Tad Williams Morze Srebrzystego Światła (Otherland. Sea of Silver Light) Tom IV cyklu Inny Świat Przełożył Paweł Kruk Mój ojciec wciąż nie zajrzał do żadnego z tomów - a zatem nic nie zauważył - Zdaje się, że będę musiał mu powiedzieć. Ale chyba trzeba to zrobić delikatnie. Niech każdy, komu jeszcze nie dedykowałem książki, wystąpi trzy kroki do przodu. Hej, Tato, chwileczkę... Podziękowania Ci ludzie uratowali mi życie. Bez ich pomocy nie skończyłbym moich powieści. Możecie wymierzyć stosowne kary. Dotychczas lista zawierała następujące osoby: Barbara Cannon. Aaron Castro, Nick Des Barres, Debra Euler, Arthur Ross Evans, Amy Fodera, Sean Fodera, Jo-Ann Goodwin, Deborah Grabień, Nic Grabień, Jed Hartmann, Tim Holman, Nick Itsou, John Jarrold, Katharine Kerr, Ulrike Killer, M. J. Kramer, Jo i Phil Knowles, Mark Kreighbaum, LES... Bruce Lieberman, Mark McCrum, Joshua Milligan, Hans- Ulrich Mohring, Eric Neuman, Peter Stamptel, Mitch Wagner, Michael Whelan. Do niej muszę dodać nazwiska kolejnych dzielnych i dobrych: Melissa Brammer. Dena Chavez, Rick Cuevas, Marcia de Lima, Jim Foster. Jak zawsze dołączam pozdrowienia dla wszystkich bliskich mi osób z Tad Williams Listserve i tablic informacyjnych TW Fan Page and Guthwulf com’s MS&T Interactive Thesis. Oczywiście żadne podziękowania nie byłyby wystarczające, gdybym nie wspomniał o mojej cudownej żonie Deborah Beale i gdybym nie wymienił nazwiska wspaniałego i utalentowanego agenta Matta Bialera oraz moich błyskotliwych i cierpliwych redaktorek, Betsy Wollheim i Sheili Gilbert. Moje dzieci, Connor i Devon, specjalnie mi nie pomagały, ale dzięki nim bez wątpienia życie jest ciekawsze (a potrzeba ukończenia i sprzedania książek bardziej pilna), a poza tym Connor wklepał mi do maszynopisu kilka spółgłosek, żebym mógł je pewniej wykorzystać, więc chyba im też należą się jakieś podziękowania. Inny świat Góra z czarnego szkła Streszczenie Renie Sulaweyo, jej buszmeński przyjaciel !Xabbu oraz kilku innych ochotników zwerbowanych przez tajemniczego pana Sellarsa zjednoczyło się w najdziwniejszej części sieci Graala, jaką do tej pory odkryli - w świecie, który wydaje się nie dokończony. Utknęli tam, ponieważ morderca o imieniu Strach, podszywający się wcześniej pod jednego z członków ich grupy, przejął urządzenie dostępu - wirtualną zapalniczkę - która pozwalała im przechodzić do kolejnych symświatów. W czasie gdy grupa próbuje znaleźć drogę wyjścia, dwoje bardziej tajemniczych jej członków, Florimel i T4b, decyduje się wreszcie opowiedzieć coś o swoim dotychczasowym życiu. Florimel uciekła z obozu założonego przez grupę wyznaniową w Niemczech i znalazła się w sieci z powodu swojej córki, która (podobnie jak brat Renie, Stephen) zapadła w śpiączkę, padając ofiarą zespołu Tandagore’a. T4b, który naprawdę nazywa się Javier Rodgers, wcześniej dziecko ulicy i członek gangu, mieszka z dziadkami. Jego młody przyjaciel także zapadł w tajemniczą śpiączkę. Pobyt w nie dokończonym świecie powoduje coraz większy niepokój Renie i jej towarzyszy - w pewnym momencie widzą coś, co wygląda jak małpi sym !Xabbu, lecz nim nie jest. Kiedy niespodziewanie w ziemi otwiera się ogromna dziura, do której niemal wpada niewidoma Martine i która w jakiś sposób pożera wirtualną dłoń T4b, uznają, że nie mogą tam dłużej zostać. Dzięki wspólnym wysiłkom Martine, !Xabbu i Renie otwierają przejście bez pomocy zapalniczki. Gdy już w innym świecie podążają wirtualnym tropem Stracha, poszukiwawczo- niszczący program Nemezis, wprowadzony do sieci, by odnaleźć innego zbiega, Paula Jonasa, próbuje podjąć decyzję, czy podążyć za nimi, czy też nie. Jest zdezorientowany, ponieważ w sieci dzieją się rzeczy, które zakłócają jego zdolności programowe; na skutek tych anomalii zachowuje się w sposób nieprzewidywalny. Zbiegły Paul Jonas, pozbawiony pamięci o swojej przeszłości, trafia do świata Odysei, w którym odgrywa rolę Odyseusza powracającego po wojnie trojańskiej do rodzinnej Itaki. Penelopa, żona Odyseusza (która wydaje się kolejnym wcieleniem tajemniczej kobiety, nazywanej przez Paula w myślach aniołem), zachowuje się, jakby grała według innych zasad. Próbując wydobyć od niej jakieś informacje, Paul wzywa, jak mu się wydaje, Hadesa, greckiego boga śmierci, gdyż anioł poinformował go, że wcielenie Penelopy powie mu, jak znaleźć czarną górę, do której musi dotrzeć. W rezultacie jednak Paul sprowadza anioła, który staje naprzeciw swego niemal bliźniaczego odpowiednika. Na jego kolejne wezwania odpowiada inna siła - nie Hades, lecz Inny, tajemniczy mózg całej sieci Graala. Tymczasem Orlando Gardiner i jego przyjaciółka Sam Fredericks znajdują się w symulacji starożytnego Egiptu - symświecie, który najstarszy człowiek na ziemi i zarazem pan Bractwa Graala Felix Jongleur uważa za swój dom. Udało im się ukryć przed sługami Jongleura dzięki pomocy Bonnie Mae Simpkins, członkini Koła. Bonnie opowiada im historię swojego męża oraz innych ludzi z Koła zabitych za to, że próbowali zgłębić tajemnice sieci Graala. Garstka pozostałych przy życiu członków Koła została otoczona w egipskiej świątyni. Bonnie Mae nakłania boga Besa, by zaprowadził tam ją, Orlanda i Fredericks. Wierzy, że przyjaciele z Koła pomogą nastolatkom uciec z Egiptu. W świecie poza siecią dzieje się równie dużo co w jej wnętrzu. Catur Ramsey, prawnik wynajęty przez rodziców Sam Fredericks, coraz bardziej zagłębia się w tajemnicę Innego Świata. Za pomocą programowego agenta Orlanda, kreskówkowego robaka Beezlego, Ramsey podąża w głąb sieci śladem pogrążonych w śpiączce nastolatków. Nawiązuje kontakt z Kanadyjką Olgą Pirofsky, która pracuje dla jednej z firm longleura i która także angażuje się w poszukiwania. Dokuczające jej bóle głowy teraz przybrały postać wizji, w których odwiedzają ją tajemnicze dzieci. Olga obawia się, że są to oznaki szaleństwa. W Karolinie Północnej Christabel Sorensen, dziewczynka, która pomogła Sellarsowi uciec i ukryć się pod bazą wojskową, została przyłapana przez ojca, majora Sorensena, szefa ochrony bazy. Przy pomocy bezdomnego chłopca Cho-Cho Sellars nakłania Christabel, by umówiła go na rozmowę z rodzicami. Wyjawia im - i udowadnia - na tyle dużo, by ich przekonać, aby pomogli mu w ucieczce z bazy. Z Sellarsem ukrytym pod podłogą i Cho-Cho udającym kuzyna Christabel udają się w podróż samochodem na spotkanie z Ca-turem Ramseyem, z którym wcześniej komunikował się Sellars. W sieci Innego Świata Renie, !Xabbu i pozostali, idąc śladem Stracha, przechodzą przez zaimprowizowaną furtkę do tajemniczego świata o nazwie Dom. Szybko dowiadują się, skąd taka nazwa - cała symulacja jest wielkim domem, labiryntem korytarzy, pomieszczeń i pięter, na których żyją różne cywilizacje. W poszukiwaniach towarzyszą im mnisi opiekujący się ogromną biblioteką Domu. Niestety Strach porywa Martine, więc w towarzystwie jednego z mnichów wyruszają, by ją odnaleźć - ją i mordercę. Jest jeszcze ktoś, kto poszukuje Stracha - choć szuka go w świecie rzeczywistym, a nie wirtualnym - Calliope Skouros, australijska detektyw z działu zabójstw. Zajmując się jednym z wcześniejszych morderstw Stracha, nabiera przekonania, że jest to bardzo niebezpieczny i nieobliczalny morderca. Mimo iż Strach - czy też John Wulgaru, jak brzmi jego prawdziwe nazwisko - został uznany przez policję za zmarłego, Calliope zaczyna podejrzewać, że żyje. I rzeczywiście. Strach nie tylko żyje, ale i wraca do Sydney, gdzie zakłada swoją bazę zaledwie o kilometr od detektyw Skouros. Dulcie Anwin, amerykańska programistka, którą sprowadził do Sydney, ma mu pomóc rozpracować sieć Innego Świata, o którego istnieniu dowiedział się, kiedy wyeliminował jednego z rywali Felixa Jongleura. Dulcie doświadcza dziwnego zauroczenia osobą Stracha - wie, że jest przestępcą, lecz nie zna jego prawdziwych inklinacji. Strach zaś wykorzystuje sytuację dla własnych potrzeb. Ma wielkie plany co do sieci, a swoje doświadczenie w posługiwaniu się nią ma zamiar wykorzystać do obalenia swojego pracodawcy, Jongleura. Sprowadza Dulcie do bazy w wynajętym pomieszczeniu i wyznacza jej kolejne zadania. W południowej Afryce ojciec Renie, Długi Joseph Sulaweyo, i jego przyjaciel Jeremiah Dako strzegą Renie i!Xabbu zanurzonych w wirtualnych zbiornikach, umożliwiających długoterminowy dostęp do sieci. Długi Joseph, spragniony alkoholu, przygnębiony i zdezorientowany, opuścił jednak bazę i udał się do Durbanu, gdzie został porwany sprzed szpitala, w którym leży pogrążony w śpiączce jego syn Stephen. Porywaczem okazuje się były chłopak Renie Del Ray, którego życie zostało zrujnowane, ponieważ pomógł Renie. Pragnąc pozbyć się depczących mu po piętach zbirów (wynajętych przez Stracha w imieniu Jongleura), stara się odnaleźć Renie. Gdy Joseph i Del Ray opuszczają szpital po wizycie u Josepha, ich śladem rusza tajemniczy czarny van. Potem, gdy wracają do bazy wojskowej schowanej głęboko w zboczu jednego ze stoków Gór Smoczych, okazuje się, że przestępcy dotarli tam przed nimi. Josephowi i Del Rayowi udaje się wrócić do środka przez szyb wentylacyjny, którym Joseph opuścił bazę. Wcześniej z Jeremiahem, który przez cały czas trwał na posterunku, skontaktował się pan Sellars oferujący mu pomoc, lecz sytuacja nie wygląda najlepiej. Pozbawieni broni, zostali oblężeni przez dobrze uzbrojonych zabójców. Paul Jonas - zmierzający ku Troi, czyli odgrywający swoją rolę z Odysei w odwrotnym porządku chronologicznym - po katastrofie morskiej ląduje na wyspie. Pomocy przy budowaniu tratwy - a także pociechy w innej postaci - udziela mu gościnna bogini, po czym Paul ponownie wyrusza na morze. Po ataku Scylli i Charybdy, który przeżył szczęśliwie, trafia na innego rozbitka unoszącego się na falach bez przytomności. Obcym okazuje się Azador, tajemniczy cygan, który wcześniej podróżował w towarzystwie Renie,!Xabbu i dziwnej dziewczyny o imieniu Emily z symulacji Oz. To jemu Renie przypadkiem odebrała urządzenie dostępu - zapalniczkę. Paul i Azador pokonują wspólnymi siłami niebezpiecznych cyklopów na wyspie Lotos, gdzie zostają odurzeni narkotycznym zapachem kwiatów. Anioł budzi Paula i pomaga im uciec. Wcześniej zamroczony zapachem kwiatów Azador wyznaje Paulowi, że i jego ścigają ludzie z Bractwa Graala i że ucieka przed ich maszynami nieśmiertelności, co nie udało się wielu jego cygańskim ziomkom. Potem obaj żeglują ku Troi. W świecie Domu Renie i jej towarzysze wciąż szukają porwanej Martine (którą Strach poddaje mentalnym torturom) i sami zostają schwytani przez jedno z plemion, które osiedliło się na strychu Domu. Ku swemu zdumieniu wśród bandyckich hulaków spotykają Hi- dekiego Kunoharę. Kunohara, jeden z panów sieci Graala. którego świat robaków odwiedzili wcześniej, sprawia wrażenie rozbawionego ich widokiem, lecz ostatecznie wstawia się za nimi u rabusiów. Anioł Paula Jonasa ukazuje się wszystkim w niezwykle widowiskowej postaci, przerażając uciekających rabusiów, a także wywołując zaniepokojenie w samym Kunoharze, który odmawia dalszej pomocy Renie i pozostałym, twierdząc, że nie chce sprowadzać na siebie gniewu potężnego Bractwa Graala. Wreszcie Renie i jej towarzysze odnajdują Martine. W czasie poszukiwań znika!Xabbu, którego małpi sym okazuje się bardziej przydatny przy penetrowaniu dachów Domu. Martine nie jest jednak sama: Strach zastawił pułapkę. Kiedy otwierają drzwi, Strach strzela do T4b i Florimel, po czym walczy z Renie na stromym dachu. Gdy wydaje się, że jego wygrana jest już przesądzona, wraca!Xabbu, a Florimel znajduje pistolet porzucony przez Stracha. W chwili gdy Strach szykuje się do zabicia Renie, sam ginie z ręki Florimel. Umiera tylko w sieci, pozostawiając skradzione wcześniej wirtualne ciało. Strach zostaje wyrzucony z sieci Graala, a Renie i jej towarzysze, mocno poranieni, zyskują chwilę odpoczynku. Prastary arcymogul gorączkowo przygotowuje się do ceremonii - momentu, w którym członkowie Bractwa Graala mają uzyskać nieśmiertelność w stworzonych przez siebie wirtualnych światach. Zajęty, niezbyt często odwiedzał swój ulubiony starożytny Egipt, dlatego nie zdaje sobie sprawy, jaki chaos panuje w tej symulacji. Dwaj poddani, Tefy i Mewat - egipskie wcielenia jego pracowników Finneya i Mudda, ścigających w sieci Paula Jonasa - są zmuszeni wtargnąć do świątyni pełnej ludzi zbuntowanych przeciwko ich okrutnym rządom. Wewnątrz obleganej świątyni Orlando Gardiner i Sam Fredericks spotykają członków Koła, a wśród nich Nandiego Paradiwasza, specjalistę, który próbuje rozpracować coraz bardziej wadliwy system przejść w sieci. Z siecią Graala dzieje się coś niedobrego. Jej tajemniczy system operacyjny, Inny, działa w bardzo szczególny sposób i wydaje się, że wiele spośród symświatów się rozpada. Tefy i Mewat atakują świątynię, najpierw posługując się trójką egipskich bogów rozbójników, którzy walczą z dwoma sfinksami, strażnikami świątyni, a potem ludźmi - żółwiami i latającymi wężami. Pomimo dużej odwagi Orlandowi nie udało się uchronić Sam przed schwytaniem przez Tefy’ego i Mewata. Ohydni oprawcy zorientowali się, że para nastolatków to prawdziwi ludzie spoza sieci. W chwili gdy mają zabrać ofiary na tortury, zjawia się sam Jongleur pod postacią Ozyrysa, największego boga Egiptu. W wyniku zamieszania Orlandowi i Fredericks udaje się uciec przez jedną z furtek, którą zdołał otworzyć Nandi. Z Egiptu przechodzą do Troi, dokąd posłał ich anioł Paula Jonasa. Paul zdążył już tam przybyć - jako Odyseusz - i przebywa w szeregach oblegających miasto Greków. Kiedy jednak przybywa do namiotu, w którym czekają na niego Achilles i jego przyjaciel Patrokles, nieskorzy do walki przeciw Trojanom, wyczuwa w obu coś dziwnego, co nie pasuje do całej symulacji. Po długich słownych podchodach wreszcie wyjawia swoje prawdziwe imię. Achilles i Patrokles to Orlando i Sam, którym nazwisko „Jonas” nie jest obce, gdyż kilkakrotnie wymienił je Sellars. Cała trójka cieszy się ze spotkania. chociaż Paul jest trochę rozczarowany, gdy się dowiaduje, że para nastolatków jest w podobnej sytuacji jak on. Renie i pozostali używają zapalniczki odebranej Strachowi i opuszczają Dom, by udać się do Troi. Gdy tam docierają, zostają umieszczeni w obleganym mieście. Wiedzą, że ich przyjaciele mogą się znajdować gdzieś za murami, ale nie mają pojęcia, jak ich rozpoznać. Niebawem zostają wysłani na śmiertelny pojedynek z Grekami. Paul Jonas spotyka we śnie anioła, który poleca mu wyjść poza obóz. Tam spotyka Renie i jej towarzyszy. Długo rozmawiają i wymieniają informacje, próbując zrozumieć to, czego się dowiedzieli. Paul postanawia zabrać ich do obozu Greków pod przebraniem więźniów, gdzie mogliby znowu się połączyć z Orlandem i Sam, lecz gdy docierają do obozu, następuje straszliwy atak Trojan. Porwani przez bitewną zawieruchę, odcięci od Orlanda i Sam, muszą walczyć, by zachować życie. Sam podejmuje niefortunną próbę podtrzymania morale zniechęconych wojsk Achillesa oraz wydłużenia odpoczynku chorego Orlanda. Ubrana w słynną zbroję Achillesa wyprowadza jego wojska do bitwy przeciwko Trojanom. Cała maskarada okazuje się nieskuteczna - Trojanie zostają odparci pod mury miasta. Po przebudzeniu Orlando widzi, że jest sam. Gdy dociera do niego, co się stało, wkłada inną zbroję i wyrusza przez równinę w kierunku Troi na ratunek przyjaciółce, choć stan jego zdrowia pogarsza się z każdą chwilą. Dociera do walczących w chwili, gdy Sam ma zginąć z rąk trojańskiego herosa, Hektora, i ostatkiem sił pokonuje go, po czym pada pod murami miasta. Martine, która w tej symulacji otrzymała rolę członka królewskiej rodziny, za wszelką cenę pragnie uratować przyjaciół. Słysząc odgłosy walki za murami, próbuje podstępem nakłonić trojańskich strażników, aby otworzyli bramy miasta, a gdy ci odmawiają, nakazuje T4b zabić kapitana straży. Bramy zostają otwarte, lecz ku rozpaczy Martine do Troi wlewa się potok greckich wojsk, które palą, gwałcą i mordują. Mimo iż znowu cała grupa jest razem, Martine ma ogromne poczucie winy, chociaż wie, że nie giną prawdziwi ludzie. Tymczasem Bractwo Graala rozpoczęło ceremonię, chociaż Jon-gleur jest zły z powodu nieobecności swojego pracownika, Stracha. Jongleur i technokrata Robert Wells wyjaśniają zaniepokojonym członkom bractwa, że w czasie ceremonii ich umysły nie zostaną naprawdę bezpośrednio przeniesione do sieci. W rzeczywistości w sieci narodzą się ich kopie, wirtualne umysły skopiowane w najdrobniejszym szczególe. Lecz by zyskać pewność, że pozostanie tylko jedna wersja każdego z członków bractwa, muszą oni uśmiercić swoje fizyczne ciała. Nieświadomi, że Jongleur, Wells, finansista Jiun Bhao i Amerykanin Daniel Yacoubian nie mają zamiaru się poddać ceremonii przy pierwszej próbie (chcąc się przekonać o skuteczności całego procesu, dlatego tylko udają, że zabijają swoje fizyczne osoby), pozostali członkowie bractwa dają się wreszcie przekonać. Ale Strach ma inne plany co do sieci Graala. Postanowił wedrzeć się do niej, w czym ma mu pomóc Dulcie Anwin i kopia zapalniczki. Natrafia na ogromny opór systemów zabezpieczeń Innego, lecz w wyniku ich zmagań - Strach wykorzystuje tutaj swoje zdolności tele-kinetyczne, które nazywa skrętem - odkrywa, że sieć jest wyposażona w mechanizmy, które mogą zadawać Innemu coś w rodzaju bólu. Mechanizmy, którymi Bractwo Graala posługiwało się, by zmusić inteligentny system operacyjny do funkcjonowania zgodnego z jego wolą. Strach wykorzystuje ból, by zmusić Innego do odwrotu. Teraz Strach może oddziaływać, a nawet kontrolować całą sieć Graala. Renie, Paul, !Xabbu i inni przedzierają się przez umierające miasto. Poznawszy Emily, Paul ze zdumieniem stwierdza, że to jeszcze jedno wcielenie anioła. Nagle w jego umyśle pojawia się imię - Avialle - a potem następuje przypływ wspomnień. Przypomina sobie, że został zatrudniony przez Felixa Jongleura jako prywatny nauczyciel. Przebywał w domu Jongleura, w ogromnym wieżowcu w Luizjanie. Przypomina sobie także pierwsze spotkanie ze swoją uczennicą - córką Jongleura, Avialle Jongleur. Ale nie pamięta nic więcej. Tropieni przez kogoś docierają do opuszczonej świątyni, a potem do ołtarza w środku labiryntu, gdzie ponownie pokazuje się im anioł i oznajmia, że przybyli za późno - że już nie ma sił, by zaprowadzić ich tam, dokąd Inny chce, by dotarli. Paul oferuje jej wszelką pomoc, lecz nie spodziewa się tego, co ma nastąpić. Anioł wykorzystuje siły żywotne Emily, która była pewnego rodzaju kopią jej samej, i otwiera furtkę. Po przejściu Paul, Renie i pozostali stwierdzają, że znajdują się na ścieżce na zboczu dziwnej i nie całkiem prawdziwej czarnej góry. Gdy wchodzą na sam szczyt, w dolinie dostrzegają spętanego leżącego olbrzyma. Olbrzym, trawiony bólem, śpiewa piosenkę o aniele. Martine rozpoznaje piosenkę. Śpiewało ją tajemnicze dziecko w Instytucie Pestalozzi trzydzieści lat temu, kiedy Martine utraciła wzrok. Cierpiący olbrzym nie czyni im krzywdy i otwiera okno, przez które Paul, Renie i pozostali widzą świątynię w wirtualnym Egipcie, gdzie Jongleur i inni członkowie bractwa rozpoczynają ceremonię. Niektórzy spośród jej uczestników wciąż okazują nieufność, ale jeden z nich, Ricardo Clement, poddaje się inicjacji i wydaje się, że z powodzeniem odradza się w nowym wirtualnym ciele. Wtedy już pozostali ochoczo idą w jego ślady i zabijają swoje fizyczne ciała, by odrodzić się w sieci. Tylko że podczas gdy ich fizyczne osoby rzeczywiście umierają, ich wirtualne ciała pozostają puste. Jongleur i jego towarzysze są bezpieczni, ponieważ nie poddali się ceremonii, ale jednocześnie zdumieni i przerażeni. Coś poszło bardzo źle. Orlando, którego fizyczne ciało także umiera, nie może już dłużej na to patrzeć. Przechodzi przez okno i wkracza do świątyni, gdzie staje przed Jongleurem i pozostałą trójką członków bractwa, którzy zachowali życie. Chcąc go ratować, Sam i Renie podążają za nim. Renie, blefując, grozi Jongleurowi zapalniczką, którą Yacoubian rozpoznaje jako swoje urządzenie dostępu. Yacoubian, występujący pod postacią egipskiego boga, atakuje Orlanda. System Graala, już znacznie nadwerężony, teraz zaczyna się rozpadać. Egipska świątynia i szczyt czarnej góry zlewają się w jedno. Jednocześnie olbrzym wije się i ryczy w mękach, jakby coś go atakowało. Chwilę później wyjaśnia się, że atakuje go Strach, który próbuje odebrać Innemu kontrolę nad systemem. I Ukazuje się anioł Paula - płacze w wirze załamującej się rzeczywistości. Przy pomocy T4b Orlando zabija monstrualnego Ya-coubiana, lecz zużywszy wszystkie siły, zostaje powalony przez ogromną postać upadającego boga. W pewnym momencie ręka olbrzyma się unosi i opada na Renie,!Xabbu, Sama, Orlanda i pozostałych. Znikają. A potem rzeczywistość na szczycie czarnej góry wywraca się po raz kolejny na drugą stronę. Martine, wyposażona w zmysł wrażliwości na sieć, którego inni nie są w stanie do końca zrozumieć, krzyczy, że dzieci, cierpiąc, umierają. Paul traci przytomność. Po przebudzeniu Renie stwierdza, że nie ma już syma, którego wcześniej używała, i występuje w swoim rzeczywistym ciele. Także!Xabbu pozbył się małpiego przebrania na rzecz swojej prawdziwej postaci, podobnie jak Sam Fredericks, który okazuje się kobietą. Wszyscy oni jednak wcale nie wrócili do świata rzeczywistego. Wciąż znajdują się na opustoszałym teraz szczycie czarnej góry. Zniknął cierpiący olbrzym. Zniknęli pozostali towarzysze. Pozostało tylko ciało martwego Orlanda Gardinera, wciąż pod postacią syma Achillesa. To, że na szczycie nie ma ich towarzyszy, wcale nie oznacza, że są tam sami. Oto pojawia się Felix Jongleur w ciele mężczyzny w średnim wieku, a towarzyszy mu Ricardo Klement, który wprawdzie przeżył ceremonię, ale najwidoczniej doznał urazu mózgu. W wyniku zdobycia przez Stracha kontroli nad systemem operacyjnym także Jongleur został uwięziony w sieci. Przyznaje, że Renie i jej przyjaciel mają powody, by nastawać na jego życie, lecz dodaje, że lepiej postąpią, jeśli zjednoczą się z nim. Prowadzi ich na skraj góry i pokazuje otaczającą ich przestrzeń. Znajdują się gdzieś bardzo wysoko, w środku nicości. Nie widzą podnóża góry ani ziemi, ponieważ wszystko w dole spowija srebrzysta chmura. Jongleur zapewnia ich, że tej części sieci na pewno nie stworzył. Wprowadzenie Został wyrzucony, rozerwany na fragmenty - część rozpadającego się na zewnątrz wiru roztrzaskanego światła. Utracił własną tożsamość - wirował porozrywany na drobiny niczym rodzący się wszechświat. - Zabijasz go! - zawołał wcześniej anioł, gdy sam rozpadł się na miliony duchów, z których każdy migotał własnym światłem - krzycząca przeraźliwie gromada malutkich tęcz... Lecz w chwili gdy świat runął, powrócił do niego okruch z jego przeszłości - dom otoczony ogrodami, a wokół nich dziki las. Niebo zakrywały częściowo łaty ciemnych chmur, spomiędzy których wystrzelały świetliste smugi, a na liściach i źdźbłach trawy lśniły krople niedawno spadłego deszczu. Światło padające na krople wody rozpryskiwało się na wielobarwne błyski, co sprawiało, że drzewa wydawały się częścią baśniowego ogrodu albo magicznego lasu z dziecięcej opowieści. Przez ułamek chwili, nim wspomnienie rozrosło się wszerz i w głąb, pomyślał, że nie może być spokojniejszego zakątka. Ale naturalnie wszystko to było o wiele bardziej dziwne. Winda jechała tak szybko i gładko, że Paul Jonas niemal zapomniał, iż mieszka we wnętrzu ogromnej iglicy i że każdego ranka wjeżdża niemal tysiąc stóp nad poziom delty Missisipi, by dotrzeć na samą górę. Wcześniej nigdy nie interesowały go zbytnio wysokie budowle, co stanowiło jeszcze jeden dowód na to, że nie idzie z duchem czasów. Dom w Canonbury podobał mu się dlatego, że był staroświecki - miał trzy piętra i kilka kondygnacji schodów. Z tego miejsca potrafiłby uciec w razie pożaru (tak przynajmniej wierzył). Gdy wyglądał na ulice przez otwarte okno swojego pokoju, słyszał rozmowy ludzi, a nawet był w stanie powiedzieć, co niosą w koszach na zakupy. Teraz nie słyszał nic poza wyciem wiatru w porze huraganów w zatoce, których zawodzenie przenikało nawet przez grube fibramiczne ściany i które kołysały łagodnie ogromną wieżą, jakby mieszkał w jakimś międzygalaktycznym pojeździe kosmicznym. Tak przynajmniej się czuł, dopóki nie wchodził do części budynku, w której każdego dnia zajmował się uczeniem. Gdy drzwi windy otworzyły się bezszelestnie, ukazał się kolejny portal. Paul wystukał kod i przycisnął dłoń do czytnika linii papilarnych, a potem czekał cierpliwie, aż czytnik i inne ukryte urządzenia wykonają swoją pracę. Kiedy drzwi się otworzyły, zasysając lekko powietrze, Paul minął je i otworzył następne, zdecydowanie bardziej tradycyjne, na metalowych zawiasach. Zanurzył się w zapachy domu Avy - zapach lawendy, środka do czyszczenia sreber, bielizny trzymanej w cedrowych komodach - mieszaniny woni tak bardzo charakterystycznych dla innej epoki, że niemal przyprawiały go o klaustrofobię. Zrobiwszy kilka kroków w głąb foyer, zostawił za sobą gładką, pozbawioną krawędzi teraźniejszość i znalazł się w czymś, co mogłoby uchodzić za muzeum czy wręcz grobowiec, gdyby nie obecność tętniącej życiem młodej kobiety. Nie czekała na niego w salonie. Jej nieobecność zaskoczyła go, przez co cały ten rytuał wydał mu się tak samo szalony jak w czasie pierwszych tygodni jego pracy w tamtym miejscu. Zerknął na zegar ze szkła i pozłacanego brązu umieszczony na kominku. Minuta po dziewiątej, a Avy wciąż nie ma. Przyszło mu do głowy, że może zachorowała, i zaraz sam się zdziwił, gdy uzmysłowił sobie, że myśl ta go zmartwiła. Jedna z pokojówek pracujących na dole, w białym czepku i fartuszku, milcząca jak duch, przemknęła obok drzwi prowadzących do holu, niosąc przed sobą stos obrusów. - Przepraszam! - zawołał. - Czy panna Jongleur jeszcze nie wstała? Spóźnia się na lekcje. Pokojówka spojrzała na niego zaskoczona, jakby przemawiając, postąpił wbrew tradycji. Pokręciła tylko głową i zniknęła. Paul, choć pracował tu już od pół roku, wciąż nie potrafił powiedzieć, czy pomoc domowa to wyuczeni aktorzy, czy po prostu dziwni osobnicy. Zapukał do drzwi sypialni. Po chwili jeszcze raz, głośniej. Gdy nikt nie odpowiedział, uchylił ostrożnie drzwi. Pokój, po części przypominający buduar, po części pokój dziecinny, był pusty. Z gzymsu nad kominkiem nieprzytomnie patrzyły na niego spod długich rzęs lalki o porcelanowych twarzach i szeroko otwartych szklanych oczach. Wracając przez salon, zerknął na swoje odbicie, które zobaczył w lustrze oprawionym w ramy i wiszącym nad kominkiem: niczym nie wyróżniający się mężczyzna w ubraniu, które wyszło z mody co najmniej sto lat wcześniej, w przeładowanym meblami salonie z ilustracji Tenniela. Poczuł, że jego ciałem wstrząsnął ledwo wyczuwalny dreszcz. Ogarnęło go wrażenie, przelotne, lecz jakże niepokojące, że jest uwięziony w czyimś śnie. Oczywiście wszystko to było bardzo dziwne, a nawet przerażające, lecz on wciąż nie mógł się nadziwić ogromnej pomysłowości całego projektu. Widoczny z frontowych drzwi ogród z labiryntem ścieżek i żywopłotami oraz rosnący za nim las stanowiły otoczenie, jakiego można by się spodziewać wokół wiejskiego domu dość zamożnej francuskiej rodziny z końca dziewiętnastego wieku. Fakt, że niebo nie było prawdziwe, deszcze i poranne mgły były wytworem nowoczesnego systemu do podlewania, a wędrujące chmury i pory dnia były tylko złudzeniem wywoływanym grą świateł i holografią, niemal dodawał uroku całej scenie. Bardziej niepokojące było to, że cały ten dom i jego otoczenie zostały zbudowane na ostatnim piętrze drapacza chmur praktycznie dla jednego człowieka i stworzyły szczelnie zamkniętą kapsułę czasu, w której dokonano symulacji przeszłości, czy wręcz ją przywrócono. Jak w bajce, pomyślał, już nie po raz pierwszy. Trzymają ją tutaj niczym żonę olbrzyma, zupełnie jak w tej opowieści o łodydze fasoli albo... Jak się nazywała tamta księżniczka? Roszpunka? Przez pewien czas chodził po ogrodzie, którego starodawny francuski plan łagodził nieco angielski wpływ charakteryzujący się gęstszą roślinnością, graniczącą niemal z zaniedbaniem. W niektórych miejscach wysokie żywopłoty zasłaniały ławki, a Ava mówiła mu wcześniej, że czasem lubiła przynieść tam swoje szycie i posłuchać ptaków. Przynajmniej ptaki są prawdziwe, pomyślał, przyglądając się, jak kilka z nich skacze z gałęzi na gałąź nad jego głową. Kręte ścieżki były puste. Paul czuł, że narasta w nim panika, przyćmiewając zdrowy rozsądek. Trudno było sobie wyobrazić osobę bardziej chronioną przed jakimkolwiek niebezpieczeństwem niż Ava Jon-gleur: strzegły jej najnowocześniejsze kamery i prywatna armia ojca. Ale nigdy nie opuściła porannych lekcji, nigdy się nawet nie spóźniła. Wydawało się, że spotkania z Paulem stanowią dla niej atrakcję dnia, choć Paul nigdy nie ośmielił się pomyśleć, że powodem tego mogłaby być jego osoba. Biedne dziecko cieszyło się każdą chwilą spotkania z inną ludzką istotą. Skręcił ze żwirowych ścieżek w wąską dróżkę, która prowadziła do gęstego sadu zwanego przez Avę lasem. Tutaj podłoże było nierówne jak w prawdziwym sadzie, a śliwy i dzikie jabłonie rosnące na obrzeżach ogrodu ustępowały brzozom oraz olchom i dębom, które rosły na tyle gęsto, że zasłaniały dom. Tworzyły atmosferę intymności, chociaż Paul dowiedział się w czasie jednego z bardzo szczegółowych wykładów Finneya, że kamery systemu kontrolnego widzą tam wszystko. Mimo to nie potrafił się oprzeć wrażeniu, że przekroczył jakąś niewidoczną linię: tak daleko od domu drzewa rosły ciasno jedno obok drugiego, a sztuczne niebo widać było tylko w dziurach w listowiu wysoko w górze. Nawet ptaki trzymały się tutaj najwyższych gałęzi. Miejsce wydawało się dziwnie odosobnione. Paul miał nieodparte wrażenie, że występuje w jakiejś opowieści. Znalazł ją siedzącą na trawie nad strumieniem. Spojrzała na niego, gdy się pojawił, i posłała mu tajemniczy uśmiech, lecz nic nie powiedziała. - Ava? Nic ci nie jest? Skinęła głową. - Niech pan podejdzie. Coś panu pokażę. - Czas na lekcje. Zaniepokoiłem się, gdy zobaczyłem, że nie ma cię w domu. - To miło z pana strony, panie Jonas. Proszę podejść. Teraz dopiero zobaczył, że Ava siedzi w środku szerokiego kręgu grzybów - czarodziejskiego kręgu, jak mawiała babcia Jonas - i jeszcze bardziej poddał się uczuciu, że znajduje się w jakiejś opowieści. Ava patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, w których widać było... Co? Podniecenie? Oczekiwanie? - Zmoczysz sukienkę - powiedział, podchodząc niechętnie. - Drzewa osłoniły trawę przed deszczem. Tutaj jest sucho. Zgarnęła rąbek sukienki i wsunęła go pod nogę, by mógł usiąść obok niej, przez co przypadkowo - a może nie? - odsłoniła kawałek halki oraz bladą kostkę tuż nad butem. Nie mógł tego nie zauważyć. W czasie pierwszych ich spotkań odkrył, że Ava lubi flirtować, chociaż nie potrafił powiedzieć, na ile było to jej naturalne zachowanie, a na ile starodawne maniery, które wymagały przestrzegania form towarzyskich, przez co najdrobniejszy wyłom nabierał jeszcze większego ładunku. Kiedyś jego przyjaciółka z Londynu przez cały wieczór tłumaczyła mu po pijanemu, dlaczego powieści z okresu regencji były o wiele bardziej seksowne niż wszystko, co powstało w bardziej rozwiązłych wiekach: „Wszystko sprowadza się do skupienia na szczególe”. Paul przyznawał jej teraz rację. Ava uśmiechnęła się szeroko, widząc jego zmieszanie, co było wyrazem jej nieopisanej radości, a jemu przypomniało, że to jeszcze dziewczynka, i - paradoksalnie - wprawiło go w jeszcze większe onieśmielenie. - Naprawdę powinniśmy wracać - zaczął. - Gdybym wiedział, że chcesz się uczyć na zewnątrz, przygotowałbym... - Wszystko w porządku. - Poklepała go po kolanie. - To niespodzianka. Paul pokręcił głową. Najwyraźniej coś zaplanowała, a on był zły na siebie, że stracił kontrolę nad sytuacją. Samo bycie prywatnym nauczycielem atrakcyjnej, samotnej młodej kobiety było wystarczająco trudne, a fakt, że wszystko dzieje się w przedziwnej fortecy Jon- gleura, jeszcze bardziej pogarszał sytuację. - Tak nie można, Avo. Ktoś nas zobaczy... - Nikt nas nie zobaczy. Nikt. - To nieprawda. - Paul nie miał pewności, na ile Ava jest obeznana z systemem kontroli terenu. - Tak czy inaczej, mieliśmy dzisiaj... - Nikt nas nie zobaczy - powtórzyła, tym razem z zaskakującą stanowczością. Przysunęła palec do ust, uśmiechnęła się i dotknęła ucha. - I nikt nas nie usłyszy. Bo widzi pan, panie Jonas, ja mam... przyjaciela. - Avo, miałem nadzieję, że jesteśmy przyjaciółmi, ale to nie... Zachichotała. Jej rozbawione oblicze okalały fale czarnych włosów, przytrzymywane tego dnia spinkami i słomianym kapeluszem. - Mój drogi, najdroższy panie Jonas. Nie pana mam na myśli. Paul wstał, zdziwiony i jeszcze bardziej zaniepokojony. Wyciągnął rękę do Avy. - Chodź ze mną. Porozmawiamy o tym później, a teraz musimy wracać do domu. Gdy go nie posłuchała, pokręcił głową i odwrócił się, gotowy do odejścia. - Nie! - krzyknęła. - Niech pan nie wychodzi z koła! - O czym ty mówisz? - Koło, krąg. Niech pan z niego nie wychodzi, bo mój przyjaciel nie będzie mógł nas chronić. - O czym ty mówisz, Avo? Kto miałby nas chronić? Dobre wróżki? Wydęła usta zamyślona. Paulowi wydało się, że dostrzegł na jej twarzy autentyczne zaniepokojenie - niemal strach. - Niech pan usiądzie, panie Jonas. Wszystko panu opowiem, ale proszę nie wychodzić z kręgu. W środku jesteśmy bezpieczni i nikt nas nie zobaczy ani nie usłyszy. Paul usiadł, chociaż był przekonany, że wszystko idzie absolutnie w złym kierunku, za to na twarzy Avy widać było wyraźną ulgę. - Dziękuję. - Powiedz mi, o co chodzi. Ava zerwała mlecz. - Wiem, że ojciec nas obserwuje. Że widzi mnie nawet wtedy, kiedy o tym nie wiem. - Spojrzała na niego. - Tak było przez całe moje życie. Wiem też, że nigdy nie zobaczę świata, o którym czytam w książkach, że on na to nie pozwoli. Paul drgnął. Niedawno sam zdał sobie sprawę, że bardziej jest więźniem niż nauczycielem. - Nawet w haremach Bliskiego Wschodu kobiety mają towarzystwo innych kobiet - mówiła dalej. - A ja kogo mam? Nauczyciela - chociaż bardzo pana lubię, panie Jonas, a moi inni nauczyciele i opiekunki także byli mili - i lekarza, oziębłego i nieprzyjemnego starca. Że nie wspomnę o pokojówkach, które prawie boją się do mnie odezwać. No i jeszcze ci okropni ludzie, którzy pracują dla mojego ojca. Paul czuł się coraz bardziej niezręcznie. Co by powiedział Finney albo okropny Mudd, gdyby się dowiedzieli, że siedzi tutaj i słucha, co mówi córka Jongleura? - Problem polega na tym - odezwał się jak najciszej - że inni rzeczywiście nas obserwują, Avo. I słuchają tego, co mówisz. Nawet teraz... - Wcale nie. - Uśmiechnęła się z przekorą. - Nie teraz. Ponieważ wreszcie mam przyjaciela. Przyjaciela, który potrafi różne rzeczy. - O czym ty mówisz? - Myśli pan, że zwariowałam - powiedziała. - Ale to prawda. Tak jest! - Co? - To, że mam przyjaciela. - Nagle zamilkła i odwróciła wzrok, a w jej spojrzeniu pojawił się dziwny błysk. - I on jest duchem. - Co takiego? Avo, to niemożliwe. Jej oczy wypełniły się łzami. - Myślałam, że kto jak kto, ale pan mnie wysłucha - powiedziała, odwracając się. - Wybacz, Avo. - Wyciągnął rękę i dotknął jej ramienia, bardzo blisko gładkiej delikatnej szyi i ciemnych falowanych włosów, które wymknęły się spod spinek. Szemranie strumienia wydawało się bardzo głośne. Szybko cofnął dłoń. - Opowiedz mi, co tu się dzieje. Chcę, żebyś mi o wszystkim opowiedziała, chociaż nie obiecuję, że uwierzę w duchy. - Sama w nie nie wierzyłam - powiedziała cicho, wciąż odwrócona. - Przynajmniej na początku. Myślałam, że to jakaś sztuczka Nickelplate’a. - Nickelplate’a? - Finneya, tak go nazywam. To przez te jego błyskające okulary i sposób chodzenia. Nigdy nie słyszałeś? Nosi w kieszeniach pełno metalowych przedmiotów, które brzęczą, kiedy idzie. - Zmarszczyła czoło. - A grubasa nazywam Butterball. Obaj są potworni. Nienawidzę ich. Paul zamknął oczy. Jeśli się pomyliła i ktoś ich podsłuchuje, a z pewnością tak było, skoro wierzyła, że chroni ich duch, mógł się spodziewać, że usłyszy nagranie tej ich rozmowy w czasie przesłuchania przed wyjściem. Ciekawe, czy zakażą mi... - Ten głos mówił mi szeptem do ucha - ciągnęła Ava. - W nocy, kiedy leżałam w łóżku. Najpierw myślałam, że to jeszcze jedna ich sztuczka, i nic nie odpowiadałam. - Słyszałaś głos we śnie...? - To nie był sen, panie Jonas. Drogi Paulu. - Uśmiechnęła się nieśmiało. - Nie jestem aż tak głupia. Mówił do mnie cichutko, aleja nie spałam. Uszczypnęłam się, żeby się przekonać! - Podniosła blade ramię, by pokazać miejsce, w którym to zrobiła. - Ale myślałam, że to podstęp. Pracownicy mojego ojca wciąż mówią do mnie okropne rzeczy. Gdyby się o tym dowiedział, zwolniłby ich, prawda? - Mówiła niemal błagalnym tonem. - Ale nigdy mu o tym nie mówiłam, ponieważ boję się, że by mi nie uwierzył i uznał to za dziecięce kaprysy. Wtedy oni byliby dla mnie jeszcze gorsi. Może by cię zwolnili i zatrudnili na twoje miejsce jakąś okropną staruchę albo okrutnego starca, kto wie? - Zmarszczyła brwi. - Ten gruby, Mudd, powiedział mi kiedyś, że chętnie zabrałby mnie do Żółtego Pokoju. - Zadrżała. - Nie wiem, o co mu chodzi, ale się przestraszyłam. A ty wiesz? Paul wzruszył ramionami zmieszany. - Nie za bardzo. Ale co ty mówisz? Mówił do ciebie jakiś głos? I powiedział, że tutaj możemy bezpiecznie rozmawiać? - To samotny duch, jeśli rzeczywiście nim jest. Chyba chłopiec, tak mi się wydaje, może obcokrajowiec. Mówi tak dziwnie, poważnie. Powiedział, że mnie obserwował i że mu przykro, że jestem taka samotna. Mówił, że chce być moim przyjacielem. - Pokręciła wolno głową z niedowierzaniem. - To było takie dziwne! Głos, ale nie tylko. Wydawało mi się, że stoi tuż przy mnie! W pokoju było ciemno, ale nie aż. tak, żebym nie mogła zobaczyć, że nikogo tam nie ma. Paul był przekonany, że dzieje się coś bardzo złego, lecz nie miał najmniejszego pojęcia, o co chodzi. - Wiem, Avo, że twoim zdaniem to nie był sen, ale... musiało ci się to śnić. Po prostu nie wierzę w duchy. - Ukrył mnie. Powiedział, żebym poszła na spacer wieczorem i że pokaże mi, gdzie mogłabym się schować tak, że nikt mnie nie znajdzie. I zrobił to! Przyszłam tutaj, a potem zaraz w ogrodzie zaroiło się od pokojówek. Nawet Finney pomagał im w poszukiwaniach - bardzo się rozgniewał, gdy mnie wreszcie znaleźli na kamieniu z robótką. „Często wychodzę na spacer późnym popołudniem, panie Finney”, powiedziałam mu. „Czemu się pan tak zaniepokoił?” Oczywiście nie przyznał się, że zawiodły wszystkie ich urządzenia, które mnie szpiegują. Zaczął się tłumaczyć, że miał mi coś pilnego do powiedzenia, ale jestem przekonana, że był to tylko podstęp. - Czy to wystarczy...? - zaczął Paul. - A wczoraj w nocy mój przyjaciel pokazał mi pańskie pokoje - rzuciła szybko. - Wiem, że naruszyłam pańską prywatność, przepraszam. Muszę przyznać, że spodziewałam się zobaczyć coś bardziej okazałego. Wszystkie meble ma pan takie gładkie i proste - zupełnie inne niż te w moim domu. - W jaki sposób ci to pokazał? - W lustrze, przez które mówi do mnie ojciec, kiedy w ogóle to robi. Nigdy nie było wykorzystywane w inny sposób, ale zeszłej nocy mój przyjaciel pokazał mi w nim pana, mój drogi panie Jonas. - Błysnęła zębami w łobuzerskim uśmieszku. - Dobrze, że oboje jesteśmy skromni i że przez cały czas był pan ubrany. - Widziałaś mnie? - spytał Paul zdumiony. W jakiś sposób udało jej się wykorzystać ekran ścienny jednostronnej komunikacji do połączenia z centralą domowego nadzoru. - Pan też coś oglądał na ścianie - jakieś ruchome obrazy. Były tam słonie. Był pan w szarym szlafroku. I pił pan coś. Może wino? Paul przypomniał sobie, że oglądał niezbyt uważnie program przyrodniczy. Pozostałe szczegóły także się zgadzały. Jego dotychczasowy niepokój przerodził się w coś o wiele bardziej poważnego. Czyżby ktoś włamał się do systemu domowego? Może były to wstępne przygotowania do porwania? - Czy ten twój... przyjaciel przedstawił się? Może powiedział... czego chce? - Nie podał żadnego imienia. Nie wiem, czyje pamięta, jeśli w ogóle je miał. - Spoważniała. - Paul, on jest taki samotny. Tak bardzo samotny! Przez chwilę pomyślał, że Ava zwróciła się do niego po imieniu, że pokonali istotną barierę, jaka ich do tej pory dzieliła, lecz w tej chwili wydawało się, że jest to najmniejszy z jego problemów. - To mi się nie podoba, Avo - powiedział i zaraz przyszła mu do głowy inna myśl. - Rozmawiasz z ojcem? Przez lustro? Przytaknęła powoli, wpatrzona w kołyszące się wysoko w górze gałęzie. - On jest bardzo zajęty. Zawsze mówi, że chciałby przyjść do mnie, ale ma tyle do zrobienia. - Zmusiła się do uśmiechu. - Ale często rozmawia ze mną. Na pewno gdyby wiedział, jak odnoszą się do mnie jego pracownicy, bardzo by się zezłościł. Paul usiadł, próbując zrozumieć wszystko, co usłyszał. On sam tylko raz znalazł się twarzą w twarz z Jongleurem - czy raczej twarzą w ekran - i nabrał przekonania, że oblicze tamtego wytwornego mężczyzny po sześćdziesiątce, który wypytywał go o zwyczaje córki i jej zachowanie, to tylko maska: żadna technologia świata nie umożliwiłaby takiego odmłodzenia kogoś, kto być może przeżył już półtora wieku. Chowanie twarzy przed pracownikami to jednak jedno, co innego zaś chowanie się przed własną córką. - Czy w ogóle kiedykolwiek cię odwiedził? Osobiście? Zaprzeczyła ruchem głowy, wciąż wpatrzona w światło sączące się między liśćmi. Wszystko to jest zbyt dziwne: duchy, ojciec, który pojawia się tylko w lustrze. Cholera, co ja robię w tym domu wariatów? - Musimy wracać - powiedział. - Nieważne, czy ktoś nas widzi, czy nie - i tak jesteśmy zbyt długo poza domem. - Nie wiem, w jaki sposób nas szpiegują - powiedziała ożywiona - ale będą nas widzieli w czasie lekcji: ty czytasz, a ja robię notatki. - Uśmiechnęła się. - Tak mi obiecał mój przyjaciel. - Nawet jeśli tak jest, Avo, wszystko to jest dla mnie zbyt dziwne - powiedział i wstał. - Ale chcę porozmawiać z tobą - odparła, otwierając szerzej oczy. - Tak naprawdę porozmawiać. Nie odchodź, Paul! Ja... też jestem bardzo samotna. Nagle zdał sobie sprawę, że jej dłoń ściska jego rękę. Zupełnie bezradny pozwolił, aby pociągnęła go z powrotem na trawę. - O czym chcesz porozmawiać, Avo? Wiem, że czujesz się samotna - wiem, że w pewnym sensie twoje życie jest okropne. Tylko że ja nie mogę na to nic poradzić. Ja tu tylko pracuję, a twój ojciec to bardzo wpływowa osoba. Czy rzeczywiście mówił prawdę? Czy już nie ma sprawiedliwości? Nawet dzieciom bogaczy przysługują jakieś prawa. Czy nie istnieje już odpowiedzialność rodzicielska, zgodnie z którą dziecko może żyć w wieku, w którym się urodziło? Trudno mu było zebrać myśli: strumień szemrał natarczywie, a światło pod baldachimem koron drzew było dziwnie rozproszone, jakby pracował ciężko oblany nadnaturalnym blaskiem. Co mam robić? Rzucić tę pracę i podać go do sądu? Złożyć skargę w Komisji Praw Człowieka przy ONZ? Ale czy Finney nie ostrzegał mnie, kiedy mnie zatrudniali? Nagle w jego umyśle pojawiła się nowa myśl niczym strumień zimnej wody. A co się stało z poprzednią nauczycielką? Mówili tylko, że byli z niej niezadowoleni. Bardzo niezadowoleni. Avialle Jongleur wciąż zaciskała mocno na jego dłoni blade palce. Gdy ich spojrzenia po raz pierwszy się spotkały, dostrzegł w jej oczach prawdziwą desperację, niemal szaleństwo skrywane pod maską dziewczęcego kaprysu. - Paul, jesteś mi potrzebny. Nie mam nikogo. Nikogo prawdziwego. - Avo, ja... - Kocham cię, Paul. Kocham cię od chwili, gdy pojawiłeś się w moim domu. Teraz jesteśmy naprawdę sami i mogę ci to powiedzieć. Czy ty nie możesz mnie pokochać? - Jezu. - Wyrwał dłoń, zaskoczony i porażony bezbrzeżnym smutkiem. Ava płakała, lecz na jej twarzy widać było zarówno cierpienie, jak i zaciekłość, gniew. - Avo, daj spokój. Ja nie mogę... nam nie wolno. Jesteś moją uczennicą. A poza tym jesteś jeszcze dzieckiem! Odwrócił się, by odejść. Pomimo oszołomienia przeszedł ostrożnie nad kręgiem białych mięsistych grzybów. - Dzieckiem! - powiedziała. - Dziecko nie potrafiłoby cierpieć tak z twojego powodu. Paul zawahał się. Współczucie walczyło w nim z kipiącym powoli przerażeniem. - Nie wiesz, co mówisz, Avo. Prawie nikogo nie poznałaś w życiu. Czytasz głównie stare książki. To zrozumiałe, że... Ale to niemożliwe. - Nie odchodź. - Mówiła coraz bardziej ochrypłym głosem. - Musisz tu zostać! Czując się jak ostatni zdrajca, odwrócił się i odszedł w stronę domu. - Nie jestem dzieckiem! - krzyknęła za nim ze swojego magicznego kręgu. - Jak mogłabym nim być, skoro miałam już własne dziecko...? Splątany motek wspomnień nagle zerwał się i zniknął. Zdruzgotany, przepełniony żalem tak przejmującym, że niemal odczuwalnym fizycznie, Paul opadł z odzyskanej przeszłości w mroczną, porozbijaną teraźniejszość. Pierwsze, z czego zdał sobie sprawę, gdy usiadł z bijącym mocno sercem, było to, że wciąż słyszał szum wody, choć echo ostatnich przedziwnych słów Avy całkiem już ucichło. Zaraz potem zorientował się, że siedzi na ziemi pod wielkim, wręcz niewiarygodnie ogromnym drzewem. - O Boże! - jęknął i na chwilę ukrył twarz w dłoniach, powstrzymując płacz. Kiedy podniósł głowę, drzewo wciąż tam było. - O Boże, znowu! Chropowaty pień, który wznosił się tuż obok niego, miał średnicę biurowca, a pierwsze gałęzie zaczynały się chyba dopiero kilkaset metrów nad nim. Ale w całej scenie było coś jeszcze bardziej dziwnego, co z pewnością od razu by zauważył, gdyby nie otumanienie po przebudzeniu ze wspomnienia-snu. Miał przed sobą nie jedno gigantyczne drzewo, które widział w swojej pierwszej halucynacji z pola bitwy, niejedną magiczną kolumnę wznoszącą się do nieba, ale całe setki podobnych drzew, które wyrastały wszędzie dookoła. Wstał, mrugając i nieco się ślizgając. To jest prawdziwe, pomyślał. To wszystko jest prawdziwe. A przynajmniej tym razem nie jest to sen. Odwrócił się powoli i objął spojrzeniem szczegóły, których nie był w stanie zauważyć zaraz po otwarciu oczu. Nie chodziło jedynie o to, że drzewa są ogromne. Z miejsca, na którym stał, pagórka powstałego z opadłych liści, zobaczył, że wszystko dookoła jest ogromne - nawet źdźbła traw miały dziesięć metrów wysokości i kołysały się na wietrze, wybrzuszone niczym wąskie zielone żagle. Dalej, za kępą kołyszących się kwiatów (każdy wielkości okna rozetowego w katedrze), ciągnęła się zielona woda - źródło natarczywego szumu. Rozlewisko wielkości oceanu bulgotało wokół ogromnych patyków i kamieni wielkości domu, tak że domyślił się, iż jest to rzeka. Skurczyłem się? Co się dzieje, do cholery? Przez chwilę próbował odzyskać właściwą perspektywę, którą utracił z powodu nagłego przypływu wspomnień. Gdzie byłem, zanim przypomniałem sobie, co się stało tamtego dnia w magicznym kręgu? Na szczycie góry. Razem z Renie,!Xabbu i innymi. A także z Bogiem czy też z Innym, czy co to było. Potem przybył anioł - inna postać Avy-i... i co? Pokręcił głową. Kto za tym stoi? Co ja takiego zrobiłem, żeby zasłużyć na coś takiego? Rozejrzał się za swoimi towarzyszami, zastanawiając się, czy którykolwiek znalazł się w tym samym miejscu co on, lecz nic poza ogromną rzeką się nie poruszało. Był sam pośród ogromnych kamieni i drzew. To jest pewnie świat robaków, o którym opowiadali Renie i!Xab-bu. Nagle jego uwagę zwrócił okrągły kamień oddalony od niego zaledwie o kilka kroków. Niemal okrągły, wielkości jego samego, na wpół zagrzebany w błotnistym zboczu. Wcześniej ledwie zerknął na niego... teraz jednak zauważył, że kamień zaczyna się rozwijać. Zdumiony, Paul wdrapał się na śliskie zbocze, z powrotem w kierunku pnia gigantycznego drzewa, gdy jednak przyjrzał się bliżej budzącej się do życia postaci w szarobrązowej skorupie złożonej z ciasno dopasowanych segmentów, poczuł ulgę. To tylko stonoga. Zwijka, jak niektórzy je nazywają - nieszkodliwe, niegroźne zwierzę. Wciąż jednak czuł się trochę niepewnie na widok czegoś, co zwykle ma wielkość ziarnka grochu i co spotyka się zwinięte w kulkę, a co teraz rozrosło się do rozmiarów jego osoby. Chwilę później, gdy stonoga przewróciła się na brzuch i wyprostowała liczne nogi, by uniosły ją nad nierównym podłożem, zobaczył, że kończyny stworzenia są nierówne, a wiele z nich jest zakończonych niezgrabnymi dłońmi z grubymi, podobnymi do ludzkich palcami. Przez jego ciało przebiegł zimny dreszcz, gdy stworzenie podniosło przednią część tułowia. Jeszcze gorsza niż kończyny okazała się głowa zwierzęcia - parodia ludzkiej twarzy. Jej części zostały zgniecione w maskę - łuk brwiowy nad ciemną, pozbawioną oczu płaszczyzną po obu stronach ledwo dostrzegalnego nosa, nierówne otwarte usta, obramowane malutkimi atroficznymi żuchwami. Paul cofnął się chwiejnie, gdy zwierzę wysunęło tułów w jego stronę, wyciągając przed siebie kończyny niczym okaleczony żebrak. Jego nieszczęsna zniekształcona twarz i chwiejny chód tak przekonująco wyrażały błaganie, że gdy stworzenie jęknęło: „Jedzenie!” głosem bez wątpienia nie przeznaczonym dla człowieka, Paul uniósł dłonie w takim samym geście bezradności, jaki wykonywał z poczuciem winy, gdy spotykał żebraków na Upper Street w Londynie. A potem z grząskiego podłoża podniosło się pół tuzina podobnych stworów, które rozprostowując swoje ciała, przyłączyły się do pierwszego i zaczęły wołać: „Jedzenie! Jeedzeenie!” I wtedy Paul Jonas zorientował się, że pierwszy mutant wcale nie żebrał, lecz zwoływał resztę rodziny na posiłek. Część pierwsza Podróż przez serce Wynken, Blynken i Nod razu pewnego W drewnianym bucie wędrówkę rozpoczęli Żeglowali po rzece światła krystalicznego Aż na morze rosy wypłynęli. Eugene Field, 1850-1895 Rozdział 1 Dziwni kompani SIEĆ/WIADOMOŚCI: Zakładnicy z Małej Ligi uwolnieni. Rozgniewany ojciec nie żyje. KOM: Gerald Ray Wilkes, podobnie jak wielu innych rodziców, których dzieci należą do Małej Ligi, uznał, że drużyna jego syna została pokrzywdzona przez złą decyzję sędziego. W przeciwieństwie do innych rodziców postanowił jednak podjąć drastyczne działania. Pobiwszy sędziego do nieprzytomności, porwał swoim vanem jedenasto - i dwunastoletnich zawodników z drużyny przeciwników i ruszył na autostradę. Policja goniła go przez dwa stany. Ostatecznie został zatrzymany dzięki blokadzie na przedmieściach Tompkinsville i zastrzelony, kiedy odmówił poddania się... Renie uchyliła się przed pierwszym uderzeniem Sam, a także przed drugim ciosem, lecz trzeci trafił ją w bok głowy. Zaklęła i odchyliła się do tyłu. Sam nie przestawała płakać i wywijać ramionami na oślep, lecz Renie nie chciała już ryzykować - jeśli symciało przedstawiało prawdziwą osobę, to Sam Fredericks była silną dziewczyną o atletycznej budowie. Renie chwyciła ją w pasie i rzuciła na gąbczastą ziemię, a potem spróbowała unieruchomić ramiona dziewczyny. Nie udało jej się i po raz kolejny otrzymała cios w bok głowy. Coraz trudniej było jej powstrzymać gniew. - Cholera, Sam, przestań! Dosyć tego! Wreszcie zdołała wykręcić ramię dziewczyny i przycisnąć jej głowę do ziemi, po czym szybko wskoczyła jej na plecy i wykręciła drugie ramię. Przez chwilę Sam miotała się jeszcze, próbując ją zrzucić, lecz szybko osłabła, a jej płacz zabrzmiał donośniej. Renie przyciskała Sam do ziemi jeszcze przez minutę, aż poczuła, że dziewczyna powoli się uspokaja. Licząc na to, że najgorsze ma już za sobą, puściła jedną rękę Sam, by rozetrzeć miejsce, w które otrzymała uderzenie. Coś strzeliło jej w szczęce, kiedy nacisnęła ją ręką. - Jezu Chryste, dziewczyno, chyba mi coś złamałaś. Sam wykręciła głowę i spojrzała do tyłu szeroko otwartymi oczami. - O Boże, przepraszam! - Po chwili znowu wybuchnęła płaczem. Renie wstała. W walce straciła niemal cały skąpy strój, w którym teraz występowała, podobnie jak Sam, a ciała obu nosiły liczne ślady wirtualnego brudu. Niektórzy dużo by zapłacili, żeby popatrzeć na coś takiego, pomyślała Renie z goryczą. U Pana J. nieźle się napocili, żeby uzyskać podobne efekty - półnagie kobiety uprawiające zapasy w błocie. - Wstawaj, dziewczyno - powiedziała. - Mieliśmy szukać kamieni, pamiętasz? Sam przewróciła się na plecy i leżała wpatrzona w dziwnie szare niebo; twarz miała morką od łez, a w jej oczach widać było bezbrzeżny smutek. - Nie zrobię tego! Nie mogę. Nawet gdybyś miała mi połamać obie ręce. Morderca. Zabił Orlanda! Renie policzyła w myślach do dziesięciu, zanim się odezwała. - Posłuchaj, Sam. Pozwoliłam ci wrzeszczeć na siebie, pozwoliłam ci nawet mnie uderzyć i nie oddałam, chociaż miałam wielką ochotę. Myślisz, że to nic takiego? - Dotknęła bolącego miejsca. - Wszystkim nam jest trudno, ale musimy iść z tym paskudnym staruchem, ponieważ nie mamy wyjścia. A ja nie mam zamiaru cię tu zostawić. Koniec dyskusji. Czy chcesz, żebym schodziła z tej cholernej góry, niosąc cię na plecach związaną, chociaż Bóg jeden wie, jak bardzo jestem zmęczona? - W tej chwili poczuła, jak bardzo jest wyczerpana, i opadła obok dziewczyny. - Naprawdę chcesz mi to zrobić? Sam patrzyła na nią z powagą, wyraźnie starając się opanować. Czekała długą chwilę, by uspokoić oddech, zanim się odezwała: - Przepraszam, Renie. Ale jak mamy iść gdziekolwiek z... z...? - Wiem. Nienawidzę tego sukinsyna. Chętnie sama bym go zrzuciła z tej góry. Musimy jednak żyć z Felixem Jongleurem, dopóki się nie dowiemy, co się dzieje. Jak mówi stare porzekadło, trzeba być blisko przyjaciół i jeszcze bliżej wrogów. - Renie ścisnęła ramię dziewczyny. - Sam, to jest wojna. Wojna, a nie bitwa. Trzymając się tego strasznego człowieka, będziemy jak... szpiedzy za liniami wroga. Musimy tak postępować, ponieważ przyświeca nam ważniejszy cel. Sam nie mogła już dłużej wytrzymać spojrzenia Renie i spuściła wzrok. - Cholera - odezwała się po dłuższej chwili potwornie przygnębiona. - Spróbuję. Ale nie będę z nim rozmawiała. - W porządku. - Renie dźwignęła się na nogi. - Chodź, nie przyprowadziłam cię tutaj po to, żebyśmy szeptały sobie na boku same. Musimy... - Urwała, gdy zza jednego z postrzępionych głazów stanowiących główną cechę pustego krajobrazu wyłoniła się jakaś postać. Przystojny mężczyzna stał nieruchomo i milczał, wpatrzony przed siebie niewidzącym spojrzeniem złotej rybki z akwarium. - Czego chcesz, do cholery? - zapytała Renie. - Jestem... Ricardo Klement - odpowiedział po długiej chwili ciemnowłosy przybysz. - Wiemy. - To, że miał uszkodzony mózg, wcale nie zjednało mu sympatii Renie. Przed nieudaną ceremonią należał do grona morderców z Graala, tak samo jak Jongleur. - Odejdź. Zostaw nas. Klement zamrugał wolno. - Dobrze jest... być żywym. - Stał jeszcze chwilę, po czym odwrócił się i zniknął wśród skał. - To wszystko jest potworne - jęknęła Sam. - Ja... już nie chcę tu być, Renie. - Ja też nie. - Renie poklepała ją po ramieniu. - Dlatego musimy iść dalej, odnaleźć drogę do domu bez względu na to, jak bardzo mamy dość. - Chwyciła ramię Sarn i ścisnęła je ponownie, jakby chciała się upewnić, że dziewczyna jej słucha i rozumie. - Bez względu na to, jak bardzo mamy dość. No, Sam, wstawaj. Poszukajmy więcej kamieni. !Xabbu układał kamienie, które wcześniej zebrali, wokół nagiego syma Orlanda. Utworzyły już kształt bardziej podobny do trumny pozbawionej wieka niż kurhanu. Pseudokamienie, podobnie jak całe otoczenie czarnej góry, ulegały powolnej przemianie: z każdą godziną coraz mniej przypominały to, czym miały być, przybierając formę pobieżnego szkicu 3D. I tylko sym Achillesa, którym posługiwał się Orlando, zachował niemal nadprzyrodzony realizm: złożony w zaimprowizowanym grobowcu, rzeczywiście przypominał poległego półboga. Na widok pustej skorupy syma przyjaciela Sam znowu się rozpłakała. - On rzeczywiście nie żyje, prawda? Wciąż pragnę, żeby to nie była prawda, ale pewnie wszyscy tak myślą, mam rację? Renie przypomniała sobie przepełnione bólem miesiące po śmierci matki. - Tak. Będziesz go widziała, słyszała, tylko że go nie będzie z tobą. Ale z czasem poczujesz się lepiej. - Nigdy nie poczuję się lepiej. Nigdy. - Sam pochyliła się i dotknęła kamiennego policzka Orlanda. - Ale on nie żyje, tak? Naprawdę nie żyje. Renie czuła, że jest jej niemal tak samo trudno jak Sam zostawić ciało, które wciąż wydawało się pełne życia. Nie tylko to było dziwne. W przeciwieństwie do wszystkich innych symów, których właściciele zmarli, strój Orlanda zachował miękkość prawdziwego materiału, choć ciało pod nim było twarde jak marmur. Biorąc pod uwagę te dziwne znaki, Renie zastanawiała się nawet przez pewien czas, czy nie jest możliwe, że Orlando żyje, że tylko pogrążył się głębiej w śpiączce w prawdziwym świecie. Lecz kolejne potajemnie przeprowadzone eksperymenty - wykonywała je, kiedy Sam była czymś zajęta, by nie robić jej nadziei - dały jej pewność, jaką tylko mogła zdobyć w tym dziwnym miejscu, że w skamieniałej postaci nie ma już śladów życia. Ostatni podarunek, jaki otrzymali od Orlanda, pozwolił Renie i Sam uratować trochę materiału, z którego wykonały skąpe stroje, dzięki czemu Renie czuła się trochę bardziej osłonięta przed lodowatym wzrokiem Jongleura i pustym, dziecięcym spojrzeniem Kle-menta. Gdy przewracali na bok zesztywniały sym Orlanda, by rozplatać resztki jego postrzępionego chitonu, znaleźli nawet jego miecz, czy raczej rękojeść i kilkucalowy kikut ostrza, którym posłużyły się do sporządzenia opaski na biodra i prowizorycznej góry na piersi. Złamany miecz był jedyną bronią, jaką posiadali rozbitkowie na szczycie góry, może jedyną w całym symświecie, a zatem zbyt cenną, by ją tam zostawić. Renie wolałaby sama nieść miecz, co dałoby jej pewność, że broń nie wpadnie w ręce Jongleura, lecz widząc, jak Sam cieszy się z pamiątki po Orlandzie, nie miała serca jej go odebrać. Tak więc teraz Sam niosła miecz wsunięty za przepaskę na biodrach. Z ostrzem nieco dłuższym niż szerokość dłoni nie stanowił szczególnie groźnej broni, chociaż całkiem mocno skaleczył Renie w nogę, kiedy mocowała się z Sam. Mimo wszystko musiała przyznać, że w tak skąpym otoczeniu złamany miecz wyglądał niczym legendarny przedmiot. Renie pokręciła głową, zła na siebie, że poddaje się takim mistycznym nastrojom. Bez względu na to, czy ciało rozkładało się, czy nie, ich przyjaciel nie żyje. Może kiedyś miecz Orlanda był biczem świata gier, teraz jednak będzie służył do kopania albo piłowania drewna... Jeśli w ogóle jakieś znajdą. Natomiast cudowny materiał przerobiono na dwa proste bikini z kiepskiego filmu o jaskiniowcach. (!Xabbu nie chciał ani odrobiny, by przykryć swoją nagość, gdy zaś Renie zaproponowała to samo Jongleurowi, bardziej ze względu na siebie i Sam niż z uprzejmości, ten tylko się roześmiał.) A zatem tak będziemy schodzić w dół, pomyślała. Trzej nadzy mężczyźni i dwie kobiety, żywcem wyjęte z reklamy bielizny nean-dertalskiej. Poza tym, jeśli się nie mylę, jesteśmy jedynymi żywymi ludźmi w całym tym wirtualnym wszechświecie... nie licząc Stracha. No cóż, prezentujemy się doskonale... !Xabbu podniósł kilka kamieni, ale sprawiał wrażenie nieobecnego myślami. Zanim Renie zapytała go, o co chodzi, upewniła się, że Jongleur ich nie usłyszy. Pan Bractwa Graala stał na krawędzi klifu wpatrzony w niebo pozbawione głębi. Renie po raz kolejny pomyślała, jak by się czuła, gdyby go zepchnęła w przepaść. - Co cię trapi? - zwróciła się do!Xabbu zajętego podwyższaniem murków wokół ciała Orlanda. - A jak chcesz przykryć górę? - Martwię się, bo uważam, że nie mamy czasu na takie rzeczy. Uważam, że powinniśmy zostawić grób Orlanda taki, jaki jest, i ruszyć w drogę. Przykro mi. Chciałem to zrobić lepiej. - O czym ty mówisz? Widać wyraźnie, co się dzieje z tym miejscem - wszystko traci ostrość i barwy. Szukając kamieni, odkryłem coś, co mnie zaniepokoiło. Także szlak jest coraz mniej prawdziwy. Pokręciła głową, próbując zrozumieć znaczenie jego słów. - Co masz na myśli? - Może źle się wyraziłem. Mam na myśli szlak, którym tu przyszliśmy razem z Martine, Paulem Jonasem i innymi, zanim wszystko stało się takie dziwne. Szlak na zboczu góry. On się zmienia, Renie, tak jak wszystko tutaj, ale nie ma w nim zbyt dużo... jak to powiedzieć? Nie ma zbyt dużo prawdy, rzeczywistości. Już wygląda bardzo staro i niewyraźnie. Renie poczuła na ciele dreszcz, chociaż wokół panowała temperatura pokojowa. Bez tej ścieżki zostaliby uwięzieni na szczycie wysokiej na mile góry, która bardzo szybko traciła spójność. A jeśli przestanie też działać grawitacja? - Masz rację. W takim razie ruszamy niebawem. - Odwróciła się do Sam pochylonej nad symem Orlanda. - Słyszałaś? Mamy mało czasu. Dziewczyna wprawdzie już nie płakała, ale widać było, że wciąż ledwo panuje nad sobą. Renie czuła się dziwnie, patrząc na prawdziwą twarz Sam. Jeszcze bardziej się zdziwiła, gdy się dowiedziała, że Sam ma czarnoskórego ojca i wyraźnie afrykańskie rysy pomimo ciemnobrązowych włosów. Sugerując się żargonem nastolatków, Renie nieświadomie sklasyfikowała Sam (jeszcze wtedy gdy sądzili, że jest chłopakiem) jako białego nastolatka ze środkowej Ameryki. - Wciąż jest taki... idealny - powiedziała Sam cicho. - Co się z nim stanie, jeśli to miejsce przestanie istnieć? Renie pokręciła głową. - Nie wiem. Ale pamiętaj, Sam, to nie jest on. To nawet nie jest jego ciało. Gdziekolwiek Orlando się znajduje, na pewno jest to lepsze miejsce niż to. - Musimy trochę odpocząć, zanim wyruszymy - powiedział!Xabbu. - Żadne z nas nie spało od nocy poprzedzającej zniszczenie Troi, a od tamtej chwili upłynęło chyba dużo czasu. Pośpiech nic by nam nie dał, gdyby potem któreś z powodu zmęczenia potknęło się i spadło. W pierwszej chwili Renie chciała zaprotestować, ale oczywiście!Xabbu miał rację: wszyscy byli wyczerpani - a zwłaszcza!Xabbu, który zwykle spał najmniej i brał na siebie najcięższe zadania. Poza tym odpoczynek z pewnością przyniósłby ukojenie Sam, której zachowanie nie dziwiło specjalnie po tym wszystkim, przez co przeszli. - Dobrze - powiedziała. - Prześpimy się kilka godzin, ale pod warunkiem że ty położysz się pierwszy. - Renie, ja jestem przyzwyczajony... - Nie obchodzi mnie, do czego jesteś przyzwyczajony. Idziesz spać. Ja czuwam pierwsza, potem obudzę Sam. No, kładź się. !Xabbu wzruszył ramionami i się uśmiechnął. - Skoro tak mówisz, ukochany Jeżozwierzu. - Przestań. - Rozejrzała się. - Byłoby lepiej, gdyby się ściemniło. - Przypomniała sobie swoje przerażenie, gdy niespodziewanie zapadły ciemności w innym nie dokończonym świecie. - A może nie. Tak czy inaczej, zamknij oczy. - Ty też mogłabyś się położyć. - I pozwolić, żeby Jongleur pozostał poza naszą kontrolą? Ani mi się śni, jak mawiają młodzi. !Xabbu zwinął się na ziemi. Nauczony chwytać każdą okazję do snu, już po kilku chwilach oddychał wolniej, a jego mięśnie się rozluźniły. Renie dotknęła jego włosów, wciąż zdumiona, że znowu jest przy niej dawny!Xabbu. Czy też jego wirtualna postać. Zerknęła na Jon-gleura, który nadal wpatrywał się w niebo jak kapitan obserwujący pogodę, a potem na Sam klęczącą przy kurhanie Orlanda. Dziewczyna znajdowała się tak blisko, że jej kolano dotykało nogi Renie, lecz mimo to wydawała się bardziej oddalona niż Jongleur. - Ty też musisz się przespać - zwróciła się Renie do niej. - Sam? Słyszysz mnie? Dziewczyna podniosła głowę z wyrazem gniewu na twarzy. - Nie jesteś moją matką, kuma? Renie westchnęła. - Nie jestem. Ale jestem dorosłą kobietą, która próbuje ci pomóc. Pamiętaj, że musisz zachować zdrowie i czujność, jeśli chcesz jeszcze zobaczyć własną matkę. Wyraz twarzy Sam złagodniał. - Przepraszam. Jestem taka głupia. Ja tylko... po prostu chcę, żeby to wszystko wreszcie się skończyło. Chcę wrócić do domu. - Robimy, co się da. Połóż się trochę, nawet jeśli nie jesteś śpiąca. Wyciągnęła się obok ciała Orlanda i zamknęła oczy z dłonią przyciśniętą do niskiego kamiennego murku. Renie wzdrygnęła się zabobonnie na ten widok. Już nawet nie pamiętam, jak to było w normalnym życiu, pomyślała. Po upływie jakiejś godziny!Xabbu i Sam zanurzeni byli w śnie tak samo głębokim, w jaki zapadał jej nadmiernie aktywny brat Stephen po całym dniu figli. Sam pochrapywała cichutko i Renie nie miała serca jej budzić. Przez moment wróciło pragnienie zapalenia papierosa i zdała sobie sprawę, zdumiona, że minęło sporo czasu od momentu, gdy ostatni raz myślała o paleniu. Jestem zbyt zajęta, starając się nie dać się zabić, pomyślała. Skuteczna metoda, ale chyba istnieją prostsze. Jongleur siedział pod ścianą w odległości około dziesięciu metrów, oparty plecami o skałę. Sprawiał wrażenie pogrążonego we śnie, a przynajmniej głowę miał opuszczoną na pierś i zamknięte oczy. Renie nie mogła się oprzeć myśli, że mężczyzna ma wygląd sępa, sępa czekającego cierpliwie, cierpliwością milionów lat ślepej ewolucji, aż coś umrze. Ricardo Klement, piąty członek bractwa, nie pojawił się i choć Renie myślała z niepokojem o tym, jak błąka się po zboczu góry i Bóg jeden wie jakie myśli nawiedzają jego uszkodzony mózg, to i tak wydawało jej się to lepsze niż konieczność patrzenia na niego. Teraz Renie skupiła uwagę na samym szczycie góry. Mimo tego, co się tam działo, mimo niepokoju jej i!Xabbu spowodowanego nieustannym rozpadem góry, nie miała do tej pory okazji przyjrzeć jej się dokładnie. Wyzuta ze snu w wiecznym, pozbawionym kierunku świetle pozwoliła teraz spojrzeniu błądzić powoli po górzystej okolicy. Zauważyła, że góra traci nie tylko szczegóły, lecz także barwy - czy też przeciwnie: ponieważ początkowo była to masa jednolicie lśniącej czarnej materii, nabiera kolorów. Powierzchnia ciemnej matowej ziemi pod nią nie zmieniła się zbytnio, lecz nierówne szczyty i kamienne kolumny pokrywała mniej gładka czerń, jakby ktoś chlusnął wodą na rysunek wykonany tuszem, zanim ten wysechł. Niektóre ze skalnych iglic rozjaśniły się zaledwie do ciemnej szarości, lecz na innych pojawiły się żyłki innych odcieni, purpury, nocnych granatów, a nawet ciemnego brązu podobnego do zaschniętej krwi. To i tak nie ma żadnego sensu, pomyślała Renie. Przecież wirtualne krajobrazy nie rozkładają się w taki sposób. Jeśli po prostu nie tracą funkcjonalności, to niektóre z ich komponentów działają dłużej niż inne, co daje dziwny efekt podobny do schematu albo ramki siatkowej po zaniknięciu szczegółów, ale na pewno nie polega to na płowieniu kolorów. Nic się nie zamazuje. To istne wariactwo. Ale przecież sama widziała. Poza tym czy spotkali tam coś choć trochę normalnego od chwili, gdy włamali się ze starym hakerem Singhem do tego wirtualnego zwariowanego wszechświata? Wszystko tutaj zachowywało się inaczej niż normalne kody. Renie wytężyła wzrok. Szczyt góry wydawał się dość naturalny - w pewnym sensie nawet bardziej, niż kiedy tu przybyli - ale nie ulegało wątpliwości, że całe miejsce traciło spójność. Niektóre z wystających wysoko iglic teraz ledwo się wybrzuszały, a w innych częściach wąwozy wrzynające się głęboko w krawędź doliny zaczęły się zapadać na brzegach jak pudding. Tak naprawdę to nie jest prawdziwy krajobraz, nigdy nie był. Im dłużej przyglądała się coraz rzadszej wertykalności i rozmazanemu szaremu niebu podobnemu do kawałka nieudanej dekoracji teatralnej, tym bardziej wydawało jej się, że patrzy na twór całkowicie powstały w wyobraźni. Obraz ekspresjonistyczny. Albo komiks lub sen. Tak, rzeczywiście tak wygląda, pomyślała. Podobnie wyglądało tamto nie dokończone miejsce. Wcale nie przypominają prawdziwych krajobrazów, raczej tło, jakie umysł tworzy dla swojego snu. Przyszła jej do głowy niespodziewana myśl, tak dziwna i nagła jak elektryczność statyczna. Aż usiadła. Po kilku minutach, kiedy następne myśli podążyły za pierwszą niczym przyciągnięte magnesem, poczuła nieodpartą potrzebę podzielenia się z kimś nimi. Potrząsnęła delikatnie ramieniem!Xabbu. Obudził się natychmiast. - Renie? Moja kolej? Czy wszystko...? - Nic mi nie jest, tylko... coś mi przyszło do głowy. To ma związek z czymś, co często powtarzasz. Wiesz, śni nas sen. - Jak to? - Usiadł i przysunął twarz do jej twarzy. - Często powtarzasz, że śni nas sen, zgadza się? A ja zawsze traktowałam to jako... sama nie wiem, myśl filozoficzną. Roześmiał się cicho. - Czy to złe słowo? - Proszę, nie śmiej się ze mnie. Potrafię się przyznać do własnych błędów. Na miłość boską, jestem inżynierem - a przynajmniej tak miało być. Filozofię traktuję jako coś, czym człowiek zajmuje się po skończeniu prawdziwej roboty. Spojrzał na nią wyraźnie rozbawiony, mrużąc lekko oczy. - I co? - Po prostu myślałam o tym, jak bardzo to miejsce przypomina czyjś sen. O tym, że nic tu nie jest całkiem normalne, ale we śnie to nie ma znaczenia, ponieważ czekasz, aż wydarzy się coś ważnego. A potem nagle zadałam sobie pytanie: a jeśli to miejsce naprawdę jest snem? !Xabbu przekrzywił głowę. - Jak to? - Nie jest snem, tak naprawdę, ale jest dziwne i nierzeczywiste z tych samych powodów, dla których taki właśnie jest sen. Dlaczego jest tak, że w snach zawsze dzieją się zabawne rzeczy, wszystko wygląda zabawnie? Nic nie jest całkiem... skończone. Ponieważ nieświadomość nie potrafi idealnie odtwarzać tego, co zwykle widzi świadomy umysł, albo po prostu nie stara się robić tego tak dokładnie. Sam poruszyła się, rozbudzona trochę podniesionym głosem Renie, więc ta zniżyła głos do szeptu. - Myślę, że miejsce to zbudował Inny. Moim zdaniem chciał, żebyśmy tu przyszli, i stworzył to z wnętrza swojego umysłu, tak jak powstaje sen. Jak to nazwał Jonas? Metaforą? - Zwerbalizowane myśli nie wydawały się już takie oczywiste. Trudno było uwierzyć, że ich istnienie może mieć jakieś znaczenie dla tej ogromnej, cierpiącej postaci. - Ze swojego umysłu? Ale skoro Inny jest motorem całego systemu, to ma dostęp do wszystkiego, do wszystkich światów. -!Xab-bu zmarszczył brwi, zamyślony. - Wydaje się dziwne, żeby zbudował coś tak nierzeczywistego. - Ale właśnie o to chodzi - odparła Renie podniecona. - Nie zbudował tamtych światów. Tamte stworzyli ludzie - programiści, inżynierowie, którzy wiedzą, jak powinien wyglądać świat rzeczywisty i jak sprawić, aby wymyślony świat wyglądał jak prawdziwy. A co wie Inny? Przecież to coś na podobieństwo sztucznej inteligencji, prawda? Widzi wzory, ale nie jest ludzką istotą. Nie wie, co nam wydawałoby się prawdziwe, a co nie, potrafi rozróżniać tylko ogólne zarysy. Jakbyśmy dali książkę bardzo inteligentnemu dziecku, które nie potrafi czytać, i powiedzieli mu: „A teraz zrób własną książkę?” Dzieciak miałby wszystkie litery, lecz nie umiałby ułożyć ich w opowieść. Powstałoby więc coś dziwnego, co by wyglądało jak książka. Rozumiesz mnie? !Xabbu zastanawiał się przez chwilę. - Tylko dlaczego? Po co Inny miałby stworzyć nowy świat? - Nie wiem. Może dla nas. Martine mówiła, że spotkała go już wcześniej, pamiętasz? Opowiadała, że jako dziewczynka uczestniczyła w eksperymentach z nim. Może ją rozpoznał? A może z jakichś powodów chciał zobaczyć, kim jesteśmy. Mówimy o obcej inteligencji, więc kto wie? Być może jest sztuczna, ale wydaje się, że mamy do czynienia z czymś o wiele bardziej złożonym niż zwykła sieć neuronowa. Renie wyczuła coś tuż za swoim ramieniem i odwróciła się. Za nią stał Felix Jongleur z twarzą skamieniałą w grymasie niezadowolenia. - Dosyć czekania. Czas ruszać w dół. Obudź dziewczynę. - Dopiero co... - Obudź ją. Ruszamy. W innych okolicznościach, siedząc naprzeciwko nagiego mężczyzny w średnim wieku, Renie chętnie popatrzyłaby mu prosto w oczy, lecz w wypadku Jongleura nie była w stanie wytrzymać jego zimnego spojrzenia. Teraz gdy pierwsza fala jej wrogości wobec tego człowieka się przetoczyła, zaczęła odczuwać coś niepokojącego: coraz większy strach przed nim. Tkwiła w nim ogromna, głęboko zakorzeniona siła, rdzeń, który słuchał tylko własnej woli. W jego oczach nie było ani odrobiny ludzkiego uczucia, ale nie było to też spojrzenie zwierzęcia - raczej istoty, która wyprzedziła o krok ludzkość. Słyszała, w jaki sposób inni opisywali polityków i rekinów finansjery: nieugięci niczym siły natury. Ale zawsze sądziła, że jest to pochlebna metafora. Teraz, stanąwszy twarzą w twarz z panem Graala, zrozumiała, że podobne artystyczne opisy nijak się mają do takiej mrocznej charyzmy. Zerknęła na!Xabbu, lecz przyjaciel dobrze ukrywał myśli: jeśli pragnął tego, potrafił równie dobrze schować się za własną skórą jak za maską małpiego syma. Jongleur odwrócił się od nich i odszedł kilka kroków - stanowił uosobienie okiełznanego zniecierpliwienia. Renie pochyliła się i trąciła Sam Fredericks. - Sam. Musimy iść. Dziewczyna usiadła powoli. Potem podniosła się na kolana i jej wzrok spoczął na ciele Orlanda, złożonym w ciasnej trumnie z kamieni. -!Xabbu - wyszeptała Renie. - Zajmij czymś Jongleura przez chwilę, żeby Sam mogła się pożegnać z przyjacielem. Wypytaj sukinsyna o kilka rzeczy - i tak nic ci nie powie, ale przynajmniej zajmie się czymś na jakiś czas. !Xabbu skinął głową. Podszedł do Jongleura i powiedział coś do niego, po czym wskazał ręką na perliste, pozbawione horyzontu niebo jak ktoś, kto rozmawia o pogodzie albo krajobrazie. Renie odwróciła się z powrotem do Sam. - Musimy go zostawić. Dziewczyna odpowiedziała skinieniem głowy. - Wiem - powiedziała cicho wpatrzona w Orlanda. - Był taki dobry. Nie miły - czasem bywał okrutnie sarkastyczny. Ale zawsze chciał... ch-ciał być d-dobry... Renie objęła ją ramieniem. Nic więcej nie mogła zrobić. - Żegnaj, Orlando - odezwała się wreszcie Renie. - Gdziekolwiek jesteś. - Prowadziła Sam, udając, że poprawia jej włosy i ubranie, by odwrócić uwagę dziewczyny. - Sprowadź swojego kalekiego przyjaciela - powiedziała do Jongleura. - Kręci się gdzieś po okolicy. A my ruszamy. Po twarzy Jongleura przesunął się cień jeszcze ciemniejszy i chłodniejszy niż zwykle. - Mam szukać Klementa, jakby był moim kolesiem ze szkolnej ławy lub kimś takim? Jesteś głupia. Idziemy razem, ponieważ potrzebuję waszej trójki, ale on nie jest mi do niczego potrzebny. Jeśli chce się do nas przyłączyć, nie będę mu przeszkadzał - o ile nie zrobi czegoś, co by narażało nas na niebezpieczeństwo. - Jeśli jednak zechce zostać i czekać, aż wszystko tutaj zamieni się w surowe kody, nic mnie to nie obchodzi. - Odwrócił się i odszedł dużymi krokami w stronę szlaku prowadzącego w dół góry, co automatycznie uczyniło go liderem całej grupy. - Nie ma co, miłe towarzystwo - mruknęła Renie. - Dobra, już czas. Ruszajmy. Ogromna misa doliny, w której wcześniej leżał Inny, teraz była pusta, a jedna jej krawędź się zapadła i pozostały tylko zęby wyrw, jakby ktoś odgryzł kęs. Jongleur prowadził. Szedł wyprostowany, sprężystym krokiem, jakby był o wiele młodszy, niż sugerował jego wygląd. Renie zastanawiała się, czy ta twarz o żelaznym obliczu rzeczywiście należy do Jongleura, czy naprawdę wyglądał tak sto, czy nawet więcej lat temu. Jeśli tak, to mieli do rozwiązania jedną z naj\ bardziej tajemniczych zagadek: dlaczego obudzili się tutaj w symach tak bardzo podobnych do ich prawdziwych ciał? To nie ma sensu. Zaraz po wejściu do sieci miałam taki sym, jaki wybrałam, podobnie jak T4b i Słodki William, ale Martine nosiła podstawowy sym z symulacji Atasca, podczas gdy!Xabbu był pawianem. Jak to rozumieć? Orlando i Fredericks nosili własne symy, wcielenia postaci z gry przygodowej - chociaż Fredericks wspominała coś, że sym Orlanda nieco się zmienił. Tylko czy był młodszy, czy starszy, a może chodziło o coś innego? Tak jak nie udało jej się zauważyć żadnej regularności, jeśli chodzi o ich oryginalne symy, tak samo dziwne jej się wydawało, że teraz otrzymali ciała przedstawiające ich prawdziwe postaci. Czy to możliwe, że to nasze prawdziwe ciała? - przyszło jej nagle do głowy. Dobrze pamiętała moment przebudzenia w zbiorniku w swojej prawdziwej postaci i różnica była wprawdzie niewielka, ale jednak istniała. Jej obecna postać wyglądała bardzo naturalnie i zachowała najdrobniejsze szczegóły prawdziwego ciała, jak blizny czy wybrzuszenie na kłykciu, który złamała w dzieciństwie, ale ani trochę nie była prawdziwa. A zatem o co tu chodzi? Skoro to sen Innego, dlaczego tak wyglądamy? To jest jak magia. Renie wypuściła głośno powietrze, dając upust frustracji. Bez względu na to, jak dziwne i chaotyczne wydawały się fakty, musiała istnieć jakaś zasada, której ona wciąż nie potrafiła dostrzec. Kiedy ich mała grupa dotarła do najbardziej wysuniętych na zewnątrz iglic, Renie zorientowała się, że w którymś momencie dołączył do nich Ricardo Klement i teraz niczym niespokojny duch podążał za nimi w odległości jakichś stu metrów. Szlak wił się dalej w dół lśniącego, czarnego zbocza prawdopodobnie aż do tajemniczo migocących chmur, które spowijały górę. Renie przekonała się, że!Xabbu nie przesadzał. Wyżłobienia, dzięki którym ścieżka była do tej pory bezpieczna, straciły wyrazistość, a sam szlak, chociaż wciąż jeszcze dostatecznie wyraźny, tracił jednolitość na krawędziach, jakby to nie były kamienie, lecz lukrecjowe lody, które zbyt długo leżały poza zamrażarką. - Wciąż się zastanawiam, dlaczego Inny miałby nas sprowadzać w takie miejsce - powiedziała cicho do!Xabbu, gdy znowu ruszyli w dół za Jongleurem. - A może także do tamtego pierwszego nie dokończonego świata. Wciąż miała w pamięci ten moment, kiedy część podłoża w tamtym świecie nagle zniknęła, przez co Martine znalazła się w pułapce, a T4b w pewnym sensie stracił rękę. A jeśli tutaj jest podobnie? Po chwili uznała, że nie ma sensu zamartwiać się czymś, na co nie ma się wpływu. Ale ręka T4b, musiała przyznać, stanowi ciekawą anomalię. Na jej miejscu pojawiła się inna, migocąca, którą T4b potrafił poważnie okaleczyć człowieka z Graala, który był niepokonany. Czy to możliwe, że jest ona częścią samego Innego albo przynajmniej posiada zdolność kształtowania sieci? Coś w rodzaju elementu zastępczego systemu operacyjnego na końcu wirtualnego ramienia? Podzieliła się swoją myślą z!Xabbu. - Nawet jeśli Inny zbudował oba te miejsca, wyrzeźbił je z surowego budulca sieci, że się tak wyrażę, to i tak niewiele nam to mówi. Jeśli został przechwycony lub pokonany przez Stracha, wyjaśniałoby to, dlaczego ten konstrukt traci rozdzielczość, ale nic nie mówi o tym, dlaczego pierwszy nie dokończony świat zaczął się rozpadać pod nami. - Spójrz tutaj - przerwał jej!Xabbu. - Nie pamiętam, żeby ścieżka tak wyglądała. - Szlak przed nimi zwęził się tak bardzo, że mogli pokonać to miejsce, tylko idąc w szeregu. - Lepiej przestańmy rozmyślać i gadać, a spróbujmy znaleźć szersze miejsce, gdzie będziemy mogli się zatrzymać na noc. - Chyba nie będziemy tu spać? - zaprotestowała Sam. - Żeby wejść na szczyt, potrzebowaliśmy zaledwie kilku godzin! - Zgadza się - odparł!Xabbu - ale wydaje mi się, że wyruszyliśmy z jakiegoś miejsca wysoko na zboczu. Zejście może nam zająć o wiele więcej czasu. - Jeśli w ogóle będzie możliwe - dodała Renie, mijając przewężenie ścieżki, z którego było wyraźnie widać stromą czarną ścianę. - Jeśli tak, to niechby to trwało i tydzień. Choć schodzili mozolnie przez długie godziny, wydawało się, że ani trochę nie przybliżyli się do białych chmur. Wszyscy byli zmęczeni, a szczególnie Renie, która nie spała, dlatego w końcu to się stało. Dotarli właśnie do kolejnego wąskiego gardła szlaku, nie tak niebezpiecznego jak poprzednie - wcześniej musieli się posuwać boi. kiem, przyciskając plecami do skalnej ściany - jednak na tyle wąskiego, że dwie osoby nie mogły stanąć tam obok siebie. Sam szła za Renie. Przed nimi znajdowali się!Xabbu i Jongleur. Klement, który często trzymał się gdzieś daleko z tyłu, tym razem zbliżył się na taką odległość, że mógł dotknąć ostatniego w szeregu, co też, nie wiedzieć dlaczego, uczynił. Sam, poczuwszy palce Klementa przesuwające się po jej włosach, odskoczyła do przodu przerażona, próbując odepchnąć ramię Renie. Przez moment obie sczepiły się, a potem Renie, próbując zrobić miejsce dla Sam, postawiła stopę zbyt blisko zewnętrznej krawędzi ścieżki, która nieoczekiwanie załamała się jak sucha gałąź. Renie odruchowo zaczęła machać ramionami, zupełnie bezużytecznie, zwiększając tylko zagrożenie dla Sam, którą mogła pociągnąć za sobą. Renie krzyknęła przeraźliwie i zatoczyła się, czując, że jej serce przestaje niemal bić. Zdążyła tylko pomyśleć, że ostatnim zapamiętanym przez nią widokiem będzie ramię i głowa odwracającego się do niej!Xab-bu - niestety zbyt późno, by mógł jej pomóc. A potem nagle poczuła, że coś zaciska się na jej nadgarstku niczym kajdany, i opadła na ścieżkę z nogami zwieszonymi nad przepaścią, dławiąc się zduszonym krzykiem. W całym zamieszaniu i szamotaninie, jakie nastąpiły, gdy jej towarzysze wyciągali ją pod ścianę, nie od razu zorientowała się, kto ją uratował. Dopiero potem dotarło do niej, że to dłoń Felixa Jon-gleura zacisnęła się na jej przegubie, a jego żelazne ciało trzymało ją, aż!Xabbu i Sam zdołali ją wciągnąć na ścieżkę. Wyciągnięta na brzuchu, oszołomiona, jakby przez jej głowę płynął prąd zamiast krwi, Renie próbowała odzyskać oddech. Jongleur spojrzał na nią z góry jak naukowiec przyglądający się zdychającemu szczurowi laboratoryjnemu. - Nie jestem pewien, czy postąpiłbym tak samo, gdyby chodziło o któregoś z twoich towarzyszy - powiedział, po czym odwrócił się i ruszył przed siebie. Przezwyciężając szok i mdłości, Renie zastanawiała się jeszcze długą chwilę, co powinna czuć w takiej sytuacji. Na górze nie było ciemności i nie ukazały się też dziwne van goghowskie gwiazdy, które świeciły w czasie ich wspinaczki na szczyt. Wydawało się, że upłynęły tygodnie od tamtej podróży, lecz Renie sądziła, iż nie minęło nawet czterdzieści osiem godzin od chwili, gdy ona,!Xabbu, Martine i pozostali przenieśli się z symulacji Troi na ten szlak. Tamci odeszli - zniknęli albo nie żyli. Z całej grupy, jaką zebrał Sellars, zostało tylko ich troje:!Xabbu, Sam i ona. Wspinaczka nie zajęła im dużo czasu, za to podróż w drugą stronę miała trwać o wiele dłużej. Przygnębieni tym, że widoczne w oddali srebrzyste chmury ani trochę się nie przybliżyły, coraz bardziej wyczerpani, nie ustawali w marszu, szukając miejsca na odpoczynek i narażając się na niebezpieczeństwo. Godzinę po tym, gdy Renie uznała, że nie będzie w stanie zrobić już ani kroku, dotarli wreszcie do zagłębienia w skalnej ścianie - niszy o głębokości kilku metrów, w której mogli odpocząć oddaleni nieco od stromego zbocza. Marne to było obozowisko, bez jedzenia, wody czy choćby ogniska, ponieważ!Xabbu nie znalazł niczego, co mogłoby im posłużyć za opał, ale Renie uznała, że możliwość wyciągnięcia się i odpoczynku w bezpiecznym miejscu jest równie dobra jak najlepszy posiłek. Od momentu nieszczęśliwej przygody bardzo się bała i nie oddalała się od ściany dalej niż na wyciągnięcie ręki, a przez większość drogi przesuwała palcami po czarnym kamieniu, ocierając je do krwi, co dawało jej pewność, że idzie po wewnętrznej stronie ścieżki. Renie nakłoniła Fredericks, by położyła się w głębi niszy - dzięki czemu sama znalazła się między Jongleurem a złamanym mieczem, z którym Fredericks się nie rozstawała - po czym oparła głowę o ramię!Xabbu. Jongleur usadowił się pod ścianą jeszcze dalej w zagłębieniu i szybko zasnął z głową zwieszoną na piersi. Klement przycupnął w otworze wnęki. Twarz o nieodgadnionym wyrazie skierował w stronę szarego nieba. Renie zasnęła niemal natychmiast. Stała, chwiejąc się na krawędzi. Stephen znajdował się zaledwie kilka metrów od niej, niewyraźny kształt unoszony strumieniem powietrza, którego nie wyczuwała, jakby miał skrzydła. Mimo ruchu nie zbliżył się jednak na tyle, by mogła go dosięgnąć. Wyciągnęła ramię jak najdalej i przez chwilę wydawało jej się, że go dotknęła, lecz wtedy straciła grunt pod nogami i zaczęła spadać z krzykiem w pustą ciemność... - ...jesteś tam? Czy... mnie? Renie? Z trudem chwytając powietrze, Renie wynurzyła się ze snu, by wpaść w jeszcze większe szaleństwo. Głos Martine wychodził z jej własnej piersi, jakby jej przyjaciółka została uwięziona w jej ciele. Zdezorientowana, przez chwilę siedziała nieruchomo wpatrzona tępo w czarną ścianę i skrawek szarego nieba, zanim przypomniała sobie, gdzie się znajduje. Po chwili głos ponownie zabuczał gdzieś tuż pod jej skórą.!Xab-bu usiadł. Sam otworzyła oczy, zaspana i otumaniona. - Czy... nas? Jesteśmy... trudnej sytuacji...! - Zapalniczka! - powiedziała Renie. - Jezu Chryste! - Wsunęła dłoń za skrawek materiału, który nosiła na piersi. - To Martine! Ona żyje! - Ale w chwili gdy wyjęła przedmiot i zamierzała obrócić go w skąpym świetle tak, by go lepiej zobaczyć i przypomnieć sobie sekwencje uruchomienia, poczuła na sobie cień, który spadł na nią i wytrącił jej z ręki zapalniczkę. Urządzenie dostępu potoczyło się, grzechocąc na kamieniu niebezpiecznie blisko krawędzi przepaści. Felix Jongleur stał nad nią z zaciśniętymi pięściami. - Co ty robisz, do cholery! - wrzasnęła, ruszając na rękach i kolanach po zapalniczkę. - Zabiję cię - powiedział Jongleur - jeśli spróbujesz to uruchomić. Sam przysunęła się, trzymając przed sobą złamany miecz Orlanda. - Zostaw ją! Jongleur nawet na nią nie spojrzał. - Ostrzegam cię - mówił dalej do Renie. - Nie dotykaj tego. Renie zastygła w bezruchu, niepewna, co robić. Ton głosu Jongleura zapewniał ją, że spełni swoją groźbę, nawet z mieczem wbitym w plecy. Mimo to pochyliła się powoli w stronę zapalniczki. - Co z tobą? - warknęła. - Przecież to nasi przyjaciele! - Martine! Cz... ty, kochanie? - odezwał się nowy głos, przeraźliwie znajomy, głos niesiony sygnałem silniejszym niż sygnał Martine, który jednak także zanikał. - Stęskniłem... inni... z tobą? Renie cofnęła rękę, jakby zapalniczka zaczęła nagle parzyć. - Chwilowo jestem zajęty... kochanie, ale... przyjaciół, żeby cię odnaleźli. Zostań na miejscu! Oni zaraz... Właściwie to... iść... tak... dobrze. - Potem rozległ się już tylko wibrujący śmiech Stracha. - On ich ściga! - krzyknęła niemal Renie. - Musimy im pomóc! Po dziesięciu sekundach wypełnionych pełną napięcia ciszą Renie sięgnęła po zapalniczkę i podniosła ją. Teraz wydawała się zimna i pozbawiona życia - martwy przedmiot. - Ci ludzie są naszymi przyjaciółmi - rzuciła z wściekłością, lecz Jongleur zdążył się już wycofać do wylotu skalnej szczeliny. !Xabbu i Sam wpatrywali się w niego, jakby nagle wyrosły mu rogi i ogon. Tylko Klement nie ruszył się ze swojego miejsca pod ścianą. - Ci ludzie ujawnili się na otwartym paśmie komunikacyjnym - powiedział Jongleur. - Właśnie oświadczyli wszem i wobec, jak bardzo są bezradni, przy okazji zdradzając swoją pozycję. Byli słyszalni w całym kanale Graala. Problem polega na tym, że nie tylko oni posiadają dostęp do tego kanału, jak mieliście się okazję przekonać. Gdybyście zdradzili mu moją pozycję, nie zawahałbym się was zabić. Renie wpatrywała się w niego z nienawiścią, jednocześnie przerażona okrutną pewnością bijącą z jego słów. - Dlaczego mielibyśmy się tym przejmować? Jemu chodzi o ciebie. - Tym bardziej powinno wam zależeć, żeby mnie nie zdradzić. - Naprawdę? - Była wściekła z powodu własnego tchórzostwa. - Jesteś mocny w gębie, ale nas jest troje, a ty sam. Chyba że liczysz na pomoc zidiociałego przyjaciela. A co do Stracha, to nie stanowi on dla nas większego zagrożenia niż ty. A nawet mniejsze, bo przecież to tylko zwykły psychopata. - Zwykły psychopata? - Jongleur uniósł brwi. - Co ty wiesz? John Strach, posługując się tylko gołymi rękoma, może być jednym z najniebezpieczniejszych ludzi na świecie, a teraz jeszcze ma do dyspozycji moc całego mojego systemu. - W porządku, jest niebezpieczny. I stał się małym blaszanym bogiem sieci Graala. Co z tego? - Renie skierowała drżący palec w stronę Jongleura. - Ty i twoi starzy samolubni przyjaciele krzywdzicie dzieci, żebyście mogli żyć wiecznie, żebyście mogli zbudować sobie najdroższą zabawkę w historii świata. Mam nadzieję, że twojemu przyjacielowi Strachowi uda się puścić z dymem to wszystko, nawet gdybyśmy i my mieli umrzeć. Będzie warto, choćby po to, żeby zobaczyć, jak przegrywasz. Jongleur spojrzał na nią, potem na!Xabbu i Sam. Dziewczyna zaklęła pod nosem i odwróciła się, lecz!Xabbu wytrzymał jego spojrzenie do momentu, gdy Jongleur ponownie zwrócił się do Renie. - Bądź cicho, a coś ci powiem - rzekł. - Zbudowałem osobiście pewne miejsce. Nieważne jakie, ale było to coś, co stworzyłem sam i co nie należało do systemu Graala. Traktowałem to miejsce jak oazę, w której chroniłem się w chwilach stresu i trudności związanych z tym projektem. Ten system był całkowicie oddzielony od matrycy Graala. W rzeczywistości był to system dedykowany, jeśli wiesz, co to znaczy. - Wiem - żachnęła się Renie. - I co z tego wynika? - To, że nikt poza mną nie miał dostępu do tego wirtualnego miejsca. Aż pewnego dnia, nie tak dawno temu, odkryłem, że ktoś się tam dostał, wkradł się i zniszczył to, co stworzyłem. Po dłuższej analizie doszedłem do wniosku, że mój system dedykowany został złamany przez samego Innego. Zrobił coś, czego nie powinien móc dokonać. Zamilkł. Renie nie rozumiała sensu jego słów. - I co? Jongleur pokręcił głową z politowaniem, a w jego oczach pojawił się błysk. Renie zorientowała się, że potwór się bawi. - Widzę, że po raz kolejny cię przeceniłem. Dobrze, wyjaśnię ci to. Inny mógł się dostać do mojego środowiska jedynie przez mój system - przechwytując lub kooptując systemy zabezpieczeń mojego systemu domowego. Mojego osobistego systemu, a nie systemu Graala. Teraz Inny pozostaje pod kontrolą John Stracha. Renie ponownie poczuła chłodny dreszcz. - A zatem... a zatem sugerujesz, że Inny... nie jest już odseparowany od systemu Graala. Jongleur zaledwie rozciągnął usta w uśmiechu. - Dobrze. Tak więc weź to pod uwagę, kiedy będziesz ustalała, z kim trzymać. Nie dość, że ten całkowicie nieprzeciętny psychopata sprawuje kontrolę nad najpotężniejszych i najnowocześniejszym systemem operacyjnym, jaki kiedykolwiek powstał, to jeszcze sam system zdołał wypełznąć z butelki projektu Graal i wkraść się do mojej sieci domowej. A to znaczy, że Inny - a więc i Strach, który panuje nad nim - może dotrzeć do każdego miejsca sieci globalnej. - Wyszedł z niszy na ścieżkę i zatrzymał się odwrócony twarzą w kierunku zbocza. - Zniszczenie, jakie Strach może spowodować tutaj, jest niczym w porównaniu z tym, co zrobi, gdy się zorientuje, co zdobył. - Jongleur rozłożył szeroko ręce. - Pomyśl tylko. Cały świat pod jego palcami - kontrola lotów, kluczowe gałęzie przemysłu, giełdy broni biologicznej, wyrzutnie broni nuklearnej. A jak sama zauważyłaś, John Strach jest bardzo, bardzo młodym osobnikiem. Rozdział 2 Party w celi SIEĆ/WIADOMOŚCI: Sekta nie chce genomarkerów dla Mesjasza. [obraz: siedziba sekty Mądrość Gwiazd, Quito, Ekwador] KOM: Sekta religijna Mądrość Gwiazd zwróciła się do sądu, by uzyskać zwolnienie z obowiązku stosowania genomarkerów w ludzkich klonach zgodnie z zaleceniem ONZ. Sekta zamierza sklonować swojego zmarłego przywódcę, Leonarda Rivasa Maldonada, iecz twierdzi, że użycie genomarkerów w celu odseparowania klonów od oryginalnych genów jest sprzeczne z jej zasadami. [obraz: Maria Rocafuerte, rzecznik Mądrości Gwiazd] ROCAFUERTE: Jak możemy stworzyć ponownie naszego ukochanego mistrza w ciele skażonym niewłaściwym genem? Pragniemy odtworzyć Łódź Żywej Mądrości, która nas poprowadzi w tych ostatnich dniach. Rząd natomiast chce, żebyśmy zmienili tę łódź, stosując się do anty-religijnych ustaw. To wszystko jest okropne, okropne - tylko tyle zdołała pomyśleć Christabel. Van podskoczył na krawężniku i zwolnił przy wjeździe, tak że żołnierz, który prowadził, mógł zrobić coś przy dużej metalowej skrzynce. Kobieta w szlafroku narzuconym na strój kąpielowy, idąca z wózkiem spacerowym chodnikiem obok budynku, próbowała zajrzeć przez okno do wnętrza samochodu, ale chyba nie zobaczyła Christabel. Po kilku sekundach się odwróciła, a van zjechał po rampie w ciemnos’ć. Christabel musiała chyba jakoś zareagować, ponieważ ojciec nachylił się do niej i powiedział: - To tylko garaż, kochanie. Nie bój się. To tylko garaż hotelowy. Wydawało się, że jechali bardzo długo, opuścili miasto i wjechali na teren, gdzie było więcej wzgórz niż domów, dlatego hotel zauważyła wcześniej - ogromny, szeroki biały budynek pnący się wysoko w górę, z flagami powiewającymi przed wejściem. Wyglądał całkiem przyjemnie, lecz mimo to Christabel była nieufna. Młodszy żołnierz, który siedział naprzeciwko nich, spojrzał na nią i przez chwilę wydawało jej się, że chce coś powiedzieć, może coś miłego, ale zacisnął usta i odwrócił wzrok. Kapitan Ron, także siedzący naprzeciwko nich, wyglądał na bardzo nieszczęśliwego, jakby bolał go brzuch. Gdzie jest mama? - zastanawiała się Christabel. Dlaczego odjechała naszym vanem? Dlaczego nie poczekała na nas? Żeby nie zdradzić pana Sellarsa, przypomniała sobie. To, że tatuś, mama - i ten nowy pan, pan Ramsey - wiedzieli o nim, nie znaczy jeszcze, że wszyscy inni też wiedzieli. Kiedy van się zatrzymał, przyszło jej do głowy coś nowego. To znaczy, że kapitan Ron też nie wie o panu Sellarsie - o tym, że przyjechał z nami w naszym aucie, z tym strasznym chłopakiem. Nie wiedział o tym żaden z wojskowych. Dlatego tato wciąż jej powtarzał, żeby z nikim nie rozmawiała. Wstrzymała na chwilę oddech, ponieważ bycie przestraszoną wydało jej się nagle takie straszne. Wcześniej tego nie rozumiała. Myślała, że tato rozgniewał się na kapitana Rona za to, że ten nie chce go puścić z pracy. Teraz już wiedziała, że tato się nie złościł, tylko chciał dochować tajemnicy. Tajemnicy, którą mogłaby zdradzić wojskowym, gdyby zaczęli ją wypytywać. - Wszystko w porządku, kochanie? - zapytał ojciec. Drzwi samochodu otworzyły się z sykiem i jeden z żołnierzy wysiadł. - Podaj rękę panu, kiedy będziesz wysiadała. Pan Ramsey przysunął twarz blisko jej ucha. - Idę tuż za tobą, Christabel. Tatuś i ja dopilnujemy, żeby wszystko było w porządku. Ale Christabel pomału zaczęła odkrywać coś bardzo złego, co dotyczyło starszych. Czasem mówili, że coś będzie w porządku, chociaż wcale nie wiedzieli, że tak będzie. Tylko tak mówili. Złe rzeczy się zdarzają nawet małym dzieciom. Szczególnie małym dzieciom. - Sprytne - powiedział kapitan Ron, gdy w ścianie garażu otworzyły się drzwi, ale widać było, że wcale nie jest wesoły. - Nasza prywatna winda prosto do apartamentów oficjeli. Party? Christabel się rozpłakała. Celi? Słyszała już to słowo. Nie pamiętała dokładnie, co znaczy, ale była przekonana, że ma coś wspólnego z egzekucjami. Dużo wiedziała o nich - oglądała więcej programów, niż myśleli rodzice. Party w celi, to tak naprawdę chciał powiedzieć kapitan Ron. Zastanawiała się, czy chodzi o zatrute cukierki, które trzymają dla niegrzecznych dzieci - a może zatrute jabłko, jak w Królewnie Śnieżce. Ojciec zanurzył palce w jej włosach, dotykając tyłu jej głowy. - Nie płacz, kochanie. Wszystko będzie dobrze. Ron, czy ona musi iść z nami? Nie możemy z tym zaczekać, aż skontaktuję się z jej matką albo kimś, kto by się nią zaopiekował? Christabel ścisnęła dłoń taty. Kapitan Ron tylko wzruszył ramionami, bardzo powoli. - Mikę, otrzymałem rozkaz. W windzie było ciasno i duszno, kiedy wszyscy wsiedli - ona, ojciec, pan Ramsey, kapitan Ron i dwaj żołnierze - mimo to Christabel pragnęła, żeby winda nigdy się nie zatrzymała, ponieważ nie chciała zobaczyć, jak wygląda party w celi. Kiedy rozległo się stęk-nięcie otwieranych drzwi, znowu się rozpłakała. Pokój, który zobaczyła, wcale nie był taki, jakiego się spodziewała. To znaczy nie przypominał jednego z tych strasznych, pomalowanych na szaro więzień, choćby tego, w którym siedzieli Zelmo i Nedra w Nienawidzę swojego życia. Wcześniej kapitan Ron wciąż powtarzał, że to hotel, i rzeczywiście pokój tak wyglądał. Był to wielki, ogromny pokój hotelowy z podłogą wielką jak ich trawnik przed domem, pokrytą jasnoniebieskim dywanem, z trzema kanapami, stołami, ekranem na całą ścianę, a także kuchnią widoczną w przeciwległym końcu oraz drzwiami w innych ścianach. Na jednym ze stołów stał nawet wazon z kwiatami. Spełniło się tylko jedno z jej najgorszych oczekiwań: w drzwiach czekał na nich ogromny mężczyzna w ciemnych okularach. Inny, bardzo podobny do tamtego, siedział na kanapie. Wstał, gdy się pojawili. Obaj byli w śmiesznych czarnych kombinezonach, obcisłych i trochę świecących. Obaj też nosili na piersi i biodrach coś złego, co wyglądało jak pistolety, a może coś jeszcze gorszego i straszniejszego. - Dokumenty - wycedził powoli niskim głosem mężczyzna stojący przy drzwiach. - A ty kim jesteś, do cholery? - zapytał kapitan Ron. Po raz pierwszy jego przygnębienie przypominało coś innego - jakby był zły albo nawet przestraszony. - Dokumenty - powtórzył dokładnie tak samo olbrzym w okularach, jakby był jedną z reklam z centrum Seawall. Żołnierze towarzyszący kapitanowi Ronowi wysunęli się naprzód. Christabel zobaczyła, jak jeden z nich opuszcza rękę do boku, gdzie wisiał jego pistolet. Teraz serce Christabel biło naprawdę szybko. - Spokojnie - powiedział tato. - Spróbujmy wszyscy... Jedne z drzwi w przeciwległym końcu pokoju rozsunęły się i pojawił się w nich mężczyzna z wąsami i krótkimi siwymi włosami. Christabel zobaczyła, że za nim jest inny ogromny pokój, w którym stoi łóżko, biurko i wielkie okno zasłonięte storami. Mężczyzna był w pasiastej piżamie i szlafroku. Palił cygaro. Przez chwilę Christabel sądziła, że widziała go w sieci, ponieważ nawet w tak zabawnym ubraniu wydawał jej się znajomy. - W porządku, Doyle - powiedział mężczyzna z wąsami. - Znam kapitana Parkinsa. A także majora Sorensena... Oj, znam... Ogromny, ubrany na czarno mężczyzna wrócił na kanapę. Bez słowa usiadł obok towarzysza w lśniącym kombinezonie, lecz było w nich coś, co przywodziło Christabel na myśl psy uwiązane na smyczy, które tylko udają, że śpią, i czekają, aż dziecko podejdzie bliżej. - Ciebie też pamiętam, kochanie. - Wąsacz się uśmiechnął i pochyliwszy się, pogładził Christabel po głowie. Wtedy sobie przypomniała: to ten opalony mężczyzna z pracy taty. - A ty co tu robisz, malutka? Ojciec ścisnął jej rękę, żeby się z nim nie rozłączyła, a ona nic nie powiedziała. Mężczyzna wyprostował się, wciąż uśmiechnięty, ale gdy ponownie się odezwał, jego głos brzmiał już bardzo chłodno, jakby na jej twarz buchnęło zimne powietrze z otworzonej lodówki. - Parkins, co tu robi ten dzieciak? Ja... przepraszam, generale. - Plamy potu pod pachami kapitana Parkinsa znacznie się powiększyły od chwili, gdy wyszli z windy. - Sytuacja była dość trudna. - Matka dziewczynki poszła na zakupy i nie mogliśmy jej namierzyć, uznałem więc, że skoro ma to być nieformalne spotkanie, tak jak pan mówił... Mężczyzna prychnął śmiechem. - O tak, nieformalne. Ale chyba nie mówiłem, że organizujemy jakiś cholerny piknik, co? Myślał pan, że będziemy organizować rodzinne wyścigi w workach? Co? Kapitanie Parkins, pana zdaniem mieliśmy urządzić tu piknik? - Nie, sir. Pan Ramsey chrząknął. - Generale... Yacoubian? Mężczyzna skierował na niego wzrok. - Wie pan co, obywatelu? - zapytał cicho. - Pana to już zupełnie nie rozpoznaję. Może więc wróci pan do windy i wyniesie się z moich apartamentów. - Jestem prawnikiem, generale. Major Sorensen jest moim klientem. - Doprawdy? Po raz pierwszy słyszę, żeby oficer przychodził z adwokatem na nieformalne spotkanie z przełożonym. Tym razem to Ramsey uśmiechnął się nieznacznie. - Bez wątpienia, generale, ma pan bardzo szeroką definicję słowa „nieformalny”. - Synu, rozmawiasz z generałem brygady. Przekonasz się, że tutaj jest tak, jak ja mówię. - Odwrócił się do Parkinsona. - W porządku, kapitanie, pan już zrobił swoje. Niech pan zabiera swoich ludzi i wraca do obowiązków. Od tej chwili ja przejmuję dowodzenie. - Sir? - Kapitan Parkins wydawał się zaskoczony. - Ale moi ludzie, sir... mówił pan, żeby sprowadzić kilku żandarmów... - Sądzi pan, że Doyle i Pilger nie poradzą sobie, gdyby zaistniała taka potrzeba? - Generał pokręcił głową. - Ci chłopcy są lepiej uzbrojeni niż helikopter bojowy. - Generale, czy to także są żołnierze Armii Stanów Zjednoczonych? - zapytał Ramsey. - Pytam dla formalności? - Panie prawniku, pan mi nie będzie zadawał pytań, a ja nie będę panu opowiadał kłamstw - odpowiedział generał, chichocąc. Christabel czuła, jak dłoń taty na jej ramieniu drży, przez co bała się jeszcze bardziej. Wreszcie tato się odezwał: - Generale, naprawdę nie widzę potrzeby, żeby wciągać w to moją córkę czy pana Ramseya... - Mikę - przerwał mu Ramsey - masz swoje prawa. - ...Chciałbym więc, żeby pozwolił pan im odejść - mówił dalej ojciec, nie zważając na pana Ramseya. - Może pan ich odesłać z kapitanem Parkinsem. Generał pokręcił głową. Mimo iż był mocno opalony, a jego delikatne wąsy były mocno przycięte, wokół jego oczu widniały siateczki zmarszczek, co upodabniało go do świętego Mikołaja, którego Christabel widziała na obrazkach. Ale Christabel przypominał bardziej odwróconego Mikołaja, który zamiast przynosić prezenty, wchodzi przez komin i zabiera dzieci w worku. - Och, nie, nie sądzę - powiedział. - Bardzo mnie ciekawi, co wszyscy obecni tutaj mają do powiedzenia. Także ta dziewczynka. Tak więc, kapitanie, spływajcie. A my sobie porozmawiamy. - Pochylił się i przycisnął złoty guzik windy w ramce widocznej na tapecie. - Jeśli nie sprawi to panu różnicy - odezwał się niespodziewanie kapitan Ron - to zostanę. Będę pod ręką, gdyby trzeba było odprowadzić gdzieś majora Sorensena lub jego córkę. To mój przyjaciel, sir. - Odwrócił się szybko do swoich żołnierzy, którzy stali z wybałuszonymi oczami, nic nie mówiąc. - Idź z Gentrym na dół i zaczekajcie w samochodzie. Jeśli nie będę was potrzebował, dam wam znać i wrócicie do bazy. Drzwi windy otworzyły się z sykiem. Przez chwilę wszyscy patrzyli jeden na drugiego, obaj żołnierze, ubrani na czarno ludzie z kanapy, kapitan Ron, tato i generał. A potem generał ponownie się uśmiechnął. - W porządku. No, chłopcy, słyszeliście, co powiedział kapitan. - Dał znak żołnierzom, żeby weszli do windy. Wciąż stali z wybałuszonymi oczami, gdy drzwi się zamknęły. Patrząc, jak młodzi żołnierze w lśniących hełmach znikają, Christabel, nie wiadomo dlaczego, poczuła się tak samo jak wtedy, gdy mama pierwszy raz zostawiła ją samą w przedszkolu. Chwyciła rękę ojca i ścisnęła ją mocno. - Rozgośćcie się - rzucił generał pogodnie. - Jestem w trakcie ważnej konferencji, ale będę wolny za jakieś pół godziny i wtedy urządzimy sobie długą pogawędkę. - Odwrócił się do mężczyzn w czarnych kombinezonach. - Zadbajcie, żeby naszym gościom niczego nie brakowało. I chciałbym, żeby tu jeszcze byli, kiedy wrócę. Tylko łagodnie, proszę, łagodnie. - Odwrócił się i ruszył z powrotem do sypialni. - Generale Yacoubian, sir - odezwał się tato Christabel. - Ponawiam prośbę o wypuszczenie mojej córki i pana Ramseya. Byłoby o wiele łatwiej wszystkim... Gdy generał się odwrócił, Christabel wydało się, że jego oczy są dziwne i jasne jak oczy ptaka. - Łatwiej? Sorensen, to chyba nie ja będę musiał się postarać, żeby wszystko poszło łatwiej. To nie ja będę musiał odpowiedzieć na kilka pytań. - Znowu ruszył w stronę sypialni, lecz zaraz znowu się zatrzymał i odwrócił. - Widzisz, ktoś z twojego biura o nazwisku Duncan skopiował zlecenie badań laboratoryjnych, dokument, który powinien trafić do mnie, a który z jakichś powodów ukryłeś. Bardzo ciekawa lektura. Naukowa analiza, jaką przeprowadziłeś na okularach przeciwsłonecznych. Bardzo interesujących okularach przeciwsłonecznych, muszę przyznać. Coś ci to mówi? Kapitan Ron patrzył całkowicie zdezorientowany, za to tato Christabel zbladł, jakby coś z niego wyciekło. - Siedź więc spokojnie i czekaj, aż wrócę. - Generał znowu się uśmiechnął. - Możesz nawet się pomodlić, jeśli umiesz. - Wreszcie wyszedł do sypialni i zamknął za sobą drzwi. Nastąpiła długa cisza. A potem jeden z żołnierzy, ten o nazwisku Pilger, powiedział: - Jeśli dzieciak jest głodny, to w minibarze są orzeszki i czekolada. - Potem ponownie odwrócił się do ściennego ekranu. Problem polega na tym, pomyślała Dulcie, że tak naprawdę nie znam go aż tak dobrze. Przeglądała rutynowe poziomy konserwacyjne systemu Stracha, których wystrój bardzo przypominał wystrój jego domu - całkowicie pozbawione dekoracji i bezbarwne. W jej systemie pełno było porozrzucanych notatek i nie dokończonych projektów, nie wspominając o najprzeróżniejszych fragmentach kodów - od przestarzałych programów usługowych, kod- busterów, które zostawiała, licząc na to, że jeszcze kiedyś natknie się na podobny system, do algorytmów na tyle ciekawych, że zachowywała je niczym piękne przedmioty - podczas gdy u Stracha wszystko było na swoim miejscu i tylko to, co niezbędne i co w żaden sposób nie wiązało się z jego osobą. Bardzo się chowa. Pewnie typ analno-wstrzymujący. Taki co to zwija wszystkie skarpety w ten sam sposób. Ale mając w pamięci własne dzieciństwo spędzone pod skrzydłami nie przejmującej się niczym matki, żyjącej w świecie cyganerii (zwykle rano, zanim przygotowała sobie śniadanie, musiała pozmywać naczynia pełne gnijącego jedzenia, które pozostało z poprzedniego wieczoru, a także obejść całe mieszkanie, by pogasić świece i wyekspediować gości śpiących w najdziwniejszych miejscach), uznała, że nieco przesadna dbałość o porządek nie stanowiła wcale najgorszej z męskich cech. Przeprowadzała rutynowe testy sprawdzające system ich projektu, który mimo niepokoju Stracha miał się całkiem dobrze, i sporządzała właśnie zapiski z wypadu do systemu Graal, którym miała się zająć później, gdy nieoczekiwanie natrafiła na coś dziwnego. Przypominało to zwykłą partycję w systemie Stracha - wydzieloną skrzynkę z danymi - ale nie to ją zdziwiło. Systemy zwykle dzieliło się ze względów organizacyjnych i większość osób pracujących online swoje środowisko systemowe organizowała z taką samą starannością, z jaką urządzała mieszkania w RL. W wypadku Stracha uderzył ją właśnie brak jakiejkolwiek dbałości w tym względzie: nigdy nie zadawał sobie trudu, aby zmienić jakieś ustawienia, nazwy czy infrastrukturę oryginalnych pakietów systemowych. Czuła się tak, jakby się zorientowała, że obrazki na biurku szefa są zdjęciami uśmiechniętych modelek z katalogu, które tam zamieszczono przy zakupie ramek. Nie, sam podział nie był niczym nadzwyczajnym. Intrygujące było to, że partycja była niewidoczna albo za taką miała uchodzić. Sprawdziła w katalogach, ale nie znalazła niczego, co by korespondowało z tym dość rozległym obszarem danych. Takie ukryte drzwiczki, pomyślała. No, panie Strach, a więc coś chowa pan tylko dla siebie. Wydało jej się to dość oryginalne - bardzo chłopięce, jak domek na drzewie. Dziewczynom wstęp wzbroniony. Oczywiście Strach był nowicjuszem w tych sprawach, a Dul-cie doświadczoną dziewczyną, przed którą trudno było ukryć cokolwiek. Wahała się przez kilka chwil - niezbyt długo - upominając siebie, że tak nie można, że jej szef ma prawo do prywatności, a poza tym zajmuje się bardzo niebezpiecznymi rzeczami i pracuje z niebezpiecznymi ludźmi, którzy naruszenie własności traktują bardzo poważnie. Dulcie (która zwykle przegrywała w podobnych dyskusjach z sobą) uznała jednak te argumenty bardziej za wyzwanie niż ostrzeżenie. A czy ona nie zadawała się z niebezpiecznymi chłopcami? Czy zaledwie kilka tygodni wcześniej nie zastrzeliła jednego z nich? To, że od tamtej pory dręczyły ją koszmary i żałowała, że nie znalazła jakiejś wymówki, by tego nie robić (niesprawna broń, zatrzaśnięte drzwi, napad padaczki), nie znaczyło jeszcze, że nagle okazała się nie dość dobra, żeby się nie bawić z dużymi chłopcami. A poza tym, pomyślała, to może być interesujące, móc zajrzeć do jego umysłu. Przekonać się, o czym naprawdę myśli. Oczywiście może się okazać, że to zwykłe rachunki. Ktoś, kto ma takiego bzika na punkcie porządku, może bardzo poważnie traktować dane używane dwukrotnie. Pierwsze próby zajrzenia do schowka nie doprowadziły jej jednak nawet do dziurki od klucza, nie wspominając już o samym kluczu. Wyglądało na to, że nie tak łatwo przyjdzie jej się dowiedzieć, czy za tymi drzwiami znajduje się coś ciekawego. Trochę zawstydzona, jak wtedy gdy jako młoda dziewczyna przeszukiwała szuflady biurka matki, wymazała wszelkie ślady swoich poszukiwań i wyszła z systemu. Tajemnicza skrytka pracodawcy wciąż nie dawała jej spokoju, kiedy stała nad jego pogrążoną we śnie postacią, która spoczywała niczym czarny klejnot pośród białej wyściółki łóżka dla pacjentów w śpiączce. Rzeczywiście - tak naprawdę to nic o nim nie wiem, pomyślała, patrząc na jego oczy przysłonięte powiekami, drobne ruchy tęczówek widocznych między siatką rzęs. No, może to, że nie należy do najbardziej zrównoważonych osób na świecie. Dobrze pamiętała jego napady gniewu. Ale jest w nim coś jeszcze - spokój, przebiegłość. Przypomina dużego kota albo wilka. Trudno było uniknąć takich porównań - zwierzęcy wdzięk Stracha wykraczał poza świat cywilizacji. Podziwiała właśnie, jak jego kakaowa skóra absorbuje i łagodzi bijące z góry ostre kliniczne światło, gdy nagle Strach otworzył oczy. - Witaj, kochanie - powiedział, uśmiechając się szeroko. - Co to, jesteśmy dzisiaj trochę nerwowi? - O mój Boże...! - Zaczerpnęła gwałtownie powietrza, by odzyskać oddech. - Mogłeś mnie ostrzec. Nie można się było z tobą skomunikować prawie przez dwadzieścia cztery godziny. - Pracowałem - powiedział. - Dużo się dzieje. - Jeszcze bardziej wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Ale teraz chcę ci coś pokazać. Chodź do mnie. Dopiero po chwili dotarło do niej, że nie było to zaproszenie do tego łóżka - bardzo nieprzyjemny pomysł, nawet gdyby jej uczucia wobec niego były bardziej ambiwalentne: mruczenie silników i nieustanny powolny ruch powierzchni łóżka sprawiały, że przypominało ono morskie stworzenie - ostrygę pozbawioną skorupy. - Do sieci... tak? - Do sieci. Anwin, wolno myślisz dzisiaj. - Po prostu miałam mnóstwo pracy i spałam tylko dwie godziny. - Starała się zapanować nad głosem, ale bardzo denerwowała ją jego młodzieńcza figlarność. - Co mam robić? - Idź za mną, tylko pilnuj się, żebyś była dobrze zabezpieczona. Będzie ci to bardzo potrzebne. Na pierwszym poziomie zabezpieczeń podasz hasło „Nuba”. N-U-B-A. Nic więcej. - Co to znaczy? Ponownie się uśmiechnął. - To jedno z naszych aborygeńskich słówek, kochanie. Pochodzi z północy, z wyspy Melville. - Ale co ono znaczy? Jest obraźliwe czy coś w tym rodzaju? - Och, nie. Nie. - Zamknął oczy, jakby powracał w sen. - To określenie niezamężnej kobiety. Takiej jak ty, prawda? - Zachichotał, delektując się jakąś ukrytą myślą. - Do zobaczenia w sieci. - Natychmiast wyraźnie się rozluźnił, opadając w głąb systemu jak pływak, który zsuwa się do wody. Dopiero po dłuższej chwili zdała sobie sprawę, że wciąż drży nieco zaskoczona jego nagłym przebudzeniem. Jakby mnie obserwował, pomyślała. Jakby stał za mną i czekał na dogodną chwilę, żeby mnie przestraszyć. Sukinsyn. Nalała sobie kieliszek wina i opróżniła go szybko, zanim położyła się na kanapie ze światłowodowym łączem. Dulcie zaledwie zdążyła wypowiedzieć słowo „kod”, gdy pustka pierwszego poziomu systemu nabrała nagle głębi i barwy. W pierwszej chwili buchnął na nią tak oślepiający blask, że przez chwilę pomyślała, iż patrzy prosto w słońce, a potem otworzyły się przed nią ogromne spiżowe drzwi i weszła-w ciemność. Ciemność nie była całkowita: z drugiego końca korytarza przyciągało ją słabe, jarzące się światło. Przypłynął ku niej cichy szum, niski i powolny niczym odgłos oceanu szurającego łapą fal na kamiennej plaży. Gdy światło rozjaśniło się na tyle, że dostrzegła już ogromną komnatę, pełną cieni i stłoczonych okrągłych kształtów, przez co przypominała pole zakopanych głęboko megalitów, mimowolnie pomyślała, że znalazła się we śnie. Musiała dopiero spojrzeć na własne nogi i nagie stopy, dość muskularne po latach lekcji tańca, by się przekonać, że tak nie jest. Bo kto by widział swoje stopy we śnie? Rozpoznała także swoje ręce, długie palce pokryte piegami widocznymi nawet w niewyraźnym świetle. To jest sym... mnie samej, zdała sobie sprawę, wchodząc do ogromnej komnaty. Natychmiast zanurzyła się w oceanie zawodzących głosów. Tysiąc ludzi, może więcej, klęczało na podłodze ogromnej sali, a ich rytmiczne nucenie wznosiło się ku wysokiemu sufitowi. Wzdłuż ścian w niszach płonęły lampy oliwne, przez co wszystko drgało jak na zarejestrowanym obrazie z początków technologii. Między stłoczonymi postaciami widniało przejście z białego marmuru. Żaden z klęczących nie spojrzał na Dulcie, gdy szła między nimi. W drugim końcu komnaty, na tronie umieszczonym na podwyższeniu, siedziała nieruchoma postać, niczym posąg z pogańskiej świątyni, z długim srebrnym prętem w dłoni. Była większa od człowieka, lecz jej ciało było ludzkie, choć skóra czarna i lśniąca jak chińska emalia. Za to głowa była głową zwierzęcia podobnego do psa. Gdy zbliżyła się do podwyższenia, mamroczące głosy ucichły. Postać z psim łbem siedziała nieruchomo z głową opuszczoną, przymkniętymi oczami i pyskiem złożonym na ogromnej piersi, tak że Dulcie zaczęła podejrzewać, że naprawdę jest to posąg. Nieoczekiwanie ogromne żółte oczy otworzyły się, a klęczące postacie ryknęły jednym głosem: - Witaj, Dulcie! - W komnacie zagrzmiało echo ich głosów, zagłuszając jej okrzyk zaniepokojenia. - Wyglądasz dzisiaj świetnie - dodały z siłą wystrzału artyleryjskiego. I znowu zaległa cisza, a Dulcie zatoczyła się krok w tył. Postać na podwyższeniu wstała, osiągając rozmiary prawie trzech metrów, a jej pysk otworzył się w