieje się tak na wszelkich mórz głębokościach. Uznaliście istnienie tych lub owych substancyj, które przebywają to, co uważacie za próżnię; substancyj, które nie są uchwytne pod żadnym z kształtów, jakie przybierze materia, ale które, mimo wszelkich przeszkód, komponują się z nią harmonijnie. A skoro tak, ufacie wynikom, jakie osiągnęła Chemia, chociaż nie zna ona jeszcze sposobu oceny przemian dokonanych przez napływ lub odpływ owych substancyj, co nadpływają lub odpływają poprzez wasze kryształy i machiny, przybywając nieuchwytnymi prądami ciepła lub światła, wiedzione, odprowadzane sympatią z metalem albo ze stopionym krzemieniem. Otrzymujecie tylko substancje martwe, skąd wygnaliście nieznaną siłę, przeciwstawiającą się wszelkiemu na tej ziemi rozkładowi, siłę, u której przyciąganie, wibracja, spoistość i magnetyzm są tylko przejawami. Życie jest myślą ciał; ciała są jedynie środkiem jej utrwalania - i utrzymywania w cuglach; gdyby ciała były istotami, które żyją same przez się, stanowiłyby przyczynę i nie umierały. Kiedy człowiek konstatuje wyniki ewolucji ogólnej, którą dzielą między siebie wszelkie twory, stosownie do ich zdolności chłonnej, głosicie, że nade wszystko jest uczony, jak gdyby geniusz polegał na wyjaśnianiu tego, co już istnieje. Wzrok geniusza winien sięgać daleko poza skutki! Każdy z waszych uczonych uśmiałby się, gdybyś mu pan powiedział: "Istnieją związki tak pewne między dwiema istotami, z których jedna przebywa tutaj, a druga na Jawie, że mogłyby w jednej i tej samej chwili doznać jednakowego wrażenia, uświadomić je sobie, porozumieć się w tym względzie i wymienić bezbłędne spostrzeżenia"! Niemniej istnieją substancje mineralne, które składają świadectwo sympatiom tak odległym, jak przed chwilą wspomniałam. Wierzysz pan w potęgę elektryczności uwięzionej w magnesie, a przeczysz sile elektryczności, jaką wydziela dusza. Według pana, księżyc, którego wpływ na przypływy morskie wydaje ci się dowiedziony, nie oddziałuje bynajmniej ani na aurę, ani na roślinność, ani na ludzi; porusza morze i nadżera szkło, ale winien uszanować chorych; utrzymuje niewątpliwe stosunki z jedną połową ludzkości, ale nie śni mu się nawet tknąć drugiej. Oto wasze najbogatsze stwierdzenia! Idźmy dalej! Wierzy pan w Fizykę, nieprawdaż ? Ale twoja fizyka rozpoczyna się, jak religia katolicka, aktem wiary. Czyż nie uznaje siły zewnętrznej, oddzielnej od ciał, którym przekazuje ona ruch? Obserwujesz pan skutki, ale czym one są? I gdzie jest ona? Czym jest jej substancja, życie? Czy ma granice? I pan zaprzeczasz istnieniu Boga!... A zatem większość waszych pewników naukowych, prawdziwa w odniesieniu do człowieka, jest fałszywa w odniesieniu do całości. Nauka jest jedna, a wyście ją podzielili. Aby poznać prawdziwy sens praw obejmujących fenomeny, czy nie należałoby poznać korelacyj istniejących między fenomenami a prawem całości? W każdym przedmiocie istnieje wygląd zewnętrzny, który narzuca się waszym zmysłom; pod owym pozorem rozwija działalność dusza; istnieje ciało i możność. Gdzie nauczacie studiować związki, które łączą rzeczy? Nigdzie. A więc nie poznaliście nic z absolutu. Wasz przedmiot najbardziej niezawodny opiera się na analizie Form materialnych, których Ducha zaniedbujecie z reguły. Istnieje nauka wyższa, którą ten i ów dostrzega za późno, nie mając odwagi przyznać się do tego. Ludzie ci pojęli konieczność traktowania ciał nie tylko w ich własnościach matematycznych, lecz również w ich całości, w ich utajonych powinowactwach. Największy spośród was odgadł pod koniec dni swoich, że wszystko nawzajem stanowi przyczynę i skutek; że światy widzialne są między sobą skoordynowane i podległe światom niewidzialnym. Wzdychał, próbując ustalić prawidła absolutne! Licząc swoje światy, niby winne jagody rozsiane w eterze, wyjaśnił ich koherencję prawami przyciągania planetarnego i molekularnego; pokłoniłeś się pan temu człowiekowi... ale ja powiem panu, że zmarł w desperacji. Zakładając równość sił odśrodkowych i dośrodkowych, które wykoncypował, żeby wyjaśnić sobie wszechświat - stwierdził, że wszechświat się zatrzymał, chociaż godził się z istnieniem ruchu w sensie nieokreślonym; ale kiedy założył nierówność owych sił, pojawił się natychmiast wśród ciał niebieskich chaos. Jego prawa nie były zatem wcale absolutne, okazało się, że istnieje problem natury jeszcze wyższej, aniżeli zasada, na której opierała się jego fałszywa sława. Związki pomiędzy gwiazdami i działalność dośrodkowa ich ruchu wewnętrznego nie zniechęciły go więc do poszukiwania krzewu, z którego zwisała kiść winogron ? Nieszczęsny! Im bardziej rozszerzał przestrzeń, tym cięższe stawało się jego brzemię. Powiedział panu o równowadze między częściami; ale dokąd zmierzała całość? Kontemplował rozciągłość, w ludzkich oczach niezmierzoną, wypełnioną owymi grupami ciał niebieskich, których część minimalną ukazują nasze teleskopy, ale których bezmiar ujawnia szybkość światła. Szczytna ta kontemplacja obdarzyła go percepcją światów nieskończonych, co w przestrzeni rozsiane niby kwiaty na łące, rodzą się jak dzieci, rosną jak ludzie, umierają jak starcy, żyją asymilując ze swojej atmosfery substancje na ich pokarm stosowne, światów mających własne centrum i zasadę życia, światów chroniących się od siebie wzajem swoimi strefami, światów, co podobne roślinom, pożerają i są pożerane, światów komponujących się w całość zdolną do życia i mających, każdy, swój los. Na ten widok zadrżał ów człowiek! Wiedział, że życie powstaje ze zjednoczenia przedmiotu z jego pierwiastkiem, że śmierć lub inercja, słowem ciężkość, powstaje z rozłączenia przedmiotu z właściwym mu ruchem; a wtedy przeczuł pęknięcie wśród owych ciał niebieskich, które zniszczeją, jeżeli Bóg odbierze im swoje Słowo. Jął szukać w Apokalipsie śladów owego słowa! Skoroś uznał go pan za szaleńca, wiedz zatem: szukał, aby został mu przebaczony jego geniusz. Wilfrydzie, prosiłeś, abym rozwiązała dla ciebie równania, chciałeś porwać mnie w tumanach deszczu, wrzucić do fiordu, abym wypłynęła jako łabędź. Gdyby nauka albo cuda były celem dla ludzkości, Mojżesz przekazałby ci w spadku rachunek różniczkowy; Chrystus wytłumaczyłby ci niejasności waszych nauk; jego apostołowie powiedzieliby ci, skąd wydobywają się te ogromne smugi gazu albo roztopionych metali, nierozłączne z jądrem, które wiruje, aby zastygnąć i znaleźć miejsce w eterze - a które wdziera się gwałtownie w system, kiedy łączy się z gwiazdą, uderza ją i rozbija od wstrząsu albo niszczy ją jadem śmiercionośnych gazów. Miast nakazywać ci, abyś żył w Bogu, święty Paweł uwiadomiłby cię, w jaki sposób pożywienie stanowi więź utajoną między wszystkimi tworami oraz więź jawną między wszelkimi Gatunkami żywymi. Dziś największym cudem byłoby odkryć kwadraturę koła, problem, który uznałbyś za nieziszczalny, ale który z pewnością znalazł rozwiązanie w obrotach ciał niebieskich, dzięki przecięciu danej linii matematycznej o zwojach widocznych dla oka duchów, co dotarły do wyższych kręgów. Wierz mi, cuda są w nas, a nie poza nami. Toteż dokonały się fakty przyrodzone, które narody uznały za nadprzyrodzone. Czy Bóg nie byłby niesprawiedliwy, okazując swoją potęgę jednym pokoleniom, a odmawiając owego świadectwa drugim? Spiżowa różdżka należy do wszystkich. Ani Mojżesz, ani Jakub, ani Zaratustra, ani Paweł, ani Pitagoras, ani Swedenborg, ani najbardziej tajemniczy Wysłannicy, ani najświetniejsi Prorocy Boga nie byli wyżsi ponad to, czym ty być możesz. I tylko istnieją dla narodów godziny, w których mają wiarę. Gdyby nauka materialna miała być celem wysiłków ludzkich, przyznaj, że społeczeństwa, te wielkie ogniska, w których gromadzą się ludzie, zostawałyby zawsze opatrznościowo rozpraszane, nieprawdaż? Czy gdyby cywilizacja stanowiła cel Gatunku, inteligencja ginęłaby, czy też pozostawała czysto indywidualna? Wielkość wszystkich narodów, które były wielkie, miała za fundament wyjątki: kiedy ginęły wyjątki, umierała potęga. Czy Wizjonerzy, Prorocy, Wysłannicy nie położyliby ręki na Nauce - miast wspierać ją na Wierze, i czy nie przypuściliby szturmu do waszych umysłów - miast poruszać wam serca? Wszyscy zjawili się po to, żeby pchać narody ku Bogu; wszyscy głosili drogę świętą, powiadając wam proste słowa, które prowadzą do królestwa niebieskiego; wszyscy płonęli miłością i wiarą, wszystkim było natchnieniem to słowo, które szybuje ponad narodami, ogarnia je, ożywia i podnosi - a żaden z nich nie używał go w interesie ludzkim. Wasi wielcy geniusze, poeci, królowie, uczeni zostali pochłonięci wraz z ich miastami, a Pustynia odziała ich płaszczami z piasku; a tymczasem imiona tych dobrych pasterzy, błogosławione do dziś, ocalały z katastrof. Nie możemy się porozumieć w żadnym punkcie. Dzielą nas otchłanie: tyś jest po stronie ciemności, a ja żyję w świetle prawdziwym. Czy tego pragnąłeś słowa? Wypowiadam je z radością, odmieni cię być może. Wiedz, że istnieją nauki materii i nauki ducha. Tam, gdzie ty widzisz ciała, ja widzę siły zmierzające ku sobie ruchem zapładniającym. Dla mnie charakter ciał jest wskaźnikiem ich pierwiastków i znamieniem ich właściwości. Z pierwiastków tych rodzą się powinowactwa niedostępne dla twojego umysłu, a związane z centrami. Poszczególne gatunki, między które rozdzielone jest życie, to źródła nieprzebrane i korespondujące wzajem. Każde wydaje swój twór specjalny. Człowiek, jako przyczyna i skutek, otrzymuje pokarm, lecz i z kolei zasila pokarmem. Nazywając Boga stwórcą, umniejszasz Go; nie stworzył, jak byś myślał, ani roślin, ani zwierząt, ani gwiazd, bo czyż mógł uprawiać proceder wieloraki? Działał poprzez jedność komponowania. Toteż dał pierwiastki, które miały się rozwinąć zgodnie z jego prawem ogólnym i stosownie do środowisk, w jakich się znalazły. A więc jedna substancja i ruch; jedna roślina, jedno zwierzę, ale związki nieprzerwane. Istotnie, wszystkie powinowactwa są połączone stykającymi się ze sobą podobieństwami, a życie ciał niebieskich zdąża ku centrum, wciągane zgłodniałym oddechem, jak ciebie głód popycha do jedzenia. Oto przykład powinowactw połączonych z podobieństwami - prawo poślednie, służące za fundament tworom twojej myśli: muzyka, sztuka niebiańska, jest urzeczywistnianiem tej zasady, czyż nie stanowi bowiem całości dźwięków zharmonizowanych liczbą? Czy dźwięk nie jest modyfikacją powietrza skomprymowanego, rozszerzonego, odbitego? Znasz skład chemiczny powietrza: tlen, azot i dwutlenek węgla. A skoro nie wywołasz dźwięku w próżni, jest rzeczą jasną, że muzyka i głos ludzki