chytrym uśmiechu, ukazującym długie zęby. - I co? Podobało ci się? Po prostu chciałem cię powitać. Ciekawe, czy można się zmoczyć w VR? - pomyślała, ale głośno powiedziała tylko: - Świetne. Postarzałam się o kilka lat. - A czego się spodziewałaś od Pana Życia i Śmierci? Kwiatów? Śpiewu i tańców? To też da się zrobić. - Uniósł srebrny pręt i z góry posypały się płatki róż. Gramoląc się nieporadnie i mrucząc pod nosem, tysiące łysych kapłanów dźwignęło się na nogi i pogrążyło w nieporadnym tańcu. - Życzysz sobie jakąś konkretną muzykę? - Niczego nie chcę. - Dulcie patrzyła poprzez wirujące płatki, starając się zignorować niepokojący spektakl tysiąca aktorów o pustym spojrzeniu, obutych w sandały i wykonujących spastyczne ruchy. - Cholera, co to za miejsce? - Ulubione miejsce Starego. - Dał znak ręką i kapłani ponownie opadli na kolana. W powietrzu unosiło się jeszcze kilka płatków róży. - Jego ulubiona symulacja - Abydos, starożytny Egipt, zdaje się. Czuła się nieswojo, prowadząc rozmowę z człowiekiem dwukrotnie większym od niej, z głową szakala, jakby brała udział w grze albo przedstawieniu interaktywnego teatru. - Starego... Masz na myśli swojego... pracodawcę? A ty kim tu jesteś? Sparky Cudowny Pies? Ponownie błysnął zębami w uśmiechu. - Tutaj zawsze występowałem w tym symie. Oczywiście wtedy przyjmowałem rozkazy, a teraz je wydaję. - Na plecy! - zawołał. - Udajemy martwych! Kapłani opadli na brzuchy, wykonali obrót i znieruchomieli z wzniesionymi kolanami i łokciami. - To nawet zabawne na swój sposób, szczególnie kiedy pomyślę, jak bardzo coś takiego by wkurzyło tego starego mastodonta. - Dał znak jednemu z najbliżej leżących kapłanów, który natychmiast zerwał się na nogi i przybiegł pod tron. Dulcie przyglądała się symowi z zainteresowaniem. Niczym się nie różnił od prawdziwej osoby, nawet krople potu na jego głowie wyglądały bardzo naturalnie. - To jest Dulcie - Strach zwrócił się do kapłana. - Kochasz ją. Jest twoją boginią. - Kocham ją - zaintonował kapłan, chociaż nie spojrzał na przedmiot swoich nowych uczuć. - Jest moją boginią. - Zrobisz dla niej wszystko? - Tak, panie. - W takim razie pokaż, jak bardzo ją kochasz. Kapłan dźwignął się na nogi - był to gruby osobnik w średnim wieku, z lekką zadyszką. Podszedł do jednej z nisz. Dulcie zobaczyła przerażona, że mężczyzna chwycił lampę oliwną i przechyliwszy ją, wylał jej zawartość na swoją głowę. W jednej chwili stanął w płomieniach. Ogień pełzał po jego białej szacie, a głowę otaczała ognista aureola. - Kocham cię, bogini - jęknął, gdy jego twarz poczerniała. - O mój Boże, ugaś go, skończ z tym! - krzyknęła. Strach skierował w jej stronę twarz zakończoną długim pyskiem. Wyraźnie zdziwiony podniósł pręt. Płonąca postać zniknęła. Pozostali kapłani wciąż leżeli na plecach niczym martwa szarańcza na polu. - Chryste, dziewczyno, to tylko kody. - Nic mnie to nie obchodzi - odpowiedziała. - To nie znaczy, że muszę oglądać podobne rzeczy. Postać szakala zniknęła, a w jej miejsce na najwyższym stopniu tronu pojawił się prawdziwy Strach, normalnych rozmiarów, w czarnym luźnym stroju. - Nie chciałem cię przestraszyć, kochanie - powiedział, a jego głos bardziej sugerował rozdrażnienie niż skruchę. - Ja tylko... - Pokręciła głową. - A tak w ogóle, to co tu się dzieje? Mówiłeś, że to... miejsce Starego. Gdzie on jest? Co robiłeś tyle czasu w systemie? - Różne rzeczy. - Jego szeroki uśmiech był tylko trochę mniej zwierzęcy. - Później ci opowiem, ale najpierw chciałem cię zabrać na krótką wycieczkę. Tak dla zabawy. - Dziękuję, nie chcę oglądać więcej żywych pochodni. - Jest tu mnóstwo ciekawszych rzeczy. - Uniósł dłoń i srebrny pręt skurczył się nagle do rozmiarów małego walca. - Chodźmy. - Zapalniczka! - powiedziała. - Co...? Nim zdążyła dokończyć, ogromna komnata Abydos-Które-Było zniknęła wraz z tysiącem cierpliwych kapłanów. To była wycieczka! Najpierw zatrzymali się w Rzymie z czasów cesarstw. Na ulicach rozbrzmiewały okrzyki ulicznych handlarzy, a wiatr od Tybru niósł odór ludzkiego potu i uryny. Potem Strach przeniósł Dulcie na skróty w parne popołudnie afrykańskiej równiny zamieszkanej przez dziwne stworzenia wielkości słoni, których Dulcie nigdy wcześniej nie widziała. A zaraz później przeprowadził ją przez śliwkowe sady mitycznych Chin na klifową krawędź, skąd roztaczał się widok na wodospad wysoki na milę albo i więcej, i wreszcie na białe połacie krańców północy, gdzie pulsująca zorza polarna wisiała nad ich głowami niczym fajerwerki pokazane w bardzo zwolnionym tempie. - Mój Boże - powiedziała, obserwując obłoczek własnego oddechu. - Niesamowite! Owszem, wiedziałam, że istnieje wiele symświatów - zwiedziliśmy kilka za pośrednictwem symu Quan Li, ale... - Zadrżała, bardziej z wrażenia niż autentycznego chłodu. Może za pomocą jakiejś sztuczki w tym symświecie albo za sprawą Stracha temperatura w tym miejscu przypominała temperaturę wczesnowiosennego wieczoru. - I możesz chodzić, gdzie zechcesz? - Mogę chodzić, gdzie tylko zechcę, i robić, co mi się podoba. - Teraz na jego ustach gościł już tylko półuśmiech, który upodabniał go do kota, który właśnie schwytał kanarka. Obrócił zapalniczkę w palcach. - To już nie będzie mi potrzebne. Ty także będziesz mogła robić, co ci się spodoba, jeśli tylko zadbasz, żebym był zadowolony. Poczuła dreszcz ostrzeżenia. - A co dokładnie masz na myśli...? - Rób swoje i trzymaj się z dala od kłopotów. - Spojrzał na nią tak, że skurczyła się w środku. Wydawało jej się, że informacje o próbie wejścia do jego skrytki ma wypisane na czole niczym stygmaty. - Nie masz pojęcia, co tam się dzieje. Spojrzała w dal ponad bezkresnymi lodowymi polami i migocącymi światłami północy. - A co z twoim pracodawcą? Dokąd poszedł? Jak to możliwe, że masz dostęp do wszystkiego...? W pobliżu kawał lodu wielkości boiska do piłki nożnej jęknął i poruszył się, podnosząc krawędź ponad wieczną zmarzlinę i przechylając całą płytę lodową, na której stali Dulcie i Strach. Zachwiała się, powstrzymując okrzyk strachu, i oparła o ramię Stracha, by nie stracić równowagi. Otworzył szeroko oczy. - Nie ma się czego bać - uspokoił ją, chociaż wydawał się raczej rozbawiony jej niepokojem. - Tutaj nawet jeśli giniesz, po prostu wypadasz z sieci. Jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy mogą swobodnie wchodzić i wychodzić z sieci. - A jej właściciele? Ci... ludzie z Graala? Wzruszył ramionami. - Nastąpiły pewne zmiany. - I masz kontrolę nad całym systemem? Możesz robić różne rzeczy? Skinął głową. Wydawał się zadowolony jak dziecko i Dulcie zdała sobie sprawę, że zupełnie jak chłopiec bardzo pragnie się popisać. - Cokolwiek. Co chcesz zobaczyć? - Czy w takim razie wypuściłeś z sieci tamtych ludzi? - Tamtych...? - Tych, z którymi podróżowaliśmy - Martine, T4b, Słodkiego Williama. Jeśli kontrolujesz całą sieć, to pewnie możesz ich uwolnić... - Teraz dopiero zdała sobie sprawę, że tęskni trochę za nimi. Spędziwszy z nimi tyle czasu, całe tygodnie, poznała ich lepiej niż większość ludzi, których znała w prawdziwym życiu. Pamiętała, jak bardzo byli nieszczęśliwi, przestraszeni, osaczeni... Kamienne oblicze Stracha stało się jeszcze bardziej nieprzeniknione. Pociągnęła go za rękaw. - Wypuścisz ich, prawda? - Gdy nic nie odpowiedział, pociągnęła jeszcze raz. Wyrwał ramię z taką gwałtownością, że niemal ją przewrócił. - Zamknij się - warknął. - Ktoś nadaje na głównym paśmie komunikacyjnym. Stojąc pośrodku białego świata pogrążonego w niemal idealnej ciszy przerywanej tylko głuchymi pomrukami przemieszczającego się lodu, obserwowała, jak porusza nieznacznie ustami, komunikując się podprogowo z niewidzialnym rozmówcą. Jego twarz rozjaśnił powolny uśmiech, wydawało się, że powiedział jeszcze coś, a potem jego palce przesunęły się szybko po zapalniczce. Kiedy znowu spojrzał na nią, wyraz jego oczu był już łagodniejszy. - Przepraszam. Tym będę musiał się zająć później. - Skinął głową. - O czym mówiliśmy? - O tamtych ludziach, którzy zostali uwięzieni przez właścicieli Graala. - Ach, tak. Ostatnio miałem zbyt dużo pracy, żeby się zająć Martine i pozostałymi. Ale teraz uzyskam bezpośredni dostęp do nich. Masz rację - muszę się nimi zająć. - Zamknął oczy na chwilę. Gdy znowu je otworzył, jego dziwne uniesienie rozjarzyło się jeszcze bardziej. - Chodź, pokażę ci coś jeszcze. Zanim zdołała otworzyć usta, góry lodowe zniknęły, a oni unosili się nad bezmiarem oceanu. Poza słońcem, które znalazło się już nad horyzontem i muskało grzbiety fal miedzianym światłem, widać było tylko bezmiar wód. - Co to jest...? - zapytała, lecz dał jej znak, żeby milczała. Długo unosili się nad zielonym bezmiarem, aż Dulcie zauważyła, że ułożenie fal zaczyna się zmieniać i traci regularność. Patrzyła zdumiona, jak morze zaczyna kipieć, strzelając w górę pióropuszami fal, wysokimi na kilkadziesiąt, a nawet na kilkaset metrów, i wyrzucając fontanny piany. A potem niczym spiczasty przód pocisku wystrzelonego z niewiarygodnie ogromnej łodzi podwodnej spod powierzchni wściekłego morza wynurzyła się pierwsza wieża. Trwało to niemal godzinę, a Dulcie ani na moment nie oderwała oczu od rozgrywającego się spektaklu. Miasto wynurzyło się z kipieli, jakby sama ziemia rodziła w bólach, ukazując najpierw iglice najwyższych budowli spowite plątaniną ogromnych lin wodorostów, a zaraz potem ściany cytadeli pokryte pancerzem wilgotnych pąkli lśniących w słońcu. Zanim cytadela, która wynurzyła się nad powierzchnię, ociekając wodą spływającą po dachach i ścianach, opadła z rykiem z powrotem do morza, wzbijając fontanny piany, pojawiła się góra i pozostała część miasta, które do niej przywarło. Zatopione wcześniej ulice teraz na powrót zamigotały w świetle. Gdy spektakl dobiegł końca i monstrualna pusta skorupa Atlantydy całkowicie wyłoniła się z głębin, Strach w poufałym geście położył rękę na jej drżących ramionach i przysunął twarz do jej ucha. - Rozgrywaj swoje karty uczciwie, słodziutka - wyszeptał - a kiedyś wszystko to będzie twoje. - Potem zsunął dłoń i klepnął ją w pośladek. - Nawet osuszę to dla ciebie. Ale teraz musisz mi wybaczyć, mam jeszcze kilka rzeczy do zrobienia. A ty tylko trzymaj się z dala od kłopotów i pilnuj, żeby na moim strychu nic się nie zapaliło. Bywaj. W następnej chwili leżała już na swojej kanapie w przystosowanym do ich celów magazynie w dzielnicy Redhouse, cała spięta, z głową pulsującą bólem. Po drugiej stronie pokoju spoczywał Strach, nieruchomy niczym ciało wystawione przed pogrzebem. Dopiero później, kiedy już wzięła prysznic i opróżniała drugi kieliszek wina, zrozumiała, że właśnie wróciła z najdziwniejszej pierwszej randki, jaką można sobie wyobrazić. - Chodź tu, kochanie - powiedział Catur Ramsey do dziewczynki. - Chodź i popatrz na żyrafy. Spojrzała na niego niepewnie, potem na ojca, który stał w drugim końcu apartamentu. Dopiero kiedy Sorensen dał jej znak, przyszła na kanapę i zwinęła się w kłębek obok Ramseya. Podniósł hotelowy przewodnik i dotknął obrazka tanzańskiego kurortu. Obraz natychmiast się ożywił. Ramsey wyłączył dźwięk. - Widzisz, jakie są wysokie? - zapytał. - Jedzą liście z czubków drzew. Christabel zmarszczyła brwi, a rzęsy przesłoniły częściowo jej duże poważne brązowe oczy. Wyczuwał, że dziewczynka bardzo stara się opanować zdenerwowanie. Catur Ramsey podziwiał ją po raz kolejny. - Czy nie bolą ich szyje, kiedy tak je wyciągają? - spytała. - Och, nie. Na pewno nie bardziej niż ciebie, kiedy wyciągasz rękę, żeby sięgnąć coś z półki. Do tego są stworzone. Przygryzła wargę, gdy na kolejnej ilustracji broszury pojawiła się szczęśliwa rodzina jedząca posiłek na werandzie z widokiem na kałużę w wyschniętym korycie rzeki, a po stepie skąpanym w świetle reflektorów przechadzały się zebry i antylopy impala. Ramsey też nie czuł się lepiej. Zerknął na pad, rozmyślając o możliwości ponownego połączenia, lecz niższy z dwóch strażników, który nazywał się Pilger - niższy, ale mierzący niemal dwa metry i umięśniony jak zawodowy zapaśnik - nie spuszczał z niego oka z wyrazem mylącej obojętności na twarzy. Ramsey był wściekły na siebie, że nie zabrał t- wejścia. Ojciec Christabel, major Sorensen, już jakiś czas temu wyszedł do kuchni i zaczął manipulować przy panelu dotykowym kuchenki. Olbrzym o imieniu Doyle, drugi ochroniarz generała, przerwał na chwilę oglądanie meczu europejskiej piłki nożnej na ściennym ekranie. - Co robisz? - zapytał. - Chcę dać córce filiżankę czekolady - odparł Sorensen opryskliwie. Ramsey wyczuł jednak coś nienaturalnego w jego zachowaniu. Nie miał pojęcia, co naprawdę robi major, ale liczył na to, że strażnicy nie obserwują ich zbyt uważnie. Z drugiej strony miał nadzieję, że Sorensen nie planuje zbyt heroicznego wyczynu - Doyle i Pilger byli uzbrojeni po zęby, broń miał także przyjaciel Sorensena, kapitan Parkins, który teraz siedział sztywno na krześle ze wzrokiem wbitym w podłogę. W końcu to on ich aresztował, a teraz musieli czekać nie wiadomo jak długo na generała Yacoubiana. A zatem mieli trzech uzbrojonych osiłków przeciwko sobie. A przecież on i Sorensen byli bezbronni, a dziewczynka pewnie nawet nie umie jeszcze dobrze jeździć na rowerze. - Tatusiu - odezwała się niespodziewanie Christabel. Nie potrafiła dłużej udawać, że interesuje ją polowanie lwicy na gnu, które oglądała już po raz piąty w przewodniku. - Kiedy wrócimy do domu? Chcę zobaczyć mamusię. - Niedługo, kochanie. Ramsey poczuł dreszcz niepokoju, widząc, że Sorensen wciąż stoi odwrócony do nich plecami, czekając, aż zagotuje się woda. Doyle i Pilger wyglądali, jakby wykonywali swoje codzienne rutynowe obowiązki, ale Ramsey zdążył poznać podobne typy w wojskowych bazach, w których spędził dzieciństwo, a także w policyjnych barach, do których musiał zachodzić w ramach zawodowych obowiązków. Patrząc na ich ciała, trudno było się oprzeć myśli, że zostały wzmocnione metabolicznie. Doyle miał wyraźnie przyżółcone białka, co mogło oznaczać wiele nieprzyjemnych rzeczy. Jeśli przeszedł przez jeden z wojskowych programów biomod, należało się spodziewać, że nawet gdyby Sorensen rzucił w niego czajnikiem pełnym wrzątku, mimo poparzeń trzeciego stopnia i tak byłby jeszcze w stanie złamać karki kilku osobom. O rany, pomyślał Ramsey błagalnie. Majorze, nie rób niczego głupiego. Zaczął się zastanawiać, w co właściwie się wpakował. Najwyraźniej Yacoubian wiedział o czymś, co napełniało Sorensena śmiertelnym przerażeniem - major zbladł jak ściana, kiedy generał wspomniał o okularach - do tego nikomu z nich nie wolno było się ruszyć bez pozwolenia generała. Ramsey był wściekły, że nie miał więcej czasu, żeby porozmawiać z Sorensenem, i że nawet nie poznał tego dziwnego osobnika Sellarsa, zanim wybuchła cała ta sprawa. Czuł się tak, jakby wszedł bez przygotowania na salę sądową, a oskarżonemu groziła kara śmierci. I jakby dowiedział się, że to on jest oskarżonym. Jego nerwowe rozmyślania przerwała Christabel, która zaczęła schodzić z kanapy z wyraźnym zamiarem udania się do ojca. Sorensen dał jej znak, żeby została na miejscu. - Jeszcze gorące, Christabel - powiedział ostro. - Przyniosę ci, kiedy będzie gotowe. Dziewczynka skrzywiła się, a w jej oczach zalśniły łzy. Ramsey spojrzał bezradnie na kapitana Parkinsa, który wciąż siedział ze wzrokiem wbitym w niebieski dywan, jakby ten przedmiot go obraził, po czym wstał, wziął ją za rękę i ponownie posadził na kanapie. - Wszystko w porządku, kochanie. Chodź, usiądź przy mnie. Opowiedz mi o szkole. Jakich masz nauczycieli? W przyległym pokoju rozległo się głuche uderzenie. Przez chwilę wydawało mu się, że słyszy głos rozgniewanego generała. Obaj strażnicy spojrzeli po sobie, po czym wrócili do oglądania meczu. Ramsey zastanawiał się, z kim konferuje generał i dlaczego jest to ważniejsze niż przesłuchanie Sorensena. Generał niewątpliwie zadał sobie wiele trudu, by odnaleźć ojca dziewczynki. Tym dziwniejsze więc było to, że odłożył całą sprawę, choćby tylko na pół godziny. Ramsey zerknął na ekran ścienny. Prawie na godzinę. O co tu chodzi? Coś uderzyło mocno w drzwi łączące oba pokoje, jakby ktoś natarł na nie młotem. Ramsey miał tylko chwilę na zastanowienie się, dlaczego w tak drogim apartamencie mają tak cienkie drzwi, że drżą od uderzenia pięścią kogoś, kto się rozzłościł w czasie konferencji telefonicznej. Zaraz potem Doyle zerwał się na nogi. Przemierzył cały pokój chyba tylko dwoma krokami, przerażająco szybko, tak jak się spodziewał Ramsey, i stanął pod drzwiami pokoju generała, nasłuchując. Zapukał dwukrotnie. - Generale? Wszystko w porządku? - Zerknął przez ramię na Pilgera, który także już wstał, i ponownie zapukał. - Generale Ya-coubian? Sir, potrzebuje pan pomocy? - Przyłożył ucho do drzwi w oczekiwaniu na odpowiedź. Po chwili uderzył w drzwi ogromną płaską dłonią. - Generale! Proszę otworzyć, sir! - Co oni robią? - zapytała Christabel coraz bliższa płaczu. - Dlaczego krzyczą...? Doyle cofnął się o krok, wsparł na ramieniu Pilgera i kopnął w drzwi. - Zaryglowane - stęknął. Teraz obaj strażnicy kopnęli jednocześnie i drzwi zapadły się do środka. Pilger zrzucił je dodatkowym kopnięciem z połamanych zawiasów, a Doyle wyrwał z kabury na boku pistolet maszynowy i wszedł do pokoju z bronią gotową do strzału. - Cholera! - Jego głos dochodził gdzieś z wnętrza pokoju. Pilger. także z przygotowaną bronią, poszedł za nim. Ramsey odczekał chwilę. Gdy nie usłyszał żadnych strzałów, wstał i podszedł ostrożnie do drzwi, usiłując zajrzeć do pokoju generała. Kapitan Par-kins wciąż siedział wychylony mocno do przodu i z szeroko otartymi ustami. - Christabel! - rozległ się gdzieś z tyłu krzyk Sorensena. - Nie wstawaj! Siedź na tej cholernej kanapie! Doyle klęczał nad ciałem generała Yacoubiana, które leżało rozciągnięte na podłodze między drzwiami i ogromnym łóżkiem. Nogi generała otulał splątany szlafrok, rozchylony na jego pokrytej siwym włosem piersi. Opalona skóra przybrała dziwny odcień szarości. Leżał z językiem wywalonym na wierzch, który przypominał kawał szmaty. Doyle zaczął już reanimację. Jak we śnie. Przez chwilę Ramsey zastanawiał się, jak to możliwe, że zaledwie w ciągu kilku sekund strażnik swoim uciskiem zdołał spowodować szeroką, purpurową pręgę na piersi generała. - Karetka do garażu - wycedził przez zęby Doyle. - Poważny przypadek. I zabierzcie zestaw. Pilger biegł już z powrotem do głównego pokoju, przyciskając palec do wtyczki na szyi. Wyrzucił w powietrze sekwencję kodu, a potem nagle odwrócił się i zatoczył łuk pistoletem. - Wszyscy na podłogę. Szybko! - Nie patrząc, czy go posłuchali, przyklęknął, wyciągnął spod kanapy czarną walizę i wrócił z nią szybko do sypialni. Zwolnił zamki i popchnął walizkę w kierunku Doyle’a, który wciąż reanimował generała. Każdy ucisk wstrząsał ciałem Yacoubiana. Pilger wyciągnął strzykawkę z wewnętrznej kieszeni walizki. Kiedy ją sprawdzał, zobaczył w drzwiach Ramseya. W jego drugiej ręce pojawił się pistolet. - Cholera! Mówiłem na podłogę, wszyscy! - Tatusiu! - dobiegł płaczliwy głos z drugiej części apartamentu. - Tatusiu! W chwili kiedy się cofał, patrząc bezradnie w przerażająco duży otwór lufy broni Pilgera, Ramsey Catur dostrzegł kątem oka jakiś’ ruch. Skulił się, lecz nie padł żaden strzał. Spojrzał na prawo i zobaczył coś, co wydało mu się zupełnie bezsensowne: major Michael Sorensen stał na krześle w kuchni i trzymał w szczypcach do lodu płonącą serwetkę. Trzymał ją wysoko pod sufitem niczym parodia Statuy Wolności. - Kazałem wszystkim położyć się na podłodze! - krzyknął Pilger, który nie widział tej dziwnej sceny. W momencie gdy Doyle aplikował zastrzyk podskórny na środku ciemnej pręgi na piersi Yacoubiana, Pilger zatoczył bronią łuk, omiatając nią drzwi, a potem zniżył ją na wysokość kolan Ramseya. Wtedy coś trzasnęło i zasyczało. Nagle zaczął padać purpurowy śnieg. Płytki sufitu przekręciły się jak listwy drewnianej żaluzji. Spomiędzy nich wysunęły się małe dysze, wyrzucające obłoczki jasnola-wendowej pianki gaśniczej. Światła w pokoju zaczęły mrugać i rozległo się przeraźliwe wycie. Sorensen przebiegł obok Ramseya, chwycił córkę z podłogi i popędził do windy, gdzie zaczął przyciskać guzik. Doyle był zajęty zakładaniem drugiej łaty defibrylacyjnej na wciąż nieruchomej piersi generała, lecz Pilger wyszedł z sypialni z bronią skierowaną przed siebie, machając ręką, by rozpędzić purpurową mgłę. Przyłożył lufę do głowy majora Sorensena, tuż obok przerażonej twarzy Christabel. - Chyba nie chcesz, żeby tak to się skończyło? - warknął. - Żeby twój mózg rozchlapał się na twojej córce? W takim razie odsuń się od drzwi i na podłogę. - Nie, tak to się nie skończy. - Kapitan Ron Parkins stanął za Pilgerem i przyłożył do jego głowy własną broń. Na jego czerwonej twarzy gniew mieszał się strachem. - Nie pozbędziecie się nas, kimkolwiek jesteście, sukinsysny. Ci ludzie mnie podlegają, a nie wam. Wracaj do generała, a my wychodzimy. W następnej chwili drzwi windy otworzyły się z sykiem. Ramsey, na którego drodze do wolności stali kapitan Parkins i Pilger, ze wszystkich sił starał się opanować gwałtowne bicie serca. Z trudem oddychał. W powietrzu wciąż unosiły się jeszcze płatki pianki, a on czuł, że zbiera mu się na potężne kichnięcie. Ale byłby finał, pomyślał. Strzał sprowokowany kichnięciem. - Pozwól nam odejść - powiedział Sorensen cicho. Lufa pistoletu Pilgera wciąż tkwiła tuż przy jego głowie. - Generał nie żyje. Pewnie jadą tu wasi ludzie, żeby wszystko posprzątać, ale włączył się alarm, więc przyjdą też inni. Sam zobacz. On nie żyje. To nie ma sensu. Pilger patrzył na niego przez chwilę, a potem spojrzał w bok na srebrną lufę pistoletu kapitana Parkinsa i wykrzywił usta. Opuściwszy pistolet, odwrócił się i odszedł do sypialni, nie patrząc na nich. Ciało generała drgnęło na podłodze, gdy Doyle ruszył pokrętłem defibrylatora. Ramsey ze wszystkich sił starał się zachować przytomność. - Wysiadajcie - warknął kapitan Parkins. Van zatrzymał się pięć mil od hotelu, przed stacją szybkiej kolejki. - Stąd możecie pojechać taksówką albo kolejką, albo czym tam chcecie, do cholery. No, ruszajcie się. - Ron, chłopie, dziękuję ci. - Sorensen pomógł córce wysiąść z vana. Dwaj młodzi żołnierze, którzy bardzo starali się ukryć zdumienie widokiem wychodzących z windy trzech mężczyzn i dziewczynki obsypanych purpurową pianką, wyprostowali się na swoich miejscach. - Nie chcę o niczym wiedzieć - rzucił Parkins ze złością. - Ale... po prostu nie mogłem, nawet gdybym miał stracić naszywki... Ron, myślę, że nigdy już nie usłyszysz o tej sprawie. A przynajmniej nie na oficjalnych kanałach. - Ojciec Christabel strzepnął część proszku z jej włosów. Podniosła szybko wzrok, jakby chciała sprawdzić, czy to na pewno jego ręka. - Wierz mi, nie musisz wiedzieć nic więcej. - Nie muszę. Ramsey wysiadł i stanął obok nich, wciąż zdumiony, że żyje, jest wolny i stoi pod gołym niebem. - Dziękuję, kapitanie. Uratował nam pan życie. Parkins rozłożył ręce w geście bezradności. - Jeezu! - Odwrócił się do Sorensena. - Mikę... uważaj na żonę i córeczkę. Tak sobie pomyślałem, że może kiedyś poproszę cię, żebyś mi wszystko wyjaśnił. Co ty na to? Major Sorensen skinął głową. - Kiedy już sam się dowiem, będziesz pierwszym, któremu opowiem o wszystkim. Christabel drżała, chociaż na chodniku przed dworcem świeciło słońce. Gdy wojskowy van odjechał, Ramsey zdjął wiatrówkę, strzepnął z niej proszek i zarzucił kurtkę na ramiona dziewczynki. Dopiero kiedy ruszył za nią i jej ojcem w kierunku postoju taksówek, zdał sobie sprawę, że drży tak samo jak ona. Rozdział 3 Niespokojni tubylcy SIEĆ/INTERAKTYWY: IEN, Godz. 4 (Eu, Nam - „Cios w plecy”) [obraz: Yohira otrzymuje implant] KOM: Shi Na (Wendy Yohira) została uwięziona w siedzibie religijnej grupy z Nowej Gwinei przez złego doktora Methuselaha (Moishe Reiner). Czy Stabbakowi (Carolus Kennedy) uda się ją uratować, zanim wraz z pozostałymi członkami grupy popełni rytualne zbiorowe samobójstwo? Potrzeba dwudziestu ośmiu członków sekty, pięciu tubylców, dwóch „specjalnych pochlebców” doktora Methuselaha. Kontakt: IEN.COSPY. OBSADA Dziwne było to, w jaki sposób spłynęło na niego to niespodziewane wspomnienie, jakby załamał się dach w starożytnym grobowcu i po raz pierwszy od wielu wieków do jego wnętrza wpadł strumień słonecznego światła. Wspomnienia wydawały się nowe i niepokojąco świeże, jak skóra pod zerwanym strupem. Oczywiście nie miał czasu, by się nad tym zastanowić... Paul uskoczył w górę pokrytego zgniłymi liśćmi zbocza, kiedy pierwsza ze stonóg omal nie chwyciła go za nogę, przebierając zniekształconymi łapami. Z trudem udawało mu się utrzymać równowagę: resztki liści były większe od niego i śliskie niczym kości na cmentarzysku słoni. Na zboczu pojawiło się kilkanaście stonóg, a wszystkie poruszały się w ten sam mylący, nieregularny sposób. To, że miały zdeformowane kończyny, niezbyt przeszkadzało im w poruszaniu się na takim terenie, a ich liczne malutkie dłonie stanowiły idealne rozwiązanie w razie pościgu za dwunożną, niezgrabnie uciekającą ofiarą. Paul wciągnął się na ogromny guz korzenia, który wystawał z liściastego błota niczym wielorybi grzbiet spomiędzy fal. Z tego miejsca zobaczył, że nawet gdyby udało mu się dotrzeć do podstawy drzewa oddalonego o jakieś sto kroków, i tak nie miałby dokąd uciec, ponieważ z drugiej strony opadało kolejne zbocze, równie śliskie, na którym aż się roiło od ciał pogrążonych we śnie zwiniętych stonóg podobnych do wielkanocnych pisanek. Mimo to ruszył chwiejnie przed siebie. - Wracaj! - zawołało za nim łamiącym się głosem jedno ze stworzeń, a jego towarzysze zaraz mu zawtórowali: - Głodny! Jeść! Bez wątpienia słyszał angielskie słowa, lecz głosy były tak nieludzkie, że wstrząsnął nim dreszcz absolutnej rozpaczy. Nawet jeśli uda mu się teraz uciec, i tak dopadnie go coś innego. Był sam we wrogim świecie - we wrogim wszechświecie. Czuł, że bez względu na to, czy pożyje jeszcze dziesięć minut, czy dziesięć dni, i tak nigdy już nie zobaczy innej ludzkiej istoty i prędzej czy później znajdzie swój koniec pośród tych jęczących, krwiożerczych potworów. Zawodzenie napastników przeszło we wściekłe syczenie. Zmiana nastąpiła tak nagle, że Paul zatrzymał się zdumiony. Stonogi stały dęba na tylnych segmentach i machały wściekle w jego stronę zniekształconymi małymi dłońmi. Albo w stronę czegoś, co znajdowało się za nim. Paul się odwrócił. U podnóża drzewa stał mężczyzna w wyblakłej szacie niemal niewidoczny na tle ogromnego pnia, tak że w pierwszej chwili bardziej przypominał zjawę czy też złudzenie, jakby światło wyrzeźbiło w szorstkiej korze ludzką twarz. Nie był większy od Paula, za to dziwnie obojętny na widok podchodzących stonóg. - Głooodny! - zawyły stworzenia jak niegrzeczne dzieci. Gdy mężczyzna podszedł bliżej, Paul dostrzegł jego sprężystą sylwetkę i wyraźnie azjatyckie rysy i domyślił się, że musi to być Kunohara, twórca świata robaków, o którym opowiadali Renie i pozostali. Ciemnowłosy mężczyzna ledwo zerknął na Paula, nie okazując ani zainteresowania, ani irytacji, po czym zatrzymał się w miejscu, w którym korzeń opadał gwałtownie i ginął w kompostowym zboczu. Teraz stał naprzeciwko gromady stworzeń niczym Mojżesz nauczający na górze. Wydawało się, że nawet jeśli są to ludzie Kunohary, to chyba niezbyt posłuszni. - Zjeść ciebie! - wołały stonogi, gramoląc się po zboczu. Kunohara pokręcił głową z wyraźnym obrzydzeniem i uniósł dłoń. Niespodziewanie zerwał się tak gwałtowny wiatr, że w jednej chwili porwał większość opadłych liści i inne szczątki, a także śmiertelnie przerażone stonogi. Niektórym udawało się na kilka chwil chwycić czegoś większego, lecz szybko ulatywały, wessane przez powietrzną trąbę. Niebawem nawałnica ustała. Paul stał zdumiony. Mimo iż najbliższe ze stworzeń porwanych przez wiatr znajdowało się zaledwie kilka kroków od niego, on w ogóle nie poczuł podmuchu. Ze stada kilkudziesięciu stonóg została tylko jedna, która wiła się bezradnie na ziemi u stóp Kunohary. - Potrafią nawet mówić... - odezwał się wyraźnie zdumiony ciemnowłosy mężczyzna. Kunohara wsunął palce pod płytki na ciele stworzenia za jego głową i nacisnął. Rozległo się chrupnięcie i stonoga znieruchomiała. - Uratowałeś mi życie - powiedział Paul. - Te stwory by mnie zabiły... Mężczyzna zerknął na niego, po czym podniósł zwinięte ciało stonogi wielkości człowieka. Następnie odwrócił się od Paula i pochylił głowę. Paul odniósł wrażenie, że jego wybawca ma zamiar zniknąć. - Zaczekaj! Nie możesz tak po prostu odejść! Mniejszy od niego mężczyzna zatrzymał się. - Ja cię tu nie przyprowadziłem. - Mówił bardzo poprawnym angielskim. - Właściwie to przyszedłeś tu bez zaproszenia. Nie musiałem cię ratować, ale te... potwory są dla mnie obrazą. Możesz odejść tą samą drogą, którą tu przyszedłeś. - Tylko że ja nawet nie wiem, w jaki sposób się tutaj dostałem. - Nic mnie to nie obchodzi. - Wzruszył ramionami Kunohara i potrząsnął martwym zwierzęciem. - Wystarczy mi, że znalazłem moje niewinne równonogi w takiej zniekształconej postaci. Nie mam zamiaru odgrywać roli strażnika leśnego we własnym domu. Jak to w zniekształconej formie? - Paul za wszelką cenę chciał zatrzymać mężczyznę. Wyczuł, że tamten nie żartuje i rzeczywiście chce go zostawić w tej dziczy. Wprawdzie stonogi zniknęły, ale na samą myśl o tym, jakie okropieństwa mogą się czaić w tym świecie, Paul miał ochotę rzucić się na swojego wybawcę, uczepić się jego nóg jak przerażony berbeć, byleby tylko powstrzymać go od odejścia. - Ty jesteś Kunohara, prawda? A to jest twoja symulacja. Mężczyzna nie odpowiedział, lecz na jego twarzy pojawiła się czujność, co upewniło Paula, że się nie pomylił. - Posłuchaj, może mógłbyś mi chociaż powiedzieć coś na temat moich przyjaciół? Gdzie są teraz? Spotkałeś ich wcześniej - tutaj i w Domu. Kunohara odpowiedział prychnięciem i trudno było stwierdzić, czy był to wyraz rozbawienia, czy oburzenia. - A zatem ty jesteś jedną z sierot Atasca - rzekł. - Niemal żałuję, że cię uratowałem. - Ponownie się odwrócił i machnął ręką w geście odprawy. - Idź i znajdź własną drogę do piekła. - O czym ty mówisz? Powiedz mi przynajmniej, czy ich widziałeś? Są tu gdzieś? Kunohara jeszcze raz się odwrócił, a jego twarz złagodniała, przybierając niemal przyjacielski wyraz. - Nie widziałem cię wcześniej w gronie tamtych głupców i nie było cię wcześniej w moim świecie, jak sądzę. Kim więc jesteś? Paul poczuł, że znalazł się na kolejnym rozdrożu. Ten człowiek najwyraźniej nie żywił przyjaznych uczuć wobec Renie i pozostałych, a Paul miał powody, by raczej nie podawać obcym swojego nazwiska. Wyczuwał jednak, że Kunohara mu się wymyka. Czuł, że za chwilę może zniknąć i pozostawi go samego, choć Paul nie był większy od mrówki. - Rzeczywiście, jestem tutaj po raz pierwszy - powiedział. - Nazywam się Paul Jonas. Kunohara uniósł brwi. - A więc jesteś tym, z powodu którego Jongleur przeorał cały system. Dlaczego cię szuka? Nie wyglądasz na kogoś ważnego. - Rozłożył ręce w geście frustracji albo rezygnacji. - Chodź. - Dokąd...? - Do mojego domu na rzece. - Po raz pierwszy Kunohara się uśmiechnął, choć jego uśmiech bardziej przypominał grymas. - Wypytam cię trochę, zanim cię wydam na pastwę miejscowym skorupiakom. - Skinął głową i wszystko dookoła zawirowało tak nagle, że przez moment Paulowi wydawało się, iż ktoś dosłownie wyrwał mu ziemię spod stóp. Po chwili świat się zatrzymał, tyle że przybrał kształt gruszki. Nad jego głową rozciągała się krzywizna nieba podobna do lśniącej misy, a ogromne drzewa, które wcześniej pięły się ku górze niczym kolumny podtrzymujące niebiosa, pochylały się nad nim jak przechodnie nad ofiarą wypadku. Paul, wyczuwając pod stopami twardą podłogę, odwrócił się powoli i ujrzał za sobą cały pokój, wielopoziomowy, skąpo umeblowany, ale w dobrym guście - były tam niskie meble i ekrany. Wydawało się, że świat widoczny poza meblami, schodami i podłogami także jest wypaczony, lecz z tej strony zamiast drzew i nieba za krzywizną ściany pieniła się woda. Widok był tak niezwykły, że dopiero po dłuższej chwili Paul zrozumiał, iż przyczyną skrzywienia nieba, drzew i wody jest to, iż pokój ma postać... - ...Ogromna... bańka? Kunohara pokręcił głową rozbawiony. - W rzeczywistości wcale nie jest taka duża - to raczej my jesteśmy mali. Bańka unosi się na rzece w wirze między dwiema kataraktami. - Pokazał na ścianę wody, która zdawała się wisieć nad tyłem domu-bańki. - Widzisz spadającą wodę? Obserwowanie jej sprawia mi ogromną przyjemność. Okazuje się, że podobne zakłócenia mogą działać bardzo uspokajająco, podczas gdy zbyt wiele regularności może doprowadzić człowieka do szaleństwa. - Nie rozumiem. - Paul obrócił się, by jeszcze raz spojrzeć od „frontu” domu, skąd widać było pochylone drzewa i skąd roztaczał się rozległy, choć zniekształcony widok na rzekę poniżej katarakty, po czym spojrzał do tyłu, na ścianę spienionej wody. Wyczuwało się nieustanny napór kipiącej wody, choć bańka poruszała się niezwykle łagodnie jak zakotwiczona żaglówka. - Jeśli to jest bańka i z tyłu spływa woda, to dlaczego nie płyniemy w dół? - Ponieważ to jest mój świat - odparł Kunohara znowu poirytowany. - Łatwo można sprawić, żeby bańka unosiła się w miejscu, wirując łagodnie na krawędzi głównego prądu. Paul pomyślał, że łatwiej byłoby wykonać dom z czegoś bardziej trwałego i zadbać o to, aby pozostał w jednym miejscu, lub też, wykorzystując kodowe czary programistów, unieruchomić dom bez względu na wszystko, lecz najwyraźniej odgłosy i ruch wody sprawiały Kunoharze sporą przyjemność. Paul odetchnął z ulgą, że nie cierpi na chorobę morską. Odwrócił się do wnętrza, by przyjrzeć się wielopoziomowemu mieszkaniu z podłogami pokrytymi dywanami i miękkimi matami oraz niskimi stołami w dawnym stylu japońskim. - Interesują cię nauki przyrodnicze? - zapytał Kunohara niespodziewanie. - Oczywiście. - Paulowi bardzo zależało na wzbudzeniu zainteresowania gospodarza. Uprzejma pogawędka oddalała perspektywę wyrzucenia na pastwę wygłodniałych pseudorobali. - To znaczy, nie jestem ekspertem... - Podejdź do tamtych schodów. Machnij ręką na najwyższym stopniu i zejdź. Paul zatrzymał się u szczytu schodów i zerknął na niższy poziom domu Kunohary, podobny do poprzedniego, tyle że podłoga tutaj wykonana była z czegoś lśniącego i ciemnego. Gdy machnął ręką, światła w niższym pokoju zgasły i zorientował się, że wcale nie patrzy na podłogę, lecz przezroczyste dno bańki, przez które widać rzekę. Patrzył wprost na kamieniste dno rzeki, które wydawało się równie postrzępione i odległe jak górski łańcuch oglądany z odrzutowca. Od czasu do czasu przy samym dnie między kamieniami przemykały jakieś stwory, na których widok Paul się wzdragał. Czuł jakiś atawistyczny strach, chociaż wiedział, że w rzeczywistości są to małe ryby. Pojawiło się też kilka półprzezroczystych zwierząt, podobnych trochę do homarów, a także bardziej niezwykłe stworzenia. Paul wrócił na najniższy stopień i pozostał tam, nie spiesząc się z powrotem na lśniącą podłogę, chociaż widział w dole kanapę i inne meble, co dowodziło, że podłoga z pewnością wytrzyma jego ciężar. Jedna z istot homaropodobnych podpłynęła do bańki i uderzyła głową w ścianę, kołysząc czarnymi paciorkowatymi oczkami na czułkach i przebierając wiciowatymi odnóżami po zakrzywionej powierzchni. Być może zastanawiała się, dlaczego nie może dosięgnąć czegoś, co widzi. - Penaeus vannemei, postać postlarwalna - odezwał się za jego plecami Kunohara. - Malutka krewetka. Zmieniłem kąt załamania na dole bańki, dlatego wszystko jest trochę powiększone. W rzeczywistości byłoby o wiele mniejsze nawet przy naszych obecnych rozmiarach. - Masz... To robi wrażenie. - Paul jednak nie powiedział tego, iż mimo dość niezwykłego wyglądu bankowy dom był dziwnie skromny jak na siedzibę jednego z bogów wirtualnego wszechświata. - Piękny dom. Machnął ręką, stojąc na najwyższym stopniu. Gdy światła ponownie się zapaliły, zobaczył własne odbicie, wydłużone na łuku ściany jak w krzywym zwierciadle. Nie miał wątpliwości, że to on, choć był w jakimś kombinezonie. Ten sam Paul Jonas, którego pamiętał, tylko z brodą, która nadawała mu wygląd morskiego rozbitka. Dlaczego zawsze zachowuję swój wygląd, podczas gdy inni wciąż się zmieniają? Ktoś wspominał, że!Xabbu był nawet małpą przez jakiś czas. Kręcąc głową, wspiął się po schodach i zobaczył, że na środku pokoju unosi się martwa stonoga, którą przyniósł Kunohara. Wisiała w sześcianie białego światła, jakby zastygła w bursztynie. Gospodarz chodził dookoła sześcianu wpatrzony w zwierzę. Gdy poruszył ręką, stworzenie się obróciło. Na powierzchni przezroczystego pojemnika pojawiły się blade, podobne do muszelek litery tekstu w języku kanji. - Czy jest to coś... czego wcześniej nie widziałeś? - Gorzej. Tego nie powinno tu być. - Kunohara chrząknął. - Możesz pić? - Czy mogę? - Masz receptory? Na co miałbyś ochotę? Jesteś moim gościem. Gościnność wymaga, abym cię czymś poczęstował, chociaż ty i twoi przyjaciele zrujnowaliście mi życie. Kunohara już dwukrotnie wysuwał podobne oskarżenia pod adresem Paula i jego towarzyszy, ale nigdy nie rozwinął tego tematu. - Mogę pić. Nie wiem, czy mogę się upić, więc chyba nie ma znaczenia, czego się napiję. - Zaraz jednak przyszło mu coś do głowy. - Pewnie nie masz herbaty, co? Tym razem uśmiech Kunohary był już bardzo bliski serdeczności. - Czterdzieści albo pięćdziesiąt rodzajów. Mam zielone, moje ulubione, ale mam też czarne - pomarańczową pekoe, congou, souchong. A także oolong. Na jaką masz ochotę? - Oddałbym życie za filiżankę angielskiej herbaty. Kunohara zmarszczył czoło. - Właściwie to nie ma angielskich herbat, chyba że zaczęli je uprawiać na zboczach tropikalnych wzgórz Cotswolds, kiedy się zagapiłem. Ale mam darjeeling, a nawet earl greya. - Może być darjeeling. Paul nie miał wątpliwości, że Kunohara potrafiłby wyczarować herbatę z taką samą łatwością, z jaką przeniósł ich do bańki, lecz gospodarz najwyraźniej miał własne przyzwyczajenia. Kunohara i jego otoczenie stanowili przedziwną kombinację świata naturalnego i absurdu. W zagłębieniu w podłodze wypełnionym piaskiem płonęło starodawne palenisko, ale w pokoju nie czuło się dymu, chociaż nie było śladu czegokolwiek, co by go odprowadzało z bańki. Kiedy Ku-nohara zawiesił nad ogniem naczynie z wodą, Paul, usiadłszy na macie obok paleniska, zdał sobie sprawę z kolejnego absurdu - najpierw o mało nie został zabity przez mutanta, a pięć minut później czekał, aż zagotuje się woda na herbatę. - Co to za... stworzenia? - zapytał, wskazując na unoszącą się w powietrzu stonogę. - Czysta perwersja - rzucił Kunohara. - Kolejny okropny przykład ingerencji w mój świat. Jeszcze jeden powód, dla którego nie żywię sympatii dla twoich towarzyszy. - Czy Renie i inni mają coś wspólnego z tymi potworami? - Od jakiegoś czasu w moim świecie zaczęły się pojawiać anomalie - bezsensowne mutacje. Ale to tutaj, to coś jeszcze innego. Spójrz tylko! Paskudna parodia ludzkości! Zostały stworzone celowo. Ktoś, kto ma władzę - bez wątpienia ktoś z Bractwa Graala - postanowił mnie ukarać. - Ukarać? Mutacjami? - Paul odchylił się i pokręcił głową z niedowierzaniem. Zaczynał rozumieć, że nawet jeśli herbata działa tutaj tak samo jak w prawdziwym świecie, to i tak nie rozjaśni mu umysłu. Był wyczerpany. - Nic z tego nie rozumiem. Kunohara wciąż patrzył na stonogę w ponurym milczeniu. Z czajnika pogodną chmurką buchnęła para, ale natychmiast zniknęła, jakby rozwiana chłodem, jaki bił od gospodarza Paula. Paul przyjął filiżankę, którą Kunohara wyczarował z powietrza, i patrzył, jak tamten leje wrzątek na zaparzaczkę. Para unosząca się ze strumienia herbaty była pierwszą rzeczą od nie wiadomo jak dawna, która mówiła Paulowi, że może jednak świat ma jakiś sens. - Przepraszam - powiedział. - Może zachowuję się głupio, ale jestem potwornie zmęczony. To był długi dzień po wielu innych długich dniach. - Roześmiał się i usłyszał we własnym głosie nutkę histerii. Pochylił głowę nad filiżanką, by nacieszyć się zapachem herbaty. - Czy możesz mi powiedzieć, co takiego uczynili moi przyjaciele? - Dokładnie to, czego się po nich spodziewałem - warknął Kunohara. - Tak naprawdę to jestem zły tak samo na siebie, jak i na nich. Przeciwstawili się o wiele potężniejszej od siebie mocy i przegrali, a teraz płacimy za to wszyscy. Przegrali? - Paul wziął pierwszy łyk. - O mój Boże, to cudowne. - Podmuchał na herbatę i napił się ponownie, próbując zrozumieć sens słów Kunohary. - Ale... na razie nikt jeszcze nie przegrał. Nikt poza bractwem, o ile wiem. Zdaje się, że większość z jego członków nie żyje. - Zamilkł nagle, przestraszywszy się, że pod wpływem zmęczenia powiedział za dużo. Nie wiedział, czy Kuno-hara także należy do bractwa, czy tylko wynajmował od niego symulację. Gospodarz pokręcił głową. - Co ty wygadujesz? Paul przyjrzał mu się uważnie. Oczywiście nawet w prawdziwym świecie trudno było odgadnąć czyjeś myśli, a co dopiero tutaj. A przecież, upomniał siebie, minęła może godzina od wydarzeń, które przeżył z Renie i innymi. Pora była zbyt późna, a on zbyt bezbronny, by obrażać potencjalnych sprzymierzeńców. - Chcesz powiedzieć, że nie wiesz, co przeżyliśmy? Że widzieliśmy Bractwo Graala w czasie ceremonii? Że spotkaliśmy Innego? Nic o tym nie wiesz? Paul z wielką przyjemnością patrzył, jak na nieprzeniknionej twarzy Kunohary pojawia się zdumienie. - Spotkaliście... system operacyjny? I żyjecie? - Jak widać. - Odpowiedź Paula nie miała być aż tak sarkastyczna. Kunohara sięgnął po czajnik. Jego ręka, o dziwo, nie zadrżała. - Wygląda na to, że wiecie coś, o czym ja nie wiem. - Z tego, co mówili mi przyjaciele, do tej pory było odwrotnie. Może tym razem będziesz bardziej hojny w dzieleniu się informacjami. Kunohara wyglądał na poruszonego. - Obiecuję, że odpowiem na twoje pytania, ale najpierw opowiedz o waszych doświadczeniach. Hideki Kunohara słuchał uważnie opowieści Paula, przerywając mu często pytaniami. Paul potrzebował dużo czasu, by zrelacjonować wydarzenia nawet w bardzo okrojonej wersji. Kiedy zaczął mówić o wspinaczce na czarną górę, za ścianami bańki zapadł wieczór i na ciemnym niebie nad rzeką zamigotały gwiazdy. W domu Kunohary także zapadł mrok, który rozjaśniał tylko blask ognia. Chwilami Paul zapominał, że znajduje się za lśniącymi półokrągłymi ścianami, i wydawało mu się, że znowu siedzi gdzieś na jednej z greckich wysp przy ognisku pod gwiazdami razem z Azadorem. Wyczerpany, bardzo pragnął już zakończyć swoją opowieść, lecz nie bardzo wiedział, którą z tajemnic okroić łub pominąć. Kunohara okazał szczególne zainteresowanie srebrną zapalniczką i wydawał się bardzo rozczarowany, gdy się dowiedział, że przepadła na szczycie góry. Na wieść o Strachu i jego buńczucznych przechwałkach na temat kontroli nad systemem operacyjnym wyraźnie spochmurniał. - Wszystko to jest niewiarygodne - powiedział, gdy Paul przerwał, by skończyć czwartą filiżankę herbaty. - Absolutnie wszystko. Miałem pewne przeczucia co do poczynań i zamiarów bractwa. Już dawno temu podpytywali mnie w tej sprawie i byli bardzo zdziwieni, że nie chciałem znaleźć się w ich ścisłym gronie, chociaż było mnie na to stać. - Uśmiechnął się ponuro, widząc pytające spojrzenie Paula. - Obiecałem, że odpowiem na twoje pytania, ale to nie znaczy, że muszę opowiadać ci wszystko o sobie. Zachowam dla siebie powody, dla których nie chciałem razem z bractwem drążyć tematu nieśmiertelności. - Nie musisz za to przepraszać - rzucił Paul szybko. - Chciałbym móc powiedzieć, że i ja bym odmówił, gdyby złożono mi podobną propozycję i gdybym wiedział, ile dzieci przez to cierpi albo nawet umiera. - Tak, dzieci. - Kunohara skinął głową. - Chodzi też o dzieci. - Zamilkł na chwilę wyraźnie niespokojny. - Ale żeby Inny? To mnie zdumiewa. Od dawna podejrzewałem, że system opiera się na jakiejś niezwykłej sztucznej inteligencji i że zaczęła ona zmieniać środowisko sieci. Jak już wspomniałem, niemal od początku w biosferze mojego świata pojawiały się nieprawdopodobne mutacje. Początkowo sądziłem, że jest to wynik błędów w systemie przetwarzania, powstałych na skutek coraz większej złożoności sieci, ale potem w to zwątpiłem. No, a teraz te najnowsze... - Zamilkł i zamknął oczy. Pogrążony w ciszy Paul poczuł, jak znużenie ciągnie go w dół niczym ogromny ciężar - Sam widziałeś - odezwał się Kunohara wreszcie. - Te mutacje równonogów na pewno nie powstały na skutek błędów w programie. Potrafią nawet mówić! - Pokręcił głową. - Podejrzewam, że ten potwór, który siebie nazywa Strachem, naprawdę opanował cały system i bawi się nową zabawką. Paul zadrżał na myśl o tym, że ktoś tak okropny, jak opisywała Renie, ma kontrolę nad siecią. - Twoja historia jest równie dziwna - przemówił Kunohara niespodziewanie. - Zatrudnił cię Felix Jongleur? - To przynajmniej pamiętam, ale niewiele więcej. Dalej mam w głowie pustkę, nie licząc anioła - nie licząc Avy. - Córka Jongleura. - Kunohara zmarszczył brwi. - Jak to możliwe? Ten człowiek dobiega drugiej setki. Podobno jego ciało nie funkcjonuje już normalnie od wielu dziesięcioleci i unosi się w zbiorniku, podtrzymywane przy życiu przez maszyny. Trwa to o wiele dłużej, niż może wynosić wiek dziewczyny, którą uczyłeś. Po co mu dziecko? Paul westchnął. - Nawet o tym nie pomyślałem. Nic z tego nie rozumiem. Ani trochę. Kunohara klepnął się po nogach i wstał. - Widzę, że morzy cię sen. Jutro będziemy mieli wiele do omówienia i przemyślenia. Znajdź sobie jakieś miejsce, gdzie będziesz mógł się wyciągnąć. Gdybyś czegoś potrzebował, wystarczy poprosić dom, ale myślę, że łóżko będzie wygodne. Przyciemnię ścianę tam, gdzie się położysz, żeby jutro poranne słońce nie obudziło cię zbyt wcześnie. - Dziękuję. - Paul dźwignął się na nogi. - Już to mówiłem, ale powtórzę jeszcze raz. Uratowałeś mi życie. Kunohara wzruszył ramionami. - Może ty uratujesz moje. W tej sieci informacja to najcenniejszy kapitał. Zawsze korzystałem z własnych źródeł, z konieczności oczywiście. Dzielenie się siecią z Jongleurem i jego wspólnikami przypomina życie we Florencji w czasach Medyceuszy. Muszę jednak przyznać, że doszedłem do takiego punktu, w którym moja wiedza mnie zawodzi. Paul ruszył chwiejnym krokiem w kierunku alkowy, w której znajdowało się łóżko, a właściwie miękka mata rozłożona na podłodze. - Jeszcze tylko jedno pytanie - powiedział, gdy opadł ciężko na posłanie. - Skąd pewność, że przegraliśmy? Że wygrało bractwo? Kunohara zatrzymał się u wejścia do alkowy. Jego twarz znowu zmieniła się w nieodgadniona maskę. - Ponieważ wiele się zmieniło. - Masz na myśli mutanty? Pokręcił głową. - Nie wiedziałem o ich istnieniu do momentu spotkania z tobą. Ale niedługo przedtem sam doświadczyłem tego, o czym mówiłeś, chociaż jestem jednym z założycieli tego wirtualnego wszechświata. - Jego uśmiech był niemal kpiący. - Nie mogę wyjść z sieci. A zatem chyba i ja mogę tu umrzeć. - Skinął lekko głową. - Spij dobrze. Paul obudził się w środku nocy, otumaniony kolejnym snem, w którym rozlegało się dudnienie kroków olbrzyma goniącego go wśród chmur. Usiadł z bijącym mocno sercem i stwierdził, że wciąż słyszy dudnienie, choć już nie tak głośne jak w czasie przerażającego pościgu, więc trochę się uspokoił. Na zewnątrz padał deszcz, a jego krople były ogromne z perspektywy Paula. Bębniły o ściany bańki i mąciły wody wiru, lecz Kunohara musiał z pewnością zmniejszyć siłę ich oddziaływania, ponieważ Paul wyczuwał jedynie lekkie podskoki. Zdążył ponownie się położyć, próbując wyciszyć umysł, tak by tym razem wypełnił go kojący sen, gdy nagle w pokoju rozległ się głośny i dziwnie znajomy głos. - Jesteś tam? Słyszysz mnie? Renie? Zerwał się na nogi. W pokoju nie było nikogo - głos płynął z powietrza. Zrobił kilka kroków, aż uderzył golenią w niski stół. - Renie, słyszysz nas? Mamy kłopoty...! To był głos Martine, tej niewidomej kobiety. Była wyraźnie przestraszona. Paul przesunął dłonią po głowie, zdezorientowany obecnością głosu znikąd. - Kunohara! - krzyknął. - Co się dzieje?! Pokój wypełnił się słabym światłem, a zaraz potem pojawił się gospodarz w ciemnym szlafroku. Także wyglądał na zdezorientowanego. - Ktoś... posługuje się otwartym pasmem komunikacyjnym - powiedział. - Głupcy! Co oni wyprawiają? - Co to za pasmo komunikacyjne? - zapytał Paul, podczas gdy Kunohara wykonywał kolejne gesty. - To moi przyjaciele! Co się dzieje? W powietrzu pojawiały się kolejne okna wypełnione pędzącymi punktami świetlnymi, które mogły być liczbami, literami lub czymś jeszcze mniej zrozumiałym, co jednak wydawało się zrozumiałe dla Kunohary, gdyż ten zmarszczył brwi. - Do wszystkich diabłów! Oni są tutaj - w moim świecie. - Co się dzieje? Paul patrzył, jak Kunohara otwiera kolejne większe okno, w którym ukazały się ciemne postaci. Dopiero po dłuższej chwili Paul się zorientował, że patrzy na wycinek makrodżungli widocznej w blasku księżyca. Krople deszczu spadały z siłą pocisków artyleryjskich. Kilka niewyraźnych postaci kuliło się pod zwisającym nisko liściem. - Renie, odpowiedz, proszę - rozległ się błagalny głos Martine. - Utknęliśmy gdzieś bez... Głos zamilkł niespodziewanie. Zanim Paul zdołał otworzyć usta, by zadać kolejne pytania, w pokoju pośród trzasków rozległ się inny głos pozbawiony osoby. Paul pomyślał przerażony, że już go słyszał, ale tylko raz - kiedy popłynął z nieba nad szczytem góry z czarnego szkła... - Martine, czy to ty, kochanie? - przemówił głos pełen zadowolenia, jakiego nie mógłby okazać nawet wilk na wieść o tym, że świnkom zabrakło cegieł. - Stęskniłem się za tobą! Są tam też moi starzy przyjaciele? Martine zamilkła, z pewnością śmiertelnie przerażona, lecz zadowolony głos mówił dalej: - Teraz jestem trochę zajęty, moja miła, ale wyślę przyjaciół, żeby was odnaleźli. Nie ruszajcie się! Będą tam za kilka minut. Albo możecie się ruszać - i tak wam to nic nie da. - Śmiech Stracha wyrażał czyste zadowolenie. Postaci widoczne w oknie jeszcze głębiej wcisnęły się w cień pod liściem. Paul odwrócił się i chwycił Kunoharę za ramię. - Musimy im pomóc! Profil Kunohary widoczny w słabym świetle wydawał się wyrzeźbiony z kamienia. - Nic nie możemy zrobić. Sami są sobie winni. - Przecież mnie uratowałeś! - Ale ty nie ujawniłeś się przed tymi, którzy mogliby mnie zniszczyć. Tak czy inaczej, dla nich i tak już chyba nie ma ratunku, bez względu na to, co zrobi Strach. Trafili na innego wroga. - Co ty mówisz? Kunohara pokazał na okno. Liść, pod którym skryli się Martine i pozostali, wciąż uginał się pod ciężarem kropel deszczu, ale dodatkowo w polu widzenia Paula pojawił się ogromny cień, a wraz z nim potężne łapy i pancerz, które jak w czasie zaćmienia niemal połknęły rzucony obraz. - To skorpion z rodzaju Theryplonus - powiedział Kunohara. - Przynajmniej nie będą cierpieli. Rozdział 4 Srebrzysty sen SIEĆ/WIADOMOŚCI: Wolność słowa dla gadających zabawek? [obraz: Gadająca Maxie Lalka-Ubliżanka, wersja demo] KOM: rodzice dziewięciolatka ze Szwajcarii wystąpili do sądu ze skargą na władze miejscowej szkoły, twierdząc, że ich dziecko jest karane za niestosowne słownictwo, podczas gdy prawdziwym winowajcą jest zabawka o imieniu Gadająca Maxie, wyprodukowana przez firmę FunSmart. [obraz: przedstawiciel FunSmart Dilip Rangel] RANGEL: Gadająca Maxie jest w pełni interaktywną zabawką. Mówi - taka jest jej główna funkcja. Czasem zdarzy jej się powiedzieć coś niewłaściwego. Ale bez względu na to, jak niestosowne sąjej wypowiedzi, nie jest to wina jej właściciela, który jest tylko dzieckiem. Rozumiemy, że można skonfiskować taką zabawkę - słyszeliśmy o wielu takich wypadkach - ale nie można obwiniać dziecka za to, jak lalka nazywa nauczycielkę. Która, nawiasem mówiąc, musi być jakąś starą zrzędliwą suką... Niemożliwe, żeby istniała tak wysoka góra. Wydawało się to nieprawdopodobne. - Gdyby się to działo w prawdziwym świecie - wysapała Renie do!Xabbu w środku czwartego czy piątego dnia morderczego zejścia - W szczyt musiałby się znajdować gdzieś w kosmosie, ponad atmosferą. I nie byłoby tam powietrza, a nasze ciała przemarzłyby do kości. - W takim razie powinniśmy się cieszyć, że tak nie jest - odpowiedział, ale bez przekonania. - Ani mi się - mruknęła Sam. - Bo jakbyśmy grzebali się gdzieś bardzo wysoko, to już byśmy nie żyli i nie musielibyśmy odwalać tego całego fenfen. To była zdumiewająco długa wymiana zdań. Ogromne zmęczenie i ciągłe zagrożenie nie zachęcały ich do rozmowy. Ścieżka wciąż prowadziła ich spiralnie w dół, zgodnie z ruchem wskazówek zegara, zbocza ogromnego czarnego stożka albo po prostu zanikały, przechodząc w szlak tak wąski, że musieli posuwać się gęsiego, i tak niebezpieczny, że ostrożnie stawiali krok za krokiem, nieustannie przesuwając wzrok z krawędzi drogi na plecy osoby idącej z przodu. Sam pośliznęła się dwukrotnie i dwukrotnie uzyskała natychmiastową pomoc, ponieważ teraz szli wszyscy w zasięgu wyciągniętej ręki. Także i Jongleur raz omal nie upadł, lecz!Xabbu błyskawicznym ruchem chwycił go za ramię, dzięki czemu zatoczył się do tyłu zamiast do przodu.!Xabbu zareagował odruchowo, bez namysłu, a Jongleur nie raczył mu podziękować. Renie mimowolnie zaczęła się zastanawiać, co by zrobiła, gdyby pan Graala potknął się jeszcze raz i tylko ona mogłaby go uratować. Po wypadku z Jongleurem postanowili, że będą zmieniać kolejność w szeregu na szerszych odcinkach szlaku, które pojawiały się coraz rzadziej, aby mieć pewność, że każdy idący na czele pochodu będzie względnie wypoczęty i czujny. Jedynie Ricardo Klement nie uczestniczył w rotacyjnych zmianach i przez cały czas pozostawał na końcu, gdzie nikogo nie niepokoiły jego lunatyczne przystanki. Była to niezwykle ponura podróż. Poza sporadycznymi miejscami, w których sam skalny budulec tworzył dziwne formy, wybrzuszenia lub nawisy podobne do ściekającego wosku, nie było niczego, co by przyciągało uwagę - ani śladu fauny czy choćby najmniejszej zmiany pogody. Niebo zawieszone przerażająco nisko, stanowiło jeszcze mniej interesujący widok niż betonowa ściana. Nawet widoczny w oddali wał wspaniałych srebrzystobiałych chmur utkany migotaniem tęczowego światła niebawem przestał przyciągać ich uwagę. Żeby zachować ostrożność, nie dało się patrzeć poza krawędź ścieżki dłużej niż przez kilka sekund. Zmęczeni co chwila potykali się na ścieżce, która - choć niezwykle monotonna - nie była równa. Gdy minęła trzecia noc, którą spędzili w jednej z wąskich szczelin w zboczu góry - noc wyróżniała się jedynie tym, że w tym czasie nie szli, ponieważ czarny szczyt spowijał jednostajny zmierzch - przycichły już nawet animozje między nimi. Felix Jongleur odzywał się tylko wtedy, gdy było to konieczne, i oszczędzał energię, ograniczając nawet swoją pogardę. Renie nie zapomniała o swoim strachu i niechęci wobec tego człowieka, lecz podczas mozolnego, monotonnego marszu przerywanego jedynie szokiem spowodowanym niebezpieczeństwem wypadku jej uczucia przybrały postać czegoś małego i zimnego, co zostało zepchnięte w głąb umysłu, gdzie drzemało uśpione. Nawet Sam mimo nienawiści do Jongleura opuściła nieco gardę. Nadal się do niego nie odzywała, kiedy jednak zdarzyło jej się potknąć, a on szedł przed nią, opierała się o jego nagie plecy. Gdy zdarzyło się to po raz pierwszy, wstrząsnęła się z obrzydzeniem, lecz z czasem takie sytuacje stały się tylko częścią ponurej rutyny. - Właśnie zdałam sobie sprawę z czegoś - powiedziała cicho Renie do!Xabbu. Nie znalazłszy miejsca na tyle szerokiego, by mogli usiąść, odpoczywali, stojąc z plecami przyciśniętymi do zbocza. Nie ogrzewany przez słońce i nie chłodzony nocnym powietrzem kamień miał temperaturę ich ciał. - Tak miało być, mieliśmy się wspiąć na ten szczyt. - Jak to? - Podniósł ostrożnie stopę i zaczął masować piętę. Renie zerknęła na Jongleura, który stał kilka metrów niżej, z głową i plecami przyciśniętymi do gładkiej powierzchni skały. - Anioł Paula - wyszeptała. - Ava. Wspomniała coś o tym, że sami mieliśmy dotrzeć na szczyt, ale nie było na to czasu. A potem otworzyła tamtą furtkę i sprowadziła nas prosto na ścieżkę. Rozumiesz? Oni chcieli, żebyśmy się tam wspięli. Wyobrażasz sobie?! Mielibyśmy iść w górę jeszcze dalej, niż zeszliśmy. - Pokręciła głową. - Sukinsyny. Pewnie połowa z nas by tego nie przeżyła. Także!Xabbu pokręcił głową, ze zdumienia. - Ale kto mógłby tego chcieć? Kto taki? - Anioł. I Inny. Tak myślę. Ale kto wie? !Xabbu wydął usta, po czym przetarł dłonią oczy. Renie pomyślała, że przyjaciel jest bardziej zmęczony niż kiedykolwiek. - To przypomina podróże naszych ludzi, kiedy musimy iść przez busz całymi miesiącami. Lecz wtedy jest to konieczność, żeby przeżyć. Teraz chyba też tak jest. Mimo to wciąż wzbiera we mnie złość, gdy pomyślę, że ktoś ustawił przed nami taki tor z przeszkodami. „No dobrze, niech wejdą na górę wysoką na sto kilometrów. W ten sposób zajmą się czymś przez jakiś czas”. Sukinsyny. - To jest wyprawa. - Głos Sam był bezbarwny. Renie spojrzała na nią zaskoczona. Patrząc na zgarbioną postać dziewczyny, Renie uznała, że Sam jest zbyt wyczerpana, by podjąć rozmowę. - Co masz na myśli, Sam? - Wyprawa, no nie? Jak w Środkowym Kraju. Jeśli chcesz coś zdobyć, musisz odbyć piekielnie długą podróż, zabić potwory i zdobyć bonus. - Westchnęła. - Jeśli kiedykolwiek się stąd wydostanę, nigdy już nawet nie zajrzę do tego/en-piekielnego Środkowego Kraju. - Ale dlaczego ktoś miałby wysyłać nas z misją? Przecież już jesteśmy w trakcie jednej, w pewnym sensie. - Renie zmarszczyła czoło, próbując zmusić zmęczony umysł do wysiłku, podczas gdy ten pragnął tylko zanurzyć się w ciepłej kąpieli odżywek w jej czaszce. - Sellars sprowadził nas, żebyśmy się dowiedzieli, co się dzieje. Tylko że wyprawy w świecie gier zawsze mają jakiś cel, wyjaśnienie. „Jeśli to zdobędziesz, wygrasz grę”. My nie mieliśmy pojęcia, czego szukamy - i wciąż tego nie wiemy. - Jej spojrzenie powędrowało ku Jongleurowi, który przypominał jaszczurkę zastygłą w bezruchu na kamieniu. - To Ava wysyłała Paula w różne miejsca, prawda? A także ciebie i Orlanda, mam rację? - Tak, to była ona tam, w Zamrażarce. - Sam zmieniła pozycję. - Tak samo jak w Egipcie. Chyba masz rację. - O mój Boże - powiedziała Renie. - Właśnie coś mi przyszło do głowy. - Zniżyła głos do szeptu. - Jeśli Paul Jonas się nie mylił, to Ava jest córką Jongleura. !Xabbu uniósł brwi. - To już wiedzieliśmy. - Tak, ale nie w pełni rozumieliśmy znaczenie tego faktu. A przecież to znaczy, że odpowiedzi na większość naszych pytań mogą się znajdować w głowie tego okropnego człowieka. - W takim razie otwórzmy ją ostrym kamieniem i przekonajmy się - zaproponowała Sam. Powieki Jongleura się uniosły, a jego oczy zwróciły się w ich stronę. Renie zastanawiała się, czy na jej symtwarzy widać rumieniec. - Skoro macie dość energii na uczniowskie szepty - powiedział - to z pewnością macie też dość sił, by iść dalej. - Wyprostował się i powolnym krokiem ruszył w dół. - Renie, wydajesz się bardzo zaniepokojona - rzekł!Xabbu cicho, gdy podjęli marsz za Jongleurem. - A jeśli to prawda? Jeśli on zna rozwiązania większości problemów - dzieci, przyczyny naszego utknięcia i tego, co może się wydarzyć? Jeśli on wie wszystko, czego my z takim trudem staraliśmy się dowiedzieć? - Nie sądzę, żeby on chciał nam pomóc, Renie. Może przystałby na wymianę informacji, ale tylko gdyby uznał, że mu się to opłaca, a przecież my nie mamy pojęcia, czego on szuka. Renie nie potrafiła do końca pozbyć się odrazy. - Nie mogę przestać myśleć o tym, co powiedziała Sam. Może nie dosłownie otwierać mu czaszkę, ale spróbować użyć wobec niego siły. Jeśli utknął w ciele wirtualnym, tak jak my, to nie jest niezwyciężony - a my mamy liczebną przewagę. Czy nie jesteśmy to winni wszystkim tym dzieciom, naszym przyjaciołom, czy przez wzgląd na nie nie powinniśmy spróbować się dowiedzieć, co on wie? Nawet gdybyśmy musieli... wydobyć to z niego siłą? !Xabbu spojrzał na nią wyraźnie zaniepokojony. - Renie, nie podoba mi się ten pomysł. - Mnie też nie, ale jeśli rzeczywiście chodzi tu o los całego świata? - Sam została kilka kroków za nimi, a Renie tak bardzo nachyliła się do!Xabbu, że jej usta znalazły się niemal przy jego uchu, co znacznie utrudniało marsz w szeregu. - Wiem, że to zabrzmiało bardzo meiodramatycznie, ale taka może być prawda! A jeśli nie ma innego sposobu? Czy nie powinniśmy się nad tym zastanowić? !Xabbu nic nie odpowiedział. Wyglądał na jeszcze bardziej zmęczonego, jeśli to w ogóle możliwe, niż wtedy gdy zatrzymali się na odpoczynek. Renie doskonale rozumiała!Xabbu, który nie chciał nawet rozmawiać o ewentualności zastosowania tortur wobec Jongleura w celu wydobycia od niego informacji - nie tylko dlatego, że czułby obrzydzenie do nich za takie postępowanie, lecz również z powodu strachu przed ewentualnymi konsekwencjami takiego czynu. Jongleur był twardy i bezwzględny. Patrząc, jak idzie przed nią równym krokiem, jak pod jego skórą napinają się mięśnie, uznała, że gdyby zdecydowali się go zaatakować, z pewnością nie obyłoby się bez ofiar, a takiej ceny Renie nie chciała płacić. Poza tym nie mieli gwarancji, że Ricardo Klement, który do tej pory okazywał obojętność wobec wszelkich wydarzeń, pozwoliłby im zaatakować Jongleura. Tylko co by im to dało, nawet gdyby zdołali obezwładnić pana Graala i zagrozić mu bólem czy nawet śmiercią? Nie miała pewności, czy Jon-gleur podlegał takim samym prawom wirtualnego unicestwienia jak ona i jej towarzysze. Może tylko udawał z jakichś powodów i w rzeczywistości śmierć w takim miejscu wyrzuciłaby go tylko do innego syma albo z powrotem do jego prastarego ciała. Wtedy zaprzepaściliby okazję uzyskania jakichkolwiek informacji, a co więcej - zostaliby zamachowcami, którym nie udał się zamach na życie najpotężniejszego człowieka na świecie. Była to sytuacja nie do pozazdroszczenia. Nie mogła wykluczyć ewentualności próby pozbawienia życia Jongleura - przynajmniej dopóty, dopóki chodziło o życie Stephena i innych dzieci - lecz rozważając wszystkie aspekty sprawy, uznała, że byłaby to ostateczność, do której mogą się uciec dopiero wtedy, gdy zawiodą inne sposoby. W takim razie co innego? Gdyby mieli do czynienia z normalnym człowiekiem, spróbowaliby się targować. Jemu jednak, co zdążyła zauważyć, zależało tylko na tym, żeby uciec stamtąd i dokonać zemsty na swoim krnąbrnym słudze, Strachu. Renie nie mogła mu zaoferować w zamian żadnej z tych rzeczy. W takim razie co można dać człowiekowi, który ma wszystko? - pomyślała, uśmiechając się gorzko w myślach. Czy było coś, czego i Jongleur chciałby się dowiedzieć? Coś, co Renie i jej towarzysze mieliby do zaoferowania? Co mogłoby go zainteresować? Jego córka, przyszło jej do głowy. Jakie jest jej miejsce w całej tej sprawie? A potem nagle zrozumiała, dlaczego nie daje jej to spokoju. Bez względu na to, co robi, w niczym nie pomaga ojcu. Wręcz przeciwnie. Czy Paul nie mówił, że zbiry Jongleura go szukają? Tymczasem ona, jak się wydaje, próbowała trzymać Paula z daleka od bliźniaków, a przecież mogła go po prostu wydać, gdyby chciała. Sama wyznała, że także się ich boi. A zatem jaki jest jej związek z Jon-gleurem? Z pewnością nie jest to przykład klasycznego układu córeczka tatusia. Bez wątpienia coś w tym było. Renie poczuła nagły przypływ energii. Wreszcie mogła czymś zająć umysł. Właściwie to nic nie wiemy na temat tej Avy. Dlaczego na przykład występowała też w roli Emily - mało ważnego syma z symulacji Krainy Oz? Dlaczego pomogła Orlandowi i Fredericks w kuchni i Egipcie, ale nigdy nie przyszła z pomocą mnie i!Xabbu? I dlaczego postanowiła wystąpić w roli anioła stróża Paula, skoro jej ojciec przekopywał całą sieć w poszukiwaniu tego człowieka? Kontynuowała marsz w dół niczym zombi, stawiając powoli jedną nogę za drugą, lecz poczuła, że znowu żyje - po raz pierwszy od wielu dni. Znaleźli wnękę w górskiej ścianie stosunkowo niedługo po ostatnim postoju, lecz ponieważ nie mieli gwarancji, że wkrótce znajdą inne równie dogodne miejsce na odpoczynek, zdecydowali się rozbić obóz, co sprowadzało się jedynie do tego, że zwlekli się ze szlaku do niszy, by tam się przespać. Pierwsza czuwała Renie. Przekręciła się na bok i spojrzała na Sam, która rzucała się niespokojnie we śnie. Dziewczyna trzymała się nieźle, tak jak można się było tego po niej spodziewać, ale Renie podejrzewała, że spokój nastolatki wynika głównie z jej wyczerpania. Odruchowo wysunęła zza przepaski na biodra Sam połamany miecz Orlanda, po czym oparła się o ścianę, czekając, aż obudzi się Jon-gleur. !Xabbu i pan Graala zaczęli się budzić jednocześnie. Wydawało się, że Felixa Jongleura dręczy zły sen - wciąż zaciskał i otwierał dłonie, poruszając ustami, jakby chciał coś powiedzieć. Renie ucieszyła się na myśl, że coś męczy tego potwora. Jongleur usiadł, mrucząc: - Nie, szklana... - w tym momencie rozejrzał się nieprzytomnie. Jego wzrok spoczął na Ricardzie Klemencie, który leżał metr od niego, zupełnie nieruchomy, z otwartymi oczami. Jongleur zadrżał i przetarł dłonią twarz. - Powiedz - odezwała się Renie niespodziewanie - o co chodzi z tym Paulem Jonasem? Jongleur znieruchomiał jak przestraszone zwierzę, a potem jego oblicze przybrało równie nieodgadniony wygląd jak maska, którą nosił w starożytnym Egipcie. - Co powiedziałaś? - Zapytałam, na czym polega twój problem z Paulem Jonasem. - Starała się, by jej głos zabrzmiał agresywnie zdawkowo, lecz jej serce mocno waliło. Jongleur zerwał się na nogi i ruszył w jej stronę. - Co wiesz na jego temat? Renie była na to przygotowana. Złamane ostrze błysnęło zaledwie o kilka cali od jego twarzy. Jongleur ponownie zastygł w bezruchu z wyszczerzonymi zębami. - Lepiej nie podchodź bliżej - powiedziała. - Kim ty właściwie jesteś, Francuzem? Wciąż mówisz ze słabym akcentem. Może przywykłeś do tych czarnych kobiet z północnej Afryki, którym mężowie zawsze mówią, co mają robić. Ale ja nie należę do nich, staruchu, więc cofnij się i siadaj. Nie przybliżył się, ale i nie cofnął. - I ty mi mówisz o akcencie, z tą swoją szkolną gramatyką zapakowaną w żargon przedmieścia? - Dłonie miał twarde i żylaste z kłykciami podobnymi do małych białych jaj. Renie wyczuwała, że autokrata jest tylko o krok od tego, by zacisnąć je na jej gardle, nie zważając na miecz. - Co wiesz o Jonasie? - zapytał ponownie. - Nie tak rozegramy tę partię. - Widziała, że!Xabbu siada i przygląda się jej w milczeniu. - Powiedziałeś wcześniej, że nie dostaniemy od ciebie żadnej informacji za darmo. W porządku, rozumiem to. My wiemy dużo o Paulu Jonasie. Ty wiesz dużo o sieci. Potargujmy się. Jongleur opanował wściekłość, choć wciąż napinał mięśnie ramion. - Masz o sobie wysokie mniemanie, kobieto. - Nie. Znam tylko swoje ograniczenia. Dlatego nie podoba mi się aż tak bardzo nasz układ. Ty potrzebujesz naszej pomocy, żeby zejść z tej zapomnianej przez Boga góry. Ale co my możemy za to dostać? Jeśli nam się nie uda, a ty znikniesz, będziemy mieli jeszcze jednego wroga na wolności. Jongleur zmrużył oczy. - Uratowałem ci życie. Renie prychnęła. - Mogłoby to mieć jakieś znaczenie, gdybym nie wiedziała, że równie chętnie byś mnie zepchnął. A poza tym my pomogliśmy tobie. Tak czy inaczej, to nie ma nic wspólnego z tematem naszej rozmowy. Proponuję, żebyśmy się podzielili informacjami. Sam siadała powoli. Choć była jeszcze dzieckiem, zaczęła się już przyzwyczajać do tego, że budzi się w dziwacznych sytuacjach. Tym razem jednak obserwowała całą scenę w napięciu.!Xabbu przysunął się do niej, być może by nie pozwolić jej na przerwanie pełnych napięcia negocjacji. - Co chcesz wiedzieć? - zapytał Jongleur. - I co masz dla mnie w zamian? - Dobrze wiesz, co możesz dostać. Informacje na temat Paula Jonasa. Znam go, znamy go dobrze. Podróżowaliśmy razem. - Z ogromną satysfakcją zobaczyła, że oczy Jongleura wyraźnie drgnęły. - Może więc opowiesz nam o Innym? - Aha. A zatem trochę już wiecie. - Ale nie dość. Co to jest? Jak działa? Jego śmiech przypominał kłapnięcie szczęki rekina. - Jesteś głupsza, niż myślałem. Wydałem tyle pieniędzy na ten system, uszczuplając dochód narodowy twojego nędznego kraju, poświęciłem tyle lat życia i pozwoliłem, by zginęło wielu ludzi, by ochronić moją inwestycję, i teraz miałbym to oddać za darmo? - Za darmo? Czy Paul Jonas nie ma dla ciebie żadnego znaczenia? - Zmarszczyła czoło, a jego twarz znowu była zimna i nieprzenikniona. - Wiesz, on był wśród nas. Tam na górze, gdy wszystko zaczęło się rozpadać, znajdował się zaledwie o kilkanaście metrów od ciebie. - Widząc niedowierzanie na jego twarzy, roześmiała się. - Naprawdę! Tuż pod twoim nosem, a ty nic nie wiedziałeś. Jongleur wyraźnie bił się z myślami. Po raz pierwszy dostrzegła pęknięcie na fasadzie jego władzy, cień nieszczęścia. - To nie ma znaczenia - odezwał się wreszcie. - Nie ma go tutaj z nami. Ja chcę Jonasa, a nie nieaktualnych wiadomości na jego temat. Możesz go do mnie sprowadzić? Renie zawahała się na moment, zastanawiając się, jaką taktykę przyjąć. - Może. Uśmiech Jongleura był powolny, pozbawiony radości. - Kłamiesz. Koniec rozmowy. Urażona Renie zacisnęła dłoń na rękojeści miecza. - Tak? Już kończymy, zanim zdążyliśmy porozmawiać o twojej córce Avie? Ku jej zaskoczeniu Jongleur aż się zatoczył. Zbladł i wybałuszył oczy. - Jeśli jeszcze raz wymienisz jej imię, to cię zabiję, nie bacząc na to, czy masz miecz, czy nie - wycedził. Z wielkim trudem zapanował nad sobą. Nigdy wcześniej Renie nie bała się go tak bardzo jak teraz. - Ty... nic nie wiesz. Zupełnie nic. Więc ani słowa! Rozumiesz? - Potem odwrócił się i wyszedł na ścieżkę. Zanim zniknął im z oczu, odwrócił się w jej stronę i wyciągnął drżący palec. - Ani słowa! W małej niszy zapadła cisza. Sam patrzyła na Renie szeroko otwartymi oczami. - W porządku. - Renie poczuła nagle, że cała drży. - W porządku, jeśli tak chce. W końcu to tylko cholerny morderca, więc nie będziemy próbowali się z nim zaprzyjaźnić. - Po chwili wahania oddała miecz Sam. - Pilnuj go dobrze. Na wszelki wypadek, gdyby przyszło mu do głowy mnie zepchnąć. - Jasne - mruknęła Sam. Jongleur trzymał się daleko od nich, choć niemal przez cały czas pozostawał w zasięgu ich wzroku. Szedł wyprostowany, z twarzą skierowaną przed siebie. Jakaś część Renie chciała wyśmiać jego zachowanie - najpotężniejszy człowiek świata, który wspinał się na szczyty po trupach, odszedł jak obrażone dziecko, kiedy gra nie poszła po jego myśli. Ale ten fałszywy wewnętrzny głos, tak dobrze jej znany, pochodził od tej części jej osoby, która bała się tamtego człowieka i chciała w jakiś sposób podbudować jej odwagę. Inna jej część, bardziej rozsądna, rozumiała, że dotknęła czegoś głębokiego i katastroficznie niebezpiecznego. Widziała wcześniej jego gniew, lecz to było coś innego - zimna jak lód wściekłość, która - jak podejrzewała - długo się nie roztopi. Wydawało się, że sprowokowała złego człowieka i uczyniła z niego swojego osobistego wroga. Być może ich relacje z Jongleurem wyglądałyby jeszcze gorzej, gdyby nie to, że całą uwagę musieli skupiać na marszu. Szlak powoli, lecz wyraźnie się rozpadał, a oni tracili ducha. Niemal połowę czasu poświęconego na marsz spędzali na wolnym posuwaniu się wąziutkim przejściem, z plecami przyciśniętymi do kamiennej ściany. Mimo woli wpatrywali się w srebrzystą mgłę widoczną w dole. Nawet Jongleur z czasem przyjął bardziej praktyczną postawę i zwolnił, tak że ostatecznie znalazł się tuż przed!Xabbu, lecz musiał pozostać na czele grupy, ponieważ przez następne długie godziny nie znaleźli miejsca na tyle szerokiego, by mogli się wymienić. Gdy wreszcie stało się to możliwe, na czoło wysunął się!Xabbu. Starał się utrzymywać wolne tempo, tak by zdążyli za nim Renie i pozostali, chociaż widać było, że i on słabnie. Z powodu wyczerpania znowu kilkakrotnie niemal doszło do wypadku, lecz bardziej przygnębiała ich świadomość tego, że najwyraźniej zbliżał się moment, w którym szlak przestanie być dla nich przydatny. Renie podejrzewała, że jeśli dalej będą się posuwać w tym tempie, to najwyżej za dzień - jeśli można mówić o dniu w tym miejscu pozbawionym czasu - staną na palcach przyciśnięci do zbocza góry. A jednak się myliła. Stało się to o wiele szybciej. Znaleźli jeszcze jedno miejsce na krótki odpoczynek na stojąco i zmianę w szeregu. Renie przeszła na początek,!Xabbu zaś odczekał, aż wszyscy poza Ricardem Klementem wyprzedzą go, tak że mały Buszmen szedł teraz za Jongleurem, który z kolei posuwał się za Sam. Renie niemal czuła na plecach palące spojrzenie pana Graala, jednak nie mogła tracić zbyt wiele energii na podobne fantazje, ponieważ szlak był już tak wąski, że z trudem stawiała obok obie stopy, aby zachować równowagę, cały czas musiała się pochylać w stronę zbocza. Mijały kolejne godziny. Nogi Renie drżały ze zmęczenia, bolały ją też plecy od ciągłego przechylenia, a stopy i oczy piekły ją tak bardzo, że niemal kusząca wydała jej się perspektywa potknięcia się i upadku w przepaść. Niezwykle przygnębiające było też to, że morze migocącej mgły nie przybliżało się ani trochę, lecz Renie nie miała czasu zastanawiać się nad tym, gdyż bliższa rzeczywistość bardziej ją niepokoiła. Już kilkakrotnie potknęła się niebezpiecznie, raz nawet tak groźnie, że odzyskała równowagę i uniknęła katastrofy tylko dzięki temu, że Sam zdążyła chwycić ją za prowizoryczne okrycie. Ale nawet gdyby znaleźli miejsce, gdzie mogliby się zmienić, Sam byłaby tak samo zmęczona jak Renie.!Xabbu bez wahania by ich poprowadził - co do tego nie miała najmniejszej wątpliwości - ale nie chciała, żeby się narażał. W rzeczywistości żadne z nich nie powinno już występować w roli lidera pochodu. Bardzo potrzebowali odpoczynku. A drzemka na stojąco z plecami przyklejonymi do ciepłej kamiennej ściany oznaczała prostą drogę do nieszczęścia. Wiedziała, że nie ma sensu dłużej się nad tym rozwodzić. Zwolniła i schyliła się ostrożnie, by rozmasować łydkę. Wydawało jej się, że ktoś wbił nóż w jej mięsień. Miała ochotę krzyczeć, chociaż wiedziała, że jej umysł znalazł się zbyt blisko granicy szaleństwa, by mogła sobie pozwolić na podobną reakcję. Teraz wszystko drżało na granicy. - Musimy się zatrzymać - powiedziała głośno. - Mam skurcz w nodze. Potrzebuję chwili odpoczynku. - Jeśli się zatrzymamy, wszystkich nas złapią skurcze - warknął Jongleur zza pleców Sam. - A wtedy spadniemy. Musimy się posuwać do przodu albo zginiemy. Trudno, jeśli spadniesz, to spadniesz. Zacisnęła zęby, powstrzymując złość. Miał rację. Jeśli zaraz nie ruszy, nie ruszy już nigdy. Mrugając z bólu, ponownie przeniosła ciężar ciała na pulsującą bólem nogę i zrobiła ostrożny krok. Wytrzymała, chociaż wydawało jej się, że mięsień ma tak napięty, ich w każdej chwili jego włókna mogą się rozerwać. - Renie, bądź ostrożna - zawołał!Xabbu. Uniosła dłoń, by go uspokoić wesołym gestem, lecz starczyło jej sił tylko na słabe kiwnięcie palcami. Krok. Kuśtyk. Krok. Renie mrugała szybko, by powstrzymać łzy, które mogłyby ją oślepić. Kuśtyk. Krok. Umrą tu, jedno po drugim, a ona spadnie pierwsza. Ten, kto wymyślił to miejsce, był sadystycznym potworem, któremu powinno się przypiec końcówki wszystkich nerwów. Krok. Kuśtyk. Krok. Bardzo szybko ścieżka jeszcze bardziej się zwęziła i teraz był to szlak, którego szerokość odpowiadała długości stopy Renie. Jedynym pomyślnym szczegółem w całym tym okrutnym wszechświecie było to, że teraz skalna ściana odchylała się nieco od przepaści, tak że gdy Renie zmusiła się, by odwrócić się w bok, jeszcze bardziej nadwerężając rozpaloną bólem nogę, udało jej się pochylić nieco do przodu, trochę dalej od krawędzi wąziutkiej półki na skraju nicości. Nikt się nie odzywał. Nie mieli już nic do powiedzenia ani sił, by to zrobić. Po jakimś kwadransie pełzania w pozycji kraba Renie zerknęła w bok i zaklęła. Ponownie łzy napłynęły jej do oczu, ale tym razem przywarła do ściany, czekając, aż spłyną, i nie zważając na piekący ból w nodze. Zobaczyła, że skalny stok wybrzusza się przed nimi, a cieniutki pasek ścieżki wije się przyklejony do gładkiej ściany, która w tym miejscu wychyla się na zewnątrz. Spróbowała przysunąć się bliżej i dokładniej obejrzeć to miejsce, lecz nogi drżały jej tak bardzo, że nie była w stanie ruszyć się z miejsca. - Renie? - odezwał się!Xabbu. W jego głosie mimo zmęczenia słychać było troskę. - Renie? - Koniec - rzuciła przez łzy. - Skała wychyla się na zewnątrz. Znaleźliśmy się w pułapce. - Czy ścieżka ciągnie się dalej? - dopytywał się. - Renie, rozmawiaj z nami. - Może da się zawrócić...? - rzuciła Sam bez przekonania. Renie pokręciła tylko głową, czując, że łapią ją skurcze także w palcach zaciśniętych na pionowej skale. - Koniec... - wyszeptała ze smutkiem. - Nie ruszaj się - powiedział!Xabbu. - Idę do przodu. Renie, której wydawało się, że w całym tym wszechświecie nie może wydarzyć się już nic gorszego, poczuła dreszcz przerażenia. - Co ty mówisz...? - Nie ruszaj się - powtórzył!Xabbu. - Proszę, niech nikt się nie rusza. Spróbuję przejść między waszymi nogami. Renie ledwo trzymała się na nogach ze wzrokiem wbitym bezradnie w płaską, monotonnie czarną ścianę. Jezu Chryste, pomyślała, przecież on jest na samym końcu. Prowadził przede mną. -!Xabbu, nie rób tego! - zawołała, lecz w tej samej chwili z jej prawej strony rozległy się pomruki. Renie zamknęła oczy. Słyszała, że idzie do niej, ale nie chciała myśleć o tym, czego musi dokonać, żeby ominąć Jongleura i Sam, wykorzystując swoją nadludzką zdolność zachowania równowagi na wąziutkiej ścieżce. - Ostrożnie, Renie, moja droga, dzielna Renie - mówił do niej. - Jestem przy tobie. Nie ruszaj się. Postawię nogę między twoimi stopami. Stój spokojnie. Otworzyła oczy przerażona i zobaczyła brązową nogę!Xabbu spoczywającą na ścieżce jedynie na palcach. A pod nimi rozciągała się pustka, srebrzysta nicość. Jego palce, wygięte w łuk jak nogi pająka, dotknęły ściany tuż przy jej zaciśniętej dłoni, po czym jego druga stopa spoczęła obok pierwszej, tak że teraz stał na krawędzi między jej piętami. Gdy przesuwał drugą rękę i na moment oparł się o nią, ocierając się zaledwie o jej plecy, pomyślała, że gdyby się odchyliła, spadliby oboje w bladą mgłę niczym para aniołów i skończyłoby się to całe cierpienie. - Wstrzymaj oddech, mój kochany Jeżozwierzu - wyszeptał jej do ucha, dotykając go ciepłymi ustami. - Tylko na chwilkę. Proszę, proszę. Znowu zamknęła oczy. Łzy płynęły jej po policzkach i szyi, a ona przywarła mocniej do skały, modląc się do niczego i do wszystkiego. Przesunął stopę... dłoń... drugą rękę... potem drugą stopę... i odsunął się od niej. Gdybyśmy mieli tu umrzeć, pomyślała, niemal oszalała ze smutku, chciałabym, żeby to się stało w takiej chwili jak ta, żebyśmy spadli razem... Usłyszała, jak!Xabbu wolno przesuwa się po skalnej półce. - Posuwajcie się dalej - zawołał cicho przez ramię. - Wszyscy. Co z tego, jeśli uda mi się przejść, a wy tu zostaniecie. Idźcie za mną. Renie pokręciła głową. Czy on nie wie? Jej kończyny drżały unieruchomione strachem. Była jak martwy owad z roztopionym ciałem we wnętrzu sztywnej skorupy. - Musisz, Renie - powiedział. - Inni nie pójdą dalej, dopóki ty się nie ruszysz. Płakała jeszcze chwilę, a potem spróbowała rozprostować dłoń. Była jak łapa zwierzęcia, twarda i sztywna. Przesunęła rękę o kilka centymetrów, po czym spróbowała ją zacisnąć na skale. Po chwili, zagryzając usta aż do krwi, by odwrócić uwagę umysłu od bólu w członkach, przesunęła odrobinę stopę wzdłuż krawędzi ścieżki. Nogę rozsadzał palący ból, a kolano zaczęło się uginać. - Idź dalej - dobiegł ją gdzieś z przodu głos!Xabbu. Wbiła wzrok w czarną skałę. Stephen, pomyślała. Ma tylko ciebie. Pomóż mu. Przesunęła drugą stopę. Przeraźliwy ból już się nie wzmógł. Oddychając przez nos, przesunęła drugą rękę, po czym rozpoczęła całą sekwencję od początku. Renie zaryzykowała spojrzenie w bok i zaraz tego pożałowała.!Xabbu dotarł już do miejsca, w którym ściana wybrzuszała się na zewnątrz i wykonywał właśnie serię karkołomnych manewrów. Najpierw pochylił się, by zmieścić głowę pod najbardziej wystającą częścią wybrzuszenia, a potem sunął bokiem w tempie ślimaka, zgięty wpół, stojąc jedynie na palcach i opierając się lekko o skałę palcami dłoni, dzięki czemu mógł przenieść do przodu znaczną część ciężaru ciała. W miarę jak pokonywał kolejne centymetry wokół występu, korygował równowagę, odchylał głowę i ramiona, odrobinę tutaj, troszeczkę tam. Renie czuła, że znowu zbiera jej się na płacz, i wytarła ramieniem niemiłosiernie piekące oczy. Wreszcie!Xabbu zniknął z pola widzenia. Zrobiła jeszcze kilka kroków i dotarła do miejsca, gdzie skała opadała na zewnątrz. Przywarłszy do ściany, przerażona, czekała przekonana, że wszystko było na marne, czekała na krzyk, który potwierdziłby tragedię. Tymczasem usłyszała spokojny głos!Xabbu: - Tutaj jest takie miejsce. Minęło kilka chwil, zanim udało jej się zdusić wzbierający szloch. - Co? - Miejsce. Płaskie miejsce. Trzeba tylko przejść dookoła. Tu można się położyć. Renie. Powiedz innym! - Kłamca. - Zacisnęła zęby. Wiedziała, że to nie może być prawda. - Sama też by tak postąpiła, powiedziałaby cokolwiek, byleby tylko pomóc innym znaleźć siły na pokonanie tej okropnej przeszkody. - Nic tam nie ma, ale co za różnica. - Mówię prawdę, Renie - odparł!Xabbu zdesperowany. - Na serce pradziadka Modliszki, mówię prawdę. - Nie dam rady - jęknęła. - Dasz. Przysuń się do mnie jak najbliżej. Wychyl się w bok zamiast do tyłu i spróbuj przełożyć rękę na moją stronę. Nie przestrasz się, kiedy cię dotknę. Nie bój się, będę cię trzymał mocno. - Mówi, że po drugiej stronie jest miejsce na odpoczynek - Renie poinformowała pozostałych, starając się mówić takim tonem, jakby naprawdę w to wierzyła. Nikt jej nie odpowiedział, lecz kątem oka widziała Sam Fredericks, wyczuwała jej strach i wyczerpanie. - Bezpieczne miejsce. Musimy tylko przejść kawałeczek. Przekazała instrukcje!Xabbu, tak by pozostali wiedzieli, co robić, gdy przyjdzie ich kolej - chociaż ani przez chwilę nie wierzyła, że im się powiedzie - po czym przysunęła się trochę bliżej skalnego występu. Pochylona tak, jak poinstruował ją!Xabbu, przesunęła stopy pulsujące bólem jeszcze bliżej wybrzuszenia. Przez chwilę wydawało jej się, że wychyliła się za mocno, i pewnie spróbowałaby złapać się mocniej skały, skazując się na upadek, gdyby nie to, że jej kończyny były całkowicie zesztywniałe z bólu i wysiłku. Przytuliła się do czarnego kamienia, wysunęła jak najdalej ramię, tak że dłoń zniknęła po drugiej stronie... ...I nagle poczuła dotyk. Mimo ostrzeżenia!Xabbu zaskoczenie było tak ogromne, że niemal się zachwiała, lecz dłoń, która zacisnęła się na jej przegubie, trzymała ją mocno i pewnie. Ponownie zrobiła krok w bok, zmuszona teraz nieco się odchylić, gdyż tuż nad nią wystawał kamień, i nagle poczuła, że ciężar jej ciała przesuwa się do tyłu, ku nicości. Zdążyła tylko nabrać powietrza, by krzyknąć odruchowo i bezsensownie, a potem poczuła mocne szarpnięcie i przesunęła się wzdłuż kamienia. Prawa stopa ześliznęła się ze ścieżki, lecz reszta ciała odbiła się i obróciła na drugiej nodze, a po drugiej stronie już czekał!Xabbu, trzymając ją mocno, cudownie mocno. Kiedy odchylił się w głąb dużego zagłębienia w górskim zboczu, przewróciła się prosto na niego. Szybko wyczołgał się spod niej i zaraz potem Renie usłyszała, jak podsuwa się ponownie do przeszkody i woła Sam. Ona jednak leżała twarzą do ziemi, z rękoma uczepionymi podłoża z taką samą siłą, z jaką trzymała się ściany, i ocierała policzek o cudownie poziomy kamień. Ledwo do niej docierało wszystko, co działo się później, kiedy!Xabbu przeprowadzał pozostałych. Sam opadła obok niej, dysząc i popłakując z bólu spowodowanego kurczami palców rąk i nóg. Potem pojawił się Jongleur, który opadł na ziemię, nie wydając żadnego odgłosu. Mimo iż poziom adrenaliny już spadł, a serce biło spokojniej, Renie zorientowała się nagle, że!Xabbu wrócił na krawędź półki, ryzykując życie, by pomóc kalekiemu Ricardowi Klementowi. Dźwignęła się na kolana, przeciwko czemu gwałtownie zaprotestowały wszystkie mięśnie, i podpełzła do krawędzi wnęki. Ujrzawszy, jak bardzo wychylony jest!Xabbu, znowu poczuła, że serce wali jej jak młot. A!Xabbu mówił coś cicho i powoli do kogoś, kogo nie widziała, po czym wyciągnął ramię na drugą stronę wybrzuszenia. - Jestem za tobą,!Xabbu - bardziej zaskrzeczała, niż powiedziała. - Chcesz, żebym cię złapała za rękę? - Nie, Renie. - Skała tłumiła jego głos. - Muszę ją trzymać tak jak teraz, żeby zachować równowagę. Ale mogłabyś chwycić mnie za nogę. Pociągnij szybko, kiedy powiem. Wychylił się jeszcze bardziej, kiedy zacisnęła palce na jego kostce i zamknęła oczy. To, że niebo pozbawione było głębi, nie chroniło jej wcale przed zawrotem głowy. Dobrze, że nie ma z nami T4b, pomyślała, co pozwoliło jej na ułamek chwili zapomnieć o strachu. Gdy poczuła, jak mięśnie!Xabbu napinają się pod jej palcami, a on sam wychyla się jeszcze dalej, serce omal nie wyskoczyło jej z piersi. A potem nagie ciało Ricarda Klementa, chwiejąc się, przesunęło się wokół skalnego występu, a!Xabbu przykucnął i pociągnął je do tyłu, opadając na Renie i przewracając Klementa na nich oboje. Przez jakiś czas wszyscy leżeli, oddychając ciężko, aż wreszcie Renie zebrała w sobie tyle siły, by odciągnąć!Xabbu od krawędzi w głąb skalnej niszy. Od miejsca, w którym leżała Sam, niemal wciśnięta w ścianę, dzieliły ich niecałe trzy metry, lecz po marszu wąskim szlakiem wydawało się, że jest tutaj tyle miejsca jak w pałacu. Potem Renie zasnęła. Było to krótkie zanurzenie się pod powierzchnię świadomości. Po przebudzeniu się podczołgała się do!Xabbu, który siedział oparty o czarną ścianę, i położyła głowę na jego piersi, szukając wygodnej pozycji, aż wreszcie ułożyła ją w zagłębieniu pod jego brodą. Bicie jego serca podziałało na nią kojąco, aż w pewnym momencie zdała sobie sprawę, że nie chce się z nim już rozstawać. - Mamy kłopoty - wyszeptała. Nic nie odpowiedział, ale czuła, że jej słucha. - Nie możemy znowu wyjść na szlak. Nic już z niego nie zostało. Wydawało jej się, że zaczerpnął powietrza, by jej zaprzeczyć, lecz zaraz poczuła, że kiwa głową. Jego gardło i broda tworzyły łuk niczym łuk dłoni. - Chyba masz rację. - A zatem co nam zostało? Siedzenie tutaj do momentu, aż wszystko pod nami się rozpadnie? - Spojrzała na Sam, sztywną, jakby porażoną katatonią, wpatrzoną w swoje dłonie. Także Jongleur wydawał się pogrążony w swoim wewnętrznym świecie. Wszyscy przypominali teraz Ricarda Klementa. - Co innego możemy zrobić? - Czekać. Nie tracić nadziei. -!Xabbu przyciągnął ją bliżej siebie. Jego palce spoczęły lekko tuż nad jej sercem, na górnej części jej piersi. - Będziemy razem bez względu na wszystko. Przytuliła się do niego jeszcze mocniej i poczuła, że nie pragnie tylko tego. by ją przytulił, ale żeby ją pocałował, żeby mogli się kochać, żeby mogła się wypłakać na jego piersi. Ale nie tutaj. Nie tuż obok oddychającego powoli Jongleura, nie w obecności Ricarda Klementa o spojrzeniu ryby z akwarium. A jeśli nie tutaj to gdzie? - pomyślała, poddając się ponuremu nastrojowi. Jeśli nie teraz to kiedy? Bo wydawało się niemal pewne, że nic im już nie zostało. Śmiertelne zmęczenie i obecność pełnych nienawiści obcych sprawiały, że jej myśl wydała się wręcz groteskowa. Zadowoli się przyjemnościami sprawiającymi radość dzieciom, które lubią być utulone i zasypiać w bezpiecznym miejscu. - Opowiedz mi jakąś opowieść - powiedziała cicho. - Jest nam potrzebna. Poczuła, jak wolno kręci głową. - Renie, nie przychodzi mi do głowy żadna. Jestem strasznie zmęczony. Nie mam już opowieści. Wydawało jej się, że nigdy wcześniej nie słyszała czegoś równie smutnego. Nie podnosząc głowy, dotknęła jego twarzy i znowu zanurzyła się w sen. Mimo całej niedorzeczności, jakiej doświadczyła, wszystkich wizji i halucynacji, wyszła z najciemniejszej, najmniej świadomej głębi snu w jego aktywną sferę i natychmiast zdała sobie sprawę, że ma do czynienia z jeszcze dziwniejszym doświadczeniem. Zwykle w snach to ona była stroną aktywną, nawet jeśli uczestniczyła w czymś, co niosło jedynie frustrację. W najgorszych marzeniach sennych odgrywała rolę bezradnej obserwatorki, bezcielesnej zjawy skazanej na obserwowanie życia, którym już dłużej nie potrafiła się cieszyć. Ale teraz było inaczej. Ten sen spadł na nią niczym pędząca woda, rzeka doświadczenia, która ją połknęła i porwała, obijając boleśnie, aż poczuła, że mogłaby utonąć w tym nurcie. Gdyby widziała coś rozpoznawalnego, może byłoby jej łatwiej oprzeć się gwałtownemu prądowi, wyczuć choćby najmniejszą szansę kontroli. Lecz wirujący chaos pędził z rykiem. Smugi kolorów, strzępy nierozpoznawalnych dźwięków, okruchy przenikających do nerwów zimna i gorąca - wszystko to płynęło nieprzerwanie, pochłaniając ją tak bardzo, że zapragnęła głębszego snu niż ten przerażająco aktywny, czegokolwiek, co by wyciszyło jej doznania, powstrzymało przeraźliwie wrzeszczący input. Śmierć. Słowo to pojawiło się w jej świadomości tylko przez chwilę, jak nagłówek na stronie gazety niesionej przez wiatr. Śmierć. Spokój. Cisza. Ciemność. Sen. W wirze pozbawionych kontroli doznań, uwięzione w szalonym pędzie, wabiło ją straszliwie. Życie w jej wnętrzu posiadało jednak ogromną siłę: gdy wreszcie przyszła ciemność, przeraziła się. Była to zimna, sącząca się ciemność, lepki, czarny, statyczny uścisk, który po chwili ulgi był tylko trochę lepszy od pędzącego horroru, jaki zastąpił, ponieważ zniknęły wszelkie obrazy, a także większość myśli. Rzeczywistość rozpadła się i przyjęła postać bezładnych ruchów, które, jak się zorientowała, były poprzednim chaosem, tyle że bardziej nieruchawym. Unosiła się wewnątrz żywego cienia. Była tylko ona i otaczająca ją niewyobrażalna ciemność. Zachowała jedynie szczątki myśli. Mogła tylko czekać, aż czas lub jakiś podstępny oszust zrobi swoje. Pustka ciągnęła się przez całe eony. Poza granice wyobraźni. Całe eony. Aż wreszcie poczuła coś - jakiś ruch w środku pustki, o Boże, coś prawdziwego! Coś bardzo oddalonego i istniejącego poza nią. Nie, wiele... czegoś, czegoś małego i żywego, malutkiego, kochanego i ciepłego, tam, gdzie wcześniej było tylko zimno. Wyciągnęła rękę z nadzieją, lecz trzepoczące istoty natychmiast umknęły, przestraszone. Jeszcze raz spróbowała i znowu wycofały się, jeszcze dalej. Wypełnił ją tak wielki smutek, że była przekonana, iż zaraz to, dzięki czemu jeszcze była całością, pęknie, a wtedy jej osoba wyleje się na zewnątrz w ciemność i rozproszy się. Leżała w zimnym przygnębieniu. Istnienia powróciły. Tym razem bardzo ostrożnie wyciągnęła rękę i dotknęła ich przerażającej kruchości. Wkrótce zbliżyły się same. Trzymała je z nieskończoną ostrożnością, każde z osobna, jak najłagodniej. Dziesięciolecia oddzielały jej kolejne myśli, a milenium nieskończenie ostrożne ruchy. Mimo to niektóre okazały się zbyt kruche i przestawały istnieć: wydając cichutkie okrzyki, rozpadały się pod jej dotykiem niczym bańki. Pozostałe natychmiast umknęły przestraszone, ona zaś przeraziła się, że nigdy już do niej nie wrócą. Zawołała. Niektóre wróciły. Och, jakże były delikatne. Ach, jak piękne. Zapłakała, a wszechświat zadrżał w powolnej konwulsji. Sen był tak dziwny i tak bardzo na nią podziałał, że jeszcze długo po przebudzeniu nie zorientowała się, iż powróciła do świadomości. Jej umysł wciąż wydawał się zagubiony w samotnej ciemności: mimo iż już przypomniała sobie swoje imię, jeszcze przez minutę nie otwierała oczu. Wreszcie w pełni poczuła skórę i mięśnie i uniosła powieki, a potem spojrzała i wydała okrzyk. Szarość, wirująca srebrzysta szarość. Błyski, plamy spektrów, pył jaskrawości... i nic więcej. Teraz wydawało się, że otaczają ją migocące chmury, które wcześniej spowijały górę, ocean srebrzystej pustki, chociaż wyczuwała pod sobą coś twardego i poziomego. Ale tym razem to nie był sen, a ona nie była pozbawiona ciała. Dotykała go dłońmi, a potem zsunęła je na ziemię, na ziemię, której nawet nie widziała. Tkwiła sama pośród migocącej mgły, a wszystko inne i wszyscy inni zniknęli. -!Xabbu? Sam? - Popełzła kawałek po twardej, lecz gładkiej niewidoczności i zaraz przypomniała sobie o przepaści. Zastygła w miejscu, próbując pokonać paraliżujący strach. - !Xabbu! Gdzie jesteś? Wcześniej echo było jedną z cech rozkładającej się czarnej góry, która nadawała jej trochę realności, lecz teraz go nie usłyszała. Ruszyła dalej przed siebie, macając drżącymi palcami, i przebyła z pewnością kilkanaście metrów, jednak nigdzie nie trafiła na skalną ścianę ani pustkę za krawędzią przepaści. Jakby góra roztopiła się dookoła niej, pozostawiając ją na jakimś przedziwnym blacie pośród migocącej mgły. Popełzła kolejne kilkanaście metrów. Podłoże, którego wciąż nie widziała, było idealnie gładkie jak przedmiot pokryty glazurą, lecz na tyle rzeczywiste, żeby poczuła pod kolanami jego twardość. Jej nawoływania nieustannie tonęły w ciszy. Wreszcie, zdesperowana, wstała. -!Xabbu!!! - krzyknęła jak najgłośniej, aż zabolało ją gardło. -!Xabbu!!! Słyszysz mnie?!!! Nic. Zrobiła kilka kroków, ostrożnie stawiając stopy. Podłoże było idealnie gładkie. I nic poza tym - żadnej przepaści, żadnej kamiennej ściany, żadnych dźwięków ani światła poza obecnym wszędzie perlistym migotaniem mgły. Nawet mgła nie miała jednak konkretnej postaci: migotała wilgotnie, lecz nie była mokra. Nic. Tylko Renie. Wszystko inne zniknęło. Usiadła i ujęła głowę w dłonie. Nie żyję, pomyślała, tylko że poza snem myśl o śmierci nie była już tak kojąca. Nie ma nic poza tym. Wszyscy kłamali. Roześmiała się, lecz zabrzmiało to tak, jakby coś w jej wnętrzu się zepsuło. Nawet ateiści kłamali. - Cholera - powiedziała. Kątem oka dostrzegła jakiś ruch - coś poruszyło się we mgle. -!Xabbu? - odezwała się i zaraz pomyślała, że nie powinna była. Zwierzyna - teraz wszyscy byli zwierzyną. Mimo to nie potrafiła się powstrzymać. - Sam? - wyszeptała. Cień zbliżył się, wyłaniając z nicości niczym magiczna zjawa. Była przygotowana na coś równie niezwykłego jak całe otoczenie, dlatego dopiero po chwili rozpoznała, kto jeszcze dzieli z nią srebrzystą otchłań. - Jestem... Ricardo - rzekł mężczyzna o pustym spojrzeniu. - Klement - dodał po chwili. Rozdział 5 Ostatnia ryba SIEĆ/WIADOMOŚCI: Kościół odmawia odprawienia egzorcyzmow dla „Straszydła”. [obraz: dziecko na łóżku w szpitalu w La Paloma] KOM: Archidiecezja Los Angeles odrzuciła prośbę kilkudziesięciu amerykańskich rodziców pochodzenia meksykańskiego, aby odprawić egzor-cyzmy nad ich dziećmi, które - jak utrzymują same dzieci - są dręczone identycznymi koszmarami. Pojawia się im mroczny duch zwany przez nich El Cucuy - straszydło. Troje dzieci cierpiących na koszmary popełniło samobójstwo, a kilkoro jest w trakcie intensywnej terapii antydepresyjnej. Pracownicy opieki społecznej twierdzą, że całe zło nie jest wynikiem działania demona, lecz tego, iż dzieci spędzają zbyt dużo czasu w sieci. [obraz: Cassie Montgomery, Urząd Pomocy Socjalnej Hrabstwa Los Angeles] MONTGOMERY: Nie znamy jeszcze źródła problemu, ale chyba nie jest dziełem przypadku, że większość tych młodych ludzi to dzieci pozostawione same sobie i spędzające w sieci bardzo dużo czasu. Wydaje się więc bardzo prawdopodobne, że ich koszmary są wynikiem czegoś, czego doświadczyły w sieci. Reszta to tylko histeria. - A jeszcze ważniejsze jest to - zza grubych okularów podobnych do gogli przewodniczka posłała im zawodowy uśmiech - że wiele z zagrożonych gatunków ptaków zaczęło powiększać swoje populacje - jak choćby kokoszka wodna, warzęcha biała, czapla luizjańska, a także cudowna czapla biała, że wymienię tylko kilka z nich. A teraz Charleroi zabierze nas w głąb bagna. Może uda się nam zobaczyć jelenia albo nawet rysia! - Nadawała się do tej pracy: widać było, że z każdą wycieczką potrafi wykrzesać z siebie wystarczająco dużo energii. Nie licząc przewodniczki i młodzieńca, który dość symbolicznie sterował łodzią (na jego brązowych ramionach widać było wygaszone węże podskórnych tatuaży, a wyraz jego twarzy sugerował, że najwyraźniej w jego głowie nie zapaliło się jakieś niezbędne światło), tylko sześcioro pasażerów odbywało wycieczkę w to ospałe popołudnie: para Brytyjczyków o czerwonych twarzach wraz z synem - nieznośnym chłopcem, który wciąż atakował rzęsę światlokijem kupionym w sklepie z pamiątkami - młode małżeństwo gdzieś tam ze środka kraju oraz Olga Pirofsky. - Proszę nie wyciągać rąk nad wodę. - Przewodniczka zachowała uśmiech na twarzy, chociaż jej głos zabrzmiał o wiele mniej przyjaźnie. - To nie jest park rozrywki - nasze aligatory są żywe. Wszyscy poza Olgą zareagowali śmiechem, lecz chłopiec ani na chwilę nie przestał mącić wody. - Gareth, daj spokój - rzucił jego ojciec i trzepnął go otwartą dłonią w tył głowy. Jakie to dziwne, pomyślała Olga. Przeżyłam tyle lat, przewędrowałam taki szmat drogi, żeby w końcu wylądować w takim miejscu. W szybko rozstępującej się porannej mgle niczym zjawa pojawiła się kępa cyprysów. W takim miejscu. Upłynęły trzy dni od chwili, gdy jej podróż dobiegła końca, czy raczej sama podróż narzuciła jej swój koniec. Nastąpił całkowity zastój - unosiła się bez celu zupełnie jak mała łódka zdążająca wcześniej przygotowanym szlakiem przez przywrócone do życia bagna. Dryfująca w bezsenności przez wypełnione ciszą noce, ledwo zapadając w półsen dopiero, gdy świt dotykał żaluzji okien motelu, Olga z trudem znajdowała w sobie dość energii, by zjeść coś i wypić. Nie potrafiła nawet powiedzieć, co ją skłoniło do tego, żeby kupić bilet na tę wycieczkę, i na razie wydawało się, że straciła kilka godzin, które mogłaby przeznaczyć na sen. Niemal z każdego miejsca, przez które płynęli, widziała cel swojej wyprawy - czarna wieża górowała nad okolicą jak średniowieczna katedra nad wioską i okolicznymi polami. Trzy dni bez głosów, bez dzieci. Nie czuła się równie osamotniona od tamtych straszliwych dni, kiedy zginęli Aleksandr i dziecko. Już nawet nie pamiętam, co wtedy czułam, zdała sobie sprawę. Nieważne, i tak pozostała tylko ogromna pustka, jak dziura. A moje życie od tamtej pory przypominało wrzucanie do niej drobiazgów, którymi starałam się ją wypełnić. Wszystko na nic. Nigdy w pełni tego nie czuła - nigdy tak naprawdę. Nawet teraz ciemność ta pozostawała poza zasięgiem jej wyciągniętej ręki, po drugiej stronie czegoś w rodzaju membrany rozmyślnej ignorancji, cienkiej ściany oddzielającej ją od horroru tak całkowitego jak próżnia kosmosu. Gdybym tylko pozwoliła, żeby to przeniknęło na drugą stronę, już bym nie żyła. Wydawało mi się, że jestem silna, ale nikt nie jest w stanie tyle wytrzymać. Broniłam się przed tym. - Od momentu wybudowania zapory przybrzeżnej - tłumaczyła przewodniczka - tysiące akrów działu wodnego, wcześniej ginącego na skutek erozji i zasolenia, ponownie wróciło do stanu pierwotnego, by mogły je podziwiać przyszłe pokolenia. - Skinęła głową, jakby to ona zrywała się co rano i nasmarowana kremem przeciwsłonecznym, w wysokich nieprzemakalnych butach szła budować zaporę. Mimo wszystko to piękne miejsce - pomyślała Olga - nawet jeśli to tylko imitacja. Łódź sunęła cicho przez plamę lśniąco lawendowych hiacyntów wodnych. Niewielkie ptaki brodzące schodziły im z drogi niespiesznie, najwyraźniej przyzwyczajone do zakłóceń, które pojawiały się już co najmniej od pokolenia. Kępa cyprysów rosła w miarę, jak się przybliżali. Słońce zdążyło już się wznieść nad cieśninę Missisipi i zatokę za nią, lecz jego światło nie było w stanie przebić mroku między drzewami ani warstwy mgły sięgającej kolan. Panujący tam półmrok emanował atmosferą odpoczynku, snu. - Tak - odezwała się męska połowa młodej pary - ale czy budując tę wewnątrzlądową... zaporę, czy jak to się nazywa, nie zniszczono całkowicie terenów wodnych, które już tam istniały? - Odwrócił się do żony albo dziewczyny, która udawała, że słucha go z zainteresowaniem. - Bo przecież korporacja, która jest właścicielem tego wszystkiego, wybagrowała całkowicie jezioro Borgne. Wcześniej miało zaledwie kilka metrów głębokości, ale otworzyli je od strony morza, wbili pale pod tę wyspę z ich siedzibą i co tam jeszcze... - Spojrzał wyzywająco na przewodniczkę. Olga sklasyfikowała go jako inżyniera, który każdego zwierzchnika traktuje jak wroga. - Oczywiście była umowa, że naprawią to, co zostało, i zamienią w przytulny rezerwat przyrody. Tylko że przy okazji zniszczyli rybołówstwo w okolicy. - A ty jesteś z Partii Zielonych czy co? - rzucił Brytyjczyk. - Nie - żachnął się tamten. - Ja tylko... śledzę wiadomości. - Korporacja J nie musiała robić niczego - powiedziała przewodniczka oschle. - Otrzymali pozwolenie na budowę na Jeziorze Borg-ne. Wszystko odbyło się zgodnie z prawem. Oni jednak uznali... - szukała słów, zbita na chwilę z kursu rutynowego recitativo - czuli się zobowiązani dać coś w zamian. Zrobić coś na rzecz tutejszej społeczności. - Odwróciła się i spojrzała na młodego pilota, który tylko wywróci! oczami i nieco przyspieszył. Dopłynęli do pierwszych cyprysów - spiczastych wysepek wyrastających z ciemnej wody niczym miniaturowe wersje góry, która wcześniej pojawiała się w snach Olgi. Koniec podróży, pomyślała. Dotarłam do wieży, ale wszystko tutaj to prywatna własność. Ktoś nawet mówił, ze korporacja trzyma tu całą armię. Żadnych wycieczek, żadnych gości. Westchnęła, patrząc, jak cyprysy płyną w ich stronę przez mgłę, która otula łódź. Rzeczywiście przypominało to wodną katedrę, ogromne pomieszczenie z kolumnami i draperiami, tak jak przedstawiały materiały informacyjne. Cyprysy udrapowane mchem podobnym do zastygłej w bezruchu spadającej wody, a powierzchnia wody idealnie nieruchoma, zmącona tylko śladem ich łodzi. Wyobrażała sobie, że skryli się nie tylko przed spojrzeniem słońca, lecz wręcz przed czujnym okiem samego czasu. Cofnęli się o całe tysiąclecia do momentu, kiedy to ludzka stopa nie dotknęła jeszcze Ameryk. - Patrzcie - rzekła przewodniczka z odpowiednią dawką ożywienia, która skutecznie przebiła bańkę ponurego nastroju - porzucona łódź. To jest piroga, płaskodenna łódź, jakiej używali rybacy i traperzy z bagien. Olga spojrzała zrezygnowana na spreparowany szkielet niewielkiego kadłuba, na którym zagościły hiacynty podobne do liter z iluminowanego brewiarza. Niezwykle malownicza scenka. Zbyt malownicza. - Zwykła dekoracja - mruknął młody mężczyzna do swojej towarzyszki. - Jeszcze dziesięć lat temu nie było tu żadnego bagna - zbudowali je, dosłownie, po skończeniu projektu jeziora Borgne. - Mieszkańcy bagien wiedli ciężkie życie - ciągnęła przewodniczka, ignorując jego słowa. - Chociaż przychodziły też lepsze czasy, kiedy wzrastał popyt na futra czy drewno cyprysowe. Ale generalnie nie wiodło im się najlepiej. Życie tutaj zamierało, aż Korporacja J stworzyła tu Luizjański Rezerwat Bagien. - Coś mi się wydaje, że i teraz nie roi się tu od ludzi - rzucił Brytyjczyk i parsknął śmiechem. - Gareth, zostaw tego żółwia - powiedziała jego żona. - A jednak mieszkają tu ludzie, którzy żyją tak jak ich przodkowie - odparła pogodnie przewodniczka, zadowolona, że dostała łatwy temat do dyskusji. - Przekonacie się, gdy dopłyniemy do Bagiennego Targu. Zobaczycie, że dawne umiejętności i rzemiosła nie zginęły. - I dalej potrafią wsadzić prosiaka do słoja z alkoholem - dodał cicho inżynier, co Olga mimo woli skwitowała uśmiechem. - Jeśli już o tym mowa - powiedziała przewodniczka - to Charleroi wywodzi się właśnie z tego rejonu, prawda? - Odwróciła się do młodego pilota, który odpowiedział jej spojrzeniem wyrażającym bezgraniczną nudę. - Tak. - Skinął głową i splunął do wody. - No i spójrzcie tylko na mnie. - No właśnie. Pilotuje wycieczki po bagnach - dodała przewodniczka zadowolona. Gdy chwilę później zaczęła szczegółowo opowiadać o jastrzębiach, ibisach i tym podobnych stworzeniach zamieszkujących przywrócone do życia bagna, Olga pozwoliła umysłowi, by podążył swoim szlakiem, równie leniwie jak ich łódź sunąca przez rzęsę niemal identycznym torem co poprzedniego dnia. Ptak nazwany przez przewodniczkę bąkiem wydał odgłos podobny do uderzenia młotkiem w deskę. Cyprysy rosły coraz rzadziej, a mgła ustępowała miejsca światłu. Gdy wypłynęli spomiędzy drzew, za roślinnym dywanem bagien ujrzeli czarny palec boży. - Boże - rzucił Anglik. - Gareth, spójrz tylko na to. - To ten budynek - odpowiedział chłopiec, grzebiąc w plecaku w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. - Już go widzieliśmy. - Tak, to wieża Korporacji J - powiedziała przewodniczka tak samo dumna z widocznej w oddali budowli jak z wewnątrzlądowej zapory. - Stąd tego nie widać, ale na wyspie na jeziorze Borgne znajduje się całe miasto z własną policją i lotniskiem. - Mają własne prawo - rzekł młody mężczyzna do swojej partnerki, która ocierała czoło chusteczką. Tym razem nie próbował mówić szeptem. - Właściciel tego wszystkiego, Jongleur, to jeden z najbogatszych facetów na świecie, mówię ci. Podobno ma w kieszeni cały rząd. - Sir, to nie fair... - zaczęła zarumieniona przewodniczka. - A co, może nie? - żachnął się mężczyzna i spojrzał na parę Brytyjczyków. - Podobno nie przyznaje się otwarcie do tego tylko dlatego, że musiałby zapłacić jeszcze jeden podatek. - Czy to nie ten, który ma dwieście lat? - zapytała Angielka, a jej mąż zachichotał na myśl o tym, że ktoś może mieć w garści własny rząd. - Mówili o nim w siećgazetach - jest maszyną czy coś w tym rodzaju. - Odwróciła się do męża. - Widziałam to. Aż mnie ciarki przeszły na samą myśl o czymś takim. Przewodniczka machnęła ręką. - W tym, co się mówi o panu Jongleurze, jest wiele przesady i okrucieństwa. To stary człowiek i bardzo schorowany, to prawda. - Przybrała wyraz twarzy, który Olga sklasyfikowała jako smutne oblicze siećprezenterki, towarzyszące relacjom z wypadku szkolnego autobusu albo bezsensownego morderstwa. - Oczywiście posiada rozległe wpływy. - Korporacja J jest największym pracodawcą w okręgu Nowego Orleanu i działa na całym świecie. Ma udziały w wielu przedsiębiorstwach, głównie krajowych, jak CommerceBank, Clinsor Pharmaceutical, Dartheon. A także w Obolos Entertainment produkującym dziecięce programy interaktywne. Jak masz na imię - zwróciła się do chłopca - Gareth, czy tak? Na pewno znasz Wuja Jingle? - Tak. Smarkowe Miasteczko! - Roześmiał się i uderzył matkę po nodze światłokijem. - Widzicie? Korporacja J prowadzi bardzo szeroką działalność i należy do firm przyjaznych klientom z całego świata. Jesteśmy, jak lubimy mówić, korporacją ludzi... Olga nie słuchała już przewodniczki - przestała, gdy padła nazwa Obolos. Nie pamiętała, aby przez wszystkie te lata, gdy tam pracowała, ktoś wspomniał o Korporacji J. Ale oczywiście kto zwracał na to uwagę? W świecie, w którym każda ryba na kierowniczym stanowisku jednocześnie pożerała i była pożerana, nie sposób było powiedzieć, która ryba połknęła ostatnia. Powinnam była sprawdzić wszystko na temat wieży, powinnam... Ale to było jak przeżycie religijne, objawienie, a nie szkolne zadanie. Głosy dzieci nalegały, aby się tam udała. Zostawiła więc wszystko i przyjechała. Wuj Jingle - Wuj Jingle mieszka w czarnej wieży. Olga Pirofsky spędziła jeszcze dwie godziny w małej łodzi w otoczeniu twarzy, które wciąż poruszały ustami, zupełnie jak galaktyczny wędrowiec, który znalazł się pośród bełkocących kosmitów. Wuj Jingle morduje dzieci. A ja mu w tym pomagałam. - Nie rozumiem - stwierdził Długi Joseph. - Gdzie jest ten Sel-lars? Mówiłeś, że wciąż wydzwaniał, a teraz ani razu się nie odezwał. - Powiedział, że znowu zadzwoni. - Jeremiah rozłożył bezradnie ręce. - Mówił, że ma na głowie też inne rzeczy... Nie tylko my mamy kłopoty. - Jasne, ale założę się, że tylko my siedzimy zamknięci w środku góry, do której banda morderców próbuje sobie utorować drogę ogniem, żeby nas zabić. - Uspokój się, dobrze? Od twojego gadania rozbolała mnie głowa. - Del Ray Chiume wrócił właśnie z krótkiego zwiadu. - Nie zwracaj na niego uwagi - rzekł do Jeremiaha. - Przeczytaj notatki, które sporządziłeś. Nie ma czasu na kłótnie. Długi Joseph Sulaweyo uznał, że ani trochę nie podoba mu się obrót spraw. Nie dość, że siedzieli uwięzieni w podziemnej bazie gdzieś na pustkowiu z trzema butelkami czegoś przyzwoitego do picia, które miały im starczyć na nie wiadomo jak długo, nie dość, że na zewnątrz czekali ludzie gotowi ich zabić, to jeszcze Del Ray, którego on sam tu sprowadził, sprzymierzył się przeciwko niemu z Je-remiahem Dako. Joseph nie potrafił powiedzieć, jak to było możliwe, jeśli Del Ray nie miał ukrytych pedziowatych skłonności, co by mogło tłumaczyć ich zachowanie. Może właśnie z tego powodu zerwał z Renie? - I ja mam powierzyć swoje życie komuś takiemu jak ten kak? - warknął. - Josephie Sulaweyo, nie zaczynaj znowu - rzekł Jeremiah. - Nie po tym, jak zniknąłeś bez słowa, pozostawiając mnie ze wszystkim. Musiałem zobaczyć syna - bronił się Joseph, lecz nadal miał lekkie poczucie winy. Nie chciałby zostać sam w takim miejscu. Może dla Jeremiaha też nie było to łatwe. - W porządku. No to co to za facet, ten Sellars? Co on ma z nami wspólnego, że wydzwania nie wiadomo skąd i mówi nam, co mamy robić? - Próbuje uratować nam życie - warknął Jeremiah. - Gdybyś się nie pojawił, tylko on uratowałby mnie przed śmiercią z rąk tych ludzi. - Może jeszcze gruby pancerz. - Del Ray starał się, żeby jego słowa zabrzmiały pogodnie, ale nie bardzo mu się to udało. - Są gorsze miejsca na oblężenie niż wzmocniony bunkier. - Może niekoniecznie, jeśli nie będziemy działać w odpowiednim porządku - zgasił go Jeremiah. - Słuchasz mnie? Joseph nie do końca wyzbył się podejrzeń. - Skoro ten człowiek jest gdzieś w Ameryce, jak mówisz, w jaki sposób nas odnalazł? Przecież to miała być tajemnica wojskowa. - Nie jestem pewien. On wie dużo na temat Renie,!Xabbu i tej Francuzki. Wiedział nawet o tym starcu Singhu. Sellars mówi, że on nie żyje. - Po co gada takie rzeczy? - Josepha przeszył dreszcz przesądnego strachu. Pamiętał, jak dziwnie się czuł, czekając na połączenie, na głos znikąd - który nigdy się nie odezwał. - Ten Sellars naprawdę ci powiedział, że on nie żyje? Jeremiah wybałuszył oczy i prychnął zdesperowany. - Powiedział, że Singh nie żyje. Ten starzec, który pomagał Renie i innym. A teraz czy w końcu się zamkniesz i posłuchasz tego, co mam tu zapisane? Pewni ludzie chcą się tu włamać. Składane łóżko blokujące windę nie powstrzyma ich zbyt długo. Joseph machnął ręką. Ci homoseksualiści mieli jedną wspólną cechę - podobnie jak kobiety zawsze okropnie się wszystkim denerwowali. - No to mów, a ja posłucham. Jeremiah prychnął ponownie, po czym zerknął na notatki, które wykonał staroświeckim ołówkiem na betonowej kolumnie. - Sellars twierdzi, że nie wystarczy zablokować windę - że mogą zejść szybem wentylacyjnym. Musimy zabezpieczyć całą tę część bazy. Mówi, że na planach widać, jak to zrobić. Musimy się też przygotować na długie oblężenie, dlatego trzeba zgromadzić tutaj wszystko, co będzie nam potrzebne. A to znaczy, Josephie, że będziesz musiał naznosić z kuchni tyle żywności i wody, ile się da. Nie wiemy, kiedy uda im się sforsować drzwi zewnętrzne. Musimy więc odciąć naszą część jak najszybciej. Jeśli się z tym uporamy i zostanie nam jeszcze trochę czasu, przyniesiemy więcej jedzenia i wody. - Co, mam targać te plastikowe pojemniki jak jakiś tragarz? A kto zajmie się szukaniem broni, Del Ray? Szkoda że nie widziałeś go z pistoletem w dłoni. Jest bardziej niebezpieczny dla nas niż dla tamtych zbirów. Joseph zamknął oczy na chwilę. Del Ray mruknął coś nieprzyjemnego pod nosem. - Aż trudno uwierzyć, że były chwile, kiedy prawie tęskniłem za tobą - rzekł Jeremiah. - Po pierwsze, nie ma tu żadnej broni, tak jak nie ma zapasów. Kiedy zamykali to miejsce, wynieśli stąd niemal wszystko, co się dało. Zostawili tylko żywność i wodę, ponieważ sądzili, że może kiedyś wykorzystają to miejsce jako schron. Po drugie, nawet gdybyśmy mieli jakąś broń, i tak byśmy nie powstrzymali tamtych ludzi. Sam mówiłeś, że są uzbrojeni jak oddział specjalny. Sellars mówi, że najlepiej zrobimy, jeśli odetniemy tę część bazy i przetrzymamy ich. Długi Joseph nie miał pewności, czy żałuje, że nie dojdzie do strzelaniny między nim a burskimi zbirami. - A co on będzie robił? - spytał, wskazując kciukiem na Del Raya. - To zależy. Panie Chiume, zna się pan na systemach komputerowych, na elektronice? Del Ray pokręcił głową. - Robiłem dyplom z nauk politycznych. Wiem, jak obsługiwać pad, ale nic poza tym. Jeremiah westchnął. - Tak przypuszczałem. Sellars powiedział, że trzeba wstawić wiele łat, żeby mógł nam pomóc. Chyba sam będę musiał się tym zająć, jeśli tylko zrozumiem jego polecenia. Boże, mam nadzieję, że wkrótce zadzwoni. - Łaty? - Ten system jest bardzo stary, ma ze dwadzieścia albo trzydzieści lat. Nie wiem dokładnie, co on zamierza, ale mówił, że to ważne. - Spróbował się uśmiechnąć. Wyglądał na bardzo zmęczonego. - No cóż, w takim razie, panie Chiume, zajmie się pan generatorem. - Mów mi Del Ray. Co mam robić? - Jeśli mamy się zamknąć w tym laboratorium, będzie nam potrzebny generator, ponieważ tamci na pewno spróbują odciąć prąd. A my musimy mieć zasilanie, żeby pompować i wypompowywać powietrze i podtrzymać pracę zbiorników. - Pokazał ręką w kierunku ogromnych pojemników spoczywających na podłodze pośród plątaniny kabli niczym kamienie obrośnięte dzikim winem. - Sellars mówił, że mamy szczęście, bo jest tutaj generator zbiornika wodorowego. Nie reaktor, bo inaczej wojskowi zabraliby z reaktora materiał wysokoaktywny i zostałoby tylko główne zasilanie. - Wciąż nie rozumiem - mruknął Długi Joseph, który usilnie próbował odpędzić obraz siebie samego znoszącego z góry ciężkie plastikowe pojemniki z wodą i żywnością. - A co on takiego wie o mojej Renie? Skąd ona miałaby znać kogoś z Ameryki? Czy on jest zamieszany w to wszystko? Del Ray wzruszył ramionami i odpowiedział za Jeremiaha: - A co my robimy w tym dziwnym miejscu? Dlaczego banda zbirów groziła mi, że mnie zabije, tylko dlatego że moja była dziewczyna rozmawiała z jakąś Francuzką? Wszystko to jest bardzo dziwne, a robi się jeszcze dziwniejsze. - Nareszcie powiedziałeś coś z sensem - rzekł Joseph. Joseph był spocony i poirytowany. Szczególnie denerwowało go to, jak szybko w pustych, rozbrzmiewających echem korytarzach Gniazda Os pot na skórze wywoływał zimny dreszcz. Joseph niechętnie myślał o sobie jak o kimś, kto trzęsie się ze strachu - chociaż nieraz zdarzyło mu się to już w życiu - ale nie mógł też udawać, że wszystko będzie dobrze. Z tego już się nie wywiniesz, pomyślał, wpychając do windy wózek. Zanim nacisnął guzik, przechylił głowę, nasłuchując i zastanawiając się, czy usłyszą, kiedy bandyci złamią wreszcie kod potężnych drzwi wejściowych, czy też drzwi otworzą się bezszelestnie, a mordercy wejdą jak koty nocą zakradające się przez okno. Teraz wszędzie panowała cisza. Nie słyszał nawet żadnych odgłosów Jeremiaha i Del Raya, którzy znajdowali się dwa piętra pod nim. Tylko jego ciężki oddech wypełniał życiem to miejsce, sprawiał, że nie było jedynie dziurą otoczoną kamieniem ze wszystkich stron, pustą jak muszla. Drzwi windy otworzyły się z cichym szczękiem. Joseph nakierował wózek i pociągnął go korytarzem. Zobaczył nogi Jeremiaha wystające spod konsoli razem z różnymi przedmiotami i kablami i przez chwilę pomyślał o pracowni Słonia przypominającej pracownię szalonego naukowca. To już nie jest tajemnicą, powiedział wtedy grubas, mając na myśli bazę, i miał rację. Oczywiście Joseph nie zamierzał go odwiedzać, by mu pogratulować słuszności sądu. - To cała woda! - zawołał do stóp Jeremiaha. - Teraz zajmę się żywnością. Mają tu tylko paczkowany chłam. Po kilku tygodniach sami się załatwimy, jedząc to. Jeremiah wysunął się spod konsoli z grymasem na twarzy, którym Joseph mógłby otworzyć butelkę piwa, gdyby ją miał. - Tak, niestety. Dlatego nie wątpię, że podczas gdy ja siedziałem tutaj i pilnowałem twojej bezbronnej córki, ty, wędrując po całej południowej Afryce, kupiłeś mi kilka przysmaków, prawda? Kilka smacznych batoników? Tuzin koeksisters z piekarni? Coś, co by mi zrekompensowało jedzenie przez cały czas tego, co tak trafnie opisałeś jako chłam. Dzięki długoletniemu doświadczeniu zdobytemu podczas wspólnego życia z córką i innymi Joseph od razu wyczuł, że w tej potyczce nie ma szans na wygraną. Dlatego szybko popchnął wózek do miejsca, w którym zaczął układać piramidę z pojemników z wodą. Gdy wrócił, Jeremiah nadal leżał bezpiecznie schowany pod konsolą, a Del Ray gdzieś zniknął. Joseph zatrzymał się, by spojrzeć w dół. Na widok niemych wirtualnych pojemników podobnych do zakurzonych eksponatów muzealnych łzy napłynęły mu do oczu. Otarł je szybko zaskoczony. Jedno jest pewne, powiedział w myślach do najbliższego zbiornika. Dostaną cię po moim trupie. Jakoś cię wyciągnę z powrotem na słońce. Zdumiał się już samym faktem, że gada w myślach, lecz jeszcze bardziej zaskoczyło go to, że uświadomił sobie, iż mówi prawdę. - Słyszysz mnie, dziewczyno? - wyszeptał. - Po moim trupie. Bał się, że może go zobaczyć Del Ray albo Jeremiah, a nawet jeśli nie, to i tak to miejsce z kamienia było ponure jak grobowiec. Ruszył szybko z powrotem do windy. Calliope Skouros skrzywiła się i odstawiła kawę. Nie chodziło o to, że jej nie smakuje, chociaż tak było, bo miała przed sobą parujący produkt z jednego z tych pakietów samozaparzających się, ale że poprzedniego wieczoru wlała w siebie tyle kawy, że nawet po pięciu godzinach niespokojnego snu wciąż czuła, jak kofeina harcuje w jej układzie nerwowym z żywotnością tych przeraźliwie pogodnych ludzi organizujących lokalne imprezy. Mimo to Calliope była w dość dobrym nastroju. Wprawdzie nie mogła powiedzieć, że odniosła druzgocące zwycięstwo na froncie kelnerskim, ale na pewno posunęła się naprzód. Elisabetta (wytatuowana kelnerka, która przynosiła jej całą tę kawę) wcześniej już zdradziła swoje imię, a teraz przysiadała przy stoliku Calliope na krótką pogawędkę nawet wtedy, kiedy pani detektyw znalazła się w innej części sali na skutek złych wyliczeń co do rewirów poszczególnych kelnerów. Ku swojemu zaskoczeniu i zadowoleniu Calliope odkryła, że młoda kobieta ma w sobie coś więcej, niż sugeruje jej atrakcyjny wygląd. Studiowała sztukę - oczywiście - ale wydawało się, że głowę ma zaprzątniętą wieloma rzeczami, i była nawet uważną słuchaczką, przynajmniej w chwilach, gdy zapominała o typowo kelnerskim zrzędzeniu na parszywych szefów, obolałe stopy czy problemy z czynszem i dojazdem. Co ciekawe, minęło już kilka wieczorów i odbyły kilka przelotnych rozmów, a wciąż nie wypłynął inny typowy powód kelnerskiej niedoli: nie powiedziała jeszcze ani słowa o leniwym, niedbałym czy gwałtownym chłopaku. W zasadzie w ogóle nie wspomniała o chłopakach (ani o dziewczynach). Niech to już przybierze jakąś postać, pomyślała Calliope, wyobrażając sobie kolejne miesiące spędzone w jaskrawej atmosferze plażowych bywalców Bondi Baby. Inaczej umrę od samej kawy. - Pensa za twoje myśli, moja partnerko... - Stan Chan wsunął się do wąskiego pomieszczenia z ekranem ściennym, które policjanci nazywali zielonym pokojem, i przerzucił płaszcz przez oparcie krzesła. Jak zwykle w pokoiku było gorąco jak w łaźni. - Ale cokolwiek bym wymyślił, chyba i tak bym nie odgadł dzisiaj twych myśli. Wyglądasz na zadumaną. Ile są warte te twoje myśli? Szwajcarskie kredyty? Posiadłość? - Zerknął na ekran, na którym widać było chudego ciemnowłosego mężczyznę o twarzy pokrytej bliznami. W pokoju, w którym siedział, znajdował się tylko stary stół i kilka krzeseł, a ściany pokrywały fibramiczne, ohydnie pomarańczowe płytki, odporne na graffiti - i na krew, jak mawiano. - A skoro już mówimy o czymś wartościowym, czy to jest nasz przyjaciel, 3Big? Czasami rano Stan przytłaczał Calliope, szczególnie kiedy jej głowa nie huczała, podładowana kilkoma dawkami całkowicie legalnego dopalacza. - Możesz mówić trochę ciszej? Tak, to on. Zgarnęli go na noc i mamy z nim pogadać. - Cudownie. Jej partner był w przerażająco dobrym humorze. Zastanawiała się, czy miał randkę, czy jeszcze coś innego. - Mogę być złym gliniarzem? Dzisiaj moja kolej? - Twoja. - Dobry z ciebie partner. - Spojrzał na nią uważniej, zmarszczył czoło i dźgnął ją palcem w żebra. - Skouros, nie nosisz kamizelki. - Na posterunku? - Nienawidziła wypełnionych żelem kamizelek kuloodpornych, które policjanci nazywali bielizną. - Takie mamy przepisy. A poza tym nasz przyjaciel, siedząc tam przez całą noc, mógł sprokurować pistolet z mydła i szmaty do podłogi. - Jasne. Wiem, dlaczego tak lubisz nosić swoją. Wyglądasz w niej, jakbyś naprawdę miał jakieś mięśnie. A ja wyglądam po prostu grubo. - Dla mnie jesteś krzepkim Aniołem Sprawiedliwości. - Spoważniał na chwilę. - Skouros, naprawdę powinnaś ją nosić. - Dobrze, włożę. A teraz popracujmy trochę, panie Zły. Stan pstryknął palcami, by zgasić światło, i wynurzyli się z ciemności wprost w blask krzykliwie pomarańczowych ścian. Więzień spojrzał na nich. Jego twarz wyrażała jedynie lekki grymas obrzydzenia. Calliope przyjęła to z radością - czerpała więcej zadowolenia z pracy, kiedy przestępcy udawali twardzieli. - Dzień dobry, Edward - rzuciła pogodnie, kiedy oboje ze Stanem siadali na krzesłach naprzeciwko więźnia. - Jestem detektyw Skouros. a to jest detektyw Chan. Ciemnoskóry mężczyzna nic nie odpowiedział, tylko pogładził palcem długie blizny na policzku. Calliope postanowiła udawać zaskoczoną. - Ty jesteś Edward Pikę, zgadza się? To chyba właściwy pokój przesłuchań. - Spojrzała na Staną. - Chyba trzeba będzie odstawić go do pudła, zanim wyjaśnimy tę pomyłkę. - Nikt poza matką nie nazywa mnie Edward, a matka nie żyje od dwóch lat - odezwał się nagle więzień. - 3Big, tak mnie zwą. 3Big. - Nie, to on, bez obawy - powiedział Stan. - Paskudne uliczne zwierzę, przyłapane, gdy niosło siedemdziesiąt opakowań D-jaka w specjalnie przystosowanym do tego pasie. Detaliczna sprzedaż indonezyjskich ładunków - zaliczysz za to z dziesięć lat, 3-chłoptasiu, i na pewno nie spędzisz ich w miłym miejscu. Miałem to do użytku osobistego, kuma? - Oczywiście było to zaprzeczenie pro forma. Wiedzieli, że będą prowadzić taką szcrmierkę, aż zjawi się obrońca z urzędu. - Potrzebna mi rehabilitacja. Duże uzależnienie. Stan wydał odgłos podobny do splunięcia. - Jasne, mów mi jeszcze. Sędzia tylko spojrzy na ciebie i dowie się, że przebywałeś w okolicach szkoły, nie dalej jak pół kilometra, a od razu poleci nam, żebyśmy cię wsadzili na jedną z barek z odpadkami i utopili w morzu. Calliope siedziała spokojnie i obserwowała, jak partner wykonuje pierwsze agresywne ruchy rutynowego tańca. Edward 3Big był recydywistą, więc znał te ruchy równie dobrze jak Stan. Nie należał do najgorszego rodzaju przestępców, z jakimi mieli do czynienia - wielokrotnie zatrzymany za przechowywanie i rozprowadzanie i tylko jedna porządna odsiadka w Silverwater za rozprowadzanie. Ale jeśli się nie mylili, nigdy nie zabił nikogo, kto pierwszy nie próbował zabić jego, co w kategoriach Darlinghurst Road czyniło z niego Robin Hooda. Powszechnie uważany był za nieco sprytniejszego od przeciętnej ulicznej bestii z King’s Cross, co potwierdzał fakt, że tylko raz dostał porządny wyrok. Calliope zastanawiała się, czy może to być powód do dumy, czułe miejsce, w które mogliby spróbować wbić cienki klin. Stan zdążył już doprowadzić więźnia do stanu, w którym ten warczał agresywnie, próbując się bronić. Uznała więc, że nadeszła jej kolej. - Detektywie Chan - powiedziała dość stanowczo. - To chyba nie jest najlepszy sposób postępowania z więźniem. Może pójdziesz się napić wody? - Nie sądzę. - Stan posłał więźniowi spojrzenie pełne pogardy. - Ale jeśli sądzisz, że poradzisz sobie z tą uliczną zarazą, proszę bardzo. - Niech pan posłucha, panie Pikę - zaczęła Calliope. - Z technicznego punktu widzenia podpada pan pod przestępstwa uliczne, a więc formalnie to nie nasza działka. Ale gdyby pomógł nam pan w uzyskaniu pewnych informacji - i gdyby to były dobre informacje - moglibyśmy się postarać, żeby uznali to za zwykłe posiadanie. Z taką przeszłością i tak by pan trochę posiedział, ale nie byłoby to nic strasznego. Był zainteresowany, choć starał się to ukryć. Jego oczy, przesłonięte zaskakująco długimi rzęsami, płonęły. - Czego chcecie? Nie będę kapował na nikogo. Co mi po tym, że wyjdę wcześniej, jak mnie załatwią, gdy tylko wrócę na Darling. - Chcemy tylko informacji. O dawnym znajomym, z którym spędziłeś jakiś czas w minda, ośrodku dla młodocianych przestępców. Johnny Wulgaru...? Twarz przestępcy nawet nie drgnęła. - Nie znam takiego. - Także znany jako Johny Ciemny, Johny Strach? Teraz coś się poruszyło pod kamienną maską, przemknęło równie szybko jak rtęć po dnie naczynia. - Chodzi o Johna Morę Dreada? Stracha? - W jego twarzy zagrały sprzeczne emocje, które ostatecznie przybrały wyraz grymasu zdenerwowania. - A co z nim? Przecież wykitował, no nie? - Podobno. A słyszałeś coś innego? - Spojrzała na niego uważniej, lecz on już się schował za kamienną maską. - Próbujemy rozwiązać zagadkę dawnego zabójstwa. Chodzi o pewną dziewczynę, Polly Merapanui. Widać było. że poczuł się pewniej. - Nie znam. Nigdy nie słyszałem o takiej. - Zamrugał, jakby sobie coś przypomniał. - To ta z wyiupanymi oczami? Calliope pochyliła się do przodu. - Wiesz coś na ten temat? - Starała się mówić obojętnym tonem. - Widziałem w sieci. - Wzruszył ramionami. - Interesuje nas tylko, czy wiesz coś na temat Johny’ego Stracha w związku z tą zbrodnią. Cokolwiek. - Nie będę kapował. Teraz Stan pochylił się do przodu. - Jesteś małe gówno. Jak miałbyś kapować na kogoś, kto już nie żyje? Gadaj z sensem. 