stanowią wynik procesów zachodzących między substancjami organicznymi, które współbrzmią w tobie z tymiż substancjami przetworzonymi przez twoją myśl, skoordynowanymi za pomocą światła, wielkiej karmicielki waszego globu: mogłeś oglądać zwały saletry nagromadzone przez śniegi, mogłeś przypatrywać się wyładowaniom pioruna - a czyż rośliny nie nasycają powietrza zawartymi w nich metalami, nie mówiąc już o tym, że słońce rozpuszcza i rozdziela subtelną esencję, którą żywi się wszystko na tej ziemi? Jak powiedział Swedenborg, ziemia jest człowiekiem! Wasza obecna nauka, czyniąca was w oczach waszych tak wielkimi, to nędza wobec świateł, w jakich toną Wizjonerzy. Przestań, przestań mnie pytać, różnią się zbytnio nasze języki. Posłużyłam się na chwilę twoją mową, aby zapuścić w twoją duszę promień wiary, podać ci połę mojego płaszcza i wciągnąć w piękne regiony Modłów. Czy Bóg ma się zniżyć do ciebie? Nie, to ty winieneś wznieść się do niego! Skoro rozum ludzki tak szybko wyczerpał skalę swoich sił umieszczając w niej Boga, aby bezskutecznie udowodnić sobie Jego istnienie, czyż nie jest oczywiste, że trzeba szukać dróg innych, by Go poznać? A droga ta jest w nas samych. Wizjoner i Wierzący znajdują w sobie wzrok przenikliwszy aniżeli wzrok pochłonięty sprawami ziemskimi - i postrzegają Jutrzenkę. Pojmujesz tę prawdę? Wasze najściślejsze nauki, wasze najśmielsze medytacje, wasza najpiękniejsza Jasność umysłu - to Mgły. Nad nimi wznosi się Sanktuarium, skąd bije prawdziwe światło. Usiadła i zamilkła, a na spokojnym jej licu nie pojawił się najlżejszy nawet skurcz, jaki chwyta mówców po improwizacjach choćby nawet najłagodniejszych. Wilfryd nachylił się ku panu Beckerowi, szepcząc mu na ucho: - Kto jej powiedział to wszystko? - Nie wiem - odrzekł pastor. "Na Falbergu był milszy" - powiedziała sobie w duchu Minna. Serafita, przeciągnąwszy ręką po oczach, ozwała się z uśmiechem: - Bardzo jesteście dzisiejszego wieczoru zamyśleni, moi panowie. Potraktowaliście Minnę i mnie niby dwóch mężczyzn, z którymi rozprawia się o polityce lub handlu, a przecież jesteśmy dziewczętami, które winniście zabawiać pogawędką przy herbacie, jak się to praktykuje w długie norweskie wieczory. Niechże mi więc pan pastor opowie którąś z Sag nieznanych mi jeszcze. Na przykład o Fritjofie. Obiecałeś mi pan tę kronikę, w którą wierzysz ponoć. Opowiedz ową historię, w której syn wieśniaka jest właścicielem okrętu mówiącego i obdarzonego duszą. Widuję w snach fregatę zwaną "Ellida"! Czy to nie owa wróżka użaglona, na której dziewczęta winny odbywać swoje nawigacje? - Skoro wracamy do Jarvis - rzekł Wilfryd, który nie odrywał oczu od Serafity, jak złodziej ukryty w cieniu wpatruje się w miejsce, gdzie ukryto skarb - powiedz mi pani, czemu nie wychodzisz za mąż? - Wszyscy rodzicie się wdowcami albo wdowami - odparła - a że mój mariaż był postanowiony już w momencie moich narodzin, jestem narzeczoną... - Czyją? - zapytali wszyscy na raz. - Pozostawcie mi moją tajemnicę - odparła. - Obiecuję, jeśli zezwoli nasz ojciec, zaprosić was wszystkich na te tajemnicze zaślubiny. - I kiedyż odbędą się one? - Czekam. Długie milczenie zaległo po tych słowach. - Nadeszła wiosna - ozwała się Serafita. - Zaczynają huczeć wody i lód pęka z trzaskiem, czyż nie powitacie pierwszej wiosny nowego stulecia? Wstała, Wilfryd podążył za nią i podeszli razem do okna, które otwarł był Dawid. Po długiej zimowej ciszy wody szumiały pod lodami, napełniając fiord jakby muzyką, istnieją bowiem dźwięki, które oczyszcza oddalenie, dźwięki napływające do ucha niby fale nasycone światłem i chłodem. - Przestań, Wilfrydzie, przestań rodzić złe myśli, których zwycięstwo znosiłbyś boleśnie. Któż nie wyczytałby żądz w iskrach twoich spojrzeń? Nie wolisz być dobrym, postąpić krok naprzód w dobroci? Poświęcić się kompletnie dla szczęścia tej, którą się kocha, to dla mężczyzny być doskonalszym w jego sposobie kochania. Bądź mi posłuszny, a poprowadzę cię drogą, gdzie osiągniesz wszelkie świetności, o których marzysz, i gdzie miłość będzie naprawdę nieskończona. I pozostawiła Wilfryda w zadumie. "Czy ta urocza osoba jest rzeczywiście prorokinią, której oczy rzuciły na świat błyskawice, słowo zahuczało gromem wśród planet, a dłoń ujęła przeciw naszej wiedzy topór zwątpienia? Czy byliśmy przytomni przez tych kilka momentów"? - pomyślał. - Minno - ozwał się Serafit powracając do córki pastora - orły latają tam, gdzie są trupy, gołębie latają tam, gdzie są krystaliczne źródła, w cieniu zielonym i spokojnym. Orzeł wzbija się w niebo, gołębica sfruwa z nieba. Przestań zapuszczać się w regiony, gdzie nie znajdziesz ani źródeł, ani cienia. Skoro kiedyś nie mogłaś spojrzeć w przepaść, żeby się nie załamać, zachowaj swoje siły dla tego, który cię pokocha. Odejdź, biedna dziewczyno, toć wiesz, że mam narzeczoną. Minna wstała i podeszła z Serafitem do okna, przy którym był Wilfryd. Usłyszeli wszyscy troje, jak Sieg wzbierał pod naporem wód spływających z gór, wód, co niosły już drzewa uwięzione w lodach. Fiord odzyskał głos. Rozwiały się iluzje. Wszyscy zachwycali się przyrodą uwalniającą się z więzów - która odpowiadała jakby wzniosłym akordem Duchowi nawołującemu, by zbudziła się ze snu. Kiedy troje naszych przyjaciół rozstało się z ową tajemniczą istotą, wypełniało ich niejasne uczucie nie będące ani snem, ani odrętwieniem, ani zdziwieniem, ale które łączy w sobie coś z każdego z nich; które choć nie jest ani zmierzchem, ani jutrzenką, budzi w nas łaknienie światła. Wszyscy rozmyślali. - Zaczynam wierzyć, że ona jest Duchem ukrytym w ludzkim kształcie - powiedział pan Becker. Wilfryd wrócił do domu spokojny i przekonany, nie wiedząc, jak walczyć z siłami tak bosko majestatycznymi. Minna powiadała sobie: - Czemuż on nie chce, żebym go kochała? V POŻEGNANIA. Istnieje w człowieku zjawisko nieznośne dla umysłów kontemplacyjnych, które chciałyby znaleźć sens w pochodzie społeczeństw i nadać prawa progresji ruchowi inteligencji. Choćby zaszedł fakt najpoważniejszy - gdyby fakty nadprzyrodzone istnieć mogły - choćby publicznie stał się cud najwspanialszy, błyskawica owego faktu, piorun owego cudu zatonęłyby w oceanie moralnym, którego powierzchnia, zaledwie zmącona przelotnymi wirami, odzyskałaby zaraz poziom swoich zwykłych fluktuacyj. Mówiąc zrozumialej: czy Głos przechodzi przez pysk Bestii? Czy Ręka pisze litery na fryzach sali, gdzie obżera się Dwór? Czy Oko rozświetla sen króla? Czy nadchodzi Prorok, żeby wytłumaczyć sen? Czy Śmierć przywołana pojawia się w regionach, gdzie odżywają możności? Czy Duch rozbija Materię u stóp mistycznej drabiny Siedmiu Światów Duchowych, co zetknęły się w przestrzeni, objawiając się kaskadami świetlistych fal, które spływają po stopniach Niebios? Choćby najgłębszym było Objawienie wewnętrzne, choćby najbardziej widomym było Objawienie zewnętrzne - już następnego dnia Balaam wątpi o swojej oślicy i o sobie; Baltazar i Faraon rozkazują komentować Słowo dwóm Wizjonerom, Mojżeszowi i Danielowi. Duch się pojawia, unosi człowieka ponad ziemię, otwiera dlań morze, ukazując mu jego dno, pokazuje mu zaginione gatunki, wskrzesza je z zeschniętych kości, które pyłem zalegają wielką dolinę: Apostoł pisze Apokalipsę! W dwadzieścia stuleci potem wiedza ludzka potwierdza słowa apostoła i przekształca jego obrazy w aksjomaty. Cóż z tego! Masy żyją nadal tak, jak żyły wczoraj, jak żyły za pierwszej olimpiady, jak żyły po pierwszym dniu stworzenia albo w przeddzień wielkiego kataklizmu. Zwątpienie pokrywa wszystko swoimi falami. Te same fale uderzają tym samym ruchem granit ludzki, który służy za słupy graniczne oceanowi inteligencji. Zastanowiwszy się, czy widział to, co był widział, czy słyszał dobrze słowa już wypowiedziane, czy fakt był faktem, czy idea była ideą, człowiek wraca do swojej postawy, myśli o swoich interesach, okazuje posłuszeństwo jakiemuś tam parobkowi, który zdąża w ślad za Śmiercią, zapomnieniem, a swoją czarną peleryną nakrywa dawną Ludzkość, której nowa nie zachowała wcale w pamięci. Człowiek nie zaprzestaje kroczyć, maszerować, wzrastać wegetatywnie aż do dnia, w którym powali go Topór. Skoro ta potęga fali, ten wysoki napór gorzkich wód hamuje wszelki postęp, wyprzedza zapewne i śmierć. Wśród istot wyższych Duchy, przygotowane do wiary, dostrzegają - one tylko - mistyczną drabinę Jakuba. Wysłuchawszy odpowiedzi, w której Serafita, interpelowana tak serio, roztoczyła obraz Bezmiaru Bożego, przypominając organy, co dotknięte ręką mistrza wypełniają kościół swoim rykiem i objawiają wszechświat muzyczny, oblewając swoimi poważnymi tony najbardziej niedosiężne stropy, igrając niby światło wśród najdelikatniejszych kwiatów kapiteli - Wilfryd wrócił do domu, strwożony widokiem świata w ruinach, na których jaśniały tajemnicze blaski, wyczarowywane w bujnej obfitości palcami tej dziewczyny. Następnego dnia myślał o tym jeszcze, ale nacichła w nim trwoga; nie czuł się ani zdruzgotany, ani odmieniony; jego namiętne afekty i myśli zbudziły się świeże i pełne wigoru. Poszedłszy na obiad do pana Beckera, zastał go pochłoniętego lekturą "Traktatu o zaklęciach"; pastor przeglądał ową księgę już od rana, pragnąc dodać ducha gościowi. Z dziecięcą naiwnością uczonego pozakładał stronice w tych miejscach, gdzie Jan Wier przedstawia dowody autentyczne, wykazujące prawdopodobieństwo wypadków, jakie zaszły w przeddzień; dla uczonych bowiem idea stanowi ewenement, jak największe ewenementy są dla nich jedynie ideą. Przy piątej filiżance herbaty, którą popijali obaj filozofowie, tajemniczy wieczór stał się czymś naturalnym. Prawdy niebiańskie przeobraziły się w hipotezy, mocniejsze lub słabsze i nadające się do badań. Serafita wydała im się dziewczyną mniej czy więcej elokwentną; należało wziąć pod uwagę jej czarodziejski głos, urzekającą urodę, hipnotyzujące ruchy i wszelkie sztuczki oratorskie, dzięki którym aktor potrafi zamknąć w zdaniu świat uczuć i myśli, chociaż w rzeczywistości zdanie to bywa często trywialne. - Ba! - powiedział zacny kapłan z filozoficznym grymasikiem w twarzy, smarując kromkę chleba solonym masłem - klucz od tych pięknych zagadek jest pogrzebany na sześć stóp pod ziemią. - Niemniej - odparł Wilfryd cukrząc herbatę - nie pojmuję, skąd szesnastoletnia dziewczyna może wiedzieć tyle rzeczy, bo słowami swoimi zwarła wszystko, jak imadłem. - No to niech pan - rzekł na to pastor - przeczyta sobie historię pewnej Włoszki, która mając dwanaście lat mówiła czterdziestoma dwoma językami, zarówno starożytnymi, jak nowożytnymi; albo historię owego