3Big posłał Calliope spojrzenie pełne urażonej godności. - To twój pies? No to powiedz mu, żeby przestał mnie podgryzać, albo od razu wsadź mnie z powrotem do pudła. Calliope dała znak ręką Stanowi, żeby siedział cicho. - Po prostu powiedz, co wiesz na temat Johna Stracha. Więzień uśmiechnął się z pogardą. - Nic. Wszystko zapomniałem. A jeśli jeszcze kiedykolwiek usłyszę o nim cokolwiek, to też zapomnę. To był sayee lo sukinsyn. Nie chciałbym mieć z nim do czynienia za żadną forsę. Calliope nie przestawała zadawać pytań, w czym od czasu do czasu przeszkadzał jej Stan momentami surrealistycznymi uwagami na temat przeszłości i stanu społecznego 3Big. Jeśli nawet był to pojedynek szermierczy, to więzień z pewnością nie myślał o ataku, tylko uważał, żeby go nie wypunktowano, co nie cieszyło jego przeciwników i trwało tak długo, że resztki kofeiny przestały działać, a Cal-liope nie czuła już nic poza zmęczeniem i irytacją. - Tak więc Strach nie żyje, a ty nie widziałeś go od lat. Tak jest? - Tak jest. - Skinął głową. - To dlaczego mam wrażenie, że coś ukrywasz? Panie Pikę, Ed-die 3Buc czy jak tam jeszcze chcesz, żeby cię nazywać, masz przed sobą długą odsiadkę. Na twoim miejscu przelazłabym przez ten stół i spróbowała pocałować mój wielki grecki tyłek, bo już niedługo nie będzie nikogo, kto by ci zaproponował cokolwiek. Chyba że ktoś ci podsunie batonik, żebyś się schylił pod prysznicem, kiedy już wrócisz do Silverwater. Więzień wyraźnie zdziwił się nagłą odmianą jej nastroju, ale wciąż uśmiechał się drwiąco. - Dlaczego nie chcesz mówić? - Mówię. - Mam na myśli rzeczową gadkę. Moglibyśmy skrócić twój wyrok o jakieś trzy, pięć lat, gdybyś powiedział nam coś sensownego na temat Johna Stracha. Patrzył na nią dziwnie długo. Stan Chan chciał już coś powiedzieć, lecz dotknęła jego kolana pod stołem, prosząc o cierpliwość. 3Big znowu potarł palcem blizny, westchnął i opuścił dłonie na blat. - Posłuchaj, kobieto - przemówił powoli. - Powiem ci coś za darmo. Nie wiem nic na temat Stracha. Ale nawet gdybym wiedział, i tak gówno bym wam powiedział. Ani za skrócenie wyroku, ani za dobre sprawowanie, za nic. - Ale jeśli on nie żyje...! Pokręcił głową i schował oczy za długimi rzęsami. Przypominał teraz panterę skradającą się w gaju bambusowym. - Nieważne. Nie znasz Stracha, nigdy go nie spotkałaś. Wejdziesz mu w drogę, a on wyjdzie z grobu i zaciuka cię trzy razy. Jeśli w ogóle istniało kiedyś takie mopaditi, co wraca i załatwia się w ciemności, to właśnie jest nim Strach. - Mopaditi. Co to znaczy? Myślami był chyba gdzieś bardzo daleko w przeszłości i patrzył na nich jakby z głębi jaskini. - Duch. Taki jak wtedy, kiedy umierasz, ale nie odchodzisz. A teraz chcę już wrócić do pudła. - No cóż, nic z tego nie wyszło. - Stan Chan czekał z nadzieją. - Zaczekaj. - Calliope wyjęła z ucha słuchawkę i wsunęła ją w zagłębienie pada. Po raz kolejny pomyślała, że może warto by było zainwestować w kankę. Taszczenie wszędzie pada było dość uciążliwe, nawet jeśli to był cieniutki jak wafel model Krittapong, który kupiła sobie na urodziny. - Doktor Jigalong wyjechała z miasta. Zostawiłam dla niej wiadomość w pracy i w domu. - Pytałaś o mopaditi? - Tak. Nie słyszałam tego w ulicznym slangu, a ty? - Nie. - Oparł stopy o krawędź blatu biurka. - Ale w końcu ilu przemaglowaliśmy? Ośmiu, może dziewięciu. - Ale coś mamy. Stan uniósł brwi. - Co? To, że użył jakiegoś aborygeńskiego słowa? Nie wiem, czy zauważyłaś, Skouros, ale on był Aborygenem. A ty nie mówisz czasem „hopa!”, „retsina” czy „acropolis”? Sam używam etnicznych wyrażeń - zdaje się, że niedawno nazwałem cię okrągłooką... - Wyraźnie zareagował, kiedy go zapytałam o Stracha. Był zdziwiony. - Dręczyło ją też coś jeszcze, czego nie potrafiła nazwać. - No cóż, w końcu ten facet oficjalnie został uznany za martwego. Można się zdziwić, jeśli zaczynają cię wypytywać o kogoś, kogo uważałaś za zmarłego. - Można. Mimo wszystko dziwnie zareagował. Może słyszał coś na ulicy. - „Może” nic nam nie pomoże, Skouros. I co dalej? Nasz uliczny materiał, choć ciekawy, chyba się wyczerpał. Calliope pokręciła głową, niezadowolona i zmieszana. Pozbywszy się wreszcie resztek kofeiny z żył, a nie mając niczego innego, co by ją zastąpiło, czuła się po prostu paskudnie. Otumaniona bezsennością, usiadła na kanapie i weszła do systemu wydziałowego, żeby przejrzeć wywiad na ekranie. Wcześniej uznała, że dla własnego dobra powinna się trzymać z dala od Bondi Baby. Nie chodziło nawet ojej niemal obsesyjne zainteresowanie kelnerką, lecz o to, że zaczynała coraz bardziej tęsknić za kleistymi deserami, które tam podawano. Skouros, w ten sposób nie zrzucisz wagi, upomniała siebie. Lepiej zostań w domu. Dawno już nie robiła zakupów, dlatego jedynie chrupkie pieczywo mogło umocnić ją w postanowieniu. Przejrzała cały wywiad, a potem wróciła do miejsca, w którym po raz pierwszy wymieniła nazwisko ich zwierzyny. - Chodzi ci o Johna Morę Dreada? - zapytał wtedy 3Big i zaraz to powtórzył: - ...chodzi o Stracha? Mam, pomyślała. John Morę Dread. Tego jeszcze nie słyszałam. Ale dlaczego jeszcze jeden pseudonim? W wypadku podejrzanego, który miał ich wiele? - Nie dawało to jej spokoju jak drzazga pod skórą. Morę Dread. Morę Dread. Gdzie ja to już słyszałam? Przypomniała sobie fotografię zrobioną w szpitalu Feverbrook - ciemna niewyraźna postać, zamazana twarz. 3Big mówił o duchu. Jeśli jest ktoś, kto by miał wrócić jako duch... Zamknęła na chwilę oczy i zaraz je otworzyła, by wykorzystując tak dobrze jej znany obraz własnego mieszkania, spróbować pozbyć się uczucia, że jest obserwowana. Prześladowana. Znowu siedziała na balkonie. Wieża przyciągała ją jak ćmę. Nawet teraz, kiedy głosy zniknęły, a ona oddaliła się od wieży w jakiś sposób bardziej, niż gdy była w zatoce Juniper, nie mogła całkowicie jej zignorować. Czerwone światełka sygnalizacyjne obrysowywały jej szczyt i wyglądała niczym korona z żarzących się węgli, a na najwyższych piętrach jaśniały oświetlone okna, pojedynczo lub w małych skupiskach. Gdyby nie reflektory omiatające pusty parking i muskające lśniącą, nieregularną ścianę, pozostała część wieży byłaby całkowicie niewidoczna na tle nocnego nieba. Głosy odeszły. Dzieci odeszły. Czy były jednym i tym samym? Olga Pirofsky tak długo trwała zanurzona w halucynacyjnej nierze-czywistości podróży na południe, że już dokładnie nie pamiętała początków. Była też wyczerpana. Noce, w czasie których dzieci przyciągały ją i pospieszały, wsączając szeptem swoje życia do jej uśpionego ucha, dawały jej o wiele więcej wytchnienia niż ciemność wypełniona martwą ciszą, jaka pozostała po ich odejściu. Teraz budziła się każdego ranka otumaniona, wydrążona, niczym przekłuty balon napełniony helem, który wreszcie stracił resztkę gazu i mógł już tylko opaść na dywan, sflaczały, bezużyteczny. I co teraz? - pytała. Nie potrafiła oderwać oczu od wieży, centrum jej mrocznego królestwa. Pojedziesz do domu? Zabijesz się? Tylko że ona już nie miała domu. Nie było Mishy, a zatoka Juniper była już dla niej jak obca planeta - jak cyrk, jak kochane, słodkie zamordowane dni, kiedy jeszcze była z Aleksandrem. Odepchnęła też tych, którzy mogli jej pomóc, Rolanda McDaniela i kilkoro innych przyjaciół z pracy, a także tego miłego prawnika pana Ramseya. Została jej już tylko cisza. Zanim ją opuściły, głosy przyprowadziły ją do samego podnóża tej strasznej czarnej góry. W jakiś sposób wszystko to było razem splątane - dzieci, wieża, trupio blada, szczerząca zęby w uśmiechu twarz Wuja Jingle, maska, którą sama nosiła tak długo, że zaczęła się zastanawiać, czy aby nie odcisnęła ona jakiegoś piętna na jej prawdziwej twarzy. Otworzyła pad i usiadła przy malutkim motelowym biurku. Gdy zorientowała się, że jej spojrzenie wciąż wędruje do okna, zasunęła story klaśnięciem - nie potrafiła skupić myśli, mając przed oczyma ten czarny ostrzegający palec. Zmęczona, ale szczęśliwa, że wreszcie podjęła decyzję, Olga zaczęła pisać pożegnalny list. Rozdział 6 Rozmowa z maszynami SIEĆ/WIADOMOŚCI: Kolejny wypadek skatingowy powodem niepokojów. [obraz: dzieci ćwiczące w Skatingowej Kuli w parku Slissold w Londynie] KOM: Kolejny wypadek na rakietowym torze skłonił członków brytyjskiego parlamentu do rozważenia możliwości wprowadzenia zakazu używania tego, jak się wyraził jeden z parlamentarzystów, absurdalnie niebezpiecznego pojazdu. Użytkownicy torów nie widzą jednak większego problemu. [obraz: Aloysius Kenneally, 16, przed Znudzonym! sklepem, Stoke Ne-wington] KENNEALLY: To jeden wielki kit. Większość z tych, co tak wrzeszczą, to takie czterdziestoletnie bizboye, kuma? Wyrywają się na weekend, tu przywalą, tam przycisną jakiegoś pomarszczonego klienta albo wetną się w śmigło poduszkowego autobusu. Nie można zaraz karać innych tylko dlatego, że kilku bizboyów nie powinno jeździć nawet mikrusem... To przypominało sieciowy horror, ale było jeszcze gorsze, bo działo się naprawdę. Malutkie ludzkie postacie skuliły się przed ogromną, monstrualną wręcz istotą - skorpionem, jak powiedział Kunohara. Paul widział, jak Martine i jej zminiaturyzowani towarzysze wcisnęli się jeszcze głębiej między fałdy ogromnego liścia, którego powierzchnię bombardowały krople dreszczu. Wyciągnął rękę, ale nie mógł im pomóc - wszystko widział tylko w otwartym oknie. Skorpion zrobił krok do przodu, przesuwając powoli ogromne nogi. Cienki czułek, podobny do zesztywniałego bicza, powoli, niemal z czułością wysunął się w ich stronę. - Zniszczyłeś tamte mutanty! - zawołał Paul. - Dlaczego nie możesz uratować moich przyjaciół? - Mutanty nie były naturalnym organizmem tego miejsca. Skorpion jest tu czymś zupełnie normalnym - odparł Kunohara niemal oburzony. - Taka jest jego natura. - Jeśli nie możesz im pomóc, wyślij tam mnie. Pozwól mi przynajmniej pójść do nich. Kunohara popatrzył na niego z dezaprobatą. - Zginiesz. - Muszę spróbować. - Przecież prawie ich nie znasz. Sam tak mówiłeś. W oczach Paula zalśniły łzy. Wzbierał w nim gniew i wydawało mu się, że eksploduje czubkiem jego głowy. Słyszał niewyraźne krzyki Martine i pozostałych, gdy monstrualny skorpion podszedł jeszcze bliżej. - Nic nie rozumiesz. Tułałem się całymi miesiącami, może nawet latami. Sam! Myślałem już, że zwariuję. Oni są wszystkim, co mam! Kunohara wzruszył ramionami i uniósł dłonie. Chwilę później bańka, okno i kamienna twarz Kunohary zniknęły i zastąpiła je przerażająco dziwna scena. Znajdował się gdzieś w lesie, wszędzie dookoła wznosiły się ogromne pnie drzew, których korony ginęły w ciemności nocy. Deszcz syczał i bębnił kroplami wielkości kubłów na śmieci albo nawet małych samochodów. Wszystko podskakiwało, kiedy uderzały w rozmokłą ściółkę. Paul przypomniał sobie nagle straszliwe sceny z okopów w Amicns, w których chronił się przed nawałnicą pocisków z niemieckich dział. Błysnął piorun, oślepiająco jasny jak rakieta świetlna, jeszcze bardziej upodabniając tę scenę do tamtej. Z prawej strony coś się poruszyło. Trzask był tak głośny, że usłyszał go pomimo dudnienia deszczu. Ziemia pod jego stopami zadrżała. Paul odwrócił się i serce niemal wyskoczyło mu z piersi. Skorpion zrobił jeszcze jeden krok w stronę podstawy liścia i znieruchomiał, poruszając jedynie czułkami. Według standardów Paula, był wielkości wozu strażackiego, ale o wiele wyższy. Jego szerokie ciało trwało nieruchome, zawieszone na pomoście nóg wyposażonych w stawy. Paul nie dostrzegł ogona, lecz szczypce, które niczym zderzaki zwijały się poniżej głowy, zakończone były twardymi kolcami, z pewnością równie sprawnie przytrzymującymi ofiary jak szczęki krokodyla. Dwa jasnoczerwone punkty położone nisko na głowie, widoczne w chwili, gdy scenę oświetliła kolejna błyskawica, przywodziły na myśl mściwe oczy albo wzrok rozgniewanego tworu, wyrwanego ze snu na samym dnie piekła. Z jednego z liści spłynął strumień wody wprost na skorpiona. Zwierzę przywarło do ziemi, czekając cierpliwie, aż woda całkiem ścieknie. Wtedy Paul dostrzegł za nim blade ludzkie twarze, błyszczące od wilgoci w słabym świetle księżyca, wciśnięte w zagłębienie pod pochylonym liściem wielkości górskiego domku. Nie zważając na to, że skorpion znowu się podniósł, zrobił kilka kroków w ich kierunku. - Martine! - Dudnienie deszczu zdusiło jego głos. Schylił się i podniósł sprężysty kawałek drewna, może igłę albo cierń, i rzucił nim w skorpiona. Pocisk odbił się tylko od nogi zwierzęcia, nie czyniąc mu krzywdy, ale odwrócił jego uwagę. Skorpion zatrzymał się i trzepnął jednym z biczów w kierunku Paula. Paul zastygł w bezruchu, przerażony tym, co zrobił. Macka, podobna do rogu wyciągniętego na dwadzieścia metrów i znacznie grubszego niż noga Paula, przeleciała zaledwie w odległości wyciągniętej ręki od miejsca, w którym z bijącym wściekle sercem stał Paul. Co ja zrobiłem? Myśli w jego głowie pędziły tak samo szybko, jak biło jego serce. Już nie żyję. Im nie pomogę i sam skazałem się na śmierć. Rozległ się chrzęst, gdy skorpion zrobił krok w jego kierunku. Bicz otarł się o jego pierś, niemal go wywracając. Nad jego głową przesunął się cień, a ogromne nogi przekrzywiły się niczym las chylących się drzew. Zobaczył, jak masywne szczypce rozwierają się i znowu zaciskają. Gdy już miał zamknąć oczy, gotowy na najgorsze, skorpion nieoczekiwanie się odwrócił. Spod liścia wybiegła malutka postać i popędziła, potykając się, po nierównym podłożu. Skorpion ruszył za nią z przerażającą szybkością. Krzycząca przeraźliwie postać zachwiała się, gdy opadła na nią wielonoga ciemność. Skorpion pochylił się i szczypce chwyciły wierzgającą ofiarę, przebijając ją i miażdżąc niemiłosiernie, zanim wsadziły ją w maszynerię szczęk. Paul patrzył obezwładniony przerażeniem. Pogoń i zabójstwo trwały zaledwie sekundy. Jedno z jego przyjaciół nie żyło, a skorpion zaczął się obracać z powrotem w jego kierunku. Nagle z góry posypało się coś białego, co zwaliło potwora na ziemię. Natychmiast wokół całego pancerza i nóg skorpiona zaczął się krystalizować lód. - Jasna cholera, nic już nie działa tak jak powinno! - rozległ się głos Kunohary, a chwilę później on sam stanął u boku Paula. Nie zwracając uwagi na ogromne cielsko nieruchomego skorpiona, chwycił Paula za ramię i dał znak ludziom wciąż schowanym pod liściem. - Wychodźcie! - zawołał. - Chodźcie tutaj i złapcie się za ręce. Nie wiem, jak daleko sięga moje osobiste pole. Paul, wciąż oszołomiony, patrzył, jak trzy niewyraźne postacie wychodzą na otwartą przestrzeń. Ktoś chwycił go za rękę, a potem nadeszła kolejna deszczowa nawałnica, wyrzucając w górę drobiny liści. Po chwili wszystko zniknęło. Paul leżał na wirtualnej macie w domu-bańce, pogrążony w ciemności nocy, a wokół niego spoczywały inne postacie. Gdy ciemność rozjaśniła się nieco, Paul podpełzł do najbliższej z jęczących osób. - Co to był za szczekający/ew? - przemówiła duża postać i usiadła, wydając odgłosy podobne do chlupotania. - I gdzie to się podziało? Zważywszy na to, że przy ostatnim spotkaniu nastolatek próbował go udusić, Paul nigdy by nie pomyślał, że tak się ucieszy na widok T4b, ale tak się stało, gdy tylko ujrzał migocącą blado dłoń, która wystawała z rękawa obszernego jednoczęściowego stroju. Potrząsnął chudym czarnowłosym symem, który w niczym nie przypominał trojańskiego wojownika. - Javier? To ty, prawda? Kto jeszcze jest z tobą? Gdzie jest Martine? - Paul Jonas? - Był to głos Florimel. - Właśnie, gdzie jest Martine? - Tutaj. - T4b przykucnął nad trzecią postacią. - Nie wygląda najlepiej. Martine Desroubins spróbowała coś powiedzieć, zakaszlała i dopiero wtedy wydobyła z siebie głos: - Już dobrze. Przejście... bardzo mnie wyczerpało. Paul Jonas? To naprawdę ty? Gdzie jesteśmy? Nic nie rozumiem. - Tak, to ja. - Wciąż od nowa liczył głowy, ale za każdym razem wynik był taki sam - tylko trzy. Strasznie się bał zadać kolejne pytanie, jednak musiał się dowiedzieć. - A gdzie pozostali? Czy ten... potwór dopadł wszystkich? Florimel usiadła. Teraz nosiła bardzo ogólny sym kobiety w średnim wieku i trudno byłoby ją rozpoznać, gdyby nie zranione oko i brakujące ucho. - Nie widzieliśmy Renie,!Xabbu, Orlanda ani Fredericks od... od wydarzeń na czarnej górze. Paul usilnie próbował sobie przypomnieć, o kim z grupy zapomniał. - W takim razie kto...? Widziałem, jak skorpion kogoś pożarł...! - To był jeden z ludzi z Graala - odparła Florimel. - Nazywał się Jiun. Chyba uznał, że uda mu się uciec, kiedy odwróciłeś uwagę skorpiona. Przeliczył się. - Rozejrzała się ponownie. - Gdzie jesteśmy? Skąd się tu wzięliśmy? - Jiun Bhao? - rozległ się głos Kunohary za ich plecami. Wszyscy poza Paulem odwrócili się zdumieni. - Jiun Bhao, bicz Azji, zjedzony przez skorpiona w moim ogrodzie? - Odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się. - Niekiepskie poczucie humoru - mruknął T4b z wyrzutem, ale i z podziwem wobec wesołości Kunohary, który teraz siedział zgięty wpół, obejmując się w pasie. - A zatem tobie to zawdzięczamy? - Martine zwróciła się do gospodarza. - Kunohara, nie spieszyłeś się z pomocą - rzucił Paul ze złością. Kunohara otarł oczy. - Wybaczcie, ale to jest niesamowite. Czy wiecie, ile mniejszych firm połknął Jiun? Ile żyć zmiażdżył swoimi szczypcami? Jiun Bhao zjedzony w deszczu przez skorpiona. - Pokręcił głową. - Jonas, jesteś niesprawiedliwy. Nie zostawiłbym cię na pewną śmierć. Sądziłem, że będę mógł sprowadzić tutaj was wszystkich, ale pojawiły się poważne problemy na wyższych poziomach mojego systemu - bez wątpienia są to skutki jakiejś większej katastrofy - i okazało się, że nie mogę ściągnąć was zdalnie. Gdyby to było możliwe, zniszczyłbym skorpiona już stąd, chociaż stworzenie nic tu nie zawiniło. Działa jednak już niewiele moich komend systemowych. Dlatego musiałem się udać tam osobiście, żebyście mogli mnie dotknąć, dzięki czemu mogliśmy wrócić. - Jesteśmy więc twoimi gośćmi... - powiedziała Florimel powoli. - Czy więźniami? - Tak jak i ja - odparł i skłonił się lekko. - A to może oznaczać nawet mniej wolności, niżbyśmy sobie tego życzyli. - Czegoś tu nie rozumiem - rzekł Paul. - Martine, słyszałem twój głos. W jaki sposób... nadawałaś? Niewidoma kobieta uniosła drżącą rękę, w której trzymała lśniący srebrzysty przedmiot. - Zapalniczka! - powiedział Paul. - Myślałem, że Renie ją wzięła... - To nie jest ta sama zapalniczka - wyjaśniła Martine słabym głosem. - Wyjaśnię to później, jeśli pozwolisz. Kunohara zmarszczył czoło na widok urządzenia dostępu. - Już i tak narobiłaś sobie kłopotów, posługując się tym. - Spojrzał uważniej na stylizowany monogram. - Yacoubian, idiota. Te jego cygara i krótki zakres koncentracji uwagi. Powinienem był się domyślić. - Nic by mu to nie pomogło, nawet gdyby miał ją z sobą - rzekła Florimel z pewną satysfakcją. - Chyba że w piekle też palą cygara. Kunohara zmarszczył brwi. - Nie poproszę cię, żebyś mi to oddała - szczegół, który mógłby zniszczyć nasze delikatne przymierze. Jeśli jednak spróbujesz jeszcze raz użyć zapalniczki, ryzykując sprowadzenie tutaj mojego wroga, wyrzucę was z mojego domu i odeślę do skorpiona. Lód pewnie już się rozpuścił. - Nie chcemy jej użyć - wymamrotała Martine. - Jej inne funkcje, poza komunikacją, prawdopodobnie już nie działają. - Ziewnęła. - Chcemy się tylko wyspać. - Dobrze. - Kunohara machnął ręką. - Spijcie. Ty też, Jonas, bo przecież zbudzili cię twoi przyjaciele. Nie powiem, żebym się ucieszył z takiego obrotu sprawy, ale trudno, jesteście tutaj. Zorientuję się, jakie mam możliwości, i obudzę was niebawem. Zniknął, zostawiając ich samych w” obszernych pokoju o łukowatych ścianach, zza których dochodziły odgłosy przelewającej się wody. T4b spojrzał krytycznie na skąpe meble i ciało zmutowanej stonogi, wciąż zawieszone w powietrzu w świetlnym pudelku na końcu pokoju. - Lepsze to niż kimka pod liściem, chyba - powiedział i wyciągnął się na macie. Kod Delphi. Początek. Spieszę, by zapisać te myśli. Bóg jeden wie, kiedy następnym fazem będę mogła to zrobić. Wszystko wydaje się takie niepewne, na granicy katastrofy, jakby cały ten wirtualny świat wypadł z orbity. Czuję, jak ucieka czas. Pewnie podobnie czuje się Renie, którą wciąż coś gna do przodu... Chyba udało mi się zapisać wszystkie ważniejsze wydarzenia z Troi, ze szczytu czarnej góry, aż do momentu spotkania ze skorpionem. Teraz muszę spróbować zrozumieć to, w jaki sposób opuściliśmy górę i co wydarzyło się od tamtej pory. Niewielka jest szansa, bym kiedykolwiek odzyskała te podprogowe zapiski rzucone w eter sieci. Ale zawsze starałam się porządkować moje życie w ten sposób, chociaż zwykle posługiwałam się bardziej konwencjonalnym dziennikiem i chcę, by tak zostało. Głęboka myśl, prawda? Przez całe życie znajdowałam ukojenie i jasność umysłu, gadając z maszynami, a za ich pośrednictwem z sobą. Chyba jest to zrozumiałe z psychologicznego punktu widzenia i dość ponure. Dosyć tego. W ostatnich momentach naszej obecności na szczycie czarnej góry otaczająca nas rzeczywistość rozpadła się, a mnie przygniotła lawina obrazów i odczuć - doznań równie silnych jak demoniczne opętanie. Teraz, po rozmowie z Florimel i pozostałymi, podejrzewam, że moje zmienione zmysły odbierały atak Stracha na Innego - dla mnie miało to postać ptasich kształtów, cieni i przeraźliwych krzyków dzieci, a także przypływów bólu i przerażenia, których nie da się wyrazić słowami. Bez względu na to, czy Inny był tą samotną obecnością, którą jako dziecko spotkałam w kontrolowanej ciemności Instytutu Pestalozzi, i bez względu na to, co zrobił staremu hakerowi Singhowi, a może i komuś jeszcze, ja mu współczuję. Tak, współczuję, nawet jeśli jest tylko bardzo nowoczesną maszyną. Nie przeżyłam niczego bardziej wzruszającego niż to, jak śpiewał tamtą starą dziecięcą piosenkę, fragment baśni. Może jest dobry, zły, a może jeszcze jakiś inny, ale jego męki omal mnie nie zabiły. W czasie gdy Inny bronił się przed atakiem Stracha, wokół nas wiele się działo, co mogę odtworzyć dzięki relacjom innych. Na pewno na szczególną uwagę zasługuje udany atak T4b na jednego z członków Bractwa Graala - amerykańskiego generała o nazwisku Yacou- bian, prawdziwego właściciela urządzenia dostępu - ponieważ w jakiś sposób to, co się stało z ręką naszego młodego towarzysza jeszcze w patchworklandzie, pozwoliło mu... Sama nie wiem. Zakłócić kontrolę Yacoubiana nad wirtualnym otoczeniem? Zniszczyć algorytmy obronne, które jeszcze do niedawna chroniły całe bractwo? W każdym razie niedługo po tym opadła ręka Innego, najwyraźniej zgniatając Renie,!Xabbu, Orlanda i Sam, i pewnie też Jongleura, władcę Graala w symie Ozyrysa. Chociaż nie mam co do tego pewności, podobnie jak Florimel. Wydaje się dość dziwne, aby system operacyjny zrobił coś równie brutalnie prostego i strzepnął naszych przyjaciół jak muchy. Tak czy inaczej, pospieszyliśmy na pomoc T4b - Florimel dosłownie ciągnęła mnie po ziemi - który został przewrócony przez potwora i leżał ogłuszony zaledwie kilka metrów od monstrualnej ręki. A ręka ta nieoczekiwanie zniknęła (czułam, jak w tym samym czasie zanika obecność Innego; moją głowę wypełniła próżnia nie do opisania), nie pozostawiając najmniejszych śladów po naszych towarzyszach, jedynie ciało Yacoubiana. Florimel, bardziej opanowana niż ja, dostrzegła coś w ogromnej dłoni Yacoubiana. Była to jeszcze jedna zapalniczka, identyczna z tą, z którą poległa Renie, czy też cokolwiek się z nią stało. Najwyraźniej Yacoubian zdobył drugą. W chwili gdy Florimel pochyliła się i sięgnęła po zapalniczkę, świat rozpadł się po raz kolejny. Inny zniknął. A ja czułam, jak anioł Paula, Ava, rozpada się na kawałki wokół nas, a każdy jego strzęp krzyczał przeniknięty bólem niemal równie dotkliwym jak cierpienie Innego. Rzeczywistość sieci rozpadła się w sposób, którego nie potrafię opisać, dosłownie została rozerwana na kawałki. Wyciągnęłam rękę w poszukiwaniu ratunku, jak tonąca kobieta próbująca chwycić kawałek drewna zbyt mały, by ją utrzymał na powierzchni. Ale to, co znalazłam, wystarczyło, by uchronić nas przed niszczącą lawiną chaosu. Jak to wyjaśnić? Może spróbowałabym to zrobić, gdybym wierzyła, że kiedyś ktoś usłyszy te myśli, jednak nie mam aż tyle wiary. To było... coś. Słowa nie mają większego znaczenia, ponieważ nie da się nimi tego opisać - to był promień światła, srebrzysta nić, strumień spójnej energii. Jakiś rodzaj połączenia między miejscem, w którym się znajdowaliśmy, a... innym. Tylko tego byłam pewna. Wcześniej coś równie strasznego przeżyłam w jaskini zagubionych, kiedy wyciągnęłam rękę w nicość i znalazłam na drugim końcu!Xab-bu. Tylko że tym razem nie było nikogo na końcu srebrzystej nici. Gdy wszystko dookoła mnie tonęło w chaosie informacyjnym, jedynie to jasne włókno pozostało czymś stałym, choć i ono zaczynało tracić wyrazistość. Chwyciłam je - po raz kolejny nie znajduję odpowiednich słów - tak jak poprzednio, kiedy połączyłam się z przedłużeniem osobowości!Xabbu, i uczepiłam kurczowo. Starałam się skupić myśli na wszystkich moich towarzyszach - Renie, Florimel, Paulu i innych. Próbowałam zobaczyć ich wzorce pośród informacyjnej zawieruchy, co by mi pozwoliło pociągnąć ich za sobą wzdłuż tej cienkiej liny ratowniczej. Słowa zawodzą mnie po raz kolejny, ponieważ umiejętności, jakimi się tutaj posługuję, nie należą do nauk ścisłych, raczej do sztuki. Gdybym potrafiła stale robić rzeczy, których czasem udaje mi się tu dokonać, byłabym jednym z bogów tego miejsca. W każdym razie uratowałam tylko kilka istnień. Przeszliśmy więc i znaleźliśmy się w świecie Kunohary ogarniętym nocną burzą. Pojawiliśmy się tu pod postaciami symów, jakie nosiliśmy w trakcie naszej poprzedniej wizyty w tym miejscu, za to w identycznych kombinezonach z emblematami „Ul” na piersiach. Jest to chyba standardowy strój w świecie Kunohary. Szkoda, że dostaliśmy tylko ubrania, bez dostępu do pomieszczeń badawczych. Marzyliśmy o kawałku dachu i kilku ścianach. Za dach posłużył nam liść, pod którym skryliśmy się przed ulewą, wystawieni na niebezpieczeństwo nie wiadomo jakich potworów, które odważyłyby się zapolować w taką pogodę. I rzeczywiście zostalibyśmy pożarci przez jedną z takich bestii, gdyby nie Paul Jonas i Kunohara. Cieszę się, że nie mogłam zobaczyć tego zwierzęcia. Wystarczyło mi już to, że wyczułam jego rozmiary i siłę. Teraz znajdujemy się w domu Kunohary, gdzie przespaliśmy się trochę, a potem rozmawialiśmy długie godziny. Znowu jestem zmęczona, ale nie chcę jeszcze kończyć, dopóki inni odpoczywają. Nie wiadomo, kiedy znowu będę miała okazję uporządkować myśli. Ta sieć zaprzecza istnieniu czegoś takiego jak naturalna inercja - jeśli coś może się tu wydarzyć, na pewno się zdarzy. Kiedy obudziliśmy się w miarę bezpieczni w tej dziwnej bańce, opowiedzieliśmy Paulowi o wszystkim, co się zdarzyło od momentu, gdy się z nim rozłączyliśmy na szczycie góry. Jakbym go zabrała z nami w podróż na szczyt. Kunohara nie chciał nic mówić na temat tego, co mogło nas tam zaprowadzić, aleja mam własne... nie. wszystko w swoim czasie. Niewątpliwie nasz gospodarz jest dość dziwnym osobnikiem. Przez całe popołudnie popijał jakiś wirtualny napój, którym poczęstował nas ze wzruszeniem ramion. Tylko T4b przyjął jego poczęstunek, ale zostawił dużo w szklaneczce. Kunohara sprawia wrażenie bardzo przygnębionego i zrezygnowanego - zdaje się, że powodem tego jest świadomość, iż został uwięziony w sieci i jest wystawiony na te same niebezpieczeństwa co my od tygodni. Florimel, T4b i ja opowiedzieliśmy też Paulowi, iż nie przybyliśmy sami do mikroświata Kunohary. Wraz z nami zostało przeniesionych dwóch ludzi z Bractwa Graala, którzy już nie nosili egipskich symów, a otrzymali jakieś standardowe przebrania. Florimel twierdzi, że obaj występowali w bardzo podstawowych formach, wręcz w postaci kompozytów. To ona się domyśliła, że muszą to być ludzie z Graala, i przy pomocy T4b i jego dziwnej ręki - w końcu wcześniej widzieli, jaki los spotkał ich kamrata Yacoubiana - przekonała ich, że powinni współpracować z nami. Dawni władcy sieci przekonali się już wcześniej, że stracili kontrolę nad własnym systemem, i chyba byli zszokowani i mocno zdezorientowani. Bardziej opanowany był Robert Wells. Czułam się bardzo dziwnie, schowana pod ogromnym liściem w towarzystwie jednego z najpotężniejszych ludzi świata, a zdumiałam się jeszcze bardziej, gdy odkryłam, że jego towarzyszem jest równie wpływowy człowiek, chiński finansista Jiun Bhao. Jiun nie do końca zdawał sobie sprawę, co się stało, i sądził, że Florimel, T4b i ja jesteśmy tam po to, by pomóc mu wydostać się z sieci albo przynajmniej wrócić do jednej z jego symulacji. Szybko wyprowadziliśmy go z błędu. Potem przez cały czas siedział z miną obrażonego dziecka. Wells to zupełnie inna osobowość i szybko dał nam do zrozumienia, że posiada informacje, którymi mógłby się z nami podzielić w zamian za pomoc. Nie powiedział dokładnie, co ma na myśli, a ja żałuję, że nie spróbowaliśmy jakichkolwiek negocjacji - już wcześniej zainteresowała się nami polująca stonoga, dlatego obie z Florimel skupiłyśmy się na znalezieniu schronienia, zamiast dociekać, co wie Wells. Ach, zbyt wiele słów, Martine. Opowiadam o wiele wolniej niż wtedy, gdy zdawaliśmy relację Paulowi i Kunoharze. Niedługo potem znalazł nas skorpion. Zdesperowana, próbowałam się posłużyć zapalniczką i wtedy usłyszałam głos tego potwora Stracha, który powiedział, że... jak on się wyraził? Przyśle przyjaciół, żeby nas odnaleźli. Na szczęście opuściliśmy już miejsce, w którym użyłam urządzenia dostępu. Nie chcę już nigdy zobaczyć tego... tego... Trudno mi mówić, kiedy o nim pomyślę, kiedy przypomnę sobie, jak mnie więził, jak opowiadał pogodnym tonem o tych wszystkich strasznych rzeczach. Przestań, Martine. Spróbuj ogarnąć to, co masz, co wiesz i pamiętasz. Nie wiem, czy Wells bardziej przestraszył się Stracha, czy skorpiona, w każdym razie postanowił spróbować uciec i wymknął się za naszymi plecami w gęste zarośla. Jiun odczekał kilka sekund, zanim zdecydował się nas opuścić, ale pobiegł w złą stronę. Nie powiem, żebym specjalnie opłakiwała śmierć takiego okrutnego, samolubnego starca, jakim był Jiun Bhao, ale chciałabym wiedzieć, gdzie trafił Wells. Może zabrzmi to okrutnie, ale byłabym spokojniejsza, wiedząc, że spotkał go taki sam los jak Jiuna Bhao. Nawet w tak krótkim czasie zdążyłam się przekonać, że Wells to niebezpiecznie rezolutny człowiek. Kunohara bardzo się ucieszył na wieść o losie Jiuna, ale nie zmartwił się zbytnio tym, że Wells pozostał gdzieś w jego symświecie. Właściwie to trudno powiedzieć, co w ogóle myśli Kunohara. Paul twierdzi, że nasz gospodarz jest gotowy podzielić się wiedzą, tymczasem Kunohara staje się coraz bardziej milczący. Pomimo obietnic na razie nie powiedział nam prawie niczego, czego byśmy nie wiedzieli. W takim razie co to za wspólnik? Tylko trochę lepszy do wrogów, których już mamy. Biorąc pod uwagę, ilu przyjaciół straciliśmy, trudno traktować go przyjaźnie. Są chwile, kiedy ten Kunohara przypomina mi chłopaka, którego znałam na uniwersytecie. Bardzo rzutki i popularny, gotów był zrobić wszystko, by zyskać jeszcze większe uznanie. Mimo to zawsze wyczuwałam w jego głosie jakąś ciemną nutę. Zginął, próbując się wspiąć na ścianę dziesięciopiętrowego budynku, i wszyscy mówili o strasznym i nieszczęśliwym wypadku, aleja myślę, że on tego szukał i w końcu znalazł. Kunohara, milczący, pogrążony w swoim upojeniu, przypomina mi tamtego chłopaka... Budzą się moi towarzysze, a mamy wiele do omówienia. Później zapiszę resztę moich myśli. Kod Delphi. Koniec. Paul ze zdumieniem stwierdził, że czuje się znacznie lepiej już tylko z tego powodu, że Martine i pozostali siedzą u jego boku. Ku-nohara miał rację - prawie nie znam tych ludzi. Ale moje odczucia są zupełnie inne. - A zatem, panie Kunohara - przemówiła Martine dość oschle. - Może teraz podzieli się pan z nami informacjami. W końcu pańskie życie jest w równym stopniu zagrożone jak nasze. Kunohara uśmiechnął się i skinął głową. - Nigdy was nie skrzywdziłem. Jak już mówiłem, sama rozmowa z wami stanowiła ryzyko. Macie wrogów, których ktoś taki jak ja raczej unika. - Teraz to już niemożliwe - wtrąciła Florimel. - Powiedz więc wszystko, co wiesz. Kunohara westchnął i skrzyżował nogi. Za ścianami bańki świt ogrzewał niebo, przykrywając czerń fioletem. Mgła niemal całkowicie zasłaniała rzekę - można było pomyśleć, że lecą balonem wśród chmur. - Powiem wam tyle, ile mogę, ale nie jest to zbyt dużo. Nie ma sensu wyjaśniać wam czegokolwiek, jeśli nie wiecie, kim jestem i skąd się tu wziąłem. Zbudowałem to miejsce, ponieważ miałem taką możliwość, i przez długi czas żyłem w stanie niepewnego pokoju z Bractwem Graala. Nie będę udawał, że nic nie wiedziałem o ich poczynaniach i zbrodniach, ale sam nie brałem w nich udziału. Nie zamierzam ratować świata. Florimel wydała cichy odgłos, który mógł być gniewnym chrząknięciem, lecz Kunohara ją zignorował. - Zależało mi tylko na jednym i wciąż tego pragnę: żeby dano mi święty spokój. Nie przepadam za towarzystwem innych ludzi. Dziwnie się czuję, widząc mój cichy dom zamieniony w koszary, ale nic nie mogę na to poradzić. Trudno zignorować kogoś, kto wciąż pojawia się w czyimś ogrodzie. - Powiedział pan, że wiedział, co robiło Bractwo Graala - rzekła Martine. - Niech nam pan opowie o tym coś więcej. Dotychczas opieraliśmy się głównie na domysłach. Sądzę, że teraz wiecie tyle co i ja. Zbudowali dla siebie maszyny nieśmiertelności i zabijali ludzi, by utrzymać to w tajemnicy, choć - jak widać - nie na wiele im się to zdało. W swoich planach nie wzięli pod uwagę tego maniaka, który pracował dla Felixa Jongleura i który, jak sami mówicie, prawdopodobnie przejął kontrolę nad systemem operacyjnym. - Ale co to za system? - spytała Florimel. - Ma nawet nazwę. Mówią o nim „Inny”. Co to jest? - Myślę, że teraz wiecie na ten temat więcej ode mnie. - Ku-nohara uśmiechnął się niewyraźnie. - Jongleur utrzymywał to w tajemnicy nawet przed członkami bractwa. Tylko on wie, jak powstał system i jak działa. Jakby pojawił się znikąd. - Wcale nie - wtrąciła Martine. - Miałam z nim do czynienia już dwadzieścia osiem lat temu. Tylko Paul nie okazał zdziwienia, ponieważ słyszał, jak mówiła o tym na szczycie góry. Martine szybko opowiedziała swoją historię. Mimo iż mówiła spokojnie i rzeczowo, w jej wypowiedzi pobrzmiewało wyraźne echo przerażenia z dzieciństwa. Kunohara pokręcił głową zdumiony. - A zatem cokolwiek to jest, Jongleur pracował nad tym co najmniej przez trzy dekady. Jakby uczył system, jak być człowiekiem. - Zmarszczył brwi zamyślony. - W takim razie system musi się opierać na naśladownictwie i ludzkiej świadomości. - Zgadza się! - przytaknął mu Paul. - Boże, prawie o tym zapomniałem. Ten człowiek, Azador - Renie i!Xabbu także go poznali - powiedział mi, że wykorzystywano umysły dzieci, cygańskich dzieci, a także... Jak on powiedział? Nie narodzonych? - Wspomnienia powracały niewyraźne, przyćmione narkotycznymi doświadczeniami z wyspy Lotos. - Dlaczego cię to tak dziwi? - zwrócił się do Kunohary, który patrzył na niego dość dziwnie. - Wiedzieliśmy, że w jakiś sposób wykorzystują dzieci. Dlatego większość z tych oto ludzi przybyła tutaj. Kunohara jeszcze przez chwilę siedział z szeroko otwartymi oczami, a potem udał, że rozgrzebuje żar w palenisku. - A zatem skonstruowali coś takiego? Coś na podobieństwo sieci połączonych umysłów ludzkich. - Ale co znaczy „nie narodzonych”? - Florimel wyraźnie starała się opanować gniew. - Chodzi o poronienia? Płody z aborcji? - Opieramy się tylko na tym, co nam powiedział... Jonas - odparł Kunohara. - Ale nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że podstawowe węzły neuronowe utworzono z takich właśnie umysłów, zupełnie czystych. - Wzruszył ramionami. - Klement, ten z Ameryki Południowej, zbił fortunę na nielegalnym handlu ludzkimi organami. - Na mur, że trzeba załatwić te stare skaniaki - wycedził T4b. - Mam nadzieję, że te skurczygraale dostali popalić przy wyjściu. - To straszne - powiedziała Florimel. - Przerażające. Ale po co im jeszcze żywe dzieci? Po co im brat Renie czy... czy moja Eirene? - I Matti - dodał T4b. - Taki jeszcze mikrus, z nikim nie zadzierał. - Trudno powiedzieć - odparł Kunohara. - Może bardziej rozwinięte mózgi dostarczały im innych składników. - I jak to w ogóle zrobili? - zastanawiała się Florimel. - Przecież chyba nie da się tak po prostu wyssać komuś umysłu, jak nietoperz wysysa krew. To miejsce to jedno wielkie szaleństwo, ale mimo wszystko pomagają tu jakieś zasady. Istnieje w końcu w prawdziwym wszechświecie, który opiera się na prawach fizyki... - Chciałabym jeszcze o coś zapytać pana Kunoharę. - Florimel zamilkła, gdy usłyszała spokojny, lecz stanowczy głos Martine. - Powiedział pan, że wiemy na pański temat wszystko, co powinniśmy wiedzieć, ale ja nie jestem co do tego przekonana. Choćby te pańskie zagadki. Co miały znaczyć? Kunohara spojrzał na nią chłodno. Paul zauważył, że ich gospodarz bardzo szybko uznał Martine za swojego głównego przeciwnika w dyskusji, spychając Paula i pozostałych do roli obserwatorów. - Starałem się wam pomóc na swój sposób. Mimo wszystko jestem trochę wścibski i nie całkiem nadaję się na pustelnika. Wpadliście do mojego świata jak niewinne owieczki, więc pomyślałem. że dobrze będzie skłonić was do zastanowienia się nad tym, co się dzieje. Ale jak już wspomniałem, nie mogłem tego zrobić otwarcie. Do tej pory byłem bezpieczny zarówno tutaj, jak i w prawdziwym świecie w głównej mierze dzięki temu, że zachowałem neutralność wobec Jongleura i jego kliki. - A zatem postanowił pan podsuwać nam kolejne zagadki. - Martine usiadła wygodniej. - Prawo Dólla i... co jeszcze? Coś japońskiego. Kishimo... coś tam. - Kishimo-jin. - Kunohara skinął głową. - Och! Pamiętam, na czym polega prawo Dolla - wtrąciła Florimel nieoczekiwanie. - Długo nie mogłam sobie przypomnieć, ale teraz już wiem. Miałam to na zajęciach z biologii na uniwersytecie. Mówi o tym, że ewolucja nie może się cofać - ale wciąż nie rozumiem, co to miało wspólnego z nami. Zycie nigdy się nic cofa. - Kunohara zamknął oczy i pociągnął łyk swojego napoju. - Ewolucja nie idzie do tyłu. Gdy jakaś złożoność już raz zaistnieje, nigdy nie ginie. Raczej dąży do coraz większej kompleksyfikacji. Innymi słowy, życie - czy jakiekolwiek samo- powielające się wzorce - zawsze dąży do coraz większej złożoności. - Co to? Szkoła? - jęknął T4b. - Jak tak, to od razu mnie skasujcie i zaoszczędźcie mi bólu. - Co z tego wynika? - zapytała Martine, ignorując nastolatka. - System rozrasta się bardziej, niż pragnęło tego bractwo. Podejrzewałem, że w jakiś sposób system ewoluuje, a może nawet rozwinął jakąś świadomość. - Pociągnął kolejny łyk. - Zdaje się tylko, że spóźniłem się z obserwacjami o kilkadziesiąt lat. - A ta druga... zagadka? - Głos Martine zdaniem Paula brzmiał wyjątkowo ostro. Kunohara może i nie należał do szczególnie czarujących ludzi, ale w końcu uratował im życie i udzielił schronienia. - Kishimo-jin. Potwór, ogr, stworzenie z buddyjskiej baśni. Ko-bieta-demon, która pożerała dzieci, dopóki nie została przemieniona przez Buddę. Potem stała się ich szczególną opiekunką. - Nie wiem, czy to wyjaśnienie - rzuciła Martine - pomogło nam zrozumieć cokolwiek. Czy potwór pożerający dzieci jest aluzją do Innego? Co to naprawdę znaczy? Kunohara się uśmiechnął - wyraźnie był w swoim żywiole. Paul doszedł do wniosku, że nawet jeśli ich gospodarz rzeczywiście nie lubił ludzi, to na pewno lubił słowne potyczki. - Zastanówmy się nad tym, co od was usłyszałem. Owszem, system żywi się dziećmi, możemy tak powiedzieć. Ale czy nie zauważyliście, jaką przejawia obsesję na punkcie dzieci i dzieciństwa, na różne sposoby? Czy tak jak ja, podróżując przez symulacje, nie spotkaliście postaci podobnych do dzieci, które z jakichś powodów nie pasowały do swojego świata? - Sieroty! - niemal krzyknął Paul. Chrząknął, kiedy się zorientował, że pozostali patrzą na niego. - Przepraszam. Nazwałem tak takie istoty jak Gally, chłopiec, którego spotkałem w dwóch symulacjach. To nie są zwykli ludzie, tak jak my. Nie potrafią powiedzieć, kim są poza symulacją. Razem z Orlandem i Fredericks zastanawialiśmy się, czy mają coś wspólnego z dziećmi, które zapadły w śpiączkę. - Zagubieni - powiedziała Martine cicho. - Jak bezdomne dusze. Javier słyszał kogoś, kogo zna. - T4b - poprawił ją nastolatek, ale bez przekonania. - Słyszałem Matti. Odjazd, straszny. - Tak czy inaczej, system operacyjny, to znaczy Inny, wykazuje obsesję na tym punkcie. Zgodzicie się chyba ze mną? - Kunohara spojrzał na Martine. - Mam na myśli dzieci i rzeczy związane z dzieciństwem... - Na przykład opowieści dziecięce. - Niewidoma kobieta nie mogła odwzajemnić jego spojrzenia, ale wyraźnie doceniła jego obserwacje. - Opowiadałeś o tym. Mówiłeś o... jakiejś wciąż opowiadającej sile. Sile, która ma moc kształtowania. - Nazwałeś to meme - powiedziała Florimel. - Słyszałam już gdzieś to słowo, ale nie wiem, co znaczy. - Może nawet teraz patrzymy na meme - odparł ich gospodarz. - Może zaprosiłem je do mojego domu. Paul zmartwił się, widząc, jak Martine nagle zbladła. - Nie baw się nami - powiedział. - I wyrażaj się jasno. - Meme - powiedziała Martine cicho. - Słowo to jest czymś w rodzaju... idei- genu. Koncept z poprzedniego wieku, któremu poświęcono wiele dyskusji. Czymś takim, jak powiedzieliby niektórzy, był komunizm. Ale to może być każda idea, która wciąż się odradza w ludzkiej świadomości jak cecha biologiczna. Innym przykładem może być koncepcja życia wiecznego - idea, która żyje od setek pokoleń... czego dowodem jest Bractwo Graala. - Oświećcie mnie - warknął T4b. - Czy ten sukinrobal sugeruje, że ktoś tutaj jest komunistą? Myślałem, że oni są już wyskanowani, jak dinozaury. - Pan Kunohara sugeruje, że ja, podobnie jak inne dzieci biorące udział w tym eksperymencie w Instytucie Pestalozzi, mogłam zarazić system operacyjny bractwa ideą opowieści. Że podsunęliśmy tej szybko ewoluującej maszynie zarazek przyczynowości oparty na takich rzeczach, jak opowieści braci Grimm czy bajki Perraulta. - Martine przycisnęła dłonie do skroni. - To jest możliwe. Tak, to jest możliwe. Ale co to oznacza dla nas? Napój najwyraźniej posłużył Kunoharze - teraz wyglądał na zadowolonego. - Trudno powiedzieć, ale moim zdaniem wszędzie można znaleźć dowody. Spójrz choćby na to, co wciąż pojawiało się w czasie twoich wędrówek. To, w jaki sposób otrzymywałaś pomoc od tej zjawy, która, jak twierdzisz, jest córką Jongleura. Czymkolwiek jest, bez wątpienia jest mocno związana z Innym i wciąż ci się ukazuje jak... Jakie słowo z pani francuskich opowieści by tu pasowało, pani Desroubins? Jak dobra wróżka. Albo jak anioł, według Jonasa. - Ale nawet jeśli to prawda - rzekła Florimel - i rzeczywiście system operacyjny próbuje zamienić wszystko w opowieść, to przecież on już utracił kontrolę. Nawet jeśli za czasów ludzi z Graala posiadał jakąś niezależność, to została mu ona odebrana przez tego ohydnego mordercę Stracha. - Przyłożyła dłoń do twarzy. - Spójrzcie na to! Straciłam ucho i oko. Nawet jeśli przeżyję, to być może wrócę do prawdziwego świata na wpół głucha i ślepa. Co gorsze, być może ten zabójca sprawił, że nie ma już lekarstwa dla mojej córki. Nie ma więc sensu siedzieć tutaj i dyskutować o opowieściach i opowiadaniu. Gdzie jest Strach? Jak możemy go dopaść? Co to było za miejsce, w którym ukazał nam się Inny? Kunohara, ty jesteś panem tego wirtualnego wszechświata. Na pewno potrafisz szukać informacji, podróżować, komunikować się. - Zaczerpnęła głęboko tchu. Gdy ponownie się odezwała, mówiła cicho, ale z równą natarczywością: - Już raz pytaliśmy cię, czy chcesz nam pomóc, a ty odpowiedziałeś, że boisz się bractwa, że nie chcesz narażać życia. Teraz twoje życie jest w niebezpieczeństwie. Czy tym razem nam pomożesz? Upłynęło dużo czasu - przynajmniej tak się wydawało Paulowi. Na zewnątrz w głębi mgły pojawił się mętnie rozżarzony krąg: nad wirtualnym światem Kunohary wschodziło słońce. - Przeceniacie mnie - odezwał się Kunohara wreszcie. - Teraz nawet nad własnym światem panuję tylko w niewielkim stopniu. Wczoraj utraciłem zdolności manipulowania większą infrastrukturą systemu Graala. Pewnie nastąpiło to w chwili, gdy Inny został pokonany przez naszego wspólnego wroga. Nie wiem dokładnie, jaką władzę jeszcze mam we własnym świecie, ale bez wątpienia utraciłem spore możliwości nadzoru całości. Nie potrafię też już umieszczać albo usuwać rzeczy z systemu. - Odwrócił się do Paula. - Dlatego właśnie nie mogłem wyrzucić z systemu tamtych mutantów ani nawet przenieść skorpiona w inne miejsce. Byłem zmuszony posłużyć się umiejętnością manipulacji pogodą, co nie jest zbyt wygodne. - W takim razie co teraz? - zapytała Florimel już nieco łagodniej. - Po prostu się poddamy? Będziemy tu siedzieć, popijając herbatę, i czekać na śmierć? Musimy zrozumieć, jak działa system. Bez tego rzeczywiście jesteśmy skazani na śmierć. Inny stworzył albo przynajmniej wywarł wpływ na strukturę całej sieci i nawet jeśli Strach w jakiś sposób zapanował nad systemem, z pewnością pozostały wzorce. - Ale co to za wzorce? - zapytała Martine, która od pewnego czasu siedziała z przechyloną głową, jakby nasłuchiwała czegoś, czego pozostali nie słyszeli. Kunohara opróżnił naczynie i wstał. - Opowieści. Coś na podobieństwo wyprawy. A także inne rzeczy. Dzieci i dzieciństwo. Śmierć. Zmartwychwstanie. - I labirynty - dodał Paul. - Zastanawiałem się nad tym na Itace. Wiele punktów kontrolnych, przejść i tym podobnych skupia się wokół labiryntów albo miejsc związanych w jakiś sposób ze śmiercią. Wcześniej sądziłem, że to tylko efekt poczucia humoru ludzi z bractwa. - Po części pewnie tak - powiedział Kunohara. - A może chodzi o coś jeszcze? Ludzie z reguły unikają podobnych miejsc z obawy, by się nie zgubić, dzięki czemu użytkownicy Graala mają więcej spokoju. Ja jednak widziałem wystarczająco dużo światów i wiem, że zbyt wiele powtórek tych samych tematów może oznaczać, że system operacyjny przesunął siłę ciężkości w tym kierunku - co jest sygnałem porządku awaryjnego. - Kunohara wyglądał na podnieconego. - Weźmy na przykład świat Domu, w którym spotkałem większość z was. Znałem jego twórców i wiem, że większość artystycznej pracy była ich dziełem, ale Pani Okien? Która jednocześnie wydaje się jeszcze jedną wersją twojego anioła stróża, Jonas? Nie sądzę, aby był to pierwotny element architektury. Nie, raczej pojawiło się to później. Powstało dzięki wzorcom z większego systemu. Przypomnij sobie też, gdzie znalazłeś inną furtkę w Troi. Ważne miejsce - świątynia Demeter. Dom matki narzeczonej boga śmierci znajdujący się w samym środku labiryntu. Mamy tu oba tropy opisane przez Jonasa w jednym. Teraz i Paul usłyszał to, co od pewnego czasu przyciągało uwagę Martine: pulsujące buczenie, ledwo słyszalne na tle szumu wody. Myśli Martine zaprzątało jednak coś jeszcze. Wyprostowała się. - Zgadza się - powiedziała. - Wiedział pan, że zostaliśmy tam skierowani, prawda? W czasie spotkania w Domu Florimel powiedziała, że w Troi nie ma żadnego labiryntu, lecz pan sugerował co innego. Kunohara skinął głową, lecz minę miał czujną. - Jak już mówiłem, była to jedna z pierwszych symulacji zbudowanych przez bractwo. - Zamyślił się na moment. - Ale skąd pani wie, co mówiliśmy? Przecież wtedy była pani jeszcze uwięziona. Nie było pani tam. - No właśnie. - Twarz Martine wyrażała zawziętość. - Zawsze czujemy się dziwnie, kiedy ludzie wiedzą o czymś, czego nie byli świadkami. A pan wie dużo o tym, co robiliśmy w Troi. Paul, czy mówiłeś panu Kunoharze, że byliśmy w świątyni Demeter? Otwarta wrogość Martine wobec gospodarza peszyła nieco Paula, dlatego miał już coś powiedzieć, by skierować rozmowę na poprzednie tory, kiedy zdał sobie sprawę, że Martine miała rację. - Nie... raczej nie. Opuściłem wiele szczegółów, ponieważ chciałem jak najszybciej opowiedzieć o tym, co się stało z Bractwem Graala. - Miał wrażenie, że po raz kolejny został wyprowadzony na manowce, że jeszcze raz jego los zależy od innych. Spojrzał na Kunoharę. - Skąd wiedziałeś? Trudno było powiedzieć, co oznaczało rozdrażnienie Kunohary. Nawet w najlepszych momentach trudno go było rozszyfrować. - A gdzie indziej mogłoby to być? Przecież to ja was tam posłałem! T4b wyprostował się i zacisnął dłonie. - A ten co? Robi dla tych z Graala? Znaczy, że pogrywa sobie z nami? - Może i mówi prawdę - rzekła Martine i podniosła dłoń, by uspokoić T4b. - Chociaż tak się zastanawiam. Myślę, że i owszem, mówi pan prawdę, panie Kunohara, ale nie całą. - Zamrugała, jakby na chwilę jej uwagę przyciągnęło coś innego, lecz zaraz wróciła do podjętego wątku. - Rzeczywiście wiedział pan, dokąd zmierzaliśmy. Podejrzewam też, że miał pan informatora w Troi i nie tylko tam. Może nawet był nim ktoś z nas, choć to brzmi dość nieprzyjemnie. I właśnie to ogniwo między panem i tym informatorem pozwoliło mi tu dojść, kiedy tam na szczycie wszystko się rozpadło. Napięcie, które sprawiło, że pokój nagle zrobił się bardzo mały i duszny, nie trwało długo. Kiedy wydawało się, że Kunohara będzie musiał się przyznać do winy albo odpowiedzieć gniewem, Martine gwałtownie odchyliła głowę i utkwiła niewidzące spojrzenie w łuku sufitu przykrytego z zewnątrz całunem szarej mgły. Teraz buczenie było już całkiem wyraźne. - Nad nami znajduje się wiele jakichś osobników - powiedziała zdumiona. - Wiele... Coś ciemnego uderzyło mocno w najwyższą część bańki, aż mgła zawirowała. Nogi wyposażone w stawy przebierały szybko, jakby usiłowały się przebić przez przezroczystą powierzchnię. Potem rozległy się kolejne uderzenia. Najpierw kilka, a potem cała seria. Paul zerwał się na nogi, lecz jego zapał do walki szybko ostygł: gramolące się postaci siedziały na bańce ze wszystkich stron, a wciąż przybywały nowe. Kunohara klasnął i światła w domu się rozjaśniły, tak że mogli wreszcie wyraźniej zobaczyć napastników. Sądząc po kształcie ciał - długie odwłoki, bijące szybko skrzydła umieszczone nad lśniącym tułowiem - były to osy, ale nie do końca. Podobnie jak mutanty stonóg, posiadały nieskończoną liczbę nóg w najróżniejszej konfiguracji. Stłoczone na powierzchni bańki, przyciskały do niej na wpół ludzkie twarze, wykrzywiając je złowrogo w wysiłku, by przebić się przez przeszkodę. T4b zerwał się na nogi, szukając jakiejś kryjówki, lecz osy oblepiły niemal każdy centymetr szklanych ścian, tak że zamglone niebo zastąpił teraz firmament opancerzonych kończyn i buczących gąb wyposażonych w szczęki. - To Strach - powiedziała Martine szeptem pozbawionym nadziei. - To Strach je przysłał. Wie, gdzie jesteśmy. Os było tyle, że Paulowi wydawało się, iż w każdej chwili bańka może się zapaść pod ich ciężarem. Wchodziły jedne na drugie, tworząc plątaninę odwłoków i nóg. Te, które znalazły się na samym spodzie i zostały zgniecione, wypuszczały z odwłoków zakrzywione żądła, wbijając je z uporem w powierzchnię bańki, uginającą się, ale nie ustępującą pod ciężarem. Paul chwycił Kunoharę za ramię. - Powstrzymaj je! Na miłość boską, zamroź je albo zrób, co chcesz. Zaraz się przebiją. Gospodarz stał z szeroko otwartymi oczami, ale widać było, że próbuje się opanować. - Jeśli użyję wiatru lub lodu, wpłynie to także na usytuowanie mojego domu. Zniszczę go albo porwie go prąd rzeki. Wtedy wszyscy zginiemy. - Ty i ten twój cholerny realizm! - zawołała Florimel. - Bogaci idioci i ich zabawki! Kunohara zignorował jej słowa. Paul patrzył, jak rozpoczyna serię pozbawionych znaczenia ruchów, jakby ćwiczył tai chi w parku. Przez chwilę zaczął podejrzewać, że gospodarz zwariował. Zaraz jednak pojął, że Kunohara mimo ograniczonej kontroli nad własnym światem wykonuje kolejne komendy, próbując coś uruchomić. - Nic - warknął Kunohara i odwrócił się do Martine ze wściekłością na twarzy. - Ty i te twoje oskarżenia. Sądziłem, że używając tego urządzenia, sprowadziłaś niebezpieczeństwo na siebie, ale ty naprowadziłaś ich także na mój dom. - Pokazał na okno, które otworzyło się w powietrzu. Przez długą chwilę Paul nie dostrzegał żadnych szczegółów w kipiącej masie, zaraz jednak się zorientował, że patrzy na dom Kuno-hary z lotu ptaka. Bańka, całkowicie pokryta osami, straciła pierwotny kształt. - Spójrzcie - rzucił Kunohara. - Budują pomost z lądu. Rzeczywiście tak było. Z masy os na brzegu wysunęła się macka zbudowana z plątaniny ciał - szwadron inżynierów samobójców, którzy oddali życie, by połączyć bańkę z brzegiem. Te osy, które znalazły się na dnie tego pseudopomostu, pomyślał Paul, musiały pewnie ginąc setkami, jednak nadlatywały wciąż nowe, by przedłużyć most. Przedłużyć, ale dokąd? Paul próbował dostrzec poprzez mgłę brzeg porośnięty rozkołysanymi trawami. Kunohara pomyślał chyba o tym samym, ponieważ wykonał kolejny gest i w oknie ukazało się zbliżenie brzegu. To nie były trawy, ale szereg żukopodobnych stworzeń, równie zniekształconych jak osy. Armia składająca się z tysięcy wynaturzonych pełzających istot, czekających, aż dotrze do nich żywy pomost. Setki znajdujące się na samym przedzie tworzyły łańcuch, wspinając się jedne na drugie, i wpadały do wody, próbując dosięgnąć os. Ale i to nie było jeszcze najgorsze. Na omszałym kamieniu tuż nad wodą stały dwie bardzo różniące się od siebie postaci, dwaj generałowie obserwujący przebieg kampanii. Kunohara jeszcze bardziej przybliżył widok. Paul nie odrywał wzroku od tych dwóch postaci, chociaż teraz większe zagrożenie stanowił pancerz z ciał os, które szczelnie oblepiły bańkę. Jedna z postaci była grubą gąsienicą. Rozdęte segmenty odwłoku miały kolor martwego ciała, a twarz jeszcze bardziej przypominała ludzkie oblicze niż twarze zmutowanej armii, wyposażonej w świńskie oczka i usta pełne nierównych zębów. Obok niej stał biały jak papier świerszcz, pocierając nogami w rytm jakiejś niemej melodii. Jego długa twarz również miała ludzkie cechy. Pozbawiona była jednak oczu. - Bliźniaki - powiedział Paul. - O Boże. Wysłał Bliźniaki. - Jest jeszcze jeden - rzekła Florimel. - Widzicie, siedzi na żuku. Paul spojrzał na bladą niewyraźną postać podskakującą na lśniącym grzbiecie zwierzęcia. - Kto to jest? Kunohara zmarszczył czoło. - Robert Wells, jak sądzę. Szkoda, że skorpion go nie dopadł. Malutka postać dała znak i kolejny szwadron żuków pomaszerował w dół, by wtopić swoje życie w wydłużający się łańcuch. - Sukinsyn dobrze się bawi. Rozdział 7 Człowiek z Marsa SIEC/SPEKTAKL NA ŻYWO: Wojownik ze szkoły Sprootiego. [obraz: pokój do ćwiczeń Wengweng Cho] CHO: Chen Shuo, czas działać! Moja córka Zia została porwana przez złych ludzi ze szkoły Wilcza Szczęka, którzy zamierzają wykorzystać ją w swoich duchowo niewłaściwych i s’miertelnie niebezpiecznych sztukach walki. [okrzyki przerażenia] SHUO: Na świętego Sprootiego, nie wolno nam do tego dopuścić! CHO: Jesteś dzielnym człowiekiem i prawdziwym wojownikiem. Weź moje cenne gwiazdy rzutki i ruszaj ratować mą córkę. SHUO: Przyniosę ci głowę pana Wilczej Szczęki i przyprowadzę twoją córkę Zię. [okrzyki radości] SHUO (do siebie): Muszę się modlić, aby święty Sprootie dał mi siły do wykonania tego zadania, ponieważ Wilcza Szczęka kryje wielu przebiegłych niegodziwców. Ale tam, gdzie jest Sprootie, tam jest odwaga! [głośniejszy aplauz] Pani Sorensen - Kaylene, jak mu powiedziała - wróciła właśnie z sąsiedniego pokoju, gdzie poszła zerknąć na dzieci, co dało wszystkim chwilę wytchnienia. Catur Ramsey był szczególnie wdzięczny za tę przerwę. Nigdy nie przeżył równie dziwnego dnia, nawet w czasie swoich psychodelicznych eksperymentów w college’u. - Christabel śpi - oznajmiła. - Za to malec leży zwinięty na podłodze. Nakłoniłam go, żeby się wykąpał, ale nie udało mi się go zmusić, aby położył się w drugim łóżku. - Mała wiele dzisiaj przeszła - powiedział Michael Sorensen. - Gdybym tylko potrafił przewidzieć... Boże wszechmogący, w co myśmy się wpakowali? Pomarszczona postać siedząca w wynajętym wózku inwalidzkim podniosła głowę. - Pani Sorensen, bardzo mi przykro, że wplątałem w to całą pani rodzinę. Człowiek w porywie rozpaczy podejmuje działania, których potem żałuje. Było widać, że kobieta próbuje powiedzieć coś uprzejmego, lecz ostatecznie zrezygnowała. Wciąż była pod wrażeniem okrojonej wersji przerażających wydarzeń z apartamentów Yacoubiana, zrelacjonowanych przez majora Sorensena. Podczas gdy Ramsey próbował zabawić trochę przerażoną Christabel i ponurego malca hiszpańskiego pochodzenia, udała się z mężem do sąsiedniego pokoju, aby - jak mąż potem to ujął - poinformować go, że nie bardzo jej się podoba to, co się dzieje. Sam Ramsey z trudem radził sobie ze swoim zmęczeniem i napięciem, szczególnie po wysłuchaniu niesamowitej opowieści Sel-larsa, której nie odrzuciłyby może tylko najbardziej ekscentryczne czaty. Potrzebował czasu, żeby poukładać myśli. - Wychodzę po coś do picia - oznajmił. - Kupić coś komuś? Kaylene Sorensen pokręciła wolno głową, za to na twarzy jej męża pojawił się błysk podejrzenia, co Ramsey natychmiast zauważył. Zabolało go to. - Och, na miłość boską, Sorensen! Gdybym naprawdę chciał was zostawić albo zdradzić, to chyba łatwiej by mi było to zrobić później, kiedy już wrócę do mojego hotelu, nie sądzisz? Sorensen wyraźnie się zawstydził. - Nie chciałem, żeby to tak wyglądało. Po prostu... to był trudny dzień. Ramsey zmusił się do uśmiechu. - Jasne. Zaraz wracam. W ostatniej chwili zatrzymał kartę, którą miał wsunąć do czytnika automatu z napojami. Paranoja Sorensena to szczyt rozsądku w porównaniu z tym, co ty robisz, pomyślał. Facet, który kazał nas porwać z restauracji, był prawdziwym generałem brygady. Cokolwiek to znaczy, na pewno nie jest to tylko efektem czyjejś nadmiernej wyobraźni. Znalazł w kieszeni kilka monet i przez chwilę nawet się zastanawiał, czy nie zetrzeć z nich odcisków palców. Opowieść Sellarsa była po prostu niewiarygodna. Wcześniej mimo wątpliwości Ramsey starał się zaakceptować stwierdzenie, że zespół Tandagore’a może być rezultatem celowej działalności człowieka. Zaczął nawet podejrzewać, że naprawdę istnieje jakiś związek między sytuacją Orlanda Gardinera a relacjami software’owego agenta chłopca na temat sieci, w której Orlando został uwięziony. Krótko mówiąc, gotów był uwierzyć w dziwny zbieg okoliczności czy nawet zmowę wpływowych ludzi. Ale to? To brzmiało jak majaczenie szaleńca - spisek najbogatszych ludzi, którzy pragnęli zostać bogami. Już trudno było uwierzyć, że takie stowarzyszenie w ogóle powstało, a do tego pozostawało tajemnicą przez długie lata. Brzmiało to zupełnie jak doniesienia brukowców - mocno przesadzona historia z sieci. Po prostu było niemożliwe. Niegdyś Catur Ramsey podziękowałby uprzejmie za wspólnie spędzony czas już po dziesięciu minutach i wrócił do domu, zachowując dla siebie opinię na temat stanu umysłu tych ludzi. Ale minęły tygodnie od momentu, gdy zetknął się z dziwnym sieciowym światem Orlanda Gardinera i przekonał się, że agent występujący pod postacią robaka z kreskówki jest wiarygodnym informatorem. Wysłuchał też relacji kobiety, która wprawdzie wyznała, że spędziła jakiś czas w szpitalu psychiatrycznym, ale zanim opuściła dom i zniknęła, opowiedziała mu, że jeden z największych światowych producentów programów dziecięcych brał udział w strasznych eksperymentach przeprowadzanych na dzieciach. Ostatecznie zaczął myśleć, że może nie mówiła całkiem od rzeczy. Trudno byłoby go posądzać o brak wyobraźni - czyż jego pierwsze spotkanie z Sellarsem nie odbyło się w ciemnej alejce w jednym ze światów VR? Czyż nie biegał tam - on, Catur Ramsey, szanowany prawnik - przebrany za barbarzyńskiego wojownika? Musiał przyznać, że Sellars zdradził mu takie informacje na temat Orlanda Gardinera i Salome Fredericks, których nawet on nie był w stanie się dowiedzieć, choć pozostawał w kontakcie z dwiema rodzinami. Popijał napój, obserwując przejeżdżające pojazdy. Sellars żądał od niego, aby uwierzył w coś, przy czym nawet najgorsze wymysły na temat masonów czy różokrzyżowców wydawały się niczym. Do tego jeszcze jak major Sorensen wyraził się o Sel-larsie? Że on nie jest nawet człowiekiem? Przez moment naprawdę się zastanawiał, czy nie wrócić do samochodu i nie pojechać do domu. Powiedziałby Jaleelowi i Enrice Fredericks, że nie znalazł wyjaśnienia przyczyny śpiączki ich córki, i wykreśliłby z notatnika nazwisko Olgi Pirofsky. A całą sprawę opatrzyłby hasłem: „Cholera wie, co to było”, i wrócił do dawnych klientów, do swojego mniej więcej życia. Nie potrafił jednak zapomnieć twarzy matki Orlanda Gardinera ani jej głosu, kiedy mówiła, że zawsze mieli nadzieję, iż będą mieli okazję pożegnać się z synem. Zaledwie dwie godziny temu ponownie usłyszał ten sam głos, kruchy i drżący niczym źdźbło suchej trawy, który - zarejestrowany w jego systemie - informował go o dacie pogrzebu Orlanda. Obiecał im, że zrobi wszystko, aby dowiedzieć się jak najwięcej. Obiecał. Wahał się jeszcze tylko przez kilka chwil, a potem zgniótł opakowanie i wrzucił do pojemnika na śmieci obok automatu. Sellars wdychał coś z wilgotnej szmatki. Gdy wszedł Ramsey, podniósł wzrok i uśmiechnął się, ale było to raczej horyzontalne rozciągnięcie jego dziwnej, pomarszczonej twarzy. - Sorensenowie zaraz wrócą - powiedział. - Dziewczynce przyśniło się coś złego. - Wiele przeszła - powiedział Ramsey. - Za dużo jak na dziecko w tym wieku. Sellars spuścił głowę. - Miałem nadzieję, że już nie będzie musiała w tym uczestniczyć. - Ponownie zaczerpnął głęboko tchu, przytrzymując szmatę przy ustach. - Wybacz. Moje płuca... po prostu nie pracują tak jak powinny. Poczuję się lepiej, gdy zdobędę filtry do nawilżaczy. Muszę dbać, żeby nie wyschły moje przewody oddechowe. - Coś w wyrazie twarzy Ramseya sprawiło, że Sellars się uśmiechnął, teraz szerzej. - Ach, widzę, że coś cię niepokoi? Moje płuca? Czy ja? Pozwól, że zgadnę - pewnie major Sorensen coś ci o mnie opowiadał? Niezbyt wiele. Ale z pewnością nie to najbardziej mnie trapi. Skoro jednak poruszyłeś ten temat... Tak, opowiadał... - Nic skończył, ponieważ nagle uznał, że to, co zamierza powiedzieć, jest zwykłą nieuprzejmością. Po chwili zaczerpnął głębiej tchu i postanowił brnąć dalej. - Powiedział, że nie jesteś całkiem ludzką istotą. Sellars skinął głową niczym prastary pustelnik. - Czy powiedział ci, jaki miałem przydomek w bazie? Człowiek z Marsa. Nazywali mnie tak, zanim urodził się major Sorensen. - Na jego twarzy na chwilę zagościł uśmiech. - Oczywiście to nieprawda. Nigdy nie byłem na Marsie. Nieoczekiwanie Ramsey poczuł, że uginają się pod nim nogi. Wyciągnął rękę i oparł się o poręcz krzesła, po czym zaraz usiadł na nim. - Chcesz powiedzieć, że... jesteś jakąś obcą istotą? Z kosmosu? - Teraz, jakby po zmianie obiektywu, nienaturalna skóra Sellarsa wydała mu się czymś o wiele bardziej dziwnym niż tylko siecią licznych blizn. Wydawało mu się, że patrzy na cętkowaną, różowawą skórę nieznanego zwierzęcia. Ten chudy starzec o zniekształconej głowie i żółtych oczach mógłby posłużyć za wzór do cudownie groteskowej ilustracji w książce dla dzieci, tylko że w tej chwili trudno było powiedzieć, jakiego rodzaju istotę miałby przedstawiać: dobrą czy złą. Ramsey wzdrygnął się, gdy niespodziewanie otworzyły się drzwi do sąsiedniego pokoju. - Kaylene przygotowała kanapki - oznajmił Michael Sorensen. - Ramsey, powinieneś coś zjeść, nie wyglądasz najlepiej. Zaraz za Sorensenem weszła żona z tacą - aż zbyt idealny obraz kobiety z poprzedniego wieku. Ramsey nie potrafił się rozluźnić - nagle wszystko wydało mu się złowrogie. - Właśnie miałem opowiedzieć o sobie panu Ramseyowi - rzekł Sellars. - Nie, dziękuję, pani Sorensen. Ja jem bardzo mało. Czy mąż opowiadał już pani o mnie? Pewnie też się pani zastanawiała. - Mikę... trochę mi opowiadał. - Wyraźnie wciąż nie czuła się swobodnie w obecności Sellarsa. - Na pewno nic pan nie... - Dajcie spokój! - Cierpliwość Ramseya niemal się wyczerpała. - Siedzę tu i czekam, żeby ten człowiek opowiedział mi, że jest istotą z kosmosu, a wy jakby nigdy nic rozmawiacie o kanapkach! Kanapki, na miłość boską! Kaylene Sorensen zmarszczyła czoło i przyłożyła palec do ust. - Panie Ramsey, proszę. Za ścianą śpi dwoje małych dzieci. Ramsey opadł na krzesło, kręcąc głową. - Przepraszam, przepraszam. Sellars się roześmiał. - Panie Ramsey, czy ja powiedziałem, że jestem obcą istotą? Mówiłem tylko, że miałem przydomek Człowiek z Marsa. - Przyłożył szmatkę do ust, zaczerpnął głęboko powietrza, po czym umoczył gał-gan w filiżance i ponownie przysunął go do ust. - Myślę, że to, co mam do powiedzenia, jest dość ciekawe i mogłoby pomóc w zrozumieniu tej dziwnej opowieści, którą już pan poznał. - Nie wiem, czy coś jeszcze mogłoby mnie wprawić w równe zdziwienie - rzekł Ramsey cicho. - Nawet gdybym usłyszał, że jest pan wielkim księciem Alfy Centauri. Sellars uśmiechnął się najpierw do niego, a potem do Kaylene Sorensen, która zajęła miejsce na kanapie obok męża. - Wszyscy wiele przeszliście. Mam nadzieję, że rozumiecie, jakie to dla mnie ważne... Ramsey chrząknął znacząco. - Tak, przepraszam. Ostatnio, nie licząc Cho-Cho, nie miałem zbyt wiele okazji do rozmowy, szczególnie z dorosłymi. - Wyprostował guzowate palce. - Przede wszystkim muszę po raz kolejny zapewnić pana Ramseya, że cokolwiek wydarzyło się w moim życiu, na początku byłem w równym stopniu istotą ludzką jak wszyscy inni. „Obcy” ma wiele definicji, ale ja na pewno nie należę do kategorii istot z obcej planety. Właściwie to jedynym interesującym faktem z pierwszych trzydziestu lat mojego życia było to, że byłem pilotem - pilotem myśliwca. Latałem w marynarce wojennej na Bliskim Wschodzie i w czasie działań na Tajwanie, a potem w czasie pokoju szkoliłem pilotów. Nie ożeniłem się, nie łączyła mnie specjalnie głęboka przyjaźń z moimi towarzyszami, chociaż w powietrzu ufałem im bezgranicznie, tak jak i oni obdarzali mnie pełnym zaufaniem. Oto i całe moje życie, z którego byłem mniej więcej zadowolony. Mówię o czasach, kiedy żadne z was jeszcze się nie narodziło, więc może nie pamiętacie schyłku dni ery kosmicznych lotów załogowych, kiedy to prywatne konsorcja, które finansowały ten program, uznały, iż można zarobić o wiele więcej na satelitach i zdalnie sterowanym górnictwie, zamiast wsadzać ludzi do pojazdów kosmicznych i wysyłać ich gdzieś w kosmos. Poza tym program ten nie korespondował ze stanem światowej populacji - ludzka rasa zaczęła się zwijać, że tak powiem. Idea badania i kolonizacji kosmosu jednak nie umarła i spośród wielu projektów, które upadły, wyłonił się jeden. Oczywiście musiał się opierać na prywatnych funduszach, lecz oficjalnie pozostawał pod kontrolą rządu Stanów Zjednoczonych. Wtedy jeszcze ONZ nie posiadała nawet programu kosmicznego. I tak rozeszła się wieść, że testuje się pilotów wojskowych, którzy nie mają bliskiej rodziny i są gotowi podjąć się niebezpiecznego zadania. Program nosił nazwę „Obcy”. Byłem już trochę znudzony szkoleniem i, jak to teraz widzę, chyba też życiem, tak więc mimo iż przekroczyłem już górną granicę wieku - mówiono, że test w znacznej mierze bada stan zdrowia osoby, co oznaczało sprawdzenie odruchów - uznałem, że nie zaszkodzi spróbować. - Sellars ponownie się uśmiechnął, lecz tym razem wydawało się, że jest to uśmiech autoironiczny. - Muszę powiedzieć, że sam byłem pod wrażeniem, gdy się dowiedziałem, że jestem w pierwszej dwunastce ochotników. Mam ochotę opowiedzieć wam wszystko ze szczegółami, bo ta historia jest ciekawa sama w sobie, a ponadto nikt poza mną nie zna prawdy. Nie mówią o tym żadne książki, żadne sieciowe programy dokumentalne, żadne dokumenty, nic. Ale widzę, że wszyscy tutaj są bardzo zmęczeni, więc okroję moją relację. „Obcy” promował nowe podejście do badań kosmosu i nie tylko miał umożliwić załogom pokonywanie ogromnych odległości, ale także o wiele gruntowniej-sze badanie planet. W kręgu zainteresowań twórców programu pozostawało kilka planet - w tej chwili pamiętam jedną spośród siedemdziesięciu gwiazd typu Virginis. Wiele sygnałów okazało się mylących i z czasem stracono zainteresowanie penetracją kosmosu - niestety, moim zdaniem. Wtedy jednak była to bardzo podniecająca idea. W każdym razie już wtedy dysponowaliśmy sprzętem, który umożliwiał o wiele wnikliwsze badanie planet, niż mogły to robić ludzkie istoty. Tylko że ludzie odpowiedzialni za cały program uznali, iż nigdy nie otrzymają takiej pomocy ze strony władz, jaką by dostali, gdyby wysyłali w przestrzeń kosmiczną żywych ludzi, którzy narażali życie dla ludzkości. Wyobrażacie sobie te przemówienia, prawda? Stąd „Obcy”. Udaliśmy się do Sand Creek, ukrytej bazy w Dakocie Południowej... - Słyszałem o niej - powiedział Ramsey wolno. - Sand Creek... Nie wątpię. Wiele się o niej mówiło w następnych latach. - Sellars zamknął oczy. - Na czym skończyłem? Ach, tak. Rozpoczęliśmy niezwykle skomplikowany program przygotowawczy, dzięki któremu mieliśmy sprostać bardzo surowym rygorom, a przede wszystkim mieliśmy zostać poddani odrutowaniu mózgów, by je połączyć z systemami statków kosmicznych. Dzisiaj już prawie nie używa się słowa „komputer”, czyż nie? Komputery są wszędzie, stanowią element niemal wszystkiego. Wtedy były to pudełka z klawiaturą. Rozumiecie? - Pokręcił głową, co wyglądało, jakby wyschnięty kwiat słonecznika zachwiał się na łodydze. - Technologia nie stała jeszcze na bardzo wysokim poziomie - w końcu wszystko to działo się pół wieku temu. Cała robota to czysta chirurgia - po prostu otworzyli mnie i wmontowali mikroukłady bezpośrednio do mojego szkieletu. Dokonali implantacji innych urządzeń i co tam jeszcze. Ludzie nie zastanawiają się dzisiaj nad tym, że bezpośredni dostęp do sieci mają dzięki neurokaniuli, ale wtedy pomysł, aby informacja z komputera trafiała bezpośrednio do ludzkiego mózgu, uważano za czyste science fiction. Nie licząc ludzi z Sand Creek, którzy właśnie tego dokonali. Zbudowali więc mnie, że się tak wyrażę. Czy raczej odbudowali, wzmocnili kości, osłonili skórę i różne organy, abym lepiej znosił działanie sił grawitacji i promieniowania, wszczepili pompy chemiczne, które miały dostarczać ciału wapń oraz inne ważne składniki, gdybym miał spędzić dużo czasu w zerowej grawitacji... i wiele innych rzeczy. Ale jeszcze bardziej wymyślne było to, w jaki sposób mnie odrutowali - od stóp do głów, jak choinkę! Wykorzystali najnowsze stopy i polimery - chociaż biorąc pod uwagę postęp w dziedzinie inżynierii molekularnej, dzisiaj to jest już przeżytek. Wtedy jednak my, uczestnicy programu „Obcy”, byliśmy jak dzieła sztuki. Wtedy zaczęła się moja miłość do Yeatsa. Moją szczególną uwagę zwróciły strofy o mechanicznych ptakach imperatora z Żeglując do Bizantium: A kiedy za natury krainą już będę, Nigdy formy z natury wziętej nie przybiorę, Jak u greckich złotników tak formę wyprzędę Wplatających w emalię liść i złotą korę... Przerwał na chwilę, zamyślony. - Nie potrafię powiedzieć, co czułem, kiedy po raz pierwszy zamknąłem oczy i wszedłem do sieci. I choć była to mała prymitywna sieć, pierwsze dni interfejsów wirtualnych, to jednak... Ach...! Nie opuszczając ziemi, staliśmy się badaczami, którzy polecieli tam, 1 William Butler Yeats, Wiersze wybrane, przekład Czesław Miłosz, Wrocław 1997. gdzie inni mogli tylko popełznąć. Potem w swoim gronie, w gronie ochotników „Obcego”, zaczęliśmy rozmawiać o sieci, jakby to było nasze miejsce, nasz wszechświat, do którego inni mogli tylko zaglądać. Kiedy człowiek potrafi płynąć przez informacje, jakby to było środowisko fizyczne, i kiedy dostęp do danych jest natychmiastowy, zaczyna dostrzegać pewne rzeczy, uczyć się ich... - Głos Sellarsa stawał się coraz bardziej ochrypły, dlatego Sellars teraz zamilkł na moment i przyłożył szmatkę do ust. - Ach, miałem nie zbaczać, przepraszam. W każdym razie nasze statki zostały zbudowane w tym samym czasie co my - każdy dostosowany do indywidualnych potrzeb fizjologicznych pilota. Były małe, bardzo zaawansowane i wykorzystywały głównie napęd antymaterii, byśmy mogli pokonywać duże czarne odległości. Ale przystosowano je także do innych źródeł zasilania, jak choćby wiatry słoneczne. Każdy pilot miał swój statek, który otrzymał własne imię - „Francis Drakę”, „Matthew Peary”. Nie pamiętam wszystkich i nie będę próbował sobie tego przypomnieć, bo jest to zbyt bolesne. Mój nosił nazwę „Sally Ride”. Cudowne imię dla rakiety, cudowna rakieta - towarzyszka, z którą można by spędzić resztę dni. Ale tak się nie stało. Wykonaliśmy zaledwie kilka lotów orbitalnych, kilka próbnych okrążeń, zanim... Ojej, czy ja was nie zanudzam? Michael Sorensen zasnął jakiś czas temu z głową opartą na ramieniu żony. - Jest wyczerpany - wyjaśniła pani Sorensen, próbując usprawiedliwić męża, jakby zasnął w czasie karcianego przyjęcia. - On pewnie już to słyszał? - Poza drobnymi szczegółami - odparł Sellars uprzejmie. - Na pewno przeglądał informacje na mój temat po tym, gdy się z nim skontaktowałem. - Dla mnie to jest fascynujące - zapewniła go, chociaż też wyglądała na bardzo zmęczoną. - Ja... nie miałam pojęcia. - Proszę mówić dalej - wtrącił Ramsey. No cóż, oboje wiecie co nieco na temat tego, jak się rzeczy mają, gdy ktoś pracuje dla rządu, a to były początki współpracy sektora prywatnego z publicznym. W pewnym momencie zmieniła się administracja w Waszyngtonie. ONZ nastawiła się wrogo wobec tak dużego projektu nie obejmującego większej współpracy międzynarodowej. I tak nasze rządowe aniołki coraz bardziej zaczęły narzekać na to, ile pieniędzy wydaje się na coś, z czego nie ma wyraźnej korzyści. Kilkakrotnie niemal dochodziło do zamknięcia „Obcego”. Potem nadeszły noce, całe lata podobne do nocy, kiedy żałowałem, że tak się nie stało. Rezultat nie był specjalnie zaskakujący, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę zaangażowanie korporacji zajmujących się obroną. Postanowiono okroić projekt - jak to się mówi: „Im więcej ładujesz, tym głośniej strzela”. Byłoby bardzo trudno ograniczyć operację na tym stopniu zaawansowania, dlatego połączono ją z czymś, co się nazywało SB/LR - systemy bojowe ludzkich robotów. Zdaje się, że ten projekt także miał specjalną nazwę - „Promienny wojownik” albo „Promienna włócznia” czy jakoś tak - ale inżynierowie często mówili o nim „Twardziel” i tak już zostało. Był to projekt całkowicie wojskowy, jedna z pierwszych prób biomodyfikacji żołnierzy. Ludzie ci byli podłączeni do nowoczesnych strojów bojowych i wykorzystywali je jako przedłużenie własnego ciała, dzięki czemu mogli dotrzeć do miejsc, do których nie miał dostępu zwykły żołnierz. Rozumiecie - pomysł jak ze starego komiksu. Wojskowym zależało na czasie, dlatego wspólne środki - głównie inżynierowie, personel medyczny i superkomputery - służyły przede wszystkim im. Tempo prac nad „Obcym” bardzo spadło. I wszystko to nie miałoby aż tak dużego znaczenia, gdyby nie to, że w „Twardzielu” obowiązywały inne kryteria rekrutacji. Procedury bardziej przypominały testy, jakich spodziewałem się w czasie wyboru kandydatów do „Obcego”. Skupiały się na odruchach, a nawet brały pod uwagę jeszcze bardziej ezoteryczne czynniki, jak wariacje synaptyczne, pewne typy wrażliwości chemicznych i wrażliwości układu odpornościowego. Nawet pod względem psychicznym szukali ochotników zupełnie innego rodzaju. My byliśmy pilotami. Owszem niektórzy z nas nigdy wcześniej nie brali udziału w misji bojowej, ale wszyscy potrafili latać, podobnie jak astronauci. „Twardziel” zaś potrzebował żołnierzy. A właściwie morderców. Prowadzili więc bardziej wnikliwą selekcję, ale ta drobna skaza od początku kładła cień na ich program, tak mi się wydaje. W każdym razie gdyby problemy Barretta Keenera ograniczały się tylko do strony fizycznej - jakiś guz czy niewłaściwy poziom serotoniny - z pewnością zostałyby wykryte od razu. Zarówno rekruci z „Obcego”, jak i uczestnicy programu „Twardziel” poddawani byli rutynowym badaniom. Spędzaliśmy dużo czasu podłączeni do aparatury sprawdzającej. Ale w tamtych czasach czysta schizofrenia wciąż była jeszcze zagadką, a Keener należał do tego rodzaju para- noików, których choroba skupia się na ukrywaniu symptomów. Wprawdzie niewielu z tych, którzy z nim pracowali, mogło uczciwie powiedzieć, że go lubi, jednak żaden z psychologów czy lekarzy z Sand Creek ani ktokolwiek z „Twardziela” nie zorientował się, że ten człowiek popadał w szaleństwo. A gdy to się stało, było już za późno. Rozumiem pańskie zdziwienie, panie Ramsey. Nie, z pewnością nie słyszał pan o Kennerze. Zaraz się pan dowie dlaczego. Ten wątek przedstawię w dużym skrócie i zrobię to z przyjemnością. W dzień ataku Keenera straciłem wielu przyjaciół. System miał wiele zabezpieczeń, ale mimo iż wojskowi oraz ich współpracownicy brali pod uwagę możliwość sabotażu, a nawet przerażającą ewentualność załamania psychicznego któregoś z uczestników programu „Twardziel”, to nikt nie przewidział, że obie te rzeczy mogą się zdarzyć jednocześnie. Pozostający pod wpływem nasilającego się psychotycznego urojenia Keener przygotowywał się do tego od tygodni. Baza „Twardziela” w Sand Creek to istny arsenał - już same cybernetyczne mundury bojowe miały moc rażenia czołgu Powella, a mieli też inną broń potrzebną do testów bojowych. W rękach kogoś takiego jak on bojowe mundury były jeszcze bardziej niebezpieczne. Zagłębiając się w labiryncie nienawiści, przygotowywał się w tajemnicy przez długie tygodnie, zdecydowany zemścić się za jakąś tajemniczą zniewagę albo wyrwać ku urojonej wolności. Większość informacji o tym, co się wydarzyło, zebrałem na podstawie tajnych raportów. Wszystko zaczęło się nocą, kiedy prawie cały personel spał. Ja akurat pracowałem w hali konstrukcyjnej z technikami z nocnej zmiany - nigdy nie potrzebowałem dużo snu. Najpierw usłyszeliśmy eksplozję. Zanim zdążyliśmy pomyśleć, co się dzieje, pojawił się Keener, który przebił się przez ścianę hangaru na pełnym rozproszeniu termicznym munduru. Nie chodziło mu o nas - po prostu znaleźliśmy się na jego drodze zniszczenia podczas jego wędrówki z jednego końca bazy na drugi. Mimo zaskoczenia i gradu rzuconych przez niego bomb zdołaliśmy stawić mu niewielki opór, zanim nas dopadł. Przeżył bezpośrednie trafienie z granatnika, po którym na jego mundurze zostały tylko ślady przypalenia, a z jednego ze stawów powoli wyciekał freon. Z rozżarzonymi jednostkami lermorozproszenia, spowity chmurą oparów przypominał rozgniewanego boga. Nie mieliśmy żadnych szans. Gdy tylko przeszedł przez ścianę, otworzył ogień z minirailguna i wszystko dookoła nas dosłownie się rozpadło. To było straszne. Nie mogę o tym myśleć zbyt długo. W pierwszych dniach po tym wydarzeniu próbowałem sobie wyobrażać, jak mogłem postąpić, co mogłem zrobić, aby uratować moich towarzyszy. Nieustannie torturowałem się tysiącem scenariuszy. Teraz wiem, że miałem po prostu szczęście. W chwili ataku znalazłem się na tyle blisko jednego ze statków, że udało mi się schować we wnętrzu kadłuba, kiedy eksplodował pierwszy z pocisków zapalających Keenera. Zobaczyłem tylko, jak z kupy gruzów i chmury pyłu wyłania się Keener rozpalony jak słońce, ponieważ uruchomił dodatkową dawkę rozpraszanego ciepła, a potem zaczęły wybuchać kolejne granaty termiczne, którymi pluł na wszystkie strony, i już nic więcej nie pamiętam. - Sellars przyłożył grzbiet dłoni do kącika oka. Ramsey zastanawiał się, czy był to tylko odruchowy gest, czy też starzec czuł łzy, których nie potrafił uronić. Nie wiedział, co byłoby gorsze. - Oprócz mnie przeżyli jeszcze dwaj technicy znajdujący się akurat we wnętrzu kadłuba, ale obaj zmarli po miesiącu z powodu poparzeń. Wszyscy byliśmy poparzeni, upieczeni jak mięso w piekarniku, tylko że ja miałem osłonięte organy i zmodyfikowaną skórę, a tamci nie. Przeżyłem więc, na moje szczęście albo nieszczęście. Przemierzywszy całą bazę, Keener uciekł z Sand Creek. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności jeden ze strażników unieruchomił ogniem z karabinu maszynowego silniki odrzutowe, które Keener miał wbudowane w mundur, dlatego wyruszył pieszo. Skierował się do najbliższego miasteczka, Buffalo, jeśli dobrze pamiętam, i Bóg jeden wie, co by się stało, gdyby tam dotarł. Na szczęście ściągnęli odrzutowce z najbliższej bazy i namierzyli go jakieś dwa, trzy kilometry za Sand Creek, na prerii. Stracili samolot, ale w końcu Barrett Keener zginął, rażony pociskiem powietrze-ziemia. Właściwie to nie został trafiony bezpośrednio, ale kolejne wybuchy zepchnęły jego mundur poza zasięg własnego rozrzutu, a wtedy eksplodował niczym termo- nuklearny pocisk małego kalibru. Podobno minęło wiele lat, zanim coś wyrosło w tamtym miejscu. Gleba dosłownie stopiła się w szklaną masę. Szaleniec popełnił więc bardzo kosztowne samobójstwo, a my musieliśmy coś z tym zrobić. Byłem jedynym żywym uczestnikiem programu „Obcy”. Keener z jeszcze lepszym skutkiem zajął się swoimi towarzyszami z „Twardziela”. Otóż podłożył w koszarach ładunki kumulacyjne i wszyscy jego kompani zginęli w łóżkach, kiedy eksplodował budynek. Cała baza w Sand Creek legła w gruzach - sto osiemdziesiąt sześć osób zabitych i trzy razy tyle rannych. Statki zostały zniszczone, praca i badania warte miliardy dolarów zaprzepaszczone, więc góra zakończyła program, chcąc zapobiec dalszym stratom. „Twardziel” także został pogrzebany - a przynajmniej tak oficjalnie mówiono. Naturalnie Keener dokonał imponującego zniszczenia za pomocą tylko jednego munduru, a trochę mniej imponujące mundury bojowe, jakie dzisiaj noszą żołnierze, bardzo przypominają wyposażenie „Twardziela”, więc może tylko zmienili nazwę programu i zaczęli wszystko od nowa? - To... to straszne - powiedziała cicho Kaylene Sorensen. - Nigdy nie słyszałem o czymś takim - rzekł Ramsey, z szacunku wobec cierpienia widocznego na zrujnowanej twarzy Sellarsa starając się ukryć niedowierzanie, a może i coś więcej. - Ani słowa. - Och, wszystko zostało zakopane bardzo głęboko. Oczywiście ludzie wiedzieli o istnieniu bazy w Sand Creek, ale nie mieli pojęcia, co się tam robi ani co się stało. Oficjalnie ogłoszono, że została zamknięta i odizolowana z powodu groźnego pożaru i skażenia promieniowaniem szczątkowym. Na przykład ochotnicy z „Obcego”, których miejsce odkomenderowania pozostawało tajemnicą, zostali przydzieleni do innych operacji, gdzie oficjalnie polegli. Była to porażka gigantycznych rozmiarów, a straty byłyby jeszcze większe, gdyby prawda wyszła na jaw i trzeba by wypłacić miliardy dolarów odszkodowań. Pogrzebali wszystko. Oczywiście nie dało się tak zrobić, aby sprawa zniknęła całkowicie, dlatego do dziś krążą pogłoski o tym, co się tam wydarzyło. - Ciebie też pogrzebali? - Jak najdokładniej. Nie miałem krewnych. W rzeczywistości przez dwanaście godzin sądzili, że nie żyję, gdy zobaczyli zniszczenia w hali konstrukcyjnej. - Uwięzili cię! - Ramsey nie potrafił opanować złości. Nie od razu. Nie, ze względu na to, ile czasu i wysiłku mi poświęcili, postanowili wykorzystać mnie w inny sposób. Tylko że mój projekt przestał istnieć, ja byłem poparzony, okaleczony, a moje obwody poważnie zniszczone. Nie nadawałem się do niczego. Poza tym, w przeciwieństwie do innych, którzy przeżyli, byłem jedynym żywym dowodem na to, co się stało. Gdyby zwykły żołnierz dopuścił się zdrady tajemnicy, łatwo można by go uznać za wariata, ale co zrobić z człowiekiem, który nosi w sobie supernowoczesne cybernetyczne implanty warte miliony dolarów? Tak, ostatecznie mnie uwięzili, ale niech mi pan wierzy, panie Ramsey, jestem im za to wdzięczny. W innym kraju albo w innych czasach mogliby po prostu uciszyć mnie w bardziej zdecydowany sposób. Ramsey nie wiedział, co powiedzieć. Zapadła cisza. Major Sorensen drgnął i usiadł, rozglądając się dookoła. Nieświadomy tego, że przespał ostatnie dziesięć minut, bardzo starał się przybrać minę, jakby tylko zamknął oczy, żeby lepiej się skoncentrować. Sellars patrzył na niego przez chwilę niemal z czułością, zanim zaczął mówić dalej. - Upłynęło wiele czasu. Tamte wydarzenia nie mają większego znaczenia, może tylko dla mnie. Ważniejsze jest to, co nastąpiło później. Po dziesięciu latach, które spędziłem w różnych szpitalach i placówkach badawczych, uznali wreszcie, że nie będzie ze mnie już żadnego pożytku, i przenieśli mnie do bazy - tej, w której mną się pan opiekuje, majorze Sorensen. Oczywiście przybyłem tam na długo przed tym, gdy pan wstąpił do wojska. Jedną z drobnych niedorzeczności, jakie wynikły z całego tego zamieszania, było to, że zostałem uwięziony w związku ze sprawą „Twardziela”, chociaż byłem żołnierzem marynarki wojennej. Dlatego wylądowałem w bazie lądowej. Generalicji zależało głównie na jednym: żebym milczał. Dlatego przez długie lata moje otoczenie przypominało raczej poprzedni wiek - żadnego telefonu, żadnej telewizji ani elektronicznego połączenia ze światem. Ale dziesięć lat mojej wzorowej cierpliwości zmiękczyło trochę władze. Dali mi ekran ścienny, uznając, że takie połączenie w jedną stronę nie może przynieść żadnej szkody, zważywszy na to, że odbiorca nie posiada żadnych urządzeń wejściowych. Oczywiście długo czekałem na tę chwilę. W tamtych dniach byłem tak bardzo zdumiony i przepełniony gniewem z powodu tego, co mi zrobili, że pragnienie wolności zakorzeniło się w moim umyśle równie mocno jak w umyśle niewolnika przykutego do wiosła galery. Wszelkie moje czynności sprowadzały się do ćwiczeń umysłowych - widzicie, jak wyglądają moje nogi i ręce - a przecież, do cholery, byłem pilotem! W ciągu kilku minut straciłem wszystko: statek, zdrowie, wolność, ale potrzeba latania we mnie pozostała. Skoro nie miałem już dostępu do prawdziwego nieba, chciałem się przynajmniej unosić w przestrzeni informacyjnej, tak jak robiłem to z moimi towarzyszami z „Obcego”. Pewnie, że to nie to samo, co chodzić po ulicach jak inni, ale i tak byłaby to bardzo rzeczywista ucieczka. Nie miałem jednak żadnych urządzeń umożliwiających dostęp do sieci. W każdym razie żadnych widocznych. Moi opiekunowie nie zdawali sobie sprawy z moich umiejętności, a także, co ważniejsze, nie mieli pojęcia o trawiącej mnie obsesji ucieczki. Łatwo było ukraść kawałek światłowodowego łącza technikom, którzy montowali ekran ścienny. Po ich wyjściu niemal równie gładko przeprowadziłem krótką, choć może trochę chaotyczną operację za pomocą szkła powiększającego, noża do smarowania, który wcześniej cierpliwie ostrzyłem, oraz innych przedmiotów, w tym także staroświeckiej cyny do lutowania. Nie wiem, czy ktoś poza mną zniósłby taki widok: druty idące bezpośrednio do długiego nacięcia w ramieniu. Ale ostatecznie udało mi się podłączyć do sterownika urządzenia wejściowego jeszcze z czasów „Obcego”, dzięki czemu zacząłem korzystać z wszczepionych mi systemów, by wprowadzić siłą język wewnętrzny, idąc wstecz przez połączenie satelity i stacji naziemnej. Nie będę was zanudzał szczegółami. W końcu moi opiekunowie zauważyli, czym się zajmuję. Tak bardzo zachłysnąłem się wolnością, że straciłem trochę czujności. Przysłali aż czterech żandarmów - do mnie, pięćdziesięciu pokurczonych starych kilogramów - i wyrwali ekran. Lekarze pozszywali mnie na nowo. O, to ta blizna. Na moim pliku umieścili duży błyskający znacznik, który miał przypominać, że nie wolno mi dawać niczego, co by mi umożliwiło podobne połączenie, a także w rozkazach wpisano okresowe kontrole. Nie wiedzieli tylko, że już jest za późno. Jak tylko wyrwałem się na wolność, namierzyłem i ściągnąłem mnóstwo specjalistycznego oprogramowania do mojego systemu wewnętrznego, w tym także sprytny numer, który można było dostać na czarnym rynku. Umożliwiał on połączenie z pobliskimi sieciami - jako anteny używałem własnych kości naszpikowanych metalem. Na długo przed tym, jak telematyczne wejście stało się modnym gadżetem wśród zapracowanych nowobogackich, miałem coś takiego w swoim ciele. Od tamtej pory systematycznie doskonaliłem moje wnętrze, oczywiście bez wiedzy opiekunów. Nie wszystko dało się przeprowadzić za pomocą oprogramowania, ale niewiele rzeczy jest niedostępnych dla kogoś, kto wszędzie dotrze i może rozmawiać z kim tylko zechce. W odruchu uczciwości wojsko zatrzymało moją emeryturę na wypadek, gdyby pojawili się jacyś spadkobiercy. Dzięki drobnej sztuczce z cyframi przetransferowałem oszczędności w inne miejsce i zacząłem je mnożyć - uczciwie, zawsze uczciwie. Nie wiem, dlaczego ma to dla mnie takie znaczenie, ale tak jest. Nigdy niczego nie ukradłem. No, poza informacjami. Nie jestem najbogatszym człowiekiem, ale zebrała się całkiem pokaźna sumka, która wciąż rośnie. Ulepszenia? - Sellars roześmiał się. Było to raczej szczeknięcie wyrażające szczere rozbawienie. - Jestem ulepszonym człowiekiem! Majorze Sorensen, pamięta pan moje wysyłkowe rozgrywki szachowe? Wojskowy zmrużył oczy. - Wszystko dokładnie sprawdziliśmy. Nic nie znaleźliśmy, żadnych kodów, żadnych sztuczek, nic. - Och, to były zupełnie legalne mecze. Zadbaliśmy, żeby tak było. Ale w przecinku po słowie „szach” można zmieścić całkiem dużo czarnorynkowych nanourządzeń. W ten sposób jeden z moich kontaktów przysłał mi ostatnie komponenty potrzebne do unowocześnienia mojego systemu, dzięki czemu mogłem egzystować bez ciągłej hydratacji. Oderwałem i połknąłem malutki kawałek papieru i malutkie urządzenia zaczęły pracować. Bez tego nie przeżyłbym nawet dnia w tunelu pod bazą. - Ty cwaniaku - rzucił Sorensen z podziwem. - Po twojej ucieczce zastanawialiśmy się, co zrobisz. Obstawiliśmy wszystkie punkty medycznego zaopatrzenia w trzech stanach. - Tylko dlaczego? - zapytał Ramsey. - Dlaczego czekałeś tak długo z ucieczką? Bo przecież spędziłeś tam ze trzydzieści lat, prawda? Sellars skinął głową. - Dlatego że gdy już uzyskałem dostęp do sieci i przeczytałem każdy plik, każdy dokument, mój gniew osłabł. Wyrządzono mi wielką krzywdę, ale w rzeczywistości jakie to miało znaczenie? Mając tego rodzaju wolność, czego jeszcze mógłbym pragnąć? Niech pan na mnie spojrzy, panie Ramsey. Było jasne, że nie dla mnie normalne życie. Wciąż żywiłem głęboką urazę do ludzi, którzy mi to zrobili, ale jednocześnie coraz więcej wolnego czasu, który miałem pod dostatkiem, zacząłem poświęcać na inne rzeczy. Zająłem się eksploracją szybko rozwijającej się światowej sfery danych - sieci. Różnymi rozrywkami. Eksperymentami. To właśnie przy okazji jednego z takich eksperymentów trafiłem na ślad Bractwa Graala... - Chwileczkę - powiedział Ramsey. - Co to za eksperymenty? Sellars zawahał się na moment, a potem jego woskowa twarz jakby stwardniała. - Nie chcę o tym rozmawiać. Mam mówić dalej czy macie dość na jeden dzień? - Nie, proszę, mów dalej. Nie chciałem cię obrazić - odparł Catur Ramsey, lecz jego radar wciąż migał. Można było odnieść wrażenie, że starzec domaga się wręcz, by go poproszono jeszcze raz, lecz Ramsey nie potrafił odczytać wyrazu tej dziwnej twarzy. Na pewno chodziło o coś ważnego. Coś ważnego dla niego. Ale czy dla nas? Trudno było odgadnąć, postanowił więc odłożyć ten problem na później. - Kontynuuj, proszę. - Już powiedziałem całkiem dużo o moich odkryciach. O tym, czym, jak się wydawało, zajmowało się bractwo, jaką bronią dysponowało. Już samo to było wystarczająco złe. Ale w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin wszystko wywróciło się do góry nogami. Staram się zrozumieć cokolwiek, ale w moim ogrodzie zapanował kompletny chaos. - W ogrodzie? - zapytała Kaylene Sorensen, zanim ktoś inny zdążył to zrobić. - W jakim ogrodzie? - Przepraszam. W taki sposób organizuję moje informacje. To taka metafora, a jednocześnie dla mnie coś bardzo prawdziwego. Pokażę wam kiedyś, jeśli będziecie chcieli. Kiedyś... był naprawdę wspaniały. - Pokiwał wolno głową. - Teraz to kompletna ruina. Chaos. W sieci Graala nastąpiła jakaś katastrofa, podobnie jak w samym bractwie. Serwisy sieciowe podają, że kilka osób, które moim zdaniem stoją na czele bractwa, umarło w ciągu ostatnich kilku dni, pozostawiając swoje imperia w nieładzie. Czy ma to być krok w stronę nieśmiertelności - przeniesienie się na wieczność do wirtualnego wszechświata, tak jak planowali? Jeśli tak, to dlaczego pozostawili taki nieporządek? Przecież wciąż będą potrzebowali ekonomicznej potęgi, by utrzymywać tę ogromną i kosztowną sieć. - To tylko domysły - powiedział Michael Sorensen. - Tak jak w wypadku innych rzeczy. - Owszem, niemal wszystkie moje teorie opieram na domysłach - przyznał Sellars, rozbawiony i zdegustowany, i w tym momencie zdobył całkowite zaufanie Catura Ramseya. - Ale prawdopodobieństwo jest zbyt duże, by ignorować cokolwiek, i tak było od samego początku, gdy tylko odkryłem tę straszną intrygę. Próbuję dotknąć czegoś za ogromną grubą, czarną kurtyną i zgadnąć, co to może być - i bardzo się tego boję. Co do jednego jednak nie mam wątpliwości: cokolwiek tam jest, jest złe i staje się jeszcze gorsze. Niestety, w tym względzie nabieram coraz większego przekonania. Nie wciągałbym w to takiego dziecka jak wasza córka, gdybym choć przez chwilę wątpił, że nie mam racji. Przecież moje życie legło w ruinach właśnie dlatego, że zaufałem ludziom, którzy powinni być mądrzejsi. Majorze Sorensen, pani Sorensen, wiem, że nigdy mi nie wybaczycie, że naraziłem waszą córkę na niebezpieczeństwo, dlatego nigdy was nie prosiłem o przebaczenie. Ale uwierzcie mi, zrobiłem to tylko dlatego, że byłem przekonany, iż stawka jest przerażająco wysoka... - Zamilkł i pokręcił łysą głową. - Nie, to i tak na nic się nie zda. W końcu to wasza córka. - I nie pozwolimy, żeby coś jej się stało - odparła matka Chri-stabel z zaciekłością. - Na to jedno ryzyko nie pozwolę. - Spojrzała na męża i nie było to specjalnie łagodne spojrzenie. - Już nie. - Sądzę, że rozumiemy sedno sprawy. - Ramsey zdumiał się, że wciąż tu siedzi, co więcej, że zamierza wziąć udział w czymś, co powinno zostać uznane za zbiorowy omam. - Pozostaje więc pytanie... co możemy zrobić? - Pozwólcie, że przedstawię wam skromne i pewnie skazane na niepowodzenie przedsięwzięcia, które już poczyniłem - rzekł Sel-lars. - Zacznę od mojej grupki badaczy. Wciąż pokładam w nich nadzieję i dopóki nie otrzymam innych wieści, będę zakładał, że żyją i działają. - O mój Boże - rzekł nagle Ramsey. - Sam Fredericks. Orlando Gardiner. To twoi... Niemal zapomniałem. Wcześniej mówiłeś, że wiesz coś na ich temat. Czy to miałeś na myśli? To ty wysłałeś ich do sieci? Sellars pokręcił głową. - W pewnym sensie. Ale owszem, należą do małej grupy osób, które zebrałem. Mam nadzieję, że wciąż tam są. - A zatem nie wiedziałeś. - Ramsey się zawahał. - Orlando Gardiner umarł dwa dni temu. Sellars nie odpowiedział od razu. - Nie... nie wiedziałem - odparł po dłuższej chwili tak cichutko jak gołębica. - Ja... - Znowu zamilkł. - Obawiałem się... że może tego nie wytrzymać. Taki dzielny młodzieniec... - Starzec zacisnął powieki. - Wybaczcie, muszę na chwilę do łazienki. Wózek obrócił się i ruszył bezszelestnie po dywanie. Drzwi łazienki zamknęły się za nim. Ramsey siedział ze wzrokiem wlepionym w Sorensenów, którzy patrzyli na niego zdumieni. Christabel w złym śnie biegła w dół po schodach, uciekając przed ubranymi na czarno mężczyznami. Napastnicy trzymali długi wąż przeciwpożarowy, który ciągnął się za nimi niczym prawdziwy wąż, a ona wiedziała, że ci ludzie chcą ją złapać, skierować na nią metalowy koniec i udusić ją purpurowym dymem. Próbowała przywołać mamę i tatę, lecz nie miała dość powietrza w płucach, by to zrobić, a za każdym razem, gdy się obejrzała, mężczyźni o bladych twarzach byli coraz bliżej, coraz bliżej... Obudziła się pośród plątaniny poduszek i przykrycia i niemal krzyknęła. Wyplątała się z pościeli, przestraszona widokiem obcego pokoju, obcych obrazów na ścianach, ciężkich zasłon wpuszczających tylko trochę żółtego światła, w którym tańczyły drobiny kurzu. Otworzyła usta, by zawołać matkę, i w tym momencie zza krawędzi łóżka wyłoniła się twarz. To było gorsze od złego snu, dlatego opadła w tył z uczuciem, jakby zimna ręka chwyciła jej wnętrze. Tak samo jak we śnie nie mogła wydobyć z siebie głosu. - Hej, malutka - odezwała się twarz. - Masz jakiś problem? Ja tu próbuję spać. Oddychała szybko i płytko. Wyobrażała sobie swoje żebra unoszące się szybko jak pierś królika, ale rozpoznała twarz, nierówne zęby, czarne nastroszone włosy. Najgorszy strach minął. - Nie mam żadnego problemu - odparła ze złością, ale nie zabrzmiało to dokładnie tak, jak chciała. Chłopiec uśmiechnął się złośliwie. - Jak bym spał na takim wielkim łożu jak to, claro, to na pewno bym nie miał żadnych pesadilla. Nie byłoby płaczu ani nic takiego. Chyba mówił o jedzeniu, tak to przynajmniej brzmiało. Nie rozumiała go. I nie chciała rozumieć. Wstała, podeszła szybko do drzwi prowadzących do sąsiedniego pokoju i otworzyła je. Zobaczyła, że mama, tato i ten nowy dorosły, pan Ramsey, rozmawiają z panem Sellarsem. Wszyscy wyglądali na zmęczonych i jeszcze jakoś tak jak wtedy, gdy jej rodzice i rodzice Ophelii Weiner myśleli, że będzie wojna o Ana Tykę. (Christabel uznała, że jest to bardzo głupia nazwa dla miejsca i niewarta wojny.) Usłyszała, jak pan Sellars mówi: - Wojskowy program w południowej Afryce, przy którym pracowało kilku konstruktorów z „Obcego” - zajmowali się zdalną awiacją, głównie piloci wykorzystujący moduły wirtualne. Ale projekt został zaniechany dawno temu. Trafiłem na to w czasie przeszukiwania danych na temat „Obcego” i okazało się bardzo przydatne. Udało mi się ich nakłonić, żeby wykorzystali bazę. Była trzymana w tajemnicy, więc byliby w niej bezpieczni. Wygląda jednak na to, że ludzie z Graala namierzyli ich i próbują się do nich dostać. - Teraz dopiero zauważył ją w drzwiach i przywitał uśmiechem. - Ach, Christabel, miło cię widzieć. Dobrze spałaś? - Kochanie, wszystko w porządku? - zapytała mama, wstając. - Rozmawiamy tutaj. Może zobaczysz, czy nie ma czegoś w sieci? Jej rodzice, tacy pełni i duzi, pan Sellars opowiadający o rzeczach dorosłych, to, że znajdowali się w jakimś motelu daleko od domu - wszystko to wezbrało w niej nagle i była bliska płaczu. Ale nie chciała płakać, więc powiedziała: - Jestem głodna. - Zostały jeszcze kanapki, których nie zjadłaś. Proszę, naleję ci też soku... Mama wróciła z nią do pokoju, w którym się obudziła, i przez chwilę znowu wszystko wyglądało lepiej. Kiedy Christabel miała już w ręku papierowy talerz z kanapką i kilkoma rodzynkami, mama wyjęła z torebki opakowanie ciastek i dała dwa Christabel i dwa chłopcu, który porwał je szybko, jakby się bał, że mama może się rozmyślić. - Mamy jeszcze trochę do pomówienia o sprawach dorosłych - powiedziała. - Chcę, żebyście tu zostali i pooglądali sieć, dobrze? Chłopiec spojrzał tylko na nią niczym kot, lecz Christabel poszła za nią do drzwi. - Mamusiu, chcę do domu. - Kochanie, niedługo tam pojedziemy. Gdy otworzyła drzwi, z drugiego pokoju dobiegł głos taty: - Ale to nie ma sensu - mówił. - Skoro dzieci zapadają na to coś Tandagore’a, dlaczego chłopak może bez... szkody wchodzić i wychodzić z sieci? - Częściowo dlatego, że zająłem się systemami zabezpieczeń po swojemu, dzięki czemu mógł swobodnie przechodzić - odparł Sellars. - Ale chodzi o coś jeszcze innego. Wydaje się, że system zdradza pewne... upodobanie. Tak chyba należy do nazwać. Upodobanie do dzieci. Mama Christabel, która słuchała go uważnie, nagle opuściła głowę i zorientowała się, że Christabel wciąż stoi przy niej na progu pokoju. Na twarzy mamy pojawił się wyraz przerażenia, mina w rodzaju o-mój-Boże, którą Christabel ostatni raz widziała u niej, gdy pozbierała ostrożnie gołymi rękami kawałki kieliszka, który spadł na podłogę w kuchni, i zaniosła pokazać je rodzicom. - Wracaj, kochanie - powiedziała mama i niemal popchnęła ją z powrotem do pokoju, gdzie był też ten okropny chłopak. - Zjedz kanapkę, a potem pooglądaj sieć. Mama zwykle nie lubiła, kiedy Christabel oglądała sieć, chyba że był to jakiś program edukacyjny, który wybrała razem z tatą. - Ja zjem, jak ty nie chcesz, malutka - odezwał się chłopiec zza jej pleców. Odwróciła się i zobaczyła, że trzyma w ręku jej kanapkę. Po wszystkich tych kąpielach, do których zmuszała go jej mama, nawet paznokcie miał czyste, mimo to była przekonana, że bez względu na to, jak długo by się moczył w wannie, i tak by był pokryty zarazkami. Teraz już nie przełknęłaby ani kęsa ze swojej kanapki. - Zjedz ją - powiedział. Podeszła do łóżka i usiadła wolno na jego krawędzi. Ekran ścienny nie był zbyt duży, a kanał KidLink pokazywał tylko jakąś głupią chińską grę, w której ludzie wciąż biegali i mówili nie wtedy, gdy poruszali ustami. Wpatrując się nieprzytomnie w ekran, poczuła się pusta, samotna i smutna. Chłopiec zjadł jej kanapkę, po czym, nie pytając jej, pochłonął jej ciasteczka i rodzynki. Christabel nawet się nie gniewała - po prostu poczuła się dziwnie, patrząc na kogoś, kto je w ten sposób, jakby nigdy wcześniej nie jadł i nie miał pewności, czy jeszcze będą mieli okazję to robić. Zastanawiała