mnicha, który węchem odgadywał cudze myśli! Istnieje u Jana Wiera, a także w dwunastu innych traktatach, które dam panu do przeczytania, tysiąc dowodów przeciw jednemu. - Zgoda, drogi pastorze, ale dla mnie Serafita jest kobietą boską i gdybym mógł ją posiąść... - Jest uosobieniem inteligencji - ozwał się sceptycznie pan Becker. Minęło kilka dni, śnieg w dolinach stopniał niepostrzeżenie; zieleń lasów przebiła się, niby młoda trawa, przyroda norweska jęła się już stroić na jednodniowe wesele. W owych jednak momentach, kiedy łagodne teraz powietrze pozwalało na spacery, Serafita trwała w swojej samotności. Uczucie Wilfryda wzmogło się podekscytowane sąsiedztwem ukochanej kobiety, która pokazać się nie chce. Kiedy owa niewypowiedziana istota przyjęła Minnę, Minna odkryła w niej spustoszenia poczynione ogniem wewnętrznym: głos Serafity brzmiał głucho, cera jęła żółknąć; aż dotąd poeci porównywaliby jej bladość z białością diamentów - ostatnio jednak płeć Serafity miała blask topazów. - Widziała ją pani? - zagadnął Wilfryd, który wałęsając się wokół zamku szwedzkiego czekał na Minnę. - Stracimy go - odrzekła dziewczyna i oczy jej wypełniły się łzami. - Nie igraj ze mną, pani! - zawołał cudzoziemiec tłumiąc gniew, który rozpierał mu krtań. - Możesz kochać Serafitę tylko tak, jak jedna dziewczyna kocha drugą, nie możesz kochać jej miłością, jaką ona budzi we mnie. Nie wiesz, jak wielkie groziłoby ci niebezpieczeństwo, gdyby zazdrość moja słusznie została zaalarmowana. Dlaczego nie wolno mi jej odwiedzić? Czy to pani stwarzasz przeszkody? - Nie wiem - odrzekła Minna, spokojna z pozoru, ale zdjęta głęboką trwogą - jakim prawem sondujesz pan moje serce! Tak, kocham go - oznajmiła odnajdując odwagę swoich sentymentów, aby wyznać kult, jaki pielęgnowała w sercu. - Ale moja zazdrość, tak naturalna w miłości, nie lęka się tutaj nikogo. Niestety, zazdrosna jestem o utajony afekt, który go pochłania. Istnieją między nim a mną przestrzenie, których nie potrafiłabym przebyć. Rada byłabym wiedzieć, kto kocha go więcej, ktoś z gwiazd, czy ja, i które z nas poświęci się łacniej dla jego szczęścia? Czemuż nie byłoby mi wolno oświadczyć mojego afektu? W obliczu śmierci możemy wyznać, kogo wyróżnia nasze serce, a Serafit umrze niebawem. - Mylisz się, Minno, syrena, którą tak często pławiłem w swoich pożądaniach i która leżąc na sofie dozwalała zalotnie, bym się nią zachwycał, syrena wdzięczna, wątła i chorowita, nie jest młodym mężczyzną. - Panie Wilfrydzie - skonfundowała się Minna - ten, którego potężne ramię powiodło mnie na Falberg, na ów soeler osłonięty Lodową Czapą - tu wskazała wysoki szczyt - nie jest również słabą dziewczyną. Ach, gdybyś pan słyszał, jak prorokował! Jego poezja była muzyką jego myśli. Dziewczyna nie dobyłaby z gardła głosu tak poważnego, który do głębi poruszał moją duszę. - Ale jaką pewność masz pani?... - zagadnął Wilfryd. - Żadnej innej, prócz pewności mojego serca - odrzekła Minna pomieszana, pragnąc przerwać szybko cudzoziemcowi. - A ja - zawołał Wilfryd ogarniając Minnę przeraźliwym a morderczym spojrzeniem rozkoszy i żądzy - ja, który znam potęgę jej władzy nade mną, dowiodę pani, że się mylisz! W momencie, kiedy słowa cisnęły się Wilfrydowi na usta z takim wigorem, z jakim myśl za myślą rodziła się w jego głowie, Serafita wyszła z zamku, a za nią podążał Dawid. Widok ten ostudził wrzącą w nim gorączkę. - Niech pani spojrzy - powiedział - tylko kobietę może cechować ta miękkość ruchów i gracja. - On cierpi, po raz ostatni zażywa przechadzki - odparła Minna. Na znak dany przez panią, oddalił się Dawid. Wilfryd i Minna skierowali ku niej kroki. - Chodźmy do wodospadów na Sieg - zaproponowała owa istota, przejawiając jedną z zachcianek właściwych osobom chorym, które spełniamy skwapliwie. Lekka biała mgła przysłaniała doliny i góry nad fiordem - góry, których szczyty, roziskrzone niczym gwiazdy, ostro odbijały się w wodach, nadając im wygląd ruchomej Drogi Mlecznej. Poprzez te ziemskie dymy słońce przypominało kulę rozżarzonego żelaza. I choć ostatnie igraszki zimy nie zakończyły się jeszcze, ciepłe podmuchy nasycone zapachem brzóz ustrojonych już w swoją złotawą gazę, przepojone aromatem modrzewi, co przywdziały już swoje młode zielone czuby, bryza, rozgrzana kadzidłami i tchnieniami ziemi, świadczyły o nadejściu północnej wiosny, krótkotrwałego wesela najbardziej na świecie melancholijnej przyrody. Wiatr jął rozpraszać tę oponę mgieł, przez którą przezierał tu i ówdzie widok zatoki. Ptaki śpiewały. Kora drzew, na której słońce nie wysuszyło jeszcze dróżek po szronie, co topniał teraz i ściekał szemrzącymi strużkami, rozweselała krajobraz, przydając mu fantastyczne zjawy. Wszyscy troje przechadzali się w milczeniu po plaży. Ale tylko Wilfryd i Minna napawali się owym spektaklem czarownym dla nich, którym tak dokuczyła monotonia owego pejzażu zimą. Towarzysz ich kroczył w zadumie, jak gdyby z owego koncertu głosów usiłował wyłowić dźwięk jeden. Dotarli na krawędź głazów, spomiędzy których wypływał Sieg, u końca długiej alei obrzeżonej starymi świerkami, alei krętej, wytyczonej w lesie biegiem potoku, nakrytej gałęźmi tworzącymi strzeliste ostrołuki niby w katedrze. Stąd roztaczał się widok na cały fiord, morze iskrzyło się na horyzoncie niczym stalowa klinga. W tym momencie rozwiał się tuman, odsłaniając błękit nieba. Wszędzie w dolinach, wokół drzew, fruwały jeszcze roziskrzone drobiny, pył diamentowy, wymiatany chłodną bryzą, wspaniałe klejnociki kropel zawieszone na końcach piętrzących się gałęzi. Pod ich stopami płynął potok. Z wód jego unosił się opar ubarwiony wszelkimi odcieniami światła słonecznego, którego promienie rozszczepiały się w nich zarysowując siedmiobarwne wstęgi, dobywając ognie z tysięcy pryzmatów o kontrastujących refleksach. Ów bulwar naturalny był wysłany kilkoma gatunkami porostów, piękną tkaniną wilgotną, a dzięki temu mieniącą się jak mora, podobną wspaniałej materii jedwabnej. Wrzosy już kwitnące wieńczyły granie, układając się we wdzięczne i kapryśne girlandy. Kołysały się listowia, zwieszając nad wodą długie swoje sploty, zwabione jej chłodem; modrzewie poruszały koronkami pieszcząc sosny, nieruchome niby zafrasowani starcy. Ów strój arcybujny kontrastował jednak i z powagą sędziwych kolumnad borów spiętrzonych tarasami na górach, i z rozległą taflą fiordu rozpościerającą się u stóp trojga widzów, taflą, w której potok zatapiał swoją wściekłość. Na koniec morze ujmowało ramą tę kartę napisaną przez największego z poetów, ów przypadek, jaki zawdzięczamy chaosowi stworzenia, na pozór zostawionego samemu sobie. Jarvis było punktem zagubionym w tym pejzażu, w tych bezmiarach podniosłych jak wszystko, co żyjąc życiem efemerycznym tylko, roztacza nietrwały obraz doskonałości; albowiem, na mocy prawa nieuchronnego tylko w naszych oczach, twory, zdawałoby się, doskonałe, owa miłość naszych serc i spojrzeń, znają na tej ziemi jedynie wiosnę. Stojąc na szczycie skały trzy te istoty mogły z pewnością uznać się za jedyne na świecie. - Cudowne! - zawołał Wilfryd. - Przyroda ma swoje hymny - rzekła Serafita. - Rozkoszna jest ta muzyka. Przyznaj, Wilfrydzie, że żadna z kobiet, które znałeś, nie mogłaby sobie stworzyć tak wspaniałej pustelni. Doznaję tutaj uczucia rzadko kiedy inspirowanego widokiem miast, uczucia, które potrafiłoby mnie skłonić, bym na zawsze położyła się w tych trawach, tak szybko wyrosłych. Tu, z oczyma utkwionymi w niebie, z sercem otwartym, zagubiona w łonie bezmiaru, usłyszałabym oddech kwiatu, co wyzwoliwszy się zaledwie ze swojej natury pierwotnej, rad byłby pobiegać, usłyszałabym zawołania eidera, co zniecierpliwiony, że ma jeszcze tylko skrzydła, przypomniałby mi o pożądaniach człowieka, który odziedziczył je po wszystkich tworach, bo i eider pożąda także! Ale to, Wilfrydzie, to tylko poezja kobiety! Dostrzegasz rozkoszną myśl w tej przydymionej płynnej przestrzeni, w tych zasłonach haftowanych, między którymi przyroda igra niby zalotna oblubienica, w tej aurze, którą perfumuje zielone włosy na swój hymen. Czy chciałbyś w tej gazie oparów ujrzeć kształt najady? Bo według ciebie winnam wsłuchać się w samczy głos Potoku. - Czy miłość nie jest niby pszczoła w kielichu kwiatu? - odparł Wilfryd, co po raz pierwszy dostrzegłszy u niej ślad sentymentów ziemskich, uznał, że pora wyrazić swoją wrzącą miłość. - Więc nie dałeś za wygraną? - uśmiechnęła się Serafita, którą Minna pozostawiła samą. Dziewczyna wspinała się na skałę, gdzie dostrzegła błękitny rozchodnik. - Nie dałem i nie dam - odparł Wilfryd. - Posłuchaj mnie, pani - mówił ogarniając ją władczym spojrzeniem, które natrafiło jakby na diamentową zbroję - nie wiesz, kim jestem, co mogę i czego chcę. Nie odrzucaj mojej ostatniej prośby! Zostań moją dla szczęśliwości świata, którą nosisz w sercu! Zostań moją, abym miał czyste sumienie, aby głos niebiański dźwięczał w moim uchu, kierując mnie na drogę dobra w wielkim przedsięwzięciu, które zrealizować postanowiłem, inspirowany nienawiścią do narodów, ale które obróciłbym ku ich korzyści, gdybyś była mi towarzyszką! Czy potrafiłabyś wyznaczyć miłości posłannictwo piękniejsze? Czyż kobieta mogłaby marzyć o piękniejszej roli? Przybyłem w te strony, obmyślając plan wielki... - I poświęcisz tę wielkość - rzekła - dla dziewczyny nader prostej, którą pokochasz, a która wprowadzi cię na spokojną drogę. - Nic to! Pragnę tylko ciebie! - zawołał podejmując swój dyskurs. - Dowiedz się o mojej tajemnicy. Zwędrowałem całą Północ, ten wielki warsztat, gdzie wykuwają się nowe rasy i rozpleniają się na całej ziemi, podobne ludzkim strugom mającym za cel odświeżyć stare cywilizacje Zamierzałem rozpocząć swoje dzieło w jednym z owych punktów, zdobyć inteligencją i siłą władzę absolutną nad pospólstwem, wyćwiczyć je do boju, wzniecić wojnę, rozszerzyć ją niby pożar, pożreć Europę, jednym obiecując wolność, drugim - rabunek, temu przyrzekając sławę, tamtemu - uciechy; ale sam pozostałbym niby symbol Przeznaczenia, okrutny i nieubłagany, przeciągając jak burza, co przyswaja sobie z atmosfery wszelkie cząsteczki, które składają się na piorun, a syciłbym się ludźmi, niczym zachłanna plaga. I tak zawojowałbym Europę, znalazła się ona bowiem w czasach, kiedy wszyscy czekają na nowego Mesjasza, który ma spustoszyć świat, aby odrodziły się społeczeństwa. Europa uwierzy już tylko w tego, kto zmiażdży ją pod stopami. Pewnego dnia poeci, historycy usprawiedliwiliby moje życie, obdarzyli mnie wielkością, odziali w ideologię, mnie, dla którego ów monstrualny