się, jak to się stało, że jest aż tak głodny. Wiedziała, że pan Sellars miał w tunelu dużo porcji żywnościowych i że jest dobrym człowiekiem. Na pewno nie zabroniłby chłopcu jeść. To nie miało sensu. - Na co się tak gapisz, mu’chita? - zapytał chłopiec z ustami pełnymi jedzenia. - Na nic. Odwróciła się z powrotem do ekranu. Chińczycy wspinali się jedni na drugich, by dosięgnąć czegoś, co wisiało wysoko nad nimi. Ludzki stos zawalił się i niektórych trzeba było odnieść pośród głośnego aplauzu. Christabel bardzo chciała, żeby przyszli rodzice i powiedzieli, że już czas wracać do domu. Ani trochę nie podobało jej się to, co się działo. Zerknęła na chłopca. Lizał tę część talerza, na której leżały kanapki. To było okropne, ale zaniepokoiło ją też coś innego. - Jak już wrócimy do domu - powiedziała - może... może mama da ci trochę jedzenia. No, wiesz, żebyś wziął z sobą. Spojrzał na nią i pokręcił głową, jakby powiedziała coś głupiego. - Nikt nie wraca do domu, chica. Uciekamy. Koniec z domkiem mamusi i tatusia, koniec, m’entientesl Wiedziała, że chłopiec kłamie, że mówi tak, żeby ją przestraszyć, ale nie potrafiła dłużej powstrzymywać płaczu. A jeszcze gorsze było to, że gdy mama już przyszła do pokoju i zapytała ją, co się dzieje, a ona wszystko jej powiedziała, mama wcale nie powiedziała, że chłopak kłamał ani że zaraz pojadą do domu i żeby się nie martwiła. Nawet nie nakrzyczała na tego okropnego chłopaka. W ogóle nic nie powiedziała. Tylko objęła Christabel. Żeby poczuła się lepiej. Ale Christabel wcale nie poczuła się lepiej, ani trochę. Rozdział 8 Słuchając niczego SIEĆ/STYL ŻYCIA: Wirtualne pogrzeby. [obraz: rodzina i nieboszczyk śmiejący się w czasie czuwania przy zmarłym] KOM: Funebripro, firma z Neapolu, zaprezentowała najnowszy trend w przemyśle pogrzebowym - wirtualny pogrzeb, w czasie którego żałobnicy mogą rozmawiać ze zmarłym. Firma twierdzi, że można wykonać tak zwane żywe kopie, z których następnie tworzy się symulację zmarłego, przedstawiającą go dokładnie w takiej postaci jak za życia. [obraz: założyciel firmy Tintorino di Pozzuoli] DI POZZUOLI: Hej, to jest całkiem przyjemne. Jeśli stracicie kogoś, tak jak ja ukochanego dziadka, wciąż możecie zachować jakąś jego część. Możecie nawet go odwiedzać po jego odejściu, obcować z nim, można by powiedzieć. To tak jakbyście skierowali teleskop prosto w niebo, prawda? Już doświadczenie na szczycie góry było wystarczająco okropne. A teraz jeszcze wypełniony zmęczeniem sen Sam Fredericks nawiedził najpotężniejszy i najdziwniejszy koszmar, jakiego kiedykolwiek doświadczyła. Zły sen zdawał się ciągnąć w nieskończoność, niosąc z sobą przerażenie, samotność i zagubienie tak prawdziwe i nieustanne, że ostatecznie w jakiś paradoksalny sposób nawet przerażenie stało się nudne tak samo jak trwające całą wieczność podróże na tylnym siedzeniu samochodu rodziców. Jedynym urozmaiceniem monotonnie pulsującego strachu i samotności były małe zjawy, szybkie i ostrożne jak ptaki, które wyłoniły się z długiej ciemności, jakby miały być nagrodą za przejście przez jakiś straszliwie bezsensowny test. Nie widziała ich, ale wyczuwała wszędzie dookoła siebie delikatne i niena-macalne jak płytki oddech. Mogłyby być niemal wróżkami, ulotnymi okruchami piękna, podobnymi do tego, co pamiętała z opowieści, które oglądała w dzieciństwie. Może duszki. Czymkolwiek były, wreszcie poczuła ulgę i spokój. Pragnęła je przytulić, lecz były kruche jak skrzydła motyli, jak drżące puszki mlecza: dotyk oznaczałby ich zniszczenie. Kiedy wreszcie wynurzyła się z nieskończonego snu, jej pierwszą myślą - jak zawsze w chwili przebudzenia od czasu tamtego wydarzenia - było to, że Orlando nie żyje. Już nie umierał (tak dobrze jej znany cień, coraz mniej wyraźny, z czym się pogodziła) - już nie żył. Odszedł. I nigdy już nie wróci, nigdy - nie będzie nowych opowieści, nowych wspomnień. Nie będzie Orlanda. Tym razem jednak jej bezbrzeżny smutek trwał tylko do chwili, gdy otworzyła oczy i ujrzała otaczającą ją szczelnie srebrzystą nicość. Jej zdumienie przerodziło się w coś gorszego, gdy!Xabbu, straszliwie strapiony, oświadczył jej, że Renie zniknęła. - Ale co się stało? To jest całkowite, absolutne, skończone skanerstwo. Minęła co najmniej godzina i nic się nie wydarzyło. Sam nie była wcześniej w pozbawionej pogody krainie, którą Renie nazwała Patch-worklandem. Dla niej najbardziej zdumiewającym szczegółem tej wszechogarniającej srebrzystoszarej pustki było jej uporczywe, niezmienne istnienie. - Czy Renie jest jeszcze na górze? A właściwie to gdzie jest góra? - Fredericks, nie mam dla ciebie żadnych odpowiedzi - odparł!Xabbu. - Sam. Mów mi Sam, proszę. Nagle poczuła, że nie ma już sił planować, działać. Orlando umarł. Przez cały ten czas, kiedy pozostawała uwięziona w sieci, ani przez chwilę poważnie nie dopuszczała do siebie myśli, że mogłaby przyjść taka chwila, że będzie musiała iść dalej bez niego. Jak to w ogóle jest możliwe? A jednak stało się. Świat dookoła niej pozostał równie dziwny i niezrozumiały jak przedtem, kiedy jeszcze żył Orlando, tylko że teraz nie było żadnego Orlanda, który by ją popychał naprzód, który by na nią pohukiwał albo opowiadał głupie dowcipy, ponieważ wiedział, że wkurzanie kogoś opowiadaniem głupich dowcipów było równie skutecznym napędem do dalszego działania jak zabawianie go dobrymi dowcipami, tyle że było łatwiejsze dla opowiadającego. Serce Sam rozszerzało się i kurczyło boleśnie. Nigdy już nie będzie miała okazji mówić mu wszystkich tych oczywistych rzeczy w sposób, który doprowadzał go do szaleństwa. Była to oczywistość tak doskonała, że nigdy nie wiedział, czy żartuje, czy nie. Miała wrażenie, że ucisk, który czuje, musi się narodzić, ale tego nie chce. Jakże ją zdumiało, że można tak bardzo tęsknić za kimś, kogo prawdziwej twarzy nigdy się nie widziało. Co by teraz powiedział? - zastanawiała się. Wszystko zniknęło, Renie przepadła, Sam uwięziona w środku dosłownej nicości? Siedzimy po szyję w fenfen i czekamy na przypływ - tak powiedział kiedyś w Środkowym Kraju, kiedy wypchawszy kieszenie skarbami, odwrócili się do jedynego wyjścia z podziemnej komnaty i ujrzeli dwudziestometrowego węża. Teraz jest tak samo ze mną, Gardino, pomyślała. Tylko że to dzieje się naprawdę. Tak, czekam na przypływ... Kiedy!Xabbu zobaczył łzy płynące po jej policzkach, przykucnął obok niej i objął ją szczupłym ramieniem. Gdy nie mogła dłużej powstrzymywać płaczu, z mgły wyłoniła się wysoka postać. - Wiedziałem, że z was wszystkich na niej można było polegać najbardziej - powiedział Jongleur z pogardą. - Ale nie sądziłem, że tak szybko się poddacie, gdy jej zabraknie. Nie macie w ogóle charakteru? Musimy iść dalej. Żelazna twarz Jongleura stanowiła dla Sam tak okropny widok, że nie mogła na nią patrzeć. Obejmujący ją wciąż!Xabbu napiął mięśnie. - Głupotą byłoby iść dalej, skoro nie wiemy, dokąd zmierzamy - powiedział mały Buszmen. - Może ty miałeś więcej szczęścia w poszukiwaniach? Jongleur odetchnął z sykiem, jakby spuszczał z siebie powietrze. - Nie. Nic nie ma. Gdybym nie zachował ostrożności i nie wrócił tą samą drogą, może już nigdy byście mnie nie zobaczyli. - Strasznie byśmy się zmartwili. Jongleur zignorował słowa Sam. - Pewnie to właśnie przydarzyło się waszej przyjaciółce. Odeszła za daleko i nie znalazła drogi powrotnej. - Renie by tak nie postąpiła - oświadczył!Xabbu stanowczo. - Jest zbyt rozważna. Jongleur machnął lekceważąco ręką. - Ale się zgubiła, cokolwiek byś mówił. Tak jak Klement. - Jego uśmiech był jak zimny wiatr. - Chyba możemy założyć, że nie uciekli. !Xabbu wstał. Był o głowę niższy od Jongleura, lecz coś w jego postawie sprawiło, że tamten cofnął się o krok. - Przestań o niej mówić, jeśli nie masz nic sensownego do powiedzenia. I to zaraz. Jongleur spojrzał na niego z góry, poirytowany, ale i chwilowo zaskoczony. - Spokojnie, stary. Tak tylko powiedziałem... - I więcej tego nie rób. !Xabbu wpatrywał się w Jongleura długą chwilę, a Sam przyglądała się im obu i nagle z przerażeniem uprzytomniła sobie, że bez!Xabbu zostałaby sama z tym prastarym potworem. Jongleur także patrzył na!Xabbu. Wreszcie Buszmen położył dłoń na jej ramieniu. - Ma rację co do jednego, Sam. Możemy jeszcze trochę poczekać na Renie, ale to nie znaczy, że musimy ją znaleźć, nawet jeśli jest gdzieś niedaleko. W tym miejscu dźwięk nie niesie się zbyt daleko. Mogłaby przechodzić całkiem blisko, a my nawet byśmy o tym nie wiedzieli. Trzeba będzie ruszyć dalej z nadzieją, że spotkamy ją gdzieś po drodze. - Nie możemy tak po prostu... pójść bez niej! Na krótką chwilę maska opanowania zsunęła się z twarzy!Xabbu i Sam ujrzała jego cierpienie. - Jeśli... jeśli coś jej się stało... - Urwał i zerknął na Jongleura, niezadowolony, że musi o tym mówić w jego obecności. - Nawet jeśli jej nie znajdziemy, to jesteśmy jej winni dalszą wędrówkę. Nie zapominaj, że przyprowadziła ją tutaj miłość do brata. Na pewno chciałaby, żebyśmy spróbowali mu pomóc także i bez niej. Mówił spokojnie, jak zawsze, lecz w jego słowach pobrzmiewał tak wielki smutek, że Sam poczuła, iż jej rzeka żalu spotkała wreszcie równie potężną - i że jeśli oboje nie zachowają ostrożności, wody obu nurtów wystąpią z brzegów i zaleją świat. Z powodu słabej widoczności musiała się trzymać stosunkowo blisko Jongleura, podczas gdy!Xabbu zajęty był poszukiwaniami, i tylko na tyle potrafiła pohamować swoją nienawiść do tego człowieka. Jego dumna twarz wydawała się wyrzeźbiona z kamienia - zupełnie jak twarz ojca Sam w chwilach szczególnej złości, lecz pozbawiona tej iskierki poczucia humoru, którą zawsze potrafiła z niego wykrzesać. Wciąż się zastanawiała, jak to się stało, że tak bogaty i potężny człowiek jak Jongleur zamienił się w istotę, złamał tyle żyć swoim okrucieństwem... i za co? Żeby zachować życie? Żeby cieszyć się przez kolejne stulecia zimną pozbawioną szczęścia władzą? Nawet będąc w najlepszym nastroju, Sam nie potrafiła zrozumieć, dlaczego starzy ludzie pragnęli żyć dalej, chociaż przekroczyli już punkt, w którym warto by było robić jeszcze cokolwiek. A już zupełnie poza jej możliwościami zrozumienia pozostawał ktoś taki jak Jongleur, który żył już tyle, co trzy pokolenia. Orlando też bał się śmierci - bardzo się jej bał, zdała sobie teraz sprawę - a wszystkie te symulacje śmierci miały go znieczulić na to, co nadeszło tak niesprawiedliwie szybko. Ale gdyby nawet miał okazję uciec przed śmiercią, czy postąpiłby tak samo jak ten człowiek, czy zabrałby życie niewinnym ludziom, by zachować własne? Nie wierzyła, by to było możliwe. Po prostu nie wierzyła. Nie jej Orlando, który wierzył w wyprawę władcy pierścieni, tak samo jak ludzie z Koła wierzyli w Boga. Nie Orlando Gardiner, który powiedział jej, że bycie prawdziwym bohaterem wciąż jest dla niego najważniejsze. Nawet jeśli nikt nigdy nie miałby się o tym dowiedzieć. On naprawdę wierzył, że tylko to jest najważniejsze, że nie ma znaczenia, co inni mówią o tobie - liczy się tylko to, co sam wiesz o sobie. Nawet ojciec powiedział jej coś takiego, kiedy walczyła z matką o swoje imię. „Chcesz mieć na imię Sam, niech tak będzie. Ale bądź cholerną najlepszą Sam, jaką możesz być”. W tamtej chwili jego poważna twarz eksplodowała śmiechem. Tęsknota za ojcem i matką wiecznie pełną nerwowej afektacji wypełniła ją nagle bólem równie przenikliwym jak strata Orlanda i przez chwilę wydawało się, że znowu pogrąży się w cieniu. Sam spojrzała na Jongleura siedzącego kilka metrów od niej i nie miała pewności, czy widzi go tak niewyraźnie z powodu załzawionych oczu, ale wiedziała, że bez względu na wszystko nigdy nie chciałaby być podobna do niego - zła, twarda jak kamień i samotna... Jakiś ruch rozproszył jej myśli. Z szarości wyłoniła się drobna postać!Xabbu. Usiadł obok niej powoli, jakby był bardzo zmęczony. - I co? - warknął Jongleur. !Xabbu zignorował go. Wziął Sam za rękę - wciąż jeszcze nie przyzwyczaiła się do jego ostrożnego dotyku, który działał tak kojąco - i zapytał, jak się czuje. - Chyba lepiej. - Uśmiechnęła się słabo i zdała sobie sprawę, że mówi prawdę. - Znalazłeś coś? Uśmiechnął się niewyraźnie. - Jak mówiłem Renie, umiejętności, jakie posiadam, nie należą do takich, które włączają się i wyłączają. Ale myślę, że zdobyłem pewną orientację, niewielką, ale zawsze. Jongleur wydał cichy syk. - Uśmiałby się ktoś należący do mojej generacji, gdyby zobaczył, że powierzam życie dwóm Afrykanom - chyba że nie mam racji, zgadując, że dziewczyna jest Kreolką - z których jednego już straciliśmy. - Wywrócił oczami. - Ale nigdy nie byłem bigotem. Mów więc, jeśli jakiś twój instynkt pokazuje ci, jak stąd wyjść. !Xabbu posłał mu pełne wrogości spojrzenie. Sam nigdy go jeszcze takim nie widziała. - To nie jest instynkt, a w każdym razie nie taki, jaki masz na myśli. Wszystkiego, co wiem na temat znajdowania drogi, nauczyłem się od rodziny ojca. Nauczyli mnie też innych rzeczy, jak uprzejmość i takt, o których ty zdaje się nie masz pojęcia. - Odwrócił się plecami do Jongleura, który sprawiał wrażenie wciśniętego między wściekłość i ponure rozbawienie. - Sam, przykro mi, że cię zostawiłem z tym człowiekiem, ale musiałem odejść na tyle daleko, żeby was nie widzieć i nie słyszeć, nawet waszego oddechu. Wszystko w tej sieci jest o wiele dziwniejsze niż prawdziwy świat, dlatego nawet w najlepszych momentach miałem kłopoty z orientacją. To miejsce jest jeszcze trudniejsze - jeszcze niedawno powiedziałbym, że nie wyczuwam tutaj niczego poza nami. Może nadal tak jest, a ja reaguję jak umierający z głodu człowiek, który ma nadzieję znaleźć zwierzynę. Może wmówiłem sobie coś, co nie jest prawdą? - Myślisz, że coś... wy wąchałeś? Nie dosłownie, Sam. Długo siedziałem, starając się, jak mówiłem, pozbyć dźwięków i zapachów twoich i tego... człowieka. Początkowo miałem nadzieję, że może usłyszę wołanie Renie. - Pokręcił głową ze smutkiem. - Ale potem zrezygnowałem i po prostu... otworzyłem się. Nie ma w tym nic mistycznego - dodał pospiesznie, zerkając przez ramię na Jongleura. - Polega to raczej na tym, że naprawdę słucha się, czuje, widzi, co rzadko potrafią ludzie z miasta, ponieważ wszystko, czego potrzebują, pędzi do nich z szybkością pocisku. - Przez chwilę zastanawiał się, szukając właściwych słów. - Po pewnym czasie zacząłem coś wyczuwać. Może przypomina to trochę sposób odbierania świata przez Martine - zwykle potrzeba trochę czasu na zrozumienie dostępnych tutaj wzorców - ale myślę, że chodzi głównie o to, iż wreszcie uzyskałem spokój i... jak to powiedzieć? Samotność? Wreszcie mogłem posłuchać. - Ponownie uścisnął dłoń Sam i wstał. - Tędy - powiedział i wskazał na część perlistej otchłani, która niczym nie wyróżniała się od reszty. - Może to tylko wytwór mojego umysłu, ale wydaje mi się, że coś tam wyczuwam. - Coś? - zapytał Jongleur opanowanym głosem, lecz Sam słyszała w nim powstrzymywaną złość. W krótkiej chwili olśnienia zrozumiała, jak bardzo musi cierpieć ktoś taki jak ten człowiek, zmuszony polegać na kimkolwiek, a co dopiero kiedy jest to zwykły dzikus. Ile on ma naprawdę lat? - pomyślała Sam i niemal się wzdrygnęła. Może dwieście? Czy kiedy dorastał, istniało jeszcze niewolnictwo? - Tak, wyczuwam... coś - rzekł!Xabbu. - Nie znajduję innego słowa. I nie mówię tego, żeby cię niepokoić. To jest zgrubienie, większy ruch, może, albo niewyraźne zmiany w tym, co pozostaje tutaj w większym porządku, albo... coś. Jak ślad szlaku na piasku, który zabrał wiatr. Może to tylko cień. Ale tam właśnie się udam, a Sam, jak sądzę, pójdzie ze mną. - Jasne. Bo co innego mogła zrobić? Czekać w tej mgle w nieskończoność w nadziei, że zdarzy się coś dobrego? Ani Orlando, ani Renie z pewnością by tak nie postąpili. Jongleur spojrzał uważnie na!Xabbu. Nie potrzebna była teraz specjalna wnikliwość, by odczytać jego myśli. Zastanawiał się, czy!Xabbu kłamie, czy zwariował, czy też po prostu się myli. Sam nigdy nie potrafiła wzbudzić w sobie żalu dla takiej nędznej kreatury jak Jongleur, ale niemal się domyślała, jak to jest podejrzewać wszystko i wszystkich. Paskudny i żałosny temat do rozmyślań. - A zatem prowadź. - Jongleur, nawet nagi, przypominał króla, który wyświadcza łaskę wieśniakowi. - Wszystko będzie lepsze od tego siedzenia. Przy trzeciej próbie Renie ledwo odnalazła drogę powrotną. Czuła się dziwnie, posługując się powłóczącym nogami głupkowatym Ri-cardem Klementem jak magnesem. A z jeszcze większym zdziwieniem przyjęła błysk przyjemności i ulgi, jakie poczuła na widok jego nieruchomej postaci wynurzającej się z nicości. A gdyby się ruszył? - zadała sobie pytanie. Nawet gdybym go odnalazła, nie byłoby to w tym samym miejscu. Może byłoby to gdzieś, gdzie!Xabbu i Sam już mnie szukali, i teraz mogliby sprawdzać poprzednie miejsce. Zakładała, że przyjaciele wciąż żyją - że nie zostali tak po prostu połknięci albo unicestwieni przez sieć, bez względu na to, w jakiej przeklętej jej części się znajdowali. Nie za bardzo potrafiła sobie jednak wyobrazić coś innego. Nie mogła już ryzykować takich wędrówek. Chociaż nie miało to większego znaczenia - jednostajna monotonna szarość ciągnęła się w nieskończoność. Nic tylko niewidoczna ziemia czy też podłoga gładka jak stół, cisza i pustka. Albo zostanie więc w jednym miejscu, albo wyruszy przed siebie. Byłoby przesadą powiedzieć, że Klement sprawiał wrażenie uradowanego jej widokiem - uniósł nieco głowę, gdy się pojawiła - ale bez wątpienia wiedział, że tam jest: powiódł za nią wzrokiem i nieznacznie zmienił pozycję, kiedy usiadła kilka metrów od niego, jakby chciał ocenić dzielącą ich odległość - odległość, która w świecie zawierającym w sobie cokolwiek pomieściłaby ognisko. Renie oddałaby rękę za ognisko. Dodałaby drugą i kilka organów za to, żeby przy ogniu zasiedli z nią!Xabbu i Sam. Nie powinnam wciąż myśleć o tym, jak niewielu nas zostało - nie powinnam była kusić losu. Teraz zobacz, kto został. Ty. I... i nikt więcej. Ricardo Klement spojrzał na nią, nieruchomy i milczący, jakby miała przed sobą obraz w muzeum. Ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewała, było to, że ten obraz przemówi. - Kim... jesteś? - zapytał Klement. Renie drgnęła, zaskoczona, i zareagowała dopiero po chwili. - Kim jestem? - zapytała z trudem - głos miała ochrypły od ciągłego nawoływania. - Jak to? Jestem kobietą. Jestem Afrykanką. Jestem kimś, kogo ty i twoi bogaci przyjaciele... skrzywdziliście. - Brakowało jej słów, by wyrazić wszystko, co czuła z powodu krzywdy Stephena, a bezradność ostatnich godzin jeszcze pogłębiła jej niemoc. Klement wpatrywał się w nią niewidzącym spojrzeniem. W jego wnętrzu coś się poruszało, ale gdzieś głęboko, bardzo głęboko. - To... długie imię - powiedział wreszcie. - Wydaje się... długie. - Imię? - Jezu Chryste, pomyślała, od tej ceremonii zupełnie mu się pomieszało w głowie. - To nie jest moje imię, tylko... - Zamilkła i zaczerpnęła głęboko powietrza. - Moje imię...? Nie była pewna, czy chce mu je zdradzić, chociaż już dawno zapomniała o zachowaniu anonimowości. Było coś niepokojącego w jej, cokolwiek uszkodziło umysł tej istoty, dziecięcej niewinności. Czy to ożywienie oznaczało, że powraca dawny Ricardo Klement, czy też że jego nowa uszkodzona wersja oswaja się ze swoimi władzami umysłowymi? - Jestem Renie - powiedziała wreszcie. Klement nie odpowiedział, ale nie przestał się w nią wpatrywać, jakby formował dokładny obraz treści nowego imienia. Renie westchnęła. Ten okaleczony człowiek stanowił jeden z jej mniejszych problemów. Spędziła w pustce jakieś pół dnia i nic się nie zmieniło. Krzyczała dopóty, aż ochrypła, zrobiła kilkanaście niedużych okrążeń i nic. Nie było tam niczego, co można by nazwać lądem, a tym bardziej żadnych znaków szczególnych, żadnego ukierunkowanego światła ani dźwięków poza tymi, których sama była źródłem. Ale jeśli tu zostanę, umrę tutaj. Albo serce Stephena dłużej już nie wytrzyma i Stephen umrze w szpitalnym łóżku, a wtedy to, co się stanie tu ze mną, nie będzie miało żadnego znaczenia. Pośród tej nie kończącej się mgły nietrudno było zobaczyć twarz Stephena, lecz była to niedobra twarz - niewidzące oczy, ziemista cera, opuszczona szczęka podtrzymywana przez respirator. Wysycha, zwija się. Jak liść wyciągnięty z wody i rzucony na ziemię. Dobry Boże, proszę, niech to nie będzie ostatni obraz Stephena, jaki widzę. Skoro jednak nie potrafiła dokończyć zadania, to jaki z niej pożytek? Trudno było zrozumieć, jak w ogóle mogła istnieć jakaś Renie, zagubiona pośród nicości, pozbawiona możliwości działania. Ale jaki miała wybór? Żadnych narzędzi, nic poza zapalniczką, która nie działała, chociaż wielokrotnie próbowała otworzyć przejście. - Gdzie... jest to... miejsce? - zapytał Klement. Renie zaklęła w myślach i zaraz powtórzyła to samo głośno, uznawszy, że zasługuje przynajmniej na tę drobną przyjemność. Zdaje się, że musi być przygotowana na takie pytania. - Nie wiem. Nic nie wiem. Jongleur mówił, że nie jesteśmy w sieci, a to miejsce... jeszcze bardziej wygląda na nie w sieci. - Zerknęła na Klementa. - Nic z tego nie rozumiesz, prawda? - To także jest długa nazwa. Nazwy miejsc... gdy sieje mówi... zwykle nie brzmią tak długo. Westchnęła i pokręciła głową. Zaczęła dochodzić do wniosku, że lubiła go bardziej, gdy potrafił powiedzieć tylko: „Jestem Ricardo Klement”. Renie powróciła do problemu istnienia w nicości i przez następny kwadrans, jak sądziła, pogrążona w milczeniu, przebiegła myślami przez wszystko, co się wydarzyło od momentu, kiedy jeszcze była razem z!Xabbu i pozostałymi. Nie znalazła jednak niczego, co by wyjaśniało ich rozłączenie się. Połyskująca szarość bardzo przypominała srebrzyste chmury, które spowijały górę, lecz nie wyjaśniała, w jaki sposób sama góra zniknęła ani dokąd poszli jej towarzysze. Po prostu zasnęła i obudziła się w innych okolicznościach. Czy mógł mieć z tym coś wspólnego ten dziwny sen? Spróbowała przypomnieć sobie jego szczegóły, pędzący chaos, długa ciemność, dodające otuchy pojawienie się efemerycznych zjaw, ale wszystko to było już odległe i niewyraźne. Tak czy inaczej, sen niczego nie wyjaśniał. Zagadkowa sprawa. Jak odwrócony problem zamkniętego pokoju - problemem nie było dostanie się do pokoju, lecz wydostanie się z nicości do... czegokolwiek. Nie miała niczego poza zapalniczką i skąpym strojem, który zrobiła z ubrania Orlanda. Tylko że zapalniczka nie otwierała przejścia, co byłoby najbardziej oczywistym rozwiązaniem. Czy mogła więc posłużyć się nią w inny sposób? Gdybym miała papierosa, mogłabym go zapalić, pomyślała. Nagle przyszło jej coś do głowy. Ta blada pustka wokół niej, nienaturalna i bezkresna, jak się zdawało - czy to może być Biały Ocean, o którym wspominał Paul Jonas i inni? Dzieci z sieci mówiły o nim jak o jakimś mitycznym miejscu, które trzeba przebyć, aby dostać się do czegoś w rodzaju ziemi obiecanej. Czy to oznaczało, że po drugiej stronie pustki coś się znajduje? Pokrzepiająca myśl. Ale nawet jeśli tak było, wciąż nie wiedziała, jak się tam dostać. Wyjęła zapalniczkę spomiędzy piersi i podniosła ją. Badając to urządzenie razem z!Xabbu podczas przygotowań do opuszczenia Domu, niewiele się dowiedzieli na temat jego możliwości - jakby grupa obcych istot odkryła samochód i po wielu próbach i błędach nauczyła się włączać reflektory. Dalsze eksperymenty być może nauczyłyby ją czegoś więcej, może nawet pozwoliłyby wyjść z obecnej sytuacji, ale czy miałaby odwagę jej użyć? Wcześniej wyśmiała obawy Jon-gleura, ale głównie dlatego, że tak bardzo go nienawidzi. Usłyszawszy glos Stracha płynący z zapalniczki - szepcący z wnętrza czegoś, co jeszcze kilka chwil wcześniej spoczywało na jej ciele - miała wrażenie, że oblazły ją robaki. Czy powinna uruchomić kanał komunikacyjny, ryzykując odkrycie swojej pozycji? Wydawało jej się, że jedyną osobą oprócz Stracha, która mogła mieć dostęp do pasma komunikacyjnego, była Martine. Ona jednak nie sprawiała wrażenia zdolnej do jakiejkolwiek pomocy. A nawet gdybym się z nią skomunikowała? Powiedziałabym jej: „Martin, przyjdź i odszukaj mnie. Jestem w środku kupy czegoś szarego”. Przechyliła zapalniczkę i odwróciła tak, by padło na nią światło, które przecież nie padało tutaj z żadnego określonego kierunku. Spojrzała na wygrawerowaną literę Y oplecioną kłączami winorośli niczym posąg w opuszczonym ogrodzie. Jak Jongleur mówił, że nazywał się ten sukinsyn? Yacoubian. Ten, który omal nie zabił Orlanda. Poczuła ucisk w żołądku. Mam nadzieję, że bolało go jak wszyscy diabli, cokolwiek zrobił mu T4b. Mam nadzieję, że już nie zazna chwili spokoju. Przez chwilę zastanawiała się też nad tym, czy i Yacoubian nasłuchuje w milczeniu na paśmie komunikacyjnym urządzenia, czekając, aż ona się ujawni. Była to nieprzyjemna myśl, ale jeszcze gorzej poczuła się, gdy wyobraziła sobie Stracha, który siedzi gdzieś jak kot i czeka, aż jedna z myszek wystawi wąsy. Siedzi, szczerzy zęby i słucha ciszy... Ta myśl przyszła moment później. Renie zerwała się na nogi i ruszyła przed siebie, ale zaraz się zatrzymała i wiedziona jakimś nie całkiem zrozumiałym poczuciem lojalności powiedziała do Klementa: - Muszę odejść, ale niedaleko. Potrzebuję spokoju. Nie odzywaj się. Ani słowem. Zaraz wracam. Popatrzył za nią obojętny jak krowa zajęta przeżuwaniem trawy. Gdy oddaliła się na taką odległość, że wciąż jeszcze widziała jego niewyraźną sylwetkę, ale była sama, ponownie podniosła zapalniczkę. Jeszcze w Domu odkryli, w jaki sposób otwiera się dostęp do pasma komunikacyjnego, ale teraz nie była pewna, czy pamięta całą sekwencję. Spojrzała na urządzenie, przepełniona tępym strachem, ale rozpoczęła kombinację ruchów, tak jak je zapamiętała. Gdy skończyła, nie nastąpiło nic złego, ale też nie wydarzyło się nic dobrego. Zapalniczka pozostała martwym przedmiotem, a w jej otoczeniu nic się nie zmieniło. Wstrzymała oddech i ostrożnie przyłożyła przedmiot do ucha, a potem wyciągnęła rękę przed siebie i zatoczyła łuk. Cisza. Wypuściła powietrze i znowu wytężyła słuch. Upewniwszy się co do rezultatu, obróciła się o kilka stopni i rozpoczęła cały proces od nowa. Jak różdżkarstwo, pomyślała rozbawiona, ale i zdegustowana. Gdybym kiedykolwiek miała opowiadać o tym komuś, chyba lepiej wymyślę coś, co będzie bliższe inżynierii. Ale przecież w jej poszukiwaniach było coś więcej niż tylko przesąd czy rozpacz i gdzieś w połowie powolnej operacji coś usłyszała. Coś tak słabego, że można by to wziąć za głośniejszy okruch ciszy w paśmie komunikacyjnym, lecz nie miała wątpliwości, że usłyszała cichutki syk. Przesuwała powoli zapalniczką, aż słabiutki dźwięk zgasł, i zatoczyła ręką pełne koło, by mieć pewność. Gdy ustawiła się tak jak poprzednio, dźwięk powrócił. Skoro miała ryzykować życie, musiała się upewnić. Obejrzała się, by sprawdzić, czy Klement wciąż jest na swoim miejscu - gruda ledwo widocznego cienia oddalonego o jakieś piętnaście metrów - po czym zdjęła górną część ubrania i rzuciła ją przed siebie w kierunku, z którego - jak się wydawało - dochodził dźwięk. Zamknęła oczy, obróciła się na pięcie kilkanaście razy, by zgubić kierunek i jeszcze raz rozpoczęła powolny obrót z zapalniczką w charakterze igły kompasu. Gdy się upewniła, że słyszy cichutki szum, otworzyła oczy. Zobaczyła przed sobą kawałek materiału. - Zgadza się! - Była z siebie zadowolona, ale chyba jeszcze bardziej z tego, że znowu ma się na czym skupić. Ubrała się i miała już wyruszyć, gdy obejrzała się, by spojrzeć na Klementa. Trwał na swoim miejscu. Nieruchomy, jakby nigdy już nie miał się poruszyć. Powinnam po prostu zostawić tutaj tego mordercę, pomyślała. Pewnie będę siebie przeklinała za to, że tego nie zrobiłam. Zaraz jednak stwierdziła, choć nie potrafiłaby powiedzieć dlaczego, że nie umiała zostawić zdziecinniałego Klementa gdzieś w samym środku głuchej nicości. Zawołała więc: - Idę w tę stronę! Nie wrócę! Jeśli chcesz iść ze mną, lepiej się zbieraj! Przekonana, że właśnie zrobiła coś strasznie głupiego, ale o wiele bardziej spokojna niż przedtem, ruszyła w poszukiwaniu szeptu. Wędrówka przez nieskończoną srebrzystoszarość wydawała się Sam pod pewnymi względami gorsza niż siedzenie w niej. Już sam mozolny marsz był wystarczająco paskudny - lubiła sport, bo do czegoś prowadził, ale nigdy nie interesowało jej specjalnie samo bieganie czy wędrowanie, przebieranie nogami dla samego ruchu. Do tego jeszcze brakowało jakichkolwiek znaków szczególnych w terenie, pogody i światła, które by się zmieniały. Wszystko to przypominało tortury wymyślone po to, by doprowadzić Sam Fredericks do szaleństwa. Po raz pierwszy od chwili wejścia do sieci naprawdę zatęskniła za jedzeniem, nie dlatego że była głodna, lecz chciała zaznaczyć upływ czasu. Żadnego jedzenia, wody ani postoju. Po upływie, jak sądziła, kilku godzin słowa te przybrały w jej głowie formę refrenu, sloganu reklamowego jakichś szczególnie okropnych wakacji. Były też trochę przesadzone, ponieważ w rzeczywistości zatrzymywali się na odpoczynek, a także po to, by!Xabbu mógł się wsłuchać w to, co go prowadziło. Postoje jednak ani trochę nie zmieniały odczucia, jakie wywoływał w niej sam marsz. W czasie każdego odpoczynku na pewien czas zostawała sama z milczącym Jongleurem i wtedy czuła się trochę jak w pokoju z groźnym psem. Choć nie było bezpośredniego zagrożenia, to jego zapach unosił się w powietrzu. Pozostawiona samej sobie. Sam mimowolnie wracała myślami do Orlanda i swoich rodziców. Wszyscy wydawali jej się równie dalecy, dlatego z trudem przychodziło jej uwierzyć, że w przeciwieństwie do Orlanda mama i tata wciąż żyją i być może jeszcze ich kiedyś zobaczy. Felix Jongleur maszerował dziarsko wyprostowany. Sam, młoda i silna, podejrzewała, że bardzo się stara, by dotrzymać jej kroku, i nie chce dać poznać po sobie zmęczenia. Wręcz przeciwnie, okazywał zniecierpliwienie, gdy się zatrzymywali, żeby!Xabbu mógł „wywą-chać” trop. W wypadku mniej nieprzyjemnej osoby taki stoicyzm byłby godny uwagi, lecz Sam uznała, że przez to Jongleur jeszcze mniej przypomina człowieka. Zacisnęła usta. Powstrzymywała się przed narzekaniem, by nie okazać słabości w obecności tego człowieka. Może i Felix Jongleur bardzo się starał dotrzymać kroku Sam, za to na pewno!Xabbu bardzo się powstrzymywał, by nie zostawić z tyłu ich dwojga. Sam powoli zaczynała się przyzwyczajać do jego nowego wyglądu. W pewnym sensie!Xabbu w prawdziwym ciele wydawał jej się jeszcze bardziej egzotyczną postacią. Mimo drobnej postury - był niższy i szczuplejszy od Sam - sprawiał wrażenie niezmordowanego. Gdy poruszał się z pełną wdzięku oszczędnością ruchu, można było pomyśleć, że potrafiłby iść we śnie, gdyby zaszła taka konieczność. - Skąd pochodzą Buszmeni? - zapytała nieoczekiwanie. Gdy!Xabbu nie odpowiedział od razu, zaniepokoiła się. - Och, czy to bardzo nieuprzejme pytanie? Jego lekko skośne oczy były tak wąskie, że tęczówki pozostawały niemal niewidoczne, przynajmniej do momentu, gdy otworzył szeroko oczy, zdziwiony albo rozbawiony. Nie miała pojęcia, jaką reakcję wywołało jej pytanie. - Nie, Sam, twoje pytanie nie jest nieuprzejme. Po prostu zastanawiam się nad odpowiedzią. - Dotknął piersi. - W moim wypadku jest to mały kraj o nazwie Botswana, ale mój lud jest rozproszony po całym południu Afryki. A może chodziło ci o prawdziwe początki? - Chyba tak. - Przysunęła się bliżej, dopasowując krok do jego. Nie chciała, aby w ich rozmowie uczestniczył Jongleur. - Nikt nie wie tego na pewno. W szkole uczono mnie, że przywędrowaliśmy z północy kontynentu dawno, dawno temu... Może nawet przed stu tysiącami lat. Ale istnieją też inne teorie na ten temat. - Czy dlatego nigdy się nie męczysz? Dlatego, że jesteś Busz-menem? Uśmiechnął się. - Chyba tak. Wychowałem się w dwóch tradycjach i w obu przygotowywano mnie do twardego życia. Ale ludzie mojego ojca - należący do dawnej tradycji, polujący nomadowie - czasem wędrowali i biegli przez całe dni, tropiąc zwierzynę. Chyba nie mam tyle siły co oni, ale gdy mieszkałem z nimi, musiałem się zahartować. - Czy to znaczy, że już ich nie ma nigdzie? Po jego śniadej twarzy przebiegł cień, choć to miejsce pozbawione było cieni. - Nie mogłem nigdzie ich znaleźć, kiedy ich szukałem kilka lat temu. Wiedziałem, że została ich garstka, ale Kalahari to trudne miejsce do życia. Może nie ma już ludzi, którzy żyją po dawnemu. - Ale numer! To ty jesteś tak jakby... ostatnim Buszmenem. - Dopiero gdy to powiedziała, zdała sobie w pełni sprawę ze znaczenia swoich słów. !Xabbu bardzo się postarał, by wykrzesać z siebie uśmiech. - Ja nie myślę w ten sposób. Przede wszystkim byłem raczej gościem, który ogląda dawne życie. Żyłem wśród nich zaledwie kilka lat. Ale możliwe, że nikt już nie nauczy się dawnego życia tak jak ja. - Przez moment wyglądał na zagubionego. Gdy zapadła cisza, usłyszeli równy chrapliwy oddech idącego za nimi Jongleura. - Nie ma co się dziwić. Ja cenię sobie takie życie, ale chyba niewielu by się ze mną zgodziło. Przekonałabyś się, jakie to ciężkie życie, Sam, gdybyś należała do tego plemienia. Powiedział to w taki sposób, że Sam poczuła ukłucie w sercu. Nigdy go takim nie widziała. Może to z powodu zniknięcia Renie? - Opowiedz mi o tym - rzekła. - Czy musiałabym polować z włócznią na lwy lub coś w tym rodzaju? Roześmiał się. - Nie. W delcie, gdzie żyje lud mojej matki, z włócznią czasem polują na ryby, ale na pustyni duże zwierzęta zabija się za pomocą łuku. Nie znam nikogo, kto zabił lwa, a także niewielu, którzy w ogóle lwa widzieli. Nie, my strzelaliśmy z zatrutych strzał, a potem tropiliśmy zwierzę dopóty, dopóki nie zabiła go trucizna. Pomyślała, że to trochę niesprawiedliwe, ale nic nie powiedziała. - Czy dziewczyny też to robią? !Xabbu kręcił głową. - Nie, przynajmniej nie wśród ludu mojego ojca. Tam nawet mężczyźni tylko czasem idą polować na grubą zwierzynę. Przeważnie łapią w sidła mniejsze zwierzęta. Kobiety mają inne obowiązki. Gdybyś należała do mojego plemienia, jako niezamężna dziewczyna pomagałabyś przy dzieciach. Opiekowałabyś się nimi, bawiła. - To nie brzmi tak źle. A jak bym się ubierała? - Spojrzała na swoje zaimprowizowane bikini, ostatni szczegół, który przypominał jej o Orlandzie. - Tak jak teraz? - Nie. nie. Sam. Słońce spiekłoby cię w ciągu dnia. Nosiłabyś kaross - coś w rodzaju sukni uszytej ze skóry antylopy, na której zostawia się ogon. Pomagałabyś też innym kobietom w wykopywaniu melonów, korzeni i larw - jedzenia, które chybaby ci specjalnie nie smakowało. Na pustyni nic się nie marnuje. Łuków używamy do strzelania i do grania. A naszych instrumentów, takich jak kalimba - poruszył palcami, udając, że gra - używamy także do splatania lin. Wszystko wykorzystujemy na różne sposoby. Nic się nie marnuje. Zastanawiała się przez chwilę nad tym, co usłyszała. - To brzmi nieźle, ale nie jestem pewna, czy chciałabym jeść larwy. - I mrówcze jaja - dodał z powagą. - Nimi także się żywimy. - Fuj! To już zmyślasz! - Wcale nie - odparł, uśmiechając się. - Sam, niepokoję się o przyszłość takiego życia i byłbym bardzo zasmucony, gdyby się okazało, że nigdy już nie zjem mrówczych jaj. Ale wiem, że większość ludzi nie chciałaby żyć w taki sposób. - Wydaje się, że to bardzo surowe życie. - Rzeczywiście. - Przytaknął, zasmucony i zamyślony. - Rzeczywiście. Nie kończący się marsz wreszcie został przerwany. Jongleur zaczął kuleć, chociaż nie chciał przyznać, że coś mu dolega. Sam, wyczerpana, musiała wreszcie schować dumę i zasugerowała, że dobrze byłoby odpocząć. Zadziwiająco dobrze radziła sobie z zasypianiem bez poduszki i koca - liczne wyprawy Pithlita z Thargorem przygotowały ją trochę do tego, a niewidzialna ziemia nie była wcale twardsza niż te, na których spała w innych miejscach. Ale nawet zmęczenie nie przynosiło jej spokoju. Powróciły sny pełne ciemności i samotności, nie tak natarczywe jak wcześniej, lecz wciąż straszne, tak że kilkakrotnie się budziła, aż wreszcie ujrzała nad sobą w fałszywym świetle perlistego świtu zatroskaną twarz klęczącego przy niej!Xabbu. - Krzyczałaś - powiedział. - Mówiłaś, że... ptaki już nie przychodzą do ciebie...? Sam nie pamiętała żadnych ptaków - szczegóły snu już się zacierały w jej głowie - ale pamiętała, jak bardzo była samotna, jak bardzo pragnęła czyjegoś towarzystwa, obecności, która by ogrzała długą i zimną ciemność. Gdy opowiedziała o tym,!Xabbu spojrzał na nią dziwnie. - Twój sen jest bardzo podobny do mojego - powiedział. Spojrzał na Jongleura, który także był już bliski przebudzenia; mamrotał coś cicho i drgał, wyraźnie niespokojny. !Xabbu podszedł do niego i potrząsnął nim, by go obudzić. - Czego chcesz? - warknął Jongleur, lecz Sam wyczuła strach i słabość pod tą zewnętrzną szorstkością. - Moja przyjaciółka i ja mieliśmy podobne sny - powiedział!Xabbu. - Opowiedz nam, co ci się śniło. Jongleur żachnął się jak oparzony. - Nic wam nie powiem. Nie dotykaj mnie.!Xabbu przyglądał mu się uważnie. - To może być dla nas ważne. Wszyscy jesteśmy tu uwięzieni. - To, co jest w mojej głowie, należy tylko do mnie - odparł Jongleur. - Do nikogo innego, ani do was, ani do nikogo innego! - Zerwał się na nogi blady, z zaciśniętymi pięściami. Sam nagle uzmysłowiła sobie, jak dziwne było to, że występują tutaj w swoich naturalnych postaciach. Wszystko powinno się dziać tak jak w prawdziwym świecie, a przecież było takie nierzeczywiste. - W takim razie zatrzymaj je sobie - rzucił!Xabbu z obrzydzeniem. - Zatrzymaj sobie te swoje tajemnice. - Mężczyzna bez tajemnic nie jest mężczyzną - odparł Jongleur. - Tchi seen - powiedziała Sam. - Skończony skaniak. Zapomnij o nim,!Xabbu. Ruszajmy. Nie mogła jednak nie zauważyć wyraźnej zmiany na twarzy Jon-gleura, zwykle nieprzeniknionej. Przez chwilę przypominał kogoś opętanego przez demony. Nawet gdy już ruszyli, nie przestała myśleć o ich wspólnym śnie. - Jak to możliwe? - zapytała!Xabbu. - Rozumiem, że możemy zobaczyć te same rzeczy, ponieważ są pompowane przez system do naszych głów. Ale przecież nie można w ten sam sposób pompować myśli czy snów. - Zmarszczyła czoło. - Można? !Xabbu wzruszył ramionami. - Od momentu wejścia do tej sieci, wciąż napotykamy same pytania. - Odwrócił się do Jongleura. - Skoro nie chcesz się podzielić snem, to może powiesz nam, jak to się dzieje, że siedzimy w tej sieci wbrew naszej woli. Nazywasz siebie panem tej sieci, a nawet bogiem, a przecież sam zostałeś uwięziony. Jak to możliwe? Biorąc pod uwagę cały ten twój drogi sprzęt, może jesteś zaledwie umysłem w drutach, ale ja? Nie mam nawet neurokaniuli, tak to się chyba nazywa. System nie posiada bezpośredniego dostępu do mojego mózgu. Zawsze istnieje bezpośredni kontakt między światem zewnętrznym a mózgiem - odparł Jongleur ponuro. - Bez przerwy. Ty, bardziej niż ktokolwiek inny, z tym swoim gadaniem o prastarych sposobach życia blisko natury, powinieneś wiedzieć, że tak było od początku istnienia świata. Widzimy dopiero wtedy, gdy światło przekazuje wiadomości do mózgu, i słyszymy, gdy dźwięk wprowadzi do niego wzorce. - Uśmiechnął się z afektacją. - Dzieje się to przez całe życie. Tobie chodziło o to, że nie ma bezpośredniego elektronicznego kontaktu między twoim mózgiem a tą siecią - nie łączą ich żadne przewody. Ale to nie ma znaczenia w tej sytuacji. - Nie rozumiem - odparł!Xabbu cierpliwie. Sam podejrzewała, że jej towarzysz próbuje jedynie uspokoić Jon-gleura, ale teraz uznała, że chodzi mu o coś więcej. - Chcesz powiedzieć, że istnieją sposoby wprowadzania myśli do umysłu? Jongleur wywrócił oczami. - Jeśli sądzisz, że dam się naciągnąć na te dziecięce instrukcje i zdradzę ci tajemnice mojego drogiego systemu operacyjnego, to się mylisz. Ale każdy dzieciak, nawet ten gdzieś z głębi Afryki, powinien się domyślić, co trzyma nas w sieci. Wychodziłaś z sieci? - Tak - odpowiedziała Sam ponuro. Natychmiast wróciło do niej straszne wspomnienie tamtej chwili. - I co się stało? - Świdrował ją spojrzeniem jak jakiś dziadek rodem z piekła. - No, opowiedz mi. Co się stało. - Bolało... No, odjazdowy skan. Jongleur wywrócił oczami. - Musiałem znosić slang dziesięciu pokoleń nastolatków. Już samo to zniechęca człowieka, by żyć tak długo jak ja. W porządku, bolało. Ale nie udało ci się samej wyjść z sieci, czy tak? - Nie - odburknęła Sam. - Nie, ktoś mnie wyłączył. W RL. - Aha, w prawdziwym świecie, dobrze. - Jongleur wyszczerzył zęby w chłodnym uśmiechu. - Ponieważ sama nie wiedziałaś, jak to zrobić, podobnie jak ja teraz. I myślisz, że dzieje się tak dlatego - jak sądzą ci religijni głupcy z Koła - że zostaliśmy przetłumaczeni w Raj, w nie podlegające zepsuciu ciała, pozbawione czegoś takiego jak neurokaniule? Tak sądzisz? - Nie. - Sam patrzyła na niego ponuro. - Ani mi się. - W takim razie dlaczego nie możesz znaleźć czegoś, o czym wiesz, że tam jest? Pomyśl, dziecko! - Odwrócił się do!Xabbu. - Czyżbyś się pogubił? Nie potrafisz odgadnąć? !Xabbu patrzył na Jongleura równie chłodnym spojrzeniem. - Gdybyśmy potrafili to odgadnąć, już dawno byśmy to zrobili bez twojego wykładu. Jongleur wyrzucił w górę ramiona, udając zniecierpliwienie. - W takim razie nie będę was dłużej zanudzał. Sami rozwiążcie swoje zagadki. - Zwolnił i dalej szedł w odległości kilkunastu kroków za nimi. - Nienawidzę go - syknęła Sam. - Nie marnuj energii i nie daj się zaślepić gniewowi. On jest sprytny. Byłem głupcem, sądząc, że uda mi się wyciągnąć coś z niego w ten sposób. Jestem pewien, że ma własny plan i nie będzie łatwo wyciągnąć od niego cokolwiek, co by przyniosło nam korzyść. Sam przesunęła palcem po złamanym mieczu, który tkwił wsunięty za jej pas. - Nieważne. Mam nadzieję, że da mi okazję wypróbować tego na nim. !Xabbu ścisnął jej ramię. - Sam. Nie rób niczego bez zastanowienia. Mówię ci to jako przyjaciel. Renie powiedziałaby to samo, gdyby była z nami. To niebezpieczny człowiek. - Ja też jestem niebezpieczna - odparła Sam, lecz powiedziała to tak cicho, że nawet!Xabbu nie usłyszał. Mieli za sobą już trzy postoje na sen, gdy!Xabbu dokonał odkrycia. Za każdym razem oboje z Sam śnili ten sam sen, choć nigdy nie był on dokładnie taki sam. Jongleur wciąż w czasie snu wydawał niespokojne pomruki, ale nigdy nie chciał o tym mówić. Sama podróż przez nie kończącą się, jednostajną mgłę także zamieniła się w rodzaj ponurego snu - w obliczu takiej nieskończonej nicości Sam kilkakrotnie uległa złudom halucynacji. Raz zobaczyła drzwi swojej szkoły w Wirginii Zachodniej. Widziała je tak wyraźnie, jakby stała u podnóża schodów. Podniosła nawet rękę, żeby je otworzyć, przekonana, że zaraz usłyszy okrzyki uczniów odbijające się echem w korytarzach, lecz zaraz się zorientowała, że wyciąga rękę w pustkę, a!Xabbu patrzy na nią zatroskany. Kilkakrotnie widziała też Orlanda i jego rodziców - ich postacie były odległe, ale rozpoznawalne. A także dziadka zajętego strzyżeniem żywopłotu. Wydawało się, że nawet!Xabbu nie pozostawał obojętny na monotonną, przeraźliwie posępną i bladą pochmurność, nieustanną bezsensowną teraźniejszość. Stawał się coraz bardziej milczący i zamknięty w sobie. Gdy więc nieoczekiwanie znieruchomiał w środku jednego z seansów zwiadowczych, przerwawszy jakże już nudny rytuał tańca, obracania się i nasłuchiwania, Sam pomyślała, że może i on uległ halucynacji - może zobaczył Renie albo jakiś szczegół z życia swojego ludu. - Nie do wiary! - powiedział ożywionym tonem, którego dawno już nie było słychać w jego głosie. - Chyba że tracę zmysły. - Roześmiał się. - Tędy. Jongleur poruszający się niemal jak lunatyk poszedł za nim posłusznie. Stawiał krok za krokiem, jakby postępował według instrukcji. Sam przyspieszyła, by dogonić!Xabbu. - O co chodzi? - spytała. - Usłyszałeś coś? - Sam, potrzebuję spokoju. - Przepraszam. - Zwolniła nieco. Żeby tylko miał rację, pomyślała, wpatrzona w napięte nagie plecy Buszmena. Żeby coś znalazł. Nienawidzę tej szarości. Tak bardzo jej nienawidzę... Nagle!Xabbu zatrzymał się i przykucnął. Wciąż otaczała go srebrzysta pustka, pozornie taka sama jak wszędzie dookoła, ale otworzył szeroko oczy i zaczął poruszać palcami i zataczać nimi niewielkie koła tuż nad ziemią. Widząc to, Sam przeraziła się, że postradał zmysły. - Co robisz? - niemal krzyknęła. - Pomacaj, Sam, pomacaj! - Pociągnął ją w dół i przysunął jej dłoń do zupełnie pustej plamy nicości, dokładnie takiej samej jak nicość, która rozciągała się we wszystkich kierunkach. - Tutaj. Widzisz? Pokręciła głową zaniepokojona. Jongleur zatrzymał się mechanicznie i spojrzał na nich, jakby ujrzał biedaków wałęsających się po jego różanym ogrodzie. - Nic nie widzę - jęknęła. - Wybacz. Źle się wyraziłem - tego nie można zobaczyć. Ale może potrafisz to poczuć albo usłyszeć... - Ujął jej dłonie i delikatnie przesunął w przód i w tył tuż nad ziemią. - Nic? - Gdy potrząsnęła głową, odsunął swoje ręce. - Spróbuj jeszcze raz. Skup się. Zabrało jej to dużo czasu, ale wreszcie poczuła - niezwykle słaba siła, ledwo wyczuwalny strumień powietrza o temperaturze ciała albo może wibracja tak delikatna, że prawie nie do odróżnienia od drżenia pulsu w palcach. - Co... co to jest? - Rzeka - odparł!Xabbu z dumą. - To na pewno jest rzeka. Albo będzie. Rozdział 9 Powrót Hannibala SIEC/INTERAKTYWY: HN, Godz. 6.5 (Eu, NAm) - Nastoletnia Paczka! [obraz: Mąko i Crank Małpa szukają alejki dla Klorine] KOM: Klorine, osoba o skłonnościach samobójczych (Bibi Tanzy), właśnie odkryła, że nie jest biologiczną córką swoich rodziców. Zażywa zbyt dużą dawkę pigułek, ale nikt z Nastoletniej Paczki nie wie, gdzie jest. Jej przyjaciele Crank Małpa i Mąko mają na jej odnalezienie zaledwie dwie godziny, zanim będzie za późno. Producenci zapowiadają zaskakujący koniec roku. Potrzeba dwunastu pracowników Szaleńczego Deptaka, farmaceuty. Kontakt: HN.NAPA.OBSADA. - Powinniśmy byli się domyślić - rzuciła gorzko Florimel, wpatrzona w widoczną w oddali niewyraźną postać na grzbiecie chrząszcza. - Ktoś taki jak Robert Wells zawsze znajdzie sposób, żeby zabrać się ze zwycięzcami. Wszyscy stali nieruchomo, sparaliżowani bezradnością. Nawet Kunohara zaprzestał prób uruchomienia uszkodzonej funkcji systemowej. Zmasowany napór zmutowanych os na bańkę napełniał Paula klaustrofobicznym przerażeniem. W każdej chwili zakrzywione żądła mogły się przebić przez przezroczyste ściany i cały dom rozpadłby się pod ciężarem napierającej masy. Ale co mogli zrobić? Zostali otoczeni, a nawet gdyby udało im się wydostać, czekali na nich Bliźniacy. Gdyby tylko wyszedł na otwarty teren, od razu by go dopadli... - Kunohara, wciąż nie odpowiedziałeś na moje pytanie. - Głos Martine zabrzmiał chropowato. Paul wyczuwał, że kobieta bardzo stara się opanować jego drżenie. - Musimy sobie ufać albo nic z tego nie będzie. Masz między nami swojego informatora? Odwrócił się do niej wyraźnie rozzłoszczony. - Nie masz prawa wypytywać mnie o cokolwiek! To ty przez swoją lekkomyślność sprowadziłaś to na nas. - Spojrzał na nią gniewnie i ponownie odwrócił się do okna. - Wyjdę. Przynajmniej mogę porozmawiać z Wellsem, choć wątpię, bym mógł mu zaufać. - Chce nas sprzedać, ten tam - warknął T4b zadziornie, ale i tak nie udało mu się ukryć strachu. - Nie pozwólcie mu! - Pójdę z nim - powiedział Paul: sam się zdumiał swoimi słowami. Nawet Kunohara wydawał się zaskoczony, ale wciąż był wściekły. - Dlaczego? Myślisz, że gdyby oskarżenia tego dzieciaka o zdradę były słuszne, to moglibyście mnie powstrzymać? - Nie o to chodzi. Te... stworzenia, Bliźniaki, polują na mnie. To mnie szukają, może więc... gdy wyjdę, dadzą spokój pozostałym. - Jego pomysł był głupi, ale przecież nie mógł czekać, aż wszystko zwali się na nich. - Nie wiem, czy cię dobrze zrozumiałem - powiedział Kunohara. - Jeśli jednak będziesz ze mną, tam nie zagrozi ci większe niebezpieczeństwo niż tutaj. - Może mógłbyś... zabrać nas wszystkich. - Paul już zaczął żałować, że się zgłosił. - Czy tak nie byłoby lepiej? Gdybyś nas przeniósł w inne miejsce, tak samo jak przeniosłeś nas tutaj? - I miałbym oddać im mój dom? - Kunohara zgromił go spojrzeniem. - Dzięki niemu jeszcze się trzymam. To mój miejscowy interfejs - centrum mojej władzy czy też tego, co z niej zostało. Gdybym uciekł, a oni zniszczyliby to miejsce, nie przetrwalibyśmy nawet pół godziny. - Pokręcił głową. Jego twarz przypominała teraz ponurą maskę. - Wciąż chcesz wyjść tam i pertraktować? Paul zaczerpnął głęboko powietrza. - Tak myślę, tak. Dom zniknął, a w jego miejsce pojawił się zimny, owiany wiatrem brzeg rzeki. Kamienisty pagórek, na którym stali, szczelnie otaczały zdeformowane chrząszcze i osy wydające tak głośne buczenie, że Paulowi robiło się niedobrze od samego tego dźwięku. Bańka, którą przed chwilą opuścili, była całkowicie niewidoczna pod masą pełzających insektów. - Wells! - krzyknął Kunohara do postaci obserwującej całą akcję z kamiennego pomostu. - Robercie Wellsie! Mężczyzna dosiadający chrząszcza powiększonego do rozmiarów słonia odwrócił się w ich stronę. Uderzył piętami w skorupę zwierzęcia, zmuszając je, by się obróciło. Zrobiło to powoli, niemal z mechaniczną godnością. Jeździec pochylił się i zmrużył oczy. - Ach - powiedział ożywiony. - Doktor Kunohara, jak sądzę? Teraz Paul zrozumiał, co Martine miała na myśli - sym Wellsa rzeczywiście wyglądał nieco lepiej niż on sam w rzeczywistości. Płowe włosy i ogólny zarys twarzy mniej więcej odpowiadały temu, co Paul widział w wiadomościach sieciowych, ale było w nim coś nie dokończonego, co trochę upodabniało go do lalki. Kunohara był oszczędny w słowach. - Owszem, to ja. Ale nie pamiętam, Wells, żebym cię tu zapraszał. Widzę, że masz na sobie nawet kombinezon jednego z moich pracowników. A co z umową, którą zawarłem z bractwem? Wells zerknął obojętnie na Jonasa, zanim ponownie zwrócił się do Kunohary. - Ach, bractwo. No cóż, ten statek zahaczył chyba o górę lodową, jeśli jeszcze o tym nie słyszałeś. - Zaśmiał się krótko. Paul nie znał tego człowieka, ale wydawało mu się, że zachowuje się dziwnie, jakby był na granicy szaleństwa. - Tak, Stary spieprzył wszystko dokładnie. A potem został wykopany z siodła przez jednego ze swoich pracowników, tak po prostu. Typowy przykład walki o władzę, chociaż wybrali na to wyjątkowo nieodpowiednią porę. - Nie całkiem ludzki uśmiech Wellsa wciąż trwał na jego twarzy. - I tak wszystko wzięło w łeb. Ale nie jest jeszcze tak źle. Trzeba tylko zostać w siodle, aż sprawy się uspokoją. Twarz Kunohary nawet nie drgnęła. - Stroisz sobie żarty, Wells, jednocześnie próbując zniszczyć mój dom, wszystko, co zbudowałem. Wells zachwiał się nieco, gdy chrząszcz zmienił pozycję. - To nie ja! Ja tylko chciałem się przejechać. A ty zamierzałeś chyba porozmawiać z moimi nowymi przyjaciółmi. Przyłożył palce do ust i zagwizdał. Serce Paula zabiło gwałtownie, gdy na skraju kamiennego pagórka pojawiły się dwie zupełnie nie pasujące do siebie postaci. Tylko wiara w resztkę umiejętności Kunohary powstrzymała go przed ucieczką. - Im nawet nie chodzi o ciebie, Kunohara, raczej o twoich gości - rzekł Wells. Spojrzał na Paula, uśmiechając się leniwie. - Najwyraźniej znaleźli się po niewłaściwej stronie nowego układu. Jeśli przekażesz ich chłopcom - skinął głową w kierunku nadchodzącej pary - z pewnością będziesz mógł się do nas przyłączyć. - Pochylił się i mrugnął znacząco. - Rozumiesz, czas, żeby się opowiedzieć. Teraz wybór jest dość prosty. Słowa Wellsa ledwo docierały do Paula. Stał sparaliżowany chorobliwą fascynacją zbliżających się postaci, grubej gąsienicy z pomarszczonym cielskiem i świerszcza albinosa - Mulleta i Fincha. Nie, tak nazywali się tylko w okopach. Mudd i Finney. Iskra wspomnienia. Mudd i Finney... ciemny pokój, dwie nie pasujące do siebie postaci... Już zgasła. Paul zadrżał. Ich widok był równie przerażający jak poprzednio, bez względu na to, w jakim wcieleniu występowali, i każda jego cząstka krzyczała przeraźliwie, by uciekał jak najszybciej i jak najdalej. - Mimo to tym razem wyczuwał jednak jakąś subtelną różnicę. Zrozumiał, o co chodzi, dopiero gdy podeszli do Wellsa i stanęli po jego obu stronach. - Czego chcesz? - zapytał Finney-świerszcz skrzeczącym, rozdrażnionym głosem. - Nowy pan mówi, żeby się spieszyć. Niecierpliwi się i czeka, kiedy przyprowadzimy te stworzenia. - Jeśli mu pomożemy - zagrzmiał Mudd-gąsienica - da nam małą królową. - Tak, małą królową. - Bezoki świerszcz potarł przednie nogi w geście zadowolenia. - Tak długo na nią polowaliśmy...! - Zwrócił gładką głowę w stronę Kunohary i Paula. - A ci co za jedni? Więźniowie? - Mamy ich zjeść? - zapytała gąsienica i uniosła się, tak że przednia część jej cielska zawisła nad nimi. Paul cofnął się o krok, zaniepokojony, lecz jednocześnie poczuł przypływ nadziei. Tak, pomyślał. Tym razem nie boję się aż tak bardzo jak poprzednio. No i patrzcie! Nawet mnie nie poznali. Wells jakby zastanawiał się przez chwilę nad pytaniem gąsienicy. - Nie, chyba nie. A przynajmniej nie Kunoharę. Będzie z kim porozmawiać na tym bezludziu. - Uśmiechnął się i skinął głową. - Ale ich powinien pan wydać, doktorze K. Ci dwaj to cholerne prostaki... - Przyprowadzimy naszemu panu tych, którzy mówili w powietrzu - zaskrzeczał ślepy świerszcz - i wtedy da nam naszą małą królową. Naszą śliczniutką, pełną życia larwę. - Brakuje mi jej - rzekła gąsienica, a jej uzbrojony w kły pysk wykrzywiło coś na podobieństwo czułego uśmiechu. - Taka bledziutka i tłusta...! Gdy już ją znajdziemy, połechtam jej wszystkie paluszki! Paul nie miał już wątpliwości, że obecne tutaj wcielenia Bliźniaków nie były tamtymi bezlitosnymi stworzeniami, które tropiły go w tylu światach. Przypominały raczej państwo Pankie, którzy obojętni na jego osobę, zajęci byli własnymi poszukiwaniami. Od razu przypomniał sobie nalaną twarz Undine Pankie, zmienioną na moment groteskowym grymasem czułości, tak jak teraz oblicze gąsienicy, gdy mamrotała: „Moja kochana Viola...” Viola. Coś poruszyło jego myśli. Viola. Vaala. Aviale. Ava. - ...Wells, nalegam, abyś ich odesłał - mówił Kunohara. - To mój dom, moje królestwo i bez względu na zmiany domagam się moich praw. Nie pozwolę wyprowadzić gości spod mojego dachu. Wells skinął głową z przesadną zgodą. - Jasne, rozumiem. Ach, jak brzmi to stare przysłowie? Samemu sobie zrobi na złość, byle drugiemu dokuczyć. Kunohara, chyba nie chcesz się stawiać nowemu szefowi, co? Na razie nie mam na niego żadnego wpływu - jeszcze nie. Nic do ciebie nie mam, ale po prostu nie mogę ci pomóc. Świerszcz i gąsienica, wciąż powolni i otępiali, zaczęli jednak okazywać pewne ożywienie. - To ten? - zaskrzeczał świerszcz, zwracając bladą, pozbawioną oczu twarz w kierunku Kunohary. - To ten nie pozwala zabrać innych? Gąsienica wydała odgłos podobny do chlupnięcia ogromnego materaca wodnego i przysunęła się. Przez jej kolejne pary nóg przetoczyła się fala, a te znajdujące się najbliżej Paula wyciągnęły się ku niemu, zaciskając się i rozwierając na końcach. - Oni nie pozwalają nam dostać królowej...? - Dosyć - odezwał się Kunohara i poruszył dłonią. Chwilę później kamienny pagórek zniknął, a Paul zdumiony zatoczył się i usiadł na środku domu Kunohary. - Co się stało? - zapytała Florimel. - Nie słyszeliśmy... Paul spojrzał na Kunoharę. - Dlaczego ich niczym nie poraziłeś? Nie wyczarowałeś śniegu albo wiatru, nie użyłeś żadnej z tych twoich boskich sztuczek? Znajdowaliśmy się w bezpiecznej odległości od domu... - W ich obecności coś mnie blokowało. - Kunohara był wyraźnie zaniepokojony. - Ten ich nowy pan - zapewne Strach - osłonił ich. Bawi się moim światem. - Zamyślił się. - Ale tak łatwo mnie nie zniszczy. Nie w moim domu. Osy na dachu domu ożywiły się i poruszający się powoli arras znacznie przyspieszył. Teraz przypominał rozmazany chitynowy strumień, a buczenie stało się tak intensywne, że powietrze we wnętrzu domu zawibrowało. - Kanał! - zawołał T4b. Cofnął się gwałtownie o krok i wpadł na Paula, aż ten się zachwiał. Łuk sufitu nad ich głowami zaczął się wyginać do środka pod ciężarem nieskończonej liczby os. - Jak stąd nie wyjdziemy, załatwią nas na miazgę! Wreszcie jedno z żądeł przebiło sklepienie, a rozdarcie od razu się powiększyło od samego naporu ciał. Nawet Kunohara patrzył przerażony, jak jedno z wynaturzonych stworzeń wsunęło się w otwór. Przez chwilę zawisło nad nimi, przebierając ogromnymi czarnymi nogami niczym koń zawieszony pod żyrandolem. - Na dół! - krzyknął Kunohara. Chwycił Paula za ramię i pchnął w kierunku schodów prowadzących do dolnego pomieszczenia. Pozostali ruszyli za nimi, podczas gdy pierwsza osa wreszcie opadła na podłogę górnego pokoju. Przez chwilę patrzyła niewidzą-cymi oczami osadzonymi na wynaturzonej ludzkiej twarzy, ale kilka następnych owadów opadło na nią z łoskotem, roztrzaskując meble, gdy zaczęły chaotycznie wyplątywać się z masy ciał. Gdy wszyscy znaleźli się na dole, Kunohara strzelił palcami w kierunku drzwi u góry schodów, by je zamknąć. Kiedy nic się nie stało, chwycił za klapę i zaczął ją opuszczać. T4b i Florimel ruszyli mu z pomocą, lecz zanim udało im się zamknąć drzwi, zablokowała je wierzgająca noga. Paul z okrzykiem na ustach - choć trudno mu było uwierzyć, że wyszedł z jego gardła - chwycił pierwszy przedmiot, jaki nawinął mu się pod rękę, a którym był niewielki stolik, i uderzył kilkakrotnie w nogę, aż trzasnęła. Ze szczeliny bryznęła szara ciecz, ale Kunohara i pozostali zdołali już zatrzasnąć drzwi i zablokować je ryglem. Paul wpatrywał się oniemiały w oderwaną nogę, która leżała na przezroczystej podłodze, lekko drgając. Pod jego stopami wiciowate krewetki w stadium postlarwalnym, być może podniecone wydarzeniami na powierzchni, zaczęły się zbierać wokół dna bańki, wymachując czółkami wyposażonymi w oczy i przebierając nogami. Dudniące buczenie w górnym pokoju przybierało na sile. Drzwi zapadowe zaczęły się wyginać pod naporem ciał kolejnych stworzeń wdzierających się przez rozerwany dach. - To nas załatwili - jęknął T4b. - Ale przynajmniej załatwimy jeszcze kilka tych pełzaków. - Nie. - Kunohara wskazał na miejsce na podłodze. - Stańcie tutaj. Martine przyciskała dłonie do uszu, by obronić się przed hałasem. - Co zamierzasz? - Tylko jedno mi zostało! - rzucił Kunohara, usiłując przekrzyczeć narastający zgiełk. - Ich pole obronne obejmuje także mój dom. Nie mogę się nawet przetransportować. Ale może bez was uda mi się coś uratować. - Wziął Martine za łokieć i pokierował ją energicznie w kierunku wskazanego przez siebie miejsca. - Co, chcesz nas wydać robalom?! - zawołał T4b. - Ani mi się...! Z ust Kunohary wydobył się syk wściekłości i desperacji. - Chyba już dość nieszczęść sprowadziliście na mnie? Musicie mnie jeszcze obrażać? Stawaj tam, do cholery! Paul chwycił T4b i przyciągnął do miejsca, gdzie stały już Martine i Florimel. Podłoga niespodziewanie wygięła się ku dołowi, tworząc okrągłe zagłębienie. T4b zsunął się na dno, a za nim obie kobiety. - Chce nas utopić! - wrzasnął T4b. Paul zerknął na Kunoharę, którego spojrzenie zupełnie nic nie mówiło, po czym osunął się w rosnący pęcherz, zdecydowany zaufać gospodarzowi. - A ty?! - krzyknął jeszcze do Kunohary. - Mam jeszcze coś do zrobienia, bo inaczej po prostu złapią was w wodzie. Przygotujcie się. Odwrócił się plecami do Paula i rozpoczął kolejną sekwencję skomplikowanych ruchów. Jakby w odpowiedzi na jego poczynania rozległ się grzmot, zagłuszając na chwilę gniewne bzyczenie os. Zygzak błyskawicy był tylko niewyraźnym błyskiem widzianym przez wodę, która teraz niemal całkowicie ich otaczała. Pęcherz przybrał postać bańki połączonej z resztą domu tylko malutką wypustką. Paul tkwił wciśnięty między Florimel i T4b, niemal całkowicie unieruchomiony. Kunohara opuścił ręce niczym dyrygent po skończonej symfonii i otwór, przez który Paul go obserwował, zwęził się nagle i całkiem zniknął. Nastąpił gwałtowny wstrząs, od którego żołądek Paula znalazł się niebezpiecznie blisko jego stóp, i bańka oderwała się od domu, po czym szybko wzniosła ku powierzchni rzeki. Ciśnienie było tak duże, że kula dosłownie wyskoczyła nad wodę, by zaraz opaść, obijając boleśnie Paula i jego towarzyszy. Uczucie wolności trwało bardzo krótko. Wynurzyli się bardzo blisko domu i przykrywającej go masy os. Padał deszcz i ogromne krople waliły ze wszystkich stron o powierzchnię wody, rozbijając ją w pianę i podrzucając ich malutką tratwą ratunkową, jakby to była piłka. Paul wysunął się z plątaniny rąk i nóg towarzyszy i przycisnął twarz do ściany bańki. Nawet gwałtowna ulewa nie powstrzymała Bliźniaków: pomost został już ukończony, setki tysięcy złączonych os i chrząszczy połączyło dom z lądem. W świetle błyskawicy Paul zobaczył, jak świerszcz i gąsienica schodzą powoli z kamiennego pagórka i wkraczają na owadzi łańcuch niczym zdobywcy na most zwodzony zamku. Nie miał pewności, ale wydawało mu się, że widział też Wellsa podążającego za nimi na chrząszczu. - Widzieli nas! - zawołała Florimel i przez moment Paul nie wiedział, co miała na myśli. Bliźniaki i Wells z pewnością znajdowali się zbyt daleko, by zwrócić uwagę na ich bańkę otoczoną innymi, które powstały w sposób naturalny przez uderzające o wodę krople. A potem zobaczył, że niektóre spośród zmutowanych os płyną w ich stronę z determinacją widoczną bardziej w ruchach niż na tępych twarzach. Kilka już zostało porwanych przez pędzącą wodę, lecz dziesiątki innych brnęło dalej jak uparte psy. Sferyczna arka skoczyła w bok, podskakując i kręcąc się pod naporem ulewy. Paul musiał się oprzeć mocno o ścianę, by zachować równowagę. Gdy ponownie spojrzał na zewnątrz, w blasku kolejnej błyskawicy zobaczył Bliźniaków stojących na zniszczonej paraboli bańki Kunohary. Stłoczone osy drgały, wściekle, próbując pewnie wyrwać wejście dla swoich dowódców. Niesiony prądem patyk, prawie w połowie tak duży jak dom, odbił się od bańki, zabierając z sobą kilkaset os uczepionych domu. Na powierzchni wody unosiły się też szczątki liści i trawy. Paul spojrzał na kataraktę za domem i zobaczył, że powstało tam coś w rodzaju tamy, którą utworzyły gałązki i szczątki liści. Cała budowla drżała pod naporem wody przeciskającej się przez jej wnętrze i przelewającej górą. Deszcz, pomyślał, tyle deszczu. Za tymi śmieciami zebrało się pewnie dużo wody i innych rzeczy. Co powiedział Kunohara? „Mam jeszcze coś do zrobienia...” - O Boże! - krzyknął Paul. - Trzymajcie się! - Nic innego nie robimy... - zaczęła Florimel, lecz w tym momencie Paul przyłożył nogę do jej biodra i przycisnął ją do krzywizny bańki. - Przygotuj się. Zaraz... Gdy rozbłysła kolejna błyskawica, zobaczył, że ogromny klin śmieci na szczycie katarakty przesuwa się i zmienia kształt. Na chwilę wodospad został niemal całkowicie zablokowany - efekt był tak zaskakujący, że nawet Bliźniacy stojący na dachu domu odwrócili się w tamtą stronę. Gdy uspokojona woda dotarła do Paula i innych, prąd zwolnił, a bańka zanurzyła się głębiej. I wtedy tama została przerwana i rzeka natarła na kataraktę niczym pięść z zielonej wody i białej piany i spadła na dom Kunohary oraz otaczającą go masę os, wciskając je pod wodę w fontannie piany. Ściana wody popędziła w kierunku Paula i jego towarzyszy, pochwyciła ich, po czym wyrzuciła w górę, przenosząc nad kolejną niższą kataraktą, tak że przez chwilę lecieli, krzycząc przeraźliwie nad ciemną, chłostaną deszczem rzeką, niczym spadająca z nieba gwiazda. Zniszczenie Rzymu przybrało ogromne rozmiary, a dym widać było już z winnic Kampanii - była to klęska na niespotykaną skalę. Można było jednak wybaczyć Rzymianom, zarówno obywatelom, jak i niewolnikom, że dali się zaskoczyć, ponieważ ten atak spadł na nich znikąd i prawie trzysta lat za późno. Tigellinus sprawował rządy od dwóch lat. Były handlarz końmi wciąż się cieszył popularnością nie tyle dzięki własnym poczynaniom, chociaż był uważnym gospodarzem, ile z powodu nienawiści, jaką mieszkańcy Rzymu żywili wobec jego poprzednika Nerona, ostatniego z dynastii julijsko-klaudyj-skiej w dniach poprzedzających jego zamordowanie. Wielu Rzymian twierdziło, że nawet jeśli nie Tigellinus, to choćby i któryś z jego koni byłby lepszy niż Neron. Jeszcze poprzedniego dnia nic nie zapowiadało żadnej zmiany w matce miast. Marcowy północny wiatr oczyścił niebo i wydawało się, że za chwilę pojawi się wiosna, która skusi kasztanowce, by pokryły się pąkami, i oblecze wzgórza zielenią. O dziwo, nawet kolegium augurów nie ogłosiło żadnych niepokojących wieści - ostatnie uroczystości ofiarne przebiegły gładko i wszystkie znaki wskazywały na to, że będzie to pomys’lny rok dla imperatora i jego podwładnych. Samo imperium było bezpieczne. Wprawdzie wciąż na obrzeżach rzymskiego świata tliły się zarzewia walk, jednak generalnie wojna pojawiała się jedynie w tle opowieści starych żołnierzy, którzy walczyli w Brytanii albo w lasach Galii. Nikt nie spodziewał się żadnego ataku, a już na pewno nie ze strony dawno zmarłego wroga - szczególnie że miasto tegoż wroga leżało w gruzach niemal tyle, ile on sam w ziemi. Tamtego ranka późną wiosną armia Hannibala wyrosła jak spod ziemi, jakby przyniesiona ręką boga. Kilkaset lat wcześniej Kartagiń-czycy przeszli przez Alpy, zaskakując Rzymian. Tym razem Hannibal Barkas i jego wojska odbyli jeszcze bardziej zaskakującą podróż. - O jego przybyciu dowiedziano się dopiero wtedy, gdy na północ od miasta pojawiła się smuga czarnego dymu, a drogą nadbiegli pierwsi przerażeni uciekinierzy. W ciągu zaledwie kilku godzin Rzym stanął już w płomieniach, a na Polach Marsowych bezczeszczono zwłoki obywateli. Miasto oddano niemal bez obrony. Na wieść o inwazji członkowie Senatu uciekli drogą via Appia na południe. Niektórzy tak bardzo się spieszyli, że tratowali innych uciekinierów kołami swoich pojazdów. Najszacowniejsze osoby tamtego dnia znajdowały się poza murami Rzymu, ponieważ tak chciał Tigellinus, a generałowie i obrońcy Rzymu byli w całkowitej rozsypce. No i jeszcze dawni wrogowie Hannibala, Scipio i Marcellus, nie żyli już od dawna. Pretorianie walczyli dzielnie, lecz niewiele mogli zdziałać przeciwko dziesięciu tysiącom wrzeszczących Kartagińczyków. Armia Hannibala odcięła im drogę na via Triumphalis niczym nóż wbijający się w warstwę tłuszczu. Tigellinusa wywleczono ze Złotego Domu z rękoma związanymi z tyłu. Sam Hannibal raczył zsiąść z czarnego wierzchowca i zatłukł kijem imperatora na śmierć - oddając mu w ten sposób coś w rodzaju szacunku. W tym niewyobrażalnym horrorze, który miał się rozszaleć w następnym tygodniu, dziwne było już to, że potwór Hannibal spod Kartaginy wstał z grobu, ale jeszcze bardziej zdumiewało to, iż napadł na Rzym z armią żołnierzy zaskakująco podobnych do niego. Niektórzy spośród tych, którzy przeżyli, zaklinali się, że wszyscy żołnierze byli identyczni. W każdym razie nikt nie miał wątpliwości, że zamiast zbieraniny najemników, których przyprowadził do Italii w czasach Republiki, Ligurów, Gallów, Hiszpanów i Greków, teraz miał z sobą jednolitą armię - żołnierzy niewysokich, ale dobrze zbudowanych, czarnoskórych, o długich ciemnych włosach i azjatyckich rysach twarzy. Bez względu na to, skąd pochodzili, palili, plądrowali i mordowali z takim dzikim i obojętnym okrucieństwem, że już na początku ataku niektórzy Rzymianie przysięgali, że ziemia otworzyła swe wnętrzności i wypluła armię demonów. Nim minął pierwszy dzień tragedii, mało kto już w to wątpił. Ci nieliczni, którzy mieli okazję zobaczyć samego Hannibala i nie zginęli, twierdzili, że podobnie jak jego żołnierze, miał ciemną skórę i dziwne oczy. Mówiono pełnym przerażenia szeptem, że oprócz podkutego złotem wierzchowca i proporca wodza od poddanych odróżniał jedynie długi srebrny kij, którego nie wypuszczał z ręki, oraz to, że tylko on jeden wydawał się rozbawiony strasznymi wydarzeniami. Gdy przyprowadzono na stracenie młodych jeźdźców, śmiał się, równie mocno jak wtedy, gdy ich matki i siostry błagały o litość, jakby całe to okrutne przedstawienie odgrywano jedynie dla jego przyjemności. To nie jest człowiek, raczej zły bóg - szeptali ci, którzy zachowali życie, kryjąc się po kanałach i piwnicach. Może i nazywa siebie Hannibalem, ale nawet pogromca z bitwy pod Kannami nie był aż tak okrutny. O zachodzie słońca pierwszego dnia pogromu zły przybył do serca miasta, Forum Romanum, gdzie zbudował sobie pałac. Miliony much, które unosiły się nad budowlą, zakryły czerwone niebo niczym burzowe chmury. A demon wzniósł swój dom z trupów i ciał umierających, układając je w wysokie stosy i nabijając na pale twarzą do góry tak, by powstały ściany z umierających, których ostatnim widokiem przed śmiercią było walące się na nich ciało kolejnej ofiary. Na środku budowli arcypotwór rozkazał postawić tron z czaszek wszelkich rozmiarów, w których jeszcze tak niedawno kołatały się myśli żywych ludzi. Gdy ukończono budowę, Hannibal zasiadł na tronie otoczony wysokimi murami nowego pałacu - murami, które krzyczały, krwawiły i błagały - i kazał przyprowadzać kolejno więźniów Rzymu, najpierw pojedynczo, potem, gdy nadszedł wieczór, w grupach, i dla każdego miał równie okropną torturę. Stary stoik Seneka, który doradzał trzem imperatorom i który przyznawał, że wielu uważało go za sumienie Rzymu, stał dzielnie, lecz we łzach przed tronem i rzucił słowa Eurypidesa prosto w ciemną twarz błyskającego zębami w uśmiechu Hannibala: „Moja matka została przeklęta w dzień moich narodzin, a ja zazdroszczę tym wszystkim, co już umarli”. Demon roześmiał się głośno na te słowa, a potem kazał odciąć ostrożnie starcowi wszystkie kończyny, tak by nie popełnił samobójstwa, i rzucić u stóp tronu jak psa, żeby był świadkiem wszystkiego, co miało jeszcze nastąpić. A potem nie było już takiego wśród żywych, który by nie zazdrościł tym, co już zginęli... Rola Boga to ciężka praca - do takiego wniosku doszedł Strach. Stał w bladym świetle brzasku przed swoim tronem na Forum i zaczerpnął głęboko powietrza, przebijając się przez zapachy dymu. krwi i gnijących ciał w poszukiwaniu czegoś bardziej subtelnego, choć nie wiedział, co to może być. Jego żołnierze, tysiąc odbić jego samego, klęczeli na via Sacra w oczekiwaniu na rozkazy. Po raz kolejny wciągnął powietrze, próbując zrozumieć, czego szuka w tej cudownej porannej bryzie tylko trochę zepsutej smrodem tysięcy nie pochowanych ciał. Może spodziewał się znaleźć drobny ślad celu, prawdziwego wyzwania? Niszczenie dla samego niszczenia nie jest już tak pociągające, uznał, przesuwając wzrokiem po zwęglonych dachach Rzymu. Zdążył już zniszczyć kilka ulubionych symulacji Starego, a także kilka innych, należących do pozostałych władców sieci, i powoli utwierdzał się w przekonaniu, że jest to nudne. Początkowo bardzo się tym ekscytował - spędził kilka dni na przygotowaniu zniszczenia Toylandii, wychodząc swoją okrutną wyobraźnią tak daleko, że gdy potem leżał nasycony pośród ogromu zniszczeń niczym lew obok ofiary, przeżył chwilę zwątpienia - coś niemal niemożliwego - i zaczął się zastanawiać, czy aby wyszukane tortury, jakim poddał Mary Quite Con-trary, Little Bo Peepa i Toma the Piper’s Son, a także całkowite zdemolowanie ich baśniowej krainy nie są dowodem ukrytej pedofilii. Trochę go to zaniepokoiło - dla Stracha ludzie molestujący dzieci byli szczególnie żałośni - dlatego gdy zabrał się do niszczenia następnego celu, czarującej malutkiej symulacji komiksowej Londynu z lat dwudziestych, ograniczył swoje wyszukane zachcianki do osób dorosłych. Teraz jednak, kilka symświatów dalej, po pogoni za kwiatem rzymskich kobiet, gdy odwaga i pełne płaczu poddanie się przestały go intrygować, i po kampanii terroru, który powoli stawał się bardzo mechaniczny, Strach poczuł wyraźną nudę. Wybrał jednego ze Strachów żołnierzy i przekazał mu pozbawioną funkcji kopię swojego srebrnego pastorału. - Teraz ty jesteś Hannibalem, kolego - powiedział do swojego sobowtóra. - Oto twoje pierwsze zadanie: uwolnij gladiatorów i daj im noże, miecze i włócznie. - Zamyślił się na moment. Trudno było traktować to poważnie, wiedząc, że rozmawia z kiepską kopią siebie. - Aha, i jeszcze zniszcz wszystkie sklepy z żywnością. Gdy już się z tym uporacie, wycofaj się z żołnierzami, otoczcie miasto i zobaczymy, co wymyślą ci, którzy jeszcze zostaną. Nie czekając na odpowiedź - jakie to miało znaczenie? - przeniósł się z powrotem do serca systemu. Problem polegał na tym, że niszczenie było bardzo łatwe, ale trudno było sprawić, aby pozostało interesujące na dłuższą metę. Oczywiście na początku już sam pomysł spustoszenia przerażająco drogich symulacji Starego dostarczył mu tyle przyjemności, jakby miał okazję spuścić porządne baty temu prastaremu sukinsynowi. Także nieograniczona moc rozsiewania przerażenia na taką skalę miała intrygujący powab. Teraz jednak zaczął odczuwać ograniczenia takich praktyk: wiedział, że niebawem jego absolutna swoboda wędrowania po symświatach i swobodnego manipulowania nimi straci swój urok. W końcu nie niszczył niczego naprawdę: o ile nie zamroził ich w wiecznej i w pewnym sensie nudnej ruinie albo nie zniszczył kodu, istoty ich istnienia (zupełnie inny, mniej satysfakcjonujący rodzaj zemsty), symulacje ostatecznie przeszłyby cały cykl i rozwinęły się od nowa, a jego wysiłki zostałyby zniweczone, jakby nigdy nie zostały podjęte. Strach unosił się w powietrzu w ogromnej i pozbawionej szczególnych cech budowli, jaką wzniósł dla siebie na otwartym planie i z gładkiego białego wirtualnego kamienia. Za oknami widać było czyste niebo i bezkresny busz, który oglądał w dzieciństwie w sieć- programach, a którego nigdy nie widział naprawdę - pustka wypełniająca środek jego kraju. Doszedł do wniosku, że nie wystarcza mu absolutna władza nad siecią. Mając w ręku bicz - czy też jego analogowy odpowiednik, jako że w wypadku sztucznej inteligencji, bez względu na to, jak bardzo zbliżonej do życia, nie istniało nic takiego jak prawdziwy ból - zażądał całkowitej kontroli, powtarzając tortury, aż system zaprzestał wszelkiej obrony. Ale wciąż pozostało wiele ograniczeń, a on zdał sobie sprawę, że choć posiadł taką samą władzę nad systemem, jaką miał Jongleur, to nie udało mu się go przewyższyć. Przede wszystkim nie potrafił namierzyć indywidualnego użytkownika - system był zbyt złożony, zbyt rozproszony. Gdyby ta niewidoma kobieta Mar-tine nie ujawniła się na otwartym kanale komunikacyjnym, nie wiedziałby, że żyje ani gdzie przebywa. Teraz żałował, że był wtedy zajęty z Dulcie: po krótkiej kontroli w świecie Kunohary okazało się, że jego byli towarzysze znowu zniknęli. Nie powinien był wyręczać się innymi, nawet agentami Jongleura. Zwłaszcza agentami Jongleura. Strach coraz lepiej rozumiał frustrację Starego związaną z niekompetencją podwładnych. Pewny siebie, zarozumiały, leniwy, martwy - upomniał siebie. Stary uznał się za niekwestionowanego pana całej sieci i pożałował tego. Strach postanowił zachować więcej czujności, by uniknąć podobnych błędów. Tylko kto mógłby mu zagrozić? Nie było aż tak źle, uznał ostatecznie. Odnalezienie Martine i reszty jego byłych towarzyszy będzie pierwszym wyzwaniem od dłuższego czasu. Także sam Jongleur zniknął chyba na dobre z sieci, pozbawiony nawet połączenia ze swoim portem. Nie żył czy tylko wyszedł z sieci i się przyczaił? Strach wiedział, że jego zwycięstwo będzie ostateczne dopiero wtedy, gdy zobaczy przed sobą na kolanach swojego byłego pracodawcę. To będzie wspaniały dzień. Zniszczenie Toylandii, Atlantydy i Rzymu to piknik w porównaniu z tym, co Strach planował dla Jongleura. Ach, jeszcze ta suka Sulaweyo. Wirtualna Renie siedziała uwięziona gdzieś w sieci Graala, a Klekker i jego chłopcy mieli niebawem dotrzeć do jej prawdziwego ciała. Zapisał w pamięci, żeby sprawdzić postępy w operacji Góry Smocze. To będzie ciekawe, dopadnę ją w sieci i poza nią - będę miał jej umysł i ciało. To może być coś... bardzo wyjątkowego. Strach pozwolił, aby wnętrze jego lodowobiałego pałacu wypełniła muzyka, dziecięcy chorał wybrany dowolnie z systemu. Śpiewacy, niewinni jak pszczoły zbierające miód, przypomnieli mu ostatnie chwile spędzone w Toylandii - w tej chwili uznał podobną myśl za mało estetyczną. Przyciszył głosy i poczuł, jak przez jego ciało powoli płynie odprężenie. Bóg, a przynajmniej jego sieciowy odpowiednik o zakrwawionych rękach, postanowił odpocząć po ciężkiej pracy. Problem polega na tym, pomyślał jakiś czas potem, że wciąż nie mogę się obejść bez Dulcie Anwin. Nie wiem, jak tworzyć coś nowego, jak modyfikować na dużą skalę. System operacyjny przypomina drzwi - otwierają się lub zamykają, kiedy na nie napieram, ale opcje pozostają bardzo ograniczone. Próbował stosować komendy w języku naturalnym, lecz albo system nie był do nich przystosowany, albo udawał, że ich nie rozumie. Ból, jaki mu zadawał, nie wymusił komunikacji z jego strony, dlatego mógł jedynie odtwarzać to, co już istniało, gradienty mutacji, algorytmy zastępowania symów. Podobne ograniczenia bardzo go frustrowały, a konieczność tolerowania kaprysów sieci, która powinna być mu posłuszna jak tania dziwka, wręcz go obrażała. Jedno było pewne: jeśli chciał odnaleźć Renie Sulaweyo, Martine Desrubins i innych, musiał się nauczyć posługiwać siecią w bardziej wyrafinowany sposób. Sądząc po tym, co działo się w świecie robaków, agenci Jongleura byli beznadziejnie nieskuteczni. Poza tym Strach zaczynał się utwierdzać w przekonaniu, że w tym wirtualnym świecie najciekawiej będzie spróbować własnymi rękami dostać prawdziwych ludzi, którzy mu się sprzeciwili. Jakże wspaniała będzie zemsta, gdy to nastąpi! Zastosuje coś niezwykłego, twórczego i cudownie powolnego. Z pewnością umysł, który wymyślił, aby obedrzeć ze skóry najszacowniejszych obywateli Rzymu, a następnie zrobić z niej balony nadmuchane gorącym powietrzem i wypuszczone w górę z rodzinami ofiar uczepionymi koszy pozbawionych den - z pewnością umysł przepełniony podobną finezją znajdzie dla garstki ostatnich wrogów coś prawdziwie strasznego, prawdziwie... pięknego? Strach zanurzył się w półsen, zawieszony w powietrzu w białym pałacu, w nieustannej pogoni za ideałami bólu i władzy, jakich inni nie potrafili sobie nawet wyobrazić. Wydawało się, że winda potrzebuje całej wieczności, by pokonać dziesięć pięter w dół. Był napięty i rozgorączkowany z powodu gniewu. Gdy wreszcie rozległ się szept otwieranych drzwi, Paul miał wrażenie, że za chwilę eksploduje do sali recepcyjnej jak krew buchająca z otworzonej żyły. Nie zmartwił się specjalnie, gdy zobaczył, Że nie ma nikogo przy biurku - nie przepadał za bladą kościstą kobietą, która tam zwykle siedziała, nie chciał też, żeby słyszała, jak wrzeszczy. Przeszedł przez półokrągły pokój zaprojektowany tak, by nie potknąć się o żaden z drogich stylizowanych mebli zestawu Modern Rostov, i położył dłoń na klamce. Pierwsza myśl, jaka mu przyszła do głowy na widok tej dwójki siedzącej obok siebie przy biurku - mała ulizana głowa niemal dotykająca lśniącej łysej - zaskoczyła nawet jego. Znają wszystkie tajemnice. Wszystkie złe tajemnice. Stanął w drzwiach, zdawszy sobie nagłe sprawę z niewłaściwości swojego postępowania, z własnej względnej bezsilności, i poczuł, jak jego fałszywa wściekłość topnieje. Była też inna strona jego przygnębienia - głupia, wprawiająca w zawstydzenie część jego osoby, która wierzyła we wszystkie te ideały z dzieciństwa ciągnięte z sobą przez szkolne lata niczym wytarty płaszcz pomimo wyraźnych oznak, że straci przez to więcej przyjaciół, niż zyska. Żadnych podchodów, żadnych bójek - wciąż w to wierzył. Obowiązek i uczciwa gra. Cały ten szlachetny nonsens szkoły prywatnej, który dzieci urodzone w tym środowisku odrzucały, zanim przestały nosić krótkie spodnie, a które dla chłopaka takiego jak on, będącego tam dzięki stypendium, pozostawały egzotyczne i cenne. Popatrzył na tamtych dwóch, siedzących w milczeniu, nieświadomych przybycia nieproszonego gościa, niewątpliwie porozumiewających się dzięki jakiemuś bezprzewodowemu łączu - Paul nie posiadał nawet neurokaniuli, co było jeszcze jednym przykładem jego staroświeckiej beznadziejności - i mimo woli znowu poczuł się jak uczeń. Przyszedł się poskarżyć na starszych chłopców, że nie grają fair, ale teraz, gdy znalazł się z nimi sam na sam, wiedział, że dostanie porządne lanie. Nie bądź głupi, upomniał siebie. Oni nawet nie wiedzą, że tu jesteś. Możesz zawrócić i przyjść później... Ten mniejszy spojrzał do góry, błyskając oczami za szkłami okularów i zadając kłam jego pewności siebie. - Jonas. - Finney wpatrywał się w niego, jakby przyszedł nago. - Jesteś w moim biurze. Drzwi były zamknięte. Jego towarzysz Mudd wciąż nie reagował. Siedział z szeroko otwartymi oczami i ustami rozciągniętymi przez niepokojące zadowolenie. - Ja tylko... - Paul z trudem łapał oddech, a jego serce biło coraz szybciej nie z powodu gniewu, lecz czegoś, co bardziej przypominało strach... - Ja tylko... Wiem, że powinienem wcześniej zadzwonić... Twarz Finneya tak sugestywnie wyrażała dezaprobatę, że Paul niemal poczuł zapach żarzącego się gniewu. Przecież to nie szkoła. Nikt nie będzie nikogo okładał. A on ma na pieńku z tym człowieczkiem o twarzy sekutnicy. Mudd ożywił się niespodziewanie. Dotknąwszy dłonią szyi, skierował na Paula świńskie oczka. - Jonas? Co ty, do cholery, robisz tu na dole? - Właśnie rozmawiałem z moim przyjacielem. - Paul urwał, by zaczerpnąć powietrza, lecz zaraz zdał sobie sprawę, że lepiej będzie, jeśli od razu przejdzie do rzeczy, zanim całkiem opuści go odwaga. Finney przechylił głowę, jakby Paul był nie tylko nagi, lecz także toczył pianę z ust. Przy innym kącie nachylenia szkła jego okularów odbiły światło tak, że zamieniły się w dwie białe plamy. - O czym. ty bełkoczesz, do licha? - Mój przyjaciel Niles Peneddyn. To on polecił mi tę pracę. - Paul po raz kolejny zaczerpnął głęboko powietrza. - Mówił, że się z nim kontaktowaliście. Finney uniósł cienką jak noga muchy brew. - On polecił ci tę pracę? A to dobre, Jonas. On polecił ciebie nam - i dobrze, bo pan Peneddyn w przeciwieństwie do ciebie pochodzi z dobrze znanej rodziny i posiada doskonałe koneksje. Te linię zniewagi znał już bardzo dobrze i nie dał się zbić z tropu. - Tak, tak, jego miałem na myśli. Mówił, że się z nim kontaktowaliście. - I co z tego? Mudd przysunął ogromne biodro do brzegu biurka jak słoń drapiący się o drzewo. - Właściwie o co ci chodzi, Jonas? - Właśnie z. nim rozmawiałem. Był bardzo zaniepokojony. Podobno powiedzieliście mu, że powstał jakiś problem, jeśli chodzi o moje relacje z uczennicą. - Polecił nam ciebie. Chciał mieć pewność, że nie popełnił błędu, że nie wyświadczył przysługi komuś, kogo w rzeczywistości dobrze nie znał. - Jaki problem? - Paul musiał się powstrzymywać, by nie zacząć krzyczeć. - Jak śmiecie? Jak śmiecie dzwonić do mojego przyjaciela i sugerować, że moje zachowanie jest... niestosowne?! Gdyby Paul nie zdawał sobie sprawy z powagi chwili, gotów byłby przyznać, że Finney powstrzymuje śmiech. - Och, i to tak cię zaniepokoiło? - Właśnie to tak mnie cholernie zaniepokoiło! Zapadła cisza, w której wspomnienie Paula własnego głosu stawało się coraz głośniejsze, aż. nabrał podejrzeń, że rzeczywiście podniósł głos na prawą rękę swojego przeraźliwie bogatego pracodawcy. - Posłuchaj, Jonas - przemówił wreszcie Finney. Na jego twarzy nie pozostało już ani odrobiny humoru. - Bacznie cię obserwujemy. Pan Jongłeur należy do ludzi, którzy bardzo się gniewają, gdy ktoś ich zirytuje. A tak się składa, że uznaliśmy, iż w relacjach między tobą i uczennicą pojawiły się pewne... tendencje, które nam się nie podobają. - Co to za tendencje? I na czym opierasz swoje domysły? Finney zignorował drugie pytanie Paula. - Zdaje się, że między tobą i panną Jongłeur pojawił się zbyt mocny związek emocjonalny. Nie aprobujemy tego i rzecz jasna nie spodobałoby się to jej ojcu. - Ja... nie mam pojęcia, o czym mówisz. - Pokręcił głową, ale jego odwaga szybko topniała. Pewno wiedzą coś o ich potajemnych spotkaniach. Był przekonany, że tak jest - nie powinien był pozwolić się postawić w takiej sytuacji. Po raz kolejny przeklinał siebie za to, że pozwalał, aby rzeczy po prostu się działy! Ale gdyby rzeczywiście się domyślali, co się dzieje, ich reakcja byłaby chyba o wiele bardziej stanowcza i nie ograniczałaby się jedynie do rozmowy telefonicznej z Nilesem...? Paul próbował ponownie przyjąć postawę oburzenia. W końcu nie zrobił nic złego, nieprawdaż? W końcu... - Ja... cholera, to moja praca. A ona jest jeszcze dzieckiem! Finney uśmiechnął się kwaśno. - Jonas, ona ma piętnaście lat. I już nie jest dzieckiem w ogólnym znaczeniu tego słowa. - W sensie prawnym. Jeśli chodzi o sprawy zawodowe. Mój Boże, także jeśli chodzi o mnie. - Jonas, nie gadaj nam o dzieciach - rzucił Mudd z ponurym rozbawieniem. - My wiemy wszystko na temat dzieci. - Na czym opieracie swoje oskarżenia? - zapytał Paul. - Czy Ava coś mówiła? Ta dziewczyna siedzi zamknięta jak jakaś księżniczka z bajki. - Ona... owszem, jest trochę ekscentryczna, ma wyobraźnię. Ale nigdy bym... - Nigdy byś - przerwał mu Finney. - To na pewno. Ponieważ byśmy o tym wiedzieli. I żałowałbyś tego przez resztę życia. - Pochylił się i nawet położył blade palce na ramieniu Paula, jakby zamierzał zdradzić mu przydatną tajemnicę. - Przez resztę swojego krótkiego życia. - Krótkiego, ale wesołego! - dodał Mudd i wybuchnął śmiechem. Gdy drzwi zamykały się za nim, Paul usłyszał, że Finney, o dziwo, podzielił wesołość swojego towarzysza. Był to bardzo dziwny i niepokojący odgłos. Drzwi windy otworzyły się na najwyższym piętrze i do jej wnętrza wpłynął ciężki zapach gardenii. Zdążył zrobić zaledwie kilka kroków, gdy pojawiła się Ava, która rzuciła się na niego i objęła tak mocno, że potrzebował kilku długich sekund na uwolnienie się z jej uścisku. - Och, mój drogi - powiedziała. Oczy miała lśniące, jakby roziskrzone łzami. - Czy oni o nas wiedzą? - Jezu, Ava. - Paul wyprowadził ją szybko do ogrodu. - Oszalałaś? - wyszeptał. - Nie rób tego. Melodramatyczny smutek widoczny na jej twarzy przemienił się w coś o wiele bardziej subtelnego i bolesnego. Przebiegła obok niego i zniknęła między drzewami, które porastały prawie cały dach wieży. Jej gwałtowne pojawienie się wypłoszyło stado biało- żółtych ptaków, które rozproszyły się jak ognie fajerwerku... Przebudziwszy się, stwierdził, że leży z głową opartą na kolanach Florimel, chociaż w pierwszej chwili nie potrafił oddzielić pulsującego bólu głowy od jej ciała. Kości też go bolały i aż jęknął, gdy spróbował usiąść. Florimel pociągnęła go z powrotem w dół. Z przepaską na oku i uchu bardzo przypominała pirata. Efekt ten jeszcze bardziej wzmagało kołysanie bańki w górę i w dół, które wcale nie pomagało Paulowi. - Była bardzo... nierzeczywista - powiedział. - Zapomniałem o tym. Nic dziwnego, że z trudem rozumiałem, co do mnie mówiła. - Majaczy - powiedziała Florimel do Martine. - Nie. Mówię o Avie, córce Jongleura. Powróciło kolejne wspomnienie. Pewnie straciłem przytomność. Przyszło jak sen, ale ja nie śniłem. W pierwszej chwili bardzo chciał im wszystko opowiedzieć, lecz zaraz przypomniał sobie, że tu i teraz są całkowicie oddzielone od jego wspomnień, bez względu na to, jak świeże się wydają. - Gdzie jesteśmy? Na rzece? Martine skinęła głową. - Płyniemy z prądem. Ani śladu Wellsa, Bliźniaków czy ich potwornych owadów. Tak - powiedziała Florimel. - Martine, T4b i ja także przeżyliśmy, chociaż jesteśmy mocno poobijani. Dziękuję, że o to zapytałeś. - Przepraszam. - Paul wzruszył ramionami i zamrugał gwałtownie. - A Kunohara? Florimel pokręciła głową. - Nie chce mi się wierzyć, że przeżył katastrofę. Nie widzieliśmy, żeby dom ponownie się wynurzył po tym, jak natarła na niego woda. - Żarcie dla rybek - rzucił T4b nie bez satysfakcji. - Idealne. - A zatem dokąd zmierzamy? Czy możemy zapanować nad łodzią? Podróż była całkiem wygodna, ponieważ bańka płynęła gładko niesiona prądem rzeki. Kiedyś słyszał, że podróż sterowcem wygląda bardzo podobnie, ponieważ statek nie przedziera się przez prądy powietrzne, tylko płynie z nimi. Florimel chrząknęła z oburzeniem. - Zapanować? Rozejrzyj się. Widzisz jakiś ster? Albo kierownicę? - W takim razie co robimy? - Usiadł i odsunąwszy się od Florimel, oparł plecami o krzywiznę ściany. Teraz wszyscy siedzieli zwróceni do siebie twarzami, a ich stopy dotykały się na dnie bańki. Woda przepływała pod nimi i wydawało się, że płyną w powietrzu. - Będziemy czekać, aż osiądziemy na mieliźnie? - Albo aż dotrzemy do końca rzeki i przejdziemy w inne miejsce - powiedziała Martine. - Orlando mówił, że wiele furtek już nie działa. Musimy wierzyć, że nawet jeśli wejście do kolejnego sym-świata jest zamknięte, znajdziemy inne, bezpieczne. - Tylko tyle możemy zrobić? Czekać? - Możemy zacząć się martwić tym, ile mamy tu powietrza - zauważyła Florimel. - Ale nic by nam z tego nie przyszło. - Wolałabym porozmawiać o Kunoharze - rzekła Martine. - Uznałabym tę sprawę za zakończoną, gdyby zaprzeczył, że miał swojego informatora w Troi, i gdybym mogła powiedzieć, że wydaje mi się, iż mówił prawdę. Ale sami słyszeliście - nie dał nam odpowiedzi. - Zostaliśmy zaatakowani przez ogromne osy - zauważył Paul, przekonany z jakiegoś powodu, że powinien bronić Kunohary. - Uratował nam życie. - Nie o tym mówimy. - Martine pozostała nieugięta. Paul się zaniepokoił - gdzie się podział ten spokojny głos, ta kobieta cicha jak duch? - Jeśli prowadził podwójną grę, to ma to dla nas znaczenie, a jeśli jedno z nas coś ukrywało... - Nie dokończyła i nie musiała. Paul domyślał się, co czuli ci ludzie, gdy dowiedzieli się, że w ciele Quan Li podróżował z nimi morderca - morderca, którego obdarzyli całkowitym zaufaniem. - Może i tak - powiedziała Florimel. - Ale same podejrzenia też nie są niczym dobrym. Tutaj nie ma wszystkich, którzy byli w Troi. - Po prostu powiedzcie - rzekła Martine. - Powiedzcie mi, że nie mieliście żadnych konszachtów z Kunoharą. Uwierzę wam. Florimel popatrzyła na nią sceptycznie. - Martine, jesteś inna niż my. Nie udawaj, że nie prześwietlisz nas swoimi promieniami wykrywacza kłamstw. - Nie mam żadnego wykrywacza kłamstw. - Jej uśmiech był gorzki, a głos stanowczy. - Powiedz mi, Florimel. - Nie miałam do czynienia z Kunoharą poza tym, co razem robiliśmy. - Sprawiała wrażenie zagniewanej, a nawet urażonej. Cała ta sieć z maskami i labiryntami stanowiła trudny test przyjaźni. - Paul? - zapytała Martine. - Mogę jedynie powiedzieć to samo. To było moje pierwsze spotkanie z nim - w Troi jeszcze go nie znałem. Martine zwróciła się do T4b, który nienaturalnie milczał. - Javier? - Odczekała chwilę i ponagliła go. Przypominał zbyt mocno zwiniętą sprężynę. - Javier, powiedz prawdę. - Zejdź ze mnie - warknął. Nawet Paul wyczuł w jego głosie obronną nutę. - Nie mam nic wspólnego z tym Kuno-coś-tam. To samo, co powiedziała Flo-mel, sami widzieliście. - Wydawało się, że czuje się zaatakowany nieruchomym ślepym spojrzeniem Martine. Potrząsnął gniewnie głową. - Przestań się gapić! Nie wciskam kitu, mówiłem! Zejdź ze mnie. Po twarzy Martine przebiegł cień niepokoju, lecz zanim zdążyła się odezwać, zrobił to ktoś inny. - Martine? Słyszałam cię przedtem - słyszysz mnie teraz? Znajomy głos rozległ się tak blisko niego, że w pierwszej chwili Paul zaczął się zastanawiać, jak to jest możliwe, aby ktoś jeszcze był w bańce, a on go nie widział. Zrozumiał dopiero, gdy Martine wyjęła zapalniczkę. - Renie? To ty? - Florimel próbowała ją powstrzymać uciszającym gestem, lecz Martine potrząsnęła głową. - Strach wie, gdzie jesteśmy - powiedziała spokojnie Martine. - I będzie wiedział, dopóki stąd nie wyjdziemy, więc to już jest bez znaczenia. - Podniosła głos. - Renie? Słyszymy cię. Mów. Gdy odezwała się ponownie, jej głos zabrzmiał ciszej, nie był zniekształcony, lecz, przerywany. - My... zostaliśmy na górze - mówiła. - Jesteśmy... musi być... ocean. Tylko że zgubiłam!Xabbu i... - Nie rozumiemy zbyt dobrze. Gdzie jesteś? - ...Chyba... sercu systemu. - Teraz dopiero Paul usłyszał w jej głosie coraz gorzej ukrywane przerażenie. - Ale... kłopoty, poważne kłopoty... I nic więcej już nie usłyszeli, choć Martine wielokrotnie błagała ją, by się jeszcze odezwała. Wreszcie odłożyła zapalniczkę. Siedzieli w milczeniu, unoszeni przez wodę jak piana, pędząc ku krańcom świata. Jednego z wielu. Rozdział 10 Kraina ze szkła i powietrza SIEĆ/BIZNES: Stocznia na mieliźnie po śmierci Figueiry. [obraz: Figueira rozbija butelkę o kadłub tankowca] KOM: Nagła śmierć Maximiliao Figueiry, prezesa i dyrektora Figueira Ma-ritima SA, największej portugalskiej stoczni, postawiła przedsiębiorstwo w bardzo trudnej sytuacji. [obraz: Heitor do Castelo, rzecznik firmy] DO CASTELO: Wszyscy jesteśmy w szoku. Jak na swój wiek był w doskonałej kondycji. Ale bardziej zdumiewa nas to, że tak słabo był przygotowany na podobną ewentualność. Musiał się liczyć z tym, że nie będzie na stanowisku wiecznie, i sądziliśmy, że lepiej się przygotuje na taką chwilę. Poradzimy sobie i zachowamy naszą pozycję w branży, ale nie ukrywam, że najpierw musimy rozwiązać kilka zagadek... Początkowo wydawało się, że!Xabbu bawi się z nimi, prowadząc ostrożnie wzdłuż brzegu rzeki, który tylko on widzi, lecz z czasem także i Sam wyczuła to, co jej towarzysz odkrył dużo wcześniej. Najpierw były to zaledwie linie wyczuwalne w nie kończącej się szarości, cieniutkie jak pociągnięcia ołówkiem, ale mniej namacalne: wystarczyło, żeby Sam zbliżyła się do którejś z nich albo choćby zmieniła pozycję, a znak od razu znikał. Dopiero gdy linie wydłużyły się i pojawiło się ich więcej, zorientowała się, że są to krawędzie cienia opływającego większe kształty - łagodne krzywizny podobne do wzgórz oraz kształty rzeki, której biegiem podążał!Xabbu. Mimo iż nie było tam słońca, a ziemia i niebo wciąż były bardzo podobne, po raz pierwszy światło przybrało określony kierunek. Wraz ze zmianą światła zmieniła się też barwa przedmiotów. Szarość przybrała bardziej żywy odcień. Tu i ówdzie rozjaśniało ją migotanie jak skórę węgorza. Wprawdzie dookoła wszystko wciąż było dziwne i przeważnie pozbawione formy, ale Sam poczuła pewną ulgę w sercu. Wydawało się, że nie kończąca się nicość wreszcie nabierała życia. - To przypomina pływanie w srebrzystym oceanie - powiedziała. Długo pustka nad ich głowami niczym nie różniła się od pustki pod ich stopami, teraz zaś w górze pojawiły się pierwsze ślady po-błyskującego prążkowania, które ostatecznie być może miało przybrać postać chmur, a które teraz dawało namiastkę przestrzeni. Sam rozumiała istotę tego zjawiska: dopóki nie było na co patrzeć, dopóty pustka nie ciągnęła się daleko. Teraz wydawało się, że ktoś ściąga koc, odkrywając przed nimi kolejne kształty. - Jakbyśmy byli pod wodą. Ho Dang! Znowu mogę oddychać. !Xabbu uśmiechnął się, usłyszawszy, jakich porównań użyła. - Teraz rzeka ma też chyba swoje odgłosy. - Uniósł dłoń. Sam zatrzymała się, a także Jongleur. - Słyszycie? Usłyszała delikatny szept płynącej wody. - Co to wszystko znaczy? - Chyba to, że zbliżamy się do czegoś, co będzie nam bardziej przyjazne niż ta pustka. - !Xabbu przyłożył rękę ostrożnie do miejsca, w którym cień sugerował obecność rzeki, lecz gdy ją cofnął, była sucha. - Zdaje się, że czeka nas jeszcze trochę marszu, zanim to się stanie. - Nie, chodzi mi o to... co się dzieje z tym miejscem? Cała ta nicość... to straszne skanerstwo... a potem nagle... coś. Jakby tu wyrastało. Pokręcił głową. - Nie potrafię powiedzieć, Sam. Ale moim zdaniem nie chodzi raczej o to, że coś rośnie, lecz że my zbliżamy się do miejsca, w którym to coś jest najbardziej zagęszczone, jeśli to ma jakiś sens. - Spojrzał na Jongleura z lekko kpiącym wyrazem twarzy. - A może ty potrafisz nam to wyjaśnić? Wydawało się, że ich towarzysz zamierza zbyć ich jakimś półsłówkiem, tymczasem on odpowiedział bardzo spokojnie: - Nie wiem. Wszystko to jest dla mnie tajemnicą. Bractwo nigdy nie zbudowało czegoś takiego, ani nikt inny. - W takim razie musimy iść dalej - rzekł!Xabbu. - Jeśli nie potrafimy rozwiązać tej tajemnicy, może wystarczy, że będziemy na tyle silni, aby dojść do jej serca. Jongleur patrzył na niego przez chwilę, a potem powoli skinął głową. Odczekał, aż!Xabbu ruszył wzdłuż półprzezroczystego brzegu rzeki, po czym ruszył za nim równym ciężkim krokiem. Dziwne, pomyślała Sam, jak niepostrzeżenie może wyrosnąć cały świat. Przypominało to muzykę, jakiej słuchali jej rodzice, gdzie grały skrzypce i inne dawne instrumenty, najpierw niemal bezgłośnie, a potem, nie wiadomo kiedy, pojawiały się bardzo głośne dźwięki. Srebrzysty upiorny krajobraz urozmaicały teraz kolory, które pojawiały się na krótko i zaraz znikały, gdy przechodziła, a w ich miejsce pojawiały się inne, równie nieoczekiwane odcienie. Widoczne w dali zarysy wzgórz pulsowały teraz ciemną purpurą, nabierając coraz więcej materialności, aż zaczęła odróżniać szczegóły. A potem zrobiła kolejnych dwadzieścia kroków i wydawało się, że purpura wsiąkła we wzgórze i pozostał jedynie zarys grzbietu pagórka, równie bezbarwny jak zrzucona przez węża skóra. Chwilę później, kiedy wydawało się, że kształty znów zanikły na tle równie bladego i nieokreślonego nieba, pojawiło się migotanie brązu bliskiego pomarańczy i na krótki moment powróciły wzgórza, a świat jakby przybrał normalne kształty. Na tyle, na ile Sam potrafiła się w tym zorientować, poruszali się w kierunku tamtych wzgórz, wzdłuż łagodnych zboczy długiej krętej doliny, w górę rzeki. Gdy i rzeka otrzymała barwy, zobaczyła, że woda wyżłobiła głębokie koryto w lądzie, wijąc się między kamieniami, które w stadium rodzenia się przypominały ogromne nieregularne bryły lodu. Niektóre spośród większych głazów spoczywały w poprzek rzeki niczym szklane cegły. W tych miejscach woda pieniła się, przelewając nad nimi i wokół nich, dopóki ponownie nie wpłynęła na niższy poziom. Nie licząc kilku upiornych drzew widocznych na brzegu i na wyższych pagórkach, ląd przypominał ziemię porośniętą trawą. Szum wody mącił tylko odgłos jej oddechu i czasem stłumione przekleństwo Jongleura, gdy potykał się na jakiejś nierówności coraz bardziej solidnej ziemi. Nie bzyczały żadne owady, nie śpiewały ptaki. - Jakby ktoś to właśnie tworzył - powiedziała, gdy zatrzymali się na kolejny odpoczynek. Siedziała na jednym z płaskich głazów, a rzeka snuła się, szepcąc na wyciągnięcie ręki.!Xabbu nie musiał już nasłuchiwać ani kierować się węchem. Usiadł obok niej, machając żywo nogami. Sam wcześniej sięgnęła ręką w dół i przekonała się, że woda w dotyku wciąż nie przypomina prawdziwej wody: była wprawdzie chłodna, lecz sucha, jak chłodny jedwab. - To przypomina kolorowankę - mówiła. - Wydaje się, że ktoś dopiero się do niej zabrał i próbuje kolory. - Myślę, że jest odwrotnie. - Twarz!Xabbu spoważniała. - Według mnie, to miejsce posiadało kiedyś kolory i kształty. Pamiętasz czarną górę? Na początku była bardzo prawdziwa, mocna, a potem zaczęła zanikać. Myślę, że tutaj jest podobnie. Sam poczuła strach, jakiego już dawno nie doznała. Jeśli!Xabbu miał rację, to zmierzali ku rzeczywistości szybciej, niż ona zanikała, ale czy mogło to trwać w nieskończoność? Czy ostatecznie będzie tak jak na szczycie góry, gdzie nic nie pozostało dookoła nich? Czy będą tak szli w nieskończoność przez poronione światy, które stapiają się wokół nich i rozpadają, bez możliwości znalezienia stałego miejsca, gdzie mogliby się zatrzymać i żyć jak ludzie? Jongleur zatrzymał się już jakiś czas temu kilka kroków od nich. Teraz odwrócił się i zamyślony podszedł do nich. - Przypomniała mi się Ameryka Północna - powiedział. - W młodości spędziłem tam rok w miejscowości Agadir. Nie chodzi o krajobraz, jaki nas otacza, ten przypomina raczej Europę, a przynajmniej tak by było, gdyby posiadał wszystkie szczegóły. Ale światło tutaj jest takie samo jak w miasteczkach na pustyni o świcie - srebrzyste wydmy, białe światło odbijające się od domów, wszystko wypłowiałe i blade jak płótno. - Przeniósł wzrok ze wzgórz na Sam i!Xabbu. Uśmiechnął się kwaśno. - Co, myśleliście, że nigdy nie byłem młody? Że nigdy nie widziałem niczego poza wnętrzem aparatury biomedycznej? Sam się wyprostowała. - Nie. Ale nie sądziliśmy, że obchodzi cię cokolwiek, co nie jest twoją własnością. Czego ktoś inny nie zbudował dla ciebie. Przez chwilę można było pomyśleć, że się uśmiechnie, lecz on wciąż bardzo się starał, by jego wirtualna twarz pozostała nieprzenikniona jak maska egipska. - Obchodzi mnie, odrobinę, przyznaję. Ale jeśli ten atak miał mnie zranić, to nic z tego. Czy jestem zimny, twardy, okropny? Tak. Czy rozmyślnie robiłem wszystkie te okropne rzeczy, by gnieść uciskanych albo żeby jedynie powiększyć skarbnicę moich zbytków niczym smok siedzący na swoich skarbach? Nie. Zrobiłem to, co zrobiłem, ponieważ kocham życie. - Co? - Sam ucieszyła się, że usłyszała odrazę w swoim głosie. - To zupełny fenfen... - Nie, dziecko, wcale nie. - Znowu się odwrócił i powiódł wzrokiem po przezroczystych wzgórzach. - Nie powiedziałem, że kocham wszelkie życie. Nie jestem hipokrytą. Większość z miliardów pełzających po ziemi ludzi znaczy dla mnie tyle co dla ciebie robaki i małe żyjątka, które rozdeptujesz w trawie. Ja kocham moje życie, a wraz z nim całe piękno, które widziałem i którego doświadczyłem. Wszystkie wspomnienia i doświadczenia, które pragnę uchronić od śmierci. Niewiele dla mnie znaczy szczęście innych ludzi, to prawda - ale znaczyłoby jeszcze mniej, gdybym nie żył. - Obrócił powoli głowę. Jego spojrzenie było niepokojąco przenikliwe. Nienawiść Sam sprawiła, że zapomniała, kim jest ten człowiek, ale teraz znowu poczuła jego siłę i przypomniała sobie, że siła ta obalała rządy, jakby to były kręgle. - A ty, dziecko? Myślisz, że będziesz żyć wiecznie? Nie chciałabyś tego? - Nie, gdybym musiała krzywdzić innych, by to osiągnąć. - Nagle zebrało jej się na płacz. - Nie, gdybym musiała krzywdzić dzieci...! - Ach, może nie. Ale nigdy nie będziesz miała pewności, czy byś tego nie zrobiła, dopóki nie staniesz przed takim wyborem, prawda? A szczególnie w sytuacji, kiedy stajesz przed takim wyborem, mając śmierć tuż za plecami... !Xabbu, który do tej pory uważnie słuchał ich rozmowy, przestał teraz zwracać na nich uwagę. Wstał i skierował wzrok gdzieś daleko w górę rzeki. - O co chodzi? - spytała Sam. -!Xabbu, co się dzieje? Bez słowa pobiegł w górę rzeki, przeskakując zwinnie ledwo widoczne kamienie. Niebawem dotarł do grupy niewielkich bezbarwnych drzew, które wyrosły nad brzegiem niczym dym ogniska. Chwycił jedną z gałęzi, popatrzył na coś w ręku i wrócił szybko do miejsca. z którego wyruszył. - Patrz! - zawołał. Minąwszy Jongleura, podszedł do Sam. - Spójrz na to! Nachyliła się do jego dłoni. W jej zagłębieniu spoczywał kawałek białego materiału, na którym zawiązano supeł. Dopiero po chwili dotarło do niej znaczenie tego faktu. - O kurcze! Czy to jest...? !Xabbu przyłożył skrawek materiału do przepaski na jej biodrach. - Ten sam materiał. - Roześmiał się. Nigdy wcześniej nie słyszała, by równie dziki odgłos wyszedł z jego ust. - To od Renie! Była tutaj! - Wykonał krótki taniec, przyciskając do piersi strzęp materiału. - Specjalnie go zostawiła. Wiedziała, że będziemy podążali z biegiem rzeki. - Był w tak dobrym nastroju, że gdy zwrócił się do Jongleura, wyglądało to tak, jakby przekomarzał się z przyjacielem. - Mówiłem ci, że jest mądra. Mówiłem ci! - I znowu odwrócił się do Sam. - Teraz musimy iść jak najdłużej. Może zatrzymała się gdzieś przed nami. Sam oczywiście przyznała mu rację, lecz nie potrafiła powstrzymać westchnienia, gdy zsuwała się z kamienia. !Xabbu już szedł raźno w górę rzeki. Sam ruszyła za nim. Jon-gleur pokręcił głową, ale dołączył do nich. Początkowo radość małego Buszmena udzieliła się także i jej. W lepszym nastroju była jeszcze przed śmiercią Orlanda. Szybko jednak poczuła niepokój - nie dawało jej to spokoju, a nie potrafiła wspomnieć o tym!Xabbu. W harcerstwie zawsze uczą, że jeśli się zgubisz, powinnaś zostać w jednym miejscu, pomyślała. Nie była wielką entuzjastką harcerstwa, ale uczyła się wszystkiego, czego od niej wymagano, a szczególnie sensownych i przydatnych rzeczy. Czy w Afryce, tam, skąd pochodzi Renie, też mają harcerstwo? Wierzyła, że tak, ale!Xabbu miał rację - Renie była bystra. Sam, nie wiadomo dlaczego, nabrała przekonania, że Renie z pewnością zna zasadę trzymania się jednego miejsca. Co by oznaczało, że miała powód, dla którego nie została tam, gdzie pozostawiła znak. Może musiała odejść stamtąd, bo coś ją goniło? Gdy światło zmieniło się z bezdennej szarości w coś równie świetliście perlistego jak rtęć, kiedy wyszła, nie przerywając marszu, z nicości w coś, poczuła, że powinna doświadczyć czegoś więcej - podniecenia, radości, ulgi. Dlatego właśnie zatrzymywała się co kilkaset kroków i machała zapalniczką jak różdżką. Odkrycie rodzącej się rzeczywistości powinno napełnić ją triumfem, tymczasem szła coraz wolniej, jakby przygnieciona ogromnym ciężarem. Problem polegał na tym, że to miejsce wciąż nie miało sensu. A ja nie radzę sobie najlepiej z takimi rzeczami. Spojrzała do tyłu na Ricarda Klementa: wciąż szedł po nierównej ziemi, jeśli można to było nazwać ziemią, stawiając nogi mechanicznie jak za mocno nakręcony automat, który nie przestaje pracować do momentu, gdy znajdzie się na krawędzi czegoś i zniknie, przebierając w powietrzu kończynami. Jak mój ojciec. On także przypominał kogoś pozbawionego sensu istnienia, staczając się po równi samodestrukcji w porażkę i alkoholizm. Ale przecież jego żona była także matką Renie, a Renie po śmierci matki zbierała się każdego ranka i zajmowała tym, co było do zrobienia. To miało jakiś sens. Poddanie się, powolne obumieranie - nie. Bez względu na wszystko śmierć i tak cię dopadnie i kto wie, co wtedy się stanie. Lepiej się nie poddawać. Wydawało się jednak, że niektórzy tak nie potrafią. Ojcu spodobałoby się tutaj, pomyślała. W ogóle nie musiałby próbować, nawet nie musiałby udawać. Położyłby się na ziemi i czekał, aż świat dookoła się zmieni. Niemal w tej samej chwili pożałowała jednak swoich myśli i zganiła się za gorycz. Gdy mniej więcej po godzinie marszu przystanęła na odpoczynek, Klement dogonił ją i także się zatrzymał, zgodnie z jej oczekiwaniami, zupełnie mechanicznie. Dlatego ledwo na niego spojrzała, tak jak zerkamy na piekarnik, który właśnie się wyłączył po skończonym cyklu pracy. - Powiedz - odezwał się Klement żałośnie mechanicznym głosem. - Dlaczego... to jest ważne, góra i dół? - Co? Wykonał jakiś nieokreślony ruch ręką, wskazując na swoje ciało albo może na przestrzeń między powstającą ziemią a srebrzystym niebem. - Czy to przez... to? Góra i dół? Poczuła, że nie może dłużej patrzeć na to, cokolwiek to było, co szarpało się za jego oczami, w głębi jego głowy, uwięzione, zagubione. - Nie wiem, o czym mówisz. - Odwróciła się i ruszyła przed siebie. Klement jakby wrósł w ziemię. Kiedy już postanowiła się zatrzymać, drgnął i poszedł dokładnie za nią, jakby chciał iść po jej śladach. Pokręciła głową. Może został tak bardzo okaleczony, że nie pozostało nic z jego poprzedniego „ja”. Ale nawet jeśli tak było, wcale nie czyniło go to specjalnie przyjemnym kompanem. A zatem co to za miejsce? Jongleur powiedział, że nie należy do sieci. Ale jak to możliwe? Przecież nie jest zaczarowane. Musi być jakieś rozwiązanie. Z niedaleka dobiegał pluszczący szum. Renie wspięła się na przezroczyste wzniesienie - zwróciła uwagę, jak inaczej wszystko wyglądało, kiedy znalazła się powyżej poziomu - i ujrzała migocącą linię, która nie wyglądała tak solidnie jak to, co leżało po jej obu stronach. Rzeka, pomyślała i zaraz dodała w myślach: Czy to może być ta rzeka? Upewniła się, że Klement widział, gdzie stała, i zeszła na brzeg. Teraz miała kierunek marszu - w górę rzeki, cokolwiek to mogło znaczyć - i nie zamierzała z niego zbaczać. Wiedziała, że!Xabbu poszedłby w tę samą stronę, gdyby znalazł się przed nią, co znaczyło, że ich szanse na odnalezienie się znacznie wzrosły. Na myśl o tym poczuła ulgę. Kiedy nic już nie ma sensu, pomyślała, zostają przynajmniej ludzie, których kochamy, których potrzebujemy. Jeśli jednak to bezsensowne miejsce było wytworem Innego, to co to znaczyło? Nowy twór wewnątrz sieci, który nie należy do sieci? I dlaczego miałby naśladować rzeczywistość, wszystkie te wzgórza, niebo, tak jak w Patchworklandzie, i jeszcze rzekę? Czyżby system operacyjny działał, opierając się na niezbyt jasnej przesłance, że ludzie potrzebują ludzkiego miejsca do istnienia? Tylko do czego są mu potrzebni ludzie? Dolina rzeczna, choć wciąż jeszcze bardzo ogólna w zarysach, zaczęła coraz bardziej przypominać prawdziwą dolinę z kamieniami, trawą, a nawet nielicznymi drzewami. Także niebo, dotychczas równie nieokreślone jak nierozwinięty poziom w systemie VR, zaczęło nabierać głębi, chociaż światło wciąż było mocno rozproszone, jakby cały ten upiorny świat powstawał we wnętrzu ogromnej perły. A jeśli nie idzie gdzieś przede mną? - przyszło jej nagle do głowy. Jeśli zabłądził w szarości? - W końcu nie mieli z Sam zapalniczki. Powinnam poczekać. Tylko co, jeśli są przede mną? Przez chwilę zastanawiała się, czy nie zbudować jakiegoś znaku z patyków albo może z krystalicznych trzcin rosnących na brzegu rzeki, ale zdała sobie sprawę, że wystarczy, iż przejdą trochę wyżej wzniesieniem, a z pewnością nie zauważą śladu zbudowanego z elementów tego środowiska. To tak jakby ktoś próbował zobaczyć topniejący lód w szklance wody. Powinna zaczekać, aż wszystko dookoła nabierze większej wyrazistości. Może po prostu zrobi znak z patyków i napisze cokolwiek: „Pomocy! Jestem więźniem własnej frustracji!” Albo może tak: „Poszukiwana większa dawka rzeczywistości”. Usiadła na czymś, co kiedyś było - albo będzie - kłodą, dając Klementowi szansę dogonienia jej. Niewyczuwalny wiatr zupełnie bezgłośnie kołysał rosnącymi dookoła upiornymi drzewami. Nie rozległ się nawet najcichszy szept ocierających się o siebie liści. Minął jakiś kwadrans, a Klement nie nadchodził. Renie wstała i z niechęcią wspięła się z powrotem na szczyt wzniesienia, skąd powiodła wzrokiem po pagórkowatym krajobrazie, przez który dopiero co szła, lecz nigdzie go nie dostrzegła. A przecież nie mógł się ukryć w tej monochromatycznej przestrzeni. Zaklęła pod nosem - nie dlatego, że bała się o niego albo że za nim tęskniła, lecz dlatego, iż w pewnym sensie wzięła za niego odpowiedzialność, a potem pozwoliła sobie na chwilę nieostrożności. Odczekawszy mniej więcej tyle czasu, ile spędziła na brzegu rzeki, ruszyła powoli w dół ku grupie drzew. Muszę oznaczyć to miejsce, zdecydowała. Nawet jeśli nie pójdę go szukać, powinnam przynajmniej dać znać!Xabbu i pozostałym, że tędy przechodziłam. Wciąż jednak nie wiedziała, jak to zrobić. Pogrążona w rozmyślaniach, odruchowo pociągnęła za brzeg lichego stroju, który wcześniej zrobiła - im bardziej rzeczywisty stawał się krajobraz, tym mniej doskwierał jej brak należytego odzienia - i w tym momencie już wiedziała, w jaki sposób zaznaczy swoją obecność. Próbowała przywiązać skrawek jasnej tkaniny do cienkiej gałęzi, która wyrosła dalej niż inne gałązki-zjawy. Gdy zastanawiała się nad tym, że jeśli będzie musiała zostawić więcej podobnych znaków, wkrótce zostanie zupełnie naga, coś poruszyło się w gałęziach tuż przy jej głowie. Odskoczyła zdumiona. To był ptak... albo coś, co było do niego podobne - mniejsze niż jej zaciśnięta dłoń. Wydawał się tylko odrobinę bardziej rzeczywisty niż krajobraz dookoła o kształcie i barwach równie efemerycznych jak rozsypane okruchy szkła. Patrzyła, jak ptak przesuwa się w dół gałęzi i przekrzywia głowę. Dostrzegła namiastkę oka, niewyraźny zarys dzioba. Patrząc na jego jakże naturalne zachowanie, poczuła przez chwilę, że wszystko może jeszcze nabrać sensu, a potem ptak opuścił głowę i powiedział niespodziewanie: - Nie myślałem. Renie wciągnęła głośno powietrze i zrobiła krok do tyłu. To miejsce jest zwariowane, pomyślała: wszystko tu jest możliwe, więc nic nie powinno mnie dziwić. - Mówiłeś coś? - zapytała. Ptak po raz kolejny zmienił pozycję i pisnął: - Nie myślałem, że się uda. - Chwilę później wzbił się w powietrze, wybuchając malutkim fajerwerkiem kolorów tęczy, i odleciał na drugi brzeg rzeki. Renie miała tylko chwilę na podjęcie decyzji. Spojrzała na skrawek białego materiału powiewający na gałęzi i ruszyła z powrotem w dół doliny, przez świat zastygły w wiecznym zmierzchu. Ruszyła biegiem w pogoni za ptakiem, ledwo widoczną plamką na nieregularnym niebie. Znalazła płyciznę i przeszła na drugą stronę. Znalazłszy się na przeciwległym brzegu, zauważyła delikatną zmianę w natężeniu światła. Całe środowisko nieoczekiwanie nabrało większej wyrazistości, jakby przekroczyła jakąś barierę, która blokowała ciśnienie rzeczywistości. Ale nie to najbardziej zwróciło jej uwagę. Nowy świat, który ją teraz otaczał, był tak dziwny, że z trudem skupiała uwagę na ptaku. W tym krajobrazie miejsce falistych łąk zastąpiły fałdy i wzniesienia, jakby ogromny wstrząs wyniósł ziemię i uformował / niej ogromne zmarszczki. Ziemia była skalista, porośnięta jedynie plątaniną krzewów i poskręcanymi wiatrem sosnami, a wszystko spowijała mgła. Zza grubej warstwy chmur przebijały się z trudem słoneczne promienie, dlatego mimo iż świat nabrał wyrazistości, nie stał się ani trochę bardziej kolorowy. Zdyszana, zatrzymała się na szczycie wzniesienia, nie spuszczając z oka ptaka. Także i on nabrał