żart, wypisany krwią, byłby tylko zemstą. Ale, droga Serafito, moje obserwacje zniechęciły mnie do Północy, siła jest tu nazbyt ślepa, pożądam Indyj! Pociąga mnie bardziej pojedynek z rządem samolubnym, tchórzliwym i przekupnym. Poza tym łatwiej poruszyć imaginację ludów osiadłych u stóp Kaukazu aniżeli przekonać umysły w tych oto mroźnych krajach. Kusi mnie więc, żeby przeprawić się przez rosyjskie stepy, dotrzeć do granic Azji, zalać ją moją zwycięską ludzką powodzią aż po Ganges i tam obalić angielską potęgę. Siedmiu ludzi w różnych epokach urzeczywistniało już ten plan. Odrodzę Sztukę, jak uczynili to Saraceni, których Mahomet rzucił na Europę. Nie będę królem małostkowym, jak ci, którzy władają dziś dawnymi prowincjami imperium rzymskiego, kłócąc się z poddanymi o prawo ceł. Nie, nic nie powstrzyma piorunu moich spojrzeń ani burzy słów moich! Moje stopy zdepczą trzecią część globu, jak zdeptały stopy Dżingis-chana; moja ręka zagarnie Azję, jak zagarnęła ją ręka AurengZeba. * AurengZeb (Aurangzeb, 1618—1707) — cesarz Indii z dynastii Wielkich Mogołów, władca wybitny, lecz fanatyczny muzułmanin. Bądź mi towarzyszką, zasiądź na tronie, o biała i piękna postaci! Nigdy nie wątpiłem o sukcesie, ale kiedy zagościsz w moim sercu, będę go pewien! - Sprawowałam już władzę - odrzekła Serafita. Słowa te były jak cios topora, którym wprawny drwal powala za jednym zamachem młode drzewo. Tylko mężczyzna może wiedzieć, jaką wściekłość kobieta potrafi wzniecić w jego duszy - kiedy on pragnie ukazać owej ukochanej kobiecie swoją siłę lub władzę, inteligencję lub nieprzeciętność, kapryśnica zaś pochyla głowę i powiada: "To fraszka"! , albo kiedy znudzona uśmiecha się i mówi: "Wiem, wiem!"... - i kiedy siła dla niej jest małością. - Jak to! - wykrzyknął Wilfryd z desperacją w głosie - bogactwa sztuk pięknych, bogactwa światów, świetności dworu... Przerwała mu jednym lekkim grymasem warg i rzekła: - Osoby potężniejsze niż pan ofiarowywały mi więcej. - A więc nie masz duszy, skoro nie urzekły cię perspektywy pocieszenia wielkiego człowieka, który poświęciłby dla ciebie wszystko, żeby żyć z tobą w domeczku nad jeziorem! - Ależ - odparła - jestem kochana miłością nie znajdującą granic. - Przez kogo? - wykrzyknął Wilfryd i ogarnięty szaleństwem przyskoczył do Serafity, by strącić ją w spienione wodospady Sieg. Spojrzała na niego, opuścił ręce; wskazała mu Minnę, co biegła ku nim biała i zaróżowiona, śliczna niby kwiaty, które trzymała w dłoni. - Dziecko! - rzekł Serafit idąc jej na spotkanie. Wilfryd pozostał na szczycie skały, nieruchomy jak posąg, zatopiony w myślach, rad popłynąć nurtem Sieg, niby jedno ze zwalonych drzew, co przepływały mu przed oczyma i nikły w głębinach zatoki. - Zerwałam je dla ciebie - rzekła Minna podając bukiet swojej umiłowanej istocie. - Jeden z nich, o ten - mówiła pokazując kwiat - jest podobny do tego, który znaleźliśmy na Falbergu. Serafit popatrywał to na kwiaty, to znów na Minnę. - Czemu pytasz mnie o to? Czy wątpisz o mnie? - Nie - odparła dziewczyna. - Bezgraniczna jest moja ufność w ciebie. Jesteś dla mnie piękniejszy niż ta piękna przyroda, ale też wydajesz mi się inteligentniejszy niż cała ludzkość. Kiedy ujrzałam cię, wydało mi się, że modlę się do Boga. Chciałabym... - Czego byś chciała? - zagadnął Serafit rzucając spojrzenie, które objawiło dziewczynie rozdzielający ich bezmiar. - Cierpieć zamiast ciebie... "Oto najniebezpieczniejsze ze stworzeń - pomyślał Serafit. - Czy to myśl występna, że chciałbym ci przedstawić tę dziewczynę, o mój Boże"! - Czyś zapomniała już, com ci mówił tam, wysoko? - zwrócił się do Minny, wskazując szczyt Lodowej Czapy. "Znów stał się okrutny" - pomyślała Minna drżąc z lęku. Szum rzeki Sieg towarzyszył myślom tych trojga, którzy choć czas jakiś stali razem na skalnym występie, byli rozdzieleni przepaściami Świata Duchowego. - A więc naucz mnie, Seraficie - ozwała się Minna głosem srebrzystym jak perła i łagodnym jak drżenie mimozy - naucz mnie, co winnam zrobić, żeby przestać cię kochać? Bo któż by cię nie wielbił? Miłość to uwielbienie, które nie nuży się nigdy. - Biedne dziecię! - rzekł Serafit blednąc. - Tak można kochać tylko jedną istotę. - Kogo? - zagadnęła Minna. - Dowiesz się - odparł słabym głosem człowieka, który układa się, żeby umrzeć. - Na pomoc, umiera! - zawołała Minna. Nadbiegł Wilfryd, a na widok tej istoty spoczywającej z gracją na głazie, na który czas rzucił aksamitny płaszcz z porostów lśniących i płowych mchów, płaszcz mieniący się w promieniach słońca jak atłas, powiedział: - Jaka ona piękna! - Oto ostatnie spojrzenie, jakim zdołam ogarnąć tę tworzącą przyrodę - rzekła zbierając siły, żeby powstać. Przesunęła się na krawędź skały, skąd mogła objąć wzrokiem ukwiecone, zieleniejące, żywe szczegóły tego rozległego i wspaniałego krajobrazu, który niedawno jeszcze spowijała tunika śniegu. - Żegnajcie - powiedziała - parzące ognisko miłości, gdzie wszystko zdąża żarliwie od środka ku krańcom, ognisko, którego krańce skupiają się niby włosy kobiece, aby spleść się w warkocz nieznany, łączący cię z eterem niewidzialnym, z myślą Bożą! Czy widzicie tego, kto schylony nad bruzdą, którą zrasza potem, prostuje się na moment, aby pytać niebo? Czy widzicie tę, która zwołuje dzieci, aby karmić je własnym mlekiem? Tego, kto wśród nawałności związuje liny? Tę, która siedzi w załomie skalnym, czekając na ojca? Czy widzicie tych, którzy wyciągają rękę, strawiwszy życie na niewdzięcznych pracach? Pokoju im wszystkim życzę i odwagi, i żegnam wszystkich! Czy słyszycie krzyk żołnierza umierającego samotnie, lament człowieka oszukanego, który zawodzi na pustyni? Wszystkim im życzę pokoju i odwagi, i żegnam wszystkich. Żegnam was, którzy umieracie dla królów ziemi. Ale żegnam cię również, ludu bez ojczyzny; żegnajcie, ziemie bez narodów, wy, co pragniecie się wzajem. Żegnaj nade wszystko, Ty, który nie wiesz, gdzie skłonić głowę, szlachetny wygnańcze. Żegnajcie, drogie, naiwne kobiety, włóczone za włosy, boście za bardzo kochały! Żegnajcie, matki, które czuwacie przy konających synach! Żegnajcie, świątobliwe, zranione kobiety! Żegnajcie, Ubodzy! Żegnajcie, Maluczcy! Żegnajcie, Słabi i Cierpiący, wy, którym tak często współczułem w boleści. Żegnajcie wy, co krążycie w sferze Instynktu, cierpiąc za bliźnich. Żegnajcie, żeglarze, co poszukujecie Wschodu poprzez gęsty mrok waszych abstrakcyj, rozległych jak pierwsze początki. Żegnajcie, męczennicy myśli, wiedzeni przez nią ku prawdziwemu światłu. Żegnajcie, kręgi uczonych, gdzie słyszę skargi zelżonego geniusza, westchnienie doktora zbyt późno oświeconego. Oto koncert anielski, wicher woni, kadzidło serca, którym tchną ci, co idą modląc się, pocieszając, rozprzestrzeniając światło Boże i balsam niebiański w duszach smutnych. Odwagi, chórze miłości! Was, do których ludy wołają: "Pocieszajcie nas i brońcie"! , żegnam, życząc wam odwagi! Żegnaj, granicie, staniesz się kwiatem; żegnaj, kwiecie, staniesz się gołębicą; żegnaj, gołębico, staniesz się kobietą; żegnaj, kobieto, staniesz się cierpieniem; żegnaj, mężczyzno, staniesz się wiarą; żegnajcie wy wszyscy, którzy staniecie się miłością i modlitwą! Znużywszy się śmiertelnie, owa nieodgadniona istota wsparła się po raz pierwszy na ramionach Wilfryda i Minny, aby wrócić do domu. Wilfryda i Minnę przeniknął wtedy jakiś nieznany fluid. Zaledwie postąpili kilka kroków, wyrósł przed nimi zapłakany Dawid: - Ona jest umierająca! Dlaczego przyprowadziliście ją aż tutaj? - wołał z daleka. Starzec, odzyskawszy siły młodzieńcze, porwał Serafitę i niosąc ją na rękach pomknął aż do bram zamku szwedzkiego - niby orzeł unoszący białe jagnię do swojego gniazda. VI DROGA DO NIEBA. Następnego dnia potem, jak Serafita przeczuwając swój koniec pożegnała się z Ziemią, niby więzień, który ogląda swój loch, nim opuści go na zawsze, cierpiała bóle, co zmusiły ją do pozostania w kompletnym bezruchu - tak się dzieje, kiedy kogoś ostatecznie powali śmiertelna niemoc. Odwiedziwszy Serafitę, Wilfryd i Minna zastali ją leżącą na futrzanej sofie. Okryta jeszcze ciałem, dusza jej promieniała poprzez ową zasłonę, czyniąc ją coraz bielszą. Postępy Ducha, który rozsadzał ostatnią zaporę dzielącą go od nieskończoności, nazwano chorobą, godzinę Życia nazwano godziną śmierci. Dawid płakał patrząc na cierpienia swojej pani, nie chcąc słyszeć od niej żadnych słów pociechy: starzec był nierozsądny jak dziecko. Pan Becker chciał, żeby Serafita się kurowała, ale każda kuracja okazałaby się tu daremną. W pewnym momencie wezwała obie umiłowane przez nią osoby, oznajmiając im, że dzień ów jest ostatni z jej złych dni. Wilfryda i Minnę zdjął lęk: wiedzieli, że ją utracą na zawsze. Serafita uśmiechnęła się do nich tak, jak uśmiechają się ci, którzy przenoszą się do lepszego świata, skłoniła głowę niby kwiat, co nazbyt obarczony rosą ukazuje po raz ostatni swój kielich i oddaje aurze ostatnie swoje wonie; spoglądała na nich z melancholią, którą oboje w niej budzili, nie myślała już o sobie - oni zaś czuli się bezsilni, by wyrazić swoją boleść pomieszaną z wdzięcznością. Wilfryd stał milczący, nieruchomy, zatopiony w kontemplacji wywołanej sprawami, których zasięg pozwala nam zrozumieć bezmiary najwyższe. Ośmielona słabością owej istoty tak potężnej, a może zdjęta trwogą, że utraci ją na zawsze, Minna pochyliła się nad chorym, mówiąc: - Pozwól, Seraficie, abym podążyła za tobą. - Czyż mogę ci tego zabronić? - Ale czemu nie kochasz mnie na tyle, żeby pozostać? - Nie potrafiłbym tutaj nie kochać. - Cóż więc kochasz? - Niebo. - Czy jesteś godzien Nieba, gardząc aż tak bardzo tworami Boga? - Minno, czy podobna nam kochać dwie istoty naraz? Czy ukochany byłby ukochanym, gdyby nie wypełniał serca bez reszty? Czy nie powinien być pierwszym, ostatnim, jedynym? Czy ta, która wszystka jest miłością, nie rozstaje się ze światem dla swojego ukochanego? Cała jej rodzina staje się tylko wspomnieniem, pozostaje dla niej krewniak jedyny, On! Dusza jej nie należy już do niej, ale do Niego! Jeśli zachowa w sobie coś, co nie należałoby do Niego, nie kocha; nie, nie kocha! Czy kochać słabo - to kochać? Słowo kochanka odmienia kochankę w radość i przelewa się w jej żyły purpurą czerwieńszą niż krew; jego spojrzenie to światło, które ją przenika: ona rozpływa się w Nim; tam, gdzie On jest, wszystko jest piękne. On jest ciepłem dla duszy i On rozświetla wszystko; przy Nim nie masz nigdy zimna ani nocy. Nie jest nigdy nieobecny, jest zawsze w nas, myślimy w Nim, o Nim i dla Niego. Oto, Minno, jak kocham. - Kogo? - zawołała Minna trawiona piekącą zazdrością. - Boga! - odrzekł Serafit i głos jego rozgorzał w duszach, niczym ogień wolności przenoszony ze szczytu na szczyt górski. - Boga, który nie zdradza nas nigdy! Boga, który nie opuszcza nas i spełnia wciąż nasze pragnienia, Boga, który - On jeden - może stale sycić swoje stworzenie radością nieskończoną i przeczystą! Boga, który nie nuży się nigdy i zawsze się uśmiecha! Boga, który odmawiając się wciąż, rzuca w duszę swoje skarby, Boga, który oczyszcza i nie ma w sobie nic goryczy, Boga, który wszystek jest harmonią i płomieniem! Boga, który zasiewa się w nas, by rozkwitnąć, Boga, który wysłuchuje wszelkich próśb naszych, Boga, który nie rozlicza się z nami, kiedy z Nim jesteśmy, ale oddaje się cały; Boga, który zachwyca nas, wzbogaca, pomnaża w sobie; dość powiedzieć: BOGA! Minno, kocham cię, możesz bowiem należeć do Niego! Kocham cię, jeśli bowiem przyjdziesz do Niego, będziesz moją. - A więc poprowadź mnie - odrzekła klękając. - Weź mnie za rękę, nie chcę rozstać się z tobą już nigdy. - Poprowadzisz nas, Serafito? - zawołał Wilfryd przyłączając się z zapałem do Minny. - Tak, nareszcie obudziłaś we mnie głód Światła i głód Słowa; łaknę miłości, którą wlałaś mi w serce, w swojej duszy zachowam twoją; posiej mi w duszy swoją wolę, a uczynię, co rozkażesz. Skoro nie mogę cię zdobyć, pragnę zachować wszelkie uczucia, jakie zaszczepisz we mnie! Skoro nie mogę połączyć się z tobą dzięki jedynie mojej sile, nie rozłączę się z tobą jak ogień, który wszystko pożera. Przemów! - Aniele - zawołała niepojęta istota ogarniając oboje spojrzeniem niby lazurowym płaszczem - Aniele, niebo dziedzictwem twoim będzie! Po tych słowach zaległo między nimi uroczyste milczenie, które w duszach Wilfryda i Minny zabrzmiało rezonansem muzyki niebiańskiej. - Skoro chcecie, żeby stopy wasze oswoiły się z drogą wiodącą do nieba, musicie wiedzieć, że początek jej trudny - ozwała się owa boleściwa dusza. - Bóg żąda, aby go szukano dla niego samego. W tym względzie jest zaborczy, pragnie całego człowieka; ale kiedy powierzysz mu się, nie opuści cię już nigdy. Zostawię wam klucze od królestwa, gdzie jarzy się jego światło, gdzie będziecie zawsze w łonie Ojca, w sercu Małżonka. Żadne straże nie wzbraniają tam przystępu, możecie wejść od każdej strony; nikt nie pilnuje pałacu Boga, Jego skarbów i berła; powiedział wszystkim: Bierzcie je! Ale trzeba chcieć tam pójść. I jak wybierając się w podróż, musicie porzucić dom i projekty, pożegnać przyjaciół, rodziców, siostrę, a nawet najmłodszego z braci, który kwili, pożegnać na wieki, nie powrócicie już bowiem, jak męczennicy idący na stos nie wracają do domu; na koniec musicie wyrzec się uczuć i rzeczy, na których zależy ludziom, gdyż inaczej nie poświęcicie się w całości waszemu zamysłowi. Uczyńcie dla Boga to, co czynicie dla waszych ambitnych zamiarów, to, co czynicie poświęcając się sztukom pięknym, to, co uczyniliście już miłując świat ziemski nad Niego albo kiedy tropiliście jakiś sekret naukowy. Czyż Bóg nie jest samą nauką, samą miłością i źródłem wszelkiej poezji? Czy Jego skarb nie może pobudzić chciwości? A Jego skarb jest nieprzebrany, poezja - nieskończona, miłość - niezmienna, a wiedza - nieomylna i pozbawiona tajemnic! Porzućcie więc wszelkie przywiązania, da wam wszystko. Tak, odkryjecie w Jego sercu dobra nie dające się porównać z tymi, które utracicie na ziemi. To, co wam mówię, jest pewne: osiągniecie Jego potęgę i będziecie korzystać z niej, jak postępujecie z kochankiem albo kochanką. Niestety, większość ludzi wątpi, brak jej wiary, woli, wytrwałości. Niektórzy, co wyruszyli już w drogę, wnet zaczynają się oglądać za siebie i zawracają. Niewielu potrafi wybrać między tymi dwiema ekstremami: albo zostać - albo odejść, albo błoto - albo niebo. Każdy się waha. Słabość zapoczątkowuje dezorientację, namiętność wciąga na złą drogę, występek, stając się nawykiem, wpycha w jej błoto, i człowiek nie zbliża się ku lepszej kondycji. Wszyscy przeżywają pierwsze życie w sferze Instynktów, gdzie wśród znoju przekonywują się o bezużyteczności skarbów ziemskich, które nagromadzili w pocie czoła. Ileż razy człowiek żyje na tym pierwszym ze światów, zanim opuści go przygotowany do rozpoczęcia prób następnych w sferze Abstrakcyj, gdzie myśl ćwiczy się w naukach fałszywych i gdzie duch nuży się wreszcie ludzkimi słowy; bo kiedy wyczerpie się Materia, pojawia się Duch. Ileż form zmarnowała istota przyrzeczona niebu, zanim pojęła wartość milczenia i samotności, której rozgwieżdżone stepy są przedsionkiem Światów Duchowych! Po doświadczeniach z próżnią i nicością, oczy jej zwracają się ku dobrej drodze. Wtedy musi przejść przez inne egzystencje, zanim wstąpi na ścieżkę, gdzie błyszczy światło. Śmierć to postój w tym wojażu. Doświadczenia przybierają wtedy kierunek odwrotny: trzeba często całego życia, żeby uzyskać zalety będące przeciwieństwem wad, które cechowały człowieka w życiu poprzednim. Tak więc najpierw pojawia się życie pełne cierpień, owe zaś udręki budzą w nas głód miłości. Następnie pojawia się życie, w którym kochamy, ofiarowując się zaś stworzeniu, uczymy się ofiarowywać Stwórcy, a życie to znamionują cnoty miłowania, różnoraki kształt męczeństwa, anielska nadzieja, radości - a po nich zgryzoty, cierpliwość, wyrzeczenie, i wszystko to pobudza w nas aspirację do rzeczy Boskich. Po nim pojawia się życie, wśród którego szukamy w milczeniu śladów Słowa, a w życiu tym stajemy się pokorni i miłosierni. Następuje życie, w którym pożądamy. Na koniec - życie w modlitwie. W nim jest wieczne południe, w nim kwiaty i żniwo! Przymioty nabyte i rozwijające się w nas powoli, stanowią niewidzialną więź między poszczególnymi eristers, więź, o której pamięta jedynie dusza, materia jest bowiem niezdolna do wspomnień o jakichkolwiek sprawach duchowych. Myśl tylko przekazuje nam czasy minione. Ta wieczysta scheda, przechodząca z przeszłości na przyszłość, stanowi sekret ludzkich geniuszów: jedne posiadają dar Form, drugie - dar Liczb, jeszcze inne - dar Harmonii. To postęp na drodze światłości. Tak, ten, kto posiada jeden z owych darów, styka się w danym punkcie z nieskończonością. Słowo, którego wyjawiam wam tutaj kilka wyrazów, ziemia rozdrobniła, obróciła w proch i zasiała w swoich dziełach, naukach i poezjach. Skoro jakieś nieuchwytne nasiono roztacza swój blask w dziele, powiadacie: "Wielkie, prawdziwe, podniosłe"! Drobina ta wibrując w was, ekscytuje przeczucie nieba. W jednych czyni to poprzez chorobę odgradzającą nas od świata, u drugich poprzez samotność, która przybliża nas do Boga, u innych jeszcze poprzez poezję; słowem - to wszystko, co pozwala wam skupić się w sobie, co was poraża i miażdży, wywyższa albo poniża, stanowi refleks Świata Bożego. Jeśli człowiek wytyczy prosto pierwszą swoją ścieżkę, wystarczy to, żeby zapewnił sobie następne: jedna myśl pogłębiona, głos usłyszany, cierpienie dotkliwe, jedno echo, jakie słowo w was napotka, odmieni raz na zawsze waszą duszę. Wszystko zmierza do Boga, istnieje więc mnóstwo szans, że odnajdziecie Go idąc prosto przed siebie. "Kiedy nadejdzie ów dzień szczęśliwy, w którym stawiacie pierwszy krok na drodze, gdzie zaczyna się wasza pielgrzymka, ziemia nic o tym nie wie, przestaje was rozumieć, przestajecie się również porozumiewać między sobą, ziemia utożsamia się z wami. Ludzie, którzy osiągają poznanie tych spraw i powiadają już coś niecoś o Słowie prawdziwym, ludzie ci nie znajdują miejsca na świecie, są tropieni jak dzikie zwierzęta i często giną na szafocie ku wielkiej radości zgromadzonych ludów, a tymczasem Aniołowie otwierają przed nimi bramę nieba. Wasze losy stanowić zatem będą tajemnicę między wami a Bogiem, jak miłość jest tajemnicą między dwoma sercami. Będziecie skarbem zakopanym, po którym depczą ludzie pożądający złota, nie wiedząc, że tam jesteście. Wasza egzystencja stanie się wtedy wciąż aktywna; każdy z waszych czynów będzie miał sens odnoszący się do Boga, jak w miłości wasze uczynki i myśli są przepełnione kochanką albo kochankiem; lecz miłość i jej radości, miłość i jej rozkosze, ograniczone zmysłami, to tylko obraz niedoskonały miłości nieskończonej, jaka łączy was z oblubieńcem Boskim. Za wszelką radością ziemską podążają niepokoje i niedosyty; ażeby miłość obyła się bez niesmaku, musi zakończyć ją śmierć wśród najwyższych wzlotów jej płomienia, wtedy bowiem nie dowiecie się, co to popioły; ale tutaj Bóg przeobraża nasze nędze w rozkosze, radość pomnaża się wtedy sama przez się, wzrasta i nie zna kresu. Tak więc w życiu Ziemskim miłość przemijająca kończy się ustawicznymi strapieniami; w życiu Duchowym za to utrapienia jednodniowe kończą się radościami bezbrzeżnymi. Dusza wasza wciąż jest radosna. Czujecie Boga przy sobie i w sobie; nadaje każdej rzeczy smak święty, promieniuje w duszy waszej, przepaja was słodyczą, odrywa was od ziemi dla was samych i przywodzi was do Siebie, pozwalając wam sprawować Swoją władzę. W Jego imieniu czynicie dzieła, do których was inspiruje: osuszacie łzy, działacie dla Niego, nie macie już żadnej własności, jak i On kochacie stworzenie miłością nigdy nie wygasającą; pragnęlibyście, aby wszystko zdążało ku Niemu, jak prawdziwa kochanka pragnęłaby ujrzeć wszystkie narody świata posłuszne swojemu kochankowi. Ostatnim życiem, streszczającym wszystkie życia poprzednie, życiem, w którym napinają się wszelkie siły, a którego zasługi winny przed istotą doskonałą otworzyć Święte Wrota, jest życie Modlitwy. Niech głos mój zagrzmi w sercach waszych i niech je odmieni! Stańcie się nagle tym, czym bylibyście po przebytych próbach! Istnieją twory uprzywilejowane, Prorocy, Wizjonerzy, Wysłannicy, Męczennicy, ci wszyscy, którzy cierpieli dla Słowa i głosili je; dusze te przebywają w oka mgnieniu wszystkie kręgi ludzkie i wznoszą się raptownie do Modlitwy. Tak bywa z tymi, których trawi ogień Wiary. Bądźcie jedną z owych par odważnych. Bóg toleruje śmiałość, lubi, żeby brano go szturmem, nie odpycha nigdy nikogo, kto zdoła dotrzeć aż do niego. Wiedzcie o tym! żądza, ten rwący strumień ludzkiej woli, jest w człowieku tak potężna, że za pomocą jednego wytrysku, wyrzuconego z siłą, wszystko uzyskać można, pod naporem Wiary wystarczy nieraz krzyk jeden. Bądźcie z tych istot pełnych siły, woli, miłości. Bądźcie zwycięzcami ziemi! Niech was chwyci pragnienie i głód Boga! Biegnijcie do niego, niby spragniony jeleń do źródła; Żądza uzbroi was w skrzydła; łzy, te kwiaty Skruchy, będą niby chrzest niebiański, z którego natura wasza wynurzy się