wyrazistości, chociaż z daleka z trudem rozpoznawała jego kolory. Ptak przysiadł na gałęzi poskręcanej sosny kilkaset metrów poniżej. Usłyszała jego glos: - ...się uda... się uda... Łagodny i żałosny jak głos zmęczonego dziecka. Zejście między dwoma poszarpanymi występami było bardzo strome, lecz Renie biegła zbyt długo, by teraz zawrócić. To był pierwszy głos, który nie należał do nikogo z jej przyjaciół, a który usłyszała od chwili zniknięcia góry. Pierwsza nowa istota, jaką napotkała od tamtego momentu. Gdy ruszyła w dół zbocza, ptak siedział spokojnie na gałęzi, jakby czekał na nią. Mgła zawirowała, poruszona powolną, zadziwiająco chłodną bryzą - coraz wyraźniej czuła, że nie wszystkie aspekty powracającej rzeczywistości są równie przyjemne - i wtedy wydało jej się, że dostrzegła kształty wtopione w krzywizny podłoża. Kształty bardzo podobne do ludzkich postaci, jakby pod ziemią leżały zagrzebane ogromne ludzkie ciała. Nie miała pewności przy tym świetle i mgle, lecz przypominało jej to monstrualną postać Innego, która powitała ich na szczycie góry. Zadrżała i skupiła całą uwagę na skalistym podłożu bezpośrednio pod jej stopami. Ptak patrzył z przekrzywioną głową, jak podchodzi niezdarnie. Teraz miał już wyraźny kształt i barwy - kępka rdzawobrązowych piór, lśniące czarne oko - ale wciąż było w nim coś niezwykłego, coś nie całkiem dokończonego. - Nie sądziłem, że mi się uda tam dostać - przemówił ptak nagle. - Gdzie dostać? - spytała Renie. - Kim jesteś? Co to za miejsce? - Szliśmy bardzo długo - zapiszczał ptak smutno. - Nie sądziłem, że w ogóle... - Niespodziewanie wyprostował się i zatrzepotał skrzydłami, jakby zamierzał odlecieć. Renie wstrzymała oddech, lecz ptak z powrotem usiadł wygodnie na gałęzi. - Nie sądziłem, że uda się nam tam dotrzeć - powtórzył. - Mama mówiła, że to trochę potrwa. Szliśmy długo. - Gdzie szliście? Możesz ze mną porozmawiać? Halo? - Renie przysunęła się o krok i zniżyła głos. - Nie chcę ci zrobić krzywdy. Proszę, porozmawiaj ze mną. Ptak spojrzał na nią, a potem nagle wzbił się w powietrze i pomknął w dół zbocza. - Nie sądziłem...! - Zapiszczał przenikliwie, zanim zniknął we mgle. - Jezu Chryste! - Renie opadła na skalistą ziemię bliska płaczu. Opuściła miejsce nad widmową rzeką po to tylko, żeby je zamienić na wyczerpujący pościg i zimne, spowite mgłą zbocze. Będzie musiała długo odpoczywać, zanim podejmie wspinaczkę z powrotem na górę. - Jezu Chryste! Zorientowała się, że zasnęła, dopiero gdy uderzyła brodą o pierś i poderwała gwałtownie głowę. Nie potrafiła powiedzieć, jak długo spała: kilka sekund czy kilka minut. W każdym razie pogrążony we mgle krajobraz wyraźnie pociemniał, cienie w fałdach zbocza nabrały głębi, a perliste niebo przybrało odcień burzowej szarości. Renie dźwignęła się na nogi. Chłodny wiatr coraz bardziej przypominał jej o tym, jak skąpo jest ubrana. Zadrżała i zaklęła cicho na myśl o tym, że będzie musiała spędzić noc pod gołym niebem. Stała temperatura pokojowa nie dokończonego miejsca wyraźnie rozpieściła ją i jej towarzyszy. Poszła kawałek w górę i przystanęła, by się rozejrzeć, zanim światło całkiem zgaśnie. Mgła wyraźnie się podniosła. Możliwe, że jej przyjaciele przeszli tuż obok niej, kiedy spała. Gdy obróciła głowę, wydało jej się, że słyszy rzekę zasłoniętą załamaniem zbocza. Ruszyła w bok w kierunku odgłosu, stawiając stopy ostrożnie pod pewnym kątem i szukając dla nich oparcia. Nie miała butów, dlatego pocieszające było to, że szła po ubitej ziemi, a nie ostrych kamieniach. Rzeka wciąż była niewidoczna. W ogóle już nic nie przypominało Renie pagórkowatego krajobrazu, który opuściła. Zgubiłam się. Szybko się ściemnia. Zatrzymała się na skalnym występie, by złapać oddech, gdy usłyszała ten dziwny odgłos. Wiatr już wcześniej przestał wiać, ale słabe wycie wciąż unosiło się nad jej głową, przeciągłe, podobne do świstu. Renie poczuła dreszcz na karku. Gdy podobny odgłos rozległ się gdzieś przed nią, jej niepokój przerodził się w wyraźny strach. Pierwszy głos ponownie zawył jakby w odpowiedzi na wołanie, przeciągle i nierówno jak jakaś podwodna hiena. Serce Renie przestało bić na moment. Nie było czasu na rozważania - wiedziała tylko, że nie chce zostać osaczona przez te dwie istoty, czymkolwiek były. Ruszyła szybko w poprzek zbocza, potykając się niebezpiecznie w gasnącym świetle, tak że dwukrotnie niemal przypłaciła to życiem. Po prostu idź, nie zatrzymuj się... Nie wiadomo dlaczego nabrała przekonania, że bez względu na to, czym są tamte istoty na zboczu, z pewnością nie wyją dla samego wycia, lecz polują na... coś. Na Renie, jeśli nie dopisze jej szczęście. A może na cokolwiek, co jest ciepłe i się rusza. Ale to nie stanowiło dla niej zbyt wielkiej pociechy. Chłodny wiatr sprawiał, że ciało jej lekko odrętwiało, dzięki czemu nie czuła tak boleśnie licznych zadrapań i stłuczeń. Ale zimno wysysało z niej siły i wiedziała, że nie wytrzyma już długo takiego tempa. Wycie istoty znajdującej się powyżej niej jakby osłabło, lecz zawodzenie drugiego myśliwego rozbrzmiewało równie głośno jak przedtem, jeśli nie głośniej. Renie zdecydowała się spojrzeć za siebie i zaraz tego pożałowała. Coś bladego posuwało się w poprzek zbocza, jakby podążało jej śladami. Ledwo widoczne w mroku, falowało i powiewało jak człowiek okryty prześcieradłem, lecz wydawało się większe i o wiele bardziej przerażająco obce. Po upiornej postaci przepływały nietrwałe cienie - jakaś namiastka twarzy pojawiała się i znikała. A potem zobaczyła, jak w tym miejscu otwiera się ciemny nierówny otwór i wydobywa się z niego żałosne, gulgocące wycie. Gdy rozległa się odpowiedź istoty ze szczytu wzgórza, bardziej oddalonej, ale z pewnością nie aż tak odległej, by miała szansę dotrzeć na górę, ruszyła biegiem w poprzek zbocza, zapominając o ostrożności. Odgłosy polujących myśliwych napełniły ją lodowatym strachem. Wszystko, nawet śmiertelny upadek w dół, byłoby lepsze od spotkania z tymi bezkształtnymi upiornymi istotami. Jej życzenie niemal się spełniło, gdy postawiła stopę na kupie gałęzi, które wzięła za kamień. Straciła równowagę, przez chwilę jeszcze machała ramionami, a potem runęła w dół zbocza. Miała jednak szczęście - na jej drodze znalazło się drzewo powyginane przez wiatr i czas. Gdy wreszcie mocno podrapana wyplątała się z gęstwiny gałęzi, po raz kolejny usłyszała pulsujące wycie, ale teraz dochodziło ono z większej odległości. Radość szybko przeminęła, gdy zdała sobie sprawę, że odgłos dochodzi z dołu - i jest to wołanie trzeciego myśliwego. Jakby na potwierdzenie jej przypuszczeń dwaj pozostali odpowiedzieli z góry, wznosząc się na wyższe tony, jakby wyczuwali, że ich ofiara traci siły, że zbliża się koniec pościgu. Renie przycupnęła, z trudem łapiąc oddech, z głową pełną przerażających myśli. Otoczyli ją - może tylko kierując się zwykłym zwierzęcym instynktem, a może planowali to od początku. Została otoczona. Już wydawało jej się, że widzi najbliższego myśliwego - bladą, upiorną postać, tylko odrobinę bardziej wyraźną niż sama mgła, unoszącą się nad ziemią bez nóg niczym meduza niesiona prądem morskim i kierująca się powoli, lecz nieubłaganie w jej stronę. Serce waliło jej jak młotem. W pewnej chwili jednak zorientowała się, że zaciska dłoń na zapalniczce, więc wyjęła ją zza ubrania. Wiedziała, że to nie ma sensu, ale tak bardzo pragnęła usłyszeć jakiś głoś, czyjkolwiek. Teraz nie potrafiła sobie wyobrazić, jakiego niebezpieczeństwa obawiała się wcześniej, powstrzymując się przed użyciem urządzenia. - Halo, M-martine, kto-kolwiek? - Strach powodował, że słowa grzęzły jej w gardle. - Czy ktoś mnie słyszy? Proszę, odpowiedzcie! Cisza - zamilkli nawet upiorni myśliwi. Gdy ponownie spróbowała sekwencji komendy, widziała dookoła jedynie wirującą mgłę i szare drzewa-cienie. - Martine? Słyszałam cię wcześniej - słyszysz mnie teraz? Głos był cichy, ale zdumiewająco czysty, jakby jej przyjaciele znajdowali się kilka metrów od niej, jakby mieli za chwilę wybiec z zarośli, by ją uratować. - Renie? Czy to ty? Renie. Słyszymy cię. Mów do nas. - Jezu Chryste - powiedziała Renie cicho. - To ty, Martine. - Starała się zachować spokój. Była prawie pewna, że teraz przyjaciele już nic nie mogą dla niej zrobić. Musi przekazać im tyle, ile będzie mogła, opowiedzieć, co widziała i co przeżyła. - Nie opuściliśmy góry - zaczęła. - Gdy się obudziliśmy, was już nie było. Jesteśmy chyba w Białym Oceanie, o którym opowiadali inni. Ale zgubiłam Sam i!Xabbu, a teraz sama też się zgubiłam. - ...Nie rozumiem zbyt dobrze - odpowiedziała Martine. - Gdzie jesteś konkretnie? Nigdzie. Znajdowała się w krainie przerażenia. Zmusiła się, aby sobie przypomnieć to, o czym myślała od tak dawna. - Myślę, że... o Boże, myślę, że jesteśmy w sercu systemu. - Znowu zapiekły ją łzy. - Ale jestem w opałach, potwornych opałach...! Nagle rozległ się trzask za jej plecami. Zerwała się na nogi, przerażona, upuszczając zapalniczkę. Część druga Pieśni o duchach Chłopcy, dziewczęta, do zabawy, dzieci, Księżyc dziś jasno jak słońce świeci. Co tam jedzenie, co tam spanie, Biegnijcie na ulicę, na wspólne figlowanie. Tradycyjna Rozdział 11 Z poważaniem SIEC/WIADOMOSCI: Klubowi bywalcy potraktowani jak dzieci. [obraz: reklama Limuzyny] KOM: Członkowie klubu tylko dla dorosłych Limuzyna bardzo się zdziwili, gdy nastąpiła niemal godzinna przerwa w nadawaniu, w czasie której, jak twierdzą niektórzy z nich, ktoś posługujący się zmienionym albo wręcz sztucznym głosem recytował dziecięce rymowanki. [obraz: anonimowy gość klubu Limuzyna] GOŚĆ: Tak, może i brzmi to zabawnie, ale w rzeczywistości było to dość ponure. Bo w rzeczywistości wcale nie brzmiało to... normalnie. KOM: Szczęśliwy Żongler, korporacja będąca właścicielem Limuzyny oraz kilku innych klubów online, opisał to wydarzenie jako kolejny z serii irytujących dowcipów. [obraz: Jean-Pierre Michaux, rzecznik Korporacji SŻR] MICHAUX: Nie mogliśmy nadawać w czasie największej oglądalności, a przecież połowa naszych klientów to ojcowie, a także i matki, którzy wreszcie położyli dzieci spać i mieli nadzieję na chwilę relaksu i rozrywki. Nikt w takiej sytuacji nie ma ochoty siedzieć i wysłuchiwać kolejnych rymowanek, które właśnie odłożyli. Jeremiah ułożył ostatnią z toreb próżniowych i popatrzył na swoje dzieło. Nie przypominało to specjalnie kuchni, nie było co się oszukiwać, ale będzie musiało wystarczyć. Stosy puszek, pudełek, toreb z racjami żywnościowymi, plastikowe pojemniki z wodą, jedyna sprawna kuchenka halogenowa, którą znalazł w jednym z górnych pokoi, czajnik oraz trzytygodniowy zapas - jeśli będą bardzo oszczędni - najcenniejszego produktu, to jest kawy rozpuszczalnej. Uwięziony pod ziemią i pozbawiony prawdziwej kawy nauczył się już nawet pić te samozaparzające się pomyje i zaczynał tęsknić za poranną filiżanką zaraz po przebudzeniu. Teraz jeszcze bardziej niż przedtem zależało mu, żeby zachować choćby odrobinę normalnego życia. Zmrużywszy oczy, spojrzał na zaimprowizowaną spiżarnię, która zajęła prawie całą metalową szafkę. Uznał, że ostatecznie nie jest najgorzej. A jeśli mieliby pozostać uwięzieni na najniższym poziomie bazy, aż nie skończy się kawa, to może wyjść do tych zbirów z góry. Nie potrafił nawet zmusić się do uśmiechu. Sprawdził baterie w latarce, poprawił kilka pudełek i wstał. Dobry Boże, żyję jak automat. Jesteśmy oblężeni, walczymy o życie, a ja tymczasem przejmuję kontrolę nad kuchnią. Przeszedł okrągłym korytarzem do panelu sterującego, przy którym siedział wpatrzony w monitor Del Ray z miną ponurą niczym krytyk literacki zmuszony do napisania recenzji taniej powieści. Za nim siedział równie ponury Długi Joseph, a na stole obok stały dwie wyciskane butelki wina. Przez chwilę Jeremiah poczuł do niego autentyczną sympatię. Pamiętając o tym, jak sam cierpiał z powodu racjonowania swojej ulubionej kawy, rozumiał, co musi czuć Joseph, kiedy wydziela sobie dawkę trucizny, którą wcześniej wlewał w siebie w ciągu dnia. - I co tam? - zapytał. Del Ray wzruszył ramionami. - Nie potrafię włączyć monitorów kontrolnych. Powinny działać, ale wciąż są wyłączone. Mówiłem ci, nie jestem w tym najlepszy. A co tam u ciebie? - Może być. - Jeremiah przysunął sobie jedno z obrotowych krzeseł i usiadł na nim. - Szkoda że nie kazaliśmy tamtemu Sing-howi włączyć tych kamer, kiedy mieliśmy okazję, ale kto przypuszczał, że będziemy ich potrzebować? - Może twój przyjaciel Sellars znowu się odezwie - powiedział Del Ray bez przekonania. Nacisnął jeden z guzików na konsoli, a potem uderzył w nią dłonią sfrustrowany. - Może jemu uda się coś zrobić. - Gdyby była tu moja Renie, podłączyłaby wszystko, zanimby-ście się obejrzeli - odezwał się Długi Joseph niespodziewanie. - Ona zna się na tym. Przecież ma z tego dyplom i co tam jeszcze. Del Ray spojrzał na niego ponuro, ale zaraz się uśmiechnął. - Jasne. I z wielką przyjemnością posprzątałaby cały ten bałagan, który tu zrobiłem, nie omieszkawszy mi o tym powiedzieć. - Z pewnością by to zrobiła. To bystra dziewczyna. I nic dziwnego, tyle pieniędzy poszło na jej wykształcenie. Uśmiech Dela Raya rozjaśnił się nieco, gdy ten napotkał spojrzenie Jeremiaha. Pieniędzy, które sama zarobiła, pomyślał Jeremiah. Renie opowiadała mu, jak harowała na uczelnianej stołówce. - Zaraz, zaraz - powiedział, odwracając się do Josepha. - Czy ja dobrze słyszałem? Czy ty chwaliłeś się swoją Renie? - Co to znaczy „chwaliłeś się”? - spytał Joseph podejrzliwie. - Chciałem powiedzieć, że zachowywałeś się, jakbyś naprawdę był z niej dumny? Joseph patrzył na niego z ukosa. - Dumny? Pewnie, że jestem z niej dumny. To bystra dziewczyna, tak samo jak jej matka. Jeremiah niemal pokręcił głową ze zdumienia. Zastanawiał się, czy Joseph kiedykolwiek powiedział coś podobnego w obecności Renie, czy też czekał, aż córka zostanie zamknięta w fibramicznym zbiorniku z plazmodalnym żelem. I raczej w to nie wierzył. - Cholera. - Del Ray odepchnął krzesło od konsoli. - Poddaję się. Nie potrafię tego zrobić. To czekanie doprowadza mnie do szału. Myślałem, że gdybyśmy chociaż mogli zobaczyć, co tamci robią na górze, zamiast siedzieć... - Po co nam te kamery - warknął Joseph. - Na nic się nam nie przydadzą w walce z takimi bandytami. Mówiłem warn, powinniśmy raczej poszukać broni, żebyśmy mogli powystrzelać te świnie. Jeremiah chrząknął zrezygnowany. - Dobrze wiesz, że tu nie ma broni. Nikt nie zostawia broni w zlikwidowanej bazie. Joseph pokazał kciukiem na Dela Raya, który siedział wpatrzony w sufit ogromnej podziemnej sali, jakby sam chciał przejąć rolę wyłączonych monitorów. - On ma pistolet. Mówiłem ci, że powinniście mi go dać. Nie widziałeś, jak on wymachiwał tym pistoletem, kiedy się przestraszył. Ręce tak mu się spociły, że mógł mnie zastrzelić niechcący. - Och, nie, znowu - jęknął Jeremiah. - Mówię ci! Nie wiem, czy ten maminsynek w ogóle kiedykolwiek strzelał! Ja byłem w siłach obronnych. - Jasne - wtrącił Del Ray, nie otwierając oczu. - Jestem pewien, że po kilku głębszych ustrzeliliście z kolegami niejednego kurczaka. - Przesunął dłonią po twarzy. - Nawet gdyby pistolet nie był kodowany do mojej ręki i tak byłbyś ostatnią osobą... Del Ray zamilkł nieoczekiwanie i Jeremiah miał go już zapytać. czy nic mu nie jest, gdy nagle tamten usiadł wyprostowany i otworzył szeroko oczy. - O mój Boże - powiedział. - O mój Boże! - Co jest? - spytał Jeremiah. - Pistolet! - Del Ray chwycił się za włosy, jakby miał zamiar wyrwać je wszystkie. - Pistolet! Jest w kieszeni mojej marynarki! - I co z tego? - A marynarka została na górze! Zostawiłem ją tam wczoraj, kiedy znosiłem pojemniki z wodą. Zdjąłem ją, cholera, a kiedy zszedłem, zapytałeś mnie o kamery i... cholera! - Wstał, wciąż trzymając rękę na głowie, jakby się bał, że mu się urwie, gdy opuści dłoń. - Widzisz...? - zaczął Joseph i uśmiechnął się z satysfakcją, lecz Jeremiah natychmiast go powstrzymał. - Nic nie mów. - Odwrócił się do Dela Raya. - Gdzie on jest? W kuchni? Del Ray skinął głową. - Czy naprawdę będzie nam potrzebny? - Jeremiah się rozejrzał. - Sami wiecie, kiedy już tamci tu przyjdą, czy naprawdę przyda nam się ten pistolet? - Czy nam się przyda? - Del Ray patrzył na niego zdumiony. - A jeśli oni się tu dostaną? Będziemy rzucać w nich torbami z mąką? Trzeba wykorzystać każdą możliwość. Muszę go przynieść. - Nie możesz. Zablokowaliśmy windę. Zamknęliśmy te uzbrojone drzwi, tak jak kazał Sellars. Nie ma innej drogi na górę. Nie będziemy ryzykować i otwierać ich ponownie. Przez chwilę Del Ray stał wpatrzony w podłogę, po czym wyprostował się wyraźnie ożywiony. - Chwileczkę. Chyba jednak nie zostawiłem marynarki w kuchni. Myślę, że została przy windzie na najwyższym piętrze w naszej części bazy. Zostawiłem tam zapas wody i zapasowy generator. Tak, myślę, że właśnie tam zdjąłem marynarkę. - Pójdę po nią - odezwał się Joseph pogodnym tonem, lecz obaj jego towarzysze natychmiast go zgasili. - Zamknij się. - Właśnie, Joseph, zamknij się. Del Ray ruszył ku schodom. - Szkoda że musieliśmy zablokować windę z obu końców i nie możemy używać jej do przewożenia rzeczy w górę i w dół. - Byłoby za dużo hałasu! - zawołał za nim Jeremiah. - Jeśli dopisze nam szczęście, tamci nawet się nie zorientują, że tu na dole są jeszcze jakieś pomieszczenia. - Teraz dopiero zauważył, jak głośno rozbrzmiewa jego głos. Za dużo hałasu, dobre sobie, posłuchaj siebie! A jeśli oni mają tam stetoskop albo coś w tym rodzaju i słuchają przez podłogę... Na myśl o pozbawionych twarzy najemnikach - z całej trójki tylko Jeremiah ich nie widział - którzy pełzają po podłodze, stukając w nią jak dzięcioły, poczuł się nieswojo. Przecież nie wiemy nawet, czy są w środku, próbował sobie tłumaczyć. Może nie sforsowali frontowych drzwi wielkich jak wejście do bankowego skarbca. Renie i jej przyjaciele hakerzy potrzebowali co najmniej tyle czasu, żeby je otworzyć. Mimo wszystko nie potrafił odpędzić od siebie sceny, którą sobie wyobraził. Zerknął na Josepha, który upijał wydzieloną porcję górskiej róży z miną urażonej godności, i uznał, że powinien znaleźć sobie jakieś zajęcie. Del Ray wcześniej podważył osłonę konsoli i odsłonił plątaninę kabli zupełnie jak w starej centrali telefonicznej. Jeremiah usiadł na krześle i zaczął włączać kolejne przełączniki. Konsola była podłączona - pod każdym z monitorów żarzyło się czerwone światełko, lecz same ekrany pozostawały nieme. Joseph miał rację. Gdyby była z nami Renie, uporałaby się z tym w kilka minut. Pociągnął za kiść kabli. Większość z nich była podłączona. Wziął do ręki jeden z luźnych i zaczął go wsuwać w wolne wejścia, lecz nic się nie stało. Tak samo było w wypadku drugiego kabla, gdy jednak wziął do ręki trzeci przewód, razem z nim wysunął się inny, który musnął coś na tablicy, powodując chwilowe rozjaśnienie ekranów. Jeremiah natychmiast wyplątał przewód i z nadzieją zaczął go wpasowywać w kolejne wejścia. I nagle ekrany ponownie obudziły się do życia. Jeremiah wcisnął mocniej kabel bardzo dumny z siebie. Teraz widzieli, co się dzieje na zewnątrz bunkra. Nie musieli już czekać pozbawieni jakichkolwiek informacji. Zanim zdążył poinformować Długiego Josepha o swoim zwycięstwie, coś przyciągnęło jego uwagę. Na jednym z ekranów zobaczył wypełniony drzewami i krzewami prostokąt obramowany ciemnością. Długo wpatrywał się w ten obraz, zanim zrozumiał, co zobaczył. Miał przed sobą ogromną bramę widzianą z wewnątrz. Brama była otwarta. Gdzieś z góry dobiegły trzy głośne trzaśnięcia. Długi Joseph zerwał się na nogi i zaklął, zrzucając na podłogę wyciskaną butelkę. Jeremiah poczuł zimny dreszcz. - Del Ray! - zawołał. - Del Ray. czy to ty?! Obaj nasłuchiwali, a Joseph raz przynajmniej nie odezwał się ani słowem. Nie usłyszeli żadnej odpowiedzi, jedynie echo głosu Jere-miaha. - Czy on strzela z tego pistoletu? - zapytał Joseph ochrypłym nerwowym szeptem. - A może ktoś strzela do niego? Jeremiah miał wrażenie, że okrzyk wyssał mu całe powietrze z płuc. dlatego jedynie pokręcił głową. Przez chwilę stał nieruchomo, przestraszony i zdezorientowany, zastanawiając się, czy powinni zgasić światła i się ukryć. Potem spojrzał na konsolę. Wpatrzony w ekran próbował wywnioskować coś z niemal monochromatycznych obrazów, na których, jak mu się wydawało, dostrzegał tu i ówdzie jakiś ruch, lecz nic konkretnego. Który pokazuje górne piętro, tam, gdzie jest Del Ray? Wreszcie rozpoznał wnękę windy - nie zobaczył samej windy, która była jedynie ciemną plamą, tylko starą tablicę z informacją na temat maksymalnego obciążenia dźwigu, którą oglądał tyle razy, że czasem powtarzał w myślach jej treść. Zdążył jedynie pomyśleć: Zabawne, że przy takiej ilości sprzętu nie mają tu windy towarowej - i zaraz zobaczył niewyraźny zarys nóg na podłodze na skraju ekranu. Obraz był zbyt ciemny, by zobaczyć cokolwiek dokładnie, lecz mimo to Jeremiah nie miał wątpliwości, czyje to nogi leżą nieruchomo obok ciemnej plamy drzwi windy. Drogi panie Ramsey. Kiedy odwiedził mnie pan po raz. pierwszy, pomyślałam, że jest pan bardzo miłym człowiekiem. Wiem, że pan być może odniósł inne wrażenie, że wydalam się panu podejrzana. Już samo to, iż mnie pan wysłuchał, nie wyjawiając swoich myśli, było miłe z pana strony, bo Z pewnością uznał mnie pan wtedy za zwariowaną staruchę. I pewnie utwierdzi się pan w swoich przypuszczeniach, kiedy przeczyta pan to, co mam do powiedzenia. Ale już mnie to nie obchodzi. Gdy zaczęłam się starzeć, zaczęłam się też martwić, że mężczyźni nie patrzą już na mnie tak jak kiedyś. Nigdy nie byłam specjalnie ładna, ale kiedyś byłam młoda, a na to mężczyźni zwracają uwagę. Kiedy przestali, zmartwiłam się, lecz pomyślałam, że teraz przynajmniej będą traktować mnie poważnie. Kiedy jednak nadeszły wszystkie te wydarzenia, bóle głowy i związane z nimi problemy i zaczęłam mówić na temat choroby Tandagore ‘a, ludzie, owszem, patrzyli na mnie, lecz jak na kogoś, kto ma nie po kolei w głowie. Pan jednak potraktował mnie poważnie. Miły z pana człowiek. Nie myliłam się co do pana. Zajmuję się czymś, co trudno jest wyjaśnić, i jeśli się mylę, wyląduję w więzieniu. Jeśli zaś mam rację, zginę. Nie tak łatwo coś udowodnić, założę się, że tak pan teraz myśli. Pisząc ten list, chcę panu powiedzieć, że nawet jeśli zwariowałam, to ja czuję inaczej, i robię to ze świadomością, iż wydaje mi się to bezsensowne. Gdyby jednak pan usłyszał głosy, które słyszę, czy które słyszałam, postąpiłby pan podobnie. Nie wątpię w to, ponieważ wiem, jakiego rodzaju jest pan człowiekiem. Zanim przejdę do dalszych rzeczy, wyznam panu coś jeszcze. Teraz czuję się lekka, jakbym zrzuciła z siebie ciężki płaszcz i szła pi; śnieg. Może później zmarznę, teraz jednak jestem szczęśliwa bez tego ciężaru. Bo widzi pan, ten ciężar to udawanie, a ja teraz mogę mówić prawdę. Dlatego powiem panu coś, czego w innych okolicznościach nigdy bym panu nie powiedziała. Powinien się pan ożenić. Jest pan dobrym człowiekiem, który pracuje zbyt ciężko i który za dużo czasu spędza w biurze, a za mało w domu. Wiem, co pan teraz myśli: o czym gada ta zwariowana dama polsko-rosyjskiego pochodzenia? Ale ja uważam, że powinien pan znaleźć kogoś, z kim mógłby pan dzielić życie. Nie wiem nawet, jaką pleć pan woli, mężczyzn czy kobiety, I wie pan co? Nie ma to dla mnie znaczenia. Niech pan znajdzie kogoś, z kim mógłby pan zamieszkać, dla kogo chciałby pan wracać do domu. Jeśli to możliwe, niech pan ma dzieci. Dzięki dzieciom życie nabiera sensu. A teraz wrócę do mojej opowieści, opowiem o głosach, Obolos Entertainment Corporation i Feliksie Jongleurze. I jeśli wciąż będzie pan mnie uważał za wariatkę, to przynajmniej zrozumie pan, dlaczego robię to, co robię. Chcę o tym opowiedzieć, żeby ktoś o tym wiedział. Wie pan, że gdyby żyło moje dziecko, byłoby mniej więcej w pana wieku? Chyba myślę o tym zbyt dużo. Kiedy skończę swoje wyjaśnienia, zostanie panu już tylko jedno do zrobienia. Zdaje się, że istnieje coś takiego jak pełnomocnictwo? Jako adwokat z pewnością zna się pan na tym. Jeśli więc zniknę, zajmie się pan sprzedażą mojego dobytku, dobrze? W większości chodzi o drobne przedmioty niewarte zachodu, ale pozostają jeszcze udziały w Obolos i mój dom. Nie mam żyjących krewnych, a moje udziały wydają mi się trefne, jak by powiedziała moja matka. Dlatego proszę, Żeby pan sprzedał udziały i dom i przekazał pieniądze na szpital dziecięcy w Toronto, dobrze? Siedzę przy biurku, patrzę w ekran i nie wiem, od czego zacząć moje wyjaśnienia. Głosy nie pojawiły się w czasie naszego pierwszego spotkania. Jeśli pochodzą Z mojej głowy i mają coś wspólnego z bólami głowy, to zrobię z siebie głupca. Ale wie pan co? Nic mnie to nie obchodzi - Cierpią dzieci, te pogrążone w śpiączce, a pewnie także i inne - głosy, które mówią do mnie. Muszę zaryzykować ze względu na te dzieci. Jeśli się mylę, to po prostu zamkną jeszcze jedną staruchę. Jeśli nie, to i tak nikt mi nie uwierzy, nawet pan, ale przynajmniej spróbuję coś zrobić. A zatem wracam do moich wyjaśnień. Głosy, a teraz jeszcze czarna wieża. Podobna do zamku z opowieści mojej matki. Ale pójdę tam, dostanę się do środka i spróbuję odkryć prawdę... - ...I tyle. Jeszcze tylko podpis: „Z poważaniem, Olga Pirofsky” - skończył Ramsey. Pierwsza przerwała milczenie Kaylene Sorensen. - Biedna kobieta! Rzeczywiście, biedna kobieta. - Sellars pochylił się i przymknął oczy. Ustawił swój wózek w najciemniejszym kącie pokoju, lecz najwyraźniej przeszkadzała mu nawet ta odrobina światła słonecznego wpadająca przez szczelinę między zasłonami. - Dzielna. Idzie prosto do jaskini lwa. - Chyba nie sądzisz, że mogliby ją zabić, co? - Ramseyowi wciąż drżały ręce - list od Olgi bardzo go poruszył. - Nie postąpiliby zbyt mądrze. Jeśli przyłapią ją na nielegalnym wkroczeniu na teren Korporacji J, to chyba po prostu wyrzucają stamtąd, może każą aresztować? Sellars pokręcił głową bez przekonania. - Zrobiliby tak, gdyby Jongleur i jego wspólnicy nie mieli nic do ukrycia. Tylko czy myślisz, że twoja klientka będzie siedziała cicho, jeśli ją złapią? Czy nie będzie raczej próbowała narobić jak największego hałasu? - Westchnął. - Jest jeszcze inny problem. Co ona może im powiedzieć na twój temat? - Co? - spytał Ramsey wyraźnie zaskoczony. - Nie rozumiem. - Jeśli tak to wygląda, jak twierdzi Sellars - wtrącił major So-rensen - to z pewnością będą ją wypytywali. A jeśli są tacy, na jakich wyglądają, to z pewnością dowiedzą się tego, czego będą chcieli. Cokolwiek myślisz, uwierz mi - widziałeś przecież chłopców generała Yacoubiana. Co ona wie na twój temat i o całej tej sprawie? Catur Ramsey zauważył nagle, że jego serce bije coraz szybciej. Zrobił krok do tyłu i opadł na jedno z błyszczących metalowych krzeseł. Tanie serwomotory próbowały przez chwilę dostosować siedzenie do jego postaci, ale szybko umilkły. - Chryste. - Nie rozumiem tylko, Sellars - mówił Sorensen dalej - co to za gadki o tych głosach. Czy chodzi o zwykłe gadanie, takie jak rozmowy z moją córką albo ze mną? Czy to jakieś sztuczki? A może ona po prostu... rozumiesz... zbzikowała? - Nie wiem - odparł starzec. Sprawiał wrażenie równie zakłopotanego jak Ramsey. - Podejrzewam, że chodzi o coś bardziej skomplikowanego. Dobry Boże, musimy ją powstrzymać! - Ramsey zsunął się na krawędź krzesła, na co mechanizm odpowiedział urażonym jękiem. - Nie możemy pozwolić, żeby tak po prostu wpakowała się w całą tę sprawę bez względu na to, czy stanowi dla mnie jakieś zagrożenie, czy nie. Nie miałem okazji opowiedzieć jej nawet połowy z tego, czego się dowiedziałem. O tych głosach też nic nie wiem, mimo to została w to w jakiś sposób wciągnięta - niezależnie od twoich poczynań, Sellars - i wciąż uważa, że mogą być wytworem jej wyobraźni. - Zastanawiał się przez chwilę, a potem bezradnie opadł na krześle. - Boże, biedaczka. - Czy odpowiedziałeś na jej list? - zapytał major Sorensen. - Oczywiście! Natychmiast wysłałem jej wiadomość, żeby jak najszybciej skontaktowała się ze mną. Żeby nie robiła niczego, zanim ze mną nie porozmawia. - Ramsey poczuł ucisk w żołądku, gdy zobaczył wyraz twarzy wojskowego. Potrzebował zaledwie kilku sekund, żeby wszystko zrozumieć. - Cholera. Dałem jej numer do tego motelu. Sorensen pokręcił głową w geście irytacji i natychmiast wstał. - W porządku. Wyjeżdżamy stąd. Kaylene, zajmij się dziećmi, a ja zacznę pakować rzeczy. Sellars, musimy oddać wózek i może już nie uda nam się wypożyczyć innego. Obawiam się, że będziesz musiał wrócić do schowka na zapasowe koło. Może wojsko jeszcze nas nie szuka, jeśli rzeczywiście Yacoubian działał tylko we własnym imieniu, ale zbyt łatwo cię zapamiętać. - Dokąd jedziemy, Mikę? - Kaylene Sorensen, zahartowana żona wojskowego, już pakowała drobiazgi. - Czy nie możemy wrócić do domu? Moglibyśmy ukryć gdzieś pana Sellarsa, prawda? Może zostałby przez jakiś czas u pana Ramseya? Christabel musi wrócić do szkoły. Nawet Catur Ramsey dostrzegł cierpienie pod maską opanowania jej męża. - Kochanie, chyba na razie nie możemy wrócić do domu. Nie mam pojęcia, dokąd pojedziemy - po prostu wyjeżdżamy stąd. - Muszę się skontaktować z Olgą, zanim wyjedziemy - powiedział Ramsey. - Może istnieje szansa powstrzymania jej przed tym, co chce zrobić. Jestem jej to winien. - Wręcz przeciwnie - odezwał się Sellars nieoczekiwanie. Od jakiegoś czasu siedział pogrążony w milczeniu, z zamkniętymi oczami, niczym jaszczurka wygrzewająca się na słońcu. Teraz podniósł głowę i otworzył dziwnie żółte oczy. - Wręcz przeciwnie, nie wolno nam jej powstrzymywać. Wiem też, dokąd powinniśmy się udać. A przynajmniej niektórzy z nas. - O czym ty mówisz? - zapytał Sorensen. Mówiłem wam, że w ostatnich dniach działo się wiele dziwnych rzeczy, jeśli chodzi o Bractwo Graala. Dokładnie wszystko obserwowałem, starając się zrozumieć wydarzenia w sieci, które były pilnie strzeżone, i zauważyłem pewne nieprawidłowości w życiu bractwa, a także jego członków. Podobnie było w małym królestwie Jongleura. Bez wątpienia nastąpiły zakłócenia programowe, dezorganizacja. - I co z tego? - dopytywał się Ramsey zniecierpliwiony. - A to, że zamiast powstrzymywać twoją panią Pirofsky przed udaniem się do Korporacji J, powinniśmy raczej jej pomóc dostać się tam. Już i tak zbyt często korzystałem z pomocy niewinnych w tej mrocznej sprawie. Sorensenowie wiedzą coś na ten temat. Olga Pirofsky przynajmniej sama podjęła decyzję. Zobaczymy, w jaki sposób moglibyśmy jej pomóc i jak ją ochronić, gdy już tam się znajdzie. - To... czyste szaleństwo. - Ramsey podniósł się tak gwałtownie, że niemal strącił tacę do kawy. - Ona na to nie zasłużyła. Nie ma pojęcia, w co się pakuje! Na chwilę w słomianych oczach Sellarsa pojawił się błysk - błysk powietrznego drapieżcy, którym niegdyś był. - Nikt na to nie zasłużył, panie Ramsey. Kto inny jednak rozdawał karty, a my nie mamy wyjścia - musimy rozegrać swoją partię. - Odwrócił się do Sorensenów, którzy przyglądali mu się uważnie - major z profesjonalnym, choć niechętnym zainteresowaniem, jego żona zaś z rosnącym zaniepokojeniem. - Was nie mogę do niczego zmuszać, ale wiem, dokąd ja jadę i dokąd także uda się pan Ramsey, jak sądzę, gdy tylko się zastanowi. - To znaczy...? - Mikę, w ogóle nie rozmawiaj z nim na ten temat - rzekła Kay-lene Sorensen. - Nie chcę nic o tym słyszeć. To czyste szaleństwo...! - Do Nowego Orleanu naturalnie - powiedział pan Sellars. - Do jaskini bestii. Nasz los wydaje się przesądzony i dziwię się, iż nie wpadłem na to wcześniej. Znowu byli w drodze. Christabel nie bardzo wiedziała dlaczego, ale w takich chwilach nie miało to większego znaczenia. Zastanawiała się tylko, czy kiedy już będzie starsza, ludzie zaczną jej mówić pewne rzeczy, wyjaśniać, czy też po prostu jako dorosła będzie wiedziała. Ale najbardziej zasmuciło ją to - nawet bardziej niż wiadomość, iż muszą opuścić tamten motel właśnie wtedy, gdy znalazła automat z cukierkami - że pan Sellars miał wrócić na tył samochodu, tam gdzie tato normalnie trzymał zapasowe koło. Gdy Christabel nadeszła, starzec siedział w drzwiach vana i czekał, aż ojciec skończy przygotowania i pomoże mu wejść do środka. - W porządku, mała Christabel - uspokoił ją, kiedy mu wyznała, czym się smuci. - Mnie to specjalnie nie przeszkadza. I tak już na niewiele przydaje mi się moje ciało. Jeśli tylko mój umysł pozostaje wolny. Jak to mówi Hamlet? Mógłbym zostać zamknięty w łupinie orzecha i być panem nieskończonych przestworzy...” czy coś takiego. Przez chwilę wyglądał na bardzo zasmuconego. Jeśli miał zamiar ją pocieszyć, pomyślała Christabel, to chyba mu się nie udało. - Mama mówi, że masz w sobie druty - odezwała się wreszcie. - Czy to prawda? Sellars roześmiał się cicho. - Chyba tak, moja mała przyjaciółko. - Czy to boli? - Nie. To znaczy odczuwam ból, ale raczej z powodu poparzeń... i innych starych ran. A poza tym większość z tych drutów już nie jest drutami. Dzięki uzyskanej pomocy wiele w moim wnętrzu zostało zmienione. Rozumiesz? Kilku bezrobotnych nanoinżynierów chciało zarobić na boku trochę kredytów. Christabel nie była pewna, czy rozumie, o czym mówi starzec. Słowo „nanoinżynierowie” kojarzyło jej się z Nanoo sukienką Op-helii Weiner. Gdy wyobraziła sobie inżynierów w eleganckich sukienkach, które zmieniają kolory i kształty, niespecjalnie poczuła się mądrzejsza, więc zarzuciła tę myśl jak wiele innych. - Chce pan powiedzieć, że miał pan druty i już nie ma? - Druty to już przeżytek, szczególnie gdy istnieje tyle innych sposobów transmitowania wiadomości. Chyba mówię rzeczy, które nie do końca rozumiesz, mam rację? A pamiętasz, kiedy prosiłem cię, żebyś mi przynosiła mydło do jedzenia? Skinęła głową zadowolona, że znowu rozmawiają o czymś, co rozumie. - Czasem muszę jeść takie dziwne rzeczy, ponieważ moje ciało wytwarza coś nowego dla mnie albo naprawia coś, co nie działa tak jak powinno. Od czasu do czasu zjadam też kawałeczki polimeru – 1 Tragiczna historia Hamleta księcia Danii, William Shakespeare, tłum. Maciej Słomczyński, Kraków, 1978. plastiku, jak byś powiedziała. Kiedy indziej potrzebuję więcej metalu. Czasem wystarczyłyby pigułki, ale zwykle nie zawierają wszystkiego, czego mi trzeba. Dawniej w ciągu tygodnia zjadałem po kilka miedzianych monet, lecz to już przeszłość. - Skinął głową i uśmiechnął się. - Nieważne, Christabel. Mam w sobie dziwne rzeczy, ale to wciąż jestem ja. Mnie nie obchodzi, co ty masz w sobie. Przecież wciąż możesz być moją przyjaciółką, prawda? Przytaknęła mu skwapliwie. Wcześniej nie miała nic złego na myśli, a już na pewno nie to, że nie może być jego przyjaciółką. Po prostu uwaga matki nie dawała jej spokoju przez cały dzień. Chciało jej się płakać na myśl o tym, że w środku pana Sellarsa znajdują się jakieś ostre druty. - Ach, jeszcze chwileczkę, Christabel - powiedział Sellars i dał znak panu Ramseyowi, żeby podszedł. Christabel widziała, że ciemnoskóry mężczyzna nie jest szczęśliwy, ponieważ nie uśmiechnął się do niej, a ona wiedziała, choć znali się tak krótko, że należy do ludzi, którzy niemal zawsze uśmiechają się do dzieci. - Czuję się okropnie - rzekł Ramsey do pana Sellarsa. - Zachowałem się jak idiota, lecz wciąż trudno mi jest traktować to wszystko poważnie! Martwić się o to, że jesteśmy śledzeni. To przypomina kiepski film szpiegowski z sieci. - Nikt cię nie wini - odparł Sellars łagodnie. - Chciałem tylko cię zapytać o coś, zanim skryję się w swoim podróżnym sanctum sanctorum. Czy miałeś jakieś wiadomości od czasu naszej rannej rozmowy? - Nie. - A czy mogę coś zasugerować? Gdybyś był na jej miejscu i robił coś równie niebezpiecznego i problematycznego jak ona, a twój prawnik przysłałby ci wiadomość następującej treści: „Nie rób niczego, zanim się ze mną nie skontaktujesz”, co byś pomyślał? Christabel widziała, że Ramsey próbuje coś wymyślić, tak jak ona, kiedy nauczycielka zadaje jej pytanie, a ona nie słuchała. - Nie wiem. Pomyślałbym pewnie, że mój adwokat próbuje odwieść mnie od tego zwariowanego pomysłu. - Właśnie. I czy wtedy próbowałbyś mu odpowiedzieć? Teraz, mimo iż pan Sellars przypominał pohukującą sowę, pan Ramsey wyglądał dokładnie tak samo jak Christabel, gdy nauczycielka zaczynała na nią krzyczeć. - Nie, nie. Na pewno nie, jeśli rzeczywiście zdecydowałbym się to zrobić. - Ona pewnie myśli podobnie. Jeśli więc wolno mi coś zasugerować, to wyślij jej taką wiadomość: „Wiem, co zamierzasz, i możesz mi wierzyć albo nie, ale zgadzam się z tobą i chcę ci pomóc dostać się do środka. Proszę, skontaktuj się ze mną”. - Jasne. Oczywiście. - Ramsey odwrócił się na pięcie i pomaszerował szybko z powrotem do motelu. - No cóż, Christabel - rzekł pan Sellars. Widzę, że tato szykuje się, żeby mnie zapiąć w siedzeniu pilota. Najlepsi kapitanowie zawsze prowadzą z tyłu. Albo nawet z dołu. - Roześmiał się, lecz Christabel chyba nigdy wcześniej nie widziała go tak smutnego. - Ani się obejrzysz, jak znowu mnie wypuszczą. A zatem miłej podróży i do zobaczenia. Chłopiec siedział już w samochodzie. Christabel była zbyt przygnębiona i przestraszona, dlatego nie zwracała na niego większej uwagi. - O co chodzi, mu’chita? - zapytał. Zignorowała jego pytanie, próbując zrozumieć, dlaczego pan Sellars wydawał się taki inny niż zwykle - taki ciemny w środku, pod uśmiechem, taki cichy i zmęczony. - Hej, malutka, mówię do ciebie! - Wiem - powiedziała. - Myślę. Pogadaj z samym sobą. Zaczął ją przezywać, ale ona nie zwracała na niego uwagi. Wiedziała, że gdyby jej matka nie pojawiała się co jakiś czas z kolejnymi bagażami, to pewnie by ją trącił łokciem albo uszczypnął. I tak by się tym nie przejęła. Pan Sellars był smutny. Działo się coś złego - coś gorszego od najgorszych rzeczy, o które martwiła się jeszcze przed tym, gdy rodzice dowiedzieli się o wszystkim. - No już dobrze, powiedz mi, o czym myślisz. Podniosła głowę, ponieważ zdziwiło ją brzmienie głosu chłopca. Wcale nie wyglądał na rozgniewanego, a przynajmniej nie widziała tego wyraźnie. - Myślę o panu Sellarsie - odpowiedziała. - Dziwny viejo. - Boi się. - Jasne. Ja też. Nie od razu dotarło do niej to, co usłyszała. Spojrzała na niego uważniej, żeby się upewnić, że to ten sam złośliwy chłopak z dziurami po zębach. - Ty się boisz? Patrzył na nią przez chwilę, jakby się spodziewał, że zacznie z niego żartować. - Nie jestem głupi. Słyszałem, o czym rozmawiali. Wojskowi chcieli ich zabić. Niezła draka, kuma? Azules, policja i inni raczej nie biegają za kimś takim jak twoja mamusia i twój tatuś, a za dzieciakami takimi jak ja albo za groźnymi przestępcami. Ale jeśli twój tato wykradł z wojskowej bazy el viejo i zabrał z sobą rodzinę, to nawet taka mała gatita jak ty, no, rozumiesz, ma poważne kłopoty. - Spojrzał na zewnątrz. - Chyba się stąd wyniosę - dodał i zaraz zerknął na nią. - Powiesz komuś, to cię załatwię. Nie ściemniam. Jeszcze kilka dni temu na wieść o tym, że chłopiec chce uciec, Christabel zatańczyłaby z radości. Teraz zaś jeszcze bardziej się przeraziła i poczuła się jeszcze bardziej osamotniona niż przedtem. Działo się coś bardzo, bardzo złego, lecz Christabel nie wiedziała co. Długi Joseph, uzbrojony w pomalowaną na czerwono siekierę przeciwpożarową, skradał się korytarzem równie zwinnie, tak sądził, jak jego przodkowie z plemienia Żulu. Jeremiah Dako pozostał przy nodze od stołu, którą omal nie zaatakował Josepha i Dela Raya, gdy pojawili się niespodziewanie w bazie. Uznał taką broń za wystarczającą, ponieważ nie wyobrażał sobie zbyt wielu sytuacji, w których miałby okazję przyłożyć komukolwiek. Jeremiah nie miał ochoty zabierać z sobą Josepha, lecz nie zdołał go namówić, by pozostał przy sprzęcie oraz dwójce podopiecznych, Renie i!Xabbu. Ponadto obawiał się, że sam może nie dać rady przynieść Dela Raya, dlatego stawiał jedynie pozorny opór w ich krótkiej dyskusji. Musiał przyznać, że chociaż raz Joseph Sulaweyo trzymał gębę na kłódkę. Teraz jego towarzysz zatrzymał się przy skrzyżowaniu korytarzy i wykonał przesadnie szeroki gest, przykładając palce do ust, a drugą ręką pokazał na korytarz z prawej strony. Niedorzeczność całej sytuacji - Jeremiah doskonale wiedział, gdzie się znajdują i gdzie leży bez ruchu Del Ray - przypomniała mu nagle o grożącym im niebezpieczeństwie. Gdzieś tam są ludzie, którzy chcą nas zabić. Ludzie uzbrojeni w pistolety i nie wiadomo, w co jeszcze. Może ci sami, którzy pobili na śmierć doktor Susan. Wiedział, że jeśli natychmiast nie odrzuci tej myśli, nogi odmówią mu posłuszeństwa. Na szczęście żar gniewu dodawał mu energii. Jeremiah położył dłoń na piersi Josepha, odpowiadając na wściekłe spojrzenie starszego towarzysza najbardziej stanowczym spojrzeniem, na jakie potrafił się zdobyć, i wysunął się do przodu na samą krawędź zakrętu. Posuwał się na rękach i nogach, aż zobaczył stopy Dela Raya - jedna była tylko w skarpetce, a but leżał pół metra od niej. Jeremiahowi aż zrobiło się niedobrze. Dalej, stary. Co innego możesz zrobić? Ruszaj. Przekonany, że w każdej chwili ktoś może się wynurzyć z cienia - co byłoby jeszcze gorsze niż strzał z ukrycia, tak przynajmniej mu się wydawało - Jeremiah posuwał się w kierunku Dela Raya... a przynajmniej jego nóg... O Boże, a jeśli rozwalili go na pół serią jednego z tych karabinów maszynowych? Pokonał kolejne kilka metrów po wykładzinie tak starej i wytartej. że czuł pod brzuchem plamy zimnego betonu. Wreszcie znalazł się na tyle blisko, że wystarczyło wyciągnąć rękę i dotknąć pozbawionej buta stopy Dela Raya. Była ciepła i żywa, lecz to niewiele mówiło - upłynęło zaledwie kilka minut od tamtego wydarzenia. Z zamkniętymi oczami, jeszcze bardziej przestraszony niż na początku, przesunął dłoń wzdłuż zewnętrznej strony nogi Dela Raya, aż poczuł pod palcami koszulę leżącego, potem jego ramię, bark, a nawet podstawę podbródka. A zatem Del Ray był w jednym kawałku. Jeremiah właśnie uniósł rękę, by przywołać Josepha, gdy nagle usłyszał głos tuż przy uchu: - Gdzie dostał? W brzuch? Między oczy? Gdy serce Jeremiaha zsunęło się z jego gardła na swoje normalne miejsce, Jeremiah obejrzał się i popatrzył groźnie. - Zamknij się! Musimy go stąd wyciągnąć. - Ale chyba mamy problem - wyszeptał Joseph. - Z tamtej strony rura przygniotła mu ramię. Jeremiah, nieco ośmielony, jako że minęła minuta i nikt nie przyłożył mu lufy do pleców, przyklęknął obok Dela Raya. Dotknął piersi leżącego - wydało mu się, że wyczuł oddech - a potem przyłożył dłoń z boku szyi i wyczuł puls. Ulga szybko stopniała, gdy odwróciwszy dłoń, ujrzał na niej coś ciemnego i lepkiego. - Chryste! Krwawi z głowy! - W takim razie nie żyje - rzucił Joseph rzeczowo. - Nikt nie dostaje kulki w głowę, a potem wraca do pracy w poniedziałek. - Zamknij się i pomóż mi. Musimy go stąd zabrać, żebym mógł go lepiej obejrzeć. Joseph miał rację - rzeczywiście w poprzek ramienia Dela Raya leżała długa ciężka rura grubości butelki od wina. Odrzucili ją na bok nie bez trudu. Jeremiah drgnął, gdy rozległ się dźwięk metalu uderzającego o podłogę, ale i odetchnął z ulgą. Może Del Ray wcale nie jest ranny. Może tylko uderzyła go ta rura w ciemności. Jeremiah spojrzał w górę i poczuł, że jego serce po raz kolejny przestaje bić. Z sufitu nad ich głowami zwisały pod różnym kątem ciężkie żelazne rury, przeważnie połączone z instalacją tylko jednym końcem, jakby jakaś ogromna dłoń sięgnęła z dołu i częściowo je wyrwała. Wydawało się, że plątanina żelaznych bierek może spaść w każdym momencie. Dał znak Josephowi i zaczęli ciągnąć Dela Raya w kierunku korytarza. W ostatniej chwili Jeremiah przypomniał sobie o pistolecie. Zawahał się, gdy pomyślał, że miałby spędzić jeszcze choćby sekundę na otwartej przestrzeni i pozostawić Dela Raya bez opieki. Co im przyjdzie z jednego pistoletu i kilku nabojów? Joseph zaczął wydawać odgłosy zniecierpliwienia. Jeremiah wahał się jeszcze przez moment, a potem popełzł z powrotem, starając się posuwać ostrożnie pod plątaniną rur. Marynarka Dela Raya leżała w cieniu niemal niewidoczna. Jeremiah przyciągnął ją do siebie i zaczął przeglądać kieszenie, a gdy tylko poczuł gładki ciężki metal, natychmiast uciekł z niebezpiecznego miejsca. Podczas gdy Joseph sprawdzał odczyty pojemników wirtualnych, Jeremiah położył Dela Raya na kocu rozłożonym na stole konferencyjnym w jednym z bocznych pokoi. Po lewej stronie głowy młodego mężczyzny znalazł wyraźne wybrzuszenie, przez które przechodziła długa, lecz płytka rana. Gdy odsunął dłoń, na jego palcach została krew. Jeremiah bardzo chciał wierzyć, że jest to jedyna rana, jednak koszula wokół kołnierzyka, a także u góry pleców leżącego także była ciemna i wilgotna. Miał nadzieję, że to krew z rany głowy, lecz nie miał pewności. Może najpierw został postrzelony, a potem, upadając, złapał się rury? Zadowolony, że Del Ray przynajmniej oddycha, Jeremiah zaczął rozcinać scyzorykiem jego koszulę. Długi Joseph wrócił z głównej sali i przyglądał mu się z wyrazem twarzy trudnym do odgadnięcia, ale przysunął się, gdy poprosił o to Jeremiałi, i pomógł przewrócić ciało Dela Raya, tak by Jeremiałi mógł obejrzeć plecy rannego. Jeremiałi wylał trochę wody z wyciskanej butelki na postrzępiony kawałek koszuli i zaczął zmywać krew, zadowolony, że wciąż mają światło nad głową - poczuł dreszcz na myśl o tym, że mógłby przeoczyć jakąś ranę, gdyby robił to przy świetle latarki. Z ulgą stwierdził, że nigdzie nie widać innego skaleczenia. Wyjął z apteczki niewielką butelkę i skropił cieczą względnie czysty kawałek koszuli Dela Raya, po czym zabrał się do obmywania rany na głowie. - Czego ty używasz? - zapytał Joseph. - Alkoholu. Ale on nie jest do picia. - Wiem - rzucił Joseph z odrazą. Może z własnego doświadczenia, pomyślał Jeremiah, lecz nie powiedział tego głośno. Krawędź rany była nierówna, ale Jeremiah sprawdził delikatnie, że nie jest głęboka, co oznaczało, że nic nie weszło w ciało głębiej. Uspokojony nieco, przygotował tampon z mokrej koszuli i obwiązał go na ręku oderwanym rękawem, a potem przy pomocy Josepha z powrotem odwrócił Dela Raya na plecy. Młody mężczyzna jęknął tak żałośnie, że przez chwilę Jeremiah znieruchomiał, przerażony, iż zrobił coś nie tak. A potem Del Ray zamrugał gwałtownie i otworzył oczy. Przez chwilę rozglądał się nieprzytomnie, oślepiony jaskrawym światłem świetlówek. - Czy to... wy? - spytał wreszcie. Nie wiadomo, kogo miał na myśli, ale Jeremiah postanowił, że nie będzie się wdawał w szczegóły. - Tak, to my. Jesteś bezpieczny. Zdaje się, że oberwałeś w głowę. Co się stało? Rozległ się kolejny jęk, lecz tym razem był to raczej wyraz frustracji niż bólu. - Ja... sam nie wiem. Szedłem już z powrotem, gdy nagle usłyszałem w górze bum! - Mrużąc oczy, spróbował obrócić głowę na bok, w czym przeszkadzał mu zaimprowizowany opatrunek. Jeremiah nachylił się i osłonił mu oczy. - Chyba... myślę, że ci tam na górze używają jakichś środków wybuchowych. Próbują się przebić do nas. - Zamrugał i wolno podniósł rękę do głowy. Otworzył szerzej oczy, gdy wymacał bandaż. - Co... mocno dostałem? Niezbyt - odparł Jeremiah. - Chyba spadła rura. To brzmi sensownie, jeśli założyć, że spowodowali jakiś wybuch tam na górze. Słyszałem huki, chyba trzy - bum, bum, bum! - Czy to znaczy, że próbują nas zbombardować? - spytał Joseph. - Głupcy. Nie wykurzą mnie stąd tak łatwo. Jak zrobią dziurę, to wyjdę przez nią i rozwalę kilka łbów. Jeremiah wywrócił oczami. - Co do jednego ma rację - zwrócił się do Dela Raya. - Myślę, że nie przyjdzie im łatwo przebić się przez ten beton albo przez drzwi windy. Del Ray mruknął coś pod nosem i usiadł. Jeremiah próbował go powstrzymać, lecz bez powodzenia. Poza tym, że ranny zbladł i drżał, nie było widać żadnych innych zmian. - Pytanie tylko - powiedział Del Ray - jak długo będziemy musieli się przed nimi bronić? Tydzień? Tyle może wytrzymamy. Ale nie możemy ich odpierać w nieskończoność. - Na pewno nie, jeśli będziesz podchodził pod spadające rury - warknął Joseph. - Mówiłem ci, żebyś mi pozwolił tam pójść. Jeremiah, zmęczony i poirytowany, nie mógł się oprzeć pokusie. - Wiesz co, Del Ray, cieszę się, że cię zobaczyłem bez koszuli. Joseph miał rację - rzeczywiście jesteś przystojnym młodzieńcem. - Co? - Długi Joseph podskoczył i niemal splunął oburzony. - O czym ty mówisz? Nic takiego nie mówiłem! O czym ty gadasz? Jeremiah śmiał się tak mocno, że nie miał siły mówić dalej. Nawet Del Ray uśmiechnął się, mrugając z bólu, gdy Joseph wyszedł z pokoju pewnie po to, by utopić urazę w kilku łykach cennego wina. - Nie powinienem tego robić - rzekł Jeremiah, wciąż chichocąc po wyjściu ich towarzysza. - On nie jest taki zły. A poza tym musimy się trzymać razem. Pomagać sobie nawzajem. - Pomogłeś mi - rzekł Del Ray. - Dziękuję. Jeremiah machnął ręką. - To nic takiego. Ale bardzo się bałem. Myślałem, że się przebili i strzelali. Wygląda jednak na to, że oni wciąż są na zewnątrz, a my tutaj bezpieczni. No i mamy jeszcze to! - Podniósł z podłogi marynarkę Dela Raya. Del Ray wyjął z kieszeni ciężki pistolet i obracał go w dłoni, jakby zobaczył coś niezwykłego. - Tak - powiedział. - Mamy pistolet i tylko dwie kule. - Starł z ucha stróżkę krwi i spojrzał smętnie na Jeremiaha. - Nawet nie będziemy się mogli sami zastrzelić, kiedy już tu przyjdą. Rozdział 12 Chłopiec w studni SIEĆ/MUZYKA; Chrystus nie chce występować jako Supergwiazda. [obraz: Chrystus z Blond Suką na scenie] KOM: Historia piosenkarza Johanna Sebastiana Chrystusa, który ma za sobą kurację po adrenochromowym uzależnieniu i utratę swojej grupy po dziwacznym wypadku na scenie, ma zostać przedstawiona w formie częs’ciowo sfabularyzowanej - jeśli uda się pokonać istotną przeszkodę. [obraz: dziennikarka z działu rozrywki Patsy Lou Corry] CORRY: Najwyraźniej biura reklamowe Pasa Biblijnego wywierają ogromną presję na sieć, by nie dopuścić do pojawienia się bohatera o imieniu Jezus, który między innymi nosi maskę z psim pyskiem i chodzi rozebrany od pasa w dół. Sieć zaproponowała, by główny bohater występowa! pod nazwiskiem Johann Sebastian Supergwiazda. Chrystus zamierza się wycofać, ale nie chce zwrócić pieniędzy. Sprawa znajdzie swój finał w sądzie. [obraz: Chrystus na konferencji prasowej] CHRYSTUS: Sąd? Wiecie, co może zrobić International Entertainment? Mogą się pochylić i zacząć liczyć kafelki pod prysznicem... - Jak w szkole - jęknął T4b. Upłynęło wiele czasu od chwili, gdy Paul chodził do szkoły, ale dobrze wiedział, co goglarz ma na myśli. Tkwili uwięzieni w bańce przez długie godziny, może nawet i pół dnia. W innej sytuacji taka podróż byłaby fascynująca: prąd niósł ich przez znaczną część dżungli między ogromnymi namorzynami, których korzenie wchodziły głęboko pod dno rzeki, a pnie i splecione korony przypominały budowle wielkości miast. Podpływały do nich dziwne ryby, ogromne lewiatany, które wynurzały się z błotnistego dna, ale na szczęście żadnemu nie przyszło do głowy spróbować połknąć dziwną bańkę. Ptaki, których rozpiętość skrzydeł dorównywała jumbo jetowi, a ubarwienie przypominało eksplozję w bożej fabryce fajerwerków, szczur wielkości magazynu, wodne żuki rozmiarów łodzi motorowej - mijali najprzeróżniejsze cuda. Unosili się uwięzieni w kuli tak małej, że cała czwórka mogła zaledwie wyciągnąć przed siebie nogi w pozycji siedzącej, zesztywniali, przygnębieni i znudzeni. Do tego jeszcze nie dokończona wiadomość Renie wisiała w powietrzu ciasnej kuli niczym obłok trującego gazu. Przyjaciółka znalazła się w tarapatach, a oni nie mogli jej pomóc. Nie mając nic lepszego do roboty, prowadzili długie dyskusje i spory, lecz według Paula nie przybliżyli się do rozwiązania żadnej z zagadek, na które natrafili. Opowiedział im o wszystkim, co zdołał sobie przypomnieć odnośnie do swojego pobytu w wieży Jongleura, oni zaś mimo zafascynowania jego relacjami nie pomogli mu ani trochę zrozumieć znaczenia fragmentów jego wspomnień. - I co? - odezwał się T4b, przerywając długą ciszę. - Będziemy tak chlupotać, chlup, chlup, w nieskończoność? Paul uśmiechnął się smutno. Przyszli mu na myśl Wynken, Blyn-ken i Nod podróżujący w drewnianym bucie - sens był taki sam. - Przedostaniemy się do następnej symulacji - powiedziała Florimel znużona. - Kiedy dopłyniemy do przejścia, Martine spróbuje przenieść nas z powrotem do Troi, dzięki czemu może uda nam się przedostać do miejsca, gdzie jest Renie i pozostali. Mówiliśmy już o tym. Paul spojrzał na Martine. W tej chwili wyglądała tak, jakby mogła co najwyżej pomachać ręcznikiem albo łyżeczką. Siedziała zgarbiona, całkowicie pozbawiona pewności siebie. Poruszała ustami, jakby mówiła do siebie. Albo się modliła. Mam nadzieję, że się nie poddała, przeraził się. Bez Renie, która ciągnęła nas do przodu, mamy tylko ją. Florimel jest bystra i dzielna, ale nie potrafi przewidywać tak jak tamte. Do tego popada w złość i poddaje się zniechęceniu. T4b - no cóż, to tylko nastolatek, któremu brakuje cierpliwości. A ja? Poczuł się trochę nieswojo na myśl o tym, że miałby wziąć odpowiedzialność za życie tych ludzi. Człowieku, dobrze wiesz, że to bez sensu. W ciągu ostatnich tygodni doświadczyłeś rzeczy, jakich nie doświadczył nikt, nikt!, w prawdziwym świecie, nie mówiąc już o przeżyciu. Ścigały cię potwory, walczyłeś w tej cholernej wojnie trojańskiej. Dlaczego nie miałbyś objąć przywództwa, gdyby zaszła taka potrzeba? Ponieważ wydaje się, że już wystarczająco trudno jest być Paulem Jonasem, odpowiedział sobie. Ponieważ wystarczająco trudno jest żyć dalej, gdy wydaje się, że zgubiłem kawał życia. Ponieważ jestem cholernie zmęczony, oto dlaczego. Ostatecznie wszystkie te wymówki nie wydały mu się do końca przekonujące. Martine poruszyła się i usiadła. - Martwię się - powiedziała. - Niepokoi mnie wiele rzeczy. - Tak jak nas - mruknęła Florimel. - Czy także to, że wśród nas jest informator Kunohary? - zapytał Paul. - Nie. Nawet jeśli tak jest, nie możemy nic na to poradzić. Jestem skłonna wam uwierzyć, kiedy twierdzicie, że nic nie wiecie na ten temat. - Gdy to mówiła, jej ślepe spojrzenie spoczęło na moment na T4b, który poruszył się niespokojnie. - Nie daje mi spokoju piosenka, którą śpiewał... system operacyjny, tak chyba muszę go nazywać. Piosenka, której chyba ja sama go nauczyłam. - Możesz go nazywać Inny - powiedziała Florimel. - Zdaje się, że tak mówi o nim wielu i tak jest chyba łatwiej. Martine machnęła dłonią zniecierpliwiona. - Nieważne. Myślę, że on ma odpowiedzi na niektóre z naszych pytań, ja jednak mało pamiętam tamte czasy i tamte wydarzenia. Paul wzruszył ramionami. - My nie wiemy nic poza tym, co nam powiedziałaś. Dokładnie tyle, ile chciałam wam powiedzieć. Przeprowadzano na mnie... eksperymenty. Porozumiewałam się na odległość z dzieckiem, jak wtedy sądziłam - z dziwnym, wręcz przerażającym dzieckiem, ale jednocześnie w jakimś sensie godnym politowania. Bawiłam się z nim, pewnie tak samo jak inne dzieci z instytutu. Opowiadałam mu różne historie, śpiewałam piosenki. Myślę, że nauczyłam go piosenki, którą śpiewał... - Zamilkła wpatrzona ślepo przed siebie. - A teraz sądzisz, że tamtym dzieckiem była Al? - skończył za nią Paul. - Oni... uczyli system operacyjny, jak być człowiekiem. T4b pokręcił głową. - Odjazd. Te stare sukingraale zupełnie zeskanowali, no nie? - Opowieści - odezwała się Martine cicho. - Tak, z tą piosenką jest związana pewna opowieść. O czym to było? Boże, minęło tyle czasu! - Nie pamiętam tej piosenki - powiedziała Florimel. Większość z tego, co się wydarzyło na górze... było bardzo trudne do zrozumienia. Przerażające. Martine uniosła dłonie, jakby próbowała zachować równowagę. Pozostali siedzieli w milczeniu. Paul spodziewał się, że gdy niewidoma kobieta znowu się odezwie, usłyszą jakąś rewelację, tymczasem ona powiedziała: - Już prawie jesteśmy na miejscu. - Co? Gdzie? - Koniec symulacji. Czuję... zanikanie. Koniec. - Obróciła głowę. - Potrzebuję spokoju. Chciałabym zejść na ląd, żebyśmy mogli przejść powoli, ale nie mamy możliwości kontrolowania naszych ruchów, więc będzie tak, jak będzie. Przeniosę nas do Troi, jeśli się da. Jeśli nie, to nie wiem, gdzie wylądujemy. Siedzieli nieruchomo, a bańka kołysała się w górę i w dół niesiona prądem rzeki. - Czy po drugiej stronie będziemy mieli łódź? - zapytała Florimel przez ściśnięte gardło. Martine kręciła głową poirytowana, skupiona na czymś, czego żadne z pozostałych nie widziało. - Co masz na myśli? - zapytał Paul. To nie jest standardowa łódź - odparła Florimel. - Po naszej pierwszej wizycie w tej symulacji wyszliśmy z niej na nogach. Renie i!Xabbu posłużyli się jednym z samolotów instytutu entomologicznego, który został przetłumaczony na coś innego po drugiej stronie przejścia. Ale jak będzie teraz? - Rozłożyła ramiona. - To jest bańka, coś, co nie istniało, dopóki nie zostało stworzone przez Kunoharę. Czy po drugiej stronie zamieni się w inny przedmiot? A może po prostu... zniknie? - Jezu. - Paul wyciągnął rękę i chwycił dłoń Martine. - Weźcie się za ręce. W ten sposób przynajmniej razem wpadniemy do wody. Niewidoma kobieta zdawała się nie zwracać uwagi na jego słowa. Florimel chwyciła ją za drugą rękę, a potem obie połączyły się uściskiem z T4b, który zbladł strasznie i nie odzywał się ani słowem, podobnie jak Martine. Wydawało się, że woda przyspieszyła, a bańka pędziła przez smugi białej piany. - Zdaje się, że zbliżamy się do kolejnego wodospadu. - Paul bardzo się starał opanować drżenie głosu. - Niebiesko robi się - warknął T4b, usiłując zachować spokój Paula. - Iskrzy. - Trzymajcie się mocno. - Florimel zamknęła oczy. - Jeśli rzeczywiście wpadniemy do wody, zaczerpnijcie głęboko powietrza. Nie rzucajcie się i nie próbujcie płynąć, dopóki nie zorientujecie się, gdzie góra, a gdzie dół. - Jeśli w ogóle będzie to możliwe - odparł Paul niemal szeptem. Siedząca obok niego Martine zesztywniała, najwyraźniej z powodu sygnału dostępnego tylko dla niej. Rzeka rzeczywiście przyspieszyła. Bańka wyskakiwała z jednego wiru w następny, ledwo muskając powierzchnię wody. Wyrzucona w górę bańka przechyliła ich na bok, tak że przez chwilę Florimel i T4b wisieli nad głową Paula. Opadli, obijając go łokciami i kolanami. Po chwili udało im się znowu chwycić za ręce, a bańka przyjęła poprzednią pozycję, sprawiając, że wszyscy ponownie opadli na plecy, ciężko dysząc. Dookoła pojawiły się kaskady migocącego niebieskiego ognia. Bańka podskoczyła, opadła, musnęła wodę i obróciła się. Dokąd tym razem? - pomyślał Paul przestraszony, gdy ponownie wpadli na siebie. Dobry Boże, dokąd tym razem? Teraz już całkowicie zanurzyli się we mgle niebieskich iskier. Martine jęknęła i przewróciła się na kolana Paula. W tej samej chwili bańka zniknęła i opadła na nich czarna woda. - Wciąż żyjemy - rzekł Paul. Powiedział to głośno, ponieważ nie do końca był pewien, czy to prawda. Bańka dopiero co zniknęła, a on już bardzo za nią tęsknił. W jej miejsce pojawiła się bardzo prymitywna mała łódź, do której bardziej pasował bosak niż wiosła, chociaż na pokładzie nie znaleźli ani jednego, ani drugiego. Burza, która przywitała ich przy samym przejściu, ucichła, lecz oni byli całkiem przemoczeni, a wokół panował przenikliwy chłód. Mokre ubranie Paula już zaczęło trzeszczeć, zmarznięte. Rzeka była czarna, a ląd, a przynajmniej ta jego część, którą widzieli poprzez mgłę, biały, pokryty śniegiem. - Co z Martine? - zapytała Florimel. Paul posadził ją i oparł o siebie. - Trzęsie się, ale chyba nic jej nie jest. Martine, słyszysz mnie? T4b zmrużył oczy i przesuwał wzrokiem po ośnieżonej okolicy. - To mi nie wygląda na Troję. Martine jęknęła i pokręciła głową. - Bo to nie jest Troja. Nie mogłam jej znaleźć w informacji przy furtce. - Objęła się ramionami, nie przestając drżeć. - Musiałam działać szybko! Wiele przejść jest zamkniętych. System informacyjny tej furtki przypominał budynek, w którym wygaszono większość świateł. - W takim razie gdzie jesteśmy? - zapytała Florimel. - I co zrobimy, skoro nie możemy się dostać do Troi? - Zamarzniemy, jeśli nie rozpalimy ogniska - wycedził Paul, szczękając zębami i trzęsąc się mocno. - Jeśli w ogóle przeżyjemy, będzie czas, żeby martwić się o inne rzeczy. Trzeba zejść na ląd. Żałował, że musi udawać kogoś tak pewnego siebie. Symświat widoczny po obu stronach rzeki przypomniał mu symulację epoki lodowej, chociaż miał nadzieję, że nie wrócił w to samo miejsce. Doskonale pamiętał ogromne hieny, które zapędziły go do lodowatej rzeki takiej jak ta, którą płynęli. Nie chciał już żadnych spotkań z przedstawicielami prymitywnej megafauny. - Tu nie ma gdzie rozpalić ogniska ani niczego, co by się do tego nadawało. - Florimel pokazała na zaspy, które zdawały się ciągnąć aż do majaczących w oddali, spowitych mgłą gór. - Widzicie jakieś drzewa? Jakiekolwiek drewno? - Te wzgórza przed nami - rzekł Paul. - Tam, gdzie skręca rzeka. Kto wie, co jest za nimi albo pod nimi? Może jesteśmy w jakimś futurystycznym symświecie, w którym mają podziemne domy z ogrzewaniem atomowym. Nie możemy się poddać, bo zamarzniemy. Niekoniecznie - odpowiedziała Florimel szybko. - My, w przeciwieństwie do Renie i!Xabbu, nie jesteśmy zanurzeni w cieczy. Nasze ciała znajdują się gdzieś tam w temperaturze pokojowej. A zatem jak moglibyśmy zamarznąć? Owszem można oszukać nasze receptory, żeby poczuły zimno, ale nie znaczy to, że nam naprawdę jest zimno - powiedziała, szczękając zębami. - Psychosomatycznie da się nas nakłonić do tego, żebyśmy wydzielali więcej ciepła, jakbyśmy mieli gorączkę, ale z pewnością nie można nam kazać dać się zamrozić na śmierć. - Zgodnie z takim tokiem rozumowania - zauważyła Martine, szczękając zębami - także i ogromny skorpion nie mógł nas przegryźć wpół. Byłoby to tylko złudzenie czuciowe. A jednak żadne z nas nie paliło się do tego, żeby przetestować to założenie, prawda? Florimel otworzyła usta i zaraz je zamknęła. - Tak czy inaczej, musimy znaleźć coś, co by nam zastąpiło wiosła - powiedział Paul. - W takim tempie będziemy dryfować w nieskończoność. - Jedno jest pewne: zmarzniemy na amen - burknął T4b. - Możecie sobie gadać, co chcecie. Ale ja chcę się ogrzać. - Powinniśmy się przytulić - powiedziała Martine. - Bez względu na to, jak jest naprawdę z somatycznego punktu widzenia, czuję, że wasze wirtualne ciała bardzo szybko tracą ciepło. Zebrali się na środku łodzi. Przynajmniej raz T4b, najmniej towarzyska osoba z całej grupy, nie narzekał. Łódź dryfowała wolno, niesiona powolnym prądem czarnej i gładkiej jak stół rzeki. - Mówcie coś - odezwał się Paul po jakimś czasie. - Żeby zająć czymś umysły. Martine, mówiłaś, że pamiętasz historię związaną z piosenką, którą śpiewał... Inny. - O to w-właśnie chodzi. - Teraz ledwo wydobywała z siebie słowa. - Nie pamiętam jej. Minęło tyle czasu. To była tylko stara baśń. O ch-chłopcu, o małym chłopcu, który wpadł do dziury. - Zaśpiewaj tę piosenkę. - Chcąc pomóc jej w jakiś sposób, Paul zaczął rozcierać jej ramiona i plecy. - Może w jakiś sposób nam to pomoże. Martine pokręciła głową, ale zaczęła śpiewać niskim drżącym głosem. Dotknął mnie anioł, dotknął mnie anioł... Zmarszczyła czoło zamyślona. Rzeka... zaraz rzeka mnie obmyła i teraz jestem czysty. Paul przypomniał sobie tamten dziwny głos, którego echo płynęło ponad szczytem czarnej góry. - I uważasz, że ta piosenka ma jakieś znaczenie...? - Znam tę opowieść - odezwała się Florimel niespodziewanie. - Eirene bardzo ją lubiła. To jedna z opowieści ze zbioru Gur-nemanza. - Znasz ją z niemieckiej książki? - spytała Martine zdziwiona. - Przecież to jest stara francuska baśń. - Co to takiego? - spytał T4b. - B-baśń...? - Zdumienie Martine było większe niż jej cierpienie. - Ni-nie wiesz, co to jest baśń? Mój Boże, co oni robią z na-naszymi dzie-dziećmi? - Nie - odparł T4b oburzony. - O to pytam. Wyciągnął rękę w kierunku śnieżnego kopca oddalonego od nich o jakieś tysiąc metrów i wystającego spośród grupy wzgórz, które wcześniej zauważył Paul. - To kupa śniegu. - Rzucił Paul zdawkowym tonem, ponieważ chciał się dowiedzieć, co Florimel ma do powiedzenia na temat opowieści. Po chwili jednak zauważył, zaintrygowany i zawstydzony, jakiś błysk, który nie był odblaskiem śniegu ani lodu. - Dobry Boże, masz rację, to jest wieża. Wieża! - A ty co, myślisz, że jestem ślepy? - warknął T4b. Zmarszczył czoło i spojrzał na Martine. - Nic złego nie miałem na myśli. - Rozumiem. - Odwróciła głowę w tamtą stronę. - N-nie wyczuwam żadnych znaków życia. Ty-tylko lód i śnieg. A co widzicie? - Szczyt wieży. - Paul zmrużył oczy. - Bardzo... wąski. Podobny do minaretu. Zdobiony. Ale nie widzę dolnej części. Cholera. ta rzeka płynie tak wolno! - Minaret, tak - powiedziała Florimel. - Może to jest Mars, na którym już byłem - rzucił Paul podniecony. - Ten przygodowy późnowiktoriański świat. Było tam dużo architektury mauretańskiej. Przesunął wzrokiem po białym pustkowiu, które ciągnęło się w nieskończoność po obu stronach rzeki. - Ale co się stało? - To Strach - powiedziała Martine cicho. - Założę się, że był tu ten człowiek, Strach. Teraz już wszyscy wytężali wzrok, próbując coś zobaczyć. Wszyscy poza Martine, która opuściła na pierś drżącą brodę. Kiedy zbliżyli się do wielkiego ośnieżonego kopca zwieńczonego iglicą, Paul dostrzegł coś na brzegu niedaleko łodzi - o wiele mniejszy kształt częściowo pokryty śniegiem. - A co to takiego, do cholery? T4b, który wychylił się za burtę tak bardzo, że łódź przechyliła się na jego stronę, powiedział: - To wygląda jak jeden z tych Tut-Tut i Sfinks czy jakoś tak. Wiecie, ten netshaw dla mikrusów. No, takie zwierzę, co ma guzy. Paul, którego wiedza na temat pop kultury topniała szybko od chwili, gdy skończył szkołę z internatem, pokręcił tylko głową. - To ma być sfinks? - On ma na myśli wielbłąda - wyjaśniła Florimel ze śmiechem; a raczej byłby to śmiech, gdyby potrafiła opanować szczękanie zębami. - To jest zamarznięty wielbłąd. Czy na tym twoim Marsie mieli wielbłądy? - Nie. Kiedy zbliżyli się jeszcze bardziej, Paul przekonał się, że po raz kolejny chłopak miał rację. Martwe zwierzę klęczało na brzegu rzeki w bezruchu, szczerząc koszmarnie zęby. Skórę na grzbiecie i głowie miało tak napiętą, że wydawało się, iż zostało zmumifikowane, ale bez wątpienia był to wielbłąd. - Pewnie jesteśmy w Egipcie Orlanda. Albo w czymś takim. Martine otworzyła szerzej oczy. - Człowiek o im-mieniu Nandi. M-może go znajdziemy, jeśli to Egipt. Orlando i Fredericks mówili, że jest uważany w Kole za eksperta od przejść. Mógłby nam pomóc dotrzeć do Renie i pozostałych. - Jeśli nawet tu jest, to chyba w postaci sopla lodu - zauważył T4b. - Starożytny Egipt z minaretami? - rzuciła Florimel bez przekonania. - Wiecie co? Nie mam zamiaru bić rekordu przetrwania zimna. Udajmy się więc do tamtej wieży albo nasze spekulacje nie będą miały sensu, ponieważ my także... zamienimy się w sople lodu. - Wiosłujmy rękoma - powiedział Paul. - I to szybko, bo inaczej odmrozimy sobie ręce. - Będziemy się zmieniać, żeby ogrzać ręce - rzekła Martine. - Dwoje wiosłuje, dwoje się grzeje. Zaczynamy. Paul zanurzył palce w czarnej wodzie i w pierwszej chwili poczuł idealne zimno, jak wtedy gdy przed zastrzykiem pocierają rękę alkoholem, a potem wydało mu się, że włożył dłoń do ognia. Gdy zaczęli się przekopywać do otwartego łukowatego wejścia do budynku pod ogromną białą wieżą, nie napotkali lodu, musieli się jedynie przebić przez śnieg. Paul ucieszył się ogromnie, że tym razem dopisało im szczęście. Niebawem stanęli w ogromnym przedpokoju ozdobionym powtarzającymi się misternymi motywami wymalowanymi w szkarłacie, czerni i złocie. Od razu poszli dalej, pochyleni nad zmarzniętymi dłońmi, które przyciskali mocno do brzuchów. Przeszedłszy przez trzy komnaty, dotarli do mniejszego pokoju, w którym ściany zakrywały półki pełne oprawionych w skórę książek i w którym, co odkryli z radością, znajdował się kominek oraz zapas drewna. - Wilgotne - stwierdził Paul, gdy układał kolejne szczapy zgrabiałymi dłońmi. - Potrzebujemy czegoś na podpałkę. Że nie wspomnę o zapałkach. - Podpałkę? - Florimel zdjęła z półki książkę i zaczęła wydzierać z niej kartki. Paul uznał to za świętokradztwo, lecz po chwili zastanowienia stwierdził, że może się pogodzić z tym uczuciem. Spojrzał na jedną z kartek i zobaczył, że tekst napisany jest w języku angielskim, tyle że bardzo ozdobnym drukiem, który miał imitować pismo arabskie. Układając kolejne kartki wokół drewna, zauważył ładne lakierowane pudełko wsunięte w małą wnękę w zewnętrznej części kominka. Otworzył je i podniósł. - Krzemień i kawałek metalu, dzięki Bogu. Szkoda że nie ma z nami!Xabbu. Czy ktoś umie się tym posługiwać? - W Obozie Harmonii założyli elektryczność dopiero po dziesięciu latach - powiedziała Florimel. - Daj mi to. Minął dobry kwadrans, zanim Paul ośmielił się odsunąć dłonie od cudownie ciepłego ognia. Szczękanie zębami stopniowo cichło. Po krótkich poszukiwaniach Paul odkrył pomieszczenie pełne miękkich dywanów, którymi owinęli się jak płaszczami. Rozgrzany i trochę bliższy pełni człowieczeństwa, Paul sięgnął po jedną z porzuconych książek. - Bez wątpienia ma imitować arabską literaturę. Dedykowana Jego Królewskiej Mości Kalifowi Harounowi al-Rashidowi. Zdaje się, że jest to opowieść o Sindbadzie Żeglarzu. - Paul spojrzał na półki. - Według mnie, jest to biblioteka z Tysiąca i jednej nocy. - Nie mam zamiaru spędzić tysiąc nocy w tym soplu lodu - powiedział T4b. - Nic z tego. - To tylko tytuł książki - wyjaśnił Paul. - Bardzo znany zbiór opowieści. Odwrócił się do Florimel i Martine. - Co mi przypomniało... - Mówiłam już, że nie pamiętam tamtej historii - zaczęła Martine. - Ale ja pamiętam. - Florimel odsunęła się trochę od ognia. Okutana w sztywny dywan, z prowizorycznym bandażem owiniętym wokół głowy bardziej niż kiedykolwiek przypominała średniowieczną czarownicę. Zabawne, pomyślał Paul, bo przecież w naszej grupie czarownicą jest Martine. Była to dość dziwna myśl, niemniej jednak prawdziwa. Opowiem ją tak, jak pamiętam. - Niemka zmarszczyła brwi, przez co jej twarz nabrała jeszcze groźniejszego wyrazu. - Zapamiętałam ją tylko dlatego, że moja córka kazała mi ją sobie ciągle opowiadać, podobnie jak kilka innych historii z kolekcji Gurneman-za. Dlatego nie przerywajcie, bo się pogubię i mogę opuścić fragmenty. Martine, jestem pewna, że moja wersja różni się od twojej, ale powiesz mi o tym, kiedy skończę, dobrze? Paul dostrzegł cień uśmiechu na twarzy niewidomej kobiety. - W porządku, Florimel. - Dobrze. - Zebrała pod siebie wciąż nieco wilgotne ubranie i otworzyła usta, lecz zaraz je zamknęła i spojrzała groźnie na T4b. - Jeśli czegoś nie zrozumiesz, wyjaśnię ci to później. Słyszysz, Javier? Nie przerywaj mi, bo cię wyrzucę na śnieg. Paul spodziewał się wybuchu gniewu albo co najmniej młodzieńczego oburzenia, lecz chłopiec sprawiał wrażenie rozbawionego. - To rozbój. Ale słucham Dobrze. Oto ta opowieść, tak jak ją pamiętam. Dawno, dawno temu żył chłopiec, który był oczkiem w głowie rodziców. Rodzice bardzo kochali syna i bali się, że coś mu się stanie, dlatego podarowali mu psa, żeby go zawsze pilnował. Pies wabił się Nie-śpi i nie odstępował chłopca na krok. Nawet jeśli się jest otoczonym rodzicielską miłością i bożą opieką, nie da się jednak uniknąć wszystkich wypadków. Pewnego dnia, gdy ojciec pracował w polu, a matka była zajęta przygotowywaniem popołudniowego posiłku, chłopiec oddalił się od domu. Nie-śpi próbował go zatrzymać, lecz chłopiec dał mu klapsa i odesłał do domu. Pies pobiegł po matkę, lecz zanim kobieta znalazła syna, ten wpadł do pustej studni. Chłopiec długo opadał, a gdy wreszcie znalazł się na dnie studni, zobaczył, że jest w jaskini, gdzieś bardzo głęboko w ziemi, nad brzegiem podziemnego strumienia. Gdy matka zobaczyła, co się stało, pobiegła po męża, lecz nie znaleźli w domu na tyle długiej liny, by sięgnęła dna studni, w której siedział uwięziony chłopiec. Rodzice dodawali otuchy synowi i zapewniali, że znajdą sposób, żeby go wydostać z tej głębokiej dziury. Gdy usłyszał ich słowa, trochę podniósł się na duchu, a kiedy zrzucili mu jedzenie zawinięte w liście, by złagodzić upadek, postanowił, że będzie dzielny. W nocy, gdy rodzice i pozostali mieszkańcy wioski poszli spać, chłopiec, sądząc, że jest sam na dnie studni, zaczął płakać i się modlić. Nikt go nie słyszał poza Nie-śpi, który pobiegł w świat na poszukiwanie kogoś, kto by potrafił pomóc chłopcu. Każdego dnia rodzice zrzucali mu jedzenie, a wodę czerpał z podziemnego strumienia, lecz wciąż był smutny i samotny i płakał z nadejściem nocy, ponieważ myślał, że jest sam. Gdy zabrakło Nie-śpi, który wyruszył na poszukiwanie pomocy, nie było nikogo, kto by go wysłuchał, nikogo poza Diabłem, który czyhał na ludzkie życie głęboko w ziemi. Diabeł nie potrafi przejść przez płynącą wodę, nie mógł więc dosięgnąć chłopca i zabrać go do Piekła, lecz przez cały czas stał na drugim brzegu strumienia i nękał go kłamstwami, wmawiając mu, że rodzice zapomnieli o nim i że wszyscy tam na górze już dawno przestali wierzyć, iż uda się wydobyć go ze studni. Chłopiec płakał coraz głośniej, aż usłyszał go anioł, który ukazał mu się w ciemności pod postacią bladej jasnowłosej kobiety. „Bóg cię obroni”, rzekł anioł do chłopca i pocałował go w policzek. „Wejdź do rzeki, a wszystko będzie dobrze”. Chłopiec zrobił tak, jak mówił anioł, po czym wyszedł z wody mokry i drżący i zaśpiewał: „Dotknął mnie anioł, dotknął mnie anioł, rzeka mnie obmyła i teraz jestem czysty”. Z nadejściem nocy Diabeł wysłał z głębi ziemi węża, by zaatakował chłopca, lecz Nie-śpi znalazł wcześniej myśliwego, dzielnego męża ze strzelbą, i przyprowadził go do studni. Wprawdzie myśliwy nie potrafił wydostać chłopca ze studni, ale dostrzegł w porę zbliżającego się węża i zabił go, tak więc chłopiec był bezpieczny. Znowu zaczął się modlić i wszedł do wody, śpiewając: „Dotknął mnie anioł, dotknął mnie anioł, rzeka mnie obmyła i teraz jestem czysty”. Następnej nocy Diabeł posłał do chłopca ducha, lecz Nie-śpi sprowadził do studni duchownego, który także nie potrafił wydostać chłopca, lecz zobaczył nadchodzącą zjawę i rzucił na dno różaniec, przeganiając ją z powrotem do piekła. Chłopiec odmówił modlitwę dziękczynną i wszedł do wody. Potem wyszedł ze strumienia, śpiewając: „Dotknął mnie anioł, dotknął mnie anioł, rzeka mnie obmyła i teraz jestem czysty”. Kolejnej nocy Diabeł posłał do chłopca całe zastępy piekielne, lecz Nie-śpi wcześniej sprowadził do studni wiejską dziewczynę. Wydawało się, że w żaden sposób nie będzie potrafiła obronić chłopca przed zastępami piekielnymi, okazało się jednak, że w rzeczywistości wcale nie była prostą dziewczyną, lecz aniołem, który wcześniej pomógł chłopcu. Dziewczyna sfrunęła na dno studni z ognistym mieczem przed sobą i odpędziła piekielne zastępy. „Bóg cię obroni”, rzekł anioł do chłopca i pocałował go w policzek. „Zanurz się w wodzie, a wszystko będzie dobrze”. Chłopiec wszedł do strumienia, lecz gdy chciał już wyjść z wody, anioł uniósł dłoń i pokręcił głową: „Bóg cię obroni”, powiedział. „Wszystko będzie dobrze”. Wtedy chłopiec zrozumiał, co powinien uczynić. Pozostał w wodzie i pozwolił, aby prąd strumienia go porwał. Woda niosła go długo w ciemności, lecz on przez cały czas czuł na policzku pocałunek anioła, dzięki czemu było mu ciepło i czuł się bezpieczny. Aż wreszcie ujrzał światło, a było to światło Raju, blask boskiej twarzy. Niebawem dołączył do niego jego wierny pies Nie-śpi i kochający rodzice i o ile mi wiadomo, wciąż są tam wszyscy. Z pewnością przekręciłam kilka szczegółów - powiedziała Flo-rimel po kilku chwilach ciszy przerywanej tylko trzaskiem ognia. - Ale opowiedziałam to, co tyle razy czytałam... mojej Eirene. - Zmarszczyła czoło i otarła dłonią kącik oka. Paul odwrócił głowę, powodowany współczuciem i uprzejmością. - Mówiłaś, że wyjaśnisz te kawałki, które będą niezrozumiałe, tak? - Które były niezrozumiałe? - Wszystko. Florimel się uśmiechnęła. - Pewnie spodziewałeś się, że usłyszysz coś zabawnego. Javier, nie jesteś głupi, a to jest opowiadanie dla dzieci. Wzruszył ramionami, ale nie wyglądał na obrażonego. Paul pomyślał, że ponury nastolatek powoli staje się człowiekiem. Może działo się tak już choćby dlatego, że pozbył się zbroi. - Czy tak pamiętasz tę opowieść, Martine? - spytała Florimel. - Czy moja opowieść brzmi podobnie jak twoja? Martine? Niewidoma kobieta pokręciła głową, jakby obudziła się ze snu na jawie. - Och, przepraszam. Tak, brzmi bardzo podobnie, tak sądzę. Minęło tyle czasu. Może poza kilkoma szczegółami. W mojej wersji pies nazywał się Nigdy-nie-śpi, a myśliwy był chyba rycerzem... - Urwała, jakby zajęta inną rozmową. - Przepraszam - odezwała się po chwili - ale gdy to teraz usłyszałam, gdy usłyszałam opowieść i piosenkę, przypomniały mi się tamte wydarzenia... Bardzo złe dla mnie wydarzenia. - Machnęła ręką, powstrzymując wszelkie słowa współczucia. - Ale nie chodzi tylko o to. Dało mi to także do myślenia. - Masz na myśli piosenkę? - zapytał Paul. - Nie tylko. Także to, co powiedział Kunohara - że być może wzorce systemu... Innego mają źródło w tej opowieści. Uważam jednak, że to by było zbyt proste. Myślę, że poznał też wiele innych opowieści z ust innych dzieci. Ja sama opowiadałam mu też inne historie. To właśnie kazali nam często robić lekarze. Może w ten sposób testowano naszą pamięć i ogólne zdrowie psychiczne. Jeśli nawet ta konkretna opowieść wpłynęła w jakiś sposób na system operacyjny i jego rozwijającą się inteligencję, nie sądzę, by stało się tak dlatego, że była to jedyna opowieść, jedyna piosenka, jakie kiedykolwiek słyszał. Paul zamrugał gwałtownie. Ogarniało go znużenie. Dopiero teraz w pełni odczuł trudy związane z pobytem w świecie robaków Ku-nohary i ucieczką rzeką. - Wybacz, ale nie rozumiem. - Moim zdaniem, Inny wziął sobie tę opowieść do serca, jeśli wybaczycie mi tę niewłaściwą metaforę, ponieważ przemówiła do niego bardziej niż którakolwiek. - Martine także sprawiała wrażenie znużonej. - Ponieważ właśnie ta opowieść w największym stopniu mówi o jego losie. Chcesz powiedzieć, że on myśli, iż jest małym chłopcem? - zapytała Florimel, a w jej głosie słychać było irytację i rozbawienie. - Że jest małym chłopcem, który ma psa? I który siedzi w dziurze? - Być może, choć to duże uproszczenie. - Martine opuściła głowę na moment. - Florimel, proszę, pozwól mi pomyśleć głośno. Nie mam dość sił na spory. Florimel zarumieniła się nieznacznie, ale skinęła głową. - Mów dalej. - Może i nie myśli, że jest chłopcem, ludzką istotą, lecz jeśli rzeczywiście mamy do czynienia ze sztuczną inteligencją, czymś, co stało się niemal człowiekiem, to spróbujcie sobie wyobrazić, co czuje. Co powiedział Strach tam na górze, gdy Inny ukazał się pod postacią olbrzyma? „Twój system wciąż mi się opiera, ale już wiem, jak go zranić”. Czy to tylko metafora... a może nie? Może kiedy system, wciąż rozwijając swoją indywidualność, robił coś, czego nie chciało bractwo, wtedy oni starali się go powstrzymać czymś, co on odbierał jako ból. W tej chwili Paul przypomniał sobie upiorny widok Innego zmagającego się z więzami - prometejska postać w agonii. - On myśli, że jest więźniem. - Więzień w ciemności. Tak, być może. - Martine zaczerpnęła głęboko powietrza. - Karany bez powodu. Dręczony tak samo jak ludzie dręczeni przez Diabła dla czystej przyjemności oglądania czyjegoś cierpienia. Siedział więc w ciemności przez całe lata - co najmniej trzy dekady, a może dłużej - i wierząc, że któregoś dnia ktoś lub coś uwolni go od bólu, śpiewał tę samą piosenkę, którą mały chłopiec śpiewał na dnie głębokiej czarnej studni. - Jej twarz wykrzywił grymas złości i zmartwienia. - To straszne, gdy się o tym pomyśli, prawda? - Twoim zdaniem, on robił to wszystko... wbrew własnej woli? - spytała Florimel. - Myślisz, że to, co zrobił mojej Eirene i innym dzieciom, twojemu przyjacielowi Singhowi - że wszystko to robił pod przymusem jak niewolnik? Jak żołnierz zmuszony do wypełniania rozkazów? - Florimel wydawała się zaskoczona własnymi wnioskami. - Trudno uwierzyć, że mogło tak być. - Jezu, anioł. - Paul wstrzymał oddech. - W tej opowieści. Czy dlatego... Ava ukazuje się pod taką postacią? Ponieważ Inny myśli, że ona jest aniołem? Możliwe. - Martine wzruszyła ramionami. - Albo dlatego, że tylko w takiej postaci potrafi sobie wyobrazić kobietę, która nie przynosi bólu, jaki niosą piekielne zastępy. Mamy też rzekę - ten element jest nam już dość dobrze znany. - Zakładając, że masz rację, co nam to daje? - odezwała się Flo-rimel po długiej chwili ciszy. - Inny został pokonany, a przynajmniej ta jego część, która myśli. Strach przejął kontrolę nad systemem. Spójrzcie na to miejsce. Bagdad Harouna al-Rashida cały przykryty śniegiem. Strach lubi się bawić. Wywrócił cały ten wymyślony wszechświat do góry nogami dla zabawy. - Tak, a zakładając, że członkowie bractwa nie żyją albo są rozproszeni, on jest naszym prawdziwym wrogiem. - Martine oparła się o ścianę. - Chyba masz rację, Florimel. Niewiele nam to daje. Skoro nic, co robiliśmy wcześniej, nie miało wpływu na Innego, to nie wiem, w jaki sposób moglibyśmy zaatakować Stracha. Paul usiadł, wyprostowany. - Czy nie zapominacie o czymś? O tym mianowicie, że mamy przyjaciół, którzy wciąż gdzieś tam są? Może nie potrafimy pokonać systemu, może nie wiemy, w jaki sposób dobrać się do tego mordercy pod postacią wirtualnego boga, ale na pewno możemy spróbować odnaleźć Renie i innych. Przez chwilę wydawało się, że Martine wybuchnie gniewem - Paul dostrzegł wyraźne rumieńce na jej symtwarzy. - Nie zapomniałam o tym, Paul - odparła oschle. - Na tym polega moje przekleństwo, że prawie niczego nie zapominam. - Nie to miałem na myśli. Chciałem powiedzieć, że skoro w żaden sposób nie potrafimy powstrzymać Stracha, to możemy przynajmniej spróbować wydostać się z tej sieci. Bractwo Graala praktycznie już nie istnieje, więc z kim walczymy? Wy, można powiedzieć, zgłosiliście się na ochotnika, aleja na pewno nie. - Paul czuł wzbierający w nim gniew, który do niczego nie prowadził, dlatego od razu spróbował się uspokoić. - W porządku. W takim razie co dalej? Symulacja Troi jest niedostępna, jak więc dostaniemy się do Renie i pozostałych? - Nie wiemy, czy ta sama sztuczka uda się dwa razy - zauważyła Florimel. - Odniosłam wrażenie, że Inny chciał, żebyśmy przyszli do niego - że otworzył dla nas specjalne przejście. Jeśli jednak ta sztuczna inteligencja została zniewolona czy pokonana, wątpię... Urwała, ponieważ Martine podniosła rękę niczym strażnik, który usłyszał kroki poza kręgiem obozu. - Chyba masz rację - powiedziała Martine wolno. - Myślę, że pamiętając o aniele Paula, Inny próbował sprowadzić nas do siebie. Czegoś od nas chciał. - Tylko że nie mamy pojęcia, o co mu chodziło - rzekł Paul. - Chwileczkę! - Rumieniec gniewu wrócił na twarz niewidomej kobiety. - Boże, dajcie pomyśleć! Ten... Inny potrzebował nas z jakiegoś powodu. Może mieliśmy pomóc mu się uwolnić? Tak jak w opowieści? Paul zmarszczył brwi, próbując pójść za tokiem rozumowania Martine. - Chcesz powiedzieć, że on... bierze tę opowieść dosłownie? Że chce, żebyśmy wydostali go z dziury? - Z niewoli, tak. - Które z nas jest psem? - zapytała Florimel, nie kryjąc sarkazmu. - Mam nadzieję, że nie będziemy wybierać ról na ochotnika. - Pies! Oczywiście! - Martine skinęła głową gwałtownie. - Och, czy to możliwe? A może jednak mam rację. Pozwólcie mi to powiedzieć bez względu na to, jak absurdalnie zabrzmi. - Przyłożyła dłonie do głowy i zacisnęła powieki. - Renie powiedziała mi kiedyś, że wszystkie symy, jakie noszę w tej sieci, są bardzo... proste. Czy to prawda? Wręcz surowe. - Chyba tak - rzekła Florimel. - I co z tego? - Powiedziała mi też, że tylko w Troi miałam wygląd konkretnej osoby. Pewnie dlatego, że tam wcieliłam się w postać z tamtej symulacji - Kasandry, królewskiej córki. Poza tym miejscem przez cały czas występowałam w mniej lub bardziej przybliżonej do oryginalnej wersji wieśniaczki z Temilun, osoby nie tak dokładnie odwzorowanej jak twoja, Florimel, albo fałszywa Quan Li. - Dobrze. I co to znaczy? - Wszyscy pozostajemy sprzężeni z tym systemem niemal jako czysta informacja, prawda? Bez względu na to, jak wyglądają nasze prawdziwe ciała, w tym systemie istniejemy jedynie jako umysły - jako zmysł-pamięć i świadoma myśl, zgadza się? A system wysyła do nas z powrotem informacje tą samą drogą neuronową. - Paul spojrzał naT4b, spodziewając się reakcji zniecierpliwienia ze strony nastolatka, lecz ten siedział z głową odwróconą do ognia. Przez chwilę Paul pozazdrościł chłopcu jego obojętności. To, co mówisz, to, ogólnie rzecz biorąc, definicja tego rodzaju środowiska VR - powiedział. - Które przekazuje człowiekowi input na poziomie zmysłów, obchodząc informacje normalnie przychodzące ze świata rzeczywistego. - Ach. - Martine się wyprostowała. - Nie ma niczego takiego jak „tego rodzaju środowisko”. Widzieliśmy, że jest to coś wyjątkowego! Wyjątkowego w tym względzie, że nie potrafimy znaleźć naszych neurokaniul ani nawet prostszych urządzeń typu input-output, jakimi posługują się Renie i!Xabbu, choć wiemy, że je posiadamy. A gdy Fredericks spróbował wyjść z sieci... spróbowała, zapomniałam!... bardzo cierpiała. Florimel chrząknęła zniecierpliwiona. - To wciąż nie wyjaśnia... - Może sieć - czy też mówiąc dokładniej, jej system operacyjny, Inny - potrafi sprzęgać się nie tylko z naszą świadomością, lecz także z naszą podświadomością. - Co? Chcesz powiedzieć, że potrafi czytać w naszych umysłach? - Nie wiem, w jaki sposób mógłby to robić ani w jakim zakresie, ale pomyślcie tylko. Gdyby potrafił dotrzeć do naszej podświadomości, mógłby nam zasugerować, że nie możemy wyjść z sieci. Tak jak w hipnozie. Mógłby przekonać nas na poziomie podświadomości, że wyjście z sieci będzie bardzo bolesne. - Jezu. - Paul wreszcie zaczął rozumieć. - Ale to by znaczyło, że... chciał, abyście wszyscy zostali w sieci. W takim razie co z waszym przyjacielem Singhem? Zabił go. - Nie wiem. Może część Innego będąca systemem zabezpieczeń, ta część, która strzegła dostępu do sieci, pozostawała pod bardziej bezpośrednią kontrolą Bractwa Graala. Może Inny zobaczył nas naprawdę, połączył się z nami dopiero wtedy, gdy dostaliśmy się do sieci. - Martine zdradzała coraz większe podniecenie. - Jeśli w jakiś sposób próbował odtworzyć opowieść o chłopcu uwięzionym w studni, to mógł zdecydować, że jesteśmy sprzymierzeńcami, których szukał! - To brzmi nawet sensownie - powiedziała Florimel. - Chociaż z pewnością wymaga przemyślenia. Ale co z tym psem? Kiedy wspomniałam o nim, zaczęłaś coś mówić o symach, o swoim sy-mie...? - Tak. Czy wiesz, jak wygląda twoja twarz? Florimel drgnęła. - Masz na myśli moje rany? Nie, mówię o prawdziwym życiu. Wiesz, jak wygląda twoja twarz? Oczywiście, że wiesz. Masz lustra w domu, zdjęcia. Każdy przeciętny człowiek zna swój wygląd. Paul, widziałeś swoje symy? Czy są podobne do twojej prawdziwej twarzy? - Większość z nich tak. Poza tymi miejscami, w których występowałem jako bohater symulacji, jak w wypadku Odyseusza. - Przez chwilę patrzył na nią zdziwiony, ale zaraz domyślił się, co miała na myśli. - A ty nie wiesz, jak wyglądasz, prawda? Martine pokręciła głową. - Oczywiście, że nie. Jestem niewidoma od dzieciństwa. Wiem, że nie wyglądam tak jak wtedy, ale nie mam pojęcia, jak się zmieniłam, poza szczegółami, które mogę wyczuć dotykiem. Florimel otworzyła szerzej oczy. - Sugerujesz, że Inny... czytał w twoim umyśle? - W pewnym sensie, tak sądzę. Może w jakiś sposób próbował się zorientować, kim jesteśmy, jak wyglądamy albo jak chcielibyśmy wyglądać. Czy Orlando nie mówił, że przypominał wcześniejszą wersję jego własnej postaci? Skąd to pochodziło, jeśli nie z jego własnego umysłu? Paul wciąż odczuwał ogromne znużenie, lecz dyskusja bardzo go wciągała. - Zastanawiałem się nad tym, gdy o tym mówił. Tak, dużo o tym myślałem, ale mamy tyle pytań, na które nie znamy odpowiedzi... - Oczywiście - rzekła Martine. - Każdego dnia musieliśmy walczyć o życie w okolicznościach, jakich nie zna historia. Trzeba było dużo czasu, zanim zaskoczyliśmy, jak to się mówi. Paul uśmiechnął się niewyraźnie. - W takim razie w jaki sposób wykorzystamy naszą wiedzę, jeśli jest oparta na prawdzie? - Jeszcze nie skończyłam. - Martine zwróciła się w stronę Florimel. - Pytałaś o psa. Inny Świat zaskoczył nie tylko Orlanda. Pamiętacie, co powiedział!Xabbu? - Że... wcześniej myślał o pawianach... - zaczęła Florimel i zaraz urwała, szczerze zdumiona. - Wcześniej myślał o pawianach w związku z jakąś plemienną opowieścią... ale nie chciał być pawianem. - No właśnie. A jednak ktoś... lub coś... wybrało dla niego taki sym. Czy wiecie, jak dawniej nazywano pawiany? Paul skinął głową. - Europejscy żeglarze nazywali je małpami o psim pysku, zgadza się? - Tak. Wyobraźcie więc sobie Innego, który siedzi uwięziony w ciemności, modli się i śpiewa w kąciku swojego intelektu, gdzie może się ukryć przed swoimi okrutnymi panami. Pamięta pewną historię, coś, co najbardziej utkwiło mu w pamięci i towarzyszyło mu od momentu, który można nazwać dzieciństwem. Historię o chłopcu w ciemności, cierpiącym i przestraszonym. Kiedy filtruje myśli kolejnej grupy osób usiłujących się dostać do sieci, zauważa, że jeden z napastników przypomina wyglądem coś, co już istnieje w jego umyśle - czworonożne stworzenie z głową podobną do głowy psa. Może nawet, badając jego podświadomość, jeśli w ogóle potrafi odgadnąć czyjąś prawdziwą naturę, wyczuł lojalność i dobroć!Xabbu. - Być może już wcześniej miał jakiś plan, a!Xabbu lub coś innego podsunęło mu tę myśl. I od tego momentu Inny nie próbował już nas niszczyć - a przynajmniej ta jego część, którą można nazwać dzieckiem, myśląca i czująca część systemu. Wręcz przeciwnie, usiłował nas odnaleźć. Sprowadzić do siebie. Modlił się o ratunek. - Jezu. - Paul pomyślał, że już po raz któryś z rzędu mówi to samo, nie potrafił się jednak powstrzymać. - Jezu. A zatem góra... - Obszar neuronowy...? - zasugerowała Florimel. - Być może. Albo miejsce - jeśli można używać takich fizycznych określeń w stosunku do sieci - znajdujące się gdzieś niedaleko kryjówki Innego, gdzieś blisko jego „ja”. Gdyby udało się nam tam pozostać, gdyby nie przeszkodził nam Strach, być może Inny przemówiłby do nas. Paul zastygł w bezruchu. - A zatem Renie miała rację. Ona i pozostali rzeczywiście znajdują się w sercu systemu? Martine oparła się o ścianę. - Nie wiem. Jeśli jednak chcemy się tam dostać, musimy znaleźć inną drogę, bo jak widać, Troja jest dla nas niedostępna. - Coś wymyślimy - powiedziała Florimel. - Dobry Boże, nie sądziłam, że w taki sposób będę myślała o tym, co skrzywdziło i zabrało mi moją Eirene, ale jeśli jest tak, jak mówisz, Martine... och! To straszne. Martine westchnęła. - Zanim zrobimy cokolwiek, musimy się wyspać. Zupełnie opadłam z sił. - Chwileczkę. - Paul dotknął jej ramienia. Czuł, jak drży wyczerpana. - Jeszcze tylko jedno. Wspomniałaś coś o Nandim. - Orlando go spotkał. - Wiem, ja też go poznałem - na pewno wam mówiłem. Chyba miałaś rację. Jeśli ktokolwiek jest w stanie nam pomóc, to właśnie on. - Tylko że nie wiemy, gdzie on jest - rzekła Florimel. - Orlando i Fredericks ostatnio widzieli go w Egipcie. - W takim razie musimy się tam udać. Przynajmniej będziemy mieli jakiś cel! - Ścisnął lekko ramię Martine. - Czy szukając Troi, zauważyłaś może, czy ta symulacja jest dostępna? Pokręciła głową ze smutkiem. - Miałam za mało czasu. Dlatego zaakceptowałam to miejsce, ponieważ nie mogłam znaleźć Troi. Po prostu przyjęłam opcję standardową. - Poklepała jego dłoń, po czym odwróciła się i pomacała podłogę, szukając wolnego miejsca, by się położyć. - Poszukamy tej symulacji przy następnym przejściu. - Ziewnęła. - Masz rację. Paul. - Przynajmniej mamy cel. Kiedy wtuliła się w koc, podobnie jak Florimel, Paul odwrócił się do T4b. - Javier? Nic nie mówisz. Chłopiec wciąż nie miał nic do powiedzenia. Najwyraźniej zasnął już jakiś czas temu. Rozdział 13 Król Johnny SIEĆ/WIADOMOŚCI: Jiun nie chce oficjalnego pogrzebu, twierdzą spadkobiercy. [obraz: Jiun podczas uroczystości Strefy Azjatyckiej Prosperity] KOM: Spadkobiercy Jiuna Bhao, najpotężniejszego biznesmena Azji, uznali planowane przez władze oficjalne uroczystości pogrzebowe za niestosowne. [obraz: konferencja prasowa Jiuna Tunga, bratanka zmarłego] JIUN TUNG: Był bardzo skromnym człowiekiem. Stanowił ucieleśnienie wartości konfucjańskich. Pragnąłby jedynie tego, co należy się człowiekowi z jego pozycją, niczego więcej. [obraz: Jiun na spotkaniu z farmerami] KOM: Niektórzy obserwatorzy twierdzą, że rodzina zmarłego okazuje większą skromność niż sam patriarcha za życia, a to dlatego, że podejrzewają, iż musieliby pokryć część kosztów ceremonii pogrzebowej... Calliope /.abębniła palcami po blacie. Definitywnie, zdecydowanie zamierzała zaprzestać picia kawy i przerzucić się na wersję bez-oktanową. Jutro. Albo pojutrze. Wszelkie odgłosy dobiegające z drugiego pokoju wydawały jej się o wiele głośniejsze, niż były w rzeczywistości. Czuła się dziwnie, słysząc, że w jej mieszkaniu jest jeszcze ktoś. Matka Calliope bardzo niechętnie wychodziła ze swojego małego domu. Bała się tłumów i nieznanych miejsc. Stan nie odwiedził jej od miesięcy, głównie dlatego, że przebywali z sobą dużo w pracy: nawet zaprzyjaźnieni partnerzy z pracy nie chcieli spędzać z sobą więcej czasu, niż jest to konieczne. Calliope postanowiła właśnie, że naleje sobie czegoś, co zadziała całkowicie odwrotnie niż kofeina (choć była tak podkręcona, że aby poskutkowało, musiałoby to być coś pochodnego od morfiny), gdy otworzyły się drzwi jej sypialni. W drzwiach stanęła muza Elisabetta owinięta jedynie ręcznikiem, który zasłaniał piękno jej tatuaży. Pomachała drugim ręcznikiem, który trzymała w dłoni. - Wzięłam też jeden do włosów. W porządku? Detektyw sierżant Calliope Skouros mogła tylko przytaknąć skinieniem głowy. Owinięta w ręcznik zjawa wycofała się z powrotem do wypełnionej parą sypialni. Boże, ta dziewczyna jest piękna. Może nie ma urody modelki z wybiegu, ale sprawia wrażenie silnej i tryskającej życiem i młodością. Czyja też kiedyś tak wyglądałam? Czy i ode mnie bił podobny blask, będący wyrazem jedynie tego, ile miałam lat? Czy raczej ile nie miałam? Daj spokój, Calliope. Przecież nie jesteś aż tak stara, po prostu za dużo pracujesz. I jesz za dużo złego żarcia. Zacznij żyć, jak mówi Stan. Idź na salę. Masz dobre kości. Kiedy zastanawiała się nad wątpliwymi korzyściami płynącymi z dobrych kości, co do czego zawsze zapewniała ją matka, głównie gdy młoda Calliope czuła się szczególnie brzydka, ponownie pojawiła się Elisabetta z głową owiniętą ręcznikiem i ubrana w czarną dzianą górę oraz czarne spadochrony z białymi mieniącymi się wstawkami. - Są po prostu... - Pokazała dłonią na jedwabne spodnie. - No... Wiem, że trochę odstają, ale są też o wiele wygodniejsze od tego lateksowego gówna. - Odstają...? - powtórzyła Calliope i w tej samej chwili zdała sobie sprawę, że oficjalnie potwierdziła swoją przynależność do grupy wieku średniego. Elisabetta się uśmiechnęła. - Odstają. Są trochę przestarzałe. Tak mówi moja przyjaciółka. - Ostatni raz potarła ręcznikiem włosy, po czym owinęła go starannie wokół klamki. Co, jak sądziła Calliope, w wykonaniu kogoś tuż po dwudziestce miało znaczyć „zostawiam po sobie porządek”. - To miło z twojej strony, że pozwoliłaś mi skorzystać z prysznica. Zanimbym dojechała do mnie... te korki... - Schyliła się i podniosła torebkę. - No i dzięki za drinka. - Nie ma za co. Było mi miło. - Calliope rozważała kilka innych odpowiedzi, które mogłyby wyrazić jej aprobatę, lecz wszystkie wydały jej się równie głupie. Uwielbiam twoje towarzystwo i wciąż wyobrażam sobie najróżniejsze rzeczy związane z tobą? Chciałabym się poddać zabiegowi inżynierii genetycznej, żeby wychowywać twoje dzieci? Wypijam trzy galony kawy dziennie tylko po to, żeby popatrzeć, jak przynosisz ludziom sałatki, więc było mi bardzo miło gościć cię nagą w moim mieszkaniu, choćby tylko w sąsiednim pokoju? - Mam ochotę iść na to przyjęcie. Coś w rodzaju parapetówki u przyjaciółki. Właściciele mówili, że nie ma sprawy. Mają taką odjazdową chatę, ściany jak w zamku. I można puszczać sztuczne ognie. Oczywiście nie prawdziwe, hologramy czy coś takiego, ale moja przyjaciółka mówi, że i tak jest cudownie. - Zgarnęła z czoła wilgotne włosy i spojrzała na Calliope. - Hej, a może chciałabyś pójść? Calliope poczuła ucisk w sercu. - Pewnie. - Coś jeszcze ją zabolało - sumienie? - Ale nie mogę. Nie dzisiaj. Mam spotkanie. - Czy tym samym zamknęłam drzwi? - zastanawiała się zdenerwowana. - Z moim partnerem. Partnerem z pracy. Elisabetta przyglądała jej się przez chwilę uważnie, a potem wróciła do przeszukiwania torebki. Kiedy jednak znowu podniosła głowę, uśmiechnęła się rozbawiona, ale i odrobinę, odrobinkę zawstydzona. - Hej, lubisz mnie? Calliope odchyliła się na krześle głównie po to, by przestać bębnić nerwowo palcami po blacie stołu. - Tak, Elisabetto. Lubię cię, oczywiście. - To znaczy, czy ci się podobam? - Uśmiech na jej twarzy wciąż był nieco wstydliwy, ale i wyzywający. Calliope nie miała pewności, czy jej gość drażni się z nią, czy może szydzi z niej. - Czy ty... interesujesz się mną? Dalsze kluczenie nie miało sensu, choć z drugiej strony czuła pokusę. Calliope zdała sobie sprawę, że po ponad dziesięciu latach pracy w policji, w czasie których spędzała długie godziny w pokojach przesłuchań twarzą w twarz z gwałcicielami, złodziejami i mordercami psychopatami, nie miała pojęcia, co powiedzieć. Minęło pół godziny, jak jej się wydawało, a w rzeczywistości nie więcej niż trzy sekundy, gdy wreszcie chrząknęła. - Tak. - Nic więcej nie mogła z siebie wydusić. - Hmmm. - Elisabetta skinęła głową i zarzuciła torbę na ramię. Wciąż sprawiała wrażenie, że bawi ją jakiś jej tylko znany dowcip. - Będę musiała to przemyśleć. - Gdy znalazła się już przy drzwiach, odwróciła się i uśmiechnęła naprawdę pogodnie. - Muszę lecieć. Na razie! Kiedy drzwi zamknęły się z sykiem, Calliope wciąż siedziała na swoim miejscu, zupełnie otumaniona, jakby potrącił ją samochód. Serce jej waliło, chociaż nic się nie zmieniło. I co ja mam teraz zrobić, do cholery? - Właściwie to teraz - odezwał się Stan Chan po dłuższej chwili - powinnaś mnie zapytać: „I jak tam twoje wielkie spotkanie, Stan?” Bo przez ostatnie dwadzieścia minut gadaliśmy o jakiejś kelnerce, której w ogóle nie pamiętam. - Jezu, Stan, przepraszam. - Wlepiła wzrok w miseczkę z koktajlowymi chrupkami, po czym wzięła kolejną garść, jakby tym samym chciała go przekonać o szczerości swoich słów. - Naprawdę. Wcale o tym nie zapomniałam. Tylko... ostatnio wypadłam z obiegu, rozumiesz. Zapomniałam, że w takich chwilach jest tak, jakbyś wziął coś naprawdę odjazdowego. No wiesz, człowiek ciągle się zastanawia, czy ja się jej podobam, czy powinnam tak się przejmować, co znaczy ten szczegół... Cholera, znowu o tym gadam. Opowiedz mi, proszę, co się stało. Już nawet ja mam dosyć swojego gadania. - Dlatego jesteśmy tak dobrymi partnerami. Zgadzamy się co do tylu rzeczy. - Spadaj, skośnooki. - Nigdy mnie nie złamiesz. - Cieszę się, że sobie to wyjaśniliśmy. Stan pokiwał głową i zaraz przyjął poważną minę. - Zdaje się, że to najlepsze wiadomości tego wieczoru. - To znaczy, że nie poszli na to. - Jednym z powodów, dla których marnowała czas na kelnerskie podchody, były złe przeczucia co do wizyty Staną u szefów. - Nie tylko że nie poszli na to, ale wyraźnie dali mi do zrozumienia, że takie małe gliny z wydziału zabójstw jak my mają się trzymać z dala od rzeczy, których nie rozumieją. - I mieli na myśli sprawę Prawdziwego Mordercy? - Jasne. - A czy powiedziałeś im o możliwym powiązaniu Sang-Praw-dziwy, które rozważałam? O całym tym kontekście króla Artura i Graala? - Tak, a oni odpowiedzieli mi. że już dawno sami na to wpadli i wszystko sprawdzili. Rozmawiali z naukowcami, którzy zajmują się legendą Króla Artura, sprawdzili listę miejsc przedstawień Par-sifala, gdyby okazało się, że facet ma fioła na punkcie Wagnera. Każdy możliwy aspekt. Muszę przyznać, że się przyłożyli. - A zatem kazali nam się odwalić. - Dobrze to podsumowałaś, Skouros. Uznali, że sprawa Mera-panui nie ma nic wspólnego ze sprawą seryjnego mordercy. Aha, czy wspomniałem, że była tam też pani kapitan? Jej zdaniem, temu łobuziakowi Buncie pomyliły się daty. kiedy mówił, że widział Stracha żywego po tym, jak uznano go za martwego. Ona także zaczyna się zastanawiać, dlaczego tak bardzo się tym interesujemy, skoro jest to sprawa sprzed pięciu lat, „równie nieaktualna jak dobre maniery”, jak sama się wyraziłaś, gdy dostaliśmy tę sprawę. - Wzruszył ramionami. - Pani kapitan... - Calliope pochyliła się, a obraz ociekających wodą ramion Elisabetty, jaki miała przed oczyma, zniknął szybko, gdy dotarło do niej znaczenie słów Staną. - O Boże. Czy to znaczy...? Stan skinął głową. - Obawiam się, że tak. Kazała zamknąć sprawę i zapomnieć o niej. Pytała, czy zdobyliśmy jakiś dowód na to, że nasz Johnny wciąż jest wśród żywych, a ja musiałem przyznać, że nie. - Ale... cholera. - Calliope spuściła głowę. Rzeczywiście nie mieli takiego dowodu, nic na tyle mocnego, co by można pokazać prokuratorowi. Poczuła się, jakby otrzymała uderzenie pałką w brzuch. Zbudowali coś, co opierało się głównie na domysłach - paranoicznych fantazjach, z których żyją tysiące sieciowych węzłów. Ona jednak wiedziała, że chodzi o coś więcej, że ich domysły stoją na czymś. Stan także to wiedział. - Nie próbowałeś się postawić? - Oczywis’cie, że tak. - Przez jego oblicze przemknął cień autentycznej urazy. - Skouros, za kogo ty mnie masz? Wtedy ona stwierdziła, że podczas gdy my tracimy czas na sprawę sprzed pięciu lat, na ulicach morduje się ludzi na setki nowych sposobów, a przecież w wydziale pracuje za mało ludzi. Trudno było odmówić jej racji. - Jasne. Przepraszam, Stan. To ty musiałeś wysłuchiwać tego wszystkiego. - Zmarszczyła czoło, wyjęła z drinka kawałek lodu i przesunęła nim po blacie stołu, pozostawiając wilgotny ślad. - Chyba dobrze, że to ty tam poszedłeś. Ja bym pewnie na nią na- wrzeszczała. - A poza tym co słychać? Robiłaś coś jeszcze poza udostępnianiem ludziom swojego prysznica? Zamrugała gwałtownie. To ją zabolało - przepracowała ostatnio tyle darmowych nadgodzin, lecz mimo to miała wyrzuty sumienia, że urywa się pół godziny z pracy, żeby złapać Elisabettę przed końcem zmiany w Bondi Baby. - Chan, zajmowałam się też innymi rzeczami oprócz podrywów. Ale skoro chcą nas odsunąć od sprawy Merapanui, to nie ma sensu gadać o tym, co odkryłam. To i tak nic wielkiego. - Nie chcą - już odsunęli. - Jak to... już nie...? - O osiemnastej przestaliśmy się tym zajmować. - Stan rzadko okazywał prawdziwe emocje, lecz teraz jego ożywiona twarz wyraźnie pociemniała. - Koniec, Calliope. Przykro mi, ale pani kapitan wyraziła się jasno. Sprawa Merapanui zostaje w pliku „ostatecznie zamknięta”, a my od poniedziałku zabieramy się do najnowszych nożowych wyczynów. - Uśmiechnął się słabo. - Tak, partnerko, dalibyśmy sobie z tym radę, tylko zabrakło nam czasu. - Cholera. - Calliope nie miała zamiaru płakać, nawet w obecności Staną, ale gniew i frustracja były tak silne, że zapiekły ją oczy. Uderzyła w blat stołu kawałkiem lodu, który wysunął się jej z palców, odbił od kółka na serwetkę i spadł na podłogę. - Cholera. Nic więcej nie było do powiedzenia. W takich chwilach zawsze powracało to samo uczucie, że narusza czyjąś prywatność. Uważała to za bardzo męskie, co pewnie wyjaśniało, dlaczego hakerami i podobnymi przestępcami byli przeważnie mężczyźni. A także włamywaczami. I badaczami. Jak również gwałcicielami. Co w rzeczywistości nie mówiło nic o tym, do której kategorii należy ona, ale Dulcie nie potrafiła się pozbyć tego dreszczyku podniecenia, kiedy udało jej się włamać do czyjegoś systemu. Jej system przeżuwał język komputera, lecz trwało to bardzo długo. Korporacja J dysponowała najnowszymi typami zabezpieczeń, a poza tym naprawdę ważne wiadomości, których szukała, strzegły ogromne ilości kodów VR. Dlatego dostanie się do ich skarbca przypominało bardziej włamanie niż zwykłe złamanie kodów: informacje przypominały papierowe dokumenty, które kiedyś układano w szufladkach, a różne sekcje ogromnego systemu - pokoje w ogromnym biurowcu. Dulcie nie obchodziło to, w jaki sposób system naśladował świat rzeczywisty, ale wyczuwała, że zaledwie kilka poprawek wystarczyłoby, aby całość rozwinęła się przed nią jak plansza gry - wszystko, wirtualne obrazy przejść, samych drzwi do skarbca, strażników o stalowych spojrzeniach i inne szczegóły. Zastanawiała się, czy jest tak dlatego, że Felix Jongleur, spędziwszy ostatnie pięćdziesiąt lat życia wyłącznie w sieci, znalazł czas, by nadać wszystkiemu wygląd przyjazny dla człowieka? A może chodziło o coś bardziej wyrafinowanego? Może to typ podobny do Stracha, pomyślała. Ktoś, kto niezbyt się zna na technologii, ale chce mieć dostęp do wszystkiego, ponieważ ufa tylko sobie. To by miało sens, gdyby prawdziwe były opowieści o jego wieku, ponieważ oznaczałoby, że był już starcem, gdy nadeszła era informacyjna. Odsunęła wszystkie te pytania na później, lecz zaraz pojawiły się kolejne. Czy te informacje mogłyby w jakiś sposób pomóc jej w dostaniu się do skrytki Stracha? Może chodziło o coś bardzo prostego, o czym taka technofilka jak Dulcie Anwin w ogóle by nie pomyślała? Minęło kilka dni od chwili, gdy natknęła się na kryjówkę swojego pracodawcy, a ona wciąż o tym myślała. Nie teraz, upomniała siebie. Mam robotę, pliki Jongleura. No i nie chcę, żeby mnie nakrył Strach. Wiedziała, że chodzi też o coś więcej: bardzo chciała wywrzeć na nim wrażenie. Udzieliły się jej pewność siebie i zaangażowanie Stracha, sprawiły, że zapragnęła się wykazać. Może i jest najtwardszym i najzimniejszym sukinsynem na świecie, ale sam by się nie dostał do systemu Korporacji J. A ja potrafię tego dokonać. I to zrobię. I wreszcie to zrobiła, choć potrzebowała na to prawie dwudziestu czterech godzin. Hasła oraz inne informacje na temat sieci Graala, które przekazał jej Strach, okazały się bezużyteczne. Została wyrzucona, gdy spróbowała tradycyjnych metod. Na szczęście przyszła dobrze przygotowana. Ale nawet mając do dyspozycji najlepsze programy, jakie zapewniły jej pieniądze i różne kontakty, i tak musiała czekać. Kilkakrotnie wychodziła na spacer - mimo iż odczuwała ogromną potrzebę słońca i świeżego powietrza, zawsze był to krótki spacer, ponieważ nie czuła się pewnie w tej dzielnicy - a raz położyła się na kilka godzin. Miała niespokojny sen pełen długich szpitalnych korytarzy. Szukała jakiegoś małego zwierzątka, lecz wciąż napotykała tylko puste, oślepiająco białe korytarze. Gdy wreszcie wywierciła dziurę, posługując się wykonanym na zamówienie rozbrajaczem systemowym marki Krypton, podskoczyła, klasnęła i wydała okrzyk radości, unosząc się na fali adrenaliny. Szczęście nie trwało jednak długo. W pewnym sensie fakt włamania się do systemu informacyjnego Korporacji J okazał się gorszy niż ponury sen o szpitalu. We śnie przynajmniej czegoś szukała, choć było to bardzo trudne, tutaj natomiast stanęła wobec absurdalnie skomplikowanego zadania. Strach, okazując nonszalancję kogoś, kto nie rozumie do końca, o co prosi, powiedział jej, że interesuje go wszystko, co jest godne uwagi, a co dotyczy sieci Graala, a szczególnie wszystko, co ma związek z systemem operacyjnym Innego Świata. Jednocześnie zaznaczył, że nie życzy sobie, aby zaglądała zbyt głęboko w zdobyte informacje - co skwitowała prychnięciem, gdy odsłuchiwała jego przekaz. Pewnie, pomyślała wtedy. A oni z pewnością podpiszą dokładnie każdy plik, żeby ułatwić kradzież. Albo napiszą: „Nie trać czasu na czytanie. To są ważne informacje”. Teraz gdy już minęło podniecenie faktem złamania systemu, poczuła ciężar istotnej części zadania. Nie miała pojęcia, w jaki sposób szukać rzeczy, które interesują Stracha. Miała przed sobą morze informacji, zasób wiedzy dotyczącej jednej z większych ogólnoświatowych korporacji. A przecież dane dotyczące sieci Graala mogły się znajdować gdzie indziej - w końcu była to ich wielka tajemnica. Nawet jeśli nie, to z pewnością nie leżały nigdzie wyraźnie podpisane. Utwierdziła się w swoich obawach, spędziwszy niemal dwie godżiny na przeglądaniu indeksów systemu. Wreszcie westchnęła, rozłączyła się i wstała, by otworzyć kolejne opakowanie samozaparza-jącej się kawy. Musiał istnieć jakiś sposób na zawężenie pola poszukiwań. Przyszło jej to do głowy, gdy kawa w kubku wciąż bulgotała. W rzeczywistości nie potrzebowała informacji z systemu Korporacji J - musiała raczej dostać się do osobistego systemu Jongleura. Pracownicy Korporacji J nie musieli mieć dostępu do informacji z Innego Świata albo tylko w bardzo ograniczonym zakresie, ponieważ administratorem sieci, jak się wydawało, był Robert Wells z Tele-morfixu. Wprawdzie Jongleur był właścicielem Korporacji J, jednak wciąż pozostawała ona firmą częściowo publiczną, prawdopodobnie kontrolowaną w jakimś stopniu przez rząd. Jongleur nie mógł chyba przekupić wszystkich? Uznała za bardzo prawdopodobne, że ktoś, kto większość życia spędził w sieci, ma osobny system, w którym przechowuje najważniejsze informacje, a już na pewno tajemnice dotyczące sieci Graala. Jej problem sprowadzał się więc do tego, jak znaleźć osobisty system Felixa Jongleura. Rozwiązanie, gdy je wreszcie odkryła, potwierdziło jej nie pozbawione ironii przypuszczenia: ekscentryczność Jongleura miała się stać narzędziem, dzięki któremu pokona jego zabezpieczenia. Szczególny sposób posługiwania się przez Jongleura interfejsem VR spowolnił wstępne operacje, lecz nie narzekała, wiedząc, że są to pierwsze kroki do sukcesu. W miejscach, w których nieporadny, humanizujący interfejs był najbardziej mylący, zastosowała programy analityczne, domyślając się, że właśnie tam ma największe szanse na znalezienie powiązań Jongleura z systemem Korporacji J. Programy dobrze wykonały swoje zadanie. Nie minęła godzina, gdy zaczęły się pojawiać kolejne linki - kanały, którymi dało się wypompować informacje w sposób tradycyjny, rurociągi danych utworzone w taki sposób, by zaspokoić, szczególne potrzeby Jongleura. Dulcie poczuła dumę. Strach miał swoje dziwne sztuczki, o których nie chciał mówić - bez wątpienia było to coś niezwykłego, skoro pokonał zabezpieczenia Innego Świata - ale i ona ma swoje. Dobra jestem, cholera. Jedna z najlepszych. Jej podniecenie rosło w miarę, jak program szedł przez labirynt mniejszych linków, które prowadziły do większych, pokonując kolejne punkty zmiany kierunku informacji i inne zapory. I tak miało być. To było lepsze niż wszystko inne - pieniądze czy seks. Gdy większe linki utworzyły jednostajne pasmo informacyjne, poczuła tak ogromne podniecenie, że musiała wyjść na kolejny spacer, żeby pozbyć się trochę nerwowej energii, która ją rozpierała. Szła lśniącymi od wody uliczkami, którymi niedawno przejeżdżała zdalnie sterowana polewaczka, a jej serce waliło, jakby właśnie ukończyła bieg maratoński. Bez niczyjej pomocy dokonała włamania wartego miliardy kredytów. Gdyby działała na własną rękę, byłby to, jak mówi się w tej branży, emerytalny skok - już nigdy więcej nie musiałaby pracować. Gdy wróciła na strych, zobaczyła, że program tropiący znalazł swoją ofiarę i zakończył pracę: wkłuła się do systemu osobistego Jongleura. Oczywiście miała jeszcze wiele do zrobienia. Gdyby było to połączenie bez żadnego przygotowania, Dulcie potrzebowałaby tygodni, żeby dostać się na najprostsze, najmniej ważne poziomy, teraz jednak dysponowała hasłami oraz innymi informacjami, które otrzymała od Stracha, a które umożliwiły jej systematyczne podgryzanie kolejnych części systemu. Wciąż nie było to łatwe zadanie - mechanizmy zabezpieczające, strzegące wirtualnego placu zabaw prastarego potentata, były twarde, mądre i przystosowywały się do nowej sytuacji, lecz informacje Stracha odegrały rolę piątej kolumny w oblężonym systemie, dlatego najtrudniejszą część zadania miała już za sobą. Specjalista od zarządzania byłby w siódmym niebie, pomyślała, przeglądając kolejne dane. Potrzeba by całych dni, ba, tygodni!, żeby tylko przejrzeć same dane dotyczące personelu administracyjno-po-rządkowego w tej jego ogromnej wieży. Spójrzcie tylko na to! Cała sekcja poświęcona ochronie osobistej. Ma na tej wyspie całą armię. Dane kwatermistrzowskie zajmują dziesięć razy więcej pamięci niż cały mój system! Naturalnie nawet najlepsze wkłucie ma ograniczenia czasowe, dlatego Dulcie, choć wciąż ogromnie podniecona, nie zapomniała, że szczęście nie może jej dopisywać w nieskończoność. Strach twierdzi, że Jongleur jest nieuchwytny, ale ktoś przecież musi tym wszystkim zarządzać. Nikt nie wychodzi na kilka dni i nie zostawia bez opieki firmy wartej tryliony dolarów. Dobry Boże, gdyby Korporacja J wstrzymała jedną wypłatę, cały stan Luizjana pogrążyłby się w depresji. Podziwiała ogrom informacji, jaki miała przed sobą, ale wciąż nie dawała jej spokoju myśl o ukrytych plikach Stracha. Co ukrywa przede mną? Na ile mogę mu zaufać? Ryzykuję życie. A jeśli on się myli? Jeśli jego szef już go rozpracował? Oglądając imperium Jongleura, doszła do wniosku, że przynajmniej jedno z tego, co usłyszała od Stracha, jest prawdą: gdyby tylko chcieli, Jongleur i jego wspólnicy mogli sprawić, że Dulcinea Anwin zniknęłaby bez