oczyszczona. Wzbijcie się z łona tych fal w Modlitwę! Milczenie i medytacja są skutecznymi środkami na tej drodze. Bóg objawia się zawsze człowiekowi samotnemu i skupionemu. Tak dokona się konieczny rozbrat z Materią, która tak długo otaczała was swoimi mroki, a Duch, co rodzi się w was i was oświeca, rozjaśni wtedy i dusze wasze. Wasze złamane serca zatoną wtedy w świetle. Przestaniecie wtedy rozumować, wszystko stanie się dla was olśniewającą oczywistością. Poeta wyraża, Mędrzec medytuje, Sprawiedliwy działa; ale ten, kto staje na granicy Światów Bożych, pogrąża się w Modlitwie; i jego modły są słowem, myślą i działaniem naraz! Tak, jego modlitwa obejmuje wszystko, zawiera wszystko, wydoskonala waszą naturę, ukazując wam ducha jej i progresję. Biała i świetlista córa wszystkich cnót ludzkich, arka przymierza między ziemią a niebem, miła towarzyszka mająca w sobie coś i z lwa, i z gołębia, modlitwa da wam klucz niebios. Śmiała i czysta jak niewinność, silna jak wszystko, co jest niepodzielne i proste, ta Piękna Królowa niezwyciężona wspiera się na świecie materialnym, zawładnęła nim; podobna bowiem słońcu, opasuje go kręgiem światłości. Świat należy do tego, kto ma wolę, wiedzę i dar modlitwy, ale trzeba chcieć, wiedzieć i móc, słowem: posiadać siłę, mądrość i wiarę. Jakoż modlitwa, rezultat prób tak wielu, jest spełnieniem się wszelkich prawd, wszelkich potęg i wszelkich uczuć. Owoc rozwoju pracowitego, progresywnego, nieprzerwanego wszelkich właściwości przyrodzonych, modlitwa, ożywiona tchnieniem bożym Słowa, oddziałuje magicznie i stanowi najwyższy z kultów: ale nie jest ani kultem materialnym wyrażającym się w obrazach, ani kultem duchowym wyrażającym się w swoich formułach, stanowi kult świata Bożego. Nie odmawiamy już pacierzy, modlitwa zapala się w nas, jest możnością, która działa sama z siebie; zdobyła ów charakter działania, który wynosi ją ponad formy, łączy wtedy duszę z Bogiem, z którym wy jednoczycie się, jak korzeń drzewa jednoczy się z ziemią; żyły wasze wrastają w pierwiastek świata i żyjecie samym życiem ciał niebieskich. Modlitwa daje przekonanie zewnętrzne, za jej bowiem sprawą przenikacie Świat Materialny, spajając wszelkie wasze możności z substancjami elementarnymi; daje przekonanie wewnętrzne rozwijając waszą istność i kojarząc ją z istnością Światów Duchowych. Aby osiągnąć ów stopień modlitwy, musicie osiągnąć najpierw całkowite wyzucie z ciała, uzyskać w ogniu tygli czystość diamentu, do tej bowiem komunii kompletnej dochodzimy tylko poprzez absolutny spoczynek, uspokojenie wszelkich burz. Tak, modlitwa, prawdziwa dążność duszy całkowicie oddzielonej od ciała, porywa wszystkie siły, aby stale i uparcie kierować je ku zjednoczeniu Widzialnego z Niewidzialnym. Jeśli posiadacie zdolność modlenia się z niezmożoną wytrwałością, z miłością, siłą, przekonaniem, inteligencją, wasza natura uduchowiona posiądzie niebawem potęgę. Niby wicher albo piorun przedziera się przez wszystko i dzieli władzę z Bogiem. Nabywacie zwinności ducha; w jednej chwili stajecie się obecni, gdziekolwiek zechcecie, jesteście przenoszeni, jak Słowo, z jednego końca świata na drugi. Istnieje harmonia, a wy w niej uczestniczycie! Istnieje światłość, a wy ją widzicie! Istnieje melodia, a jej akordy są w was. W tym stanie będziecie odczuwać, jak wasza inteligencja rozwija się, wzrasta, sięgając nad podziw daleko: dla ducha nie masz w istocie ani czasu, ani przestrzeni. Przestrzeń i czas to wymiary stworzone dla materii, a materia i duch nie mają ze sobą nic wspólnego. Aczkolwiek rzeczy te dokonują się w milczeniu, bez niepokoju i ruchu zewnętrznego, wszystko tu jest działaniem, lecz w modłach, działaniem żywym, wyzbytym ze wszelkiej substancjalności i zredukowanym do bycia, jak ruch Ciał Niebieskich, siła niewidzialna i czysta. Spływa wszędzie jak światło, daje życie duszom ogarniętym jej promieniami, jak Przyrodę ogarniają promienie słońca. Wskrzesza wszędzie cnotę, oczyszcza i uświęca wszelki akt, zaludnia pustkowie, daje przedsmak rozkoszy wiecznych. Jeśli raz jeden zakosztujecie ich w upojeniu boskim, zrodzonym przez wasze prace wewnętrzne, wszystko jest powiedziane! Jeśli raz ujmiecie sistrum, na którym będziecie opiewać Boga, nie rozstaniecie się z nim już. Stąd wywodzi się samotność, w jakiej żyją duchy Anielskie, oraz ich pogarda dla tego, co stanowi radość ludzką. Powiadam wam, odcięte są od liczby tych, którzy mają umrzeć; rozumieją ich mowę, lecz nie pojmują już ich myśli; dziwią się ich czynnościom, temu, co zowiemy polityką, prawem materialnym i społecznym; dla nich nie ma już tajemnic, dla nich istnieją tylko prawdy. Ci, którzy osiągnęli punkt, skąd ich wzrok odkrywa Wrota Święte, i którzy, ani razu nie obejrzawszy się wstecz i nie wyrażając ani słowa żalu, kontemplują gwiazdy i przenikają ich losy - ci milczą, czekają i cierpią ostatnie swoje walki; najtrudniejsza z nich jest ostatnia, najwyższą cnotą jest Wyrzeczenie: być banitą i znosić to bez skargi, nie tęsknić już za rzeczami ziemskimi i uśmiechać się, być własnością Boga i pozostawać między ludźmi. Słyszycie głos, który woła: "Idź! Idź"! Często w niebiańskich wizjach zstępują Aniołowie i spowijają was swoimi śpiewy. Trzeba nie płacząc i nie szemrząc patrzeć, jak odfruwają potem do swych siedzib. Lamentować byłoby upadkiem. Rezygnacja to owoc, który dojrzewa u wrót nieba. Jak potężny i piękny jest spokojny uśmiech, jak czyste jest czoło człowieka, który zdobył się na wyrzeczenie! Promienne jest światło zdobiące mu czoło! Kto żyje w jego aurze, staje się lepszy! Jego wzrok przenika, kruszy. Bardziej elokwentny poprzez swoje milczenie aniżeli prorok przez dar słowa, tryumfuje samą swoją obecnością. Natęża ucha, niczym wierny pies czekający na pana. Silniejszy nad miłość, żywszy nad nadzieję, większy nad wiarę, jest uroczą dziewczyną, która leżąc na ziemi trzyma przez moment zdobytą palmę - i pozostawia ślad swojej stopy białej i wytwornej; a kiedy zniknie, zbiega się tłum ludzi i powiadają: "Patrzcie"! Bóg ustawił ją tam niby posąg, u którego stóp czołgają się Formy i Gatunki zwierzęcości, aby poznać swoją drogę. Chwilami prószy światłem emanującym z jej włosów, a oni widzą to; przemawia, a oni słyszą i powiadają między sobą: "Cud"! Często tryumfuje w imieniu Boga; ludzie strwożeni wypierają się jej, skazują ją na śmierć; składa miecz i uśmiecha się na stosie, zbawiwszy uprzednio narody. Iluż Aniołów, którym przebaczono, dostało się poprzez męczeństwo do nieba! Synaj, Golgota nie mają określonego miejsca; Anioł został ukrzyżowany wszędzie, we wszystkich kręgach. Westchnienia dochodzą zewsząd do Boga. Ziemia, gdzie przebywamy, to jeden z kłosów żniwa, a ludzkość to jeden z gatunków na bezmiernym polu, gdzie założono hodowlę kwiatów nieba. Na koniec, Bóg jest wszędzie tożsamy ze sobą i zewsząd, dzięki modlitwie, łatwo dotrzeć do niego. Wyrzekłszy te refleksje padające niczym z ust nowej Agar na pustyni, refleksje, co znalazłszy się w duszy poruszyły ją niby strzały ognistych Słów Izajasza, owa istota zamilkła nagle, żeby zebrać sił ostatek. Wilfryd i Minna nie ośmielili się odezwać. Raptem On powstał, ażeby umrzeć. - Duszo wszechrzeczy, o Boże mój, którego kocham dla ciebie samego! Ojcze i Sędzio, wysonduj żarliwość, której miarą jest tylko nieskończona dobroć twoja! Daj mi swoją substancję i możności, abym bardziej był twój! Zabierz mnie, abym nie był więcej sobą. Jeśli nie jestem dość oczyszczony, wrzuć mnie na powrót do tygla! Jeśli zostałem wykuty na kosę, uczyń ze mnie Lemiesz przynoszący chleb albo Miecz zwycięski! Obdarz mnie wspaniałym męczeństwem, wśród którego głosiłbym twoje słowo! Odepchnięty, będę błogosławił twoją sprawiedliwość. Skoro dzięki nadmiarowi miłości zyskujemy w moment jeden to, czego odmawia się pracującym ciężko i wytrwale, porwij mnie na swoim ognistym wozie! Bądź błogosławiony, czymkolwiek byś mnie obdarzył, tryumfem albo nową boleścią! Ale przecież cierpieć dla ciebie to również tryumf! Weź, uchwyć, wyrwij, unieś mnie! A jeśli zechcesz, odepchnij! Wielbię ciebie, który nie umiesz źle czynić! Ach! - zawołał po chwili - pękają okowy. Duchy czyste, trzodo uświęcona, opuśćcie otchłań, wyfruńcie na powierzchnię fal świetlistych! Wybiła godzina, stawcie się gromadnie! Śpiewajmy u wrót Sanktuarium, naszymi pieniami rozproszymy mgły ostatnie. Zjednoczmy brzmienia naszych głosów, aby powitać jutrzenkę Dnia Wiecznego! Oto świtanie Prawdziwej światłości. Czemuż nie mogę zabrać ze sobą przyjaciół moich? Żegnaj, biedna ziemio, żegnaj! VII WNIEBOWZIĘCIE. Ostatnich tych śpiewów nie wyraziło ani słowo, ani spojrzenie, ani gest, ani żaden ze znaków, jakimi posługują się ludzie, aby komunikować sobie wzajem swoje myśli: dusza mówiła tutaj do siebie; w momencie bowiem, kiedy Serafita odsłaniała się w prawdziwej swojej naturze, myśl jej nie była już niewolnicą słów człowieczych. Wybuch ostatniej modlitwy zerwał więź. Niby biała gołębica, dusza jej spoczywała jeszcze chwilę na ciele, którego wyniszczone substancje miały się unicestwić. Tęsknota Duszy za niebem okazała się tak udzielająca, że Wilfryd i Minna dostrzegli Śmierć, ujrzawszy promienne iskry Życia. Padli na kolana, kiedy On zwrócił się ku swojemu wschodowi, i podzielili jego ekstazę. Bojaźń Boża, która stwarza człowieka po raz wtóry i obmywa go z błota, pożarła ich serca. Oczy ich zamknęły się dla spraw Ziemi i otwarły się dla światłości Nieba. Chociaż ogarnięci nabożnym drżeniem, jak się to zdarzało paru Wizjonerom zwanym wśród ludzi Prorokami, pozostali, jak i oni, w promieniach, gdzie DUCH roztaczał swoją chwałę. Osłona cielesna, która aż do tej chwili ukrywała go przed ich oczyma, rozwiewała się niepostrzeżenie, ukazując im boską substancję. Pozostali w półmroku Rodzącej się Jutrzenki, której delikatny blask oswajał ich ze Światłem Prawdziwym i Słowem Żywym, tak aby nie umarli od widoku i brzmienia. W tym stanie jęli pojmować niezmierzone różnice dzielące rzeczy Ziemskie od Niebiańskich. ŻYCIE, na którego krawędzi stali przytuleni do siebie, drżący i pełni światła, jak dwoje dzieci chroniących się przed pożarem, życie to nie dawało zmysłom żadnych postrzeżeń. Idee, jakie posłużyły im do podzielenia się wizjami, były wobec rzeczy dostrzeżonych tym, czym powierzchowne wrażenia człowieka mogą być dla jego duszy, materialną powłoką substancji bożej. DUCH unosił się ponad nimi, otoczony aromatem dla węchu nieuchwytnym, muzyką nieuchwytną dla słuchu; tam, gdzie byli, nie istniały powierzchnie ani geometria, ani aura. Nie ośmielali się już ani pytać, ani