śladu, jakby nigdy nie istniała. Nikt by tego nie zauważył poza moją matką. A ona by się z tym pogodziła. W pewnym sensie zdała sobie sprawę, Strach miał rację, a ona się myliła. Dało się przekopiować informacje bez uprzedniego ich przejrzenia. Było tam tyle tysięcy plików, które wydawały się związane z dość szerokim polem zainteresowania Stracha, że mogła jedynie zaznaczyć całe bloki do skopiowania i przesłać je szybkimi linkami do pamięci, którą dał jej Strach - partycji wydzielonej z sieci Graala, ponieważ ani ona, ani Strach nie dysponowali taką ilością pamięci. Wyobraziła sobie, że występuje w sieciowym show - jak on się nazywał? Łup? - jak wrzuca jak najszybciej do torby różne rzeczy, potykając się o inne, trawiona chciwością, ponieważ jest ich zbyt wiele, a ona jest sama. Pracowała przez całą noc nieświadoma tego, ile kawy wlała w siebie, aż wyciągnęła szpilę informacyjną i opadła na łóżko. Miała wrażenie, że jej układ nerwowy składa się głównie z iskrzących przewodów. Leżała na plecach, zgrzytając zębami, przez trzy godziny, zanim przyszedł sen. Nawet jeśli tym razem także śniła o szpitalach i zagubionych zwierzętach, to nie pamiętała momentu, kiedy się obudziła. Sen wydał się jej niewiarygodnie długim okresem ciemności, a atak na system Jongleura czymś, co wydarzyło się kilka tygodni wcześniej. Gdy jednak upewniła się, że Strach wciąż leży na swoim łóżku, i zmusiła się do wyjścia na światło szarego dnia w poszukiwaniu czegoś do jedzenia, co nie przypominało porcji mikrofalowej, zdała sobie sprawę, że spała tylko dziesięć godzin, co uznała za całkiem rozsądny czas. Nie, Anwin, starzejesz się, pomyślała. Kiedyś zdrzemnęłabyś się ze dwie godziny, a potem rozłożyła te dane na części pierwsze. Wzmocniona kilkoma bułkami z nadzieniem z roselli, sałatką owocową i kolejną porcją kawy wróciła na strych, podłączyła kankę i zabrała się do materiałów Jongleura. Odczuwała perwersyjną chęć obudzenia Stracha, wywabienia go z jego maszyny i pokazania mu, czego dokonała. A co to ma być? Bawimy się w córeczkę i tatusia? Poczuła pogardę dla samej siebie. Spójrz, jestem dobrą dziewczynką, zobacz, co zrobiłam dla ciebie. Po godzinie prób udało jej się odkryć kilka słów-kodów, którymi desygnowano związane z Graalem pliki. Wyciągnęła je z ogromnej masy i umieściła w zbiorze zatytułowanym „Ważne”, gdy nieoczekiwanie natknęła się na coś bardzo dziwnego. Był to plik VR, a przynajmniej oznaczony kodem VR, lecz zawierał dziwnie zaszyfrowany link. Znalazła go wśród innych niczym nie wyróżniających się plików zawierających dane, ogólnie nazwane przez nią informacjami na temat majątku ruchomego Jongleura - pełnomocnictwa, linki do firm prawniczych oraz operacji finansowych, instrukcje dla kierownictwa Korporacji J. Przedtem spędziła jakiś czas nad analizą tych danych, licząc na to, że znajdzie jakieś informacje dotyczące zarządzania siecią Graala w sytuacji kryzysowej. Pomyślała, że ktoś tak stary jak Jongleur będzie chciał mieć pewność, że przedmiot jego dumy pozostanie w dobrych rękach, kiedy on nie będzie się mógł nim zajmować. Wtedy nie znalazła niczego nadzwyczajnego - typowy materiał przygotowany przez kogoś bogatego i wpływowego, który miał ułatwić przekazanie majątku w razie choroby lub śmierci właściciela, dlatego teraz tym bardziej zaskoczył ją ten niezwykły plik. Plik nosił nazwę „Ushabti”. Słowo było zupełnie obce Dulcie, lecz domyślała się dzięki temu, co Strach mówił jej na temat obsesji starego, że może być egipskie. Plik powstał przed trzema laty i najwyraźniej od tamtej pory nie był zmieniany ani modyfikowany. Szybkie przeszukiwanie w jej systemie potwierdziło te przypuszczenia: rzeczywiście ushabti było starym egipskim słowem, które oznaczało coś w rodzaju grobowego posągu. Pozostałe wyjaśnienia nie wnosiły już nic istotnego. Dulcie zastanawiała się przez chwilę, po czym otworzyła plik. Ciemnooki mężczyzna ukazał się tak szybko, że aż drgnęła. Wyglądał na sześćdziesięciolatka, miał siwe, gładko uczesane włosy i pomarszczoną twarz, na której czaił się ledwo dostrzegalny uśmiech. Gdy obraz się oddalił, okazało się, że mężczyzna siedzi za biurkiem w starodawnym gabinecie z tekowymi meblami i ciężkimi storami, który mógł się znajdować w dziewiętnastowiecznej ambasadzie. Mój Boże, pomyślała. To Jongleur. Tylko że ten plik powstał zaledwie kilka lat temu, a on nie mógł tak wyglądać w wieku stu lat. Co oczywiście nic nie znaczyło w VR. Co za różnica, kiedy to powstało. Ten facet przeważnie pojawia się jako egipski bóg... Starzec skinął głową i przemówił. W jego głosie słychać było typowy akcent ucznia angielskiej szkoły prywatnej z lekką naleciałością obcych wpływów. - Spotykamy się więc, mój synu. Kiedy żyłem, było to niemożliwe. Chcę ci wszystko opowiedzieć, a wtedy zrozumiesz, dlaczego twoje życie potoczyło się tak, jak się potoczyło. Najpierw jednak musisz podać mi swoje imię. Twoje prawdziwe imię, które ci nadano, a potem przejdziemy do bardziej prozaicznych form ustalania tożsamości. Mój synu? Dulcie siedziała oniemiała. Najwyraźniej uruchomiła pierwszą część jakiegoś podwójnego kodowania, a teraz Jongleur - albo jego sym, a może duch czy cokolwiek to było - czekał na drugą połowę hasła. - Czekam na twoje prawdziwe imię - rzekł starzec odrobinę bardziej stanowczo. Jego wzrok jest niemal hipnotyzujący - pomyślała Dulcie. czekając bezradnie - „władczy”, jak by napisano w romansie, chociaż ten stary władca o kamiennej twarzy wydawał się mało romantyczny. Jeśli tak samo wyglądał za życia, łatwo było zrozumieć, że zbudował całe imperium. - Twoje prawdziwe imię - powtórzył po raz trzeci pseudo-Jongleur. Chwilę później zniknął, a plik sam się zamknął. Dulcie potarła dłonią czoło. Była spocona. Wyszła z systemu. Bez wątpienia potrzebowała przerwy. Godzinę później siedziała wpatrzona w plik Ushabti. W tej chwili nie zamierzała go otwierać ani badać zbyt dokładnie, ponieważ podobne pliki miały często zakodowaną ograniczoną liczbę prób otwarcia, po czym ulegały samozniszczeniu. Nie znalazła więcej informacji na temat Jongleura, które by rozświetliły nieco tę tajemnicę. Jego synowie i córki umarli wiek temu, co więcej - wiarygodne źródła mówiły także, że starzec nie ma żadnych innych bezpośrednich spadkobierców. Wszyscy jego żyjący krewni - z których najstarsi i tak byli o wiele dziesiątków lat młodsi od niego - byli potomkami jego kuzynów. Z żadnym z nich nie pozostawał w bliskich stosunkach, żaden też nie pojawił się w Korporacji J. Zachowując ostrożność pirotechnika rozbrajającego bombę, Dul-cie wyjęła plik Ushabti i przeniosła go do swojego systemu, po czym wróciła do sortowania informacji. Strach mógł ukrywać różne rzeczy? Strach chciał mieć przed nią tajemnice? To i Dulcie może coś schować przed nim. - Spróbujmy jeszcze jednego - zdecydował Strach. - To jest ciekawe. Dał znak i ciemnowłosy muskularny mężczyzna, powłócząc nogami, wysunął się do przodu, w krąg blasku pochodni, po czym opadł na kolana. Jego lniane szaty, kiedyś z pewnością okazałe, były postrzępione i osmolone od ognia, a czarna peruka leżała przekrzywiona na jego głowie. - Jak się nazywasz? - zapytał go Strach. - Seneb, o Panie. - A czym się zajmujesz? - Strach odwrócił się do kobiety u jego boku. - Zabawne, co? Coś jak show. - Ja... jestem kupcem, o Wielki Domu. - Mężczyzna był tak przerażony, że z trudem mówił. - Powiedz mi coś... Co jadłeś na śniadanie dziś rano? Seneb milczał przez chwilę, wyraźnie przerażony możliwością udzielenia złej odpowiedzi. - Ja... nic, Panie. Nie jadłem od dwóch dni. Strach machnął czarną jak smoła ręką. - W takim razie co wsunąłeś, kolego, kiedy ostatni raz jadłeś śniadanie? - Chleb, Panie. I trochę piwa. - Mężczyzna zmarszczył czoło, myśląc intensywnie. - I kacze jajko! Tak, kacze jajko. - Widzisz? - Strach uśmiechnął się i wywiesił czerwony szakali jęzor. Podobne zabawy przynosiły o wiele więcej radości, jeśli publiczność stanowili prawdziwi ludzie. - Każdy jest inny. - Wskazał na kapłana, którego przesłuchiwał przed kupcem. - Co myślisz o tym gościu? Dobry z niego człowiek? Seneb spojrzał na skulonego kapłana wciąż niepewny, jakiej odpowiedzi powinien udzielić. - Jest kapłanem Ozyrysa, Panie. Wszyscy kapłani Ozyrysa są dobrymi ludźmi... Czy nie jest tak? - No cóż, Ozyrys wyniósł się na jakiś czas... - Strach uśmiechnął się z afektacją. - Tak więc pytanie to musi na razie pozostać bez odpowiedzi. Ale co byś powiedział na to, gdybym kazał ci z nim walczyć? Gdybym kazał ci go zabić? Seneb pomimo swej ogromnej postury wyraźnie drżał. Powodem tego mogło być to, iż bóg o głowie szakala był dwukrotnie większy od człowieka. - Jeśli Wielki Pan pragnie tego - odezwał się wreszcie - to muszę to zrobić. Strach się roześmiał. - Widzisz? Niektórzy z nich nie mogą się doczekać, żeby dołożyć któremuś z kapłanów. Za to inni uważają to za świętokradztwo i nie zrobią tego nawet za cenę życia. Piekielnie cudowne. Jego gość spojrzał na niego pytająco. - Nie rozumiesz? - zapytał Strach. - Tutaj niczego nie da się przewidzieć! Boże, mówię to bez żadnych podtekstów - ogromnie ciekawa sytuacja. Wszystko tu jest interesujące. - Zwrócił się do Seneba. - Oszczędzę cię, jeśli go zabijesz. Seneb patrzył zakłopotany na kapłana. - Na co czekasz? - I... moją rodzinę? - Chcesz też zabić swoją rodzinę? - Strach parsknął śmiechem, który przypominał szczeknięcie. - Ach, rozumiem, chcesz wiedzieć, czy daruję życie także twojej rodzinie. Proszę bardzo. Dlaczego nie? Gdy kupiec Seneb wzniósł ręce i ruszył na kapłana, mężczyznę o wiele mniejszego od niego, który jęknął przestraszony. Strach pokręcił głową zafascynowany. Wszystko to wciąż go zdumiewało. Tamta kobieta Renie i inni opowiadali o tym, lecz on, mając nieograniczoną wolność w kształtowaniu tych symludzi bólem i władzą, zobaczył to jeszcze wyraźniej: indywidualność tych konstruktów stanowiła coś nieprzewidywalnego. Każdy z nich nosił w sobie malutki wszechświat nadziei, przesądów i wspomnień. Niemal zrozumiał, dlaczego ktoś taki jak Jongleur uważał, że może spędzić wieczność w takim miejscu. Choć on sam nie chciałby tego, przynajmniej nie w najbliższej przyszłości. Strach niemal wyczerpał możliwości rozrywki i choć bez wątpienia zamierzał wykorzystać opcję nieśmiertelności sieci Graala, to jeszcze nie chciał się pozbawiać przyjemności prawdziwego ciała na rzecz wirtualnego. Jeszcze nie. Jeszcze planował kilka uciech. - Nie udawaj. Na pewno stawiasz na któregoś. Towarzysząca mu kobieta zacisnęła usta. Strach się uśmiechnął. To go bawiło o wiele bardziej niż cokolwiek innego, co mógłby robić z Dulcie, dla której wciąż musiał być miły. Wciąż była mu potrzebna. Musiał się jeszcze wiele nauczyć o sieci Graala. ale przede wszystkim, upewniwszy się co do nieobecności Starego (prywatne połączenie Jongleura było wciąż nieaktywne, a jeśli nawet on sam pozostał gdzieś w systemie Graala, to ugrzązł tam podobnie jak wcześniejsi towarzysze Stracha), musiał znaleźć sposób, żeby się dostać do osobistych plików Jongleura. Potrzebował informacji na temat systemu operacyjnego, a także istotnych szczegółów dotyczących tego, co działo się na zewnątrz małego hermetycznego wszechświata systemu Innego Świata. Dysponując pieniędzmi i władzą Starego, pomyślał Strach uradowany, mogę też zostać bogiem w prawdziwym świecie. Mogę się bawić w ten sam sposób prawdziwymi ludźmi. Przemysłowe katastrofy. Biochemiczne ataki. Kilka mniejszych wojen, gdy przyjdzie mi na to ochota. A potem wrócę do sieci Graala, gdzie zachowam życie. Widział przed sobą zdumiewające perspektywy. Władza nad Innym Światem, która wcześniej wydawała mu się szczytem możliwości, była dopiero początkiem. John Wulgaru, pomyślał. Mały Johnny Strach. Król świata. Kupiec Seneb poruszał się niezgrabnie, lecz stary kapłan nie był dla niego żadnym przeciwnikiem. Kapłan otworzył niemal pozbawione zębów usta, gdy jego młodszy przeciwnik chwycił go i zaczął walić jego głową o kamienną podłogę świątyni. Towarzyszka Stracha zamknęła oczy. Strach się uśmiechnął. Jeśli sądziła, że tak rozwiąże swój problem, to może zainteresuje ją to, z jaką łatwością da się ją pozbawić powiek. Odwrócił się do swojego drugiego gościa, który zaczął odzyskiwać przytomność. - Co, nudzimy się? - Machnął srebrnym kijem i kupiec oraz kapłan, krzycząc przeraźliwie, rozpłynęli się w kałuże na marmurowej posadzce. Obserwujący tłum także wydał okrzyk. Strach przyjął taką reakcję z zainteresowaniem. Spodziewał się, że wszyscy pozostali umrą sparaliżowani bólem. - No cóż, w takim razie wróćmy do naszych spraw. - Możesz mnie torturować, ile chcesz - rzekła kobieta. - Nawet gdybyś był samym diabłem i tak nic nie wskórasz. - Och, daj spokój. - Strach pochylił się i przysunął do niej wielki pysk, tak że nosem dotknął jej ucha. Polizał jej policzek, zastanawiając się, jak by to było, gdyby odgryzł jej głowę jednym chlapnięciem. Czy czułby się inaczej, wiedząc, że to prawdziwa osoba? Próbował tego wielokrotnie z wirtualnymi mieszkańcami tego sym-świata. - Zagrajmy w taką grę... Jak się nazywasz? Ach, tak, Bon-nie Mae. Zagrajmy więc, Bonnie Mae. Za każdym razem kiedy powiesz mi coś przydatnego na temat Koła albo moich przyjaciół, których, jak wiem, spotkałaś, otrzymasz godzinę bez bólu. Jeśli dobrze to rozegrasz, zarobisz kilka dni wakacji w słonecznym Egipcie. - Nic ci nie powiem. Odejdź ode mnie, szatanie. - Jasne. Jestem pewien, że nie pisnęłabyś ani słówka jak dobra mała męczennica bez względu na to, co bym ci robił, mój Czerwony Kapturku. Przynajmniej na początku. Ale nie traćmy czasu. - Odwrócił się i wyciągnął ogromną łapę w stronę drugiego z więźniów. Końce czarnych jak smoła palców Stracha rozjarzyły się na czerwono. - Ale jak długo zachowasz milczenie, jeśli zacznę odmierzać karę twojemu małego hinduskiemu przyjacielowi? - Łypnął okiem na więźnia. - Pewnie żałujesz, że nie udało ci się wydostać z sieci, zanim ją przejąłem, co? - Zacisnął długie palce na nodze mężczyzny. Rozległ się syk skwierczącego ciała. Więzień krzyknął tak głośno, że nawet otępiały tłum jęknął i padł na podłogę. - Nie! - zawołała kobieta. - Przestań, diable. Przestań! - Problem polega na tym, moja droga - Strach uniósł dymiące dłonie w geście bezradności - że to nie ode mnie zależy, ale od ciebie! - Nie... niech mu pani nic nie mówi, pani Simpkins! - Nandi Paradiwasz starał się utrzymać w pozycji stojącej, choć jego ciałem wstrząsał dreszcz agonii. - Mój los jest taki sam jak pani. Moje życie jest niczym. Tak jak i mój ból. - Och. wcale nie - rzekł Strach. - Wcale nie. Jeśli ona nie zacznie mówić, żeby cię uratować, to ty zaczniesz gadać, kiedy się dobiorę do niej. - Uśmiechnął się, odsłaniając zęby podobne do figur szachowych z kości słoniowej. - Bo dla kobiet mam jeszcze lepsze zabawy. Rozdział 14 Kamienna Dziewczyna SIEĆ/WIADOMOŚCI: Sieć ma własny folklor. [obraz: artystyczna wizja węzła Domu - na - Drzewie] KOM: Historyk sieci Gwenafra Glass twierdzi, że podobnie jak wszystkie nowe kraje także i sieć ma swój folklor, mityczne bestie i duchy. GLASS: Jeśli wrócimy do dawnych dni, usłyszymy o czymś takim jak przewodowe pluskwy. Innym przykładem jest Dom - na - Drzewie. Ten węzeł jest prawdziwy, lecz przez lata obrósł gąszczem fantazji. Ostatnimi czasy pojawiły się inne rzeczy, jak choćby Płaczek - dziwny zawodzący głos, który ludzie czasem słyszą w pustych czatowych węzłach lub w nie dokończonych węzłach VR. No i oczywiście dawny folklor dwudziestego wieku, jak gremliny paraliżujące pracę silników myśliwców, przyjął postać żaropluskiew albo światłowęży, które ludzie rzekomo widują w środowisku VR, a których jednak nigdy nie spotyka się w węzłach... Renie rozglądała się na wszystkie strony, lecz nie zauważyła nikogo ani niczego, kto mógłby powiedzieć te słowa. Najbliższa z upiornych postaci, które ją ścigały, była już w zasięgu wzroku - blada plama w mroku zmierzchu majacząca przerażająco blisko, choć wciąż oddalona o kilkaset metrów. Zrobiła krok do przodu, by stanąć pewniej, i przerażona poczuła, że coś chwytają za kostkę. Odskoczyła, wydając zduszony okrzyk. - Na dół! - odezwał się cichy głos. - Możesz się tu ukryć! Coś zaszeleściło tuż przy jej stopach. - Nie... nie widzę cię. Wiatr poniósł w dół zbocza bulgocące wycie ścigającej ją istoty. - Gdzie jesteś? - Tutaj! Na dół! Renie opadła w zarośla na ręce i kolana zagubiona wśród cieni zmroku. Jedna z plam ciemności rozszerzyła się nieco i wynurzyła się z niej mała dłoń, która zacisnęła się na jej nadgarstku i pociągnęła ją. Renie popełzła do przodu i znalazła się w zagłębieniu niewiele większym od niej samej, które powstało z opadłych gałęzi przykrytych ziemią i liśćmi. Wsunęła się cała do wnęki, lecz wciąż nie widziała osoby znajdującej się w środku, czuła jedynie przyciśniętą do swojego boku postać wielkości dziecka. - Kim jesteś? - zapytała cicho. - Ciii. - Obca postać znieruchomiała. - Jest blisko. Serce Renie wciąż biło nieprzyjemnie szybko. - Nie wyczuje nas? - zapytała szeptem. - On nie wącha, tylko słyszy. Renie nic nie odpowiedziała. Skuliła się. Wdychając mocny zapach wilgotnej ziemi, starała się nie myśleć o tym, że mogłaby umrzeć pogrzebana żywcem. Wyczuła zbliżającego się myśliwego, zanim go usłyszała - coraz bardziej rozsadzał ją strach, od którego jej skóra się napięła, a serce, i tak już wściekle bijące, o mało nie wyskoczyło z piersi. Czy to było to samo paraliżujące przerażenie, które odczuwał Paul Jonas za każdym razem, gdy w pobliżu znajdowali się Bliźniacy? Usiłując stłumić krzyczące w jej głowie przerażenie, poczuła jeszcze większy respekt dla swojego towarzysza. Przerażający myśliwy poruszał się teraz nad nimi. Wyczuwała jego obecność tak wyraźnie jak chmurę, która zasłoniła słońce. Jej gardło zaciskało się dopóty, dopóki nie pozbyła się potrzeby krzyku. Teraz nie wydobyłaby z siebie żadnego dźwięku, nawet gdyby chciała. Polująca istota nie zachowywała jednak milczenia. Ponownie zawyła, a jej głos rozległ się przerażająco blisko. Renie wydało się, że jej kości rozsypały się w proch od tego dźwięku. Zaraz potem usłyszała inny odgłos - wzdychający szept podobny do niesionego wiatrem szeptu zjawy, pozbawiony znaczenia dźwięk gdzieś na granicy mowy. Ulotne mamrotanie wydawało się równie przerażające jak krzyk. Był to dźwięk umierającej, a może martwej inteligencji, puste szaleństwo. Pogrążona w ciemności Renie zacisnęła powieki aż do bólu. Zacisnęła też zęby i zaczęła się modlić, do nikogo w szczególności, o siłę. Odgłosy cichły stopniowo. Osłabło także wrażenie obecności wygłodniałej, bezmyślnej wrogości. Renie ostrożnie wypuściła powietrze. Postać u jej boku dotknęła jej ramienia chłodnymi palcami, jakby ostrzegała ją przed zbyt wczesną radością, lecz Renie nie miała najmniejszej ochoty, by się choćby poruszyć czy powiedzieć słowo. Minęło kilkanaście minut, zanim usłyszała cichy głos: - Chyba już odeszły. Renie natychmiast wyczołgała się z pieczary utworzonej przez gałęzie i liście. Popołudnie, czy jakakolwiek była to pora dnia w tym pozbawionym słońca miejscu, niemal minęło. Świat dookoła był szary, lecz wciąż wydawał się trochę zbyt jasny jak na tę część zmierzchu, jakby kamienie, a nawet drzewa emanowały słabym blaskiem. Coś zaszeleściło u jej stóp. Mała postać, która wypełzła z niewielkiej pieczary, była pokryta szarobrązowymi cętkami i przypominała człowieka wyciętego z surowej gleby foremką do ciasteczek. Renie cofnęła się o krok. - Kim jesteś? Obca postać spojrzała na nią ze zdziwieniem na twarzy - twarzy głównie wyrażonej układem jaśniejszych i ciemniejszych miejsc oraz zagłębień i wybrzuszeń. - Nie znasz mnie? - Głos zabrzmiał cicho, lecz zaskakująco wyraźnie. - Jestem Kamienna Dziewczyna. Myślałam, że wszyscy to wiedzą. Ale ty nie wiedziałaś nawet, że trzeba się schować, więc chyba rozumiem. - Przepraszam. Dziękuję za pomoc. - Spojrzała na puste zbocze. - Co... co to było? To? - Kamienna Dziewczyna ponownie spojrzała na nią nieco zdziwiona. - To tylko dżinnerowie. Wychodzą nocą. Nie powinnam chodzić sama tak późno, ale... - Kamienna Dziewczyna nagle sposępniała. Pochyliła się i otrzepała z liści - całkiem zręcznie, zważywszy na jej krępe kończyny i grube palce u rąk i nóg. - A ty kim jesteś? - spytała dziewczynka, gdy znowu się wyprostowała. - Dlaczego nie znasz dżinnerów? - Jestem tu obca - odparła Renie. - Podróżuję, można by powiedzieć. Kamienna Dziewczyna może i wyglądała, jakby ją szybko ulepiono z gliny, lecz jej ciało było dziwnie elastyczne, co dawało wrażenie, że potrafi się zginać nie tylko w stawach. - Mieszkasz tutaj? - spytała Renie. - Możesz mi coś opowiedzieć o tym miejscu? - Nagle przyszło jej coś do głowy. - Szukam moich przyjaciół - drobnego mężczyzny, niemal tak samo ciemnego jak ja, oraz dziewczyny o kręconych włosach i jaśniejszej skórze. Widziałaś ich? Wgłębienia, które odgrywały rolę oczu Kamiennej Dziewczyny, rozszerzyły się. - Zadajesz dużo pytań. - Przepraszam. Ja... się zgubiłam. Widziałaś ich? Mała głowa zakołysała się powoli z boku na bok. - Nie. A ty chodziłaś tam, gdzie jest Koniec? - Jeśli masz na myśli tamto miejsce, w którym wszystko staje się... powiedzmy, dziwne, mało widoczne... to owszem. - Nagle Renie poczuła, jak bardzo jest zmęczona. - Bardzo mi zależy, żeby odnaleźć przyjaciół. - Przede wszystkim musisz stąd wyjść. Ja także. Nie powinnam zostawać tak długo poza domem, ale próbowałam dotrzeć do Drzewa Syczeń, żeby zapytać o Koniec. - Udzieliwszy tego dość enigmatycznego wyjaśnienia, Kamienna Dziewczyna zamyśliła się na moment. - Powinnaś pójść ze mną do macochy - odezwała się po chwili. - Do macochy? A kto to taki? - Ty nie masz macochy? Nie masz żadnej rodziny? Renie westchnęła. Ich rozmowa zamieniała się w kolejną zwariowaną konwersację Innego Świata. - Nieważne. Oczywiście, zaprowadź mnie do tej macochy. Czy to daleko? - W Butach. Trzeba iść w dół Spodni - wyjaśniła Kamienna Dziewczyna, nic nie wyjaśniając, i ruszyła w dół zbocza, kołysząc sie z boku na bok. Renie nie potrzebowała dużo czasu, by zaznajomić się z geograficznym nazewnictwem okolicy, chociaż świeżo nabyta wiedza w rzeczywistości nic nie wyjaśniała. Gdy szły z biegiem rzeki, która wypływała z wyrwy w zboczu i opadała energicznie w kierunku pogrążonej we mgle doliny, Renie coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że jej poprzednie obserwacje się potwierdziły. Kształty widocznych w oddali wzgórz naśladowały postaci ludzkie, choć wciąż były to prawdziwe wzgórza pokryte ziemią i porośnięte roślinnością, jak przysypane gigantyczne ciała. Na czarnej górze także spotkali olbrzyma, ale jednego i bezsprzecznie żywego, natomiast widoczne tutaj liczne mniejsze postaci zagrzebane w ziemi przypominały pozostałości z jakiejś bardzo odległej przeszłości. - Co to za miejsce? - zapytała swoją przewodniczkę, gdy po raz kolejny udało jej się ją dogonić. Kamienna Dziewczyna spróbowała spojrzeć do tyłu przez ramię, co nie było łatwe bez szyi. - Nie byłaś tu nigdy? To jest tam, gdzie gada fasola. Widać wszystkich olbrzymów, którzy padli. Są ogromni - dodała niepotrzebnie. - Prawdziwe olbrzymy? - zapytała Renie i od razu poczuła się bardzo głupio. Jakby podobne pytanie miało jakiekolwiek znaczenie w tym świecie. Wydawało się jednak, że Kamienna Dziewczyna potraktowała je poważnie. - Byli prawdziwi. Padli. Nie wiem dlaczego. Może powie ci to macocha. W miarę jak mijały kolejne katarakty, Renie coraz lepiej rozumiała dziwne nazewnictwo stosowane przez dziewczynę. Oglądane z daleka przez mgłę nienaturalne formy krajobrazu wydawały się jedynie kombinacją dziwnych wzgórz i zagajników, teraz jednak, z bliska, można było dostrzec dziwną regularność. Duża fałda zbocza, pasmo wzgórz z grzbietami najeżonymi drzewami tworzyły ogromny... - ...Rękaw? - zapytała Renie. - Czy to jest rękaw? Chcesz powiedzieć, że idziemy w dół... koszuli? Kamienna Dziewczyna po raz kolejny pokręciła głową. - Kurtki. Jesteśmy w Kurtkach. Koszule są tam. - Pokazała grubym palcem. - Chcesz iść do Koszul? Renie pokręciła głową gwałtownie. - Nie, nie. Tylko... się zdziwiłam. Dlaczego ten kraj... dlaczego jest zrobiony z ubrań? Kamienna Dziewczyna zatrzymała się i odwróciła najwyraźniej zmęczona kolejnymi próbami rozmawiania przez ramię, które uniemożliwiała jej anatomia. Wyglądała tak, jakby podejrzewała, że Renie z niej żartuje. - Jak to dlaczego? Spadły z olbrzymów. Kiedy padli. - Aha - odparła Renie, ponieważ nie miała pojęcia, co innego mogłaby odpowiedzieć. - Naturalnie. Szły w dół długiej fałdy jednej z Kurtek zanurzone we mgle spowijającej całą rzekę. Kluczyły między niskimi sosnami, które jakby z przekory rosły kępkami na najwęższych i najtrudniejszych odcinkach ścieżki. - Wiesz coś na temat gadających ptaków? - spytała Renie. Kamienna Dziewczyna wzruszyła ramionami. - Pewnie. Wiele ptaków gada. - Ten wciąż powtarzał to samo, bez względu na to, o co go pytałam. - Z tymi, które śpią, nie można rozmawiać - odpowiedziała dziewczyna. - Co to znaczy? Tamten ptak latał, nie spał. - Nie. One tak wyglądają, gdy pojawiają się tu po raz pierwszy, jakby spały, i nie ma znaczenia, czy latają, czy nie. A przynajmniej tak było. Teraz już mało ich przylatuje. Ale te nowe mało co rozumieją na początku. Wciąż gadają to samo. Kiedy byłam mała, próbowałam z nimi rozmawiać. - Zerknęła na Renie, tak jak zrobiłaby to każda dziewczyna, by się upewnić, czy jej rozmówczyni zauważyła, że nie jest już dzieckiem. - Macocha powiedziała, że to nie nasz interes i że powinniśmy pozwolić im spać, śnić. Renie zastanawiała się nad tym, coraz bardziej podniecona. - A zatem ptaki... śpią? Śnią? Kamienna Dziewczyna skinęła głową, po czym zeszła niżej i przystanęła. - Tak. Uważaj, tutaj jest bardzo ślisko. Renie rozłożyła ramiona i zsunęła się. - A... a jak nazywacie to miejsce? Nie chodzi mi o Kurtki, tę część, ale o całość. - Zatoczyła łuk ręką. - Wszystko. - Zanim dziewczyna zdążyła odpowiedzieć, na pofałdowanym zboczu wzgórza rozległo się przerażająco płaczliwe zawodzenie, którego echo popłynęło w górę. Renie wzdrygnęła się tak mocno, że omal się nie przewróciła. - O mój Boże, jeszcze jeden! Jej przewodniczka zachowała spokój i przyłożyła gruby palec do ust, nakazując jej milczenie. Przez chwilę, gdy tak stały nieruchomo we mgle, Renie słyszała tylko cichy plusk płynącej nieopodal rzeki, a potem z dna doliny popłynął kolejny przeciągły jęk. - Jest daleko - oświadczyła Kamienna Dziewczyna. - Idzie w przeciwnym kierunku. Ruszamy. Renie, tylko trochę uspokojona, poszła za nią. Gdy zeszły na dno doliny, droga była łatwiejsza, ale mgła gęstsza i wydawało się też, że opieszały zmierzch przeszedł w końcu w noc. W coraz głębszym cieniu dziwne kształty ubrań, górzyste koszule i spodnie tylko częściowo przykryte płaszczem gleby i roślinności, stanowiły jeszcze bardziej niepokojący widok. Co pewien czas Renie wydawało się, że widzi jakieś nieduże postaci poruszające się we mgle, jakby obserwowali je jacyś ludzie, którzy nie chcieli być zauważeni. Renie z ulgą pomyślała o tym, że ma przewodniczkę. Wolała się nie zastanawiać nad tym, jak by to było, gdyby szła tędy sama w ciemności, wiedząc, że gdzieś wśród tych dziwnych wzgórz czają się zawodzące istoty. Migotanie ognisk, które ujrzała poprzez mgłę, świadczyło o tym, iż wielu ludzi lub wiele czegoś zadomowiło się pośród fałd Spodni i Koszul. Gdy Kamienna Dziewczyna prowadziła ich wzdłuż szwu niewielkiego kanionu między rzędami ognisk rozpalonych na wzniesieniach, kilka głosów powitało ich z daleka. Dziewczyna uniosła krępe ramię w odpowiedzi, a Renie poczuła się na tyle bezpiecznie, że zaczęła żałować, iż nie ma z nią!Xabbu i Sam. Było coś głęboko prymitywnie kojącego w tym, że przybywa się nocą do oświetlonej osady, szczególnie po podróży przez odludzie, a ona przecież podróżowała długo przez coś o wiele bardziej ponurego niż zwykłe odludzie. Kiedy wyszły ze Spodni w ciemną zmarszczkę między wzgórzami. Kamienna Dziewczyna powiedziała: - Jesteśmy prawie na miejscu. Może macocha będzie potrafiła ci powiedzieć, gdzie są twoi przyjaciele. A ja muszę jej opowiedzieć o Drzewie Syczeń i o tym, jak szybko przybliża się Koniec. Gdy obeszły kolejny kamienny występ, znalazły się w następnej rozświetlonej dolinie. Zabudowania były w opłakanym stanie, lecz kształty terenu nie budziły wątpliwości. Niektóre tak bardzo wrosły w krajobraz, że całkowicie zlały się z jego naturalnymi elementami, inne zaś wystawały wyraźnie ponad ziemię, tak że tu i tam widać było ognisko migocące w dziurce albo w dziurze w podeszwie. A było ich mnóstwo, może setki - całe miasto. - Przecież to są buty! Ogromne buty! - Przecież ci mówiłam, no nie? Gdy wzrok przyzwyczaił się do światła, Renie zobaczyła, że przestrzeń między butami także jest zajęta. Siedziały tam dziesiątki postaci skulonych przy ogniskach i obserwujących je w milczeniu. Nikt się nie odzywał, lecz Renie i tak wyczuła zagrożenie. Obserwujące je oczy. szepcące głosy - wszystko to wydawało się przytępione tęsknotą i rozpaczą. Jak dzielnica biedoty, pomyślała. - Normalnie nie mieszkają tu ludzie - wyjaśniła Kamienna Dziewczyna. - Teraz są tutaj, bo stracili domy, gdy przyszedł Koniec. Jest ich tak wielu, są głodni i przestraszeni... Przerwały jej wrzaski kilku postaci, które wypadły z ciemnych obuwniczych ruin i popędziły w ich stronę. Renie w pierwszej chwili się przeraziła, lecz zaraz zobaczyła, że to tylko dzieci. W większości były mniejsze od Kamiennej Dziewczyny i wyraźnie podniecone. - Gdzie byłaś?! - zawołał jeden z maluchów biegnących na przedzie grupy. - Macocha się gniewa. - Spotkałam kogoś. - Kamienna Dziewczyna pokazała na Renie. - Dlatego trochę mi zeszło. Dzieci otoczyły je, przepychając się i szwargocąc. W pierwszej chwili Renie uznała, że to bracia i siostry Kamiennej Dziewczyny, lecz gdy stanęły w świetle wylewającym się z wejścia do najbliższego buta, zobaczyła, że żadne nie jest ani trochę podobne do jej przewodniczki. Większość bardziej przypominała ludzi, choć ich ubrania (jeśli w ogóle miały coś na sobie) były w zupełnie jej obcym stylu. Ale w roześmianej gromadce można było też dostrzec osobniki jeszcze dziwniejsze niż Kamienna Dziewczyna - ciało jednego porastał żółto- czarny puszek jak u trzmiela, stopy innego miały kształt kaczych łap, a jeszcze inne dziecko miało - co zdumiało Renie najbardziej - dziurę na środku ciała, przez co było prawie pozbawione tułowia. - Czy to są... twoi bracia i siostry? - zapytała. Kamienna Dziewczyna wzruszyła ramionami. - Tak jakby. Jest nas wiele. Tylu, że czasem wydaje mi się, iż macocha po prostu nie wie, co robić. Gdy w pewnym momencie wyrósł nad nimi ogromny but. Renie zatrzymała się gwałtownie. - Jezu Chryste - powiedziała. - Już wiem. - Chodź - rzuciła Kamienna Dziewczyna i po raz pierwszy wzięła Renie za rękę. Palce miała szorstkie, chłodne i wilgotne jak gliniasta gleba. Mały chłopiec z głową jelenia o wilgotnych brązowych oczach spojrzał na nią nieśmiało, jakby pytał, czy może ją wziąć za drugą rękę, lecz Renie myślami była przy swoim nowym odkryciu. - Oczywiście, to ta cholerna rymowanka dla dzieci. „Stara kobieta, która mieszkała w bucie”. Coś jeszcze pojawiło się na horyzoncie jej pamięci, jakieś odległe wspomnienie, ale na razie to, że znalazła się w książce Mother Goose, było dla niej wystarczająco trudne. - Wszyscy mieszkamy w butach - powiedziała przewodniczka i pociągnęła ją za sobą przez drzwi z tyłu starego, porośniętego mchem trzewika. - Wszyscy tutaj... To był bardzo, bardzo stary but. Renie stwierdziła z ulgą, że poprzedni właściciel olbrzym nie zostawił po sobie żadnych zapachów. Dwa lub trzy razy więcej dzieci czekało w pomieszczeniu wypełnionym dymem i blaskiem ognia. Były równie dziwne jak ich rówieśnicy. Te, które miały oczy, gapiły się na Renie zafascynowane, kiedy Kamienna Dziewczyna prowadziła ją przez ogromny but do palca. Dzieci było zbyt wiele, by dało się je wszystkie przedstawić, ale Kamienna Dziewczyna wymieniła imiona niektórych, głównie tych, na które pokrzykiwała, żeby nie plątały się pod nogami - Polly, Ziarenko, Hans i Wielkouchy. Przynajmniej te imiona usłyszała Renie. Nad wieloma dziećmi musiała przechodzić górą, a raz czy dwa nadepnęła któreś niechcący, lecz żadne nie protestowało. Domyśliła się, że mieszkając w takim tłoku, były do tego przyzwyczajone. Czy to są dzieci pogrążone w śpiączce? - zastanawiała się. Czy to miejsce jest jakimś obozem dla dzieci porwanych przez Innego? Jeśli tak, to szanse na znalezienie Stephena wydawały się nikłe - w samych tylko Butach mogły ich być tysiące, a Bóg jeden wiedział, ile jeszcze jest w pozostałych częściach garderoby pośród wzgórz. - Czy to ty, Kamienna Dziewczyno?! - Czyjś głos odbił się cichym echem od sklepienia buta. - Spóźniłaś się, a ja się martwiłam. Mamy ciężkie czasy. Tak nie wolno. W bujanym fotelu przy kominku siedziała ciemna postać. Od paleniska piął się w górę komin z cegły, który wychodził poza skórę buta i absolutnie nie spełniał swojego zadania. Początkowo Renie sądziła, że to wszechobecny dym nie pozwala jej wyraźniej zobaczyć postaci w fotelu, lecz potem zorientowała się, iż to sama postać, w zarysie podobna do człowieka, jest niewyraźna jak mgła. Renie widziała jedynie namiastkę barków i głowy osadzonej na korpusie równie bezkształtnym jak szara chmura. W dwóch miejscach, gdzie powinny być oczy, migotał odbity blask ognia z kominka - to jedyne szczegóły twarzy. Głos, choć subtelny i łagodny, nie brzmiał specjalnie kobieco ani uprzejmie. Z pewnością nie był to głos Staruszki z Buta, jaką wyobraziłaby sobie Renie. - Ja... próbowałam znaleźć Czarujące Drzewo, macocho - rzekła Kamienna Dziewczyna. - Ponieważ wszystko idzie nie tak. Chciałam je zapytać... - Nie! Znowu się spóźniłaś. Tak nie wolno. I jeszcze przyprowadziłaś kogoś, kto nie jest stąd. I tak już mamy pełne ulice tych, którzy stracili domy. Po co nam jeszcze jeden? Nie mamy nic do zaoferowania. - Ale ona się zgubiła. Jeden z dżinnerów próbował... Smolista materia macochy na moment nabrała wyrazistości, a oczy błysnęły jaśniej. - Okazałaś nieposłuszeństwo. Zasłużyłaś na karę. Kamienna Dziewczyna nieoczekiwanie rzuciła się na podłogę i wybuchła płaczem. Pozostałe dzieci gapiły się w milczeniu. - Zostaw ją! - Renie zrobiła krok w stronę wijącej się na podłodze dziewczynki, lecz w tej samej chwili przez jej ciało przepłynęło coś na podobieństwo prądu, co wywołało gwałtowną falę bólu. Renie opadła na ręce i kolana obok Kamiennej Dziewczyny. - To tutaj nie jest stąd - rzekła macocha z zadowoleniem. - Za duże, zbyt dziwne. Musi odejść. Renie uniosła głowę i poruszyła szczęką, lecz z jej ust nie wyszły żadne słowa. Podpełzła kawałek do przodu, usiłując zapanować nad drgającymi kończynami. Macocha spojrzała na nią i chwilę później kolejna fala bólu popłynęła przez kręgosłup Renie i rozbiła się boleśnie w czaszce. Czuła niewyraźnie, jak podnoszą ją małe dłonie. Gdy ponownie ją opuściły, ucieszyła się, że przestała się ruszać, i chciała wyrazić to słowami, lecz z jej ust wydobyło się tylko rzężenie. Ziemia, której dotykała twarzą, była chłodna i wilgotna tak jak dłoń Kamiennej Dziewczyny. Przytuliła się do niej z wdzięcznością, czekając, aż bolesne drgawki opuszczą jej kończyny. Gdy już poczuła się na tyle dobrze, że mogła usiąść, zobaczyła, że znajduje się na środku ciemnej ulicy pośród ogromnych Butów, jakby wrzucono ją w kąt olbrzymiej garderoby. Z niektórych domów wyciekało światło, lecz ich drzwi były szczelnie zamknięte. Nie paliły się też ogniska, jakby je pospiesznie wygaszono, lecz ona czuła na sobie przestraszone i nieufne spojrzenia bezdomnych. W porządku, pomyślała wciąż oszołomiona. Nie musicie zaraz walić mnie w łeb. Wiem, kiedy nie jestem mile widziana. Do doliny spłynęło odległe zawodzenie. Renie zadrżała, zastanawiając się, co teraz zrobi, sama, zagubiona. Słaniając się, ruszyła krętą ulicą, gdy nagle z cienia wyłoniła się jakaś postać. - Odeszłam. - Głos Kamiennej Dziewczyny zabrzmiał bardzo cicho. Renie wprawdzie niczego nie mogła być pewna, ale wydało jej się, że właśnie wydarzyło się coś bardzo ważnego. - Uciekłaś? - Macocha jest coraz bardziej podła. I nie chce słuchać o Końcu. Kamienna Dziewczyna wydała z siebie zabawny bulgocący odgłos. Renie zorientowała się, że dziewczyna płacze. - Nie powinna cię karać. Rzuciła coś w stronę Renie - koc, cienki i wytarty. - Przyniosłam ci, żebyś nie marzła. Pójdę z tobą. Renie była wzruszona, ale i trochę zakłopotana. Zarzuciła koc na ramiona, zastanawiając się jednocześnie, czy ten dar to ogromna przysługa, czy może raczej została właśnie obarczona ogromną odpowiedzialnością. - Pójdziesz ze mną... dokąd? - Zaprowadzę cię do Drzewa Syczeń. Poprosimy je o pomoc. Tam właśnie próbowałam dojść dzisiaj, ale Koniec zjadł ścieżkę, którą wcześniej chodziłam. Będziemy musiały iść przez las. - Teraz? Jej mała towarzyszka skinęła głową. - To najlepszy czas, żeby je znaleźć. Ale będziemy musiały uważać na tych, co polują. Na dżinnerów - i na teników. - Podniosła szybko głowę, jakby się zawahała. - No, jeśli chcesz pójść ze mną. Renie wypuściła głośno powietrze. - Och, naturalnie. Jeśli obiecasz, że po drodze wyjaśnisz mi kilka rzeczy. - Uśmiech na szarej twarzy Kamiennej Dziewczyny był dziwny, ale szczery. - W porządku. Lubisz zadawać pytania, prawda? Świat dookoła, według Sam, stawał się jednocześnie bardziej i mniej prawdziwy. Bardziej prawdziwy, ponieważ w miarę jak szli w górę rzeki, to, co dotychczas można było nazwać szklistą półprzezroczystością, zaczęło nabierać solidności. Łąki i wzgórza były teraz tym, czym miały być, a rzeka była niezaprzeczalnie mokra, wyraźnie pluszcząca. Był też mniej prawdziwy, ponieważ nic nie wydawało się całkiem normalne, jakby był to obraz, na którym niewłaściwie odwzorowano życie albo nawet skopiowano je z innego obrazu. Barwy i kształty były odrobinę niewłaściwe, zbyt regularne albo nie całkiem rozpoznawalne. - To jest całkowicie wymyślone, tak sądzę - powiedział!Xab-bu, przyglądając się drzewom, które rosły zbite na brzegu rzeki. Korę miały zawiniętą jak paznokcie, liście idealnie okrągłe niczym półprzezroczyste srebrne monety. - Wygląda tak samo jak mój pierwszy kwiat - kwiat, który był bardziej ideą niż czymś rzeczywistym. - Pierwszy kwiat? - powtórzyła Sam. - Kiedy Renie uczyła mnie, jak powstają różne rzeczy w wirtualnym świecie. - Pokręcił głową. - To tutaj wygląda podobnie, jakby bawiło się dziecko albo ktoś przeprowadzał eksperymenty. - Renie też coś takiego mówiła, prawda? Powiedziała, że góra mogła być zrobiona przez... Innego. Ten system. Może więc on też stworzył to wszystko. - Możliwe. Na pewno nie jest do dokładna kopia jakiegoś prawdziwego miejsca. - Przesunął dłonią po srebrzystych liściach. - Spójrz, za dużo koloru i za bardzo świecące! Rzeczywiście wyglądają tak, jakby zrobiło je dziecko. Jongleur odwrócił się do nich. Jego twarz niezmiennie przypominała kamienną maskę. - Wciąż marnujecie czas? Niedługo się ściemni. !Xabbu wzruszył ramionami. - Być może. Nie znamy zasad, jakie rządzą tym światem. - Czy w takim razie zamierzasz dać się zjeść tylko dlatego, że nie znasz zasad tego świata? Mały Buszmen milczał, wyraźnie powstrzymując gniew. Jeszcze do niedawna Sam uważała go za nieskończenie pogodnego człowieka, lecz tak długie towarzystwo Jongleura nadwerężyło nawet ogromne zasoby uprzejmości i spokoju!Xabbu. - Może to i dobry pomysł, żeby rozbić obóz - powiedział powoli. - O to ci chodziło? - I tak nie znajdziemy tej... waszej przyjaciółki. Na pewno nie przed zapadnięciem nocy. - Już nie był taki spokojny jak wcześniej. Patrzył na Sam i!Xabbu, jakby miał ochotę zdzielić ich kijem, chociaż jego głos był bardzo opanowany. - Tu nie jest tak samo jak na górze. Mogą tu być istoty, których nie chcielibyśmy spotkać. - Dobrze - rzekł!Xabbu. - W takim razie to miejsce jest tak samo dobre jak każde inne, przynajmniej ziemia jest płaska. - Odwrócił się do Sam. - Ma rację przynajmniej co do jednego: nie wiemy, co możemy spotkać w tej nowej krainie. - Nazbieram drewna czy co tam trzeba zrobić, a ty idź jeszcze raz poszukać Renie. !Xabbu skinął głową z wdzięcznością. - Dziękuję, Sam. Chyba uda mi się rozpalić ogień, skoro zrobiłem to w tamtym nie dokończonym miejscu. Poszukaj jakichś opadłych gałęzi. Nie zdziwiła się, gdy zobaczyła, jak!Xabbu wraca powolnym krokiem, jakby dźwigał duży ciężar. Wcześniej słyszała, jak wiele razy woła Renie. Postanowiła, że nie będzie się siliła na wesołą rozmowę. !Xabbu przykucnął i zajął się budowaniem ogniska. Jongleur siedział na pokrytym cętkami kamieniu, zamyślony, z suniętymi nogami. Patrząc na niego, Sam pomyślała, że przypomina chimerę, która spadła z dachu kościoła. Drzewa zadrżały, poruszone łagodną bryzą, która przypłynęła znad trawiastych wzgórz. Przyglądając się falującym płomieniom, Sam zdała sobie sprawę, że na tym obszarze większej wyrazistości przynajmniej powróciła pogoda. Czy wszystko będzie coraz bardziej wyraźne? - zastanawiała się. Dopiero gdy!Xabbu spojrzał na nią zdumiony, zrozumiała, że powiedziała to głośno. Speszyła się nieco, lecz nie przestała o tym myśleć. - To znaczy, jeśli będziemy szli dalej, czy ten świat będzie się stawał coraz bardziej prawdziwy? Zanim!Xabbu zdążył odpowiedzieć, Jongleur pochylił się do przodu. - Dziecko, możesz się bardzo rozczarować, jeśli sądzisz, że po prostu przejdziemy całą drogę z powrotem do sieci. Jesteśmy w czymś, czego nie zbudowałem. Znaleźliśmy się w jakimś zaułku sieci stworzonym przez system operacyjny, który nie jest z nią połączony - stanowi zupełnie odrębną część. - W takim razie po co to wszystko? Jongleur tylko zmarszczył brwi i utkwił wzrok w ogniu. - On też nic nie wie - powiedziała Sam do!Xabbu. - Udaje tylko, ale boi się tak samo jak my. Jongleur prychnął. - Nie boję się „tak jak wy”, dziewczyno. Jeśli w ogóle miałbym się bać, to o wiele bardziej niż wy, bo mam więcej do stracenia. Ale ja nie tracę energii na bezsensowne gadki. !Xabbu dotknął dłoni Sam. - Znowu w jednym się z nim zgadzam. Powinniśmy odpocząć. Nie wiadomo, co nas czeka jutro. Sam przycisnęła dłonie do boków. - Mam nadzieję, że przynajmniej znajdziemy coś do ubrania. Robi się zimno. - Spojrzała na!Xabbu, który wyglądał, jakby jego skóra była dla niego najlepszym ubraniem. - A tobie nie jest zimno? Uśmiechnął się. - Pewnie w końcu też zacznę marznąć. W takim razie jutro sprawdzimy, czy z tutejszych roślin nie dałoby się upleść czegoś do ubrania albo koca. Perspektywa zrobienia czegoś konkretnego, choć wciąż niezbyt pewna, podniosła ją na duchu. Od śmierci Orlanda wszystko wydawało jej się nieistotne. Poza tym wciąż nie dowiedzieli się niczego, co było dla nich ważne... ale miło byłoby znowu się ogrzać. Poczuła, że ogarnia ją sen, więc skuliła się przy ognisku. Wydawało jej się, że dopiero co zasnęła, gdy poczuła na twarzy długie palce!Xabbu. - Cicho - wyszeptał. - Coś jest w pobliżu. Spróbowała wstać, lecz!Xabbu przycisnął ją do ziemi. Jongleur także się obudził i obserwował cienie poruszające się tuż za kręgiem blasku ognia. Sam z trudem łapała oddech. Przypomniała sobie wszystkie straszne przygody, jakie przeżyła z Orlandem, i jak nauczyła się przezwyciężać nerwowe podniecenia, by wykonać zadanie. Tak, tylko że to wszystko jest prawdziwe. Oczywiście nie było - wystarczyło jedno spojrzenie na dziwne drzewa - ale niebezpieczeństwo było prawdziwe. Rozległo się ciche syczenie, które mogło być podmuchem wiatru, ale równie dobrze szeptem. Sam odszukała po omacku rękojeść miecza Orlanda i zacisnęła na niej obie dłonie, ponieważ drżała zbyt mocno, by chwycić ją jedną ręką. Nieduża postać wśliznęła się w krąg ogniska. Przycupnęła przy ziemi i rozglądała się nerwowo ogromnymi oczami. Było to jedno z najdziwniejszych zwierząt, jakie kiedykolwiek widziała - krzyżówka małpy i kangura z długimi nogami pokrytymi długim futrem i nisko osadzoną głową. Nagle Jongleur skoczył do przodu i chwycił płonącą gałąź z ogniska. Zanim zdążył się wyprostować, obca istota zniknęła z powrotem w wysokiej trawie. - Stój - powiedział!Xabbu. - To nie chciało nas zaatakować. Jongleur rzucił mu ponure spojrzenie. - Jasne. A pierwsza pirania, która podpływa do pływaka, jest bardzo uprzejma. Tylko że jest ich więcej. Słyszałem. Zanim!Xabbu czy Sam zdążyli odpowiedzieć, na skraju polanki ponownie ukazała się twarz o ogromnych oczach. Pomimo dziwnego wyglądu przybysza Sam poczuła sympatię wobec jego odwagi - był w połowie tak duży jak Sam i najwyraźniej ogromnie przestraszony. Jeszcze bardziej zdumiała się, gdy stworzenie przemówiło. - Wy... mówicie? - wymamrotało niezbyt wyraźnie, ale zrozumiale. - Tak, mówimy - odparł!Xabbu. - Kim jesteś? Usiądziesz z nami przy ognisku? - Z nami przy ognisku...? - warknął Jongleur. Chuda istota drgnęła, lecz pozostała na miejscu. - Tak. Tam, skąd pochodzę, nie odpędzamy od ogniska kogoś, kto nie wyrządził nam krzywdy. -!Xabbu ponownie odwrócił się do małego, włochatego przybysza. - Usiądź i powiedz, kim jesteś. Istota stała w miejscu niezdecydowana, chwiejąc się na długich nogach i pocierając przednie łapy. - Ze mną są inni. Też zmarzli i są przestraszeni. Mogą przyjść do ognia? !Xabbu zgromił Jongleura spojrzeniem, co zrobiło ogromne wrażenie na Sam, choć w tej sprawie skłonna była przyznać rację Jon-gleurowi. - Tak - powiedział!Xabbu. - Jeśli nie knują nic złego. Przybysz uśmiechnął się nerwowo. - Miło. Nie... nie jest dobrze. Wszyscy przestraszeni. - Odwrócił się na długich nogach, lecz zaraz ponownie zwrócił się do ognia. - Jecky Kęsek. Tak się nazywam. Mili jesteście. - Odwrócił głowę w stronę lasu i przywołał swoich towarzyszy przeciągłym świśnięciem. W pierwszej chwili Sam wydało się, że ktoś otworzył drzwi sklepu zoologicznego i wypuścił z niego wszystkie zwierzęta. Stworzenia, które wynurzyły się ostrożnie z zarośli i weszły w krąg światła, były przeważnie małe i można by je wziąć za szczury, psy albo koty, gdyby nie szczegóły, które nabrały wyrazistości w świetle ognia. Gdy przyglądała się, zafascynowana i nieco zaniepokojona, odkrywając kolejne drobne dowody na to, że przybyłe istoty nie są tym, za co można by je wziąć, usłyszała szelest nad głową, a gdy spojrzała w górę, dostrzegła kolejną grupę gości, tym razem skrzydlatych i podobnych do ptaków, którzy sadowili się na gałęziach drzew rosnących na skraju polanki. - A to co, jakiś wyciek z Arki? - warknął Jongleur. - Hej! On potrafi żartować, tak trochę. - Sam starała się mówić pogodnym tonem, lecz ani na chwilę nie odrywała wzroku od dziwnych stworzeń, które zasiadły z nimi przy ognisku. - Musi być ska-nersko przestraszony. - Dorzucę do ognia - powiedział!Xabbu do pierwszej istoty, która do nich przyszła. - Nie mamy nic do jedzenia, czym moglibyśmy was poczęstować, ale możecie się ogrzać. Jecky Kęsek zgiął długie nogi w śmiesznym ukłonie. - Miło. Bardzo. - Zaświstał ponownie i małe zwierzęta pospiesznie zbliżyły się, tworząc krąg wokół ogniska. - Kim są twoi towarzysze? - zapytał!Xabbu i dołożył do ognia kawał kolorowego drewna. - A może to twoje dzieci? Sam uznała to pytanie za bardzo dziwne, no bo w jaki sposób małpa-kangur miałaby być rodzicem ptaków albo trzyuchych królików? Ale Jecky Kęsek nie wyglądał na zaskoczonego. - Nie, nie moje. Ja ich... - urwał i zrobił zeza, szukając właściwego słowa. - Ja o nich... Ja się nimi opiekuję. Tymi nowymi. Szukam im domów, rodzin. Ale tych już nie ma. Poza miejscami spotkań... jest bardzo źle. - Pokręcił małą głową. - Próbujemy znaleźć most. Świat robi się taki mały! Chyba Ten gniewa się na nas? - Kim jest... Ten? - spytała Sam. - I co to znaczy „znaleźć im rodziny”? Przez twarz Jecky’ego Kęska przemknął cień niepokoju widoczny nawet w tak słabym świetle. - Nie wiesz? Nie wiesz, kto to jest Ten? - Przychodzimy z daleka - wtrącił!Xabbu szybko. - Może my nazywamy go inaczej. Masz na myśli... Tego, który to wszystko zrobił? Przybysz skinął głową z wyraźną ulgą. - Tak, tak! Ten, który zrobił nas wszystkich. Przeprowadził nas przez Biały Ocean. Karmi nas. Daje nam rodziny. Mniejsze stworzenia, które do tej pory mruczały i popiskiwały cichutko, teraz nabożnie zamilkły. Niektóre kiwały główkami z nieobecnym uśmiechem i pogrążone we śnie społeczności. Ale Felix Jongleur się nie uśmiechał. Sam zauważyła, że aż kipi ze złości. Goście także chyba byli tego świadomi, bo choć przybyło ich mnóstwo, to jakoś trzymali się z daleka od niego. Od siedzenia w jednej pozycji Sam rozbolały stawy. Wyprostowała się więc, wprawiając w popłoch mały tłumek. Kilka ptaków wzbiło się w powietrze i usiadło dopiero wtedy, gdy znowu usadowiła się wygodnie. Patrząc na te malutkie stworzenia o wybałuszonych oczach, ledwo powstrzymywała chichot. - Zupełnie jak w tym skanerskim programie dla dzieci. Jak on się nazywał? Bankowe króliki na planecie tortur. Tylko patrzeć, jak te tu zaczną śpiewać: Królicze uszka, królicze paluszki i ekstra króliczy giętkonosek... - Zamknij się, dziecko - warknął Jongleur. - Nie da się myśleć przy tym pytlowaniu. - Nie mów do niej w ten sposób - rzekł!Xabbu. Nie przejmuj się, ja i tak nie zwracam na niego uwagi... - Sam nie dokończyła, ponieważ jedno z podobnych do wiewiórek zwierzątek niespodziewanie podeszło do niej i stanąwszy na tylnych łapach, wlepiło w nią wzrok. - On zawsze powtarza, że spędzam za dużo czasu w sieci - oznajmiło cieniutkim głosem. - I mówi, że bankowe króliki są głupie i nie mają żadnych moralnych wartości. - Stworzenie nie przestawało się w nią wpatrywać, jakby oczekiwało, że Sam zaprzeczy tej opinii. Potem opadło na cztery łapy i wróciło smutne do swoich towarzyszy. - Kto tak zawsze mówi? - spytała Sam zagubiona. - To znaczy, sam słyszałeś, jak mówi? Normalnie mówił? Mówił o bankowych królikach? - Odwróciła się do!Xabbu. Powstrzymywała śmiech, ale jednocześnie bardzo się bała. - Co to miało znaczyć? - No... ducho-życie - odparł Jecky Kęsek ponownie zaniepokojony. - Nie mieliście swojego, kiedy tu przybyliście? Ten daje je wszystkim. Ale może zapomnieliście o nim, kiedy znaleźliście swoje miejsce. To się zdarza. Zanim Sam albo!Xabbu zdążyli odpowiedzieć, Jongleur niespodziewanie nachylił się do małpopodobnej postaci. - Ten... mówisz? On to zrobił? - Nachylił się jeszcze bliżej. - To wszystko tutaj? Jecky Kęsek wzniósł ramiona nad głowę, by się zasłonić. - Oczywiście! Ten zrobił wszystko. Także i ciebie! - Naprawdę? - Głos Jongleura, ściszony i bardziej zjadliwy, przypominał wściekły niebieski płomień przykręconego palnika. - No to zaprowadź mnie do Tego. - Jego dłoń wystrzeliła z niespodziewaną szybkością i zacisnęła się na cienkim, pokrytym futrem nadgarstku. - Wtedy się dowiemy wszystkiego. Jecky Kęsek wrzasnął jak oparzony. Załopotały skrzydła i zaszeleściła trawa, gdy jego towarzysze rzucili się do ucieczki. Chwilę później na polance pozostało tylko schwytane stworzenie, które szamotało się, próbując uwolnić z uścisku Jongleura. Sam zrobiło się niedobrze, gdy zobaczyła, jak bardzo jest przerażone. - Puść go! - krzyknęła. - Ty skończony, podły sukinkocie, puść go! !Xabbu skoczył do przodu i szarpnął wolne ramię Jongleura. Kęsek wyrwał się i rzucił do ucieczki, wyrywając kępy trawy. Jongleur, zmrużywszy oczy z wściekłości, uniósł rękę, jakby zamierzał uderzyć!Xabbu. - Sam podbiegła szybko do niego z uniesionym złamanym mieczem Orlanda. - Uderz go, a... odetnę ci jaja, stary sukinsynu. Jongleur odwrócił głowę w jej stronę i warknął zupełnie jak zwierzę i przez chwilę, krótką przerażającą chwilę, Sam wydawało się, że zupełnie oszalał, że będzie musiała walczyć z tym okrutnym silnym mężczyzną na śmierć i życie. Rozstawiła szeroko stopy i modliła się, żeby nie zauważył, jak uginają się pod nią kolana. - Nie żartuję! Jongleur otworzył szerzej oczy. Spojrzał na!Xabbu, jakby zdumiony faktem, że mieszkaniec delty Okawango w jakiś sposób został przyczepiony do jego ramienia, po czym potrząsnął ręką, uwalniając się. Potem odwrócił się i opuścił polankę. Sam poczuła, że jeśli natychmiast nie usiądzie, to się przewróci.!Xabbu natychmiast znalazł się u jej boku. - Jesteś ranna? - Ja? - Roześmiała się o wiele za głośno. - Tobie przecież chciał odgryźć głowę. Ja nawet nie zdążyłam do niego podejść. Dopiero teraz w pełni pojęła dziwny charakter całej sytuacji. Co Sam Fredericks robi w takim miejscu i dlaczego niemal wdaje się w walkę na noże z najpodlejszym i najbogatszym człowiekiem świata? Powinna siedzieć w domu, uczyć się i słuchać muzyki albo rozmawiać z przyjaciółmi w sieci. - O Boże - powiedziała. - Absolutny odlot i to pod każdym względem! !Xabbu poklepał ją po ramieniu. - Byłaś bardzo dzielna. Ale nie pokonałby mnie tak łatwo, jak mu się wydawało. - Nie próbuj traktować mnie jak zwykłego kumpla, dobrze? - Sam spróbowała się uśmiechnąć. - Za to właśnie kocha cię Renie. !Xabbu patrzył na nią przez chwilę, a potem zamrugał. - I co robimy? - Nie wiem. Chyba już nie zniosę dłużej towarzystwa tego człowieka. Widziałeś go? On... sama nie wiem. Zeskanował na poważnie. - Niedobrze, że zaatakował kogoś, kto był naszym gościem - powiedział!Xabbu. - Moglibyśmy się dużo dowiedzieć od tych dzieci. - Dzieci? - Jestem tego pewien. Nie pamiętasz, co mówił Paul Jonas? O tym chłopcu, Gallym, i jego towarzyszach, którzy czekali na przejście przez Biały Ocean? Sam skinęła powoli głową. - Tak. A ta mała wiewiórka czy co to tam było... mówiła coś o bankowych królikach! A to przecież program dla mikrusów w sieci, tam, w prawdziwym świecie! - Zerknęła na!Xabbu. - Mikrusów, to znaczy małych dzieci. Uśmiechnął się. - Domyśliłem się. - Chwilowa wesołość natychmiast uleciała. - Tak jak mówiłem, moglibyśmy się wiele dowiedzieć... Teraz Sam dotknęła ramienia małego Buszmena. - Dowiemy się wszystkiego. I znajdziemy Renie. - Nazbieram jeszcze drewna - rzekł!Xabbu. - Połóż się i spróbuj zasnąć. Ja nas popilnuję - i tak bym nie zasnął. Sam poszła za radą!Xabbu, lecz przez godzinę przewracała się z boku na bok, aż w końcu znowu usiadła, usłyszawszy jakiś ruch w zaroślach. Zacisnęła dłoń na rękojeści złamanego miecza i zaraz jeszcze mocniej ścisnęła palce, gdy ujrzała nad sobą jastrzębią twarz Jongleura. - Czego chcesz? Myślisz, że ściemniałam, kiedy mówiłam, że...? Jongleur skrzywił się, ale jego twarz wyrażała coś jeszcze, coś dziwnego. Rozłożył ręce. Wyraźnie drżały. - Wróciłem... - Zawahał się i zaraz odwrócił głowę, dlatego minęła chwila, zanim Sam w pełni zrozumiała, co powiedział. - Wróciłem, żeby powiedzieć, że źle zrobiłem. Sam spojrzała na!Xabbu, a potem znowu na Jongleura. - Co? - Słyszałaś, dziecko. Chcesz, żebym się czołgał? Popełniłem błąd. Dałem się ponieść emocjom i przeze mnie straciliśmy szansę dowiedzenia się czegoś, może czegoś ważnego. - W jego spojrzeniu znowu pojawił się gniew, lecz nie był skierowany przeciwko nim. - Zachowałem się jak głupiec. !Xabbu przechylił głowę na bok. - Czy chcesz przez to powiedzieć, że prosisz o wybaczenie? Sam zauważyła, że nagi tors Jongleura wyraźnie zadrżał. - Nie proszę o wybaczenie. Nigdy nie prosiłem. Nikogo! Ale nie znaczy to, że nie mogę się przyznać do pomyłki. Popełniłem błąd. - Cofnął się niemal poza krawędź światła, jakby nagle zaczęło mu przeszkadzać. - To... coś słyszało, co mówili. Jak mówili o moim wynalazku. Ten...! Oni mówili o moim systemie operacyjnym... jakby był bogiem! On... to... jakkolwiek go nazwiemy - Inny zrobił coś bez mojego pozwolenia. Pozwolił sobie na taką samowolę! Dlatego system działał tak wolno, stąd problemy w sieci, które tak bardzo opóźniły ceremonię Graala! Ten cholerny system operacyjny kradł moc, żeby wykonać własny projekt, ten godny pożałowania, nędzny Eden. Jezu Chryste, wszyscy mnie zdradzają! - Tak, nie masz szczęścia do podwładnych, prawda? - zapytał!Xabbu po chwili. Jongleur posłał mu zjadliwy uśmiech. - Widzę, że w rzeczywistości nie jesteś dzikusem. Jak chcesz, to masz piekielnie ostry dowcip, niczym zatruta strzała, co? - Pokręcił głową i usiadł na ziemi. Sam dopiero teraz zorientowała się, że Jongleur nie drży z powodu złości, ale zmęczenia i może czegoś jeszcze. Po raz pierwszy zobaczyła, co kryje jego maska - ujrzała bardzo, bardzo starego człowieka. - Dobrze mi tak. Popełniłem dwie poważne pomyłki i teraz płacę za nie. Możecie się cieszyć. - Zanim Sam zdążyła coś powiedzieć,!Xabbu dotknął jej ramienia. - Nie mamy się z czego cieszyć - odparł cicho. - Staramy się tylko przeżyć. Twój system operacyjny i twój... jak to się mówi? Pracownik. Tak, twój pracownik. Stanowią dla nas taki sam problem jak dla ciebie. Jongleur skinął powoli głową. - Jest piekielnie bystry, ten młody pan Strach. Używał też innego imienia, żeby mnie zdenerwować - Morę Dread. Rozumiecie aluzję? Nawet ja nie zrozumiałem w pełni, co miał na myśli. Sam zmarszczyła brwi. Wiedziała, że!Xabbu zależy, aby Jongleur mówił dalej, uznała więc, że nie zaszkodzi zadać pytania. - Nie wiem, co to miałoby znaczyć - Morę Dread. - Chodzi o legendę Graala. Mordred, to syn Króla Artura, który zdradził rycerzy okrągłego stołu. Podobnie jak Strach zdradził mnie i pewnie Graala. - Jongleur spojrzał na swoje dłonie, jakby spodziewał się, że i na nich zobaczy dowody zdrady. - Ma duży talent, ten mój mały Johnny Strach. Wiedzieliście, że potrafi wręcz dokonywać cudów? !Xabbu usiadł ostrożnie jak myśliwy, który nie chce spłoszyć zwierzyny. - Cudów? - Posiada duże zdolności telekinezyjne. Ogromną moc. Pewnie miał to już w genach. Zdolności, które - jak sądzę - istniały w genach rasy już od milionów lat, lecz były nie zauważone. Potrafi oddziaływać na prądy elektromagnetyczne. Jest to tak drobna cząstka mocy, że została zauważona pewnie dopiero wtedy, gdy ludzkość zaczęła wykorzystywać te prądy. Może nie potrafi siłą woli zdmuchnąć ze stołu papierowego kubka, za to umie oddziaływać na sprzęt informatyczny. Oczywiście znalazł sposób, żeby włamać się do mojego systemu, nędzny szczur. Jak na ironię, to ja go tego nauczyłem! Ogień ponownie zaczął przygasać, lecz ani Sam, ani!Xabbu nie poruszyli się, by go przeganiać. Geometryczne drzewa wydawały się bardziej odległe w słabym świetle. - Widzicie, od dawna interesowałem się podobnymi... talentami. Moi ludzie zaglądali, gdzie się dało, i gdy pojawiły się wieści o pewnym chłopcu, Johnnym Wulgaru, zadbałem o to, aby trafił do jednego z moich zakładów. Wtedy posiadał jedynie surowy talent i był tylko nieokrzesanym chłopcem. Zanim go znalazłem, zdążył już zabić kilka osób. Od tamtej pory zabił jeszcze więcej i tylko nieznaczna część jego ofiar zginęła na moje życzenie. Powinienem wiedzieć, że ktoś tak bardzo pobłażający sobie nigdy nie będzie przydatnym narzędziem. - Ty... go wyszkoliłeś? - Moi naukowcy wzięli w swoje ręce jego i jego surowe zdolności. Pokazaliśmy mu, w jaki sposób je wykorzystywać. Nauczyliśmy go powściągliwości, selektywności, strategii. W rzeczywistości nauczyliśmy go o wiele więcej - zamieniliśmy zwierzę z ulicy w ludzką istotę, a przynajmniej w coś, co stanowiło jej namiastkę. - Jon-gleur roześmiał się krótko. - Przechytrzył nawet mnie, a to znaczy, że zrobiliśmy kawał dobrej roboty. - I on wykorzystywał tę... moc... w twoim imieniu? - Jedynie sporadycznie. Nawet gdy nauczył się ją skupiać, by w pełni zapanować nad swoimi ukrytymi zdolnościami, mógł jedynie czynić małe cudy, w większości możliwe do wykonania bardziej żmudnymi metodami. Wykorzystywał to z powodzeniem, by oszukać kamery systemów ochronnych. Z czasem jednak odkryłem, że posiada inne, bardziej praktyczne umiejętności. Jest całkowicie bezwzględny i bystry. Był niezwykle użytecznym narzędziem. Do czasu. !Xabbu odczekał chwilę, zanim się odezwał. - A... system operacyjny? To, co niektórzy nazywają Innym? Jongleur zmrużył oczy. - On się nie liczy. Strach ma nad nim kontrolę, a tym samym panuje nad całą siecią. - Ale nie kontroluje tej części sieci, cokolwiek to jest. -!Xabbu wskazał na surrealistyczny, pogrążony w mroku las. - Bo inaczej już by nas tu znalazł, prawda? Starzec wzruszył ramionami. - Być może. Wciąż nie wiem, gdzie jest to tutaj. Ale naszym prawdziwym wrogiem jest John Strach. !Xabbu zmarszczył brwi. - Moim zdaniem, jeśli ten człowiek sprawuje kontrolę nad siecią poprzez system operacyjny, to ważne jest, abyśmy się dowiedzieli czegoś więcej na temat tego systemu - jak działa, w jaki sposób Strach zmusza go do pracy. - Ale ja powiedziałem już wszystko. !Xabbu patrzył mu prosto w oczy. - Gdyby była z nami Renie, wiedziałaby, o co pytać. Lecz nie ma jej tutaj. - Odwrócił wzrok na chwilę. - Nie mam jej. - To znaczy, że jesteśmy ugotowani, tak? - Sam starała się opanować emocje, ale niezbyt jej to wychodziło. Paliło ją wspomnienie Orlanda, który chwiejnym krokiem szedł dzielnie przez ostatnie godziny swojego życia, podczas gdy ten zasuszony stary potwór siedział w swoim złotym domu i planował życie wieczne. - Wszystko się zawaliło i nic nie można zrobić? I co to ma znaczyć „naszym wrogiem jest Strach”? Naszym wrogiem? Jeśli o mnie chodzi, to ty jesteś w równym stopniu naszym wrogiem jak on. !Xabbu patrzył na nią przez chwilę poważny, zatopiony w myślach. - Przestraszyłeś te niewinne istoty, które mogły nam pomóc - powiedział do Jongleura. - Ty albo twoi wspólnicy wielokrotnie próbowaliście nas zabić. Ona ma rację. Dlaczego mielibyśmy dalej trzymać z tobą? Przez chwilę wydawało się, że starzec znowu wybuchnie. Zmarszczki wokół jego ust się napięły. - Powiedziałem już, że źle postąpiłem. Chcecie, żebym się czołgał? Tego nie zrobię. Nigdy. !Xabbu westchnął. - Od momentu gdy opuściłem deltę, nigdy nie było dla mnie bardziej jasne, że to, iż ludzie rozmawiają w tym samym języku, nie oznacza jeszcze, że się rozumieją. Nie obchodzą nas przeprosiny. Twoje przeprosiny nie odwrócą tego, co uczyniłeś nam i ludziom nam bliskim. Jesteśmy równie... praktyczni jak ty. Co możesz dla nas zrobić? Dlaczego mielibyśmy ci ufać? Jongleur długo milczał. - Po raz kolejny cię nie doceniłem - przemówił wreszcie. - Zapomniałem, że w czasie mojego pobytu w Afryce spotkałem wielu trzeźwo myślących czarnoskórych, którzy potrafili się targować. Dobrze. - Rozłożył ręce, jakby chciał pokazać, że jest nieuzbrojony. - Przyrzekam, że pomogę wam się stąd wydostać i nie skrzywdzę was, nawet jeśli miałbym ku temu okazję. Nie oddam wam dobrowolnie wszystkich informacji - bo czy mam co innego do zaoferowania? - ale i tak wiem rzeczy, o których wy nie macie pojęcia. Jestem wam potrzebny. Działając w pojedynkę, byłbym narażony na większe niebezpieczeństwo, więc ja z kolei potrzebuję was. I co ty na to? -!Xabbu, nie - powiedziała Sam. - To kłamca. Nie można mu ufać. - Co zrobicie, jeśli się nie ułożymy? - mówił Jongleur. - Zabijecie mnie? Nie sądzę. Po prostu pójdę za wami, korzystając z bezpieczeństwa waszej obecności, podczas gdy wy nic na tym nie skorzystacie. !Xabbu spojrzał na Sam niepocieszony. - Renie chciała, żebyśmy z nim współpracowali. - Ale jej tu nie ma. Czy ja się zupełnie nie liczę? - Liczysz się. Sam, sfrustrowana, obróciła się gwałtownie w stronę Jongleura. - A właściwie to dokąd idziemy? Jak niby mielibyśmy ci pomóc? Może będziemy dusić po kolei te leśne istoty, aż wreszcie wyciągniemy z nich potrzebne nam informacje? Jongleur się skrzywił. - Popełniłem błąd. Już mówiłem. - Jeśli on pójdzie z nami, to będziemy spać na zmianę - powiedziała Sam. - Tak jak na terytorium wroga. Podejrzewam, że spróbuje nas zabić w czasie snu. - Nie odpowiedziałeś na jej drugie pytanie - zauważył!Xab-bu. - Dokąd idziemy? - Do środka. Do serca systemu, jak sądzę. Żeby odnaleźć... jak nazwały go te śmieszne istoty? Żeby odnaleźć Tego. - Powiedziałeś, że wiedza na temat systemu operacyjnego na nic nam się nie przyda. - Powiedziałem, że wyznałem wam wszystko, co zamierzałem. W rzeczywistości niewiele możemy zrobić, dopóki Strach ma kontrolę nad systemem. Jeśli jednak system operacyjny zbudował tę część, to musi gdzieś tu istnieć bezpośrednie połączenie z nim. - Zamilkł zamyślony i dopiero po dłuższej chwili zacząć mówić dalej, jakby przypomniał sobie, że nie dokończył myśli. - Jeśli uda nam się odnaleźć to połączenie, będziemy mogli dzięki niemu dotrzeć do Stracha. - A co potem? - zapytał!Xabbu wyraźnie zmęczony. - Co potem? - Nie wiem. - Jongleur także opadł z sił. - Inaczej jednak będziemy się tu błąkać jak duchy, aż nasze ciała umrą prawdziwą śmiercią. - Ja chcę wrócić do domu - powiedziała Sam cicho. - Daleka droga. - Przez moment Jongleur przypominał prawdziwego człowieka. - Bardzo daleka droga. Rozdział 15 Spowiedź SIEĆ/MODA: Nowy kierunek Mbindy? [obraz: modelki w spadochronach, które już nie cieszą ich projektanta] KOM: Po katastroficznym roku wielu projektantów mody zdecydowało się na weryfikację swoich pomysłów. Hussein Mbinda poszedł dalej. Wczoraj os’wiadczył, że nosi się z zamiarem radykalnej zmiany w tym, co robi. [obraz: Mbinda za sceną podczas pokazu mody w Mediolanie] MBINDA: Miałem sen, w którym wszyscy chodzili nadzy. W tym miejscu ubrania nie miały żadnego znaczenia, ponieważ wszyscy byli wiecznie młodzi i piękni. Zrozumiałem, że to jest niebo i że oglądam ludzkie dusze. Bóg zesłał mi tę wizję, kuma? Uznałem więc, że muszę znaleźć sposób, żeby pokazać ludziom, iż moda, pieniądze i tym podobne... że wszystko to nie ma znaczenia... KOM: Wizja Mbindy stała się wyznacznikiem nowego kierunku w modzie: lateksowych sprejów, ale nie w tradycyjnych odcieniach. Nowe spreje Mbindy mają odcień ludzkiej skóry, dzięki czemu ubierający się w nie pozostają nadzy, nawet kiedy są ubrani. Mimo iż powstały na bazie religijnego olśnienia, z pewnos’cią nowe spreje będą dos’ć kosztowne... Zrobił już wszystko, co miał do zrobienia. Nadrobił wszelkie zaległości i zainicjował nawet kilka nowych spraw. Nie miał już żadnej wymówki, by odkładać dłużej tę rozmowę. Podał kod, który zdrad/ił mu Sellars i który, jak zapewnił go ten dziwny starzec, pozwoli mu uzyskać połączenie niemożliwe do namierzenia. W ciągu ostatnich dni Catur Ramsey uwierzył w kilka rzeczy niemożliwych - że istnieje światowy spisek, którego członkowie poświęcają dzieci w celu uzyskania nieśmiertelności dla kilku niewiarygodnie bogatych ludzi, że niemal w całkowitej tajemnicy stworzono cały wszechświat wirtualny oraz że ziarenko nadziei na zdemaskowanie tego spisku spoczywa w rękach pokurczonego starca, który mieszkał w opuszczonym tunelu pod bazą wojskową. Ramsey widział, jak żołnierze Armii Stanów Zjednoczonych porwali ojca i dziecko z publicznej restauracji, a później jemu samemu groził podejrzany generał, który potem nieoczekiwanie zmarł. Teraz on i jeszcze kilku uciekinierów znaleźli się w wielkim niebezpieczeństwie tylko dlatego, że przypadkiem odkryli ten ogromny i straszliwy spisek. Dziecko jego klientów leżało pogrążone w tajemniczej śpiączce, która najwyraźniej miała ścisły związek ze spiskiem. Inna klientka szła śladem nadnaturalnych głosów. Catur Ramsey przeżył wiele ostatnimi czasy. Mimo to zadanie, do którego wykonania się zabierał, wydawało mu się najtrudniejsze ze wszystkich, z jakimi miał do czynienia. Po dziesiątym sygnale włączyła się automatyczna sekretarka. Oburzony ulgą, jaką poczuł, zaczął recytować wiadomość, którą zamierzał zostawić. I wtedy odezwała się matka Orlanda. - Ramsey - powiedziała, kiwając głową z dziwną regularnością. - Pan Ramsey. Oczywiście. Jak się pan ma? Wszystkie jego abstrakcyjne myśli na temat niebezpieczeństwa i utraty natychmiast zniknęły wobec przeżyć Vivien Fennis Gardiner. Podobnie jak paliwo do silników turboodrzutowych zmieniło ciało Sellarsa tak bardzo, że przybrało ono niemal surrealistyczną postać, tak samo smutek dokonał jakiejś mrocznej przemiany we wnętrzu matki Orlanda. Za pustym spojrzeniem i nieporadnym makijażem - nie pamiętał, aby wcześniej widział ją umalowaną - kryło się coś przerażającego. Próbował znaleźć właściwe słowa. - Och, pani Fennis. Tak mi przykro. Tak bardzo mi przykro. - Otrzymaliśmy pańską wiadomość. Dziękujemy za modlitwę i miłe słowa - mówiła jak przez sen. - Dzwonię, żeby... żeby powiedzieć, jak bardzo było mi przykro, że nie mogłem uczestniczyć w uroczystościach pogrzebowych Or-landa... - Rozumiemy, panie Ramsey. Ma pan dużo pracy. - Nie! - Nawet ten jakże niestosowny wybuch nie wykrzesał z niej bardziej zdecydowanej reakcji. - Nie, nie dlatego mnie tam nie było. Naprawdę. Nagle miał wrażenie, że znalazł się w głębokiej wodzie i płynie nieporadnie. Co mógł jej powiedzieć, nawet wiedząc, że to bezpieczna linia? Że boi się, aby agenci tajemniczej organizacji nie poszli za nim do Sellarsa i innych? Już raz zataił przed nią istotne informacje z obawy, by nie pogłębić jej cierpienia. Co mógłby jej powiedzieć teraz - po tym, jak stało się najgorsze - co by zabrzmiało sensownie? Cholera, chociaż trochę prawdy. Jesteś jej to winien. Czekała w milczeniu niczym lalka, która ożyje znowu, gdy ktoś ją poruszy. - Ja... ostatnio zajmowałem się sprawą, o której wam mówiłem. I... bez wątpienia coś się dzieje. Dlatego... dlatego właśnie... - Poczuł nagle ogromny strach. Skoro ludzie z Graala odważyli się na porwanie majora Sorensena w publicznym miejscu, to z pewnością nie zawahaliby się przed podłączeniem do systemu domowego rodziny Orlanda. Co może jej powiedzieć? Nawet jeśli wszystko, co powiedział Sellars, było prawdą, to ludzie z Graala nie musieli koniecznie wiedzieć, jak dużo wie Ramsey, jak bardzo zaangażował się w całą sprawę. - Orlando... wszystko to, czym się zajmował w sieci... - Aha... - odezwała się niespodziewanie Vivien i po raz pierwszy na jej twarzy podobnej do maski kabuki pojawiły się oznaki ożywienia. - To pan przysłał tych ludzi? - Co? - Ludzi, którzy przyszli i prosili, żeby im pozwolić przejrzeć pliki Orlanda. Mówili, zdaje się, że prowadzą rządowe badania - jakiś zespół Tandagore’a. Mówili, że na to właśnie zachorował Orlando. Już na końcu. - Skinęła powoli głową. - Ale to było następnego dnia po... I Conrad był w szpitalu... a ja nie miałam do tego głowy... - Jej twarz znowu przypominała maskę. - Nie znaleźliśmy tego robaka Orlanda... jego agenta. Może jego też zabrali. Mam nadzieję, że tak. Nienawidziłam tego robala. - Chwileczkę, Vivien. Zaczekaj. - Ciężar gniotący Ramseya stawał się nie do zniesienia. - Ktoś był w waszym domu? I przeglądał pliki Orlanda? - Jeden z nich dał mi swoją wizytówkę, tak myślę... - Zamrugała gwałtownie i rozejrzała się. - Gdzieś ją położyłam... chwileczkę. Zniknęła z ekranu, a Ramsey starał się opanować nagły przypływ strachu. Nie, ostrzegał siebie. Nie zachowuj się w ten sposób - będziesz jak ci paranoidalni prawnicy. Może rzeczywiście byli to jacyś naukowcy albo ludzie ze szpitala, może z jakiejś agencji rządowej. Ostatnio wiele pisano na temat tego syndromu i oficjele wyczuli, że robi się gorąco. Sam w to nie wierzył. Człowieku, a nawet jeśli byli z Graala, to co z tego? Pomału. Nigdy nie rozmawiałeś z Orlandem na ten temat - w rzeczywistości nawet go nie widziałeś, tylko ciepłe ciało pogrążone w śpiączce. Jeszcze ten robak. Robal Beezle. Jeśli kiedykolwiek go znajdą, ten program, co znajdą w jego pamięci? Gdy znowu pojawiła się na ekranie, uspokoił się nieco. - Nie mogę tego znaleźć. Nic wielkiego, jedynie nazwisko i numer, jeśli dobrze pamiętam. Chcesz, żebym ci przesłała te informacje? - Tak, proszę. Milczała przez chwilę. - Ładne uroczystości. Zagraliśmy kilka jego ulubionych piosenek i przyszło parę osób, które także brały udział w grze. Inni z tego tam Środkowego Kraju przysłali coś w hołdzie, co pokazano na ekranie w kaplicy. Pełno tam było potworów, zamków i takich tam. - Zaśmiała się i choć był to smutny śmiech, to zdawało się, że rozerwał maskę: jej podbródek zadrżał, a głos zabrzmiał wyżej. - To... były jeszcze dzieci! Tak jak Orlando. Wcześniej nienawidziłam ich, winiłam za to, co się stało. - Posłuchaj, Vivien, nie jestem waszym adwokatem, przynajmniej nie formalnie, ale jeśli jeszcze raz ktoś przyjdzie do was i będzie chciał przejrzeć pliki Orlanda, to nie powinnaś na to pozwolić, taka jest moja rada. Chyba że to będzie policja albo ktoś, kogo tożsamość nie będzie budziła waszej wątpliwości. Rozumiesz? Uniosła brwi. - Panie Ramsey, co się dzieje? Ja... nie mogę teraz o tym rozmawiać, ale obiecuję, że powiem więcej, gdy tylko będzie to możliwe. - Zastanawiał się, czy Vivien i Conradowi grozi jakieś niebezpieczeństwo. Ludziom z Graala chyba raczej nie zależało, aby z historii związanej z zespołem Tanda- gore’a wynikła jeszcze większa sensacja. - Po prostu... - Westchnął. - Sam nie wiem. Po prostu uważajcie na siebie. Wiem, że teraz nie ma to dla was żadnego znaczenia, ale może się okazać, że wasze cierpienie ma głębszy sens. Oczywiście w tej chwili to dla was żadna pociecha. Mogę się tylko domyślać, co czujecie... - Nie wiedział, co jeszcze mógłby powiedzieć. - Nie jestem pewna, czy zrozumiałam wszystko, panie Ramsey. - Znowu jakby się wycofała, może powodowana odruchowym brakiem ufności wobec wszystkiego, co kazało jej się angażować w tę straszną sprawę, albo może po prostu dlatego, że zwykła rozmowa bardzo ją zmęczyła. - Nic nie szkodzi, pani Fennis. Porozmawiamy kiedy indziej. Pozwolił, by się rozłączyła. W tej chwili tylko tyle mógł jej zaoferować. Sellars wyczuł jego nastrój i udawał, że ogląda coś na ekranie. Ramsey opadł na kanapę w milczeniu. Ekran ścienny należał do przestarzałych modeli - plazmakolor co najmniej sprzed dwudziestu lat. Wystawał ze ściany na dobre dwa cale, a ramę pokrywał kurz. Był tylko trochę większy od okropnego obrazu z żaglówką, który wisiał nad kanapą. - Właśnie uświadomiłem sobie, jak bardzo nie lubię moteli - rzekł Ramsey. Lód w drinku zdążył się rozpuścić, lecz on nie miał siły, żeby choć usiąść prosto, a co dopiero wyjść do holu do automatu z lodem. - Okropne obrazy, meble w dziwnym kolorze, brud, który widać w każdym kącie, jeśli się dobrze przyjrzeć... Sellars podniósł głowę i się uśmiechnął. - Długie lata spędziłem w domku, który był jednocześnie więzieniem. Przez ostatnie tygodnie mieszkałem w wilgotnym betonowym tunelu pod bazą majora Sorensena. Dlatego z przyjemnością zajmowałem kolejne motelowe pokoje w czasie ostatnich dni, nawet jeśli ich wystrój nie był w najlepszym guście. Ramsey zaklął pod nosem. - Przepraszam. Zachowałem się egoistycznie... Proszę. - Sellars uniósł chudy palec. - Żadnych przeprosin. Nie liczyłem na wspólników, a teraz mam ich kilku. Zgłosił się pan do niebezpiecznej misji i ma pan prawo do tego, by narzekać na zakwaterowanie. Catur Ramsey prychnął. - Jasne. Nawet ja muszę przyznać, że widywałem gorsze miejsca. Po prostu... parszywy nastrój. Rozmowa z rodzicami Orlanda... - Źle wypadła? - Bardzo źle. - Podniósł głowę, jakby sobie coś przypomniał. - Ktoś był u nich - sprawdzał pliki Orlanda. Gdy Ramsey zdawał Sellarsowi relację, pobrużdżona twarz starca wyrażała spokój i zamyślenie, za to oczy ziały pustką, jakby Sellars już rozpoczął poszukiwania i zapuścił niewidzialne macki swoich sieciowych połączeń. - Będę się musiał przyjrzeć temu bliżej. - Tylko tyle powiedział, gdy Ramsey skończył opowiadać. - Jestem bardzo zmęczony - westchnął. - Chcesz się przespać? Chętnie przejdę się trochę. - Nie to miałem na myśli, ale dziękuję. Miał pan jakieś wiadomości od Olgi Pirofsky? - Na razie nie. - Ramsey wciąż był zły na siebie. - Nie powinienem był wysyłać tej pierwszej wiadomości. Miałeś rację. Pomyślała pewnie, że będę ją zniechęcał i namawiał do powrotu. - Spojrzał na Sellarsa. - Chociaż, szczerze mówiąc, wciąż nie jestem pewien, dlaczego nie powinienem tego robić. Sellars spojrzał na niego - wyraz jego żółtych oczu był nieod-gadniony - i pokręcił głową. - Do diabła - rzucił cicho. - Zapominam, że nie mam fotela. - Z wysiłkiem obrócił się tak, by usiąść twarzą do Ramseya. - Jak już mówiłem, panie Ramsey, jestem bardzo zmęczony. Zostało mi już mało czasu, a jeśli mi go zabraknie, wszystkie moje plany i wysiłki nie będą miały najmniejszego znaczenia. Jak to wyraziła kiedyś panna Dickinson: „Nie mogłem stanąć i czekać na Śmierć - Ona sama mnie podwiozła - uprzejma”. - Jego głowa zakołysała się na cienkiej szyi. - Jesteś... chory? Śmiech Sellarsa przypominał suche wycie wiatru przelatującego przez koniec rury. Emily Dickinson, 100 wierszy, przekład Stanisława Barańczaka. - Och, panie Ramsey. Niech pan spojrzy na mnie. Moje zdrowie szwankuje od pięćdziesięciu lat. Ale z pewnością nigdy nie czułem się lepiej niż teraz. Owszem, jestem chory. Umieram. Na tym polega ironia tego wszystkiego. Robię to samo co Bractwo Graala - próbuję prześcignąć śmierć mojej fizycznej skorupy. Tylko że oni pragną zachować to, co spala się w jej wnętrzu. Ja zaś z pokorą przyjmę akt wygaśnięcia, jeśli tylko zrobię wszystko, co zamierzałem. Ramsey wciąż był daleki od zrozumienia tego dziwnego człowieka. - Ile masz czasu? Sellars opuścił dłonie na kolana, gdzie spoczęły niczym skrzyżowane gałązki. - Och, może kilka miesięcy, jeśli nie będę się zbytnio forsował. Ale co za różnica? - Rozciągnął usta w słabym uśmiechu. - I tak już zaangażowałem się na tyle, że mógłbym pracować przez całą dobę, nie ruszając się z fotela. A teraz jeszcze mam dodatkową przyjemność podróżowania w schowku na koło w samochodzie majora Sorensena. - Uniósł dłoń. - Nie, proszę, żadnych wyrazów współczucia. Ale jest coś innego, co mógłby pan dla mnie zrobić, panie Ramsey. - Co takiego? Sellars milczał przez jakieś pół minuty. - Może - odezwał się wreszcie - byłoby lepiej, gdybym najpierw wyjaśnił pewne rzeczy. Ani panu, ani Sorensenom nie powiedziałem o sobie wszystkiego. Jest pan zdziwiony? - Nie. - Tak myślałem. Niech pan pozwoli, że powiem panu coś mało interesującego, ale może nie całkiem bez znaczenia, o czym dotychczas nie wspominałem. Major Sorensen wie o tym, jak sądzę, ponieważ ma mój bardzo szczegółowy życiorys. Nie jestem Amerykaninem. Przynajmniej nie z pochodzenia. Urodziłem się w Irlandii, w Irlandii Północnej, jak wtedy nazywała się ta część kraju. Moim ojczystym językiem był celtycki. - Sądząc po akcencie, nie... - Przybyłem tutaj z ciotką i wujem we wczesnej młodości. Moi rodzice należeli do dość dziwnej sekty katolickiej w Ulsterze. Oboje wcześnie zmarli - to jeszcze jedna odrębna historia - więc zostałem wysłany do Ameryki. Ale kiedy jeszcze żyli, byłem wychowywany na żołnierza, obrońcę wiary, i pewnie zostałbym nim, gdyby nie ich śmierć. - Masz na myśli coś takiego jak... Irlandzka Armia Republikańska? - Och, to było coś o wiele mniejszego i nie tak ważnego. Pomniejszy odłam, który się uformował w dniach, gdy proces pokojowy ruszył pełną parą, a który nigdy się nie pogodził z nowym porządkiem. Lecz to nie ma znaczenia. - Przepraszam. - Nie, nie. - Sellars skinął uprzejmie głową. - W tej szalonej lawinie opowieści, wśród których żyjemy, trudno się rozeznać, co jest istotne, a co nie. Tak czy inaczej, wychowałem się w rodzinie katolickiej. A teraz, panie Ramsey, gdy dobiega końca cały mój trud życiowy, chciałbym się wyspowiadać. Minęło kilka sekund, zanim w pełni dotarło do niego znaczenie tych słów. - Chcesz się wyspowiadać... przede mną? - Tak jakby. - Sellars ponownie zaśmiał się pohukujące - Nie ma wśród nas duchownego, uznałem więc, że drugi w kolejności jest adwokat. Dobrze mówię? - Naprawdę nie rozumiem. - To nie ma nic wspólnego z religią, panie Ramsey. Jestem bardzo zmęczony i samotny. Potrzebuję kogoś, kto by mi pomógł, a najprostszą pomocą będzie wysłuchanie mnie. Zbyt długo prowadzę moją wojnę. Znaleźliśmy się w bardzo trudnej sytuacji i już nie ufam sobie, jeśli chodzi o podejmowanie decyzji. Ale najpierw musi pan poznać całą historię. Ramsey poprosił o chwilę zwłoki i wyszedł do łazienki, gdzie napił się wody z kranu i zwilżył twarz. - Powiedziałeś to tak, jakby pozostały do wyjaśnienia najważniejsze szczegóły całej sprawy - rzekł po powrocie. - O co dokładnie chodzi? - O rany, przecież jest pan prawnikiem, prawda? Niech pan mnie po prostu wysłucha i sam osądzi. - Dlaczego nie major? Albo Kaylene Sorensen. To bystra kobieta, nawet jeśli trochę staroświecka. - Ponieważ i tak już kilkakrotnie narażałem ich córkę, która i teraz jest z nimi. Nie byliby obiektywni. Ramsey zastukał palcami w poręcz kanapy. - W porządku. A zatem mów. Dobrze. - Sellars, bardzo powoli i ostrożnie odchylił ciało, zupełnie jak kustosz, który przesuwa niezwykle delikatny cenny eksponat. Bo on jest takim eksponatem, pomyślał Ramsey, jeśli wszystko, co mówił, jest prawdą. - Po pierwsze - zaczął Sellars - nie całkiem przypadkowo trafiłem na projekt bractwa, sieć Graala. - Zmarszczył czoło. - Zachowam tę część opowiadania na później. Teraz wystarczy tylko, że powiem, że gdy w pełni zrozumiałem, co odkryłem, zacząłem się przyglądać ich pracom z coraz większym niepokojem. I wcale nie z pobudek altruistycznych, panie Ramsey. Poczynania bractwa niepokoiły mnie coraz bardziej, ponieważ wiedziałem, że w dużej mierze opóźnią one najważniejszy z moich projektów. - To znaczy? - zapytał Ramsey po chwili milczenia. - To znaczy, że planowałem własną śmierć. Nie żebym miał z tym jakieś kłopoty. Wręcz przeciwnie. Mając do dyspozycji całą tę nanomaszynerię, którą zdobyłem, a także zamontowane w moim wnętrzu obwody, potrafię kontrolować własne ciało na tyle, że samą myślą mógłbym odciąć dopływ krwi do mózgu. - W takim razie dlaczego... wciąż jeszcze żyłeś wtedy? Zanim odkryłeś projekt Graal. - Ponieważ bardzo długo rozważałem wszystkie za i przeciw, panie Ramsey. Na jednej szali leży zwykła chęć życia, moje radości i zainteresowania, jakkolwiek ograniczone. Na drugiej jest ból. Przeszedłem wiele operacji, wszczepili mi do kości i organów wiele różnych rzeczy, nadmierny wysiłek gruczołów... Po prostu w moim wypadku bycie sobą jest bardzo bolesne, panie Ramsey. Moje życie jest bardzo bolesne. - Ale skoro potrafisz kontrolować swoje ciało, nie mógłbyś wyłączyć bólu? - W chwili gdy odkryłem istnienie bractwa, nie potrafiłem jeszcze w tak dużym stopniu kontrolować funkcji własnego organizmu, ale rzeczywiście, nawet wtedy prawdopodobnie mógłbym odłączyć czucie w rękach, na skórze, odciąć mózg od ciała. Tylko po co wtedy żyć? I tak moja egzystencja w sensie fizycznym była bardzo ograniczona - od dawna jak większość więźniów żyłem głównie we własnym umyśle. Miałbym się więc pozbawiać powiewu wiatru na twarzy? Smaku tych nielicznych potraw, które jeszcze mogę przełknąć? - Chyba... rozumiem. - Szczerze mówiąc, wtedy moje rozważania nie miały już większego sensu. A potem pojawiła się sieć Graala, problem, którego nie mogłem tak po prostu zignorować. Wciąż jednak uważałem, że będę potrzebny tylko na początku - można powiedzieć, że wysiałem nasiona. Chciałem znaleźć ludzi godnych zaufania, przekazać im moją wiedzę i zająć się własnym życiem. Zdradziłem im nawet swoje prawdziwe nazwisko, widać więc wyraźnie, że nie zamierzałem pozostać z nimi długo! Ale już na samym początku sprawy nie poszły po mojej myśli: atak na wyspę Atasca, dziwne zachowanie się systemu operacyjnego, który nie pozwalał wyjść z sieci moim ochotnikom, choć nie wiem, czy to właściwe słowo. No i proszę, okazało się, że jestem niezastąpiony. - W takim razie co ja mogę zrobić? Poza słuchaniem? - Wysłuchanie mnie jest bardzo pomocne, bez wątpienia. Nawet pan nie wie, jaką ogromną przyjemnością jest dla mnie możliwość rozmawiania otwarcie. Ale mam też bardzo konkretne potrzeby. Walczę na wielu frontach, panie Ramsey... - Mów mi Catur, proszę. Albo chociaż Decatur, jeśli to zbyt krępujące. - Decatur, ładne imię. - Starzec zamrugał powoli, zbierając myśli. - Tak, na wielu frontach. Jest jeszcze tamta grupa, nasi sprzymierzeńcy, którzy dosłownie są oblegani w południowej Afryce. Bractwo rozpoczęło wiele przedsięwzięć, które trzeba nieustannie monitorować, a niektórym czynnie się przeciwstawiać. Ale przede wszystkim trzeba znaleźć tych ludzi, których wprowadziłem do sieci Graala, i pomóc im. I tu właśnie jest miejsce dla ciebie i... pani Pirofsky. - Nie rozumiem. Sellars wypuścił ze świstem powietrze. - Może kiedy powiem panu wszystko na ten temat, panie Ramsey, zrozumie pan moją frustrację i zmęczenie. Próbuję zlokalizować ochotników, którzy weszli do systemu. Straciłem z nimi kontakt, kiedy musiałem ich opuścić w symulacji Atasca. Gdy sieć Graala odzyskała pełną operacyjność, okazało się, że nie mogę przejść przez systemy zabezpieczeń sieci. Opowiadałem panu trochę o tym systemie operacyjnym, prawda? O jego dziwnym upodobaniu do dzieci? Otóż odkryłem, że jeśli w pewnym momencie wprowadzę tego chłopca Cho-Cho na wystarczająco wysokim poziomie, to system operacyjny go przepuści. Nie pozwala przejść mnie bez względu na to, pod jakim przebraniem występuję. Zawsze mnie blokuje, czasem bardzo boleśnie. Ale pozwala wejść dziecku. - To chyba dobrze, prawda? - Nie widzi pan, o co tu chodzi, panie Ramsey. Przepraszam, Decatur. Wyobraź sobie, że masz szczelnie zamknięte pudełko pełne paciorków i jedną cieniutką igłę, którą musisz przepchnąć przez ścianę, by dotknąć konkretnego paciorka, znajdującego się gdzieś w pojemniku. Jak byś to zrobił? - No... - Ramsey zmarszczył brwi. - Chybabym tego nie zrobił. Czy to jakieś podchwytliwe pytanie? - Chciałbym, żeby tak było. Na tym polega mój problem - muszę wyśledzić moich ochotników. Na szczęście skoro wciąż są nieuchwytni, znaczy to, że także i bractwo ich nie wyśledziło. Ten, któremu pomogłem uciec, Paul Jonas, ukrywa się przed nimi już całkiem długo. - Udało ci się jednak z nimi kilkakrotnie skontaktować, prawda? Tak mówiłeś. - Owszem. Wprowadziłem Cho-Cho we właściwe miejsce. To było mistrzowskie posunięcie, z którego byłem naprawdę dumny. Wiesz, jak to zrobiłem? System operacyjny - quasi-żywa sieć neuronowa lub cokolwiek to jest - wydawał się zafascynowany moimi ochotnikami. Zwrócił na nich szczególną uwagę, dlatego obserwując uważnie jego poczynania, udało mi się ich mniej więcej zlokalizować. Pokażę ci coś. - Sellars poruszył ręką i mecz jai alai z Ameryki Południowej, który Ramsey oglądał kątem oka, zniknął. Chwilę później ukazał się widok plątaniny roślin, oglądany jakby przez obiektyw rybie oko. - Oto mój ogród, miejsce medytacji - oświadczył Sellars. - Moje tearmun, jak bym powiedział w ojczystym języku. Każde źródło mojej wiedzy jest tu przedstawione w postaci roślin: drzew, mchu, kwiatów i tak dalej. Tak więc to, co widzisz, wcale nie jest ogrodem, lecz aktualnym obrazem moich informacji. Czy raczej obrazem sprzed tygodnia. Widzisz te ciemne zaczątki grzybów wyrastające z gleby? Tu... i tu? A także to coś dużego pod powierzchnią? To był system operacyjny. Takie wybrzuszenie, taki węzeł aktywności wskazywał na to, że w tym miejscu system podjął szczególny wysiłek. Często, ale nie zawsze, znaczyło to, że monitorował część poczynań moich ochotników. Jak widać, rozdzielili się na kilka grup. A zatem możesz się dostać do systemu przy pomocy dziecka jak Cho-Cho. Potrafisz mniej więcej określić położenie swoich ludzi na podstawie kształtu systemu operacyjnego. - Ramsey zmrużył oczy, wpatrując się w zieloną plątaninę widoczną na ekranie. - W takim razie na czym polega problem? - Tak było tydzień temu. A tak jest teraz. Różnica była ogromna, nawet Ramsey to dostrzegł. Wydawało się, że przez ogród Sellarsa przeszedł przymrozek - zniknęły całe fragmenty roślinności, inne pokurczyły się i poczerniały. Ramsey nie potrafił powiedzieć, co dokładnie się stało, ale widać było wyraźnie, że nastąpiła jakaś katastrofa. - System operacyjny... nie istnieje. - Istnieje, ale jest bardzo ograniczony albo się wycofał. - Sel-lars przybliżył kilka miejsc w opustoszałym ogrodzie. - Teraz działa jak typowe urządzenie, jakby zniszczono jego zaawansowane funkcje. Nie rozumiem tego. Co gorsza, w żaden sposób nie mogę zlokalizować moich ludzi. Zniknęli mi z pola widzenia. - Rozumiem twój niepokój... - To nie wszystko. Zauważyłeś, jaki cichy i ponury jest dzisiaj Cho-Cho? Wczoraj doświadczyliśmy czegoś bardzo niepokojącego. Mimo iż nie mogłem zlokalizować moich ochotników, spróbowałem wprowadzić chłopca do sieci, żeby się rozejrzeć w sytuacji. Obaj o mało nie zginęliśmy. - Co? - System zachowuje się inaczej, przynajmniej jeśli chodzi o nieproszonych gości w sieci. Już nie robi wyjątków dla dzieci - ani dla nikogo innego. Zabezpieczenia sieci Graala, śmiertelnie niebezpieczne, choć nie rozumiem dlaczego, są teraz absolutnie nie do przejścia. Nic nie wchodzi, nic nie wychodzi. Ramsey zastanawiał się nad tym, co usłyszał. - A zatem ludzie, których wprowadziłeś do systemu, są... straceni? - Przynajmniej w tej chwili. Całkowicie. Jestem okropnie bezradny. I tutaj zaczyna się twoja rola, Decatur. - Moja? Proces chyba niewiele tu pomoże. Sellars uśmiechnął się niewyraźnie. - Obawiam się, że zaszliśmy o wiele dalej. Wiem, że nie potrafisz w pełni odczytać tego, co pokazuje mój ogród, ale wierz mi, mamy mało czasu. Wydarzenia następują bardzo szybko. Cały system Graala jest bardzo niestabilny, zagrożony całkowitym paraliżem. - To chyba dobrze, co? - Nie. Nie, dopóki zdrowie dzieci zależy od tej sieci. Nie, dopóki ludzie, których popchnąłem do tej wojny, pozostają tam uwięzieni. Widziałeś, jak jedno z dzieci umierało, a my czekaliśmy bezradnie. Czy chcesz odbyć podobną rozmowę z rodzicami Salome Fredericks? - Jezu, nie, oczywiście, że nie. Ale jak mógłbym ci pomóc? - Im więcej o tym myślę, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że Olga Pirofsky może być naszą jedyną nadzieją. Próbowałem wszystkich sposobów, aby dostać się do systemu. Próbowałem wpiąć się z zewnątrz do połączeń moich ochotników i choć jest to możliwe, to jednak wciąż coś nie pozwala mi przejść po linku przez system zabezpieczeń i dalej w głąb sieci. - Ale po co ci, do licha, Olga Pirofsky? To tylko miła pani, która słyszy jakieś głosy. - Myślę, że mogłaby dużo zdziałać, gdyby jej się udało. W tej chwili potrzebujemy czegoś, co być może tylko ona mogłaby nam dostarczyć: dostępu do osobistego systemu Felixa Jongleura. - Jeśli ktokolwiek potrafi obejść system bezpieczeństwa sieci, to tylko ten, kto ją stworzył. Jeśli istnieje coś, co pomogłoby nam dostać się do sieci Graala, a tym samym nawiązać kontakt z ludźmi, których naraziłem na śmiertelne niebezpieczeństwo, to z pewnością można to znaleźć w systemie Jongleura. - Ale Olga...? To chyba nie jest robota dla sympatycznej pani w średnim wieku. Do tego trzeba raczej... Chryste, sam nie wiem, jednostki specjalnej! Komandosów! To jest zadanie dla majora So-rensena, a nie pani, która prowadziła program dla dzieci. - Wcale nie. To jest właśnie zadanie dla kogoś takiego jak Olga. Wierz mi, major Sorensen bardzo nam się przyda, a zwłaszcza jego fachowa wiedza na tematy ochrony. Ale nikt nie będzie płynął nocą na wyspę Jongleura, przekradał się między jego strażnikami, a potem wspinał po murach jego wieży niczym bohater filmu szpiegowskiego. Do tej twierdzy można się dostać jedynie... na zaproszenie. - Na zaproszenie? Sellars, ona rzuciła pracę. Już dla nich nie pracuje. Myślisz, że po prostu powiedzą: „Och, to zabawne - niezadowolona była pracowniczka, która słyszy jakieś głosy i właśnie przeszła na rentę. Wpuśćmy ją, żeby się mogła zobaczyć z szefem”? To szaleństwo. Nie, Decatur, tak na pewno się nie stanie. Nawet byśmy tego nie chcieli. Ale niektórzy codziennie wchodzą tam i wychodzą i nikt nie zwraca na nich uwagi. Sprzątaczki, setki sprzątaczek, głównie biednych kobiet pochodzących z innych krajów. - Jest bardziej prawdopodobne, że Olga Pirofsky wejdzie tam, pchając odkurzacz, niż to, iż major Sorensen wedrze się tam czołgiem. Po upływie pół godziny niedowierzanie Ramseya zmieniło się w coś, co wprawdzie nie przypominało całkowitej zgody, ale pełną zdumienia akceptację. - Wciąż nie rozumiem, na czym ma polegać moja rola. - Nie mogę się zajmować wszystkim. A teraz, nim nastąpi koniec, będę miał jeszcze więcej roboty bez względu na to, co oznacza koniec. Pani Pirofsky będzie potrzebowała ciągłych instrukcji, wsparcia, zachęty. Sorensen z pewnością pomoże nam rozwiązać problemy techniczne, ja zajmę się innymi, ale ona znajdzie się w labiryncie - wejdzie do jaskini lwa. Będzie jej potrzebny ktoś na drugim końcu kłębka nici - nie chciałbym przesadzać z tymi mitologicznymi aluzjami. A z nas wszystkich ona zna tylko ciebie i tylko tobie ufa. Znasz kogoś lepszego? - Zakładasz, że skontaktuje się ze mną - rzekł Ramsey bez przekonania. - Jesteś optymistą. Sellars westchnął cicho. - Decatur, możemy planować tylko to, co możemy zrobić, a nie to, czego nie potrafimy. - Ramsey przytaknął mu, ale wcale nie był zadowolony. Bo oto okazało się, że nawet jeśli uda im się skontaktować z Olgą Pirofsky, to on, zamiast podsunąć jej jakąś sensowną poradę - na przykład żeby wynosiła się stamtąd i trzymała z daleka od Korporacji J - będzie ją namawiał, aby zrobiła coś o wiele bardziej niebezpiecznego, niż sama planowała. A wszystko to w imię sprawy, o której istnieniu nie wiedział jeszcze tydzień temu i która wciąż wydaje mu się czymś niewiarygodnym. Sellars chrząknął. - Wybacz, Decatur, ale jestem bardzo zmęczony. Nie musisz wychodzić, ale jeśli pozwolisz, udam się na spoczynek. - Oczywiście, nie krępuj się. Drgnął, gdy Sellars zwolnił ekran, na którym pojawiły się samochody ścigające się po zaminowanym torze. Ramsey ściszył głos. Gdy powtórzono w zwolnionym tempie scenę, w której jasny wybuch wyrzucił w powietrze opancerzony pojazd, pomyślał o strasznych ranach Sellarsa. - Chwileczkę. - Odwrócił się do Sellarsa. Starzec zdążył już zamknąć oczy, dlatego Ramsey poczuł przypływ współczucia. Powinien już dać spokój temu biednemu pokurczonemu sukinsynowi. Jeśli nawet połowa z tego, co mówił, jest prawdą, to stary pilot zasługiwał na absolutny spokój... Ale Catur Ramsey na początku kariery pracował w kancelarii prokuratora i pewne nawyki weszły mu w krew. - Chwileczkę. Jeszcze tylko jedno, zanim zaśniesz. Żółte oczy otworzyły się, czujne i poważne niczym oczy sowy. - Tak? - Wspomniałeś, że opowiesz mi, jak trafiłeś na sieć Graala. - Decatur, jestem zmęczony Wiem, przykro mi. Ale jeśli Olga się odezwie, muszę wiedzieć, co jej powiedzieć. Nie lubię nie dokończonych wątków. Spowiedź, pamiętaj. Sellars ze świstem zaczerpnął powietrza. - Miałem nadzieję, że zapomnisz. - Podciągnął się niezdarnie w fotelu. Każdy kolejny prawie ukryty skurcz bólu na jego twarzy był niczym wymówka dla jego rozmówcy. Ramsey bardzo starał się zapanować nad swoim ciałem. - Dobrze - rzekł Sellars, gdy już usiadł wygodnie. - Opowiem ci ostatnią część mojej historii. A kiedy już się dowiesz wszystkiego, mam nadzieję, że będziesz pamiętał o tym, iż spowiedź nie jest kompletna bez możliwości rozgrzeszenia. Potrzebuję go po tak długim czasie. I tak w pokoju oświetlonym jedynie blaskiem ekranu, przedstawiającego nieme obrazy zniszczenia i triumfu gdzieś z dalekiego świata, Sellars zaczął opowieść. Catur Ramsey słuchał cichego głosu starca, a jego zdumienie i zakłopotanie stopniowo zamieniały się w coś całkiem innego. Rozdział 16 Ziemia jałowa SIEĆ/ROZRYWKA: Płetwy przyczyną zerwania umowy. [obraz: Orchid i adwokat] KOM: Homeground Netproduct zerwał umowę z aktorem Montym Orchi-dem, który miał wystąpić w serialu Gryź, mój Beethovenie, z powodu operacji chirurgiczno- kosmetycznej, jakiej niedawno poddał się Orchid. Orchid, znany przede wszystkim z roli dziwacznego syna lekarza z serialu Betonowe słońce, miał zagrać studenta akademii muzycznej, a także dublować najemnika rządowego, lecz Homeground twierdzi, że skrzela Orchida, rezultat operacji kosmetycznej, stanowią naruszenie kontraktu. Orchid wytoczył firmie proces. [obraz: Orchid na konferencji prasowej] ORCHID: Nasza współpraca wciąż jest możliwa... Mogliśmy zrobić z niego cos’ w rodzaju podwodnego mutanta. Rozumiecie, w dzień studiuje na akademii, a w nocy jest nurkiem sabotażystą. Po prostu brakło im wyobraźni. Wyblakły lodowy bezmiar tego, co kiedyś’ było Pustynią Arabską, ciągnął się w nieskończoność. Nic tylko zaspy białe jak rozsypany cukier i mleczne niebo niemal w tym samym kolorze co ziemia. Pod koniec drugiego dnia przenikliwe zimno już nie było największym problemem Paula. Zaczął odczuwać głód koloru, tak samo jak ktoś głodujący pragnie jedzenia. - Mnie - powiedziała Florimel - najbardziej boli to, że tracimy czas. Jakbyśmy szli setki kilometrów wzdłuż toru, podczas gdy pociągi przejeżdżają innym torem. Cały system ma zaprogramowaną natychmiastową podróż, tylko my nie umiemy go uruchomić. Przeszukali kilka zakopanych w śniegu arabskich budowli w nadziei, że znajdą przejście, lecz bez powodzenia. - Gdybyśmy tylko mogli lepiej się przyjrzeć temu światu i lepiej go zrozumieć - zaczął narzekać Paul, jak już to robił wielokrotnie wcześniej. Pewnie znaleźlibyśmy miejsce, w którym zwykle umieszczają furtkę. - Och, cholera - mruknął T4b. - To co, mamy kopać w tym śniegu jak jakieś psy? Ani mi się. - Już to ustaliliśmy. - Pióropusz oddechu Martine był jedynym znakiem tego, że przemówiła. Podobnie jak pozostali owinęła się tak szczelnie dywanami zabranymi z lodowych pałaców, że cała się w nich schowała. Paul pomyślał, że wszyscy przypominają stosy rzeczy przygotowanych do prania. - Idziemy aż do końca rzeki. Przynajmniej wiadomo, że tam będzie przejście. - Nie zamierzałem się kłócić. - Paul popatrzył niepocieszony na linię czarnej rzeki. - Tylko... pomyślałem o Renie i pozostałych i... poczułem się taki bezużyteczny... - Wszyscy czujemy się podobnie - zapewniła go Martine. - A niektórzy może nawet jeszcze gorzej. Pojawiło się powoli może z powodu gęstniejącej mgły, a może dlatego, że czarna, zimna woda tłumiła wibrację, która zwykle towarzyszyła temu zjawisku. Zorientowali się dopiero, gdy już znaleźli się w jego zasięgu. - Kuknijcie no - rzekł T4b. - W wodzie wokół łodzi, niebieskie światło! - Mój Boże - zdumiała się Martine. - Bałabym się przechodzić rzeką. Skierujmy się na ląd! Wsunęli do wody prowizoryczne wiosła (kawałki pięknie rzeźbionych szafek i skrzyń, które zabrali z pustych pałaców) i zaczęli wiosłować, zmagając się ze słabym prądem. Gdy dziób ich małej łodzi utknął na płyciźnie, poszli dalej przez lodowatą wodę, gubiąc po drodze kilka cennych koców. - Martine, nie chcę cię popędzać - rzekł Paul, dygocąc - ale zamarzniemy tu na śmierć, jeśli to potrwa zbyt długo. Kiwnęła głową, przyznając mu rację. - Jesteśmy na skraju symulacji. Próbuję się rozeznać w informacji przejścia. Rzeka i jej brzegi zniknęły już prawie we mgle w odległości zaledwie kilkuset metrów przed nimi, lecz za sprawą jakiegoś systemowego triku widać było przebłyski z dalszej odległości, przez co wydawało się, że rzeka i ląd ciągną się dalej. Paul zastanawiał się, jak to wszystko wyglądało, zanim Strach zesłał niszczący mróz. Czy wtedy widać było bezkresną pustynię? - Chyba mam - oświadczyła Martine wreszcie. - Ciągnijcie łódź, żebyśmy jej nie zostawili. Musimy iść przed siebie. Poszli przez zaspy za jej małą okutaną postacią niczym grupa alpinistów, którzy nie chcą zgubić swojego przewodnika Szerpy. T4b szedł na końcu powoli, gdyż ciągnął pod prąd łódź. Przez większą część podróży prawie się nie odzywał i przestał narzekać, co tak bardzo zdziwiło Paula, że zaczął podejrzewać, iż młodzieniec przechodzi być może jakąś odmianę. Paul mimowolnie przypomniał sobie młodego żołnierza ze swojego szwadronu, chłopaka z Cheshire o dziewczęcej twarzy, który wciąż opowiadał o swojej rodzinie, jakby wszyscy w okopach dobrze ją znali i chcieli wiedzieć, co jej członkowie myślą i mówią. Opowiadał do pierwszego poważnego bombardowania, które skutecznie go uciszyło. Gdy zobaczył, co Niemcy chcieli z nimi zrobić, zaczął skąpić słów jak najzagorzalszy mizantrop. Sześć tygodni później zginął od pocisku artyleryjskiego w lesie Savy. Paul pamiętał, że wcześniej młodzieniec milczał całymi dniami. Przystanął zaskoczony. Martine zatrzymała się już wcześniej i teraz niewidzącymi oczyma wpatrywała się w wirującą mgłę, jakby sprawdzała kierunek na tabliczce. Co ci chodzi po głowie? Ten cholerny las Savy? To nie działo się naprawdę, a przynajmniej twoje wspomnienia nie są prawdziwe. Wszystko to zostało wymyślone. Miał jednak wrażenie, że tamte wydarzenia działy się naprawdę. Szczegóły symulacji pierwszej wojny światowej, które zapamiętał. niczym się nie różniły od fragmentów wspomnień z jego prawdziwego życia, czy to dotyczących nudnej pracy w Tatę Galery, czy też tamtego dziwnego roku, który spędził w fortecy Jongleura. W takim razie skąd wiesz, że w ogóle któreś z twoich wspomnień są prawdziwe? Nie chciał odpowiadać na to pytanie, a już na pewno nie tam, pośród lodowatej mgły, która być może spowijała krawędź świata, rafy otchłani. Skąd wiesz? Skąd pewność, że naprawdę nazywasz się Paul Jonas, że cokolwiek z tego, co sobie przypominasz, zdarzyło się naprawdę? - Przejdźcie do przodu. - Załamujący się głos Martine uleciał w powietrze pióropuszem pary. - Musimy się trzymać razem w chwili przejścia, na wszelki wypadek. - Znalazłaś Egipt? - Paul zacisnął dłoń na zrogowaciałych palcach Florimel, która z kolei chwyciła wolną dłoń T4b. - Idź-cie za m-mną. Powiem wam wszystko, gdy już b-będziemy p-po drugiej stronie! Szybko! Cz-czuję, że z-zaraz umrę z zi-zimna! Gdy zrobili kilka kroków, wokół ich stóp pojawiły się opary niebieskiego światła. Iskry wirowały w powietrzu niczym oszalałe świetliki. Paul poczuł, jak naelektryzowane powietrze podnosi mu włosy na głowie. W każdym szczególe, pomyślał z podziwem. Dopracowali to w każdym szczególe... Po przejściu dziesięciu metrów Paul wszedł w gorące powietrze i blask słońca, które spadły na niego z gwałtownością uderzenia młota. Rzeka pozostała, ale płynęła kilkaset metrów w dole pod nimi. migocąc w ostrym blasku słońca na dnie kanionu z surowej czerwonej gliny. Ubita droga, na której stali, miała zaledwie kilka metrów szerokości. Można by pomyśleć, że ponownie znaleźli się na szlaku prowadzącym w górę zbocza z czarnego szkła. - To jest... w indeksie było napisane, że to jest... - Martine wciąż była nieco oszołomiona. - Dodge City. Czy to nie jest znane miejsce Dzikiego Zachodu? Paul zagwizdał zdumiony, lecz zaraz umilkł, gdyż usłyszał okrzyk zaniepokojenia T4b. Wszyscy odwrócili się i zobaczyli, jak młodzieniec schodzi niezdarnie z tego, co przedtem było ich łodzią, a teraz miało postać dużego wozu na drewnianych kołach. W całej tej przemianie najdziwniejszy nie był wóz, lecz zaprzęgnięte do niego zwierzę. - Trzy-trzymałem linę łodzi, normalnie - wybąkał T4b, stanąwszy u boku Paula. - A potem patrzę, a trzymam to! Kudłate czarne zwierzę przywiązane do postronka przypominało konia, lecz tylne nogi miało o wiele za duże, przednie zaś kończyły się dłońmi z wyraźnymi kłykciami zupełnie jak u dużych małp. Pysk miało długi, lecz krótszy niż koń, a z boku wypukłego czoła wyrastały malutkie uszy. - Co to jest? - zapytał Paul. Zwierzę schyliło łeb, by skubnąć suchej trawy rosnącej na brzegu wąskiej drogi. - Jakieś wymarłe zwierzę? - Nic, co bym kiedykolwiek widziała. Przynajmniej nie z palcami, nie. Myślę, że to wymyślone stworzenie. - Spodziewałam się czegoś innego. - Martine skierowała nie-widzące spojrzenie na kanion. Na jego przeciwległej krawędzi widniały powyginane kształty, które Paul wcześniej wziął za obserwujących ich ludzi, a które okazały się kaktusami. - Moim zdaniem... nie było takich wysokich gór w Kansas, nawet w dziewiętnastym wieku. - Dlaczego przybyliśmy tutaj? Paul bardzo się ucieszył z obecności słońca. Zaczął się już nawet lekko pocić. Rzucił na drogę dywany, którymi był owinięty, a które zmieniły nieco wzór, ale wciąż skutecznie go chroniły. - Żeby nawiązać do starego dowcipu - odparła Martine. - Mam dobrą wiadomość i złą wiadomość. Dobra jest taka, że sym świat Egiptu wciąż istnieje, przynajmniej w indeksie. Zła wiadomość to ta, że nie mogliśmy przejść do niego ze świata Tysiąc i jednej nocy. - A przedostaniemy się tam z tego miejsca? - Na pewno nie, jeśli będziemy chcieli przejść całą symulację - powiedziała. - Przejście na rzece prowadzi do świata Kraina Cienia. A przynajmniej kiedyś tak było. Istnieje jednak inna furtka, którą moglibyśmy się posłużyć. Jedno z tych przejść, które zwykle są umieszczone gdzieś w środku symulacji. - I ono zaprowadzi nas do Egiptu? - Tak, na ile zdążyłam się zorientować. Trudno powiedzieć coś na pewno, ponieważ nie potrafiłam odczytać niektórych kodów stanu. Ale chyba istnieje duże prawdopodobieństwo. Hej! - zawołał T4b. - Kuknijcie tu! - Wcześniej odszedł trochę w górę zbocza i teraz przyglądał się czemuś w suchej trawie. - Dziura w ziemi, ale ogrodzona ramą. Coś jakby lochy ze skarbami. - Trzymaj się nas, Javier! - zawołała Florimel. - To mi wygląda na szyb kopalniany. Może być niebezpieczny. - I co teraz? - spytał Paul. - Gdzie, twoim zdaniem, znajduje się drugie przejście? Martine wzruszyła ramionami. - Skoro ten symświat nosi nazwę Dodge City, to myślę, że najpierw pójdziemy do miasta i tam zaczniemy szukać. - Pokazała w dół kanionu. - Jeśli znajdujemy się na końcu symulacji, to miasto musi być w tamtym kierunku. Widzicie coś? - Stąd nie. - Paul odwrócił się do Florimel. - Znasz się na koniach? Czy to ma być koń? Obdarzyła go ponurym uśmiechem. - Miałam do czynienia z kilkoma. Jeszcze jeden plus życia w wiejskiej komunie. Może wrzuć dywany na tył wozu, żebyśmy mieli na czym usiąść. - Spojrzała ponownie na T4b, którego czarna czupryna wystawała spomiędzy wysokich chwastów. Uniósł ramię, jakby się zachwiał. - Cholera, Javier, nie będę cię wyciągała, jeśli wpadniesz i połamiesz nogi. Chodź i pomóż nam. - Głęboko niekiepsko - rzekł T4b, wracając do pozostałych. - Kamień leciał z minutę, zanim spadł na dno. - Jezu! - rzucił Paul zniecierpliwiony. - Może byśmy się już ruszyli? Usadowili się na wozie. Florimel rzeczywiście udało się uspokoić koniopodobną istotę, chociaż Paulowi wydało się, że zwierzę spojrzało na pozostałych dość nieufnie w momencie, gdy ona sadowiła się na ławce woźnicy i brała do ręki lejce. Kiedy już wszyscy zasiedli na twardych deskach, Florimel cmoknęła cicho i zwierzę ruszyło powoli opadającą łagodnie wąską drogą. Po lewej stronie mieli strome urwisko kanionu, na którego dno spadałoby się z pewnością kilkanaście sekund, gdyby któreś z nich miało pecha. Dlatego Paul nie miał nic przeciwko temu, że poruszali się w takim tempie. - Dziwne - powiedziała Florimel. - To jest dolina rzeczna, a wydaje się taka... surowa. Taka nowa. Rzeczywiście, krawędzie ściany kanionu, podzielone na czerwone, brązowe i pomarańczowe pasy, lśniły jak powierzchnia mięsa. - Nigdy tu nie byłem - rzekł Paul. - To znaczy w prawdziwym świecie, ale zgadzam się z Martine. W Kansas nie ma chyba zbyt wielu łańcuchów górskich. T4b? Wiesz coś na ten temat? Chłopak patrzył przez otwarty tył wagonu. - Na jaki temat? - Kansas. - Miasto, no nie? Paul westchnął. - To rzeczywiście jest coś nowego - powiedziała Martine. - Tak przynajmniej wyczuwam w informacji geologicznej, która sugeruje, że dolina się zmieniła i wciąż się zmienia. - Zamilkła na moment. - Co to za stukot? - Pewnie kiepskie zawieszenie naszego wozu - rzuciła Flori-mel. - A nawiasem mówiąc, to coś, co nas ciągnie, nie jest zwierzęciem charakterystycznym dla Ameryki, jeśli się dobrze orientuję. Przypomniało mi się... - Fenfen\ - zawołał T4b, wskazując do tyłu w górę drogi. - Kuknijcie tam! Paul obejrzał się i zobaczył ogromny lśniący kształt, który wysuwał się z szybu kopalnianego. Przez moment widać było tylko błyski odbitego światła, a potem ogromna głowa obróciła się w ich stronę, błyski zniknęły i Paul zobaczył go wyraźnie. - Dobry Jezu - powiedział. - To jakiś wąż! Okazało się, że jest to coś więcej niż wąż - tak jak w wypadku konia zwierzę pozornie znajome, a jednak dziwne. Gdy monstrualna istota wysunęła się z szybu, Paul zobaczył, że jej ciało jest najeżone kawałkami miedzi i srebra, jakby kości wykonane z metalu przebiły się przez rogowatą, pokrytą wzorami skórę. Zwierzę nie przypominało gładkiej tuby. Było podzielone na segmenty niczym zabawka, ale najdziwniejsze były koła pod każdą z części ciała - ogromne kościane krążki. - To jest... - Całkowicie zdumiony i przerażony szukał właściwego słowa. - Kolejka górnicza, wagoniki do wywożenia rudy! Zwierzę wydostało się wreszcie na drogę, skrzypiąc i trzeszcząc. Przez moment próbowało ułożyć ciało w koło, lecz na płaskim terenie nad krawędzią klifu nie było dość miejsca. Uniosło się więc, kołysząc, a właściwie uniosło tylko dwie przednie części, które wyprostowały się na kilkanaście metrów w górę. Przez chwilę jego ogromne oczy składające się ze ścianek kwarcu różanego zdawały się przyglądać ich wozowi, który stał bezradnie na drodze, gdyż Flo-rimel próbowała uspokoić koniopodobne zwierzę. Z pyska zwierzęcia wystrzelił jęzor podobny do strumienia rtęci, i jeszcze raz, a potem wąż opuścił głowę z zadziwiającą szybkością i zaczął się zsuwać drogą w ich kierunku. - Wysiadajcie! - krzyknął Paul. - Idzie do nas! Biegniemy! - Ani mi się! - T4b zsunął się z tyłu wozu, wskoczył na ławkę woźnicy i wyrwał lejce z rąk Florimel. - Już to kiedyś robiłem, sam, jak Baja Hades\ Smagnął niby-konia po zadzie końcem lejców, a ten wydał przeraźliwy świst bólu i przerażenia, po czym ruszył gwałtownie, niemal wywracając wóz. Paul w ostatniej chwili złapał się jego boku. Gdy udało mu się odzyskać równowagę, wóz właśnie wjechał w zakręt, tak że Paul ponownie poleciał na bok i wpadł na Martine, omal nie wyrzucając jej za niską poręcz. Niby-wąż pozostał z tyłu niewidoczny. - Fruniemy, co! - krzyknął T4b. - Mówiłem wam, już to kiedyś robiłem! - To nie jest żadna gra! - zawołał Paul. - To się dzieje naprawdę, cholera! Florimel wykorzystała chwilę, kiedy pokonywali odcinek prostej drogi, i przeskoczyła na tył wozu do pozostałych. Zacisnęła dłonie na poręczy obok Paula. - Jeśli przeżyjemy - wycedziła przez zęby - to go zabiję. Nagle szanse na spełnienie tej obietnicy bardzo zmalały. Gdy przechylający się niebezpiecznie wóz zaczął nabierać szybkości na coraz bardziej spadzistej drodze, zza zakrętu za nimi wyłoniła się wężowa głowa, a za nią trzęsące się cielsko. Zwierzę poruszało się na kołach, do tego jego najeżone rudą cielsko posiadało ogromną moc, dzięki której mogło się mocno odpychać. Doganiało ich. Podskakiwali niemiłosiernie na kamieniach, tak że przez moment Paul poczuł, jak wznosi się nad podłogę wozu. Zaraz jednak siła grawitacji zaczęła działać i uderzył plecami o twarde deski. Ktoś, Florimel albo Martine, spadł na niego, wygniatając z niego resztki powietrza, dlatego w następnej chwili na niebie zaświeciły gwiazdy, choć był dzień. Zaraz potem wóz przechylił się pod bardzo niebezpiecznym kątem, gdyż pokonał kolejny zakręt na dwóch kołach. Z pozycji Paula wydawało się, że zjechali z drogi i zawiśli nad przepaścią. Jak tylko wszystkie koła wozu znowu dotknęły ziemi, Paul dźwignął się na ręce i nogi z zamiarem wykonania obietnicy Florimel, ponieważ doszedł do wniosku, iż mogą już nie mieć okazji zabicia T4b. Gdy jednak uniósł głowę, zaledwie kilkadziesiąt metrów od nich zobaczył straszliwą twarz ścigającej ich istoty. Zwierzę także go dostrzegło. Otworzyło szeroko pysk pełen brudnych żelaznych zębów, odsłaniając gardziel równie głęboką jak dół, z którego wyszło. Paul postanowił, że jeszcze nie udusi nastolatka. - Dogania nas! - zawołał. T4b pochylił się i uderzył lejcami po grzbiecie niby-konia, lecz zwierzę nie mogło już biec szybciej. Wóz podskoczył na kolejnym występie i Paul znowu poczuł, że wylatuje w powietrze, ale tym razem przez chwilę był przekonany, iż spadnie już poza wozem, wprost w otwarty pysk. Tymczasem zaplątał się w nogi i ręce Florimel i oboje zsunęli się na tył wozu, uderzając boleśnie o tylną poręcz. - Przytrzymaj ją! - krzyknęła Florimel, podczas gdy on wciąż pracowicie wyplątywał się z jej uścisku. W pierwszej chwili nie wiedział, o co jej chodzi, lecz zaraz zobaczył, że także Martine zsunęła się na tył wozu, lecz tak nieszczęśliwie, że omal nie wyleciała na zewnątrz. Trzymała się poręczy jedną ręką i nogą, podczas gdy druga zwisała zaledwie kilkanaście centymetrów nad ziemią. Paul przesunął się wzdłuż poręczy, ale trudno mu było chwycić mocno którąś z młócących powietrze kończyn Martine, ponieważ wóz podskakiwał wściekle. Florimel przycisnęła go mocno do podłogi, dzięki czemu mógł lepiej chwycić. T4b przyglądał im się przerażony, co natychmiast wykorzystał niby-koń - jakby wyczuł chwilę nieuwagi woźnicy, nieco zwolnił. Ścigający ich wąż wydał trzeszczący syk, podniósł cielsko i zawisł nad nimi niczym straszna postać na dziobie łodzi wikingów. Wóz niespodziewanie skręcił w prawo, gdyż koń musiał się zmieścić w ciasnym zakręcie na zboczu. Paul, Florimel i Martine zostali rzuceni na zewnętrzną poręcz. Martine na moment znalazła się poza wozem, mając pod sobą jedynie kolorowe warstwy zbocza kanionu. Paul poczuł, że jego palce zsuwają się z jej rękawa, a jej ubranie pęka w szwach. Tymczasem smocza głowa przysunęła się gwałtownie w ich kierunku, a ogromne szczęki kłapnęły tuż przy głowie Paula. Paul szarpnął mocno i wciągnął Martine z powrotem do wozu; zrobił to tak gwałtownie, że uderzyła głową o poręcz. Wąż jeszcze raz stanął dęba, a potem zatrzymał się i nieoczekiwanie zsunął w bok. Jego syk zdumienia pozostał wyraźnie z tyłu. Paul dźwignął się na kolana i spojrzał w tył. Ogon węża nie zdołał pokonać ostatniego bardzo ostrego zakrętu, choć głowa gotowa była do zadania śmiertelnego ciosu. Znaczna część ogromnego cielska już się zsunęła po zboczu, wzniecając tumany kurzu, a ogromny łeb przesuwał się w przód i w tył, gdy zwierzę próbowało znaleźć punkt oparcia. Zbyt duża jednak część ciała węża zsunęła się z drogi. Zwierzę jeszcze raz wyrzuciło łeb do przodu, wydając przy tym zgrzyt podobny do pisku zepsutych hamulców, i zanim zniknęło za krawędzią zbocza niczym kawałek zerwanej liny, miedziane guzki na jego ciele błysnęły po raz ostatni. Kilka chwil później usłyszeli zgrzytliwe echo uderzenia - odgłos katastrofy pionowego pociągu. Paul opadł na podłogę. Martine i Florimel dyszały, rozciągnięte na podłodze obok niego. Wóz wciąż pędził, podskakując na krętej drodze i przechylając się niebezpiecznie na każdym zakręcie. - Już go nie ma! - zawołał Paul. - Javier, już go nie ma! Zwolnij! - Ten zwierz sfiksował! Nie chce zwolnić! Paul z trudem usiadł. Chłopak ściągał mocno lejce, lecz koń mimo iż zwolnił nieco, wciąż pędził niemal galopem. - Sam nie zwolni - jęknęła Florimel z podłogi. - Wóz wjedzie na niego. Znajdź hamulec! - Hamulec? W wozie? - Dobry Boże, pewnie, że hamulec! Przeszła na czworakach obok Paula i wyciągnęła rękę, opierając się na kolanach T4b. Chwyciła coś i pociągnęła do góry. Rozległ się zgrzyt i koła na moment znieruchomiały, potem jednak potoczyły się dalej, ale już wolniej. - Cholera - rzucił Paul. - Nawet nie wiesz, jak się cieszę z tego, że znalazłaś ten hamulec. Wciąż pędzili w dół niemiłosiernie szybko, lecz teraz przynajmniej wszystkie koła trzymały się ziemi. Paul, Martine i Florimel przesunęli się na środek wozu i patrzyli, jak szybko mijają kamieniste zbocze. - Nikomu nic się nie stało? - zapytał Paul. Martine jęknęła żałośnie. - Pozdzierałam sobie skórę z rąk, ale żyję. - Hej! - zawołał T4b. - A dla woźnicy nie ma działeczki? - Co? - Florimel rozcierała poobijane kolana. - Czy on się domaga narkotyków? - Działeczka! - powtórzył T4b i się zaśmiał. - No, ronsia! Paul, trochę obeznany z ulicznym slangiem, pierwszy zrozumiał, co nastolatek miał na myśli. - Domaga się od nas podziękowań. - Podziękowań? - warknęła Florimel. - Spuściłabym mu porządne lanie, gdybym się nie bała, że wypadniemy z drogi. T4b spuścił głowę. - Żmija nie dogoniła, nikogo. No to czego się mażesz? - Javier, dobrze się spisałeś - odezwała się Martine. - Ale teraz, proszę, pilnuj drogi. Paul rozstawił szeroko nogi i oparł się o przód wozu, obserwując drogę, która wiła się przed nimi. Słońce świeciło bardzo jasno, oślepiająco jasno, co oznaczało, że lada moment nadejdzie południe. Tu i ówdzie w skalistym poszarpanym krajobrazie błyskał surowy metal. - Nie sądzę, aby tamta żmija albo nasz koń należały do oryginalnej wersji tego miejsca - powiedział. - Czy to wam coś przypomina? Zdziwiła go czarna linia, jaka pojawiła się na zboczu obok wozu. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niego, że to jakiś kabel. Uniósł się na łokciach i spojrzał do przodu. Kabel biegł równolegle do drogi, zawieszony na pniach drzew rosnących na jej skraju. Telefon? Nie w Dodge City. W takim razie pewnie telegraf. Opadł z powrotem na podłogę i patrzył, jak droga i czarna linia kabla płyną gładko w tył. - Jak w świecie Kunohary - powiedziała Florimel. - Wspominał o tych mutacjach. Pewnie i tutaj działał Strach. - Byłby to szybki i chyba zabawny sposób niszczenia - rzekła Martine powoli. Wciąż była zmęczona i obolała. - Tyle światów do zniszczenia. Pewnie zmienia kilka przypadkowych czynników i przygląda się, jak tworzona z wielkim trudem symulacja zamienia się w coś bardzo dziwacznego. Poniżej pierwszego kabla pojawił się drugi i teraz dwie czarne linie ciągnęły się nieprzerwanie z lewej strony, na skraju pola widzenia Paula. Wóz podskoczył, grzechocząc na kamiennej drodze. Paul jęknął. Trudno było wyobrazić sobie mniej wygodną podróż. Dziwił się, że miał jeszcze wszystkie zęby. - Nie możemy jechać wolniej? - Nie, jeśli chcecie, żeby pan koń biegł przed nami - burknął T4b. Teraz linie telegraficzne biegły także wzdłuż krawędzi kanionu, tak że wóz toczył się między dwoma rzędami czarnych słupów podobnych do wysokich, rzadko zbitych płotów. Paul zastanawiał się, czy i one były dowodem częściowej zmiany oryginalnej symulacji, a jeśli tak, to jakie informacje niosły ich druty. A może były puste? - Zdaje się, że widzę miasto - oznajmiła Florimel. - Spójrzcie, tam. na dnie kanionu. Paul przesunął się na brzeg wozu i wytężył wzrok. Słońce odbijało się od ścian kanionu, przez co rzeka płynąca po jego dnie przypominała krętą strugę roziskrzonego srebra, lecz bez wątpienia wzdłuż jej brzegu, tuż przed miejscem, w którym kanion zakręcał, zasłaniając pozostałą część doliny, widać było coś zbyt regularnego na skały czy choćby dno kanionu. - Martine, potrafisz powiedzieć, czy to rzeczywiście jest Dodge City albo jakieś inne miasto? Nie widzę zbyt dobrze. - Wkrótce tam dotrzemy. - Przycisnęła palce do skroni. - Wybaczcie. - Co jest, do cholery? - zapytała Florimel. W pierwszej chwili Paul sądził, że Florimel ma na myśli niechęć Martine do udzielenia im informacji, potem jednak spojrzał do przodu i zobaczył kilka kolejnych kabli, które zwisały z pochylonego słupa i biegły nad drogą niczym pusta pięciolinia. Chwilę później pędzili pod dachem z czarnych kabli, które teraz, czego nie omieszkał zauważyć Paul, otaczały ich ze wszystkich stron. Kable wisiały luźno, oddalone od siebie o jakiś metr lub dwa, więc trudno było powiedzieć, że znaleźli się w pułapce, mimo to był to dość niepokojący widok. - Sam nie wiem - odpowiedział Paul Florimel. - Ale to mi się nie podoba... Spojrzał w górę nad T4b, gdy wóz pokonywał kolejny zakręt w tunelu z kabli telegraficznych. Nastolatek zaklął i ściągnął mocno lejce. Koń sam już wcześniej próbował zwolnić, lecz wóz okazał się dla niego za ciężki, dlatego wyposażone w kłykcie stopy zwierzęcia ryły bezradnie drogę. Zaledwie kilkadziesiąt metrów przed nimi wszystkie kable łączyły się splątane w coś na podobieństwo czarnej mandali na środku drogi. Przypominało to... - Chryste! - krzyknęła Florimel, przewracając się, gdyż wóz zaKołysał się szarpnięty niebezpiecznie przez konia, który zaplątał się w postronki. - Co...? Kable przypominały ogromną pajęczynę. - Wyskakujcie! - zawołał Paul. Moment wcześniej koń skręcił na wewnętrzny skraj drogi i wóz nie mógł już pokonać kolejnego ostrego zakrętu. Koła wbiły się w ziemię, a potem zaczęły się ślizgać. Mocno przechylony wóz poleciał w kierunku sieci kołyszących się kabli, oddalonej zaledwie o rzut kamieniem. - Skaczcie! Teraz! Martine leżała uczepiona jego nóg. Podłoga wozu przechylała się coraz bardziej, przybliżając ich nieubłaganie do brzegu drogi, za którym znajdował się kanion. Paul schylił się i chwyciwszy niewidomą kobietę, spróbował wciągnąć się na wyniesiony bok wozu, licząc na to, że uda im się wyskoczyć na drogę po stronie zbocza. Lecz Martine okazała się dla niego za ciężka. Rozległ się głośny jak strzał trzask pękniętego koła. Kawałek złamanej szprychy przeleciał tuż przed twarzą Paula i zaraz potem cały wóz jęknął niczym ranne zwierzę i przewrócił się na bok. Paul nie miał czasu na zastanawianie się. Chwycił mocniej Martine i rzucił się poza poręcz wozu. Trafił na coś lepkiego, co ugięło się pod jego ciężarem, i przez moment wyobrażał sobie, jak spada w głąb kanionu o zwariowanych różnokolorowych ścianach. Częściowo opadał, a częściowo zsuwał się po kablach, aż wreszcie się zatrzymał. Siedział na drodze niewygodnie skręcony i unieruchomiony w punkcie przecięcia się dwóch kabli, z Martine leżącą nieruchomo na jego kolanach. Zanim poszukał wzrokiem pozostałych, wóz wraz z zaplątanym w postronki koniem wpadł w sieć kabli blokującą drogę, wzbijając tuman kurzu. Koń złamał nogę i wierzgał bezradnie, kopiąc w połamany wóz. Z lepkiej sieci zwisała plątanina rzucającego się czarnego futra i drewnianych drzazg. A potem pojawili się budowniczowie sieci - włochate, szarobrą-zowe postacie, które wynurzały się z kanionu albo z góry, sunąc po czarnych niciach niczym prawdziwe pająki. Już pająki byłyby wystarczająco okropne, ale te stworzenia miały pyski zdechłych bizonów z wywalonymi językami i wywróconymi oczami oraz zniekształconymi ciałami wyposażonymi w liczne kończyny. Najgorsze jednak było to, że miały więcej cech ludzkich niż krzyżówka insektów z potworami ze świata Kunohary. Zsuwając się po kołyszących się kablach, syczały z wygłodniałym zadowoleniem. Pierwsze, które dotarły do środka sieci, zabrały się do rozszarpywania żywego jeszcze konia, a kiedy trafiały na lepsze części, wydawały mlaśnięcia, nie zważając na kwiczenie pożeranej ofiary. Paul spróbował się podciągnąć, lecz lepkie kable trzymały go jak silna dłoń. Kod Delphi. Początek. Myślę, że nie ma sensu zapisywać tych myśli, ponieważ nie wierzę, abyśmy kiedykolwiek opuścili to miejsce, ale trudno pozbyć się przyzwyczajeń. Panuje tu ciemność, jak twierdzą moi towarzysze. Pewnie trafiliśmy do czegoś na podobieństwo podziemnego gniazda, z którego dochodzi tylko smród i nieprzyjemne odgłosy. Szkoda że nie mogę się ograniczyć tylko do tych dwóch zmysłów, bo przecież na swój sposób widzę, jak te istoty się poruszają, jedzą, kopulują. Są okropne. Moja nadzieja topnieje. Siły się wyczerpują. Zdaje się, że żyjemy tylko dlatego, iż wcześniej zjadły konia. Odgłosy, jakie wydawał w chwili śmierci... Nie. To nie ma sensu. Czy można coś zrobić? Nic mi nie przychodzi do głowy. Tych potworów jest mnóstwo. Powinniśmy byli spróbować uciec zaraz po tym, jak zostaliśmy schwytani. Teraz jesteśmy uwięzieni w ich gnieździe. Naszą nadzieję na to, że żywią się tylko zwierzętami, rozwiały liczne kości ludzkie porozrzucane dookoła. Te, których dotknęłam, były ogryzione do czysta i złamane, by dało się z nich wyssać szpik. Okropne istoty. T4b, który niemal bez przerwy się modli, nazwał je zgniło krowimi pająkami. Moje wyobrażenie o nich nie jest zbyt jasne. Postrzegam je jako masę, kończyny, głosy - niemal ludzkie, ale, mój Boże, to słowo „niemal”! Daj spokój, Martine. Byliśmy już w równie nieprzyjemnych sytuacjach, a przeżyliśmy. Dlaczego teraz jestem taka słaba, znużona i przygnębiona? Dlaczego minione dni wydawały mi się czymś niemal zbyt trudnym do wykonania? To jest... Dobry Boże. Jedna z tych istot zbliżyła się, by nas powąchać. Florimel odpędziła ją kopniakiem, ale nie sprawiała wrażenia przestraszonej. Rzeczywiście śmierdzą zgniłym mięsem, ale wydają też inny zapach, którego nie potrafię zdefiniować - jakby pozbawiony życia. Całe to miejsce, ten symświat, wydaje się ogarnięty paroksyzmem zmiany. Inni widzą tylko to, co jest w danym momencie, lecz ja dostrzegam zmiany, które nastąpiły i które mają nadejść. Strach pochwycił to miejsce i ścisnął jak masło. Bóg jeden wie, czym wcześniej były te stworzenia. Może ludźmi. Zwykłymi ludźmi, którzy wiedli normalne życie. A teraz mieszkają w dziurach wykopanych w ziemi, piszczą jak szczury i żywią się istotami, które jeszcze nie umarły. Gdzie jest Paul? Nie widzę go nigdzie w pobliżu. Chociaż przez to ciepło i bałagan trudno jest... Florimel mówi, że widzi go kilka metrów od nas, na czworakach. Biedak. Tyle przeszedł i na koniec skończył w takim miejscu. Nie mogę już tego wszystkiego znieść, nie mogę. Od czasu pobytu w symulacji Troi jestem oszołomiona, jakbym doznała elektrowstrząsu. Między kolejnymi strasznymi wydarzeniami i pomniejszymi przygodami próbuję odnaleźć siebie, tę Martine, którą znam, lecz czuję się wydrążona. Wciąż prześladują mnie wspomnienia ostatnich godzin spędzonych w Troi. Jak mogłam zrobić coś takiego? Jak mogłam sprowadzić śmierć na tylu ludzi, nawet jeśli miało to uratować życie moich przyjaciół? Gwałt, tortury, zniszczenie? I po tym, jak oglądałam żałosne człowieczeństwo Hektora i jego rodziny. Wciąż powtarzam sobie, że to nie byli prawdziwi ludzie, lecz jedynie kawałki programu. Czasem nawet udaje mi się w to uwierzyć, na kilka godzin. Może jest tak naprawdę, ale wciąż mam przed oczyma przerażoną twarz tamtego trojańskiego żołnierza przebitego włócznią. Skąd wiem, że nie był kimś takim jak ja, uwięzionym w sieci, zmuszonym do odegrania swojej roli w słynnej wojnie? Mało prawdopodobne, ale... ale... Wczoraj śniło mi się, że z jego rany wypłynęło płonące światło, które mnie oślepiło. A potem znalazłam się w ciemności jeszcze ciemniejszej niż ta, którą znam. Nie mogę znieść tego miejsca. Nie potrafię żyć z całym tym szaleństwem. Uciekłam od tego dawno temu. Nie mogę się tak bardzo angażować. Nie chcę znowu się poddać przerażeniu, patrzeć na przyjaciół pogrążonych w strachu, ściganych i zabitych. Nie chcę ponownie spotkać Stracha. Tak. Tego chyba boję się najbardziej. Przyznaję. Nawet gdyby zdarzyło się coś niemożliwego, nawet gdybyśmy w jakiś sposób wyczołgali się z tego śmierdzącego dołu i uciekli przed tymi kanibalistycznymi potworami, nie trzeba być jasnowidzem, żeby wiedzieć, że wszystkie drogi powrotu do świata rzeczywistego wiodą przez niego. Potraktował mnie, jakbym była dzieckiem - doprowadził mnie do płaczu. Zmusił, bym błagała, żeby przestał, a dokonał tego wszystkiego, nie zadając bólu fizycznego. Teraz ma moc boga i jest wściekły. Och, litościwy Boże, nie chcę tego. Nie mogę tego znieść. Chciałabym umieć wyłączyć moje zmysły. Przykryć wszystko, zakopać się w ciemności - ale nie w tej ciemności! Uciec... nie chcę tego! Nadchodzą, duża grupa. Czy oni... śpiewają? Paul zniknął - tak twierdzi Florimel. Czy już go zabrali? T4b! Nadchodzą! Chodź tu, do mnie i Florimel! Szkoda, że nie ma swojej zbroi. Powinnam... Jeśli to jest ostatni... powinnam... ale... O, Boże, tylko nie to...! Rozdział 17 Kłopoty z oddychaniem SIEĆ/INTERAKTYWA: GCN, Godz. 5.5 (Eu, NAm) Jak zabić swojego nauczyciela? [obraz: Looshus i Kantee pogrążeni w lekturze papirusu rzeczywistości] KOM: Looshus (Ufour Halloran) i Kantee (Brandywine Garcia) właśnie odkryli, że dyrektor Skullflesh (Richard Raymond Balthazar) jest ponownie narodzonym prorokiem grupy wyznaniowej Wiedza Gwiazd i że przygotowuje krwawą ofiarę złożoną ze wszystkich uczniów szkoły, by wywołać koniec świata. Potrzeba czterech woźnych i siedmiu wyznawców kultu. KONTAKT: GCN.JABIĆ.OBSADA. Gdy skończyła, zobaczyła, że jest tego niewiele. Wszystkie rzeczy, które kupiła i które zabrała ze sobą do tego ostatniego i najdziwniejszego kraju istniejącego od wieków i będącego świadkiem wielu dziwnych rzeczy. Nowy telematyczny wtyk był oczywiście mały, nie większy od standardowej wersji, choć miał dodatkowy zasięg. Kosztował ją sporą część oszczędności, ale sprzedawca zapewniał, że pozwoli jej zachować łączność z padem firmy Dao-Ming z odległości kilkunastu kilometrów. „Nawet podczas burzy na obszarze gęstej sieci telekom”, obiecywał. Olga nie wiedziała nic o burzach, chociaż czas spędzony w pobliżu Zatoki Meksykańskiej nauczył ją, że nawet w pogodny dzień w każdej chwili można się spodziewać błyskawicy. Domyślała się też, że wyspa chroniona przez armię i siły powietrzne może być chyba uznana za „obszar gęstej sieci telekom”. Obok wtyku leżała mała, ale bardzo mocna latarka typu LED, wykorzystująca zaawansowaną technologię. Często kupowali ją biznesmeni, którzy mają za dużo pieniędzy i mimo poważnie brzmiącej nazwy - SpyLite czy SpaceLight, nie pamiętała dokładnie - używają prawdopodobnie do tak prozaicznych rzeczy jak szukanie kluczyków na parkingu. W tym samym sklepie kupiła także coś, co się nazywało OmniTool, lecz szybko zmieniła zdanie i wymieniła to na przedmiot bardziej jej znany - szwajcarski nóż wojskowy. Zawsze chciała mieć taki. Często myślała o tym, jaki byłby to przydatny przedmiot dla mieszkającej samotnie kobiety, ale nigdy go nie kupiła. Bez wątpienia to, że wreszcie zdecydowała się go nabyć - najnowszy model z wszystkimi tymi ukrytymi przyrządami i mikroobwo-dami - wskazywało na doniosłość chwili. Wiele się zmieniło. Nie była już tą samą Olgą Pirofsky. No bo co można zabrać, gdy ktoś zamierza się wkraść do jednej z największych i najlepiej strzeżonych korporacji? Podejrzewała, że istnieje wiele przedmiotów, jakie mogłaby zabrać, takich jak pistolety, palniki do cięcia czy urządzenia inwigilacyjne, lecz wszystko to zbyt przypominało chłopięce zabawy w wojnę. A poza tym była niemal pewna, że w którymś momencie i tak ją aresztują, a z kieszeniami pełnymi plastiku czy haków wspinaczkowych trudno byłoby udawać, że tylko odłączyła się od grupy wycieczkowej. Tak więc arsenał, której zamierzała zabrać za linię wroga, był skromny: nowy wtyk, nóż, latarka oraz ten drobiazg, którego z powodów sentymentalnych nie potrafiła zostawić w zatoce Juniper z resztą swojego dawnego życia. Ten skrawek plastiku z pewnością nie powinien wzbudzić niczyich podejrzeń. Nazwisko Olgi wraz z inicjałem jej imienia, wypisane tak dawno temu przez jakąś pielęgniarkę, która być może już nie żyje, niemal wyblakły. Olga sama przecięła tę bransoletkę, żeby się jej pozbyć, jednak nigdy jej nie wyrzuciła. Przez wszystkie te lata przeleżała w szufladzie, zachowując kształt jej nadgarstka. Wielokrotnie stała już nad koszem, by pozbyć się tego przedmiotu, lecz Olga Pirofsky, która nosiła tę szpitalną opaskę, była inną osobą, a delikatny skrawek wyblakłego plastiku stanowił jedyną namacalną więź z tamtą dziewczyną, mającą przed sobą całe życie, z tamtą kobietą, której mąż Aleksandr wciąż żył, tak bardzo żył, młodą kobietą, która miała urodzić... Ktoś zapukał zdecydowanie do drzwi jej pokoju motelowego. Olga, zaskoczona, położyła bransoletkę na mały stos przedmiotów zebranych na środku łóżka. Po chwili wahania podeszła do drzwi i spojrzała przez wizjer. Zobaczyła czarnoskórą kobietę i białego mężczyznę w ciemnych garniturach. W pierwszej chwili wstrzymała oddech i oparła się o drzwi, choć nie wiedziała dlaczego. Misjonarze, najpewniej - pełno ich w tej okolicy. Chodzą po domach w ciepłych ubraniach nawet w upalne dni i próbują przekonać innych, że istnieje jeszcze gorętsze miejsce, do którego mogą trafić, jeśli nie przejdą na ich wiarę. Pukanie się powtórzyło. Zabrzmiała w nim pewna natarczywość, która natychmiast kazała jej odrzucić myśl, by je zignorować. Przykryła motelowym szlafrokiem rzeczy leżące na łóżku i zaraz pomimo strachu poczuła złość, że tamci ludzie pomyślą teraz, iż należy do osób, które rozrzucają wszystko po całym pokoju. Czarnoskóra kobieta przejęła inicjatywę, gdy Olga otworzyła drzwi. Przywitała Olgę zdawkowym uśmiechem i wyjęła z kieszeni płaszcza długi płaski portfel. - Pani Pirofsky, zgadza się? - Skąd pani zna moje nazwisko? - Podał nam je kierownik motelu. Nie ma się czym martwić, chcieliśmy tylko zamienić z panią kilka słów. - Kobieta rozłożyła portfel i błysnęła czymś, co przypominało hologram odznaki policyjnej. - Jestem komisarz Upshaw, a to mój partner komisarz Ca-saro. Chcielibyśmy zadać pani kilka pytań. - Jesteście... z policji? - Nie, proszę pani. Ze służby ochrony Korporacji J. - Ale ja... - Zdumiona i przestraszona w pierwszej chwili chciała powiedzieć, że już nie pracuje dla Korporacji J, jednak nie otworzyła ust, przez co z pewnością tamci zobaczyli w niej powolną, głupią staruchę. Pewnie mogła wypaść jeszcze gorzej, pomyślała. Mężczyzna o nazwisku Casaro przez chwilę tylko patrzył jej w oczy i w przeciwieństwie do swojej partnerki nawet nie próbował się uśmiechnąć. Czarne dziurki na środku jego bladych oczu patrzyły ponad nią na pokój, jakby był maszyną rejestrującą wszystko w celu późniejszej analizy. Olga przypomniała sobie nagle, jak jej babka opisywała tajną policję w Polsce. „Nie patrzyli ci w oczy. Przewiercali cię wzrokiem na wylot, nawet wtedy, gdy z tobą rozmawiali. Jakby cię prześwietlali”. - O co... o co moglibyście chcieć zapytać kogoś takiego jak ja? Komisarz Upshaw z wyraźną niechęcią sięgnęła po uśmiech. - My tylko wykonujemy swoje obowiązki, proszę pani. Słyszeliśmy, że wypytywała pani w różnych miejscach o kampus Korporacji J. - O kampus? - Nie mogła się oprzeć wrażeniu, że ci ludzie śledzili ją od momentu, gdy po raz ostatni opuściła gmach Obolos En-tertainment, że bawili się z nią i w każdej chwili mogli ją powalić na podłogę i zakuć w kajdanki. - Tak nazywamy budynki i wszystko, co znajduje się na obszarze korporacji. Miejscowi sprzedawcy, niektórzy z nich, informują nas, gdy ktoś zadaje dużo pytań. - Kobieta wzruszyła ramionami i dopiero teraz Olga dostrzegła, jaka jest młoda. Mogła być absolwentką college’u, a jej wyważony ton sugerował brak pewności siebie. - Czy moglibyśmy się dowiedzieć, co panią do nas sprowadza i dlaczego interesuje się pani Korporacją J? Komisarz Casaro zakończył wnikliwą inspekcję pokoju. Wreszcie jego oczy odnalazły jej spojrzenie. Poczuła, jak kolana uginają się lekko pod nią. - Oczywiście - wydusiła z siebie. - Wejdźcie, bo ucieka mi chłód klimatyzacji. Goście wymienili między sobą niemal niedostrzegalne spojrzenie. - Jasne. Dziękujemy. Olga odprężyła się nieco dopiero wtedy, gdy udało jej się zebrać zostawione na łóżku rzeczy razem ze szlafrokiem, który złożyła na półce w malutkiej łazience. W zasadzie posiadanie tych przedmiotów nie było nielegalne ani nawet specjalnie podejrzane w wypadku kogoś, kto pracował w sieciowej rozrywce. Nie chciała jednak, aby zaczęli ją wypytywać o telematyczny wtyk wart tyle samo co nieduży samochód. Gdy jej przerażenie nieco osłabło, odważyła się pomyśleć, że może nie jest aż tak źle. Owszem, wypytywała ludzi, ale w miasteczku jej lirmy, która od zawsze owiana była aurą tajemniczości. Ponadto skoro i tak dowiedzieli się jej nazwiska od ludzi z motelu, nie było sensu udawać, że jest kimś innym. Gdzieś tam, na tej wyspie, może w samej czarnej wieży, znajdował się plik z adnotacją Pirofsky, O., pracownik. - Widzicie - zaczęła - przez długie lata pracowałam w filii Korporacji J. Na pewno oglądaliście Wuja Jingle, prawda? Pracowałam w tym programie. Upshaw skinęła głową i uśmiechnęła się uprzejmie. Casaro nie zadał sobie tego trudu. - Tak więc gdy znalazłam się w okolicy - przeszłam na emeryturę i podróżuję samochodem po Ameryce - pomyślałam, że zwiedzę to miejsce. W końcu płacili mi przez długie lata! Odpowiedziała jeszcze na kilka pytań zadawanych tylko przez komisarz Upshaw, udając, że cieszy się z tej ważnej wizyty kogoś ze służby ochrony, wizyty, która stanowi miły przerywnik w nudnej podróży. Szybko wcieliła się w rolę spokojnego, niewinnego podatnika, którą zwykle odgrywała przy okazji spotkań z policją w zatoce Ju-niper. W końcu jesteś aktorką, więc graj! Chyba dobrze się spisała, albowiem pytania były coraz bardziej zdawkowe, a lustracja Olgi i jej pokoju prowadzona przez Casaro przypominała teraz rutynową kontrolę. A Oldze wcale nie zależało na tym, aby ponownie rozpalić jego ciekawość. Zaczęła opowiadać historię swojego psa Mishy, która nie miała nic wspólnego z tematem rozmowy, co wreszcie poskutkowało. - Przykro nam, ale musimy już iść, pani Pirofsky - powiedziała Upshaw i wstała. - Przepraszamy, że panią niepokoiliśmy. Zadowolona z siebie odważyła się odbić piłeczkę. - Może wy mi powiecie, ponieważ nikt nie wiedział na pewno, czy można w jakiś sposób zwiedzić... kampus? Byłoby mi okropnie przykro, gdyby się okazało, że zjechałam taki szmat drogi i obejrzę go tylko z zewnątrz. Casaro prychnął i wyszedł na parking, by zaczekać na partnerkę pod szarym gorącym niebem. Upshaw pokręciła głową. Po raz pierwszy jej uśmiech wydawał się autentyczny - rozbawiony. - Nie, proszę pani. Obawiam się. że to niemożliwe. Widzi pani, my nie jesteśmy taką zwykłą korporacją. Jeremiah udał się do części bazy, w której spali, by zmienić opatrunek na głowie Dela Raya, więc Joseph oficjalnie przejął kontrolę nad monitorami. Wszyscy ludzie z zewnątrz, objęci jedną kamerą, wciąż znajdowali się w tym samym miejscu, przy drzwiach windy. Teraz odpoczywali i palili papierosy, lecz wszędzie dookoła nich piętrzyły się kawały betonu, a mężczyzna oparty na trzonku kilofa stał w dziurze głębokiej co najmniej na pół metra. Joseph pomyślał, że powinni się cieszyć z tego, iż znajdują się na takim pustkowiu, bo inaczej tamci już dawno sprowadziliby kompresor i młoty pneumatyczne. - Tchórzliwe sukinsyny - powiedział półszeptem. Nie umiał sprecyzować, w jaki sposób objawiało się ich tchórzostwo, ale potrafił powiedzieć, jak trudne jest czekanie, szczególnie gdy się czeka na własną śmierć. Spojrzał na podłogę laboratorium, na której stały nieme pojemniki wirtualne. Wciąż dziwne wydawało mu się to, że Renie jest tak blisko. A także jej przyjaciel - oboje pogrążeni w ciemności jak rybki zanurzone w oleju i zamknięte w puszce. Tęsknił za nią. Myśl ta tak bardzo go zaskoczyła, że musiał ją zatrzymać na dłużej, by lepiej się jej przyjrzeć. Tak, naprawdę tęsknił za Renie. Nie tylko bał się o nią, nie tylko chciał jej bronić, bronić jej jak ojciec przed złymi ludźmi - pragnął jej obecności, rozmowy z nią. Wcześniej nie zastanawiał się nad tym zbyt dużo, dlatego teraz trudno mu było objąć tę myśl w całości. W jakiś sposób dotyczyła ona także matki Renie, lecz nie chodziło o jego przerażającą bezradność, gdy przyglądał się, jak umierała, ale raczej o uczucie opiekuńczości. Brakowało mu tego poczucia, że ktoś się o niego troszczy. Tęsknił za obecnością kogoś, kto rozumie jego żarciki. Choć w rzeczywistości Renie nie lubiła ich zbytnio i czasem udawała, że w ogóle ich nie zauważa, dając mu do zrozumienia, że zachowuje się głupio albo że jest uciążliwy. Ale były takie czasy, kiedy jego dowcipy po prostu ją bawiły, podobnie jak jej matkę. Gdy teraz o tym pomyślał, uznał, że było to bardzo dawno temu. W ostatnich latach padło niewiele dowcipów, a przynajmniej takich, które byłyby naprawdę śmieszne. Sama także potrafiła tryskać dowcipem, jeśli tylko chciała, ale i to, pomyślał, należało do odległej przeszłości. Tak bardzo spoważniała. I spochmurniała. Dlatego że jej matka nie żyje? Dlatego że ojciec nie pracuje z powodu kręgosłupa? To jeszcze nie powód, żeby tracić poczucie humoru. Właśnie w takich chwilach było najbardziej potrzebne - Długi Joseph nie miał co do tego wątpliwości. Gdyby od czasu do czasu nie mógł wyjść z Walterem i Psem na drinka i pośmiać się z nimi trochę, już dawno popełniłby samobójstwo. Kiedy była mała, dużo rozmawialiśmy. Pytała mnie o coś, a ja, jeśli nie znałem odpowiedzi, wymyślałem ją, żeby zobaczyć, jak się śmieje. Dawno już nie widział na jej twarzy tego uśmiechu, uśmiechu wyrażającego zdziwienie, który rozjaśniał jej całą twarz. Była tak poważną dziewczynką, że czasem on albo matka droczyli się z nią, by ją rozśmieszyć. Wróć, moja dziewczynko. Patrzył jeszcze przez chwilę na pojemnik, po czym ponownie spojrzał na ekran. Koniec przerwy: trzej mężczyźni wrócili do dziury w betonowej podłodze, z której płynęły obłoki kurzu, jakby diabły wyszły z otchłani piekielnych. Joseph poczuł coś niezwykłego, jakby za chwilę miał się rozpłakać. Sięgnął po ostatnią, coraz bardziej pustą, butelkę wina i pociągnął łyk. Wróć do mnie i pośmiej się ze mną... Dzwonek telefonu tak bardzo go zaskoczył, że omal nie upuścił cennej butelki. Patrzył na aparat telefoniczny, jakby ujrzał czarną mambę. Jeremiah był na górze, ale na pewno usłyszał telefon - wszystkie piętra były otwarte od wewnątrz, przez co podziemne laboratorium przypominało ogromną poczekalnię dworca kolejowego. Może poczekam, aż przyjdzie, zastanawiał się przez chwilę, lecz na myśl o tym, że miałby się przestraszyć starodawnego telefonu, uznał, iż tego już za wiele. Gdy rozległ się kolejny sygnał, Joseph wstał i energicznym ruchem zerwał słuchawkę z metalowych widełek. - Kto tam? Cisza. Gdy wreszcie odezwał się głos, był zniekształcony i brzmiał nieco upiornie. - Czy to Joseph? Opamiętał się dopiero, gdy po jego ciele przebiegł pierwszy dreszcz przesądnego strachu, ale chciał się upewnić. - Najpierw chcę wiedzieć, kto dzwoni. - Sellars. Pan Dako na pewno opowiadał o mnie. Joseph nie miał ochoty rozmawiać o Jeremiahu. To on odebrał telefon i teraz jest odpowiedzialny za tę sprawę. - Czego chcesz? - Chcę pomóc, mam nadzieję. Zakładam, że jeszcze nie dostali się do środka. - Próbują. Cały czas. Zapadła cisza i Joseph przestraszył się nagle, że zrobił coś niewłaściwego, czym zniechęcił ich dobroczyńcę. - Nie mam zbyt wiele czasu - przemówił Sellars wreszcie. - Ani zbyt wiele pomysłów, muszę przyznać. Udało wam się zablokować pancerne drzwi windy? - Tak. Ale tamci kują teraz dziurę w podłodze. Zaczęli chyba od granatu, a potem przerzucili się na kilofy i łopaty. Przebijają się przez beton. - Niedobrze. Czy monitory działają? - Widzę ich teraz na jednym z ekranów. Kopią jak psy, które zwęszyły kość. Pojawił się zatroskany Jeremiah. Joseph machnął ręką, dając mu znak, że wszystkim się zajął. Sellars westchnął. - Pomożesz mi połączyć się z systemem kamer? Miałbym lepszą orientację w sytuacji. - Masz na myśli kamery na zewnątrz? - Joseph poczuł nagle, że jego kompetencje są bardzo zagrożone. - Podłączyć cię do nich? - To chyba jest możliwe nawet w wypadku tak starego sprzętu, jaki tam macie. - Rozległ się dziwny świszczący śmiech. - W końcu ze mnie też jest niezły grat. Tak, chyba uda mi się tobą pokierować. Joseph był coraz bardziej zaniepokojony. Każda komórka jego ciała wołała, żeby się tym zajął, żeby to za jego sprawą coś się wydarzyło, jednocześnie wiedział, że Jeremiah posiadł większą wiedzę na temat tych urządzeń. Prawdę mówiąc, nawet nie zadał sobie trudu, aby zapoznać się z pracą monitorów, dlatego z wielkim żalem powiedział: - Dam ci Jeremiaha. - Ale nawet w chwili kapitulacji nie potrafił się pohamować, aby nie przybrać pozy zaangażowania. - Dzwoni ten Sellars - rzucił szeptem, oddając słuchawkę. - Chce. żeby go wpiąć do kamer. Jeremiah spojrzał na niego kpiąco, po czym pochylił się i wcisnął guzik na aparacie telefonicznym. - Przełączyłem pana na głośnik, panie Sellars - rzucił i odwiesił słuchawkę. - Teraz obaj pana słyszymy. Joseph był zaskoczony. Czy Jeremiah starał się być dla niego miły, jak dla dziecka? Czy też traktował go jak równego? Miał ochotę się rozzłościć, lecz poczuł przyjemny płomyk zadowolenia. - Dobrze. - W małym głośniku głos Sellarsa zabrzmiał jeszcze bardziej nienaturalnie, skrzeczące - Zastanawiam się, co można zrobić, ale najpierw podłączcie mnie do swoich monitorów, dobrze? Zaczął przekazywać Jeremiahowi kolejne instrukcje, których Joseph nie do końca rozumiał, co po raz kolejny wywołało jego irytację. W końcu kto w ich grupie zajmował się mechaniką? Przecież nie Jeremiah, ta wychwalana pod niebiosa pokojówka bogatej białej staruszki! I nie Del Ray, wyrośnięty chłopiec, który siedział za biurkiem w garniturku! Zanim Joseph zdołał się wprowadzić w medytacyjny spokój, by strząsnąć z siebie niezamierzoną zniewagę, Jeremiah zdążył już wykonać wszystkie polecenia Sellarsa. - Widzę trzech zajętych pracą i jednego z bronią, który stoi na straży - powiedział skrzeczący głos. - Czy to wszyscy? - Nie jestem pewien - odparł Jeremiah. Joseph zmarszczył brwi, zastanawiając się. Kiedy zakradali się do bazy, widzieli... ilu? - Pięciu - odezwał się nieoczekiwanie. - Jest ich pięciu. - A zatem jeden gdzieś się wybrał - powiedział Sellars. - Musimy o nim pamiętać. Ale przede wszystkim musimy coś zrobić z tym ich kopaniem. Potraficie powiedzieć, jak gruba jest podłoga? Zaczekajcie, zdaje się, że mogę zobaczyć plany. Głośnik milczał przez długie sekundy. Joseph pomału wracał myślami do tej odrobiny wina, którą zostawił w butelce, gdy zadzwonił telefon, aż nagle głos znowu przemówił. - Mniej więcej dwa metry w miejscu, w którym kopią, obok szybu windy. A to znaczy, że wydłubali już jedną czwartą. - Wydał dziwny dźwięk, syk, który mógł wyrażać frustrację. - To gruba warstwa betonu, ale chyba uda im się przez nią przebić, jeśli będą mieli jeszcze jeden dzień. - Mamy tylko jeden pistolet, panie Sellars - powiedział Jeremiah. - I dwie kule. Nie będziemy mogli podjąć walki, gdy już się przebiją. - W takim razie musimy się zastanowić, w jaki sposób ich powstrzymać - odparł Sellars. - Szkoda, że to miejsce nie jest trochę starsze, wtedy może mógłbym spróbować zniszczyć grzejniki, wypełnić górną część instalacji tlenkiem węgla. Joseph pamiętał jeszcze to i owo z czasów, gdy pracował w budownictwie, i wiedział co nieco na temat węgla. - No właśnie! Zabić sukinsynów! Zatruć ich. Tak byłoby najlepiej. Jeremiah się skrzywił. - Zabić ich z zimną krwią? - Nie możemy tego zrobić - rzekł Sellars. Nie wiem, jak tego dokonać, przynajmniej w tej chwili, więc nie ma co debatować na temat moralnej strony naszych czynów. Ale pamiętajcie, że nie macie do czynienia ze zwykłymi ludźmi, panie Dako. To są mordercy. Może nawet ci sami, którzy napadli na pańską przyjaciółkę, panią doktor. - Skąd pan o tym wie? - zapytał Jeremiah zaskoczony. - Od Renie? - Zamordowali też kogoś, kogo znał Joseph - rzekł Sellars, pozostawiając pytanie Jeremiaha bez odpowiedzi. - Tego młodego technika, którego odwiedziliście w Durbanie. Joseph potrzebował chwili, by sobie przypomnieć. - Grubasa? Słonia? - O, Boże, nie! - jęknął Del Ray. - Tak. Zabili go strzałem w głowę i spalili cały budynek. - Sellars mówił teraz szybko, jakby słyszał tykanie mechanizmu zegarowego w swoim ciele. - Was także zabiją. Zrobią to bez mrugnięcia okiem, jeśli uznają za stosowne... A z pewnością uznają. Oczyma wyobraźni Joseph zobaczył zagracony magazyn w płomieniach. Jego pełna przerażenia fascynacja powoli zaczęła się zamieniać w coś innego, gdy przypomniał sobie pogodną twarz Słonia, tak bardzo dumnego ze swojego nowego sprzętu Nie fair. To nie fair. On nam pomógł tylko dlatego, że poprosił go o to Del Ray. - W takim razie co zrobimy? - pytał Jeremiah. - Będziemy czekać, aż przyjdą tu i nas wymordują? - A policja? - Joseph poczuł, jak wzbiera w nim gniew, inny rodzaj gniewu. - Dlaczego po prostu nie zawiadomimy kogoś? Wojska? Dlaczego nie powiemy im, że jacyś ludzie chcą nas tu zabić? - Ponieważ szuka was właśnie policja - odparł Sellars zniekształconym głosem. - Już bractwo o to zadbało. Pamiętacie, co się stało, kiedy pan Dako próbował użyć jednej ze swoich kart? - Skąd o tym wiesz? - zapytał Jeremiah. - Nic ci o tym nie mówiłem, kiedy poprzednio rozmawialiśmy. Nieważne. - Niewidoczny towarzysz sprawiał wrażenie sfrustrowanego. - Mówiłem już, mam mało czasu i mnóstwo roboty gdzie indziej. Jeśli zwrócicie się do władz, będziemy czekać całe wieki, zanim podejmą właściwe działania. Pamiętajcie, że znajdujecie się na odludziu w górach. A poza tym nawet gdyby udało im się przestraszyć lub złapać Klekkera i jego zbirów, to co się stanie z wami? Co się stanie z Renie i!Xabbu? Gdy was aresztują, oni zostaną tam sami, w pustej bazie pozbawionej zasilania. A jeśli opowiecie wszystko władzom, rozłączą ich i wyciągną ze zbiorników. Pewnie pogrążonych w śpiączce. Co, jak sądzę, groziłoby im śmiercią. Gdy Joseph wyobraził sobie, że odcięto prąd i Renie budzi się w ciemności pojemnika, a potem próbuje się z niego wydostać, szamocąc się w tej dziwnej galarecie, uznał, że jest to coś jeszcze gorszego niż obraz Renie w sali szpitalnej, nieruchomej tak jak jej brat. Joseph uderzył dłonią w blat stołu. - Niedoczekanie. Nie zostawię tutaj mojej dziewczyny. - W takim razie musimy wymyślić inne rozwiązanie - rzekł Sellars. - I to szybko. Muszę się uwijać, żeby pogasić wszystkie pożary, ale i tak wydaje się, że gdy gaszę jedno miejsce, pojawiają się dwa inne zarzewia. - Chwilę ciszy wypełnił szum sprzętu zniekształcającego głos tajemniczego rozmówcy. - Chwileczkę, a może by spróbować tego? - Czego? - Niech spojrzę na plany - powiedział Sellars. - Będziecie musieli działać szybko. Czeka was dużo pracy. I jest pewne ryzyko. - Na początek nieduży stos - instruował go Sellars. - Tylko łatwopalne przedmioty: papier, ubrania. Joseph spojrzał na ogromną stertę przedmiotów, które zbierali przez półtorej godziny według instrukcji Sellarsa. Papier i szmaty z kuchni nie budziły jego wątpliwości, podobnie jak wojskowe prześcieradła, które przynieśli z magazynu, gdy tylko tam przybyli, ale po co im były kółka z krzeseł biurowych? Plastikowe maty? Chodniki? - Sprawdzę wszystko jeszcze raz, zanim zaczniemy - powiedział Sellars. - W przeciwieństwie do waszych wrogów nie macie dostępu do powietrza z zewnątrz. - Za ścianą szybu wentylacyjnego rozległo się grzechotanie, jakby duch zapalił zapałkę. Dźwięk wznosił się, aż przeszedł w wysokie wycie, a potem ucichł. - Dobrze. Niech ktoś podpali stos. Del Ray, który zwlókł się z łoża, by pomóc towarzyszom, spojrzał najpierw na Jeremiaha, a potem na Josepha. - Podpalić? Jak? W głosie Sellarsa pojawiło się coś, co przypominało znużenie. - Nie ma tam niczego, co moglibyście użyć? Ta baza jest stara, na pewno ktoś zostawił tam zapalniczkę lub coś w tym rodzaju. Joseph i pozostali rozejrzeli się dookoła, jakby przedmiot miał się pojawić niespodziewanie. - W awaryjnym rozruszniku prądnicy jest trochę benzyny - powiedział Jeremiah. - Wystarczyłaby iskra. Chyba potrafimy ją wykrzesać, co? - Możecie wykorzystać przewody z konsoli monitorów - rzekł Sellars. - Tylko do nich macie dostęp... - Zaraz! - Joseph się wyprostował. - Wiem! Długi Joseph rozwiąże ten problem. - Odwrócił się i poszedł szybko do pokoju, w którym spał. Przedtem włożył do pudełka ubrania Renie, wiedząc, że będzie ich potrzebowała, kiedy wyjdzie ze zbiornika. Zaczął przeszukiwać kieszenie i ogromnie zadowolony wymacał paczkę papierosów, lecz zapalniczki nie znalazł. Jego duma zgasła. - Cholera - zaklął, wrzucając ubrania z powrotem do pudła. Patrzył na papierosy i zastanawiał się, jak Renie radzi sobie bez nich. Czy tam, gdzie była w komputerze, można palić? Jeśli nie, to pewnie wariuje, pomyślał. A ja jestem w prawdziwym miejscu i nie mogę kupić wina, więc kto ma gorzej? - Dobry pomysł! - odezwał się ktoś z progu pokoju. Joseph spojrzał na Dela Raya. - Ani zapalniczki, ani zapałek. Młody mężczyzna patrzył na niego przez chwilę zdziwiony, a potem się uśmiechnął. - Nie są potrzebne. To papierosy samozapalające. Joseph wlepił wzrok w paczkę, a jego ulga zmieszała się z gniewem i żalem, że oto ktoś w wieku jego córki powiedział mu coś ważnego. Zaczerpnął głęboko powietrza i przełknął słowa, które miał wypowiedzieć. Potem rzucił papierosy Delowi Rayowi i poszedł za nim do zaimprowizowanego ogniska. Papieros rozjarzył się po zerwaniu patki. Del Ray rzucił go na wysoki po kolana stos papierów i szmat. Języczki żółtego płomienia popełzły po wierzchu, a po upływie pół minuty płonął już cały stos. Z ognia płynął coraz większy obłok dymu, ponieważ na samym wierzchu ułożyli najbardziej łatwopalne przedmioty. Wycie zasysanego powietrza wzmogło się i dym popłynął w kierunku odpowietrznika. - Powoli. - Głos Sellarsa był teraz słabo słyszalny. - Musi się mocno rozgrzać, zanim dorzucicie plastik czy gumę. Joseph podszedł do monitorów. Napastnicy na górze pracowali ciężko, teraz zanurzeni w dziurze niemal po pas. Biały mężczyzna, który ich pilnował, palił cygaro, trzymając je w kąciku ust. - Zaraz się nawdychasz, brzydalu - powiedział Joseph i wrócił do pozostałych. Po dwudziestu minutach płomienie wznosiły się już na wysokość Josepha, a szerokie na kilka metrów ognisko nie zostało zduszone przez chmury szarego dymu tylko dlatego, że zasysał je wlot powietrza, który teraz ryczał jak nieduży samolot w chwili startu. - Wepchnijcie foremki z olejem - poinstruował ich Sellars. - A potem zacznijcie wrzucać gumowe maty. Jeremiah i Joseph, posługując się kijami od szczotek, wsunęli w sam środek ognia foremki do pieczenia wypełnione olejem maszynowym. Del Ray dorzucił to, co jeszcze zostało na podłodze. Teraz dym, a nawet ogień zaczęły zmieniać kolor: obłok wciągany do szybu przypominał czarną gradową chmurę, a smród był tak okropny, że Josephowi zrobiło się niedobrze, chociaż usta i nos miał owinięte mokrą szmatą. Paliły go też oczy: ochronne gogle, które znaleźli w jakiejś szafce, były bardzo stare i mało skuteczne. Odsunął się i patrzył, jak Jeremiah i Del Ray rzucają na stos ostatnie plastikowe i gumowe pojemniki. Z ognia bił tak wielki żar, że wszyscy trzej musieli się odsunąć na skraj wolnej przestrzeni, którą wcześniej uprzątnęli. Gdyby nie to, że mamy to odsysanie, pewnie byśmy tu pozdychali, pomyślał Joseph, patrząc, jak czarne obłoki znikają w otworze odpowietrznika, tak gęste, że bardziej zwijały się, niż płynęły. Nagle zrozumiał, co Sellars miał na myśli, mówiąc, że to jest ryzykowne. Gdyby siadło zasilanie, gdyby coś zatkało przewód odpowietrzający, cała ta czarna masa dymu wypłynęłaby z powrotem na nich. Wtedy mieliby do wyboru śmierć z uduszenia albo odblokowanie uzbrojonych drzwi windy i wyjście wprost na lufy zabójców. Odpowietrznik nie był już w stanie odbierać takiej ilości dymu, który zaczął się wylewać z wylotu niczym rozszerzająca się chmura. Joseph poczuł dreszcz przerażenia. - Gdzie jest ten cholerny facet? - warknął. Jeremiah i Del Ray nie mogli mu odpowiedzieć, gdyż nie przestawali kasłać. Joseph w chwili nienaturalnego olśnienia odwrócił się, by zapamiętać lokalizację zbiorników wirtualnych, tak by je odnaleźć i uwolnić więźniów, jeśli zawiedzie zasilanie. Jego myśli, do tej pory zdominowane przez kwestię rozpalenia ognia, stawały się coraz bardziej chaotyczne. - Sellars czy jak tam się nazywasz? Co ty wyprawiasz, człowieku?! Zaraz się tu podusimy! - Przepraszam - zabuczał głos. - Musiałem unieruchomić alarm przeciwpożarowy. Jestem gotowy. Łatwo ci mówić, pomyślał Joseph, Nie musisz walczyć o każdy oddech. Cała trójka zebrała się wokół monitora, ciężko dysząc. Odpowietrznik wciąż ryczał, lecz teraz pojawił się nowy odgłos - odległe stukanie, jakby ktoś uderzał młotkiem w metalową rurę. Chwilę później Joseph poczuł, że zmienia się ciśnienie w pomieszczeniu. Zmiana nie była gwałtowna, ale wyraźna. Pióropusz czarnego dymu zachwiał się i przechylił w stronę wylotu odpowietrznika, jakby sama góra wciągnęła powietrze. - Patrzcie - powiedział Sellars. Przez chwilę obraz na monitorze pozostał nie zmieniony: kilofy wznosiły się i opadały, biały mężczyzna z cygarem w ustach (Klek-ker, tak nazwał go Sellars; Joseph chciał zapamiętać nazwisko tej burskiej świni) nachylił się, by coś powiedzieć. A potem nagle podniósł głowę jak zwierzę, które usłyszało odległy strzał. W następnej chwili cały obraz pociemniał. Przez moment Joseph myślał, że to z powodu usterki monitora. Na małym ekranie wszystko wydawało się bardzo dziwne i odległe. Nagle na nowym obrazie wypełnionym ciemnościami nocy z wykutego dołu zaczęli wyskakiwać ludzie, młócąc ramionami. Jeden opadł na kolana, krztusząc się i wymiotując, lecz zanim Joseph zdołał zobaczyć, jaki był jego dalszy los, ekran pociemniał niemal całkowicie. Pociemniały wszystkie monitory pokazujące to piętro, gdyż z wylotu odpowietrznika obok szybu wentylacyjnego buchały tumany dymu. Joseph widział tylko niewyraźne ruchy ludzi, którzy potykali się, przewracali i pełzli w stronę wyjścia. - Zdychajcie, sukinsyny! - krzyknął Joseph. - Spaliliście mi dom, a może nie? Zastrzeliliście grubasa komputerowca, którego nawet nie znacie! Duście się i zdychajcie! Ale nie wszyscy umarli, przynajmniej tak mu się wydawało. Monitory pokazały ich ucieczkę na wyższy poziom oraz chaotyczne próby szczelnego zamknięcia wejścia, lecz najwyraźniej Sellars kierował dym także i tam, tak więc napastnicy zmuszeni byli przenieść się jeszcze wyżej. Czterech uciekło przez masywne frontowe drzwi. Kamera umieszczona przy potężnej bramie pokazywała ich małe milczące postaci, gdy wyszli, zataczając się, na powietrze i opadli na ziemię niczym rozbitkowie, którzy dotarli na ląd mimo przeciwności losu. - Czterech - rzekł Del Ray. - To znaczy, że jeden tam został. Dobre i to. - Pozostali długo nie będą mogli wrócić na poziom, na którym kopali - powiedział Sellars. Nie sprawiał wrażenia specjalnie zadowolonego, ale wyczuwało się w jego głosie nutę ponurej satysfakcji. - Zablokowali drzwi, żeby były przez cały czas otwarte, pewnie ze strachu, abyśmy ich gdzieś nie zamknęli. Ale unieruchomiłem odpowietrzniki na tamtym poziomie, więc upłynie trochę czasu, zanim pozbędą się dymu. - Szkoda, że wszyscy nie zginęli - powiedział Joseph. Jeremiah pokręcił głową i odwrócił się. - Okropna śmierć. - A, twoim zdaniem, co oni szykowali dla nas? - Joseph był mocno poirytowany. – Braai? A może grilla i kilka piw? - Muszę was opuścić - oświadczył Sellars. - Ale pozostaniemy w kontakcie. Myślę, że będziecie mieli spokój na kilka dni. Gdy zapadła cisza, Joseph zdjął z ust wilgotną szmatę, lecz zaraz musiał ją ponownie założyć. - Lepiej niech się upewni, że będziemy mieli czym oddychać - rzucił przez ściśnięte gardło. - Odpowietrznik wciąż pracuje - odparł Del Ray. - Myślę, że będzie lepiej, ale trzeba zgasić ogień. - Podniósł jedną z gaśnic, które wcześniej przygotowali. Joseph pospieszył mu z pomocą. - Jak tam Renie i jej mały towarzysz?! - zawołał przez ramię do Jeremi aha. Jeremiah Dako na moment zsunął gogle na czoło, by spojrzeć szybko na odczyty konsoli. - Wszystko w normie. Oddychają lepszym powietrzem niż my. - I co dalej? - zapytał Joseph, dźwigając ogromną gaśnicę. Dym zwijał się wokół czubków jego butów, lecz główna część obłoku znikała w wylocie odpowietrznika, którego kratkę pokrywały smolisto lśniące plamy. - To samo co przedtem - powiedział Jeremiah. - Czekamy. - Cholera - rzekł Joseph. Wypuścił w ogień pióropusz gąbczastej piany. - I to właśnie mnie najbardziej męczy. Jak to jest, że ten Sellars potrafi wywrócić górę do góry nogami, a nie może przysłać butelki cholernego wina? To był sen oczywiście - żaden z tych, które były plagą jej życia, ani też dzieci, które powróciły po długim okresie milczenia, ale zwykły prosty sen. Była noc, a Aleksandr znajdował się przed drzwiami jej domu w zatoce Juniper. Chciał, żeby go wpuściła, ponieważ coś zostawił, lecz nie miała pewności, czy to on, chociaż widziała zarys jego postaci w słabym świetle latarni - we śnie obok drzwi umieszczone było okno. Wciąż wołał, a w jego głosie nie było bólu czy złości, lecz jedynie zawsze obecna u niego natarczywość, chęć zrobienia czegoś ważnego, od czego bezsensownie powstrzymywał go świat nieistotnymi drobiazgami. Nie mógł albo nie chciał jej powiedzieć, czego zapomniał. Drżąca z niezdecydowania, zaczęła przeglądać szuflady i szafki, próbując znaleźć to coś tak ważnego, co powstrzymywało go od dalszej podróży, lecz nie znalazła niczego, co by mogło mieć jakieś znaczenie. Obudziła się i ujrzała ekran ścienny wypełniony jakimś głośnym programem i ciemność między zasłonami. Zasnęła, na łóżku po południu, a teraz jedynym źródłem światła był ekran ścienny. Zasnęła przy nie do końca zaciągniętych zasłonach, co było nieostrożnością. Każdy mógł podejść do okna i zajrzeć do pokoju. Tylko czy komuś na tym zależało? Wstała i zaciągnęła story, po czym wróciła na zagrzane miejsce na łóżku. Gdy tak siedziała, usiłując pogodzić się z tym, że się obudziła, za czymś zatęskniła. Po chwili dopiero zrozumiała, że chodzi o Mishę, który - gdyby siedziała teraz w domu, leżałby zwinięty w kłębek obok niej albo na jej kolanach, ufnie przytulony. Nigdy więcej. W jej oczach zalśniły łzy. Z ekranu wciąż płynęły wiadomości - informacje o nagłych załamaniach na rynkach finansowych, dziwnych pogłoskach, zagadkowym milczeniu światowych potentatów. Nie potrafiła się tym przejmować. Czy raczej trudno jej było skupić się na tym, co słyszała, bo przejmowanie się było dla niej zbyt bolesne. Kiedyś słuchała wiadomości każdego wieczoru, lecz w miarę upływu czasu coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że zarówno ona, jak i pozostała część ludzkości balansowała niebezpiecznie na szczycie ogromnej fali, która w każdej chwili mogła runąć z miażdżącą siłą. Wyłączyła ekran. Czas ruszać. Ludzie z ochrony, miejscowa policja, czy kim tam byli, przestraszyli ją, ale najwyraźniej po prostu wykonywali swoją robotę. Zauważono, że zadawała dużo pytań. W końcu mogli pomyśleć, że jestem terrorystką, pomyślała. Uśmiechnęła się w duchu na myśl o tym, a potem własne rozbawienie wydało jej się paradoksalne. W rzeczywistości jestem terrorystką. Powstrzymała śmiech, który w wypełnionym ciszą pokoju wydał jej się czymś nienaturalnym. Bała się tego, co miało nastąpić, taka była prawda. Olga nie należała do osób, które oszukiwały innych, a tym bardziej siebie. Naturalnie okłamała ludzi z ochrony, choćby tylko w ten sposób, że nie powiedziała im wszystkiego. W pewnym sensie okłamała też pana Ramseya - choć nie powiedziała mu tego wprost, ale pisemnie, wiedząc, że nie będzie mógł jej odpowiedzieć, a ona nie będzie musiała się bronić. I tak jak się obawiała, jego odpowiedzi nadchodziły jedna po drugiej - chór protestujących głosów, na których wysłuchanie nie potrafiła się zdobyć. Czas ruszać. Prześpi się w wynajętym samochodzie w ustronnym miejscu, które wcześniej znalazła na rozlewisku, a potem, gdy budzik obudzi ją o północy, przepłynie przez bagna na kupionej wcześniej tratwie i spróbuje wyjść na brzeg gdzieś na terenie parku na skraju wyspy. Wydawało się mało prawdopodobne, aby nie było tam żadnych strażników, ale z pewnością nie powinno być ich zbyt wielu na niedostępnych bagnach. Wiedziała, że nie jest to genialny plan, ale nic lepszego nie potrafiła wymyślić. Pad pozostanie ukryty w pokoju motelowym, za który zapłaciła za dwa tygodnie z góry, więc istniała szansa, że dłużej pozostanie nie zauważony tam niż w samochodzie, który prawdopodobnie znajdą w ciągu kilku dni. Dzięki temu będzie mogła przesyłać komunikaty przeznaczone dla innego odbiorcy do momentu gdy... coś się stanie. Tak więc pan Ramsey dowie się przynajmniej ojej losie. Może będzie mógł to wykorzystać w innych sprawach, którymi się zajmuje, próbując pomóc tym biednym dzieciom. Wiedziała, że powinna już się zbierać, lecz nie potrafiła przestać myśleć o panu Ramseyu. Otworzyła pad i spojrzała na trzy wiadomości, które krzyczały do niej adnotacją „pilne”. Wiedziała, że poczuje się jeszcze gorzej, gdy je otworzy, że wszystkie jego argumenty będą słuszne, ale i tak nie wpłyną na zmianę jej decyzji. Była kiepskim przeciwnikiem w dyskusjach - Aleksandr często jej to wytykał, gdy nakłaniał ją do zgody na coś absurdalnego, a potem wycofywał się, nie chcąc jej wykorzystywać. „Olga, jesteś jak woda”, zwykł mawiać, „zawsze ulegasz”. A jeśli Ramsey chciał jej jeszcze coś powiedzieć? A może potrzebował jej dodatkowej zgody, by sprzedać jej dom? A może ludzie, którym sprzedała Mishę, zapomnieli nazwiska weterynarza i nie mogli mu podać lekarstwa? Wiedziała, że gra na zwłokę, by opóźnić podróż, której się bała, ale nie potrafiła się pozbyć obaw. Czy takie znaczenie miał jej sen, sen o jej drogim Aleksandrze, który nie mógł odejść, choć tego pragnął? Jeszcze raz obeszła pokój i podniosła pad. Postanowiła, że zostawi go w szafie na samym dnie, pod dodatkowymi kocami. Pokój pozostanie pusty, więc nie będzie potrzeby wyjmowania świeżych koców. Słabo opłacane sprzątaczki z pewnością nie palą się do dodatkowych zajęć. Olga wsunęła pad na dół szafy, po czym podeszła do biurka, by napisać wiadomość na osobliwym starodawnym papierze listowym - jedyny szczegół, który wyróżniał ten motel od kilkunastu innych, w których ostatnio mieszkała. Pod nagłówkiem „Apartamenty nad Rozlewiskiem” napisała: Wrócę po pad. Jeśli trzeba go będzie zabrać z pokoju, proszę go zostawić w recepcji motelu albo skontaktować się z adwokatem C. Ramseyem. Potem dodała jego adres i złożyła swój podpis. Była w połowie drogi do szafy, gdy znowu pomyślała o małym Mishy. A jeśli coś mu się stało? Jeśli nie dostanie lekarstwa, znowu złapią go te okropne skurcze. Wielokrotnie powtarzała nowym właścicielom, co mają robić, ale kto wie, ile z tego zapamiętali. Biedactwo! Oddałam go obcym ludziom. Zostawiłam go. Ponownie łzy napłynęły jej do oczu. Zaklęła pod nosem, usiadła na łóżku, po czym otworzyła pad i zaczęła otwierać kolejne wiadomości. Rozdział 18 Zrobić czarownicę SIEĆ/WIADOMOŚCI: Śmierć generała wciąż nie wyjaśniona. [obraz: Yacoubian w towarzystwie prezydenta Anforda] KOM: Śmierć generała brygady Daniela Yacoubiana w hotelowym apartamencie w Wirginii stała się źródłem wielu spekulacji, spośród których najdziwniejsze wydają się stwierdzenia jednego z ochroniarzy generała, Edwarda Pilgera, który utrzymuje, że Yacoubian był zamieszany w jakiś spisek przeciwko rządowi Ameryki. Dziennikarka Ekaterina Slocomb, autorka krótkiego dokumentu poświęconego generałowi i zrealizowanego dla Beltway, tabwęzła zajmującego się życiem wyższych sfer, twierdzi, że ta teoria jest trudna do przełknięcia. [obraz: Ekaterina w studio] SLOCOMB: To nie ma sensu. Yacoubian przyjaźnił się z wieloma wpływowymi ludźmi. Dlaczego on albo któryś z jego przyjaciół mieliby chcieć obalić rząd, który i tak w mniejszym lub większym stopniu mieli w kieszeni? Yacoubian nie należał do ideologów - jeśli w ogóle da się go sklasyfikować, to należałoby go raczej nazwać zdecydowanym pragmatykiem... Któregoś dnia, pomyślała Renie, to, czego doświadczam w tej sieci, nabierze sensu. Ale z pewnością jeszcze nie teraz. Małe stworzenie z błota, które przedstawiło się jako Kamienna Dziewczyna, paradowało u jej boku, kołysząc się niezgrabnie z boku na bok, a po obu stronach ciemnej i pustej ulicy ciągnęły się szczelnie zamknięte przed nocą i niebezpieczeństwami, jakie niosła, ogromne buty, w których znaleźli schronienie mieszkańcy tej okolicy. A cały ten świat wyrósł ze srebrzystej pustki na oczach Renie. - Wciąż nie rozumiem, dlaczego idziesz ze mną - powiedziała do dziewczynki. - Czy nie powinnaś siedzieć w domu? I tak już miałaś kłopoty z mojego powodu. Twarz Kamiennej Dziewczyny pogrążona była w ciemności tak samo jak ulica. - Bo... Bo... sama nie wiem. Bo dzieje się coś złego, a nikt mnie nie słucha. Macocha nigdy mnie nie słucha. - Otarła dłonią ciemne wgłębienia oczu, a Renie zaczęła się zastanawiać, w jaki sposób może płakać dziecko wykonane z gliny i kamienia. - Koniec jest coraz bliżej, a Czarujące Drzewo nie stoi już tam, gdzie przedtem. - Chwileczkę. Wydawało mi się, że mówiłaś, iż tam właśnie idziemy - do Czarującego Drzewa. - Idziemy. Tylko że musimy się dowiedzieć, gdzie ono teraz jest. Szły skrajem wioski butów, a Renie zastanawiała się nad odpowiedzią dziewczynki. Jej słowa wzruszyły ją, ale i zaniepokoiły. Gotowość dziewczynki, by przeciwstawić się porządkowi świata, przypomniała Renie brata Factuma Quintusa, którego poznała w Domu - trudno było sobie wyobrazić, by było możliwe zaprojektowanie tak elastycznej indywidualności wbudowanej w sztuczną postać, lecz wciąż napotykała podobne przypadki. Chociaż ten ostatni różnił się od poprzednich - tym razem chodziło o coś więcej niż tylko to, iż postać wydawała się stworzona przez samego Innego. Jakiś strzęp wspomnienia nie dawał jej spokoju od momentu, gdy po raz pierwszy ujrzała but, w którym mieszkała Kamienna Dziewczyna wraz z pstrokatym rodzeństwem. Nie potrafiła jednak go w pełni przywołać. A zatem co wiem? Że to miejsce powstało na podstawie rymowanki dla dzieci czy raczej na podstawie wielu rymowanek. Tylko że nie pamiętam żadnej Kamiennej Dziewczyny ze Starej damy i buta. Martine mówiła, że nauczyła Innego piosenki - tej o aniele, którą śpiewał, gdy po raz pierwszy zobaczyliśmy go na górze. Może nauczyła go też jakichś opowieści? Te rozważania nie przybliżały jej jednak do okruchu wspomnienia, który wciąż pozostawał gdzieś w głębi jej pamięci. Dotarły na granicę pogrążonej w ciemności osady. Nie świecił księżyc, a niebo zachowało odcień tylko odrobinę jaśniejszy od czerni i pokryte matowo rozjarzoną warstwą rzeźbiło w pogrążonym w mroku świecie ledwo widoczne kształty. Renie ledwo widziała postać, która szła tuż obok niej. Właśnie zaczęła się zastanawiać, co by się stało, gdyby zgubiła małą przewodniczkę, gdy nagle tuż przed nimi pojawiła się rozjarzona zjawa, drżąca i jęcząca. Renie, przestraszona, złapała Kamienną Dziewczynę za rękę, lecz jej towarzyszka strząsnęła jej dłoń. - To tylko Weeweekee - powiedziała. - Stój! - Zjawa uniosła rękę. Tuż nad nią unosiła się rozjarzona kula - płomień pozbawiony źródła. - Kto idzie? - To ja, Kamienna Dziewczyna. Gdy podeszły bliżej, dziwna zjawa, która zastąpiła im drogę, tylko trochę przestała być dziwna. Było to coś w rodzaju gryzonia wielkości człowieka ubranego w bladą zwiewną szatę podobną do ślubnej sukni z kapturem. Istota machnęła łapą, a ognista kula popłynęła za jej dłonią - dość widowiskowa sztuczka, której efekt psuły nieco pyzate policzki i wyłupiaste czarne oczka sztukmistrza. - Powinnaś już leżeć w łóżku - przemówił ogromny świstak lub coś podobnego do niego głosem gadatliwego dziecka. - Już ósma. - Skąd on wie? - Renie nie pamiętała nawet, kiedy ostatni raz ktoś wymienił dokładną godzinę. - Skąd on wie, że jest ósma? - Zawsze tak mówi, kiedy robi się ciemno - wyjaśniła Kamienna Dziewczyna. - Wszystkie dzieci powinny już leżeć w łóżkach - rzekł Weeweekee do dziewczynki. - Nie pójdę do łóżka. Wyruszam na poszukiwanie Drzewa Sy-czeń, a ona idzie ze mną. A więc bywaj. - Ale... ale... nie możesz. - Głos zjawy stawał się coraz mniej stanowczy i coraz bliższy płaczliwego pisku. - Wszyscy powinni być w łóżkach. Muszę pukać do okien. - Macocha nas wyrzuciła - oświadczyła Kamienna Dziewczyna, co nie było do końca prawdą. - Nie możemy wrócić. Weeweekee był coraz bardziej przerażony. - Ale możecie się schronić gdzie indziej, prawda? Po prostu... pójść spać. Na pewno są jeszcze gdzieś wolne łóżka, chociaż tylu śpi na ulicy. - Nie dla nas - odparła dziewczynka stanowczo. - My idziemy do lasu. Ciemne oczy Weeweekee’ego otworzyły się szeroko. - Nie wolno wam! Jest ósma! - Dobranoc, Weeweekee. Kamienna Dziewczyna wzięła Renie pod rękę i poprowadziła ją obok zjawy, której długie wąsy i płomień wyraźnie opadły. Renie spojrzała do tyłu. Gryzoń wciąż stał jak skamieniały i patrzył za nimi zdruzgotany. Nawet jego zwiewne szaty powiewały wolniej. - Och - powiedziała Renie i nagle omal nie wybuchnęła śmiechem. - Och, to jest Wee Willie Winkie w nocnej koszuli. Wspomnienie pojawiło się jak znajomy zapach - papierowe wydanie książki Mother Goose, które babka podarowała jej na piąte urodziny, z ilustracjami kolorowymi jak papierki po cukierkach. Wtedy była trochę rozczarowana prezentem i żałowała, że nie dostała czegoś, co się rusza, jak ciekawe zabawki, które widziała na małym ekranie (chociaż jej rodziny nie było stać na większość z nich). Lecz matka dźgnęła ją delikatnie w plecy, więc zaraz ładnie podziękowała Buni Bongeli i położyła książkę obok łóżka. Otworzyła ją dopiero kilka miesięcy później, kiedy leżała w domu chora, a rodzice byli w pracy. Nie wszystko rozumiała, ale poczuła zaciekawienie, jakby ktoś otworzył przed nią okno, za którym ujrzała miejsca trudne do wyobrażenia... Wee Willie Winkie miasto przemierza Wzdłuż i wszerz. W nocnej koszuli Do okien stuka i pod drzwiami woła: „Czy dzieci już w łóżkach?! Bo ósma wybiła!” Gdy skończyła recytować, Kamienna Dziewczyna spojrzała na nią poirytowana. - On się nazywa Weeweekee - poprawiła ją z miną kogoś dobrze zorientowanego. Patrząc na twarz Kamiennej Dziewczyny, Renie zorientowała się, że rozpoznaje jej wyraz, chociaż nie było już z nimi Weeweekee’ego ani jego magicznej świecy. - Rozjaśnia się! Kamienna Dziewczyna wskazała na otaczające je wzgórza. Zza ich wierzchołków wyłonił się jasno świecący sierp - przerażająco duży sierp. Renie patrzyła zafascynowana i zaniepokojona, jak sierp przybiera postać ogromnego dysku księżyca. Wydawało się, że księżyc zajmuje znaczną część niebios, lecz ten wielki niebieskobiały krążek dawał nie więcej światła niż normalny księżyc. - To... to jest największy księżyc, jaki kiedykolwiek widziałam. - A widziałaś ich więcej? Renie pokręciła głową. Uznała, że łatwiej będzie zachować milczenie. To był świat snu - prawdopodobnie snu czegoś, co nie było nawet człowiekiem - więc czepianie się szczegółów nie miało sensu. Opuściły wioskę i szły dalej dnem doliny. Renie widziała kolejne niewyraźne budowle uczepione zboczy po obu stronach ścieżki, szczelnie pozamykane zabudowania kolejnej osady, z których wyciekało światło przez szczeliny między zasłonami albo przez komin w postaci iskier, lecz nie potrafiła powiedzieć, czy są to kolejne buty, czy też inna odzież. - A gdzie jest to drzewo? - zapytała. Szły już jakiś kwadrans w blasku natrętnego ogromem i dziwnie łagodnego księżyca. - W lesie. - Mówiłaś chyba, że go tam nie znalazłaś. - Nie znalazłam. Bo zniknął las. - Zniknął? - Renie przystanęła. - Zaraz, w takim razie dokąd idziemy? Nie mam ochoty chodzić przez całą noc. Chcę odnaleźć przyjaciół! - Poczuła nagłe ukłucie smutku na myśl o tym, że być może oddala się od!Xabbu albo, co gorsza, on jest gdzieś niedaleko. Starała się o nim nie myśleć, ale takie postanowienie było nietrwałe jak bańka. Kamienna Dziewczyna obróciła się do niej z rękoma na biodrach. - Jeśli chcesz odpowiedzi, musisz przyjść i zrobić Syczenie. Żeby znaleźć Czarujące Drzewo, musisz znaleźć las. - On... on się przemieszcza? Przewodniczka pokręciła głową. - Nie rozumiem cię. Próbuję ci pomóc. Idziesz ze mną czy nie? - Mimo irytacji w jej głosie słychać było błagalną nutę. Nagle Renie przyszło coś do głowy. - Mogłabyś narysować mapę? Może to by mi pomogło zrozumieć. - Podniosła z ziemi patyk i narysowała linię - grubą, żeby M była dobrze widoczna w blasku księżyca. - Patrz, to jest droga, którą przyszłyśmy. Narysuję kilka butów. To są wzgórza, a my jesteśmy tutaj. Czy możesz narysować, dokąd idziemy? Kamienna Dziewczyna wpatrywała się w ziemię przez długą chwilę, a potem spojrzała na Renie, mrużąc otworki oczu, jakby patrzyła prosto w słońce. - Czy zanim się poznałyśmy - zapytała nieśmiało - ty... przewróciłaś się czy coś takiego? Może upadłaś na głowę? Zanim dotarły do porośniętych gęsto zaroślami zboczy, gdzie - jak twierdziła Kamienna Dziewczyna - zaczynał się las, Renie zaczęła się utwierdzać w przekonaniu, że to wszystko nie ma sensu. Nie było mowy o zdobyciu mapy ani tej wyprawy, ani jakiejkolwiek innej. W tym miejscu nie istniały mapy, co było uzasadnione. Zdaje się, że nie istnieje tu nic takiego, jak normalna odległość odtąd dotąd, pomyślała. Powinnam była wpaść na to wcześniej. Symulacje zbudowane przez ludzi przeznaczone są do podróży, jakby były częścią prawdziwego świata. Ale dlaczego jakaś sztuczna inteligencja miałaby naśladować człowieka i tworzyć takie rzeczy, jak odległość fizyczna czy ciągłość geograficzna, których nigdy nie poznała? Na ile zdążyła się zorientować, niektóre elementy tego świata, takie jak wioski, posiadały ukryte plany albo przynajmniej organizację trójwymiarową i pewną stabilność, dzięki którym mieszkańcy orientowali się w okolicy swojego domostwa. Gdy jednak wybierali się dalej, nie posługiwali się zapamiętaną drogą do innego miejsca, nawet jeśli odwiedzili je już wcześniej. Dopiero teraz Renie zrozumiała, jak dzielnie próbowała radzić sobie Kamienna Dziewczyna z pytaniami, które w tym świecie były absolutnie niewłaściwe. - Las po prostu... jest - wyjaśniła ponownie. - Zawsze przed tobą. Trzeba tylko iść odpowiednio długo, a potem poszukać tego, co trzeba. - Czego...? Kształtów? Znajomych drzew? Kamienna Dziewczyna wzruszyła ramionami. - No... rzeczy, które mówią, że las znajduje się gdzieś niedaleko. Takich jak to. - Wskazała na wysoki kamień, który wystawał z zarośli na zboczu oblany światłem ogromnego księżyca. - Ta skała? Kamienny blady palec miał rozmiary ciężarówki - dobry przykład punktu orientacyjnego. - A zatem widziałaś ją już wcześniej? Przewodniczka pokręciła głową sfrustrowana. - Nie. Takich kamieni jest pełno. Ale dzisiejszej nocy ten wygląda jak kamień- który-jest- blisko-lasu. Renie pokręciła tylko głową. Najwyraźniej jej towarzyszka dysponowała wiedzą, której ona nie posiadała - może odbierała sygnały niedostępne dla Renie albo nawet wcześniej zakodowane informacje tłumaczone na spontaniczne rozpoznawanie terenu. Ale bez względu na to, co to było, Renie i tak tego nie rozumiała. I nigdy tego nie zrozumie, jeśli zostało wcześniej zakodowane. Kamienna Dziewczyna skręciła w zarośla, kierując się w górę zbocza, a Renie owinęła się ciaśniej kocem, by uniknąć zadrapań, i spróbowała wyobrazić sobie, jak to jest mieszkać w takim świecie. Czy ja w ogóle jestem zdolna pojąć cokolwiek z tego wszystkiego? Nie potrafię sobie nawet wyobrazić życia, jakie wiódł!Xabbu, któremu miejskie życie wydawało się takie dziwne, a przecież on jest taką samą ludzką istotą jak ja, a nie jakimś tam konstruktem. Znowu poczuła tęsknotę, lecz tym razem towarzyszyła jej bezradność wcześniej nieobecna w jej myślach. Czy to w ogóle ma sens? - zastanawiała się. Tak bardzo mi go brakuje. Tak bardzo się boję, że nie uda się nam wyjść z tego razem. A gdyby nawet, to co potem? Czy moglibyśmy być razem, nawet jeśli przeżyjemy? Jesteśmy tak różni. Poza kilkoma szczegółami, które sam mi zdradził, nic nie wiem o jego życiu, o życiu jego ludu. Jak by mnie przyjęła jego rodzina? Nogi Renie poruszały się coraz wolniej, w miarę jak słabł jej duch. Skierowała swoje myśli na inne tory. Wciąż nie wiem, czy ludzie z tego świata - Kamienna Dziewczyna, Weeweekee - to zagubione dzieci. Wydaje się to możliwe. Może Inny sprowadził je wszystkie tutaj czy raczej ich świadomości, umysły. Zadrżała, lecz nie był to dreszcz wywołany chłodem nocy. Ich dusze. A jeśli Stephen jest gdzieś w tym świecie, jak mam go odnaleźć? W jaki sposób go rozpoznam? Czy on pozna mnie? - Zaczyna się las. - Przewodniczka zdążyła wyprzedzić ją trochę i teraz cofnęła się do niej. - Niedobrze tu się zatrzymywać - dżinnerowie, a może i tenikowie, wszystkie lubią tu przychodzić. - Czy ty znasz... - Renie nie wiedziała, jak o to zapytać. - Czy pamiętasz, że miałaś jakieś... życie przed tym? - Przed czym? - Przed tym, jak zamieszkałaś w bucie z macochą. Czy pamiętasz coś jeszcze? Przejście przez Biały Ocean? To, że miałaś mamę albo tatę? Kamienna Dziewczyna patrzyła na nią zdumiona i najwyraźniej nieco zaniepokojona.. - Pamiętam wiele rzeczy sprzed Buta. Jasne, że przechodziłam przez Biały Ocean. Wszyscy przez niego przechodzili. - Zmarszczyła czoło. - Mama? Nie. Ludzie gadają o mamie, ale nikt jej nie ma. Nagle spoważniała, a ciemne zagłębienia jej oczu się rozszerzyły. - A tam, skąd pochodzisz, czy... czy ludzie mają mamy? - Niektórzy tak. - Pomyślała o swojej, którą straciła tak dawno temu. - Ci, którym dopisało szczęście. - A jak one wyglądają? Są większe niż macochy, a może mniejsze? - Wreszcie pojawił się temat, który zainteresował przewodniczkę. - Ten chłopak, który mieszkał w Butach, a potem odszedł, mówił, że pamięta mamę, prawdziwą, taką, która była jego mamą. - Kamienna Dziewczyna prychnęła z pogardą, ale niezbyt przekonująco. - Nazywaliśmy go chwalipiętą. Renie zamknęła oczy, próbując poskładać okruchy informacji. - Czy wy przybywacie tutaj pod postacią ptaków? Czy na początku wszyscy jesteście ptakami? Kamienna Dziewczyna zaśmiała się, a jej śmiech zabrzmiał dość dziwnie w ciemności wieczoru. - Wszyscy ptakami? Masz na myśli wszystkich tych, którzy mieszkają w Butach, w Płaszczach, w Bang Very Cross i w Long Done Bridge? Skąd by było tyle ptaków? - Pochyliła się i dźgnęła Renie w ramię. - Chodźmy. Mówiłam ci, że tu lubią przychodzić dżinnerowie. Renie uznała, że nawet jeśli zrozumie cokolwiek z tego świata, to i tak nie będzie to miało żadnego znaczenia, gdy złapie je jedna z tych okropnych istot. - Dobrze. Ruszajmy. Podobnie jak wszystko, co widziała od momentu odkrycia czarnej góry, tak samo i las był jednocześnie podobny i niepodobny do prawdziwego. Już po kilku krokach zobaczyła, że drzewa rosną blisko siebie i wydaje się, iż mają wspólne gałęzie, jakby z pni wyrastały ogromne splątane konary rozciągnięte na mile. Niektóre drzewa nie wyrosły zbyt wysoko, za to były bardzo rozłożyste, bardziej niż naturalne drzewa, przez co przypominały ogromne zielone grzyby o kapeluszach szerokich na setki metrów. Wiele z wolno rosnących krzewów miało bardzo określone kształty, jak choćby oznaczenia kart do gry - piki, trefle, karo - jakby powstał tam rezerwat założony przez fanatyków ozdobnego strzyżenia krzewów. Wprawdzie leśny baldachim niemal całkowicie zasłaniał niebie-skobiałą tarczę księżyca, lecz w gałęziach nad ich głowami zapaliły się ciepłe światełka, jakby w zastępstwie księżycowego blasku. Każde z nich było zaledwie iskierką, ale rozświetlały się coraz bardziej, aż w lesie rozjaśniło się bardziej niż na zboczu, po którym się wspinały. Las przypominał teraz ogromną bożonarodzeniową wystawę udekorowaną migocącymi lampkami. - Co to za lśniące istoty? - Robaki - wyjaśniła Kamienna Dziewczyna. - Nazywamy je leśnymi świeczkami. Są podobne do świeczki, jaką ma Weeweekee, ale mniejsze. Błędne ogniki, pomyślała Renie, tak powinny się nazywać. To te robaczki, czymkolwiek są, wabiły podróżnych, aż zbłądzili. Są piękne. Można by iść za nimi w nieskończoność. - Jesteśmy już blisko Czarującego Drzewa. - Kamienna Dziewczyna mówiła cicho, jakby się bała, że wystraszy drzewo i ono ucieknie. Może naprawdę tak jest, pomyślała Renie. Kto wie, co tu się może wydarzyć? Próbowała odgadnąć, czym w rzeczywistości może być to drzewo. - A to Czarujące Drzewo - powiedziała. - Co zrobimy, gdy już je znajdziemy? - Zrobimy czarownicę, oczywiście. - Aha. Przypomniała sobie, w jaki dziwny sposób Wee Willie Winkie został zmieniony w Weeweekee’ego, co sugerowało, że Inny posługiwał się mówionym angielskim w bardzo zniekształconej formie, tak jak to robią dzieci. A zatem szły do Zaczarowanego Drzewa. - Powiemy mu, czego chcemy, tak? Kamienna Dziewczyna zastanawiała się przez chwilę. - Chyba tak. Teraz znajdowały się w głębi lasu, a malutkie światełka nie oświetlały już tylko splątanych gałęzi nad ich głowami, lecz także plamy wolnej przestrzeni, długie oświetlone tunele i ścieżki, które oddalały się półkolem i znikały. Podnosząca się z ziemi mgła rozmywała nieco całą scenę, nadając jej bardziej sentymentalnego i zimowego charakteru świątecznej pocztówki. Wspomnienie, które od dłuższego czasu nie dawało spokoju Renie, wreszcie wydostało się na powierzchnię jej pamięci. To miejsce przypomina inne pod tamtym strasznym klubem - U Pana J. - dokąd ci okropni ludzie, dzieci lub czymkolwiek byli, zabrali!Xabbu. Przypomniała sobie sufit z korzeni jak z bajki braci Grimm, malutkie światełka, co dawało wrażenie małej przestrzeni nawet w dużym pomieszczeniu. Ten świat wypełniała podobna aura - aura tęsknej klaustrofobii, jaką wywołuje widok umieszczonego w butelce klippera. To Inny zbudował to miejsce, nabrała nagle pewności, mimo iż znajdowało się w prawdziwej światowej sieci, a nie w sieci Graala. Taka mała... co? Kryjówka? Schronienie? Zbudował to dla siebie w środku tego strasznego miejsca. A zatem tamte dzieci - Sztru-ksiak. Bramka, nie pamiętam wszystkich imion - są takimi samymi dziećmi jak te tutaj? Porwanymi dziećmi? Wierzyła, że porównując oba światy, można się było dowiedzieć czegoś na temat osobowości Innego, jeśli słowo „osobowość” było właściwym terminem. Ten sam temat powracał we wszystkim, co zbudował dla siebie. Może wreszcie przydadzą się na coś jej techniczne umiejętności. Jeśli tylko znajdę chwilę, by spokojnie pomyśleć... - Jest - odezwała się Kamienna Dziewczyna. - Czarujące Drzewo. W pierwszym momencie Renie pomyślała, że po raz kolejny doszło do absolutnego nieporozumienia, ponieważ zobaczyła, że las przed nimi się otworzył, lecz nie było tam żadnego drzewa, lecz jedynie ciemna woda ogromnego jeziora albo stawu. Nawet co do tego nabrała pewności dopiero po dłuższej chwili, bo choć księżyc wisiał nisko na niebie niczym szykujący się do wylądowania statek kosmiczny, jego blask nie odbijał się w wodzie: gdyby nie małe światełka migocące pod jej powierzchnią, można by wziąć jezioro za ogromną czarną dziurę w środku lasu. Renie podeszła bliżej, mrużąc oczy, jakby badała zakurzone zwierciadło. Światła w wodzie nie przypominały punkcików leśnych świeczek. Były to raczej jakieś postacie fal, migocące delikatną purpurą i srebrem, poruszające się szybko albo wręcz gasnące i zapalające się na przemian. Renie przykucnęła, wpatrzona w hipnotyzujące światła w głębi ciemności, i wyciągnęła rękę w kierunku czarnej wody. - Nie! - powstrzymała ją Kamienna Dziewczyna. - Nie wchodzimy tam. Musimy iść dookoła. - Dlaczego? Co to za światła? Towarzyszka Renie zacisnęła małą chłodną dłoń na jej ramieniu. - One... po prostu są tutaj. Nie chcesz iść do drzewa? Renie wstała posłusznie. - Mówiłaś, że jest tutaj. - Nie, głupia. Jest tam. Nie widzisz? Renie spojrzała w stronę, którą wskazywała dziewczynka. W pewnej odległości na skraju wody spośród pozostałych drzew wyrastało coś znacznie większego, co tkwiło częściowo zanurzone w wodzie jak olbrzym, który chce ochłodzić stopy. Nie widziała zbyt wyraźnie: korony pozostałych drzew migotały czarodziejskimi punkcikami i sama woda pulsowała słabym blaskiem światła płynącego z jej głębi, lecz kształt, na który wskazywała Kamienna Dziewczyna, był ciemny. Gdy ruszyły gąbczastym brzegiem, Renie nie mogła się pozbyć wrażenia, że światła w wodzie podążają za nimi niczym ciekawskie ryby, lecz nie miała pewności, czy nie jest to tylko efekt zmiany pozycji. Pochyliła się i machnęła energicznie ręką, jakby chciała coś przestraszyć. Lecz nawet jeśli podwodne błyski były czymś żywym, to pozostały obojętne na jej poczynania. Spośród wszystkich nieprawdopodobnych wyobrażeń ożywionych form życia, jakie Renie napotkała od momentu wejścia do tego sym-świata, Czarujące Drzewo wydawało się najlichszą kopią przedmiotu z prawdziwego świata. Ledwo przypominało drzewo: głównie w środkowej części, która wcześniej mogła być pniem, a także w rozgałęzieniu góry i dołu. Było lśniące i gładkie, poza miejscami wygięć korzeni i gałęzi, gdzie powierzchnia się marszczyła, przez co bardziej przypominała skórę czarnego delfina niż korę. Końce rozgałęzionych konarów ginęły w gęstwinie gałęzi bardziej regularnych drzew, a czarne korzenie wystawały z mętnej wody niczym macki wyciągniętej częściowo na brzeg ośmiornicy. Patrząc na drzewo, można było odnieść wrażenie, że nie całkiem pasuje do reszty, że zostało tam dodane. Dużo mi to mówi, biorąc pod uwagę, jak dziwne jest tu wszystko inne, pomyślała. - Czy to na pewno jest... drzewo? Kamienna Dziewczyna się skrzywiła. A To jest Czarujące Drzewo. Czy tam, skąd pochodzisz, wyglądają inaczej? Renie nie znalazła stosownych słów, by odpowiedzieć na to pytanie. - I co teraz? - Robimy wiedźmę i zadajemy pytanie. - Kamienna Dziewczyna spojrzała na Renie. - Chcesz być pierwsza? - Nie mam pojęcia, co robić. - Nagle, ulegając aurze tego dziwnego i samotnego miejsca, poczuła ogromne zmęczenie. - Najpierw ty, a ja popatrzę. Kamienna Dziewczyna skinęła głową. Zakasała bezkształtną sukienkę i usiadła wygodnie na ziemi. Potem zaczęła śpiewać suchym, ujmująco nieporadnym głosem. Renie stwierdziła, że słowa piosenki są jej zupełnie obce, ale melodia jakby znajoma. Śpij, dziecino, śpij, Kołyskę masz bordową, Twój tatuś jest królem, A mama królową. Twoja siostra jest damą, Co na palcu pierścień nosi, A brat na bębnie przygrywa, Gdy go król poprosi. Kiedy zapadła cisza, Renie wydało się, że błyski w głębi ciemnej wody przygasły nieco i spowolniały, za to drzewo się rozjaśniło, jakby chłonęło ich światło - jego czarna lśniąca powłoka przybrała odcień skórki grejpfruta. Czarujące Drzewo zatrzeszczało i zadrżało. Przez moment wydawało się, że podnosi się niczym zjawa, ale po chwili widać już było wyraźnie, że to gałęzie zniżyły się powoli ku ziemi. Coś zsunęło się spomiędzy gałęzi rosnących dookoła drzew, gdzie się do tej pory ukrywało - owoc rozjarzony głębokim czerwonym światłem, podobny do latarni na końcu długiej czarnej gałęzi. Kamienna Dziewczyna uniosła ramiona i pozwoliła, by owoc spoczął w jej małych dłoniach. Obróciła szybko ręce. Gdy gałązka się oderwała, czarna gałąź odskoczyła w górę. Kamienna Dziewczyna spojrzała na Renie. Wgłębienia jej oczu się zaokrągliły, a twarz skąpaną poziomkowym blaskiem rozjaśnił uśmiech. Z pewnością wiedziała, co nastąpi, lecz mimo to sprawiała wrażenie autentycznie zachwyconej. Migotanie w koronach innych drzew przygasło, przez co owoc - kształtem podobny do jaja, a wielkością do oberżyny - wydawał się teraz najsilniejszym źródłem światła. Renie pochyliła się, gdy Kamienna Dziewczyna ścisnęła rozjarzony przedmiot i rozpołowiła go. W środku owocu spoczywała malutka postać - niemowlę lub coś o podobnym kształcie, bez wątpienia rodzaju żeńskiego, o zamkniętych oczach, jakby pogrążone we śnie. Dłonie o palcach półprzezroczystych niczym szklane nitki trzymało złożone na brzuchu. - Zrobiłam czarownicę! - wyszeptała Kamienna Dziewczyna podniecona i trochę przestraszona. Na dźwięk jej głosu niemowlę poruszyło się w rozjarzonym łóżku. - Czarownicę... - Renie próbowała wyjść myślami poza baśniowy brak logiki całej sceny. Wcześniej uznała, że ma do czynienia jedynie ze zwykłym przekręceniem słowa, ale bez wątpienia chodziło o coś więcej. Kamienna Dziewczyna przysunęła do piersi dłonie z malutką istotą, tak że niemal dotykała jej ustami, gdy zaczęła zadawać pytania. - Czy Koniec przyjdzie bliżej? Malutka postać znowu się poruszyła. Gdy przemówiła, nie otwierając oczu, jej głos zabrzmiał dziwnie nienaturalnie - był to płynący z oddali jęk kogoś zagubionego. - ...Koniec... dopiero się zaczyna... - A co się stanie z nami, gdy Koniec pochłonie cały świat? Gdzie będziemy mieszkać? Malutkie usta wykrzywił półuśmiech, a potem czarownica zaczęła śpiewać. Chłopcy, dziewczęta, do zabawy dzieci, Księżyc dziś jasno jak słońce świeci... Renie otrząsnęła się z dreszczu przesądu. Wszystko to zostało stworzone w jakimś celu - a przynajmniej twórca tego działał w jakimś celu i na podstawie jakichś wskazówek. Niewyraźne przepowiednie czegoś, co w zasadzie było urządzeniem, wywoływały lęk, lecz ona pamiętała, o jaką stawkę idzie gra, i nie dała się zwieść. Pod całą tą otoczką niesamowitości płynęła dwójkowa krew możliwego do poznania systemu: nie zamierzała pozwolić, aby jej uwagę odwróciło coś, co było jedynie wypaczoną zabawą. Czarownica spoczywająca w dłoniach Kamiennej Dziewczyny zaczęła się wić i teraz przypominała pomarszczoną pestkę brzoskwini. Wyglądało to tym bardziej groteskowo, że istota nie przestała mówić i śpiewać, choć jej głos ścichł tak bardzo, że Renie nie rozumiała już ani słowa. Kamienna Dziewczyna jednak wciąż słuchała uważnie. Niebawem było jasne, że nawet ona już nic nie słyszy. Przez chwilę patrzyła smutno na malutką postać, po czym bezceremonialnie wrzuciła ją do ciemnej, pozbawionej refleksów wody. - Czy drzewo zareaguje także na mnie? Kamienna Dziewczyna sprawiała wrażenie zaniepokojonej, lecz powodem nie było raczej pytanie Renie. - Chyba tak. Renie usiadła obok towarzyszki. Nie pamiętała dokładnie słów piosenki, którą śpiewała Kamienna Dziewczyna. - Pomożesz mi zaśpiewać? Mała przewodniczka podpowiadała jej nie znane słowa piosenki o królach i królowych, a Renie próbowała śpiewać razem z nią, nadrabiając chwile niepewności siłą i wyrazistością głosu. Gdy skończyła, otoczenie jeziora znieruchomiało. Wiatr poruszył gałęziami drzew i żarzące się na nich światełka zadrżały. Po chwili ponownie poruszyły się gałęzie czarnego drzewa i z gęstwiny wysunął się jeden z jego świecących owoców. Kiedy Renie ujęła w dłonie ciepły gładki przedmiot i pociągnęła go, a potem patrzyła, jak rozchyla połowy niczym egzemplarz pokazowy, by ukazać malutkie stworzenie, doznała krótkiego, ale silnego przebłysku wspomnienia z przeszłości. Zabawa pełna dziecięcej powagi, proste wizerunki życia i śmierci, jakie budowała razem z przyjaciółką Nomsą - niezwykle rozbudowane pogrzeby lalek naśladujące ceremonie egipskie oraz inne, odprawiane za blokiem, gdzie wysokie chwasty zakrywały je przed okiem matek, którym, jak się domyślały, nie spodobałyby się ich zabawy. To tutaj wyglądało podobnie, jeszcze jeden flirt z czymś zakazanym, co nie do końca wydawało się dorosłe. Malutkie niemowlę otworzyło oczy, sprowadzając ją do teraźniejszości. - Za późno... - powiedziało z oddali. - Za późno... dzieci umierają... dawne dzieci i nowe... Renie poczuła złość, choć zapomniała o tym na chwilę, gdy zobaczyła, że jej dzieciątko jest płci męskiej. - Co to znaczy „za późno”? Po tym wszystkim, przez co przeszliśmy, to zwykły kit. - Spojrzała na Kamienną Dziewczynę. - Czy ja nie mogę zadać mu pytania? Towarzyszka obserwowała pozbawione tęczówek i źrenic oczy małej postaci, które przypominały perły. Kamienna Dziewczyna, najwyraźniej czymś przestraszona, nie odpowiedziała jej, więc Renie ponownie zwróciła się do dziwnego owocu. - Posłuchaj, chyba wiem, kim jesteś, i chyba trochę rozumiem, co się dzieje. - Renie nie miała pewności, czy mówi do małego człowieczka, drzewa czy powietrza. Jakbym się zwracała do Boga, pomyślała. Ten bardzo się stara coś powiedzieć. - Powiedz tylko, czego od nas chcesz. Czy mamy cię odnaleźć? Czy po to znaleźliśmy się na czarnej górze? Malutkie członki drgnęły lekko. - Chciałam... dzieci... bezpieczne... - Mała postać jeszcze raz uniosła ramiona, jakby tonęła w głębokim złym śnie. - Nowe dzieci nie... gdzie podziać... teraz zimno... - Co z dziećmi? Dlaczego ich po prostu nie wypuścisz? - Boli. Opadnie. Potem ciepło... trochę... Przerażona Renie zobaczyła, jak malutkie idealne usta otwierają się szeroko i miarowo, wydając charczące dźwięki. Renie nie potrafiła powiedzieć, czy to śmiech, czy też wyraz cierpienia. Tak czy inaczej, był to bardzo nieprzyjemny odgłos. - Powiedz tylko, czego chcesz! Dlaczego zabrałeś dzieci - mojego brata Stephena i innych? W jaki sposób możemy je odzyskać? Nieprzyjemny syk ucichł, a malutkie ramiona poruszały się wolniej. Ciało karzełka stawało się coraz bardziej zwiotczałe i zaczęło się kurczyć, jakby gniło w bardzo szybkim tempie. - ...Uwolnić... - powiedział jeszcze ledwo słyszalnym szeptem. - ...Uwolnić... - Cholera! - zawołała Renie. - Wracaj i porozmawiaj ze mną! Cokolwiek to jednak było, już nic nie powiedziało. Renie spróbowała przypomnieć sobie piosenkę, która służyła do przywoływania owocu, lecz wszystko jej się plątało, co tylko wzmogło jej gniew. Czuła się tak samo jak w chwilach, gdy Stephen był krnąbrny - kiedy dziecko nie chciało słuchać i prowokowało, by użyć wobec niego siły. Wreszcie przestała powtarzać nie znane jej słowa i ochrypłym głosem zdeterminowana zaczęła śpiewać tekst, który znała, by wywlec tajemniczą istotę z jej kryjówki i zmusić ją do dalszej rozmowy. Kołysz się, dziecinko, W koronie drzewa. Owoc w jej dłoniach roztopił się i zaczął przeciekać między palcami. Renie skrzywiła się i odrzuciła go, po czym wytarła ręce o ziemię, nie przestając śpiewać. Gdy wiatr zawieje, zakołysze się kołyska. Gdy złamie się gałąź, przechyli się kołyska. I spadnie dziecinka, A z nią i kołyska. - Słyszysz mnie? - warknęła. - Hej, ty, kołyska i co tam jeszcze! Bardzo długo nic się nie działo. A potem rozległ się szept delikatny jak agonalne westchnienie. - Dlaczego... ranisz? Wzywałem cię... Teraz... za późno... - Wzywałeś...? Sukinsynie, nikogo nie wzywałeś! Zabrałeś mi brata! - Nie potrafiła dłużej zapanować nad gniewem, który zbyt długo tłumiła. - Gdzie on jest? Cholera, powiedz mi, gdzie jest Stephen Sulaweyo, albo cię znajdę i rozłożę na części...! - Nie usłyszała żadnej odpowiedzi. Rozwścieczona, otworzyła usta, by zaśpiewać jeszcze raz, by przyciągnąć z powrotem tamtą istotę za metaforyczne ucho, lecz nic nie zrobiła, gdyż zobaczyła, jak gładkim czarnym pniem drzewa wstrząsa konwulsyjny dreszcz - perystaltyczny spazm, od którego gałęzie strzeliły gwałtownie na boki, strącając liście i drobne gałązki z innych drzew, a czarne korzenie spieniły wodę. A potem z szybkością przestraszonej morskiej istoty, która wycofuje się do swojej skorupy, drzewo zapadło się. Była to parodia tego, co zdarzyło się wiedźmo-dzieciom, lecz w przeciwieństwie do nich drzewo się nie skurczyło, ale po prostu zniknęło. W jednej chwili stało przed nimi, a w drugiej już go nie było, i tylko zryta ziemia i wzburzona woda wskazywały na to, że tam stało. Kamienna Dziewczyna spojrzała na Renie. Jej szeroko otwarte oczy i ciemny otwór rozdziawionych ust wyrażały ogromne zdumienie. - Zabiłaś je - powiedziała. - Zabiłaś Czarujące Drzewo! Rozdział 19 Najodważniejszy człowiek świata SIEĆ/WIADOMOŚCI: Anvac aresztuje własnego klienta za nieprzestrzeganie umowy. [obraz: dom oskarżonego Vildbjerga, Odense, Dania] KOM: Duński producent muzyczny Nalli Vildbjerg na skutek oskarżenia złożonego przez firmę ochroniarską Anvac został na krótko osadzony w areszcie za nieprzestrzeganie umowy. Oskarżony nie zawiadomił firmy o przestępstwie popełnionym na terenie strzeżonym przez firmę. VILDBJERG: To szaleńcy! Po przyjęciu w moim domu ktoś przez pomyłkę wziął płaszcz innego gościa. Przez pomyłkę! A ci szaleńcy z Anvacu widzieli to wszystko przez kamery i nie dość, że kazali aresztować tamtą osobę - mojego gościa - to jeszcze teraz i mnie pozwali do sądu! [obraz: anonimowy prawnik z międzynarodowej firmy prawniczej Anvacu Thurn, Taxis i Posthorn] ADWOKAT: Gdy ktoś podpisuje z nami umowę, to na stronie sto siedemnastej jest wyraźnie zapisane, że wszelkie zbrodnie popełnione na miejscu objętym naszą ochroną muszą być zgłoszone. Pan Vildbjerg nie jest wyjątkiem, by ignorować prawo ani by stawiać siebie w roli sędziego w kwestiach duńskiego czy oenzetowskiego prawa. Po prostu pomyślę o Orlandzie, powtórzyła w myślach Sam chyba po raz dwudziesty w ciągu ostatnich kilku godzin. I będę mogła iść dalej. Może i słaniała się ze zmęczenia i niepokoju, trawiona tak wielką tęsknotą za rodzicami i domem, że miała ochotę krzyczeć, lecz to było nic w porównaniu z tym, z czym zmagał się Orlando dzień po dniu. Tylko że to go zabiło, pomyślała. I co z tego, że był dzielny, taki dzielny...? - Myślę, że czas odpocząć - powiedział!Xabbu. - Idziemy już bardzo długo. - I nic się nie zmienia - rzuciła z goryczą. - Czy tak już będzie w nieskończoność? Pewnie to jest możliwe, prawda? Moglibyśmy tak chodzić bez końca, bo przecież to nie jest prawdziwe miejsce. - Chyba tak. -!Xabbu przykucnął zwinnie. W jego ruchach nie było widać zmęczenia po całodziennym marszu, natomiast nogi Sam mocno drżały. - Chociaż nie wydaje się to... jak to powiedzieć? Prawdopodobne. Logiczne. - Logiczne. - Prychnęła. - Jakbym słyszała Renie. - Masz rację - odparł!Xabbu. - Tęsknię za nią, zawsze zamyśloną, zawsze próbującą zrozumieć każdy szczegół. Spojrzał w górę i na grzbiecie niskiego wzgórza, z którego właśnie zeszli, dostrzegł jakiś ruch. To był Jongleur podążający za nimi z ponurą wytrwałością, która wzbudzała niemal podziw Sam. Może i miał ciało względnie młode i silne, ciało mężczyzny w średnim wieku, lecz wyraźnie nie był przyzwyczajony do poruszania się w nim zbyt długo i odczuwał trudy marszu bardziej niż ona. - Wciąż go nienawidzę - powiedziała Sam cicho. - Strasznie. Ale trudno myśleć o kimś w ten sposób, gdy jest się z nim przez cały czas, prawda? !Xabbu nie odpowiedział. Obaj z Jongleurem nie byli już nadzy, ponieważ Buszmen w czasie poprzednich postojów uplótł im z wysokich traw rosnących nad rzeką coś w rodzaju krótkiej spódniczki, dzięki czemu Sam poczuła się nieco swobodniej. Uważała się za nowoczesną dziewczynę, którą trudno byłoby wprawić w zakłopotanie, okazało się jednak, że czuła się już wystarczająco niezręcznie w obecności nagiego!Xabbu, natomiast surowa fizyczna rzeczywistość osoby Felixa Jongleura, której musiała stawiać czoło każdego dnia, sprawiała, że miała wrażenie, iż wciąż jest brudna. - Chociaż nie mamy tutaj dni - powiedziała. !Xabbu spojrzał na nią pytająco. - Przepraszam. Głośno myślę. - Sam zmarszczyła czoło. - Ale tak jest. Nie zapada noc ani nie budzi się dzień jak w normalnym miejscu. Nie ma słońca. Jakby ktoś wstawał rano i zapalał duże światło, a potem gasił je na noc. - Tak, to dziwne. Ale dlaczego miałoby być inaczej? W końcu to nie jest prawdziwe miejsce. - Wystarczająco prawdziwe, żeby nas zabić - wtrącił Jongleur, gdy zatrzymał się przy nich. - Wielkie dzięki, Aardlarze Pogodny Barbarzyńco. - Sam zdała sobie sprawę, że cytuje jeden z dowcipów Orlanda. !Xabbu zszedł nieco w dół rzeki. Jongleur oddychał ciężko, a Sam patrzyła, jak mały Buszmen kluczy między trzcinami. Bardzo za nią tęskni, ale nie mówi o tym. Wciąż gna do przodu, nie chce przestać jej szukać. Próbowała się wczuć w jego sytuację, wyobrazić sobie, co by czuła, gdyby Orlando wciąż żył i tylko się zgubił w tym obcym miejscu, lecz taka myśl napełniła ją ogromnym smutkiem. On przynajmniej ma szansę odnaleźć Renie. - Powinniśmy iść dalej - zawołał!Xabbu. - Nie wiadomo, jak długo jeszcze będzie widno. Jongleur podniósł się bez słowa i ruszył ciężkim krokiem. Sam przyspieszyła, by dogonić!Xabbu. - To miejsce wszędzie wygląda podobnie - powiedziała. - Może z wyjątkiem tego, że czasem staje się... nie wiem... znowu przezroczyste. Tak jak na początku, gdy tu przyszliśmy. - Wskazała na widoczne w oddali wzgórza. - Widzicie. Przedtem wyglądały całkiem naturalnie, a teraz nie. !Xabbu pokiwał wolno głową. - Tyle samo rozumiem co ty. - A druga strona rzeki? - spytała Sam, próbując zająć czymś jego myśli. - Może Renie jest po tamtej stronie. - Widzisz równie dobrze jak ja, że tam krajobraz jest jeszcze bardziej płaski niż tutaj - odparł!Xabbu. - Z tej strony jest trochę drzew i roślinności, która mogłaby ją zasłonić. -!Xabbu posmutniał jeszcze bardziej. Nie musiał mówić, że byłoby to szczególnie prawdziwe, gdyby Renie leżała gdzieś nieprzytomna albo martwa. Poczuła na plecach zimny dreszcz. Żałowała, że nie pamięta żadnej z modlitw, których uczono ich w szkółce niedzielnej, ale młody pastor zwracał większą uwagę na piosenki niż na to, jak się zachować w sytuacji, gdy razem z przyjaciółmi utknęło się w wymyślonym wszechświecie. Sam, wspominając swoją grupę, a w niej chłopca w szelkach o imieniu Holger, który wbrew jej woli próbował ją pocałować w czasie rekolekcyjnego ogniska, zrobiła kilkanaście kroków, zanim zorientowała się, że!Xabbu stoi w miejscu od jakiegoś czasu. Widok jego zdumionej twarzy przywiódł jej na myśl najgorsze - że oto ujrzał nogi Renie wystające z zarośli albo jej ciało unoszące się na wodzie twarzą w dół. Powiodła wzrokiem za jego spojrzeniem i z ulgą stwierdziła, że widzi tylko grupę drzew na niewielkim pagórku niedaleko wody. -!Xabbu...? Pobiegł szybko w kierunku drzew. Sam pospieszyła za nim. -!Xabbu, o co chodzi? Przesuwał wolno palcami po gałązce. Patrząc na jego milczącą, zrezygnowaną twarz, Sam miała wrażenie, że zaraz się rozpłacze. -!Xabbu, co się dzieje? Spojrzał na nią, a potem na ziemię wokół jej stóp. Zrobiła krok w jego stronę, lecz chwycił ją za ramię z zaskakującą siłą. - Nie ruszaj się, Sam. - O co chodzi? Boję się. - To drzewo. To samo, na którym Renie zawiązała kawałek materiału. - Pomachał wystrzępioną białą szmatką, którą nosił w dłoni jak relikwię od chwili, gdy ją znaleźli. - O czym ty mówisz? Byliśmy przy nim dwa dni temu! - Spójrz na ziemię, Sam. - Pokazał ręką. - Co widzisz? - Ślady stóp. I co...? - Wreszcie zrozumiała. Za nią widniały ślady stóp w miejscu, w którym szła przez sypką ziemię, lecz dookoła było też wiele innych, w tym charakterystycznych odcisków małych stóp!Xabbu. Zbyt wiele, by mogli je zostawić dopiero teraz. Postawiła stopę na jednym z dawnych śladów. Pasowała idealnie. - O mój Boże - jęknęła. - Skończone skanerstwo... - W jakiś sposób - powiedział!Xabbu głosem tak przybitym jak jeszcze nigdy - wróciliśmy do punktu wyjścia. !Xabbu rozpalił już ognisko, mimo iż do szybko zapadającej nocy została jeszcze jakaś godzina - ani on, ani Sam nie mieli ochoty na kontynuowanie podróży. Chude srebrzyste płomienie, które zwykle stwarzały domową atmosferę w ich obozowiskach, tym razem wydawały się niemal obce. - To nie ma sensu - powtórzyła Sam. - Nigdy nie oddalaliśmy się od rzeki. Nawet bez słońca nie mogliśmy aż tak bardzo zabłądzić, prawda? - Nawet gdyby nie było tych śladów i tak bym nie zapomniał tego miejsca. Nie pomyliłbym go z żadnym innym - rzekł przybity. - A już na pewno nie drzewo, na którym znaleźliśmy znak Renie. Tam, gdzie dorastałem, znamy drzewa równie dobrze jak ludzi, a nawet lepiej, ponieważ drzewa rosną w jednym miejscu, podczas gdy ludzie umierają, a wiatr zaciera ślady ich stóp. - Pokręcił głową. - Od dawna wiedziałem, że teren, przez który idziemy, jest bardzo podobny do tego, co widzieliśmy przedtem, ale wmawiałem sobie, że się mylę. - Tylko że to wcale jeszcze nie wyjaśnia, w jaki sposób tak się pogubiliśmy! - powiedziała Sam. - A szczególnie ty. To jest niemożliwe. - Mówisz tak, ponieważ wciąż wierzysz, że znajdujemy się w prawdziwym świecie - wtrącił Jongleur. Nie odzywał się prawie od godziny, dlatego jego słowa ich zaskoczyły. - I co to ma do rzeczy? - zapytała Sam. - Wciąż mamy górę i dół, prawda? Prawą stronę i lewą? Szliśmy wzdłuż rzeki przez całą tą twoją zwariowaną sieć... - Tylko że to nie jest moja sieć - przerwał jej Jongleur. - Tamta została zbudowana przez techników, inżynierów, projektantów. Została zbudowana przez ludzi dla ludzi. Prawa strona, lewa, góra, dół - bardzo przydatne pojęcia, ale dla ludzi. Mniej przydatne dla Innego. !Xabbu spojrzał na niego ponuro, lecz nic nie powiedział. - Czy sugerujesz, że wszystko tutaj po prostu... się zmienia? - zapytała Sam. - Że nie rządzą tu żadne zasady? Jongleur podniósł z ziemi gałązkę. Sam musiała przyznać, że mimo nielicznych zmian w opornym krajobrazie wszystko dookoła wyglądało bardzo normalnie, a przecież samo miejsce potrafiło płatać tak okropne sztuczki. - Może być tak, że znajdziemy miejsce, w którym zasady, jak się wyraziłaś, będą szczątkowe - rzekł starzec, obracając długą gałązkę między palcami. - Podejrzewam jednak, że ten świat opiera się na bardzo mocnych zasadach - tyle że innych, niż się spodziewarny. - Pochylił się i wygładził ziemię ręką, po czym narysował gałązką rząd kółek podobnych do położonych obok siebie pereł. - Sieć Graala zbudowana jest mniej więcej w ten sposób - wyjaśnił. - Każde kółko to inny świat. - Narysował linię przez środek wszystkich kółek - nić, na którą nanizane były perły. - Przez całą sieć płynie rzeka łącząca kolejne światy. Gdybyście podróżowali tylko rzeką i posługiwali się wyłącznie przejściami na końcach symulacji, przeszlibyście przez wszystkie światy i wrócili na początek. Sam patrzyła uważnie na rysunek. - I co z tego? Dlaczego to nie działa tutaj? Jak to się stało, że zgubiliśmy rzekę? - Nie sądzę, byśmy ją zgubili. - Jak to? - Uważam tylko, że nie ma powodu, aby ten świat miał budowę linearną, tak jak sieć Graala. Zakładamy, że rzeka ma źródło i ujście, ale przecież nawet rzeka w mojej sieci w rzeczywistości nie ma prawdziwego początku ani końca. - Jongleur starł sznur kółek i narysował nowe koło, większe, a w nim inne, nieregularne. - To miejsce ma jeszcze mniej powodów, aby naśladować model świata rzeczywistego. Podejrzewam, że dotychczas podążaliśmy z biegiem rzeki stąd - końcem patyka dotknął nierównego koła - dotąd. - Przesunął patykiem po krawędzi, aż wrócił do początku. Sam patrzyła biernie, lecz stojący obok niej!Xabbu wyraźnie się ożywił. - I co... to wszystko? - zapytała. - Zwiedziliśmy całe to miejsce? Jedna rundka dookoła i już? - Pokręciła głową niemal rozgniewana. - To jest zbyt pokręcone, żeby było prawdziwe. A nawet jeśli obeszliśmy cały ten świat, to gdzie była Renie? I ten twój przyjaciel Klement? Przecież nie mogli tak po prostu zniknąć. A może mogli, przyszło jej nagle do głowy. Może wpadli do dziury. Albo do rzeki. I odeszli. Tak jak Orlando... - A może model tego świata jest jeszcze dziwniejszy - rzekł Jongleur. Przypominał teraz zwykłego nauczyciela - może nie kompana, ale też i nie arcyprzestępcę. I podobnie jak jej ulubieni nauczyciele, sprawiał wrażenie zainteresowanego przedmiotem rozmowy. Sam pamiętała, że ten człowiek, nie przebierając w środkach, postanowił rozwiązać problem śmierci. Jak tamten Grek z mitów, który ukradł bogom tajemnicę życia. Orlando na pewno by pamiętał, jak on się nazywa. Jongleur zdążył już zetrzeć swoje rysunki i narysował jeszcze większe koło, w którym nakreślił kilka koncentrycznych falistych okręgów, tak że całość przypominała rozmytą tarczę strzelniczą. - Spójrzcie na to - powiedział. - Może istnieje więcej światów ukrytych w tym świecie jak w rosyjskiej lalce. I może tutaj rzeka nie pełni funkcji kanału, który je łączy, ale jest barierą między nimi. Dlatego kto wie, czy zamiast iść jej brzegiem - powiódł patykiem wzdłuż jednego z rzecznych kręgów aż do początku linii - co przyprowadziło nas do punktu wyjścia, nie powinniśmy raczej przejść na drugi brzeg, do następnego świata. - Pociągnął kreskę od jednego pierścienia przez falisty krąg rzeki do środka następnego pierścienia. - To miejsce wcale nie musi naśladować geometrii świata rzeczywistego. Ten, który uczynił siebie bogiem tego miejsca, nie wie zbyt wiele o prawdziwym świecie. Sam wpatrywała się w kręgi na ziemi. - Zaraz, to czyste skanerstwo. Popatrzcie tam! - Wskazała na drugi brzeg rzeki, za którym ciągnęły się łąki i niskie pagórki wciąż oblane pozbawionym kierunku światłem. - Na pewno byśmy zauważyli Renie, gdyby tam była, tak jak mówił!Xabbu. A poza tym ten twój system operacyjny nie ma chyba zbyt wiele wyobraźni, ponieważ tamten świat, jeśli rzeczywiście jest to inny świat, jest bardzo podobny do tego tutaj! Widząc uśmieszek zadowolenia na ustach Jongleura, poczuła ochotę, by go uderzyć. - Dziecko, to, że go widzisz, wcale jeszcze nie znaczy, że on tam jest naprawdę. - Jak to? - Istnieje wiele takich miejsc w sieci Graala, gdzie zbudowano tylko jedną stronę rzeki. Ci, którzy próbują się przeprawić na drugi brzeg, stwierdzają, że pomimo wysiłków nie są w stanie tego dokonać. Ale złudzenie drugiego brzegu pozostaje. Kto wie, gdzie byśmy się znaleźli, gdyby udało nam się przejść przez rzekę? Kto wie, co byśmy zobaczyli, gdybyśmy spojrzeli do tyłu w tym miejscu...? Zapadał zmierzch i druga strona rzeki utonęła w mroku. Sam była zbyt zmęczona i przygnębiona, by okazać zainteresowanie dyskusją dotyczącą kolejnej zagadki. Nawet jeśli Jongleur miał rację, nawet jeśli udałoby im się rozwiązać tę zagadkę i odnaleźć Renie, a nawet samego Innego, i tak byliby w środku pustki. Sam przypomniała sobie Innego, jego zimną obecność i to, w jaki sposób uczynił z zamrażarki dziurę w całkowitej nicości... Ciekawe, co teraz robią mama i tata? - pomyślała nagle. Przecież nie mogą siedzieć przez cały czas przy mnie w szpitalu. Coś podobnego do zazdrości ukłuło jej poczucie samotności. Może jedzą kolację i oglądają jakiś program w sieci. Mama woła babcię Kathe- rine... !Xabbu wciąż patrzył na rzekę. - Tam ktoś jest - powiedział bardzo spokojnie, ale Sam dobrze go już znała. - Gdzie? - Wyprostowała się i spojrzała uważnie na drugi brzeg pogrążony w mroku. - Nie widzę nikogo. - W trzcinach nad samą wodą. - Wstał. - To jest ludzka postać. Sam widziała jedynie ledwo dostrzegalny ruch trzcin, kołysanie ściany szarości. - Widzisz, kto to jest? - Starała się opanować podniecenie, gdyż właśnie zdała sobie sprawę, że równie dobrze może to być Renie, jak i Klement podobny do zombi. Mógł to być nawet Jecky Kęsek albo jedno z dziwnych stworzeń, które niedawno spotkali. Rzeczywiście coś wysuwało się z trzcin - coś, co miało postać i ruchy człowieka. Jej nadzieja żyła tylko do momentu, gdy!Xabbu ponownie przemówił bardzo smutnym głosem, za którym krył się ogromny ból. - To mężczyzna. Jeszcze przed chwilą był czujny, napięty jak cięciwa łuku, gotowy pobiec w dół do rzeki, a teraz patrzyła, jak jego ciało się rozluźnia. Potencjalne niebezpieczeństwo stało się dla niego mniej ważne niż utrata. Obcy uniósł ręce. - Nie uciekajcie! - zawołał. - Nie zniosę kolejnej nocy na tym zimnie! Kulał, a jego czarne spodnie i luźna koszula nosiły liczne ślady rozdarć i różowe plamy po spranej krwi. Sam pomyślała, że jeśli udaje, aby uśpić ich czujność, to robi to bardzo dobrze. Szedł przemoczony, zataczając się jak maratończyk na ostatnich metrach morderczego biegu.!Xabbu przyglądał mu się z dziwnym wyrazem twarzy, lecz nie wyglądał na przestraszonego. Obcy był mniej więcej normalnego wzrostu, ciało miał starsze od niej, a młodsze od Jongleura i był dobrze zbudowany. Nie licząc czarnych nastroszonych wąsów i mokrych włosów, był całkiem przystojny, w typie opalonego gwiazdora sieciowej opery mydlanej, jak uznała Sam, i sprawiał wrażenie osoby w szczytowej formie. - Och, pozwólcie mi ogrzać się przy waszym ognisku, proszę - powiedział błagalnie, pokonując ostatnie kilka metrów. Gdy żadne z nich nie odpowiedziało, rzucił się na ziemię tuż przy ognisku, drżąc. - Dzięki Bogu. Nie ma tu z czego zrobić tratwy. Ta, którą zrobiłem wcześniej, wciąż tonie. Poprzedniej nocy przemokłem i strasznie zmarzłem. Zobaczyłem wasze ognisko, ale nie mogłem się do niego zbliżyć. Szedłem za wami. Ach, Boże, to okropne puste miejsce. Sam zdziwiła się, gdy!Xabbu nie zaprosił obcego do ogniska. Spojrzała na niego, lecz Buszmen był nieobecny myślami. - Nie mamy zbyt wiele do zaoferowania - powiedziała. - Nie mamy nawet koca, którym mógłbyś się okryć, ale ogrzej się przy naszym ognisku. - Dziękuję, młoda damo. Jesteś bardzo miła. - Obcy próbował się uśmiechnąć, lecz udało mu się to tylko na chwilę, ponieważ zbyt mocno szczękał zębami. - Wyświadczacie mi przysługę, a Azador nie zapomina o przysługach. - Chodźmy nazbierać więcej drewna - odezwał się!Xabbu niespodziewanie i dotknął ramienia Sam. - Przyniesiemy tyle, żeby starczyło na całą noc. !Xabbu szedł tuż przy niej, prowadząc ją w kierunku grupy drzew, gdzie wcześniej zbierał suche gałęzie. - Nie oglądaj się - powiedział do niej szeptem. - Nie pamiętasz imienia Azador? - Teraz, kiedy o to zapytałeś, wydaje mi się... znajome. - Podróżował z Paulem Jonasem przez jakiś czas. A przedtem z Renie i ze mną. To on miał zapalniczkę - urządzenie dostępu. - O mój Boże! Nie ściemniasz? - Ledwo się powstrzymała, by nie spojrzeć do tyłu. - Ale co on tu robi? - Kto wie? Najważniejsze, że się nie zorientował, iż go rozpoznaliśmy. Bo, widzisz, on zna mnie tylko pod postacią pawiana. - I nie chcesz, żeby się dowiedział, kim jesteś? Więcej się dowiemy, jeśli będzie uważał nas za obcych. A przynajmniej łatwiej nam będzie się zorientować, kiedy będzie kłamał. -!Xabbu zmarszczył czoło. - Chociaż jest to dość skomplikowana sprawa, jak się nad tym zastanowić. Paul Jonas twierdził, że ten człowiek nazywa siebie ofiarą Bractwa Graala. Jeśli odkryje, kim jest Jongleur... - Pokręcił głową. - Ponadto wcześniej oboje z Renie używaliśmy naszych prawdziwych imion w jego obecności, dlatego nie możesz mnie tak nazywać. Ale, jeśli użyjesz fałszywego imienia, Jongleur zorientuje się, że coś jest nie tak. - Już mi się w głowie kręci od tego wszystkiego - powiedziała, gdy dochodzili do drzew. - Może po prostu powinniśmy go zabić.!Xabbu spojrzał na nią wyraźnie zaskoczony. - Żartowałam! - Sam, nie lubię takich żartów. -!Xabbu schylił się i zaczął zbierać gałęzie. - Posłuchaj - powiedziała z rękoma pełnymi suszu - to nie był zbyt miły żart, zgadzam się. Skoro jednak nie wolno nam wymawiać imienia Renie w jego obecności i nie możemy ujawnić twojego imienia ani mówić o tym, co się dzieje, to nasze poszukiwania będą przebiegały bardzo powoli. A co jest ważniejsze: oszukać tego człowieka czy odnaleźć Renie? !Xabbu skinął powoli głową. - Masz rację, Sam. Przekonajmy się, co Azador ma do powiedzenia. To normalne, że jesteśmy ciekawi, co go sprowadza do naszego ogniska. A potem spróbujemy się rozeznać w sytuacji. - Pewnie, że chcielibyście usłyszeć moją historię - rzekł Azador wylewnie. Gdyby nie jego napuchnięta kostka i obwisłe wąsy, które nadawały mu trochę wygląd zmokniętego psa, można by powiedzieć, że całkowicie wrócił do formy. - Jest pełna niebezpieczeństw, grozy, a nawet, muszę to przyznać, heroizmu. Chcielibyście wiedzieć, w jaki sposób Azador trafił do tego zapomnianego przez Boga i ludzi miejsca, prawda? Sam miała już wywrócić oczami, ale się powstrzymała i powiedziała tylko: - Tak. - A zatem wyjawię wam moją tajemnicę. - Przystojny przybysz pochylił się, uniósł brwi i rozejrzał się na boki jak dziecko wyznające sekret. - Azador śledził was od dłuższego czasu. Powstrzymała pragnienie spojrzenia na!Xabbu. - Naprawdę? - Od... Troi. - Azador wyprostował się i skrzyżował ramiona na piersi, jakby wykonał magiczną sztuczkę. - O czym... o czym ty mówisz? Uśmiechnął się uprzejmie. - Nie próbuj mnie nabierać, młoda damo. Chodziłem tu i ówdzie. Widziałem więcej w sieci niż ktokolwiek inny. Jesteście tutaj jedynymi ludźmi. Widziałem was na szczycie góry - tak, pamiętacie górę, prawda? Poznaję to po waszych oczach. Wiem, że jesteście tymi samymi ludźmi, których śledziłem od Troi. Sam próbowała ocenić sytuację. Czy znaleźli się w kłopotach? Czy ostrzeżenia!Xabbu nie miały już znaczenia? Spojrzała na Busz-mena, skupionego i czujnego, a potem na Jongleura, którego twarz pozostawała całkowicie nieodgadniona. - Dlaczego... miałbyś nas śledzić? To znaczy... skoro uważasz, że jesteśmy tymi, za których nas bierzesz. - Ponieważ byliście z człowiekiem o imieniu Ionas. Wiedziałem, że on nie powiedział mi o sobie wszystkiego, więc gdy zobaczyłem, jak prowadzi was i innych do świątyni w środku płonącego miasta, domyśliłem się, że szuka przejścia. Nie zapominajcie, że Azador zwiedził każdy kąt tej sieci! Bractwo Graala ścigało mnie wszędzie! Niektórzy nawet twierdzą, że jestem najodważniejszym człowiekiem we wszystkich tych światach. - Rozłożył ręce w geście pokory. - Sam nigdy bym się nie ośmielił tak powiedzieć. Jego głupota powoli niwelowała jej obawy, lecz zastanawiała się, czy aby nie o to mu chodzi. Boże, cała ta przygoda to jedno wielkie skanerstwo. Przypomina zabawy w Halloween odbywające się w ciemnym pokoju i trwające całymi miesiącami - tyle że przegrany zostaje zabity. - Dlaczego śledziłeś tego... Ionasa? - zapytał!Xabbu. - Ponieważ był moim przyjacielem. Wiedziałem, że napyta sobie biedy w tym trojańskim świecie. On nie przeszedł przez to, przez co ja przeszedłem, nie widział tylu rzeczy, ile ja widziałem. Chciałem mu pomóc... ochronić go. !Xabbu bardzo się starał, by nie okazywać niedowierzania. Sam chrząknęła. - A zatem poszedłeś za... tymi ludźmi... do świątyni? Azador się roześmiał. - Chcesz się bawisz w udawanie, młoda damo? Dobrze, ja nie mam nic do ukrycia. Tak, poszedłem do świątyni za Ionasem i... jego przyjaciółmi. Przez cały labirynt słyszałem, jak szli przede mną. Potem się zatrzymali i ja też, schowany w korytarzu za nimi, kiedy oni się kłócili. To była długa sprzeczka, a ja myślałem, że furtka jest zepsuta, że będą musieli zawrócić, aja razem z nimi, z powrotem do miasta, gdzie wyżynano ludzi jak zwierzęta. Ale przejście otworzyło się i przeszli przez nie, nie przestając się kłócić i krzyczeć. Odczekałem tyle, ile się dało, lecz bałem się, że przejście zaraz się zamknie, więc też przeszedłem. - Skoro Ionas był twoim przyjacielem, to dlaczego się ukrywałeś? Po twarzy Azadora przebiegł skurcz irytacji. - Ponieważ nie znałem towarzyszących mu ludzi. Aja mam wielu wrogów. - W porządku - powiedziała Sam. - Przeszedłeś i... co? - I znalazłem się w dziwnym miejscu. Najdziwniejszym, jakie tutaj widziałem. Słyszałem głosy na górze znajdującej się przede mną, więc zaczekałem, aż się oddalą, i dopiero ruszyłem za nimi. Powoli, bardzo powoli i bardzo cicho. Wy... czy może, jak wolicie, przyjaciele lonasa? - Uśmiechnął się zwycięsko, a przynajmniej tak to miało wyglądać. - Ludzie przede mną posuwali się bardzo wolno, ale ja zachowałem cierpliwość. Gdy już dotarliśmy na szczyt, znajdowali się daleko przede mną. I wtedy zobaczyłem olbrzyma. - Pokręcił głową autentycznie przestraszony. - Co za widok! W żadnym świecie nie widziałem czegoś takiego. Zobaczyłem też lonasa i innych bardzo blisko niego. Ale kiedy zacząłem do nich podchodzić, coś... coś się wydarzyło. - Zamknął oczy, zastanawiając się. - Wszystko się rozpadło, jakby ktoś rozbił szybę i kawałki szkła poleciały na wszystkie strony. Sam wyczuła jakieś poruszenie u swego boku. Spojrzała w tamtą stronę i zobaczyła, że Jongleur siada, wyprostowany. Widziała, jak napina się jego ciało. Cała sytuacja była bardzo dziwna, ale coś szczególnego przykuło jego uwagę. - A zatem wszystko się rozpadło - ponagliła Azadora. - Z tego, co potem się działo, niewiele już pamiętam - rzekł Azador. - Upadłem. Chyba uderzyłem się w głowę. - Pomasował podstawę czaszki. - Gdy się obudziłem, góra zniknęła, a mnie otaczała pustka - nic tylko szarość, jak we mgle, lecz bez góry i dołu. Od tamtej pory wciąż wędrowałem, ale nawet gdy już znalazłem nowy świat, nikogo w nim nie było. Azador był sam, nie licząc polujących istot. Aż zobaczyłem wasze ognisko. - Polujących istot? -!Xabbu rozgarnął ogień. - Co to takiego? - Nie widzieliście ich? Macie szczęście. - Azador poklepał się po piersi. - Na ich widok krew przestaje płynąć w żyłach. Potwory, duchy, kto wie? Polują na ludzi. Goniły mnie. Tylko rzeka mogła mnie przed nimi uchronić, dlatego zbudowałem tratwę. Wyraźnie zadowolony z tego, w jaki sposób przedstawił swoją dramatyczną opowieść, usiadł wygodnie i spojrzał z powagą w ogień. - No dobrze, pozwoliliśmy ci się ogrzać przy naszym ognisku - powiedziała Sam. - Czego jeszcze chcesz? - Podróżować dalej z wami - odparł szybko. - W kupie jest siła, a towarzystwo Azadora może wam się przydać. Potrafię chwytać zwierzynę w pułapki, umiem łowić ryby... - My nie jemy - zauważyła Sam. - ...Potrafię też zbudować tratwę bez pomocy narzędzi! - Która przecieka, jak sam zauważyłeś. - Spojrzała na!Xabbu rozbawiona i poirytowana jednocześnie. Czy to zbieg okoliczności sprowadzał do nich okropnych towarzyszy podróży? - Nie ma z nami Ionasa - rzekł!Xabbu. - Mogę powiedzieć z ręką na sercu, że nie spotkałem nikogo takiego w tym świecie. - Ach, wiedziałem, że nie ma go z wami, mimo iż zmieniliście twarze - odparł Azador pogodnie. - Ten Ionas był dzielny na swój sposób, to znaczy jak na Anglika. Nie milczałby i udawał, że jest kimś innym, gdyby stanął przed nim jego przyjaciel Azador. Ale jeśli zabłądził gdzieś w tym świecie, to ja go znajdę. Sam spojrzała na!Xabbu, który obserwował Jongleura - twarz starca znowu przypominała maskę. Gdy wreszcie!Xabbu skierował na nią swoje spojrzenie, dostrzegła w nim niepokój i niepewność, a przecież była to jedyna osoba, której mogła zaufać. W ostatniej chwili powstrzymała się, by nie zwrócić się do niego po imieniu. - W takim razie co robimy? !Xabbu spojrzał na Azadora, który uśmiechał się pewny siebie. - Nie wiem. -!Xabbu pokręcił głową. - Zdaje się, że dalej pójdziemy razem, Azadorze. Przynajmniej przez jakiś czas. Przybysz pogładził palcem wąsy. - Nie będziecie żałować. Obiecuję. Rozdział 20 Pistolet maszynowy SIEĆ/WIADOMOŚCI: Ekspert zaprzecza pojawieniu się tematów apokaliptycznych. [obraz: fragment Jak zabić swojego nauczyciela] KOM: Zdaniem etyka sieci Siana Kelly’ego, programy dla dzieci poszły zbyt daleko - zbyt daleko ku końcowi s’wiata. KELLY: To jest ogólny trend, zły trend. Tak wiele interaktywów dla dzieci - Nastoletni tłum, Blodger Park, Cios w plecy, a także ten program Jak zabić swojego nauczyciela - podejmuje tematy apokaliptyczne. Dzieci bardzo łatwo ulegają sugestiom, dlatego uważam, że tak częste pokazywanie samobójczych grup wyznaniowych jest nieodpowiedzialne i niebezpieczne. KOM: Przedstawiciele sieci zdecydowanie zaprzeczają istnieniu jakiejkolwiek zmowy między twórcami i producentami wyżej wymienionych programów. [obraz: Ruy Contreras-Simons, GCN)] CONTRERAS-SIMONS: Oczywis’cie, jest to pewien trend, ale na pewno nie jest sterowany przez kogokolwiek. Myślę, że po prostu wytworzył się taki klimat... Podróż do wnętrza gniazda była straszna. Zmutowani budowniczowie sieci nieśli całą czwórkę jak kawały mięsa, bo z pewnością takimi już ich widzieli. Paul próbował się opierać, lecz miał unieruchomione ręce, więc ostatecznie został przeciągnięty po ostrych kamieniach i otrzymał bolesne uderzenie w głowę zmutowaną łapą, która nie była ani dłonią, ani kopytem. Szczęście dopisało im jedynie w tym, że nie zostali związani. Lepkie kable pozostały na swoim miejscu, tworząc nici pajęczyny. Obce stworzenia musiały wypluć na swoje ofiary jakąś cuchnącą ciecz, by je uwolnić z pułapki. W otwartej części gniazda, do której ich wrzucono, znajdowało się kilkadziesiąt potworów, lecz Paulowi wydawało się - jego zmysły w ciemności były mocno przytępione - że słyszy także mamrotanie dochodzące z bocznych tuneli. W gnieździe nie panowała całkowita ciemność - coś paliło się albo tylko migotało w jednym z tuneli, dając odrobinę światła, która wystarczyła, by rozeznać się w sytuacji i przekonać, że nie ma co marzyć o ucieczce. Stworzenia nie były ludźmi. Wciąż musiał sobie o tym przypominać, by opanować strach i nie dać zgasnąć nadziei. Pająki-bizony wykazywały bardzo niski poziom organizacji i najwyraźniej miały w zwyczaju napadać na ofiary już unieruchomione albo wręcz martwe. Gdy T4b próbował się wyczołgać z gniazda, wepchnęły go brutalnie z powrotem, nie próbując przedsięwziąć jakichkolwiek innych kroków. Chociaż takie kroki nie były potrzebne: istoty przewyższały Paula i