kontemplować; byli w mroku, jak bywamy pod palącymi promieniami słońca tropików, nie ośmielając się podnieść głowy, żeby nie oślepnąć. Wiedzieli, że są przy nim, nie mogąc sobie wytłumaczyć, jakim sposobem znaleźli się niby we śnie na granicy Widzialnego i Niewidzialnego ani jakim sposobem nie widzą już Widzialnego, a postrzegają Niewidzialne. Powiadali sobie: "Jeśli nas dotknie, umrzemy"! Ale DUCH był w nieskończoności, oni zaś nie wiedzieli, że ani przestrzeń, ani czas nie istnieją już w nieskończoności i że dzielą ich od niego otchłanie, choć na pozór są przy nim. Dusze ich nie były przystosowane w całości do poznania cech właściwych owemu Życiu; miały tylko zdolność postrzegania niejasną, proporcjonalną do ich słabości. To znaczy, gdyby rozbrzmiało SŁOWO ŻYWE, którego odległe dźwięki dotarłyby do ich uszu, a sens przeniknął w dusze, jak życie łączy się z ciałem, jeden akcent owego Słowa wchłonąłby oboje jak wir ognia porywa słomkę. Ujrzeli więc tylko to, co ich natura, wspierana siłą Ducha, dozwoliła im zobaczyć; usłyszeli jedynie to, co usłyszeć mogli. Mimo tych ograniczeń zadrżeli, kiedy buchnął GŁOS duszy cierpiącej, śpiew DUCHA, który czekał na życie i błagał o nie krzykiem. Ów krzyk zmroził ich aż do szpiku kości. Duch stukał do WRÓT ŚWIĘTYCH. - Czego chcesz? - odpowiedział Chór, a pytanie to rozbrzmiało wśród planet. - Iść do Boga. - Czy zwyciężyłeś ? - Zwyciężyłem ciało wstrzemięźliwością, fałszywe słowo zwyciężyłem milczeniem, fałszywą naukę zwyciężyłem pokorą, pychę zwyciężyłem miłosierdziem, ziemię zwyciężyłem miłością, trybut mój spłaciłem cierpieniem, oczyściłem się płonąc w wierze, pragnąłem życia przez modlitwę: czekam wielbiąc, czekam z rezygnacją. Nie padła żadna odpowiedź. - Bądź błogosławiony, o Boże! - odparł Duch, mniemając, że został odepchnięty. Łzy mu trysnęły i spadły rosą na dwoje klęczących świadków, którzy zadrżeli przed sprawiedliwością Boga. Nagle zabrzmiały surmy Zwycięstwa, które odniósł ANIOŁ w tej ostatniej próbie, dźwięk ich rozszedłszy się echem w przestrzeniach napełnił je i wstrząsnął światem, a Wilfryd i Minna uczuli, że glob jest mały pod ich stopami. Zadygotali miotani dławiącym niepokojem, strwożyła ich bowiem tajemnica, która miała się spełnić. I rzeczywiście powstał wielki ruch, jak gdyby rozpoczęły marsz legiony wieczne, układając się w spiralę. Wirowały globy podobne chmurom unoszonym przez wściekły wicher. Odbyło się to błyskawicznie. Nagle rozdarły się zasłony, Wilfryd i Minna ujrzeli w górze jakby gwiazdę bez porównania jaśniej błyszczącą od wszystkich gwiazd materialnych, która oderwała się, spadła niby piorun, iskrząc się wciąż jak błyskawica, a kiedy przelatywała, bladło to, co aż do tej chwili uważali za Światło. Był to Wysłannik zdążający z dobrą nowiną, wysłannik, którego kask był - miast pióropusza - zdobny w płomień życia. Pozostawiał za sobą bruzdy, co wypełniały się zaraz błyskami szczególnymi, przez które mknął. Dzierżył palmę i miecz, dotknął Ducha palmą. A Duch się przeobraził i rozwinął bezszelestnie białe skrzydła. Duch dotknięty Światłem przemienił się w SERAFINA, odzienie jego chwalebnego kształtu, zbroja niebiańska, tak błyszczało, rzucało tyle promieni, że blask ten oślepił dwoje Wizjonerów. Jak trzej apostołowie, których oczom ukazał się Jezus, Wilfryd i Minna uczuli ciężar własnych ciał, sprzeczny z kompletną i krystaliczną intuicją SŁOWA i ŻYCIA PRAWDZIWEGO. Pojęli nagość dusz swoich i mogli przekonać się o małej ich klarowności, porównując je z aureolą Serafina, w której znaleźli się niby haniebna plama. Zapragnęli żarliwie pogrążyć się znowu w błocie świata, aby odcierpieć tam próby, dzięki którym mogliby wyrzec pewnego dnia zwycięsko u WRÓT ŚWIĘTYCH słowa wypowiedziane przez promiennego Serafina. Ów Anioł ukląkł przed SANKTUARIUM, na które mógł wreszcie patrzeć wprost, i powiedział wskazując na nich: - Pozwól, aby ujrzeli więcej zawczasu, pokochają bowiem Pana i będą głosić jego słowo. Na tę prośbę opadła zasłona. Może siła nieznana, ciążąca na dwojgu Wizjonerach, unicestwiła na chwilę formy ich cielesne, a może wydobyła ducha ich na zewnątrz - dość, że uczuli w sobie jakby rozdział czystego od nieczystego. Łzy Serafina wzniosły się wokół nich pod postacią obłoku, co zasłonił przed nimi światy niższe, spowił oboje, uniósł, sprawił, że zapomnieli o znaczeniach ziemskich, i użyczył im potęgi rozumienia sensu rzeczy boskich. Ukazało się Światło Prawdziwe, oświeciło twory, co wydały im się jałowe, kiedy ujrzeli źródło, skąd światy Ziemskie, Duchowe i Boskie czerpią ruch. Każdy ze światów miał środek, do którego zmierzał każdy punkt jego okręgu. Owe zaś światy były punktami zmierzającymi do środka swojego gatunku. Każdy gatunek miał swój środek w okolicy wielkich rejonów niebiańskich, które łączyły się z niewyczerpanym i płomiennym motorem wszystkiego, co jest. Tak więc od największego do najmniejszego ze światów i od najmniejszego ze światów aż do najmniejszej cząstki istot, które je tworzyły, wszystko było indywidualne, aczkolwiek wszystko było jednością. Jaki był plan tej istoty niezmiennej w swojej substancji oraz możnościach, która przekazywała je nie tracąc żadnej, która przejawiała je na zewnątrz siebie nie rozdzielając ich ze Sobą, która emanowała z Siebie wszelkie te twory niezmienne pod względem substancji, a zmienne pod względem formy? Dwoje biesiadników powołanych na tę ucztę mogło widzieć jedynie porządek i układ istot, podziwiając wytyczony im cel doraźny. Aniołowie tylko przekraczali tę granicę, znali środki i pojmowali cel. Ale to, co dwoje wybranych mogło kontemplować, to, z czego wynieśli doświadczenie, które dusze ich oświeciło na zawsze, stanowiło dowód działalności Globów i Bytów, uświadomienie sobie wysiłku, z jakim zmierzają one do celu. Usłyszeli, jak rozmaite rejony Nieskończoności komponują melodię żywą; ilekroć zaś akord dawał się odczuć jak bezmierne tchnienie, Globy porywane tym zgodnym ruchem kłoniły się ku Istocie bezmiernej, która ze swojego nieprzeniknionego środka emanowała wszystko i wszystko sprowadzała ku niemu. Ta nieustająca przemienność głosów i milczenia zdawała się być rytmem świętego hymnu, który rozbrzmiewając przechodził ze stulecia na stulecie. Wilfryd i Minna pojęli wtedy niektóre z tajemniczych słów Tego, kto na ziemi pojawił się każdemu z nich pod formą dwojaką, Serafity i Serafita, formą, dzięki której pojęli Go, przekonawszy się, że wszystko w niej było homogeniczne. Światło rodziło melodię, melodia rodziła światło, kolory były światłem i melodią, ruch był Liczbą wyposażoną w dar Słowa; na koniec wszystko tam było dźwięczne, przezroczyste i ruchome zarazem; skoro więc wszystkie rzeczy przenikały się wzajemnie, w przestrzeni nie było przeszkód i Aniołowie mogli ją przebywać w głębi nieskończoności. Poznali naiwność wiedzy ludzkiej, o której im powiadano. Był to dla nich widok bez linii horyzontu, przepaść, w której musieli się pogrążyć, trawieni zachłanną żądzą; ale przykuci do swoich nędznych ciał, mieli żądzę nie mając mocy. Serafin złożył lekko skrzydła, podrywając się do lotu; nie zwrócił się ku nim więcej: z Ziemią nie łączyło go już nic. Poszybował; pióra jego swoim roziskrzonym ogromem osłoniły dwoje Wizjonerów niby dobroczynny cień, który pozwolił obojgu wznieść oczy i ujrzeć, jak ulatywał w glorii, a towarzyszył mu radosny archanioł. Wzbił się jak promienne słońce, które wynurza się z łona fal; lecz bardziej niż gwiazda majestatyczny i przeznaczony piękniejszym losom, nie miał zaznać więzi, jak twory niższe w życiu krążącym między początkiem a końcem; podążając linią nieskończoności, zmierzał nie zbaczając ku środkowi jedynemu, ażeby tam pogrążyć się w jego życiu wiecznym, otrzymać w swoich możnościach i substancji moc radowania się przez miłość i dar rozumienia przez mądrość. Obraz, co odsłonił się oczom dwojga Wizjonerów, przytłoczył ich swoim ogromem, poczuli się bowiem niby punkty, których małość można porównać tylko do najdrobniejszego ułamka, jaki nieskończoność podzielności dozwala zrozumieć człowiekowi: małość porównana z nieskończonością Liczb, którą Bóg jeden może ogarnąć, jak ogarnia siebie. Jakież poniżenie i jaka wielkość w tych dwóch punktach będących Siłą i Miłością, które Serafin, powodując się najpierwszym ze swoich życzeń, umieścił niby dwa ogniwa, ażeby połączyć bezmiar światów niższych z bezmiarem światów wyższych! Zrozumieli niewidzialne więzi, jakimi światy materialne łączą się z duchowymi. Wspominając szczytne wysiłki najpiękniejszych geniuszów ludzkich, znaleźli pierwiastek melodyj, wysłuchawszy śpiewów nieba, które dawały wrażenie barw, zapachów, idaj, a przypominały w niezliczonych swoich szczegółach wszelkie stworzenie, jak śpiew ziemi ożywia najnieuchwytniejsze wspomnienia o miłości. Nieopisana ekstaza ich dyspozycyj duchowych osiągnęła punkt nie dający się nazwać w ludzkim języku, zdołali więc przelotnym spojrzeniem ogarnąć Świat Boski. Odbywała się tam uroczystość. Miriady Aniołów nadfrunęły zgodnym lotem, w ordynku, wszystkie do siebie podobne i wszystkie od siebie odmienne, proste niby róże polne, nieprzebrane niby konstelacje. Wilfryd i Minna nie dostrzegli, żeby przybywali albo się rozpraszali; zapłodnili raptem nieskończoność swoją obecnością, niby gwiazdy rozbłyskujące w subtelnym eterze. Diademy ich rozjarzyły się w przestrzeniach niczym niebiańskie ognie w momencie, kiedy poranek świta nad ziemskimi górami. Z włosów ich emanowały fale światła, ruchami swoimi wywoływali faliste drżenia podobne falom fosforyzującego morza. Nasi Wizjonerzy ujrzeli Serafina, ciemną plamę wśród nieśmiertelnych legionów, których skrzydła były niczym ogromny pióropusz lasów kołysanych bryzą. I zaraz, jak gdyby wszystkie strzały pomknęły z kołczana, Duchy strąciły jednym tchnieniem ślad jego dawnej formy; i w miarę jak Serafin wzbijał się w górę, stawał się coraz czystszy; a po chwili wydawał się im już tylko delikatnym zarysem tego, co znali, zanim się przeistoczył: zamienił się w ogniste linie pozbawione cienia. Wzbijał się wciąż i w każdym kręgu otrzymywał dar nowy; po czym znak wyboru przenosił się w krąg wyższy i tak wznosił się, wciąż oczyszczany. Nie milknął żaden z głosów, hymn rozbrzmiewał bez ustanku we wszelkich swoich modulacjach. "Chwała temu, kto wzbija się żyjący! Pójdź do nas, o kwiecie światów! Diamencie, któryś opuścił ognie cierpień! Perło bez skazy, żądzo bez ciała, więzi nowa między ziemią a niebem, zamień się w światłość! Duchu zwycięski, Królowo świata, przyfruń do swojej korony! Ty, co zatryumfowałeś nad ziemią, weź swój diadem! Bądź nasz"! Cnoty Anioła występowały w swoim pięknie. Jego pierwsza żądza nieba pojawiła się wdzięczna niby zakwitające dzieciństwo. Niby tyleż konstelacyj, każdy jego czyn przystroił go swoim blaskiem. Czyny te rozbłysły niby Hiacynt nieba, kolorem ognia gwiezdnego. Miłosierdzie rzuciło mu perły wschodnie, piękne nagromadzone łzy. Miłość Boża otoczyła go swoimi różami, a nabożne Wyrzeczenie odjęło mu swoją białością wszelki opar ziemski. Niebawem stał się w oczach Wilfryda i Minny już tylko punktem ognistym, coraz jaśniej gorzejącym, którego ruch niknął wśród melodyjnej aklamacji, jaką sławiono jego przyjście do nieba. Dwoje wygnańców zapłakało słysząc te niebiańskie pienia. Nagle cisza śmiertelna, która niby ciemny welon rozpostarła się od pierwszego do ostatniego kręgu, pogrążyła Wilfryda i Minnę w niewysłowionym oczekiwaniu. W tymże momencie Serafin zniknął w łonie Sanktuarium, otrzymując dar życia wiecznego. Powstał ruch głębokiej adoracji, który napełnił oboje Wizjonerów ekstatyczną trwogą. Uczuli, że wszystko pada na twarz w Kręgach Boskich, w Kręgach Duchowych i w Światach Ciemności. Aniołowie uginali kolan, aby głosić jego chwałę, Duchy uginały kolan, aby dać wyraz palącej tęsknocie; w otchłaniach uginano kolan w trwożnym drżeniu. Wielki krzyk radości buchnął, jak buchnęłoby źródło, co na czas jakiś zamurowane, tryska znów tysiącami kwietnych strumieni, w których igra słońce zamieniając świetliste krople w perły i diamenty - tak stało się w chwili, kiedy Serafin ukazał się znów, cały w ogniach, i zawołał: - WIECZNY! WIECZNY! WIECZNY! Konstelacje posłyszały go i uznały; przeniknął je, jak przenika je Bóg, i objął nieskończoność w posiadanie. Siedem światów Bożych poruszyło się na jego głos i odpowiedziało mu. W tymże momencie powstał ruch wielki, jak gdyby gwiazdy oczyszczone wzbijały się do góry wśród oślepiających blasków, które stały się wieczne. Może Serafin otrzymał, jako posłannictwo pierwsze, rozkaz, by powołać do Boga twory, które przeniknęło Słowo? Ale już podniosłe ALLELUJA rozbrzmiało w umysłach Wilfryda i Minny, jako ostatnie falowania muzyki skończonej. I już rozpływały się niebiańskie blaski, jak barwne smugi słońca, które spowija się purpurą i złotem. Nieczyste i Śmierć chwytały znów swoją ofiarę. Dwoje śmiertelnych, powracających w więzy cielesne, skąd ich duch wyzwolił się chwilowo w podniosłych snach, czuło się tak, jak czujemy się rankiem po nocy wypełnionej czarodziejskimi marzeniami nie dającymi się wyrazić ludzką mową, a których wspomnienie błąka się tylko w duszy, niedostępne dla świadomości ciała. Głęboka noc, w której spadali teraz do piekła, była kręgiem, gdzie obraca się słońce światów widzialnych. - Zejdźmy tam - rzekł Wilfryd do Minny. - Uczyńmy tak, jak on nam powiedział - odparła. - Ujrzawszy światy zmierzające ku Bogu, znamy powinną ścieżkę. Na górze są nasze diademy z gwiazd. Stoczywszy się w otchłanie, wrócili w pył światów niższych i zobaczyli nagle Ziemię niby loch, którego wnętrze rozświetlił im blask, jaki przynieśli w swoich duszach, a blask ów otaczał ich obłokiem rozpływającym się już, ale pobrzmiewającym jeszcze niebiańskimi melodiami. Ten właśnie widok roztoczył się ongi przed wewnętrznymi oczyma Proroków. Oto Kapłani różnorakich kultów, z których każdy mienił się prawdziwym, Królowie wszyscy konsekrowani przez Siłę i Terror, Wojownicy i Wielmoże dzielący między siebie Narody, Uczeni i Bogacze ponad tłumem gwarnym i cierpiącym; wszystkim towarzyszyli słudzy i kobiety, wszyscy byli odziani w złotogłów, srebro i lazur, obwieszeni klejnotami i kosztownościami wydartymi trzewiom Ziemi, skradzionymi Mórz głębinom, zdobytymi długotrwałym trudem Ludzkości pracującej w pocie czoła i bluźniącej. Ale bogactwa te i splendory, których materię stanowiła krew, były w oczach dwojga Wygnańców tylko starymi łachmanami. - Co tam robicie ustawieni rzędem i nieruchomi? - zawołał Wilfryd. Nie odpowiedzieli. - Co tam robicie ustawieni rzędem i nieruchomi? - Nie odpowiedzieli. Wilfryd dotknął ich rękami, wołając znów: - Co tam robicie ustavieni rzędem i nieruchomi? - Wszyscy, jak jeden mąż, rozchylili szaty ukazując ciała wyschnięte, zżarte robactwem, zgniłe, rozsypujące się w proch, trawione straszliwymi chorobami. - Prowadzicie naród na śmierć - rzekł im Wilfryd - Zhańbiliście ziemię, wynaturzyli słowo, sprostytuowali sprawiedliwość. Wyjadłszy trawę pastwisk, zabijacie teraz owce. Uważacie się za wytłumaczonych, odsłaniając wasze rany? Uwiadomię tych spośród moich braci, co zdołają jeszcze usłyszeć Głos, aby ugasili pragnienie u źródeł, które wyście ukryli. - Zachowajmy nasze siły dla modłów - ozwała się Minna. - Nie wyznaczono ci misji Proroka, Zbawcy ani Wysłannika. Jesteśmy dopiero na krańcach pierwszego kręgu, spróbujmy przebyć przestrzenie na skrzydłach modlitwy. - Będziesz moją miłością! - Będziesz moją siłą! - Ujrzeliśmy rąbek Wysokich Tajemnic, jesteśmy tutaj dla siebie wzajem jedynymi istotami, które rozumieć będą radość i smutek; módlmy się więc, znamy drogę, chodźmy. - Daj mi rękę - rzekła Dziewczyna - jeśli wciąż będziemy kroczyć razem, droga okaże się dla mnie łatwiejsza i krótsza. - Z tobą tylko - odparł Mężczyzna - zdołam przemierzyć wielką samotnię, nigdy się nie skarżąc. - I razem pójdziemy do Nieba - rzekła. Nadciągnęły chmury tworząc ciemny baldachim. Raptem kochankowie znaleźli się na klęczkach przed ciałem, które stary Dawid bronił przed ogólną ciekawością i pragnął sam pogrzebać. Wokół nich jaśniało swoją wspaniałością pierwsze lato dziewiętnastego wieku. Kochankom wydało się, że wśród promieni słonecznych słyszą czyjś głos. Płuca ich wypełnił duch niebiański świeżo rozwiniętych kwiatów, i powiedzieli trzymając się za ręce: - Świetlisty bezmiar morza jest obrazem tego, cośmy widzieli w górnych rejonach. - Dokąd idziecie? - zagadnął pan Becker. - Pragniemy iść do Boga - odrzekli. - Pójdziesz, ojcze, z nami? Genewa i Paryż, grudzień 1833 - listopad 1835. NOTY. MISTRZ KORNELIUSZ. Drukowane po raz pierwszy w "Revue de Paris" (grudzień 1831), opowiadanie to w r. 1832 znalazło się wśród "Nouveaux Contes philosophiques", po czym wyszło w 1836 r. w czwartym wydaniu "Etudes philosophiques" (t. IX), w 1846 zaś znalazło się w II tomie "Studiów filozoficznych" w "Komedii ludzkiej". ELIKSIR ŻYCIA. Opowiadanie to wydano po raz pierwszy w "Revue de Paris" (24 października 1830), następnie w 1831, w "Romans et Contes philosophiques", a wreszcie w 1846 w "Studiach filozoficznych" jako XV t. "Komedii ludzkiej". WYGNAŃCY. Opowiadanie to ukazało się po raz pierwszy w "Revue de Paris" w maju 1821 i w tymże roku włączono je do II tomu "Romans et Contes philosophiques". W grudniu 1835 weszło wraz z "Ludwikiem Lambert" i "Serafitą" do "Livre mystique" (powtórnie wyd. w 1836). W r. 1840 "Wygnańcy" ukazali się w czwartym wydaniu "Etudes philosophiques", tworząc wraz z "Massimillą Doni", "Gambarą" i "Serafitą" "Livre de douleur". W 1846 znaleźli się w trzecim tomie V wydania "Studiów filozoficznych" jako XVI tom "Komedii ludzkiej". LUDWIK LAMBERT. Wydrukowana najpierw, w październiku 1832, w "Nouveaux contes philosophiques", powieść ta następnie ukazała się dwukrotnie w osobnym tomie (1832, 1833), a potem, również dwukrotnie, w r. 1835 i 1836, w "Livre mystique", gdzie Balzac dołączył do niej "Listy Ludwika Lambert", ogłoszone już osobno w "Revue de Paris" (sierpień 1835). W 1836 "Ludwik Lambert "wychodzi w dwu tomach stanowiących tomy XXIII i XXIV "Studiów filozoficznych", potem w 1842, wraz z "Serafitą", by wreszcie w 1846 wejść do trzeciego tomu piątego wydania "Studiów filozoficznych", jako XVI tom "Komedii ludzkiej". SERAFITA. Początek dzieła ogłosił Balzac w "Revue de Paris" (czerwiec-lipiec 1834); całość ukazała się w grudniu 1835 i lutym 1836 w "Livre mystique", obok "Wygnańców" i "Ludwika Lambert". Wydano je następnie w XXVIII i XXIX tomie "Studiów filozoficznych", gdzie tworzyło tomy IV i V "Livre des douleurs" (pierwsze trzy zawierały "Gambarę", "Wygnańców" i "Massimillę Doni"). W r. 1842 "Serafita" raz jeszcze ukazuje się wraz z "Ludwikiem Lambert", a w 1846 wchodzi do III tomu piątego wydania "Studiów filozoficznych" (XVI tom "Komedii ludzkiej"). O WAŻNIEJSZYCH POSTACIACH "KOMEDII LUDZKIEJ". Osoby występujące w "Mistrzu Korneliuszu", "Eliksirze życia", "Wygnańcach" i "Seraficie" nie pojawiają się w innych częściach "Komedii ludzkiej". LUDWIK LAMBERT. Ludwik Lambert należy w r. 1824 do tzw. Biesiady, której przewodził Daniel dArthez ("Stracone złudzenia"); spotykamy go również w opowiadaniu "Dramat nad morzem". Paulina Salomon de Villenoix pojawia się w "Dramacie nad morzem" i "Proboszczu z Tours". SPIS RZECZY. MISTRZ KORNELIUSZ... 5 ELIKSIR ŻYCIA... 65 WYGNAŃCY... 91 LUDWIK LAMBERT... 125 SERAFITA... 223 Noty o ważniejszych postaciach "Komedii ludzkiej"... 368 . Oddano do składania 13. VIII. 66 r. Podpisano do druku 26. IV. 67 r. Druk ukończono w maju 67 r. Zakłady Graficzne "Dom Słowa Polskiego" W-wa. HONORIUSZ BALZAC: "KOMEDIA LUDZKA". DOM POD KOTEM Z RAKIETKĄ BAL W SCEAUX LISTY DWÓCH MŁODYCH MĘŻATEK SAKIEWKA MODESTA MIGNON PIERWSZE KROKI ALBERT SAVARUS * WENDETA PODWÓJNA RODZINA ZGODA W MAŁŻEŃSTWIE PANI FIRMANI STUDIUM KOBIETY FAŁSZYWA KOCHANKA CÓRKA EWY ZLECENIE GRANATKA * KOBIETA PORZUCONA HONORYNA BEATRIX GOBSECK KOBIETA TRZYDZIESTOLETNIA OJCIEC GORIOT PUŁKOWNIK CHABERT MSZA ATEUSZA KURATELA KONTRAKT ŚLUBNY DRUGIE STUDIUM KOBIETY * URSZULA MIROUET EUGENIA GRANDET * PIOTRUSIA PROBOSZCZ Z TOURS KAWALERSKIE GOSPODARSTWO ZNAKOMITY GAUDISSART MUZA Z ZAŚCIANKA STARA PANNA GABINET STAROŻYTNOŚCI * DWAJ POECI WIELKI CZŁOWIEK Z PROWINCJI W PARYŻU CIERPIENIA WYNALAZCY * HISTORIA TRZYNASTU URZĘDNICY * HISTORIA WIELKOŚCI I UPADKU CEZARA BIROTTEAU BANK NUCINGENA KRÓL CYGANERII BEZWIEDNI AKTORZY AFERZYSTA BLASKI I NĘDZE ŻYCIA KURTYZANY OSTATNIE WCIELENIE VAUTRINA SEKRETY KSIĘŻNEJ DE CADIGNAN SARRAZINE FACINO CANE PIOTR GRASSOU GAUDISSART II MAŁOMIESZCZANIE KRZYWE ZWIERCIADŁO HISTORII WSPÓŁCZESNEJ * KUZYNKA BIETKA KUZYN PONS * EPIZOD Z CZASÓW TERRORU TAJEMNICZA SPRAWA DEPUTOWANY Z ARCIS Z. MARCAS SZUANIE NAMIĘTNOŚĆ NA PUSTYNI * CHŁOPI LEKARZ WIEJSKI * LILIA W DOLINIE WIEJSKI PROBOSZCZ * FIZJOLOGIA MAŁŻEŃSTWA MAŁE NIEDOLE POŻYCIA MAŁŻEŃSKIEGO JASZCZUR JEZUS CHRYSTUS WE FLANDRII MELMOTH POJEDNANY MASSIMILLA DONI * NIEZNANE ARCYDZIEŁO GAMBARA POSZUKIWANIE ABSOLUTU PRZEKLĘTY SYN ŻEGNAJ... * REKRUT MARANY EL VERDUGO DRAMAT NAD MORZEM CZERWONA OBERŻA KATARZYNA MEDYCEJSKA * MISTRZ KORNELIUSZ ELIKSIR ŻYCIA- WYGNAŃCY LUDWIK LAMBERT SERAFITA.