jego towarzyszy liczebnością co najmniej dziesięć razy, a każda z nich dysponowała siłą człowieka. Na nic zdawała się uważna obserwacja, dzięki której ustaliliby, czym w rzeczywistości są ich napastnicy i jaki może być słaby punkt. Były to po prostu przedziwne mutanty z tego symświata, prawdopodobnie wynik czyjegoś celowego działania albo okrutnego dowcipu, o czym mogło świadczyć ich podobieństwo do bizonów, które zabijano tysiącami dla skór i pozostawiano na prerii. Tak czy inaczej, były to duże szybkie istoty pozbawione, jak się wydawało, świadomości, i najwyraźniej żywiące się ludzkim mięsem. W tunelach, jak również w samym środku gniazda pod nogami wszędzie chrzęściły ludzkie kości. Jakby na potwierdzenie tego Paul położył dłoń na czymś ostrym. Pomacał ostrożnie, spodziewając się kolejnej kości szczękowej, lecz stwierdził, że jest to coś małego, kanciastego i twardego. Podniósł przedmiot, by mu się przyjrzeć w słabym świetle. Była to zardzewiała sprzączka od pasa, zgięta tak, jakby ktoś zerwał pas, nie od-piąwszy go wcześniej. Paul poczuł ucisk w żołądku. Nietrudno było sobie wyobrazić te dzikie owłosione istoty nie mogące się doczekać uczty z delikatnego mięsa. Paul poczuł dreszcz rozpaczy. Co mogli zrobić? Zaatakować potwory uzbrojeni w sprzączkę od paska? Albo chwycić za kość jak Samson i walnąć nią wroga? Nie jestem żadnym cholernym Sam-sonem, prawda? - Paul! - To był głos Florimel. - Jesteś tam? Krzyczałeś. Jesteś ranny? - Nie, tylko coś znalazłem - powiedział, próbując ukryć beznadzieję w głosie. Spojrzał w górę ukośnej ściany, gdzie poruszały się groteskowe postacie widoczne w półmroku, pewnie zajęte nakrywaniem do stołu. - Jakieś pomysły? Nie widział jej, lecz usłyszał jęk rezygnacji. - Nie. Ledwo się ruszam. Mocno się poobijałam, kiedy spadliśmy z wozu. - A jak pozostali? - Martine żyje, ale też chyba jest poobijana. Nie odzywa się i tylko mruczy coś pod nosem. A T4b... T4b się modli... - Modli się? - Zdziwiło go to, choć sam nie potrafił zaproponować niczego lepszego. - Tylu ich jest, a my jesteśmy wyczerpani. Paul, boję się. - Ja też. Zapadła nabrzmiała strachem cisza. Paul nie widział powodu, by nakłaniać ją do dalszej rozmowy. Co innego, gdyby mieli jakiś plan, a tak sytuacja była zbyt beznadziejna, by oddawać się czczym gadkom. Tak więc to ja mam coś zaproponować? A przecież nie prosiłem się, żeby przyjść do tej cholernej sieci. Tak przynajmniej mu się wydawało - wciąż nie pamiętał, ale trudno było sobie wyobrazić coś takiego: „Och, panie Jongleur, mogę zająć panu kilka chwil? Może by mnie pan zamknął w symulacji pierwszej wojny światowej i trochę potorturował?” Wciąż powracało to samo pytanie: dlaczego? Przecież jest nikim, zwykłym pracownikiem muzeum, absolwentem uniwersytetu, który ma mniejszą władzę niż wychowawca klasy czy sprzedawca. Jeśli wtrącał się w wychowanie córki Jongleura, dlaczego po prostu go nie zwolnili? Jeśli odkrył jakąś tajemnicę projektu Graal, co wydawało się całkiem prawdopodobne, dlaczego go nie zabili? Może nie chcieli zadawać sobie trudu aranżowania wypadku czy samobójstwa, choć wydawało się dziwne, że ludzie pokroju Felixa Jongleura poświęcają tyle uwagi komuś tak mało ważnemu. Nawet jeśli przyjąć, że symulacja pierwszej wojny światowej powstała wcześniej, to przecież Finch i Mullet, czy raczej Finney i Mudd, poświęcili mu bardzo dużo czasu i z uporem tropili go w całej sieci Graala. Dlaczego? Aż zadrżał na wspomnienie ucieczki z okopów, a gdy pomyślał, że jego obecna sytuacja bardzo przypomina tamte chwile, jeszcze bardziej się przeraził. Błoto, ciała, strzępy ludzi oraz ich sprzętów pod stopami... Nagle przyszło mu coś do głowy. Zaczął pełzać w dół nachylenia, macając ostrożnie drogę przed sobą. To było paskudne doświadczenie. W miarę jak posuwał się coraz niżej, znajdował coraz więcej ludzkich i zwierzęcych szczątków, do tego wiele z nich nie zostało całkowicie oczyszczonych z mięsa, jakby w czasie poprzednich uczt pajęcze potwory miały tyle pożywienia, że nie musiały ogryzać porcji do samej kości. Od razu pomyślał ze zgrozą, że pewnie i oni jeszcze żyją tylko dlatego, że szykowano ich na kolejną wielką ucztę. Bliżej dna dołu panował okropny smród, a po ziemi i resztkach jedzenia biegały małe stworzenia, które korzystały z hojności budowniczych pajęczyn. Co gorsza, pogrążał się w coraz większej ciemności, dlatego musiał macać każdy przedmiot, na który trafił, szukając czegoś, co mogłoby uratować życie jemu i jego towarzyszom. Gdy tak pełznął przez błoto i gnijące resztki, mimowolnie przypomniał sobie ostatnie chwile spędzone w symulacji pierwszej wojny światowej. Ava - Avialle - ukazała mu się także i tam, w trumnie niczym księżniczka wampir. „Przyjdź do nas”, powiedziała wtedy. Czy słowa te włożył jej w usta Inny, jak przypuszczała Martine? Czy Inny próbował sprowadzić ich na ratunek podobnie jak w baśni? Ale dlaczego? I jaką rolę odgrywała w tym wszystkim Ava? Dlaczego kontaktowała się z nim w tak dziwny sposób? Przesuwał palcami po tym przedmiocie już kilka sekund, zanim zorientował się, co znalazł. W pierwszej chwili odruchowo odrzucił go - bo skoro wyrzucił sprzączkę, to po co mu nadgniły pas? Kiedy jednak przesunął palcami do końca i dotknął dużego trójkątnego wybrzuszenia, serce niemal wyskoczyło mu z piersi. Miał nadzieję trafić na laskę lub w najlepszym razie nóż, coś, co wyrzuciły istoty, a co by zwiększyło ich szanse. Teraz wstrzymał oddech, gdy wysuwał pistolet z kabury. Przypominał rewolwer, jakie widział w starych westernach. Broń wydawała się zaskakująco ciężka, tylko tyle potrafił powiedzieć na podstawie dotyku - nie znał się na broni i nigdy nie podejrzewał, że kiedykolwiek mogłaby mu się przydać wiedza na temat starych czy nowoczesnych pistoletów. Naturalnie nikt, nawet najbardziej paranoidalny miłośnik broni, nie mółgłby sobie wyobrazić sytuacji takiej jak ta. Bardzo powoli, choć czuł w głowie naglące dudnienie pośpiechu, pociągnął i nacisnął na okrągły bębenek, aż ten wysunął się z lufy. Wytężył wzrok, lecz nic nie zobaczył. Palec, który wsunął w jedno z zagłębień, napotkał opór. Pozostałe sześć komór też było pełnych. Kule czy błoto? Potrzebował światła i czasu, żeby to zbadać, a przecież nie mógł liczyć na lepsze warunki. A nawet jeśli były to pociski, wciąż nie miał gwarancji, że nadają się do wystrzelenia. Zawahał się. Chciał iść dalej w dół, wiedziony impulsem hazar-dzisty, który odniósł pierwsze zwycięstwo. Może uda mu się znaleźć tyle broni, że starczy dla wszystkich z grupy. W końcu znajdują się w Dodge City - z pewnością wiele ofiar tych potworów było uzbrojonych. Może trafi na coś jeszcze lepszego. Nie spodziewał się znaleźć w tych błotnistych czeluściach karabinu maszynowego Gat-linga, ale może chociaż dubeltówkę. Paul umiał się nią posługiwać, ponieważ przeżył kilka weekendów w Staffordshire. Zanim zdobył się na odwagę, by wyznać, najpierw przed sobą, a potem Nilesowi, że nigdy więcej nie chce już wystawać na zimnym wrzosowisku w towarzystwie ludzi, dla których formą dobrej rozrywki jest upicie się i rozrywanie na strzępy małych ptaków, zmuszony był chodzić na polowanie z Nilesem i jego rodziną. Teraz jednak nie miałby nic przeciwko temu, żeby rozerwać na strzępy istoty kręcące się tam. w górze. Dubeltówka zupełnie by mu wystarczyła i bardzo poprawiła samopoczucie - nie musiałby pokładać całej nadziei w jednym pistolecie, który pewnie leżał tu, według standardów tego symświata, od lat... Myśl była kusząca, ale ostatecznie zdecydował, że nie wolno mu ryzykować. Oddalił się o jakieś pięćdziesiąt metrów od swoich towarzyszy, a jeśli napastnicy przyszli teraz po nich? W tej niemal zupełnej ciemności musiałby podejść bardzo blisko, żeby liczyć na celny strzał. Odwrócił się i ruszył z powrotem w górę, przeklinając, gdy ślizgał się na kościach i resztkach mięsa, które tak pracowicie wygrzebywał wcześniej. Jakby na potwierdzenie jego obaw ruch na krawędzi dołu się wzmógł. Zbierały się tam kolejne pająkowate istoty, syczące i gulgocące w podnieceniu. Paul usłyszał krzyk przestraszonej Mar-tine. Potknął się i przewrócił, zbyt odrętwiały i przerażony, żeby choć przekląć swoje szczęście, po czym ruszył pod górę na czworakach jak zwierzę, starając się trzymać rewolwer nad ziemią. - Idę do was! - zawołał. - Przygotujcie się do ucieczki! Dotarł do krawędzi dołu akurat w momencie, gdy włochate stwory wyciągały jedną z kobiet - było zbyt ciemno, by powiedzieć którą - podczas gdy jej towarzysze, dzielnie choć bezskutecznie, ciągnęli ją za ręce z powrotem do środka. Paul wdrapał się na samą górę i stanął u ich boku, tak że znalazł się zaledwie metr od najbliższego bizona-pająka. Zwierzę zwróciło w jego stronę zniekształconą twarz i spojrzało z ukosa na wroga, który pojawił się nieoczekiwanie. Zostawiwszy swoim towarzyszom zadanie przyciągnięcia Florimel na stół biesiadny, bizon-pająk wyciągnął w kierunku Paula okropnie długie ramiona. Paul uniósł pistolet i pociągnął za cyngiel. Kurek opadł. Nic się nie wydarzyło. Pokryta rogowymi łuskami łapa wyrżnęła go w głowę, a siła ciosu rzuciła Paula do tyłu. Pistolet wyleciał z ręki i upadł na ziemię w ciemność. Paul opadł na kolana, a niewyraźne światła i cienie zaczęły drżeć, jakby oglądał je pod wodą. Istota, która go uderzyła, zawahała się na moment, nie wiedząc, czy kontynuować atak, czy też pomóc kolegom w przygotowywaniu posiłku. Przez te kilka chwil Paul oprzytomniał trochę i popełzł za pistoletem. Podniósł go, przekonany, że i tak nie będzie miał z niego pożytku, wymierzył i jeszcze raz pociągnął za spust. Tym razem nastąpił wybuch niczym eksplozja bomby. Z lufy wysunął się jęzor płomienia, a jednocześnie zniekształcona głowa napastnika jakby zniknęła. Pozostałe istoty skoczyły do tyłu, skrzecząc jak przestraszone mewy, lecz on prawie tego nie słyszał z powodu bolesnego dzwonienia w uszach. - Biegnijcie! - Własny krzyk wydał mu się odległy, jakby płynął przez warstwy bawełny. - Szybko! Chwycił czyjąś rękę i pociągnął osobę, którą okazała się Martine. Zaraz po wybuchu napastnicy puścili Florimel, a teraz jeden z nich wyrósł tuż przed Paulem. Paul przyłożył lufę do środka jego tułowia i nieludzka postać zgięła się wpół i poleciała do tyłu, gdyż broń ponownie wystrzeliła. Istoty skakały po całym gnieździe, okazując coraz większy niepokój, lecz Paul potrafił się jedynie skupić na bezpośrednim niebezpieczeństwie. Założywszy, że pozostała dwójka idzie za nim, pociągnął Martine w kierunku tunelu, z którego sączyło się słabe światło. Liczył na to, że jego źródłem jest słońce. Gdy wchodzili do niskiego korytarza, musiał się schylić, dlatego nieoczekiwane uderzenie niemal pozbawiło go twarzy. Przerażony, pociągnął za spust, nie próbując nawet celować. Podejrzewał, że chyba nawet nie trafił napastnika, lecz sam błysk z lufy i wybuch prochu spowodowały, że istota wycofała się z piskiem w boczny tunel. Gdy przebyli kilka kolejnych metrów, jego serce przestało bić na moment. To nie było słońce. Tunel zmienił się w szeroką dziurę, na której środku znajdowało się palenisko. Wokół paleniska leżały poczerniałe czaszki zwierzęce i ludzkie, a także połupane kości. Znajdujące się tu potwory cofnęły się pod ścianę, zaskoczone nieoczekiwanym przybyciem więźniów, ale wydawało się, że zbierają w sobie odwagę do ataku. To nie słońce. Będziemy się błąkać po tych tunelach, aż nas otoczą albo skończą się nam naboje... Adrenalinowe odrętwienie nieco ustąpiło. Paul zorientował się, że dyszy, próbując złapać oddech, i że boli go nadgarstek od kopnięć pistoletu. Poczuł też, że stojąca za nim Martine szarpie go za ramię. - Nie ma sensu - powiedział. - To tylko... ich kuchnia. Nie ma słońca. - Idź dalej! - Starała się opanować drżenie głosu. - Idziemy w dobrym kierunku! Ruszaj! Liczył na to, że Martine wie, co mówi. Mała grupka uciekinierów ruszyła przed siebie przez żółtawe migocące światło. Paul zamachnął się pistoletem, zmuszając kilku kolejnych napastników do zejścia im z drogi. Jeden nie dał się jednak nabrać, więc Paul strzelił ponownie. Istota padła na ziemię, wijąc się i sycząc na środku tunelu, dlatego musieli obejść ją ostrożnie, przyciśnięci plecami do wilgotnej ściany. Z brzucha ofiary wypłynęły wnętrzności tak cuchnące, że Paul musiał wstrzymać oddech. Ile kul już wystrzeliłem? Zostały mi jeszcze jakieś? Szli dalej przed siebie, a czas stał się czymś trudnym do określenia. Kolejne odgałęzienia tuneli coraz bardziej się zwężały. Paul zaczął nabierać przekonania, że Martine się pomyliła, że za którymś z kolejnych zakrętów trafią na tunel tak niski, że będą musieli iść na czworakach, aż wreszcie drogę zagrodzi im ściana ziemi i nadejdzie koniec. Nie, to była wojna, pomyślał. Ze wszystkich stron dobiegało przeraźliwe wycie bizonów- pająków. Jego myśli rozpadały się na kawałki. Myśl tylko o tym, co jest przed tobą... przed tobą. - Skręć na prawo! - zawołała Martine. - Paul! Na prawo! Zawahał się na moment, ponieważ przez chwilę naprawdę nie wiedział, która strona jest która. Poczuł szarpnięcie Martine i pozwolił, by wepchnęła go do tunelu wijącego się w górę pośród popękanych i połupanych skał. - Widzę światło! - oznajmił podekscytowany. Jakieś sto metrów nad nimi pojawił się krążek bladego błękitu zmierzchu, lecz tym razem nie było to złudzenie ani palenisko. Widać było blade gwiazdy, prawdziwe, najprawdziwsze gwiazdy. Ich widok był równie miły jak widok twarzy starego przyjaciela. - Szybko! Odwrócił się, by pomóc Martine pokonać miejsce, w którym na środku tunelu wyrastał podobny do złamanego zęba kamień, i przez chwilę był przerażony, ponieważ za nią nie zobaczył już nikogo. Zaraz jednak pojawili się T4b i Florimel, gramolący się z trudem z niższego korytarza. - Idą za nami! - krzyknęła Florimel i zaczęła zasypywać tunel, z którego wyszli, by opóźnić pościg. - Całe tuziny! Paul nie mógł się wspinać stromym tunelem, posługując się tylko jedną ręką, więc wsunął pistolet do kieszeni porwanego i ubłoconego kombinezonu i ruszył przed siebie, zatrzymując się co kilka metrów, by pomóc Martine. Odgłosy pościgu stawały się coraz głośniejsze. W chwili gdy Paul poczuł pierwszy powiew powietrza z zewnątrz, rozległ się okrzyk Florimel, która informowała ich, że napastnicy dotarli już do ich tunelu. Paul chwycił się krawędzi dziury i podciągnął do góry, biorąc pierwszy głęboki oddech od dłuższego czasu. Pomógł przy wyjściu Martine i pozostałym i rozejrzał się pospiesznie, lecz to, co zobaczył, wcale go nie ucieszyło. Znajdowali się na środku skalistego zbocza, niemal całkowicie pozbawionego roślinności, tysiąc metrów nad dnem doliny, które już tonęło w wieczornym mroku. O wiele bliżej znajdował się szczyt grzbietu, lecz by tam dotrzeć, musieliby się wspinać po ostrych skałach i pokruszonych kamieniach. - Musimy iść w dół - wysapał, gdy razem z Martine wyciągali Florimel na powierzchnię. Zaraz za nią pojawił się T4b, który mrucząc pod nosem przerażony, gramolił się tak szybko, że omal nie zepchnął Florimel. - Są za mną! - wysapał T4b. - Prawie złapali mnie za nogi. - Idziemy - rzekł Paul. - Może nie będą nas ścigać na otwartym terenie. Sam w to nie wierzył, a jego nadzieja rozwiała się ostatecznie już kilkanaście metrów poniżej wylotu tunelu, gdzie dotarli, zsuwając się po zboczu. Gdy spojrzał w górę, zobaczył, że z dziury wylewa się cała horda pająków-bizonów. Stały, bełkocąc w podnieceniu, i rozglądały się jak typowi krótkowidze, aż wreszcie jeden dostrzegł Paula i pozostałych i podekscytowana banda ruszyła lawiną w dół jak termity, które wypełzły z rozłupanej kłody. Paul wyciągnął pistolet i wycelował w napastników. Siła odrzutu wystrzału prawie go przewróciła, tak że poleciał na T4b, niemal ściągając go w dół zbocza. Wprawdzie najbliższa nich istota cofnęła się po strzale, co wywołało chwilowe zamieszanie w szeregach nadbiegających osobników, jednak żaden z nich nie padł. Paul odwrócił się i pospieszył za pozostałymi. Był niemal przekonany, że nie ma już kul, a pistolet w dłoni bardzo mu przeszkadzał w zachowaniu równowagi na stromym zboczu. Nie mógł jednak znieść myśli, że miałby walczyć z tymi włochatymi potworami gołymi rękoma. Uznał więc, że nawet jeśli pistolet nie wystrzeli, będzie mógł zadać nim cios. Zanim mnie dostaną, rozwalę kilka tych paskudnych pysków. Nawet w jego głowie słowa te zabrzmiały jak najbardziej żałosny i patetyczny przykład junakerii. Teraz prowadziła ich Martine, lecz zamykający pochód Paul nie miał czasu na zastanawianie się, czy rozsądnie jest pozwolić, aby kierowała nimi niewidoma kobieta. Zbocze pokrywała głównie osuwająca się ziemia i luźne kamienie, mógł więc tylko się modlić, aby Martine ze swoimi niezwykłymi zdolnościami okazała się lepszą przewodniczką niż inni. Każdy zbyt szybki krok groził lawiną: Paul na przemian to chwytał się ramienia T4b, by utrzymać równowagę, to sam go podtrzymywał, gdy całe płaty luźnych kamieni usuwały się spod nóg nastolatka. Florimel była mocno poobijana i posuwała się powoli, mimo to łatwiej im było zgrać się z nią w trudnym marszu w dół, niż gdyby szli po płaskim terenie. Martine zatrzymywała się co kilka kroków i pomagała Niemce przejść na kolejny odcinek zbocza, gdzie podłoże było w miarę stabilne. Paul ani na chwilę nie odrywał wzroku od stoku do momentu, gdy z tyłu rozległo się przenikliwe skamlenie, które mogło być wyrazem strachu ich napastników. Dopiero wtedy się odwrócił. Kilka potworów, które zbytnio się rozpędziły na odcinku i tak już mocno obluzowanego przez Paula i jego towarzyszy osypiska, spowodowało obsunięcie się całej masy luźnych kamieni. Paul patrzył, jak ziemia zmieszana z kamieniami osuwa się spod ich nóg, a one lecą w dół bezwładnie razem z kamienną lawiną. Nadzieja Paula jednak trwała krótko, gdyż zorientował się, iż tylko kilku napastników upadło, a choć reszta musiała się zatrzymać i wspiąć nieco wyżej, by obejść osuwisko, to było to tylko chwilowe spowolnienie. Słońce całkiem się już schowało między rogami nagiego łańcucha gór po drugiej stronie rzecznego basenu. Z kanionu w dole wypełzły zimne cienie. Paul czuł niemal, jak serce zastyga mu w bezruchu. Nie uda nam się. Umrzemy w tym idiotycznym światku... Nagle gdzieś blisko, bardzo blisko rozległo się przerażające warczenie. Paul zatrzymał się natychmiast i błyskawicznie odwrócił: na skalnym występie tuż nad sobą ujrzał dwa ścigające ich stworzenia, które patrzyły na niego z otwartymi pyskami, śliniąc się w podnieceniu. Znalazły szybszą drogę wyżej na zboczu i okrążyły go. Bliżej stojący osobnik wychylił się za krawędź półki i podkurczył tylne nogi niczym ohydny owłosiony świerszcz. Paul zdążył jedynie wydać cichy okrzyk przerażenia, gdy napastnik odbił się i skoczył. Ku jego zaskoczeniu bestia nie skoczyła na niego. Wydawało się nawet, że w powietrzu zmieniła kierunek. Wylądowała ciężko na nogach, bezwładna jak worek mąki, osunęła się kilka metrów w dół zbocza i padła na ziemię bez ruchu. Druga skoczyła w momencie, gdy huk strzału, który zabił pierwszego napastnika, dotarł do uszu Paula. Skoczyła bardzo blisko, lądując tuż nad nim, po czym wyprostowała się na tylnych łapach i chwyciła Paula, gdy wtem coś świsnęło tuż obok ucha Paula jak trzask bicza i uderzyło we włochatą pierś bestii, obryzgując go krwią. Ktokolwiek strzelał, przeniósł ogień na dużą grupę pająków-bi-zonów stojących wyżej na zboczu. Kule odbijały się od skał, wyrzucając w górę fontanny ziemi, lecz równie wiele trafiło celu. Kilka chwil później część bestii koziołkowało w dół zbocza, a reszta wywracała oczami i wrzeszczała przerażona. - Na ziemię! Paul przesunął się niezgrabnie do przodu i pociągnął w dół T4b. Zdołał sięgnąć wzrokiem w bok na tyle daleko, by zobaczyć plecy leżącej Florimel. Mógł mieć tylko nadzieję, że nie została trafiona i że jest z nią Martine. Pościg i niemal pewny sukces w upolowaniu posiłku zamieniły się teraz w koszmar pająków- bizonów. Pozostałe przy życiu rzuciły się do bezładnej ucieczki w górę zbocza, pozostawiając w dole rannych i martwych. Niektóre ciała wciąż wiły się przeszywane zabłąkanymi kulami. Gdyby nie to, że był tak wyczerpany i przerażony, iż ledwo pamiętał, jak się nazywa, Paul z pewnością zaryczałby z radości. Padło jeszcze kilka strzałów wymierzonych w kierunku pozostałych przy życiu bestii, które wreszcie zniknęły między skałami wysoko w górze, i na zboczu zapadła cisza. - Co...? - wyrzuciła z siebie Florimel, dysząc. - Kto...? Paul czekał, ale nie padło żadne ostrzeżenie ani powitanie. Usiadł i rozejrzał się ostrożnie, próbując się zorientować, z której strony strzelano, lecz zobaczył tylko pogrążającą się w ciemności górę. - Nie wiem. Mam tylko nadzieję, że są po naszej stronie... - Tam - powiedziała Martine i pokazała ręką. Jakieś dwieście metrów poniżej, w pobliżu rumowiska głazów, widać było poruszające się światło. Ktoś machał latarnią, dając im znak. Był to błysk ledwo widoczny w promieniach gasnącego słońca, lecz Paulowi wydawało się, jakby nagle zajrzał do niebios. Osoba, która machała latarnią, była drobna, także długi obszerny płaszcz wydawał się dla niej za duży, a jej twarz niemal całkowicie zakrywały chusta i nasunięty głęboko na oczy kapelusz. Zdziwienie Paula wzmogło się jeszcze bardziej, gdy obca postać przemówiła kobiecym głosem. - Możecie się tu zatrzymać - powiedziała przeciągle. - W waszą stronę jest skierowanych kilka luf, więc jeśli nie potraficie uciekać przed kulami szybciej niż ci, którzy was gonili, to powiedzcie od razu, co tu porabiacie. - Co tu porabiamy? - Wyczerpana Florimel z trudem nad sobą panowała. - Uciekamy przed tamtymi potworami, które chciały nas zjeść! - To prawda - rzekł Paul. - Jesteśmy wdzięczni, że ich przegoniliście. - Zastanawiał się, co jeszcze mógłby powiedzieć, lecz wydawało mu się, że zaraz się przewróci z wyczerpania. - Nie strzelajcie. Mam trzymać łapy w górze? - Tylko tyle pamiętał z sieciowych westernów. Kobieta podeszła bliżej i podniosła latarnię, która teraz była jedynym źródłem światła na stoku. - Ani kroku dalej. Chcę się wam przyjrzeć. - Popatrzyła uważnie na Paula i jego towarzyszy, po czym odwróciła się i zawołała przez ramię: - Wyglądają na prawdziwe towarzystwo! Mniej więcej! Ktoś schowany za skałami odpowiedział, ale Paul niczego nie zrozumiał. Najwyraźniej jednak było to przyzwolenie, ponieważ kobieta dała im znak, aby podeszli bliżej. - Tylko nie próbujcie żadnych sztuczek - powiedziała, gdy Paul i pozostali zaczęli schodzić chwiejnym krokiem. - Chłopcy mają za sobą ciężki dzień, ale chętnie zabiją jeszcze kilku, jeśli zajdzie taka potrzeba. - Co zafenfen gada ta suka - mruknął T4b pod nosem. - Nie podoba mi się to. - Słyszałam. - Głos kobiety zabrzmiał o wiele chłodniej. Z obszernego rękawa wysunęła się blada dłoń z pistoletem, którego lufa skierowała się prosto w pierś T4b. - Chłopcze, nie potrzebuję Bil-ly’ego i Titusa, żeby się z tobą rozprawić. Sama cię położę! - Jezu! - wtrącił Paul. - On nie miał nic złego na myśli! To tylko głupi dzieciak. Przeproś, Javier. - Hej, co ty, sayee lo\ Co...? Martine chwyciła go za ramię i szarpnęła. - Przeproś, idioto. T4b przez chwilę jeszcze wpatrywał się w lufę małego pistoletu, po czym spuścił oczy. - Przepraszam. Zmęczony jestem. Tamte bestie chciały nas zjeść, kuma? Kobieta prychnęła. - Na przyszłość uważaj, co mówisz. Sama może i nie jestem damą, ale tam mamy kilka, a poza tym dzieciaki słuchają. - Przepraszamy - odezwał się Paul. - Myśleliśmy, że zostaniemy już na zawsze w tym ich gnieździe. Kobieta uniosła brwi. - Udało wam się uciec z ich gniazda? - zapytała. - No, no, to już coś. Moi ludzie chętnie posłuchają tej historii, jeśli jest prawdziwa. Paul usłyszał, jak T4b wciąga głęboko powietrze, i od razu zgromił go spojrzeniem. - Jest prawdziwa. Oczywiście nic by z tego nie wyszło, gdybyście nam nie pomogli. - Powiedz to Billy’emu i Titusowi, gdy już wejdziecie - odparła, wskazując na przejście między dwoma głazami. - To oni odwalili główną część roboty. Paul pochylił głowę i wszedł w jakieś ciemne miejsce wypełnione blaskiem drżących płomieni. Przez chwilę wydało mu się tak bardzo podobne do gniazda, że mimowolnie pomyślał, iż stali się ofiarami podstępu. - Annie też dobrze sobie poczyna ze strzelbą na bizony - odezwał się ktoś u jego boku. Paul obrócił głowę zaskoczony. - Strzela lepiej, niż tańczy. Nie daj sobie wmówić, że jest inaczej. Mężczyzna miał długie jasne włosy i twarz usianą piegami brudu, które później okazały się ziarenkami prochu. Za nim stali inni schowani w cieniu. - To jest Billy Dixon - powiedziała kobieta, gdy weszła do środka wraz z pozostałymi towarzyszami Paula. Pieczara wcinała się głęboko w zbocze, a jej wejście zasłaniały stare głazy. Paul stwierdził, że ludzie ci wybrali dobre miejsce na kryjówkę - zaledwie wąska szczelina między skałami pozwalała zobaczyć wieczorne niebo. - Spośród żyjących Billy najlepiej radzi sobie ze strzelbą Sharpsa. Przyzna to nawet mój mężczyzna. Dixon, mężczyzna o długich, nierównych jasnych wąsach i szerokiej twarzy pokrytej pierwszym poważnym zarostem, uśmiechnął się, lecz nic nie powiedział. - A ja jestem Annie Ladue - przedstawiła się, rozwiązując chustę. Była ładna, czy też byłaby z tym swoim ostrym podbródkiem i ciężko opadającymi powiekami, gdyby nie zepsute zęby i długa pozioma blizna na policzku. - Jeśli będziecie grzeczni, nie stanie się wam żadna krzywda. Titus! - zawołała przez ramię - co tam słychać na zewnątrz? - Spokój - odpowiedział ktoś niskim głosem. - Ani śladu po tych diabłach. Zostały tylko martwe. Gdzieś z wyższej półki między skałami, która pewnie pełniła funkcję punktu obserwacyjnego, zeskoczył wysoki czarnoskóry mężczyzna z długą strzelbą i wylądował ciężko obok nich. - A to jest Titus. To on zrobił sito z tego szakala, który chciał panu zafundować fryzurę i golenie, jakich byś pan długo nie zapomniał - powiedziała Annie. Paul wyciągnął rękę. - Dziękuję. Wszystkim wam jesteśmy wdzięczni. Titus uścisnął jego dłoń po chwili wahania. - Zrobiłbyś to samo dla mnie, prawda? Gdy coś takiego goni człowieka, kolor skóry nie ma znaczenia. Przez chwilę Paul patrzył na niego zdumiony, lecz zaraz uświadomił sobie, że znajdują się w Ameryce z dziewiętnastego wieku, gdzie różnice rasowe odgrywały jeszcze ogromne znaczenie. - Oczywiście - odparł. - Tyle że nie chcę już mieć do czynienia z bronią. Billy Dixon prychnął rozbawiony i wycofał się w głąb jaskini. Pozostali mieszkańcy kryjówki podchodzili powoli. Zgodnie z tym, co powiedziała Annie, było wśród nich dużo kobiet z dziećmi. Okazało się też, że nie licząc kilku starców, którzy przywlekli się, by popatrzeć na obcych i pogratulować strzelcom, Billy i Titus są jedynymi młodymi mężczyznami w grocie. - Cieszę się, że ci się podobało nasze przedstawienie, Henry - zwróciła się Annie do starca, którego znakiem szczególnym był całkowity brak zębów - bo teraz możesz chwycić za strzelbę i objąć pierwszą straż. Już chyba ostygła, tylko uważaj, żebyś nie uderzył o coś lufą. - Odwróciła się do Paula i pozostałych. - Przynajmniej będzie z niego jakiś pożytek, zanim się zaleje. Starzec roześmiał się i poszedł po strzelbę. Wydawało się, że Annie jest jednym z kilku przywódców grupy, jeśli nie jedynym. Zaintrygowało to Paula, ale nie rozproszyło jego zmęczenia. Adrenalina wróciła do normalnego poziomu, a resztki sił ulatywały z niego niczym powietrze z przebitej opony. - Chcecie coś zjeść? - zapytała Annie. - Nie mamy nic specjalnego, ale jest trochę fasoli i sucharów. Lepsze to niż nic. - Chyba przede wszystkim chcemy gdzieś usiąść - odparł Paul. - Położyć się - poprawiła go Martine. - Muszę się przespać. W takim razie chodźcie ze mną, kimniecie się za przepierzeniem, jak my to mówimy - powiedziała gospodyni. - Dzięki temu trzymamy z daleka młodych. Gdybyście spróbowali położyć się tutaj, razem ze wszystkimi, zaraz by was oblazły te małe szczury. Poszli zaimprowizowaną ścieżką między głazami, które zasłaniały wejście, aż dotarli do płaskiej skały o średnicy kilkunastu metrów. Leżały na niej skóry zwierzęce - bawole, jak się domyślał Paul - które wyglądały bardzo zachęcająco. Na krawędzi płaskiej skały siedział starzec, którego kobieta nazwała Henrym. Patrzył na zewnątrz przez szczelinę między dwoma długimi kamieniami, a obok niego stała strzelba oparta o głaz. - Ci ludzie potrzebują odpoczynku - zwróciła się do Annie niego. - A to znaczy, że będziesz miał ze mną do czynienia, jeśli usłyszę, że ich niepokoisz. Trzymaj więc swoją szczerbatą gębę na kłódkę. - Będę milczał jak grób - odparł starzec i otworzył szeroko oczy, udając strach. - W którym skończysz, jeśli mi podpadniesz - rzekła Annie, odchodząc. - Kładźcie się - powiedział Henry. - Pilnuję wszystkiego, a oczy mam o wiele lepsze niż zęby - dodał i zachichotał. - O Boże - jęknęła Florimel i opadła na najbliższą skórę. - Na żarty mu się zebrało. Paul na nic już nie zwracał uwagi. Jeszcze nie zdążył się położyć, a już poczuł, jak sen ciągnie go w dół, połyka go, jakby zaczął się zanurzać w skałę, która się roztopiła. Obudził się z bólem głowy i zaschniętym gardłem, a ze snu wyrwało go lekkie, lecz zdecydowane szturchnięcie w żebra. Gdy otworzył oczy, ujrzał nad sobą mężczyznę o imieniu Titus, którego afrykańska twarz o wystających kościach policzkowych nic nie wyrażała. - Zbierz swoich i chodź ze mną - powiedział, ponownie trącając delikatnie Paula w żebra czubkiem buta. - Wrócili inni i szef chce z wami pogadać. - Szef? - zapytał Paul zaspany. - Wrócili... skąd? - Z polowania. - Titus oparł się o skałę, czekając, aż wszyscy wstaną. - Chyba nie myślisz, że żywimy się tymi cholernymi szakalami, co? Idąc za długim i chudym Titusem, Paul wrócił myślami do swojej wizyty w epoce lodowej, do chwili podniecenia, jakie wtedy poczuł, gdy wrócili myśliwi. W obszernej grocie panowała gorączkowa krzątanina, a pomieszczenie rozświetlało niejedno, jak w chwili ich przybycia, lecz kilka ognisk - może rozpalono je po to, by lepiej widzieć, co dzieje się na zewnątrz twierdzy. - Która godzina? - zapytał Paul. - Nie wiem dokładnie, ale już rano - odparł Titus. - Spaliście jak zabici. - Tak. Titus poprowadził ich do innej dużej pieczary, do której, jak się domyślał Paul, udali się poprzedniego wieczoru towarzysze Titusa. Także i tutaj panował ruch, a wnętrze wypełniały zapach gotowanego mięsa oraz dym jeszcze gęstszy niż w poprzednim pomieszczeniu. Paul ujrzał trzech mężczyzn z długimi nożami zajętych rozbieraniem na części dość dużego cielaka. - Polowali na krowy? - Lepiej, żebyśmy my je dostali niż tamte szakale i ludzie-diab-ły - odparł Titus. - Ludzie-diabły? - spytała Florimel. - Kto to taki? Titus nic nie odpowiedział. Zatrzymał się tylko i wskazał brodą mężczyzn zajętych oprawianiem cielaka. - Idźcie. Pytał o was. Paul i jego towarzysze podeszli bliżej. Dobrze zbudowany mężczyzna z gęstymi wąsami i w zakurzonym cylindrze podniósł się ze swobodą lwa wynurzającego się z trawy. - Przywitałbym się - powiedział - ale jak widzicie, mam ręce we krwi po łokcie. Witam was jednak. Jestem Masterson, ale moi przyjaciele, a także kilku moich nieoficjalnych wrogów nazywają mnie Bat. - Bat Masterson? - Paul nie potrafił ukryć zaskoczenia. Nie powinno nikogo dziwić w takim miejscu spotkanie ze słynnymi postaciami, na pewno nie w tym sztucznym wszechświecie, ale jednak... - Słyszałeś o mnie, co? Mam nauczkę, żeby nie zadawać się z dziennikarzami. - Większość z tego, co o nim piszą, to kłamstwa - powiedziała Annie Ladue, wstając. Paul zorientował się, że po raz kolejny wziął ją za mężczyznę. Klepnęła czule swojego mężczyznę w siedzenie. - Ale muszę powiedzieć, że tylko połowa z tych kłamstw pochodzi z ust Bata. Wracaj do pracy, kobieto - odparł mężczyzna. - Mamy pół setki gąb do nakarmienia, co znaczy, że musimy kroić blisko kości. - Ponownie odwrócił się do Paula i pozostałych, lustrując ich wzrokiem od góry do dołu, wyraźnie zaintrygowany kombinezonami, które otrzymali w świecie Kunohary. - Czym się zajmujecie? Jesteście cyrkowcami? Wędrownymi aktorami? Będziecie mieli niezłą publiczność. Maluchy są trochę nieznośne po tylu dniach siedzenia tutaj. - Nie... nie jesteśmy cyrkowcami. - Paul powstrzymał uśmiech. Gdyby występowali w filmie, musieliby pewnie udawać, że tak jest. Cóż takiego mogliby zaprezentować? Oto niesamowity zagubiony człowiek! Podziwiajcie najbardziej ponurego nastolatka? - Jesteśmy zwykłymi ludźmi, choć przybywamy z daleka. Przejeżdżaliśmy tędy i zgubiliśmy się, a potem zaatakowały nas te... istoty. Dzięki umiejętności absorbowania anomalii przez system po raz kolejny gładko pokonali przeszkodę. Nikt już nie wracał do tematu ich dziwnych strojów. - Słyszałem o tym - rzekł Bat. - Słyszałem też, że udało się wam wyrwać z gniazda, co zasługuje na, niech mi panie wybaczą te słowa, cholerne uznanie. Jak tego dokonaliście? - Po prostu... znalazłem rewolwer - odparł Paul i wyjął ostrożnie broń z kieszeni. - Na szczęście miał tyle amunicji, że starczyło, żeby się wydostać na zewnątrz, choć z trudem. Zginęlibyśmy, gdyby nie twoi ludzie. - To gniazdo przysparza nam ciągle kłopotów - rzucił Bat, nie odrywając wzroku od pistoletu Paula. - W całej okolicy nie ma jednak lepszego miejsca do obrony, więc wybraliśmy mniejsze zło. - Skąd się wzięliście...? - zaczął Paul. - Przepraszam, że przerywam - powiedział Bat. - Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe. Czy pozwolisz, że zerknę na twój gnat? W pierwszej chwili Paul nic nie odpowiedział, wyczuwając napięcie w głosie Mastersona. - Nie dawaj - rzucił T4b zbyt głośnym szeptem i zaraz chrząknął, gdy Florimel stanęła mocno na jego stopie. - Oczywiście. - Paul podał mu broń zwróconą do niego rękojeścią, lecz Masterson wyjął najpierw z kieszeni kamizelki chusteczkę i dopiero wziął od niego pistolet. Podniósł go tak, by padło na niego światło sączące się przez szczelinę w ścianie groty. - Mówisz, że znalazłeś go w gnieździe? - zapytał jakby od niechcenia, lecz Paul wciąż wyczuwał w jego głosie coś niepokojącego. - Przysięgam. W błocie, tam, w dole, wśród zwierzęcych i... ludzkich kości. Był w pochwie. Bat westchnął. - Wolałbym, żebyś kłamał. To jest rewolwer Bena Thompsona. Trudno o lepszego człowieka i strzelca. Nie widziałem go od czasu, gdy wybuchło tamto piekło, ale miałem nadzieję, że przeżył i jest w którymś z obozów na górze. Skoro jednak twierdzisz, że znalazłeś pistolet w jednym z tych zapomnianych przez Boga gniazd... - Pokręcił głową - Tylko martwy Ben mógł pozwolić, żeby ktoś odebrał mu broń. - Oddał pistolet Paulowi. - Ty go znalazłeś, jest twój. - Szczerze mówiąc - rzekł Paul - wcześniej prawie nie miałem styczności z pistoletami i byłbym szczęśliwy, gdybym nigdy więcej nie musiał już żadnego używać. Zatrzymaj go, skoro należał do twojego przyjaciela. Bat Masterson uniósł ciemną brew. - Chciałbym wierzyć, że spełnią się twoje pacyfistyczne życzenia, ale nie wydaje mi się to prawdopodobne. Prędzej zabraknie nam kul niż kłopotów. - O jakie kłopoty chodzi? - spytała Florimel. Zbyt długo milczała, powstrzymując ciekawość. - Dlaczego są tu góry? Nigdy o nich nie słyszeliśmy. I co to za potwory? - A najważniejsze - wtrąciła Martine - jak dostać się do Do-dge City? Można tam dotrzeć z tego miejsca? W pierwszej chwili jej pytanie zdziwiło Paula, lecz zaraz przypomniał sobie, co powiedziała o odnalezieniu przejścia, którym mogliby się przedostać do Egiptu. Pytanie jej o wiele bardziej zdziwiło Mastersona, Annie i Titusa, którzy spojrzeli na nią wręcz z niedowierzaniem, choć Bat w końcu odezwał się, bardzo uprzejmie: - Bez urazy, moja pani, ale skąd wy się wzięliście? Dostać się do Dodge City? Równie dobrze moglibyście poprosić, żeby was wpuścili do saloonu w samym piekle! Już mniej niebezpiecznie byłoby, gdybyś rozebrała się do naga - wybacz mi to porównanie - i wpadła do najbliższego obozu Komanczów, wrzeszcząc: „Wszyscy Indianie to kłamcy i głupcy!” Titus zachichotał. - A to dobre. Annie okazała mniejsze rozbawienie. - Oni po prostu nie wiedzą. Nic są stąd. Powinniśmy się dowiedzieć, skąd przychodzą. Może tam się żyje lepiej. Bat się uśmiechnął. - Moja pani ma więcej rozsądku i lepsze maniery. Może wymienimy informacje... Zanim skończył zdanie, pojawił się długowłosy Billy Dixon. - Więzień jest coraz bardziej niespokojny - powiedział Billy. Cholera, może byś tu pomógł, Billy. Trochę się zagadałem. Bat podsunął mu nóż, lecz Dixon wyciągnął własny z pochwy na nodze, a zrobił to tak szybko, że wydawało się, iż wyczarował go z powietrza. - Mam swój. - Chodźcie rzucić okiem na małego czarodzieja, którego przywieźliśmy - rzekł Bat, dając znak Paulowi i jego towarzyszom. - Nie będę musiał dwa razy opowiadać. Poprowadził ich w głąb pieczary daleko od ogniska. Kolejnych kilku mężczyzn spojrzało na nich, gdy podeszli bliżej. Paul domyślał, się że to oni polowali razem z Mastersonem. - Ci ludzie zaatakowali nas w dzień, kiedy poruszyła się ziemia - powiedział Bat. - W powietrzu było tyle kurzu, że zauważyliśmy ich dopiero w ostatniej chwili. A potem od Long Branch nadjechał jeździec, krzycząc, że zbliża się grupa gotowych do wojny Czejenów. Zebraliśmy w kościele kobiety, dzieci i starców, a sami osiodłaliśmy konie i chwyciliśmy za broń. Niewiele było z tego pożytku. Przede wszystkim nigdy wcześniej nie widziałem takich Czejenów... - Zamilkł na moment. - Słyszę, że się zaczyna denerwować, Dave - powiedział, gdy jeden z mężczyzn wstał. Szczupły mężczyzna z twarzą zakrytą długimi bokobrodami wzruszył ramionami. - Ja bym go trochę przycisnął. Nie chce nic powiedzieć poza swoim imieniem. Chyba rzeczywiście tak się nazywa. Ciągle powtarza: „Ja Strach”. W kółko to samo... - Wielki Boże! - powiedziała Florimel, zataczając się. - Jak to możliwe? - Sukinsyn mnie zastrzelił! - warknął T4b. - To rzeczywiście jest Strach - wyszeptała Martine blada jak ściana. - Jestem tego pewna, chociaż już nie nosi syma Quan Li. Paul wlepił wzrok w swoich towarzyszy, a potem spojrzał na szczupłego mężczyznę, ubranego jedynie w przepaskę na biodra, rozciągniętego na ziemi z rękami i nogami mocno związanymi, posiniaczonego i pokrytego plamami zaschniętej krwi. Więzień spojrzał na nich, lecz nic nie wskazywało na to, by ich rozpoznał. Wyszczerzył zęby, gdy napiął ciało, próbując uwolnić się z więzów. Jego ciemna skóra i azjatycki krój oczu upodabniały go trochę do Indianina, lecz Paul wiedział, że zmysły Martine są niezawodne. Nigdy wcześniej nie spotkał tego przerażającego Stracha, ale słyszał o nim wystarczająco dużo, dlatego cofnął się o krok, mimo iż więzień był unieszkodliwiony. Więzień roześmiał się, widząc jego reakcję. - Ha! Ja zabić was wszystkich! Bat Masterson skrzyżował ramiona na piersi. - No, skoro ten tak bardzo wam się nie spodobał, to może przemyślicie swoje plany. Bo, widzicie, ten facet majakiś tysiąc kuzynów dokładnie takich samych jak on, którzy w tej chwili zabawiają się hucznie na Front Street w Dodge City. Rozdział 21 Pogromczyni wężów SIEĆ/SZTUKA: Większy X - śmierć geniusza czy tylko zwykła śmierć? [obraz: Coxwell Avenue, Toronto - miejsce zdarzenia] KOM: W świecie sztuki głośno o śmierci artysty wymuszonego zaangażowania Większego X, który zginął potrącony przez kierowcę w Toronto w Kanadzie. Kierowca zbiegł z miejsca wypadku. Komentujący to wydarzenie podzielili się na kilka obozów. Wielu uważa, że X odpowiedział na „samobójcze wyzwanie” innego artysty, znanego pod imieniem Nr 1, i sam zaaranżował swój śmiertelny „wypadek”, żeby udowodnić, że przyjął wyzwanie, a także by dać kolejny wyraz hołdu dla swojego ulubionego artysty TT Jensena. Inni sugerują, że to sam TT Jensen zaaranżował całe to wydarzenie, poirytowany kolejnymi dowodami atencji ze strony Większego X albo też (co byłoby jeszcze dziwniejsze) chcąc wyrazić wdzięczność za jego podziw. Jeszcze inni twierdzą, że być może to Nr 1 sprowokował wypadek, rozczarowany lym, że Większy X nie odpowiedział na forum publicznym na jego „samobójcze wyzwanie”. Są też i tacy, którzy odważnie twierdzą, iż śmierć X to po prostu zwykły wypadek - wypadek pieszego, który wchodzi nagle na jezdnię... Tak długo wpatrywała się w monitor, że zapadła w coś na podobieństwo snu. Kiedy więc rozległy się krzyki, zerwała się tak gwałtownie, że omal nie spadła z krzesła. Dulcie odruchowo zerknęła na łóżko dla pogrążonych w śpiączce, lecz Strach leżał wciąż w tej samej pozycji. Znowu większość dni spędzał w sieci. Powoli zaczynała się czuć, jakby czuwała przy zmarłym. W dole na ulicy rozległ się krzyk, przenikliwy, ale bez wątpienia męski - okrzyk bólu i wściekłości. Dulcie przeszła na drugi koniec strychu, czując mrowienie w nogach od zbyt długiego siedzenia bez ruchu, i uniosła róg zasłaniającej szczelnie okno zasłony. Na zewnątrz panowała ciemność, co zaskoczyło ją niemal tak samo jak krzyki. Jak to możliwe, że tak szybko nadeszła noc? W alei na dole dostrzegła ludzi, których ledwo widoczne postacie poruszały się w tańcu walki. Trzech lub czterech młodych ludzi walczyło, popychając się nawzajem i obchodząc dookoła. Bardziej przypominało to agresywną kłótnię niż walkę. Dulcie zbyt długo mieszkała na Manhattanie, by taki widok zdziwił ją lub zaniepokoił, a już na pewno nie zamierzała tracić czasu na zamartwianie się, czy komuś nie stanie się krzywda. Mężczyźni. Są zaprogramowani do takich rzeczy, czyż nie? Zupełnie jak te roboty konstrukcyjne. Idziesz do przodu, dopóki w coś nie uderzysz, wtedy odpychasz przeszkodę i zmuszasz ją do posłuszeństwa - chyba że ona odepchnie cię mocniej. Wróciła na drugą stronę pomieszczenia do szafki, przy której - powodowana nudą i potrzebą stworzenia odrobiny atmosfery domowej - w czasie oczekiwania na wyniki działania programu atakującego postawiła krzesło i zgromadziła wszystkie wyciskane opakowania, jak słodziki i tym podobne, dzięki czemu powstała tam strefa barku kawowego. Wsłuchując się w odgłosy kłótni, pomyślała po raz pierwszy, że nie ma pojęcia, w jaki sposób Strach zabezpieczył ich pomieszczenie. Nie sądziła, by pozostawił strych otwarty, szczególnie w takiej dzielnicy, lecz wydawało jej się też mało prawdopodobne, aby uciekł się do takich środków jak wykupienie prywatnej subskrypcji na system alarmowy połączony z komisariatem policji. Strach bez wątpienia nie należał do ludzi, którzy wzywaliby policję. Nie wyobrażała go też sobie, jak czeka, aż uratują go ludzie z prywatnej firmy czy choćby ludzie, których osobiście zebrał, jak tamci, którzy brali udział w ataku na Isla del Santuario. Tak naprawdę to w ogóle nie wyobrażała sobie Stracha czekającego na kogokolwiek. Należał do tego typu ludzi, którzy chcą zajmować się wszystkim sami. Tylko co mi to da, jeśli on będzie wędrował po wymyślonych krainach, kiedy niegrzeczni chłopcy wejdą przez okno. Kolejny krzyk - przekleństwo, które zdawało się płynąć wprost spod jej okna - sprawił, że aż drgnęła. Zanimbyś go obudziła, pomyślała, ktoś zdążyłby już poczęstować cię nożem. Odstawiła kawę i poszła do pokoju, który przeznaczył dla niej Strach. Przyklękła przy łóżku i wyciągnęła spod łóżka walizkę i teczkę. Zajęta wyjmowaniem kolejnych plastikowych elementów, uformowanych tak, by dało się je schować w rogach i kółkach walizki lub mających postać typowych przedmiotów przydatnych w czasie podróży (zestaw piór, budzik, który może się przydać w tych egzotycznych miejscach, które nie mają stałego połączenia z siecią, lokówka wielkości portmonetki), zaczęła analizować swój dziwny, pełen zmiennych nastrojów związek ze swoim pracodawcą. Teraz już wyraźnie dał jej do zrozumienia, że pociąga go fizycznie, ona zaś musiała przyznać, że on także jej się podoba. Wrócił w bardzo radosnym nastroju z ostatniej wyprawy w sieci, a ona ze zdumieniem zobaczyła, że jego nastrój bardzo szybko i jej się udzielił. Dlatego natychmiast zaczęła mu opowiadać o sukcesie, jaki odniosła w sprawie osobistych plików Jongleura. Pochwalił ją, śmiejąc się z jej podniecenia, i emanował tym dziwnym superaktywnym rozgorączkowaniem, jakie go czasem ogarniało, a ona przez moment zapragnęła go mieć tu i teraz, bez ceregieli, jak w kiepskiej książce papierowej, które jej matka zostawiała w różnych miejscach w domu, by oszczędzić sobie nudnej dyskusji z córką o seksie i miłości. Wybrała jednak złą porę, choć oboje przesuwali się po ogromnym pokoju niczym tancerze pogrążeni w dziwacznym tańcu. Strach, krzycząc, zadawał jej pytania i przygotowywał sobie kawę, a potem pojawiał się i znikał pod prysznicem. W tej chwili nie okazywał najmniejszego zainteresowania jej osobą, przynajmniej w sensie seksualnym, potrafił jedynie dzielić się z nią radością i podnieceniem wspólnie wykonanej pracy. Ale był z niej zadowolony, a to już coś. Po raz pierwszy od momentu przybycia do Sydney pokazała naprawdę, na co ją stać. Stojąc tak wtedy z włosami lśniącymi od wody, w szlafroku rozchylonym tak, że widać było mięśnie brzucha, powiedział, że dzięki jej osiągnięciu otrzymał ostatnie narzędzia, jakich potrzebował do przeprowadzenia decydującego uderzenia. Przez chwilę wpatrywała się w plastikowe przedmioty ułożone na tanim chodniku obok łóżka. Co to za decydujące uderzenie? Domyślała się, że zdobył kontrolę nad siecią VR swojego pracodawcy, co już samo w sobie było godnym podziwu osiągnięciem i mogło przynieść znaczne bogactwo. Chociaż nie rozumiała do końca, na czym to polegało. Czy będzie chciał kontynuować projekt Graal i zaproponuje nieśmiertelność zamożnym ludziom, przejmując zyski Fe-lixa Jongleura? Czy raczej, co wydaje się bardziej prawdopodobne, spróbuje sprzedać tajemnice swojego pracodawcy temu, kto zaproponuje najwięcej? A gdzie jest Jongleur? Czy spotkał go taki sam los jak Bolivara Atasca? Jeśli tak, to dlaczego nikt o tym nie słyszał? Bo przecież gdyby zmarł jeden z najbogatszych, najbardziej wpływowych ludzi na świecie, w newsnetach pojawiłyby się przynajmniej pogłoski na ten temat. Dulcie wzięła rączkę lokówki i wkręciła ją do obudowy budzika - działała powoli, ponieważ nie znała całego mechanizmu. Przed przyjazdem zastanawiała się, czy w ogóle brać z sobą broń - wciąż prześladowały ją koszmary z Cartageny - lecz nie potrafiła się pozbyć przyzwyczajeń pracującej kobiety, szczególnie pracującej w tym zawodzie. Oczywiście pistolet, którym zabiła specjalistę w Kolumbii, nigdy nie opuścił tego kraju. Strach zaproponował, że pomoże jej się go pozbyć, lecz ona czytała i oglądała wystarczająco dużo thrillerów, żeby wiedzieć, iż nie wolno powierzać nikomu obciążającego dowodu. Rozłożyła broń na części i, posługując się zmywaczem do paznokci, pozbyła się odcisków palców, a następnie wyrzuciła elementy do różnych kubłów na śmieci na peryferiach Cartageny. A zatem podejrzewasz, że mógłby cię zaszantażować, ale poszła-byś z nim do łóżka? Ciekawa metoda selekcyjna, Anwin. Tak trudno było jej określić własne uczucia. On był bardzo zmienny, bez wątpienia. Wciąż przeskakiwał z nastroju w nastrój. Ale czyż nie tego pragnęła? Już dawno temu uznała, że ani trochę nie pociągają jej faceci pracujący w reklamie na Long Island czy maklerzy podekscytowani pierwszą przejażdżką opancerzonym benzem. Anwin, przyznaj się, ty po prostu lubisz niegrzecznych chłopców. Co więcej, lubiła myśleć o sobie, że sama jest równie zła jak oni, choć może w bardziej dyskretny sposób. Kiedy jednak człowiek przenosił się na peryferie seksu, chodziło o większe zmiany niż tylko zmianę scenerii. Wtedy ma się... jeszcze bardziej dziwaczny wybór. Jezu, Dulcie, po prostu spodobał ci się facet, ale nic z tego nie wyszło. Wrócisz do Nowego Jorku i poużalasz się trochę nad sobą, siedząc nad drinkiem i oglądając netsoapy - gorsze rzeczy mogą się przytrafić człowiekowi. Naprawdę uważasz, że to dobry materiał na długodystansowca? Musiała przyznać, że nie wyobraża sobie, aby mieszkali dłużej w tym samym mieście, a co dopiero chodzili razem kupować zasłony. Ale czy to źle? Podniecał ją. Wciąż o nim myślała, balansując między fascynacją a czymś silniejszym i bardziej niebezpiecznym niż irytacja czy niechęć, czymś bliższym nienawiści lub strachowi. I co z tego? Masz, czego chciałaś - złego faceta. Jest bardziej niebezpieczny niż większość złych facetów i to cię przeraża. Ale przecież nie możesz chodzić po wysoko zawieszonej linie i wciąż posługiwać się siatką, bo nie ma to sensu, prawda? A zatem jego maniery są trochę dziwne. Facet jest międzynarodowym przestępcą. Przynajmniej nie jest nudny. Jej dłonie poruszały się automatycznie, lecz to nie miało znaczenia. Poszczególne modele różniły się nieco od siebie, lecz jeśli wcześniej złożyło się kilka plastikowych pistoletów, potem można było to robić z zamkniętymi oczami. Wstała i usiadła na łóżku, wytrząsając z buteleczki po witaminach ceramiczne kule, które potem wsunęła do magazynka. Klik, klik, klik... Dzieci, ośmioraczki układane we wspólnej kołysce. Dzieci, pistolety, światy wirtualne, starcy udający egipskich bogów - jej myśli bez wątpienia są bardzo pomieszane. Anwin, potrzebny ci urlop. Długi urlop. Zastanawiała się jeszcze przez chwilę, a potem wróciła do głównego pomieszczenia strychu. Głośne kłótnie na ulicy ustały. Gdy wyjrzała przez okno, nikogo już nie zobaczyła. Schowała pistolet na środkowej półce szafki pod serwetkami. A może potrzebuję jakiegoś podniecającego wydarzenia? Czegoś dużego. Christabel stała ze szklanką w ręku. Drugą dłoń położyła na kurku, lecz nie odważyła się go odkręcić, chociaż czuła ogromne pragnienie. Była zła na siebie za to, że chce jej się pić, za to, że wstała, żeby się napić. Teraz musiała stać w ciemnej łazience jak przestraszona mysz i słuchać, jak rodzice kłócą się w pokoju obok. - ...już zaszło za daleko, Mikę. Nie mogę cię zmusić, żebyś wrócił ze mną, ale nie zamierzam siedzieć tu z Christabel i narażać ją na niebezpieczeństwo. U mojej mamy będziemy bezpieczne. - Jezu Chryste, Kay! - Głos taty był tak głośny i pełen cierpienia, że omal nie wypuściła szklanki na twardą posadzkę łazienki. - Nie widzisz, co tu się dzieje?! - Widzę. I każdy, kto miałby choć trochę rozsądku, wiedziałby, że to nie jest miejsce dla dziewczynki. Mikę, pozwoliłeś, żeby ktoś wycelował w nią pistolet! W naszą córkę! Przez długą chwilę nikt się nie odzywał. Christabel zamierzała odstawić szklankę, bo strasznie bolało ją już ramię, ale wciąż stała nieruchomo, jakby brała udział w jakiejś strasznej grze Nie Żyjesz. Wreszcie odezwał się tato. Jego głos był cichy i straszny jednocześnie. Nigdy wcześniej nie słyszała, by wściekał się w ten sposób - miała ochotę uciec na sam dźwięk jego głosu. - Wiesz, nigdy wcześniej nie powiedziałaś mi niczego równie przykrego. Myślisz, że nie męczą mnie koszmary tamtego wieczoru? Ja jej nie zabrałem z sobą na spotkanie z Ramseyem. To ty puściłaś ją samą do toalety. Co miałem robić? - Przepraszam. Nie powinnam była tego mówić. - Mama wciąż się gniewała. - Ale tak się boję, Mikę. Ja... nawet nie potrafię opisać tego, jak się czuję. Po prostu chcę zabrać stąd naszą córeczkę i to zrobię. Chłopca też wezmę. To, że jest biedny, nie znaczy jeszcze, że jest gorszym dzieckiem i nie zasługuje na opiekę. - Kaylene, czy ty mnie wreszcie posłuchasz? Gdybym wiedział, że istnieje takie miejsce, gdzie byłybyście bezpieczniejsze, sam bym was tam wysłał. Na miłość boską, musisz w to uwierzyć! Jestem tutaj tylko dlatego, że Yacoubian sądził, iż może się pozbyć zwykłych funkcjonariuszy. Gdyby nie Ron, nigdy byś już o mnie nie usłyszała. Co do tego nie mam wątpliwości. - I myślisz, że to mi poprawi humor? - Nie! Ale bez względu na to, czy opowieść Sellarsa jest prawdziwa, jedno ci mogę powiedzieć: sądząc po tym, w jaki sposób zostałem zatrzymany i jak zachowywał się generał - wszystko to śmierdzi. To było zwykłe porwanie, które nie miało nic wspólnego z jakimkolwiek regulaminem. Ron i Ramsey samą swoją obecnością tam uratowali mi życie. - I co? A co będzie, jeśli oni dalej będą mnie szukać? I tym razem nie będą nawet próbowali zachowywać pozorów - przyjdą nocą w przebraniu włamywaczy. Nie uważasz, że zechcą sprawdzić takie miejsce jak dom matki mojej żony? A jeśli mnie tam nie znajdą, to może uznają ciebie i Christabel za bardzo pożyteczne zakładniczki? To nie jest zabawa w podchody. Co może zrobić twoja matka? Napuścić na nich kota? Albo wezwie ten cholerny komitet parkingowy przyczep mieszkalnych, który zawsze nasyła na dzieciaki jeżdżące na skimboardach? - No, dobrze. Mikę. To wcale nie jest zabawne. - Pewnie, że nie jest. Miałaś rację, Kay. To jest straszne. Ale teraz mam was przynajmniej blisko siebie i mogę was obronić. Możemy podróżować dalej, a Sellars potrafi zadbać o to, żeby nikt nie zwracał na nas uwagi. Jeśli zatrzymacie się gdzieś, choćby to było miejsce nie tak oczywiste jak dom twojej matki, wciąż będziemy się zamartwiać, czy was nie znaleźli. - Mówisz tak, jakbyś wierzył w całą tę... konspirację. W całe to szaleństwo. - A ty nie wierzysz? W takim razie wyjaśnij mi sprawę Sellarsa. Wyjaśnij mi postępowanie Sellarsa, jego hotelowy pokoik i zachowanie jego goryli przypominających nazistowskich ciężarowców. Christabel stała nieruchomo już tak długo, że wydawało jej się, iż zaraz zacznie krzyczeć, jeśli nie postawi gdzieś szklanki. Przesunęła ramię odrobinę w kierunku zlewu, szukając jakiegoś płaskiego miejsca. - Nie potrafię tego wyjaśnić, Mikę, i nawet nie będę próbowała. Chcę tylko, żeby moje dziecko było bezpieczne i jak najdalej od tego... szaleństwa. - Ja też chcę, by tak się stało, jak tylko to będzie możliwe. Lecz jedynym rozwiązaniem, jakie przychodzi mi do... Szklanka się przechyliła. Christabel chwyciła ją, lecz naczynie wysunęło się jej z palców i spadło na podłogę z takim hukiem, jakby to był wybuch w filmie w sieci. Chwilę później oślepiło ją światło i w drzwiach łazienki stanął ojciec tak ogromny i rozgniewany, że Christabel cofnęła się o krok, niestety tak niezręcznie, że zaczęła opadać w tył. Ojciec skoczył do przodu i chwycił ją za ramię. Nie upadła, ale zapiszczała, gdy zacisnął mocno dłoń na jej ręce. - O mój Boże, co ty wyrabiasz? Ach! Jezu! Ile szkła! - Mikę, co się dzieje? - Christabel zbiła szklankę. Jezu, kawał wielkości noża do steków wbił mi się w stopę! - Kochanie, co się stało? - Mama wzięła ją na ręce i zaniosła do pokoju, w którym wcześniej kłócili się z tatą. - Miałaś zły sen? - Posprzątam szkło - powiedział tato z łazienki. - I amputuję sobie stopę, żeby uratować nogę. Nie zwracajcie na mnie uwagi. - Wciąż był zagniewany, lecz Christabel trochę się uspokoiła - nie był to ten rodzaj rozwodowego gniewu, który słyszała wcześniej. - Ja tylko... chciało mi się pić. A potem usłyszałam was... - Nie chciała nic mówić, lecz wciąż wierzyła trochę w to, że jeśli powie mamie, to coś się stanie i znowu wszystko będzie dobrze. - Usłyszałam, jak się kłócicie, i się przestraszyłam. - Och, kochanie, rozumiem. - Mama przytuliła ją i pocałowała w głowę. - Rozumiem. Ale już jest wszystko dobrze. Po prostu zastanawiamy się z tatusiem, co robić dalej. Czasem dorośli się kłócą. - A potem się rozwodzą. - Czy tego się bałaś? Och, kochanie, nie bierz tego aż tak poważnie. To tylko sprzeczka. Głos mamy wciąż był jednak ochrypły i nie powiedziała: „Tatuś i ja nigdy się nie rozwiedziemy”. Christabel przytuliła się mocniej, żałując, że zachciało jej się pić. Wciąż rozmawiali w pokoju, ale spokojniej. Christabel leżała w łóżku oddzielona kawałkiem wolnej przestrzeni podobnym do małej doliny od Cho-Cho, który leżał na swoim łóżku owinięty szczelnie przykryciem niczym mumia egipska. Próbowała oddychać powoli, zgodnie ze wskazówkami mamy, lecz wciąż chciało jej się płakać, dlatego jej oddech był zbyt głośny i urywany. - Zamknij się, mu’chita - powiedział Cho-Cho głosem stłumionym poduszką, którą przykrył twarz. - Ludzie próbują spać. Zignorowała go. Co on może wiedzieć? On nie ma mamy ani taty, którzy się kłócą i chcą się rozwieść. To nie przez niego wszyscy się gniewali, tylko przez nią. Mimo iż było jej strasznie smutno, była jednocześnie trochę odważna. - Zwariować można - rzekł Cho-Cho i zsunął się nagle z łóżka, ściągając nakrycia, tak że obleczony prześcieradłem materac został nagle odsłonięty niczym kanapka z lodem, z której zdjęto górę. - Nie można spać z tym mierda. - Gdy opadły z niego koce, ruszył do łazienki. Był chudy tylko w podkoszulku i bieliźnie. - Gdzie idziesz? Nie wolno ci tam wchodzić. Nawet na nią nie spojrzał i nie zamknął za sobą drzwi. Christabel przykryła głowę kocem, gdy zaczął sikać. Gdy ucichł szum spuszczanej wody, zapadła cisza, która trwała długą chwilę. Gdy wreszcie wystawiła głowę, chłopiec siedział na łóżku i wpatrywał się w nią ogromnymi ciemnymi oczami. - A ty co, boisz się, że porwą cię jakieś potwory? Christabel wcześniej spotkała już prawdziwego potwora, uśmiechającego się mężczyznę o oczach podobnych do małych gwoździ. Nie musiała odpowiadać temu podłemu chłopcu. - Śpij - powiedział po chwili. - Nie masz się czego bać. Słowa te wydały jej się tak niesprawiedliwe, że nie potrafiła się już dłużej powstrzymywać. - Co ty tam wiesz! - Wiem, że takim ricas jak ty nigdy nie dzieje się nic złego. - Uśmiechał się drwiąco, lecz nie wyglądał na szczęśliwego. - I co się może stać? Powiem ci, co się ze mną stanie, chcesz? Gdy to wszystko się skończy, wrócisz do jakiegoś ładniutkiego domku, a mały Cho-Cho wyląduje w obozie pracy. Bo twój tato jest miły, ale los otros, ci mogą mnie po prostu wyprowadzić i zastrzelić. - Do jakiego obozu? - Wiedziała przecież co nieco o obozach - jej przyjaciółka Ophelia była na obozie, gdzie zajmowała się różnymi artystycznymi projektami i jadła kanapki. Cho-Cho machnął ręką. - W Cross City. Tam wsadzili mojego tio. Musiał kopać i co tylko. Dawali im chleb z czymś, co przypominało małe bichos. Christabel przyłożyła dłoń do ust. - Powiedziałeś brzydkie słowo. - Co? - Zastanawiał się przez chwilę, a potem się roześmiał, odsłaniając zepsute zęby. - Bichos? To znaczy robaki. - Znowu się roześmiał. - A ty myślałaś, że powiedziałem bajbus, co? Wstrzymała oddech. - Bo tak powiedziałeś! Chłopiec położył się na wznak ze wzrokiem utkwionym w sufit. Teraz widziała tylko czubek nosa wystający zza poduszki. - Coś ci powiem, nie mam zamiaru czekać. Jak tylko się trafi okazja, Cho-Cho znika. - Chcesz... chcesz uciec? Przecież pan Sellars... on cię potrzebuje! Nie rozumiała tego - wydawało jej się, że to jest właśnie taka niegodziwość, o jakiej czasem mówiono w kościele, nie w szkółce niedzielnej, ale w dużej sali z ławkami i oknem ze szkła, na którym jest namalowany Jezus. Chce uciec od tego biednego staruszka? Jej mama też by się zmartwiła, uświadomiła sobie Christabel. Mama ciągle na niego narzekała, ale w rzeczywistości lubiła zmuszać go do kąpieli, do tego, żeby nosił czyste ubranie, lubiła dawać mu dodatkowe porcje jedzenia. Chłopiec wydał odgłos, który ledwo usłyszała - może ponownie się uśmiechnął. - Myślałem, że będą z tego jakieś efectivo, jakaś forsa, ale widzę, że to jest tylko banda wariatów, którzy odgrywają jakieś szpiegowskie mierda. Tak, mały Cho-Cho niedługo... odejdzie... I nic już więcej nie powiedział. Christabel leżała blisko niego, usiłując usłyszeć, co mówią rodzice, i zastanawiała się, jak to możliwe, że świat nagle stał się taki dziwny. Wyrysowała na blacie dozownikiem śmietanki w proszku tyle hieroglifów, że powstała z nich bezcukrowa edycja Księgi zmarłych. Tak długo słuchała cichego syku i szumu kosztownego łóżka swojego pracodawcy, które nieustannie korygowało swoją pozycję, że wydawało jej się, iż zaraz zacznie krzyczeć. Miała do dyspozycji tysiąc kanałów sieciowych, lecz nie znalazła niczego, co by ją zainteresowało. Dulcie czuła, że powinna się położyć, ale wiedziała też, że upłynęłoby dużo czasu, zanimby zasnęła. Włożyła lekki deszczowiec i wystukała sekwencję blokady drzwi wejściowych. Gdy rozległ się cichy zgrzyt mechanizmu, zawahała się i wróciła do szafki po dopiero co złożony pistolet. Zbliżała się północ, a strome ulice Redfern lśniły od deszczu, chociaż w tym momencie niebo było czyste. W dole ulicy z klubu la-mentacyjnego wychodzili ludzie, rozmawiając głośno. W większości nastolatki, biali i Azjaci ubrani w stroje pogrzebowe, obszerne czarne spadochrony i kaptury fellachów. Szła za największą grupą, słuchając, jak ich głosy odbijają się od ścian budynków niczym piski podnieconych nietoperzy. Przekomarzali się w języku, który był chyba mieszaniną angielskiego i aborygeńskiego dialektu. Dulcie pamiętała czasy, gdy tak jak teraz stawała na ulicy w Soho czy Village obok grupy młodych ludzi i potrafiła odczytać znaczenie każdego ich słowa, każdego gestu i elementu ubrania. Teraz nie była nawet pewna, czy to przedstawiciele subsubkultury małorolnych czy też obojętnych. Wiedziała jedynie, że preferują organiczne halucynogeny, głośną powolną muzykę i wybielają sobie skórę. Wszystko to wydaje się takie ważne, gdy się jest młodym, pomyślała. Człowiek chce się koniecznie oznaczyć, żeby inni wiedzieli, kim jest. W prawdziwym życiu ludzie powinni mieć czytniki identyfikacyjne takie same jak w symach VR, wtedy zamiast zawracać sobie głowę znakowaniem twarzy i ozdabianiem ciała, wystarczyłoby wyświetlić krótką wiadomość: „Lubię koty i niewolnictwo, nie słucham żadnej muzyki, która powstała wcześniej niż przed sześcioma miesiącami, i mszczę się na ojcu, robiąc sobie za dużo podskórnych tatuaży”. A w moim wypadku brzmiałoby to tak: „Mszczę się na matce, robiąc różne rzeczy, którymi i tak by się nie przejęła, nawet gdyby o nich wiedziała”. Chyba brzmi to bez sensu. Ogarniało ją przygnębienie. Przegapiona chwila zbliżenia się do Stracha - z powodu niewłaściwego czasu albo czegoś innego - sprawiła, że spontaniczne, trochę niebezpieczne wydarzenie zamieniło się w koszmarną listę rzeczy, które powinna lub nie powinna robić. Problem polegał na tym, że mimo iż podobała jej się taka gra - emocjonalne wzloty i upadki, straszenie i głaskanie na przemian - to jego zbyt długie zaloty, jeśli w ogóle miały to być zaloty, coraz słabiej na nią oddziaływały. Coraz bardziej czuła, że aż tak bardzo go nie lubi. Prawda jest taka, że nie powiedział ani słowa. Wplątał mnie w jakąś dużą aferę szpiegostwa przemysłowego, mamiąc dość mglistymi obietnicami. Wprawdzie płaci mi przyzwoicie, ale to nic wielkiego, bo wydaje się, że odkrył kopalnię złota. Nie mam żadnych gwarancji. A jeśli coś pójdzie nie tak - nie powierzyłabym mu swojego pistoletu. Dlaczego więc mam mu pozwalać, żeby trzymał mnie tu w ciemnościach w obcym kraju? Nie wiem nawet, jakie mają kary za takie przestępstwa w Australii. Co on mi jeszcze powiedział takiego, jakby obiecywał nie wiadomo co: „Chcesz być boginią, Dulcie”? Co miał na myśli, nieśmiertelność w sieci Graala? No cóż, kto wie? Właściwie na razie nie zaoferował mi niczego poza sobą, co brzmi nieźle, ale mnie nie zadowala. Nie mnie. Tłum szybko się przerzedzał - jedni zostawali na przystankach autobusowych, inni zatrzymywali taksówki. Wracamy z apres-Jihad party, pomyślała i uśmiechnęła się pod nosem, obserwując młodzieńców w czarnych turbanach, którzy upychali się do taksówki. A potem nagle uświadomiła sobie, że szeroka i ciemna ulica, jeszcze kilka chwil wcześniej rozbrzmiewająca głosami, teraz niemal opustoszała. Gdzie ja jestem? To by dopiero było, gdybym tak się zgubiła w środku nocy. Uliczne napisy nie były specjalnie pomocne, a ona nie zabrała z sobą wtyku-t, dlatego nie mogła nawet sprawdzić mapy. Trochę zła na siebie, ale niezbyt zmartwiona - w końcu po ulicach chodzili jeszcze inni ludzie, nawet pary - ruszyła z powrotem, starając się iść tą samą drogą, którą przyszła. Stare domy z żelaznymi balkonami ustawione jeden obok drugiego przypominały twarze patrzące na nią z dezaprobatą. Poklepała się po kieszeni płaszcza, dodając sobie odwagi. Przynajmniej była uzbrojona. Trzej czarnoskórzy mężczyźni obserwowali ją, jak zbliża się do rogu, na którym stali, i choć żaden się nie poruszył i nie odezwał choćby słowem - a najmłodszy nawet posłał jej słodki uśmiech, gdy ich mijała - odruchowo przyspieszyła kroku zaraz po tym, jak skręciła w pogrążoną w ciemności boczną ulicę. Wydaje się, że wciąż znajdujemy się w ich cieniu, pomyślała. Mężczyźni, wciąż wyrastają przed tobą, zasłaniają światło i nic nie można na to poradzić. Jest tak, ponieważ w taki sposób od lat kształtowało się społeczeństwo, chociaż może ma to swoje korzenie w prehistorii - może jest tak, ponieważ oni byli silniejsi już na początku? W jej umyśle pojawiło się nagle nazwisko Felixa Jongleura, klasyczny przykład drapieżnego starca. Jego dziwny plik zatytułowany Ushabti najwyraźniej był czymś w rodzaju ostatniej woli i testamentu - dramatyczny przekaz jeśli-to-oglądasz-to-znaczy-że-ja-już-nie-żyję starannie przygotowany dla spadkobiercy, który - jak widać - się nie pojawił. Co by na to powiedzieli jego prawdziwi następcy, gdyby ostatecznie przestał się trzymać kurczowo życia? Czy byliby zdumieni tak samo jak ona? Mężczyźni i ich sekrety. Stanowią część ich mocy, czy nie tak? Tak trudno nakłonić ich, aby zaczęli mówić o ważnych sprawach, jakby się bali. że ktoś chce im ukraść duszę. Strach był kolejnym przykładem - klasycznym przykładem. Bo co o nim wiedziała? Oczywiście biorąc pod uwagę rzeczy, którymi się zajmował, nie spodziewała się znaleźć zbyt dużo, gdy spróbowała odkryć jego przeszłość, ale nie sądziła, że będzie tego aż tak mało - być może za jego sprawą. Nigdzie, w żadnych międzynarodowych bankach informacji ani w bankach dotyczących przestępców nie było nawet dziury w kształcie Stracha, niczego. Był Australijczykiem i wśród przodków miał przedstawicieli ras, sądząc po jego wyglądzie, co pasuje do opisu milionów ludzi. Skąd pochodził? Jak była jego historia? Z pewnością interesująca. Jongleur miał tajemnice. Wszyscy potężni mężczyźni mieli tajemnice. A zatem co takiego ukrywał John Morę Dread? Usłyszała ten odgłos, zanim dostrzegła ciemniejszą plamę na chodniku przed kolejną przecznicą - przypominało to ciche gardłowe prychanie, jakby kot wymiotował kulką z sierści. Zwolniła, nie spuszczając wzroku z ciemnej plamy, która dopiero po kilku krokach przybrała postać mężczyzny stojącego nad klęczącą kobietą. Początkowo Dulcie sądziła, że mężczyzna przytrzymuje głowę kobiecie, która wymiotuje po zbyt długiej wizycie w jednym z barów czy klubów. Gdy jednak zeszła na jezdnię, by ich ominąć, zobaczyła, że mężczyzna pcha ją w dół, w stronę chodnika. Płowowłosy mężczyzna zerknął na nią i w jednej chwili dokonał oceny sytuacji, uznając, że Dulcie mu nie zagraża, co ją rozwścieczyło, chociaż się bała. Ponownie skierował swoją uwagę na kobietę i powiedział coś do niej głośno w języku, który przypominał jakiś język słowiański, a kobieta odpowiedziała mu. szlochając. Dulcie przypomniała sobie, jak Strach opowiadał jej o tym. ilu imigrantów przybyło do Redfern po klęskach, jakie przeszły przez zielony pas Ukrainy. Gdy mówił o tym, wyczuła w jego głosie irytację, którą wtedy wzięła za rasistowskie uprzedzenie wobec białej rasy. Dopiero później się zorientowała, że była raczej dowodem czegoś innego - niepokoju spowodowanego zmianami, jakie zachodziły w dawnym sąsiedztwie. Kobieta usiłowała nieporadnie wstać, a z rozciętej wargi kapała jej krew. Mężczyzna pchał jej głowę w dół, zaciskając szeroką szczękę z zawziętością - typowa scena, jaką można by zobaczyć na placu zabaw. Coś w całej tej sytuacji podrażniło jej nerwy uśpione długim pobytem na Manhattanie. Zrobiwszy jeszcze kilka kroków, Dulcie zatrzymała się i powiedział: - Zostaw ją. Mężczyzna zerknął na nią z ukosa, po czym odwrócił się do kobiety i pchnął ją mocno, tak że wreszcie się poddała i opadła na ręce i kolana. - Zostaw ją, powiedziałam. - Też chcesz dostać? - Mówił z akcentem, lecz wystarczająco wyraźnie. - Pozwól jej wstać. Jeśli to twoja dziewczyna, to nie powinieneś jej traktować w taki sposób. Jeśli nie, to za dwadzieścia sekund będzie tu policja i dobierze ci się do dupy. - Nie - jęknęła kobieta. Mężczyzna wciąż trzymał ogromną dłoń na jej głowie, ona zaś patrzyła spomiędzy jego palców jak zbity pies. - Nie, okay. Jest okay. On mi nie robić krzywdy. - Chrzanisz. Rozciął ci wargę. Twarz mężczyzny, która do tej pory wyrażała rozbawienie, teraz zaczęła emanować czymś naprawdę groźnym. Pchnął kobietę po raz kolejny tak niespodziewanie, że przewróciła się do rynsztoka, po czym odwrócił się do Dulcie. - Ty też chcesz? To chodź tu. Płomień, który przez cały dzień palił się w niej, buchnął jeszcze mocniej. Wyciągnęła pistolet z kieszeni płaszcza i wymierzyła w mężczyznę gotowa do strzału. - Nie, to ty chodź do mnie, dupku. - Zadrżała podniecona, czując moc płynącą w górę ramienia, jakby z jej palców miała wyskoczyć błyskawica. - Na kolana, no już. - Zobaczyła, jak mężczyzna otwiera usta zdumiony, i poczuła jeszcze większe podniecenie. Tak samo muszą się czuć ci baptyści, pogromcy wężów, kiedy ściskają w dłoni wijącą się żywą śmierć. - Ty... ty zwariowała! - Mężczyzna zaczął się cofać, usiłując zachować groźny wyraz twarzy. Kobieta skulona w rynsztoku zakryła głowę dłońmi, pochlipując. Kusiło ją, żeby oddać strzał, żeby sukinsyn poczuł pęd powietrza kuli przelatującej tuż przy jego twarzy, ale pamiętała, że nie przetestowała broni, i nie wiedziała, jaki może mieć rozrzut. Źle wymierzę i odstrzelę mu ucho, pomyślała. Albo jeszcze gorzej? I co z tego? Natychmiast jednak z mroków jej myśli wynurzyła się twarz kolumbijskiego fachowca od programów Celestina - brązowe oczy, szeroko otwarte przerażeniem jak u rannego psa, chociaż w rzeczywistości nie widziała strachu na jego prawdziwej twarzy, ponieważ w chwili gdy strzelała do niego, był podłączony do sieci. Młody Rosjanin odwrócił się i ruszył przed siebie szybkim krokiem, ledwo powstrzymując się przed biegiem. Zanim Dulcie zdążyła podejść, by pomóc kobiecie wstać, ta dźwignęła się na nogi, po czym - rzuciwszy Dulcie spojrzenie przestraszonego królika, pobiegła za swoim towarzyszem. Zostawiła na chodniku buty na wysokich obcasach. Dulcie wciąż oddychała trochę zbyt szybko i drżała z podniecenia. Wreszcie znalazła drogę, która prowadziła na jej ulicę. Chodzi o władzę, tak? - pomyślała. Daje się im całą władzę, pozwala zachować wszystkie tajemnice, a oni mogą cię zgnieść. Bez jakiegoś kompensatora ta gra jest nie fair. Tak więc co ukrywa Strach? Tylko konta w banku szwajcarskim? Materiały do szantażu jakichś ludzi z Graala? Przypomniała sobie małą skrzynkę w jego systemie, wsunięte pod łóżko pudełko zawierające nieprzyzwoite tajemnice chłopca, o którym nie wie siostra ani mama. Potrafię się dowiedzieć, co to jest, prawda? Jeśli wiem, jak dobrać się do Korporacji J, to na pewno będę umiała zajrzeć do skrytki w domowym systemie Stracha. Zajrzę tak, że nawet się nie zorientuje. A wtedy dla odmiany ja będę miała coś na niego. Ciekawe, co powie na to? Domyślała się, że by mu się to nie spodobało, ale w tej chwili w jej żyłach śpiewały strach, wściekłość i zwycięstwo, więc się tym nie przejmowała. Rozdział 22 Morę very Bush SIEĆ/STYL ŻYCIA: Decyzją burmistrza śmierć jest wykroczeniem. [obraz: Ladley Burn High Street] KOM: Burmistrz Ladley Burn, malowniczej wioski w Cheshire w Anglii, oznajmił, że każdy, kto umrze w granicach jego jurysdykcji, popełni wykroczenie. To, co wydaje się iście donkiszotowską próbą powstrzymania śmierci, jest w rzeczywistości bardzo pragmatycznym posunięciem, które ma ocalić miejscowy cmentarz z trzynastego wieku. Plac cmentarny jest już niemal wypełniony, a nieliczne jeszcze wolne działki stały się obiektem walki mieszkańców wioski. [obraz: burmistrz Beekin przed wejściem na dziedziniec kościelny] BEEKIN: To proste. Jeśli umierasz w Ladley Burn, łamiesz prawo, a za karę musisz być pochowany gdzie indziej. Gdzie? A to już chyba nie nasza sprawa, prawda? Zdezorientowana i zniechęcona Renie usiadła na brzegu czarnej wody, która wciąż jeszcze falowała po zniknięciu Czarującego Drzewa. Kamienna Dziewczyna odsunęła się nieco od niej przestraszona siłą jej gniewu. - Wracaj - powiedziała Renie. - Przepraszam. Nie powinnam była krzyczeć. Chodź do mnie, proszę. - Przez ciebie Czarujące Drzewo odeszło - rzekła Kamienna Dziewczyna. - To się nigdy przedtem nie zdarzyło. Renie westchnęła. - Co ono ci powiedziało? Mogę spytać? Słyszałam coś o Końcu i jakiejś dziecięcej rymowance... Kamienna Dziewczyna spojrzała na nią zaintrygowana. - Powiedziałaś, że drzewo zabrało ci brata. - Trudno... trudno to wyjaśnić. Ale nie, nie drzewo. - Nagle przyszło jej coś do głowy. Nie wierzyła, że uda jej się czegoś dowiedzieć, ale uznała, że warto spróbować. - Czy znasz kogoś o imieniu Stephen? Mały chłopiec...? - Stephen? - powtórzyła Kamienna Dziewczyna i zachichotała. - Jakie śmieszne imię! - A więc nie słyszałaś - rzekła Renie. - Jezu, co ja takiego zrobiłam? Co to za wariactwo? - Spuściła głowę i po raz pierwszy od dłuższego czasu zrobiło jej się chłodno. - Co jeszcze powiedziało ci Czarujące Drzewo? Jej przewodniczka sposępniała. - Że jest źle. Że Koniec podchodzi coraz bliżej, aż w końcu nie będzie dokąd pójść. Że razem z innymi ludźmi powinnam pójść do studni, bo na końcu tylko ona zostanie. - Do studni? Co to takiego? Kamienna Dziewczyna zmarszczyła gliniane brwi. - To takie miejsce podobne do tego, tyle że o wiele większe. Za rzeką, za rzeką i za rzeką. Miejsce, gdzie czasem przychodzi Pani i przemawia do ludzi. - Pani? - Renie poczuła dreszcz na karku - wiedziała, co to może być za Pani. - Przychodzi do tej studni i...? - I mówi ludziom to, co myśli Jeden. - Kamienna Dziewczyna pokręciła głową. - Tylko że już tego nie robi. Od czasu gdy pojawił się Koniec - dodała i wstała. - Muszę iść. Czarujące Drzewo powiedziało, że muszę iść do studni, więc ruszam. - Spojrzała na Renie. - Chcesz iść ze mną? Nie mogę. Muszę czekać na przyjaciół. - Renie czuła, że wydarzenia prześlizgują się jej przez palce. - Tylko że nawet nie wiem, gdzie jestem. Jak mam wrócić do miejsca, w którym byłam, zanim mnie znalazłaś? Kamienna Dziewczyna spojrzała na nią z ukosa. - A skąd przyszłaś? Renie spróbowała jak najlepiej opisać pagórkowate łąki i widoczne w oddali wzgórza półprzezroczystego krajobrazu. Wspomnienia tamtego miejsca przypominały odległy sen. - To pewnie było za Wzgórzami Odwilży w Daleko - uznała dziewczyna. - Ale teraz nic tam już pewnie nie ma. Koniec dotarł tam, jeszcze gdy szukałam Czarującego Drzewa. Dlatego pewnie w niektórych miejscach już było pusto, tak jak mówiłaś. A ona była pewna, że znalazła miejsce, które staje się coraz bardziej prawdziwe! Renie poczuła gwałtowne ukłucie niepokoju o!Xabbu i Fredericks. A jeśli oni nie znaleźli przejścia przez rzekę? Musi ich odnaleźć. Tylko jak to zrobisz? Będziesz chodzić w kółko po tych dziwnych miejscach, aż wszystko dookoła wyparuje? I co ci z tego przyjdzie? A co innego mogła zrobić? Iść za postacią z bajki w jeszcze większe szaleństwo? Niepotrzebnie dałam się ponieść emocjom. Dlaczego choć raz nie trzymałam gęby na kłódkę? Może gdybym była milsza, wyciągnęłabym z tego czegoś jakieś przydatne informacje. Powinna była pamiętać, jak to było ze Stephenem, jak zamykał się w sobie, gdy próbowała krzyczeć na niego i go łajać. System operacyjny bardzo przypominał dziecko, a ona co zrobiła? Potraktowała go jak rozgniewany rodzic. I to niezbyt bystry rozgniewany rodzic. - Mówiłaś, że co powiedziało ci... drzewo? Że masz iść do studni i że zmierzają do niej też wszyscy inni ludzie? Kamienna Dziewczyna skinęła głową. Wciąż stała na skraju lasu. A jeśli Stephen jest tutaj naprawdę? - pomyślała Renie. Jeśli znajduje się wśród tych wysłanych do studni? Jeśli wreszcie mogłabym go odnaleźć, dotrzeć do niego... dotknąć go? Nadeszła decydująca chwila. Renie była wyczerpana, lecz nie mogła odkładać tej decyzji. Dziewczynka miała zamiar odejść z nią lub bez niej. Czy porzuciła!Xabbu i innych, czy też zaprzepaściła okazję odnalezienia Stephena? I po co wszystkie te lata studiów? Jak podjąć decyzję w takiej sytuacji - żadnych faktów, żadnej logiki, żadnych prawdziwych informacji...? Z bólem pomyślała o!Xabbu, który, była pewna, szukał jej tak samo jak ona jego. Ale był też Stephen, jej piękny promienny mały mężczyzna, tak jej bliski jak własne dziecko, teraz w szpitalnym łóżku - skóra i kości, zupełnie jak porzucony latawiec. Była taka obolała wewnątrz, taka bezradna i nieszczęśliwa. Tutaj w sieci jestem tylko żywym mózgiem. Mózgiem przepełnionym smutkiem... Kamienna Dziewczyna potarła stopą o ziemię, kołysząc się lekko. Pewnie takie czekanie było dla niej trudne, a może nawet bolesne, w sytuacji, gdy Czarujące Drzewo powiedziało jej, co ma robić. - Ja już muszę... - Wiem - przerwała jej Renie. Zaczerpnęła głęboko powietrza. - Idę. Idę z tobą. Nie mam wyboru, powtarzała w myślach, a jednocześnie czuła, jakby dopuściła się zdrady. Możliwe, że!Xabbu i pozostali nigdy nie wydostali się z tamtej szarej... cokolwiek to było. A może zostali przeniesieni do innej części sieci albo nawet... Nawet nie chciała o tym myśleć. Mogłabym szukać ich w nieskończoność. A to może być ostatnia okazja znalezienia Stephena. Oczywiście mogę tylko zakładać, że będę umiała mu jakoś pomóc, nawet jeśli go znajdę, pomyślała z goryczą. Biorąc pod uwagę, że nie potrafię nawet sama wydostać się z sieci, to duży optymizm. - Gniewasz się na mnie? - zapytała Kamienna Dziewczyna. - Co? - Dopiero teraz Renie zorientowała się, że od dłuższego czasu idą w milczeniu. Przypomniała sobie nagle, jak czuje się ktoś, kto przebywa w towarzystwie zagniewanego dorosłego, przypuszczając, że sam jest przyczyną tego gniewu, i zaraz się zawstydziła. Jeszcze przed śmiercią matki ojciec miewał okresy ponurego milczenia. - Nie, Nie! Zamyśliłam się tylko. - Spojrzała na migocące drzewa, które wciąż je otaczały, na liczne liściaste tunele odchodzące w głąb lasu. - A właściwie to gdzie jesteśmy? To znaczy, czy to miejsce ma jakąś nazwę? Może nazywa się Czarujące Drzewo albo jakoś tak? - Czarujące Drzewo nie jest miejscem, to rzecz. - Na twarzy Kamiennej Dziewczyny malował się ten sam co zawsze wyraz zdumienia, którego nie była w stanie zmienić nawet nieskończona ignorancja Renie. - Może być w różnych miejscach. Dlatego musiałyśmy go poszukać. - I... gdzie je znalazłyśmy? - Tutaj. Już ci mówiłam, ono zawsze jest w lesie. - A dokąd idziemy? Kamienna Dziewczyna zastanawiała się przez chwilę. - Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że musimy iść przez Morę Very Bush, a może nawet i przez Long Done Bridge. Tam trudno jest przejść. - Przejść...? - Na drugą stronę rzeki, głupia. - Przewodniczka Renie zmarszczyła brwi. - Mam nadzieję, że nie będziemy musiały iść przez Dżinner Bad House. Tam jest naprawdę strasznie. Morę Very Bush i Dżinner Bad House. Chodzi o... Mulberry Bush i Gingerbread House, domyśliła się Renie. Pomału zaczynała się orientować. - Dlaczego tam jest tak strasznie? Kamienna Dziewczyna przyłożyła dłoń do ust. - Nie chcę o tym mówić i nie chcemy tak iść. Tam jest dużo tenikowie i dżinnerowie, bardzo dużo. Tenikowie i dżinnerowie. Z jakiegoś powodu nazwy te utkwiły w pamięci Renie, lecz w przeciwieństwie do nazw miejsc, które wydawały się zniekształconymi wersjami prawdziwych nazw, jak London Bridge, nie potrafiła ich rozszyfrować. Ale spotkawszy już wymienione istoty, równie mocno jak jej towarzyszka pragnęła uniknąć miejsca zwanego Dżinner Bad House. - A tenikowie, co to za stworzenia? Równie okropne jak dżinnerowie? - Gorsze! - Dziewczynka potrząsnęła ramionami, udając strach. - Są bardzo wyłupiaste. Mają za dużo oczu. - Aha. To wyjaśnia wszystko. Dobrze, skoro więc czeka nas długa podróż, dlaczego się nie zatrzymamy i nie prześpimy? Jestem zmęczona, a ty, przepraszam, że się tak wyrażę, powinnaś być już dawno w łóżku. Teraz mina dziewczynki wyrażała wstręt. - Chcesz spać w lesie? To głupi pomysł. - Dobrze, już dobrze - odparła Renie. - Ty jesteś szefową. W takim razie jak długo mamy iść, żebyśmy mogły wreszcie się przespać? - Dopóki nie znajdziemy mostu, głupia. Słusznie mnie objechała, skomentowała w myślach Renie. Ogromny księżyc podobny do latającego spodka wciąż wisiał wysoko na niebie, nie spiesząc się z zejściem nad horyzont, a one zanurzały się coraz głębiej w las. Renie wiedziała, że idą coraz głębiej w las, ponieważ drzewa stawały się coraz wyższe. Mimo iż upłynęło dużo czasu od chwili, gdy zostawiły za sobą czarne jezioro i drzemiące na jego brzegu drzewo, Renie miała nieodparte wrażenie, że ktoś ją obserwuje, choć nie potrafiła powiedzieć, czy to mali niewidoczni mieszkańcy lasu, czy też ktoś większy, podobny do boga. Szczególnie czujne wydawały się polanki, nad którymi konary wyginały się niczym łuki katedry i które migotały czarodziejskimi światełkami zupełnie jak rozgwieżdżone niebo. Niesamowite kresków-kowe piękno scenerii nie pozwalało jednak pozbyć się strachu, jaki towarzyszy komuś, kto podróżuje przez terytorium wroga. Dlaczegóż miałoby być inaczej? - pomyślała Renie. Jeśli się nie mylę, nie jestem już tylko w sieci, ale w samym wnętrzu systemu operacyjnego - w samym brzuchu bestii. By ochronić się przed leśną bryzą, Renie owinęła się szczelniej kocem i niechcący nacisnęła zapalniczkę, którą trzymała na piersi. - Och, nie! Przecież wzywałam Martine... Przedziwne wydarzenia, jakie nastąpiły od tamtej chwili, sprawiły, że zupełnie zapomniała o desperackiej próbie wysłania komunikatu tam na zboczu, gdzie otoczyli ją dżinnerowie. - Pewnie myśli... Kamienna Dziewczyna zatrzymała się i patrzyła zdumiona, jak Renie wyjmuje mały lśniący przedmiot i mówi do niego. - Martine, słyszysz mnie? Martine, tu Renie, słyszysz mnie? Nikt nie odpowiedział. Renie potrząsnęła zapalniczką, jakby to był zegarek, który przestał chodzić, i w tej samej chwili uświadomiła sobie, jak głupio realistyczny był to gest. Tak czy inaczej, w niczym jej nie pomógł: zapalniczka milczała jak grób. Poszły dalej, a Renie dodała do listy swoich grzechów jeszcze i ten, że prawdopodobnie połączyła się z Martine. Lista jest coraz dłuższa, pomyślała. Nie udało mi się odnaleźć brata, nie potrafiłam pokrzyżować planów bractwu, zostawiłam!Xabbu i Sam, do tego jeszcze połączyłam się z przyjaciółmi, przez co myśleli, że grozi mi śmiertelne niebezpieczeństwo. Ale przecież tak było, upomniała zaraz siebie. Wyluzuj się trochę, dziewczyno. Gdy tak szły pośród migocących drzew przez leśne doliny porośnięte ciemną trawą, która kołysała się, choć nie było wiatru, i poznaczone kręgami bladych, emanujących matowym blaskiem grzybów, Renie zaczęła dostrzegać nowe oznaki życia lasu. Co pewien czas wychwytywała szelest w zaroślach, a raz czy dwa wydało jej się, że widzi cienie, które zniknęły za zakrętem jednej z długich ścieżek przed nimi. Gdy wspomniała o tym Kamiennej Dziewczynie, ta skinęła głową z powagą. - Inni też idą do studni - powiedziała. - Pewnie Koniec nadchodzi szybko. - A zatem to nie są... dżinnerowie. I nie tenikowie. Kamienna Dziewczyna uśmiechnęła się słabo. - Wiedziałybyśmy. Ogromny księżyc nie przesunął się zbytnio na niebie, lecz Renie uznała, że jednak odrobinę się zsunął. W tym samym momencie ujrzały ognisko rozpalone na pagórku widocznym między drzewami. Kamienna Dziewczyna wahała się przez chwilę, nie odrywając wzroku od migocącego światła, po czym przyłożyła gruby palec do ust, nakazując Renie milczenie, i ruszyła przodem. Wokół ogniska siedziały dziwne postaci. Kamienna Dziewczyna ponownie zwolniła, pochyliła się, mrużąc oczy, i zaraz się wyprostowała. - To tylko karły - oświadczyła radośnie i ujęła Renie za rękę. Stojąca na straży na skraju pagórka postać uniosła kij i zapytała gderliwym głosem: - Kto idzie? Mój Boże, pomyślała Renie. Znowu dzieci. Czy wszyscy tutaj są dziećmi? - Przyjaciele - odpowiedziała Kamienna Dziewczyna. - Nie zrobimy wam krzywdy. Zgromadzone wokół ognia istoty obserwowały uważnie, jak się zbliżają. Renie uradowała się w głębi, gdy się przekonała, że karłów jest dokładnie siedmiu, lecz gdy przyjrzała im się dokładniej, jej ożywienie nieco osłabło. Może i stanowili czyjeś wyobrażenie karłów, lecz podobnie jak w wypadku wielu innych rzeczy, które tu oglądała, było to dość dziwne wyobrażenie. Wszyscy byli wzrostu karłów - ten, który stał na straży z kijem, sięgał Renie do bioder - lecz Inny, jeśli rzeczywiście to on ich stworzył, najwyraźniej sądził, że karzeł oznacza coś małego, nie starał się więc osiągnąć tego efektu poprzez miniaturyzację normalnej osoby, lecz usuwanie lub zmianę pozycji poszczególnych części ciała. Tak więc twarze karłów wyrastały prosto z piersi, a gdy przyjrzała się dokładniej, w jaki sposób porusza się strażnik, który teraz szedł obok nich, zorientowała się, że jego nogi kończą się w kolanach i są pozbawione stawów w środkowej części, przez co jego chód przypominał trochę sposób chodzenia pingwina. Za to ramiona miał normalnej długości: podpierał się na kłykciach, pomagając sobie rękoma przy chodzeniu jak szympans. Renie bardzo starała się, by zachować spokój, chociaż karły przypominały jej groteskowe patchworkowe stworzenia z symulacji Kansas City - wydawało się, że nie tylko okrucieństwo potrafiło tworzyć potwory. Gdy Renie i jej przyjaciółka zbliżyły się do ogniska, ludziki podniosły się i przywitały je niezgrabnym ukłonem. Najwyższy, który sięgał ramionami do pasa Renie, zapytał: - Szukacie? - Nie - odparła Kamienna Dziewczyna. - Tylko wędrujemy. Idziecie do studni? - Niebawem. Ale najpierw musimy odnaleźć to, co zgubiliśmy. A zgubiliśmy wszystko, nawet dom! Jeden z karłów patrzył prosto w oczy Renie. - Say Dives - powiedział ze smutkiem. - Hm... dives - odpowiedziała po chwili wahania, zastanawiając się, czy jest to jakiś powitalny rytuał, czy też test. - Nie, oni są z Say Dives - wyjaśniła szeptem Kamienna Dziewczyna. - Nie ma już Say Dives! - rzekł mocno strapiony przywódca, otwierając szeroko usta znajdujące się między żebrami. - Łąki, góry, nasze wspaniałe jaskinie! Nic nie ma! - Teraz już pewnie Koniec zabrał wszystko - powiedział karzeł strażnik przez ściśnięte gardło. - Gdy wróciłem po pracy do domu, nie było już mojego domu - ani moich żon! Ani kotów, ani worków. Wszystko przepadło! Pozostałe karły jęknęły żałośnie. - Macochy przyszły i powiedziały, że musimy uciekać - wyjaśnił przywódca. - Ludzie, których spotykamy tutaj, w lesie, mówią, że musimy iść do studni. A my nie możemy tam iść, dopóki nie odnajdziemy naszych żon, worków i kotów! Może one tylko uciekły! - Mężczyzna bez żon, kotów i kociaków nie jest mężczyzną - rzucił inny. Na moment zapadła głęboka, nabrzmiała smutkiem cisza. - A zatem wy... też macie macochy? - zapytała Renie i usiadła na kłodzie blisko ognia, starając się bardzo nie patrzeć zbyt natarczywie na tę mozaikę koszmarnych zniekształceń. Karły przesunęły się nieco, by zrobić jej miejsce. Starała się nie zapominać o tym, że bez względu na to, jak dziwaczne wydawało jej się to wszystko, to wydarzenia te były równie straszne dla karłów, jak i dla uciekinierów w prawdziwym świecie. Siedzący obok niej karzeł o nieśmiałym spojrzeniu, którego twarz była osadzona tak nisko na brzuchu, że wydawało się, iż dusi się własnym paskiem, zaoferował jej miseczkę czegoś gorącego. - Kamienna zupa - powiedział cichutko. - Dobra. Przewodniczka Renie spojrzała na niego zaniepokojona. - Jecie... kamienie? Przywódca karłów pokręcił głową. - Nigdy byśmy was nie skrzywdzili, przyjaciółko. Żywimy się tylko nieżywymi minerałami. A poza tym, wybacz, że to mówię, ty jesteś chyba zrobiona głównie z kamienia osadowego. Bez obrazy, ale nie przepadamy za nim. - Ani trochę się nie obraziłam - odparła dziewczynka z ulgą. - Czy wszyscy, którzy mieszkają w... w tych miejscach... czy wszyscy mają macochy? - spytała Renie. Karły nie mogły podnieść głów, bo ich nie miały, ale zgięły się, przybierając dziwne pozycje, by wyrazić zdumienie. - Oczywiście - odparł przywódca. - Jak inaczej byśmy się dowiedzieli, że zbliża się niebezpieczeństwo? Kto by nas strzegł podczas snu? - Jego dolna warga opadła aż do rozgałęzienia nóg. - Ale one nie potrafią zatrzymać Końca. A zatem macochy są częścią systemu operacyjnego, pomyślała Renie. Pełnią funkcję podprogramu monitorującego - może dość surowego tak jak wszystkie te macochy z różnych opowieści. Ale co tu robią potwory, tenikowie i dżinnerowie? Próbowała przypomnieć sobie jakąś rymowankę, w której by występował teknik, lecz przyszedł jej do głowy tylko wierszyk Hlckory Dickory Dock. - Skąd jesteś? - zapytał Renie jeden z karłów. Spojrzała bezradnie na Kamienną Dziewczynę. - Z tam, gdzie gada fasola - odpowiedziała dziewczynka za nią. - Ale poszłyśmy do Czarującego Drzewa, a ono powiedziało, że trzeba iść do studni. Mnie tego nie powiedziało, pomyślała Renie ze smutkiem. W ogóle niewiele mi powiedziało. Nagle przyszło jej coś do głowy. - Czy któryś z was widział innych ludzi podobnych do mnie? Może mężczyznę o brązowej skórze i trochę jaśniejszą dziewczynę? Karły wzruszyły smutno ramionami. - Przez las wędruje wielu podróżnych - odparł jeden. - Może wasza rodzina jest wśród nich. Renie nic nie odpowiedziała, zaskoczona tym, co usłyszała.!Xab-bu i Sam Fredericks jej rodziną. W pewnym sensie tak było i wcale nie dlatego, że mieli podobny kolor skóry. Niewielu ludzi musiało przejść przez równie wielkie perypetie, a już na pewno nikt nie doświadczał czegoś równie konsekwentnie dziwacznego. Rozmowy szybko się urwały. Karły bardzo się starały być dobrymi gospodarzami, lecz sercem były gdzie indziej, a Renie i Kamienna Dziewczyna były wyczerpane. Obie położyły się na ziemi, by odpocząć, a karły znowu stłoczyły się razem i dalej biadoliły cichutko nad swoim losem. Mimo iż wcześniej pokazała, że chłód nie dokucza jej tak bardzo jak Renie, to teraz Kamienna Dziewczyna przytuliła się mocno do niej i szybko zasnęła - tak się przynajmniej wydawało, gdyż Renie nie wyczuwała jej oddechu. Objęła ramieniem małą krępą postać i obserwowała blask ognia migocący w koronach drzew. Teraz wędrowała przez niezwykle dziwny świat marzeń dziecka - świat, który został zaatakowany. Straciła wszystkich i wszystko. Spośród wszystkich ochotników, którzy stawili się na wezwanie Sellarsa, pozostała tylko ona. Nawet system operacyjny, bóg tego małego świata, uznał się za pokonanego. Co jeszcze można było zrobić? Mogę przytulić to dziecko, pomyślała. Choćby tylko ten jeden raz, mogę dać jej trochę otuchy, poczucia bezpieczeństwa - nawet jeśli to tylko iluzja. I tak właśnie zrobiła, gdy ogromny księżyc zsunął się ku horyzontowi, a ona poczuła, że zapada w sen, którego tak bardzo potrzebowała. Gdy się obudziła, świat wypełniało rozproszone światło - smutny szary blask, który dodawał niewiele otuchy. Karłów już nie było i pozostał po nich jedynie żar ogniska. Kamienna Dziewczyna już nie spała i rozgrzebywała patykiem popiół. Renie ziewnęła i przeciągnęła się. W tym ponurym blasku świtu dobrze było czuć na ramionach koc i wiedzieć, że można z kimś porozmawiać. Uśmiechnęła się do dziewczynki. - Mam wrażenie, że długo spałam, ale chyba tak nie było. Powiedz mi, skoro jest tu księżyc, dlaczego nie widać nigdzie słońca? Kamienna Dziewczyna spojrzała na nią badawczo. - Słońca? - Nieważne. Widzę, że nasi przyjaciele odeszli. - Już dawno. - Dlaczego nie poczekali, aż wzejdzie słońce... to znaczy, aż będzie rano? - Poczekali. Jeszcze zanim odeszli, było tak jak teraz. - Dopiero teraz Renie zauważyła, że jej towarzyszka jest przestraszona. - Chyba już nie będzie jaśniej. - Aha. - Renie się rozejrzała. Wszędzie panował mrok, a niebo zasnuwała ponura szarość. - A czy... coś takiego często się zdarza? - Że nie robi się dzień? - Dziewczynka pokręciła głową. - Nigdy. Jezu Chryste, pomyślała Renie, czy to znaczy, że system się zamyka? Czy to jest element Końca, którego tak się wszyscy boją? Gdyby system operacyjny był osobą, diagnoza Renie brzmiałaby co najmniej tak: głęboka depresja. - Czy to znaczy, że to cholerstwo spisze nas na straty? - zapytała. A jeśli tak? Jeśli się w nim znajdujemy, to czy też przepadniemy? Trudno jej było uwierzyć w coś takiego. Wprawdzie siedzieli uwięzieni w systemie, narażeni na niebezpieczeństwa, a nawet śmierć tak jak w prawdziwym życiu, ale wierzyła, że razem z przyjaciółmi przeżyłaby całkowite załamanie się sieci. Jest jeszcze Stephen i wszystkie inne dzieci, uwięzione, bezradne... - Ruszajmy. - Renie dźwignęła się na nogi. - Do studni. Ale ty musisz prowadzić. Przewodniczka spojrzała na otaczający je las, kołysząc się na piętach. - Musimy znaleźć most - powiedziała cicho. - Potem będziemy mogły pójść do Morę Very Bush. A może i do Counting House. Tam jest król - dodała. Renie nie miała pewności, czy chciałaby spotkać monarchę tej dziwacznej opowieści. Podejrzewała, że może to być ktoś w stylu obciąć-jej-głowę, model królowej z Alicji w Krainie Czarów. - Dobrze, a zatem szukamy mostu. Czy to znaczy, że najpierw musimy znaleźć rzekę? - Oczywiście - prychnęła Kamienna Dziewczyna. - Daj mi szansę. - Renie odetchnęła z ulgą, widząc, że nastrój towarzyszki się poprawia. - Pomału zaczynam się w tym orientować. Tajemnicze migocące ścieżki, jakie widziała nocą, straciły cały swój urok - teraz były to zwykłe ścieżki, które wiły się przez wilgotny ciemny las. Nawet w ponurym półmroku Renie widziała innych podróżnych, lecz tylko nieliczni zwalniali, by spojrzeć na nie, a jeszcze mniej było takich, którzy by chcieli porozmawiać. Wielu podróżowało różnymi wozami ciągniętymi przez mało przekonujące zwierzęta pociągowe, konie, kozły i woły, które przypominały trójwymiarowe karykatury dziecięcych rysunków. Renie rozpoznała pośród uchodźców bohaterów lektur z dzieciństwa, jak trzy świnki i nerwowo rozglądającego się wilka, którzy podróżowali razem, najwyraźniej złączeni wspólną niedolą. Lecz większość postaci była jej obca. Niektóre były tak cudaczne, że karły były przy nich niczym modelki z sieciowych pokazów. Ale wszyscy podróżnicy, i ci, którzy truchtali szybko, i ci, którzy stąpali ciężko przez leśne ostępy, mieli jedną wspólną cechę: ich twarze były tak samo zmartwione. Niektórzy płakali, inni szli przed siebie, zataczając się, wpatrzeni ślepo w dal jak ofiary szoku. Kamienna Dziewczyna zatrzymała się na jednej z polanek, by porozmawiać z przywódcą większej grupy, w której szło około trzydziestu uchodźców. Podczas gdy dziewczynka wymieniała informacje z jeleniem i malutkim człowieczkiem-trzmielem, który siedział w jego porożu, Renie odruchowo zaczęła oglądać twarze pozostałych, szukając Stephena. Przecież on nie miałby swojej twarzy, pomyślała. A to znaczy, że może być każdym z nich - kimkolwiek spośród tych, których dzisiaj spotkaliśmy! Mimo to podeszła bliżej, by się lepiej przyjrzeć. - Czy może ktoś z was widział ludzi podobnych do mnie, o podobnym kolorze skóry? - zapytała. Kilka twarzy, zarówno ludzkich, jak i zwierzęcych, lecz tak samo smutnych, zwróciło się w jej stronę. - Chłopca czy raczej mężczyznę i dziewczynę? Są przybyszami, jakich wcześniej nie spotkaliście. - W lesie jest pełno obcych - powiedziała kobieta, która trzymała jeża zawiniętego w kocyk niemowlęcia. Mówiła tak, jakby każde słowo było ciężkim kamieniem, który trzeba dźwignąć. Ale ja mam na myśli prawdziwych obcych. Którzy przychodzą z zewnątrz. - Starała się przypomnieć sobie, jak to określali inni. - Zza Białego Oceanu. Zauważyła niewielkie poruszenie w tłumie. Jeleń i trzmiel spojrzeli na nią i zaraz wrócili do rozmowy z Kamienną Dziewczyną. - Od dawna już nikt nie przebył Białego Oceanu - powiedziała matka jeża. - Ostatni przyszli, zanim zaczął się Koniec. - Co to ma za znaczenie? - zapytał mężczyzna o rybiej twarzy. - Kogo to obchodzi? - Mnie... - zaczęła Renie, lecz nie dokończyła, gdyż przerwał jej chłopiec z nosem długości palca. - Byli przybysze - przemówił piskliwie. - Mówiła mi macocha. - Jacy przybysze? - zapytała Renie. - Jak wyglądali? - Nie wiem. - Wsadził palec do długiego nosa i zaczął w nim dłubać, zamyślony. - Mówiła tylko, że to obcy, a obcy są niebezpieczni i dlatego Koniec miał zabrać nam dom. - Gdzie to było? Tutaj w lesie? Chłopiec pokręcił głową. - W Cobbler’s Bench, tam, gdzie jest mój dom. - Palec znieruchomiał, a chłopiec posmutniał na wspomnienie tragedii. - Był. - A gdzie to jest? Czy oni tam jeszcze są? - Już nie! Macochy je wypędziły! - rzuciło pogardliwie inne dziecko z rdzawymi uszami lisa. Palconosy mu przytaknął. - Pomogła im Łasica, bo Małpa choruje. - Renie! - Kamienna Dziewczyna dała jej znak. - Musimy iść. Gdy zostawiły uchodźców z Cobbler’s Bench, Renie starała się zachować optymizm. A zatem byli jacyś przybysze, ktoś ich widział. To musieli być!Xabbu i Sam. Chyba że chodzi o Martine i pozostałych. Renie założyła wcześniej, że skoro nie było ich na szczycie czarnej góry, gdy opadł pył, znaczyło to, że Paul, Martine i inni zostali przeniesieni w inne miejsce - i nikt nie powiedział, że tym miejscem nie mógł być ten świat dziecięcych rymowanek. A jeśli wszystkich kierowano do tego miejsca zwanego studnią, to z pewnością się odnajdą. Szary dzień przybrał postać czegoś, co - jak się domyślała Renie - miało być popołudniem i wtedy znalazły wreszcie rzekę i ruszyły ostrożnie jej bagnistym brzegiem. Monotonne bulgotanie ciemnej wody sprawiło, że Renie szła jak we śnie, stawiając jedną nogę za drugą. Ze zdziwieniem stwierdziła, że tutaj widać znacznie mniej podróżnych niż w lesie, a ci, których napotkali, zdawali się zmierzać w przeciwnym kierunku. Na twarzach wszystkich widniał ten sam wyraz rozpaczy. Nikt nie zatrzymał się, by z nimi porozmawiać. Renie zaczęła też baczniej obserwować swoją towarzyszkę. Kamienna Dziewczyna, która wcześniej maszerowała tak żwawo, że Renie z trudem za nią nadążała, teraz sprawiała wrażenie zmęczonej i zdezorientowanej. Kilkakrotnie już przystawała i patrzyła na drugą stronę rzeki, jakby czegoś szukała, Renie jednak nie widziała tam niczego poza drzewami. Wreszcie gdy zmierzch zaczął się pogłębiać, Kamienna Dziewczyna opadła ciężko na pień przewróconego drzewa. Zgarbiła kruche ramiona, a jej gliniana twarz wyrażała ogromny smutek. - Nie potrafię znaleźć żadnego mostu - powiedziała. - Do tej pory powinnyśmy już trafić na któryś. - Jakiego mostu? - Miejsca, w którym można przejść przez rzekę. Tylko w ten sposób można wyjść z lasu, jeśli nie chcemy iść z powrotem między drzewami do drugiej rzeki. - Pociągnęła lekko nosem. - Wtedy mogłybyśmy wrócić do tam, gdzie gada fasola. Jeśli jeszcze tam jest. - Do drugiej rzeki? Jest tu inna rzeka? - Zawsze jest inna rzeka - bąknęła Kamienna Dziewczyna płaczliwie. - A przynajmniej była. Może jej też już nie ma. Po serii ostrożnych pytań Renie wreszcie się zorientowała, że każda część tej krainy - las, miejsce, w którym spotkała Kamienną Dziewczynę, a także Morę Very Bush i Say Dives - otoczona jest z każdej strony rzeką. Trzeba było przekroczyć rzekę, żeby dostać się do innej części. Wszystko to przypominało jej świat szachownicy Lewisa Carrolla, gdzie Alicja przeżywała przygody w kolejnych kwadratach. Tak, tylko określenie „coraz dziwniejsze” to za mało, pomyślała. Bardziej trafnie byłoby powiedzieć „coraz gorzej i gorzej”. Ale głośno zapytała tylko: - A zatem jeśli nie znajdziemy mostu, utkniemy tutaj? Kamienna Dziewczyna wzruszyła ramiona, strapiona. - Nie wiem. Dlaczego Czarujące Drzewo miałoby nam mówić, żebyśmy poszły do Studni, gdybyśmy nie mogły się do niej dostać? Ponieważ Czarujące Drzewo, czy co to tam jest, traci moc, pomyślała Renie. Albo się poddaje. To Strach, dotarło nagle do niej. Tam na górze powiedział coś o zadawaniu bólu systemowi operacyjnemu. Może była to i metafora, lecz wydawało się oczywiste, że było w tym też dużo prawdy. Celowo lub nie Strach powoli zabijał to, na czym opierała się sieć Innego Świata, a szczególnie tę część. - Nic nie zdziałamy, siedząc. Wstawaj! Musimy szukać. - Ale... ale cała moja rodzina...! - Kamienna Dziewczyna posłała Renie błagalne spojrzenie. Po jej glinianych policzkach spłynęły dwie łzy. - Wszyscy są tam, a Koniec...! Łzy rozpuściły niecierpliwość Renie. Przyklęknęła obok dziewczynki ulepionej z gliny i kamieni i objęła ją. - Wiem, wiem - rzuciła bezradnie. Co innego mogła powiedzieć? Co mówiła Stephenowi, kiedy był przestraszony lub rozczarowany? To samo, co dorośli zwykle mówią dzieciom: - Wszystko będzie dobrze. - Wcale nie! - Kamienna Dziewczyna prychnęła ze złością. - Nie powinnam była nigdzie chodzić! Polly, Ziarenko i Koniuszek, wszystkie maluchy... przestraszą się. A jeśli tam zostaną? Przyjdzie Koniec i je zabierze! - Ciii. - Renie pogładziła dziewczynkę po plecach. - Macocha zabierze je stamtąd. Czyż nie tak postępują macochy? Wszystko będzie dobrze. Trudno, aby nie poczuła niechęci do siebie za to, że składa przyrzeczenia, o których nie potrafiła powiedzieć, że na pewno się spełnią, ale nie dostrzegała też niczego dobrego w długiej powrotnej wędrówce do krainy ogromnych butów i kurtek. Wydawało się, że pocieszenia Renie odniosły pewien skutek, gdyż Kamienna Dziewczyna wstała, nie przestając pociągać nosem. - Dobrze. Poszukamy jeszcze mostu. - Dobra dziewczyna. Światło zanikało teraz bez wątpienia, choć i przedtem nie było go dość. Niechętna perspektywie spędzenia kolejnej nocy po tej stronie rzeki, Renie przyspieszyła, by dogonić przewodniczkę, a później w niektórych miejscach, gdzie trzcina i przybrzeżna roślinność zasłaniały widoczność Kamiennej Dziewczynie, sama wysuwała się do przodu. Dopiero co oddała prowadzenie Kamiennej Dziewczynie pod szczytem wzniesienia, między zakolami rzeki, gdy nagle jej towarzyszka zatrzymała się i krzyknęła: - Spójrz! Most! Renie ruszyła pod górę tak szybko, że się pośliznęła i musiała się mocno wczepić rękoma w podłoże. Gdy wreszcie stanęła u boku dziewczynki, wciąż otrzepywała koc z brudu i bladej wilgotnej trawy. W dole widać było cały zakręt rzecznej doliny. Duży tłum zebrał się po ich stronie rzeki przy pierwszym kamieniu najniezwyklej-szego mostu, jaki Renie kiedykolwiek oglądała. W całości składał się z prostokątnych kamiennych filarów przerzuconych nierówno w poprzek rzeki, przypominających ustawione w rzędzie kamienie ze Stonehenge. Mimo iż słupy miały różną wysokość, żaden nie wydawał się oddalony od drugiego dalej niż o metr. Patrząc na całą konstrukcję, Renie zorientowała się, że można było przejść po niej, przeskakując z jednego kamienia na drugi. Gdy jednak objęła wzrokiem całość, jej serce zamarło: most przypominał usta odsłaniające w wyszczerzonym uśmiechu nierówne zęby. Zupełnie jak usta na froncie klubu u Pana J. pomyślała. Całe to miejsce to nic innego jak zwariowane zwierciadło. Jedno z tych, jakie spotyka się w wesołych miasteczkach, tylko że to pokazuje wszystko, co zmuszony był zrobić Inny. - Dlaczego nikt nie idzie na drugą stronę? - zapytała. Kamienna Dziewczyna wzruszyła ramionami i ruszyła w dół na sztywnych nogach. Gdy znalazły się niżej, Renie zobaczyła, że las ciągnie się dalej po drugiej stronie rzeki, lecz środek mostu ginął we mgle, więc nie potrafiła powiedzieć, w którym miejscu dotyka przeciwległego brzegu. To jednak ani trochę nie wyjaśniało, dlaczego tak wielu podróżnych, około setki baśniowych cudaków, stało w milczeniu na brzegu i spoglądało tęsknie na drugą stronę, lecz nikt nie wchodził na most. - Czy most... jest zepsuty? Kamienna Dziewczyna zapytała, co się dzieje, kobiety stojącej na skraju ponurego tłumu, ubranej w wymyślnie kolorowy strój średniowieczny. Kobieta, zanim odpowiedziała, przyjrzała im się dokładnie, a szczególnie Renie. - To tenikowie, kochanie. Pełno ich tam. - Tenikowie? - Kamienna Dziewczyna otworzyła szerzej oczy. - Gdzie? Na drugim brzegu - odparła kobieta z ponurą satysfakcją. - Niektórzy próbowali przejść - wiecie, to przez ten Koniec. Mówili, że się nie boją kilku teników. Tylko że ich jest więcej. Jeden czy dwóch z tych, co poszli, wróciło i opowiadali o wszystkim. Pozostałych pożarli. Kamienna Dziewczyna nieoczekiwanie opadła na kolana, jakby to, co dotychczas ożywiało jej gliniane ciało, utraciło swą moc. - Tenikowie - powiedziała ochrypłym głosem. - Są tacy okropni? Renie poczuła wewnątrz chłód. - Czy oni są gorsi niż dżinnerowie? - Są okropni - powtórzyła tylko Kamienna Dziewczyna. - Niektórzy mówią, że uwięzili tam jakichś nowych - ciągnęła. - Są dziwni i nie pochodzą stąd. - Co? - Renie ledwo się powstrzymała, by nie chwycić kobiety za stanik i przyciągnąć do siebie. - Dlaczego dziwni? - Nie wiem, kochanie - odparła kobieta i spojrzała na Renie w sposób, który nie pozostawiał wątpliwości, że ona sama została uznała za dziwną obcą. - Mówił mi o tym królik, a one zawsze gdzieś pędzą. A może to była jedna z tamtych wiewiórek...? - Po drugiej stronie, mówisz? - Renie odwróciła się do Kamiennej Dziewczyny. - To mogą być moi przyjaciele. Muszę im pomóc. Kamienna Dziewczyna spojrzała na nią. Wgłębienia jej oczu przypominały plamy cienia, a jej pusta twarz pełna była apatii czy raczej przerażenia. - Cholera. Zostań tutaj. Renie zaczęła się przepychać przez tłum zebrany na brzegu, żywcem wyjęty z surrealistycznego obrazu. Większość zebranych sprawiała wrażenie sparaliżowanych strachem, który zmroził Kamienną Dziewczynę. Tylko nieliczni mruczeli coś pod nosem, gdy ich odpychała łokciami na bok. Pierwszy kamień wystawał nad płytką wodą niemal na wysokość Renie. Znalazła zagłębienie i podciągnęła się nie bez problemu. Była zmęczona całodziennym marszem, dlatego gdy już wciągnęła brzuch na szorstką powierzchnię kamienia, pozostała w tej pozycji przez chwilę, by odzyskać oddech. Leżąc tak, zupełnie bezbronna, mimowolnie przypomniała sobie, że most przypomina rząd zębów. - Pomóż mi wejść - rozległ się czyjś głos. Renie zerknęła poza krawędź kamienia i ujrzała ciemną, zwróconą ku górze twarz Kamiennej Dziewczyny. - Nie zostanę tutaj. Jesteś moją przyjaciółką. A poza tym ty nic nie wiesz. Ponaglana myślą, że!Xabbu i inni znajdują się w niebezpieczeństwie, miała tylko chwilę na zastanowienie. Dziewczynka miała rację co do jednego: jej wiedza była o wiele większa niż wiedza Renie. A poza tym, skoro system najwyraźniej likwidował otaczający ich symświat, dziewczynka wcale nie byłaby bezpieczniejsza tutaj. Gówniane argumenty, Sulaweyo. Ale co jej zostało? - Chwyć mnie za rękę - powiedziała. Kiedy dziewczynka wdrapała się już na wierzch kamienia, przyłożyła palec do ust, nakazując Renie milczenie. Szare gąski i gąsiorki Machajcie równo skrzydłami, zaintonowała uroczystym głosem Kamienna Dziewczyna. / przenieście córkę dobrego króla Przez,. ?? rzekę. - Zawsze trzeba to powiedzieć, zanim wyruszysz na drugą stronę - powiedziała głosem ochrypłym od strachu. - Nie wiesz? To bardzo ważne. Przechodziły szybko z zęba na ząb, aż wreszcie ostrzegawcze krzyki tłumu zostały z tyłu. Na środku koryta nurt wydawał się żywszy, a woda ściśnięta między zębami, pieniła się w dole, rozbryzgując zimną i ostrą jak grad pianę. Mgiełka, którą Renie widziała z brzegu, teraz szczelnie je otulała, zasłaniając widok dookoła i nawilżając powierzchnię kamieni. Renie stawiała na nich stopy powoli i ostrożnie. Gdy znalazły się kilka kamieni za środkiem rzeki, mgła się przerzedziła. Renie, próbując postawić długi krok z jednego kamienia na drugi, tak się zdumiała, że straciła równowagę i musiała się podeprzeć, by ostatecznie przeskoczyć na następny głaz. Przeciwległy brzeg rzeki zmienił się całkowicie. Tam gdzie wcześniej widziała jedynie pierwotny las ciągnący się w obie strony, teraz ujrzała zupełnie inny krajobraz. Przez chwilę wydawało jej się, że widzi zwykły ogród z żywopłotami i przystrzyżonymi krzewami, lecz zaraz zwróciła uwagę na ogromne rozmiary tego, na co patrzy, i zrozumiała, że ma przed sobą całe miasteczko całkowicie zarośnięte przez jeżyny i płożącą się wszędzie winorośl. Była to żywa zielona rzeźba o kształcie domów, ulic i kościelnych wież. - Czy to jest... Morę Very Bush? Kamienna Dziewczyna zachlipała cicho. Spośród tysięcy odcieni zieleni wyróżniały się jedynie blade kształty, które wędrowały przez gąszcz lub po jego powierzchni niczym robaki toczące ścierwo. Podobnie jak dżinnerowie, także i te stworzenia były trupio blade, lecz podczas gdy tamte niemal nie posiadały kształtu, te przypominały jakieś zwierzę. Były długie i trzymały się blisko ziemi. Zwężenie na krawędziach tworzyło parodie nóg, na których jednak poruszały się zadziwiająco szybko, to przemykając tuż nad ziemią, to pełzając po niej. Jeśli chodzi o rozmiar, to były niemal tak duże jak ona, i były ich setki. Najwięcej ich zebrało się u podstawy zduszonej zielenią wieży widocznej w głębi miasta. Przypominały wijący się biały naszyjnik dobrze widoczny pomimo gasnącego światła i wszystkie wydawały się podniecone niczym mrówki, które odkryły pozostawiony bez przykrycia tort weselny. - Jezu Chryste - powiedziała Renie, a jej strach zamienił się w coś ostrego i zimnego, bardzo zimnego. - Czy to są... tenikowie? Głos Kamiennej Dziewczyny był tylko trochę głośniejszy niż szum wody pod nimi. Znowu płakała, a słowa załamywały się w jej gardle. - Ch-chcę do ma-co-chy! Część trzecia Koniec czasu Ile mil do Babilonu? Sześćdziesiąt i dziesięć musisz dorzucić. A zajdę tam przez noc? Tam i z powrotem zdążysz obrócić. Tradycyjna Rozdział 23 Orientacja SIEĆ/SPORT: Skarżący się na „cielesny faszyzm” zabity w czasie treningu. [obraz: Notę przed budynkiem sądu po wygranej sprawie] KOM: Edward Notę, któremu sąd przyznał rację, iż miejscowa zawodowa drużyna futbolowa zastosowała wobec niego środki dyskryminacyjne, nie przyjmując go początkowo w swój skład z powodu budowy ciała, został zabity podczas drugiego treningu. Członkowie drużyny Pensacola Fishery Barons BMFFL, którzy podlegają oenzetowskim przepisom antydyskryminacyjnym, ponieważ ich stadion został wybudowany za lokalne podatki, publicznie wyrazili żal, lecz nieoficjalnie niektórzy z nich stwierdzili, że Notę „dostał to, co mu się należało”. CZŁONEK DRUŻYNY (anonimowy): Ile on ważył, sześćdziesiąt kilogramów, używając starej szkolnej miary? I miał biegać z chłopakami, co ważą trzy albo nawet cztery razy tyle? Nic dziwnego, że mu zgnietli mały głupi tyłek. Tylko szkoda jego dzieciaków. KOM: Trzydziestoośmioletni Notę, który twierdził, że współczesny sport zawodowy stał się areną „cielesnego faszyzmu”, zginął przygnieciony ciałami zawodników w czasie naskoku na piłkę. - Zaczekaj, Olga. - Zupełnie obca kobieta, lecz zachowująca się tak, jakby były dobrymi koleżankami, podała jej kubek z kawą, która parowała bardzo przekonująco. - Słyszałam, że teraz pracujesz dla Korporacji J. To musi być coś bardzo ciekawego. Tyle się o nich mówi w wiadomościach. Jak tam jest? - Nie wolno mi mówić o pracy - odparła. Kobieta się uśmiechnęła. - Pewnie, że nie. Wiem o tym! Ale nie zamierzam wyciągać z ciebie żadnych ważnych informacji. Chcę tylko, żebyś mi powiedziała... No wiesz, jak tam jest? Czy oni naprawdę są na wyspie? O tym z pewnością wiedzieli wszyscy, mimo to Olga pozostała nieugięta. - Przepraszam, ale nie wolno mi mówić o pracy. Kobieta zmarszczyła brwi. - Och, i po co tyle ceregieli. Pewnie nawet nie masz czasu dobrze się wyspać. Pracujesz też na nocną zmianę? - Przykro mi, ale naprawdę nie wolno mi o tym mówić. Kobieta skrzywiła się i machnęła ręką. Chwilę później pomieszczenie zadrżało i zmieniło się tak szybko, że Oldze zakręciło się w głowie. Powinni trochę popracować nad przejściem, pomyślała. Gdyby dostali robotę w prawdziwej sieci, w Obolos na przykład, za coś takiego rozerwaliby ich na strzępy. Siedziała cierpliwie, a jakiś jej krewny próbował ją namówić, żeby przyniosła dzieciakom do domu niepotrzebne rzeczy z biura - nic takiego, trochę przylepców i spinaczy dla biednych maluchów, które chciałyby się uporać z projektami plastycznymi w szkole. Olga westchnęła i odmówiła, cierpliwie znosząc wymówki w oczekiwaniu na koniec. - No, doskonale - powiedział pan Landreaux, kiedy wyszła z pokoju hologramów. Był to mężczyzna drobnej budowy, ogolony na łyso, z kilkoma mieniącymi się kamieniami w nadgarstku - trochę za bardzo zabiegał o młodszy wygląd, tak przynajmniej uznała Olga. - Widzę, że się pani przygotowała. Starała się powstrzymać uśmiech. Piętnastominutowy test, przez który przeszła poprzedniego wieczoru, a który stanowił niewielki blok całego pakietu werbunkowego, dał jej ogólne pojęcie o tym, czego może się spodziewać. - Owszem, proszę pana - odparła. - Ta praca jest dla mnie bardzo ważna. Nawet się nie domyślasz, jak bardzo. - Miło mi to słyszeć. Tak jak i dla mnie. - Oficer kadrowy spojrzał na ekran ścienny. - Dobre referencje, bardzo dobre. Czternaście lat w Reichert Systems - bardzo dobra firma. - Uśmiechnął się, lecz dostrzegła w spojrzeniu jego łagodnych szarych oczu jakiś błysk. - Proszę mi jeszcze raz opowiedzieć, dlaczego wyjechała pani z Toronto. Spokojnie, to tylko młodsza wersja osobnika, który przeprowadzał ze mną rozmowę, gdy odchodziłam z Obolos, pomyślała. Jeszcze jeden różowy, miękki zwierzaczek z ostrymi ząbkami. Czy Jon-gleur hoduje je w zbiornikach tak jak kosmiczne pomidory? Głośno zaś wyrecytowała historię, którą wymyślił dla niej Catur Ramsey i którą jego przyjaciele zamienili w jakiś sposób w prawdziwą przeszłość. - To z powodu mojej córki Carole. Od rozstania... z mężem, potrzebuje pomocy przy dzieciach, inaczej mogłaby stracić pracę. Tyle pracuje. - Olga pokręciła głową. Prosta robota. Przekonać ponad setkę nadpobudliwych dzieci, żeby siedziały spokojnie i nie przestraszyły Bokser Wołka - to dopiero prawdziwe aktorstwo. Gdyby sprawa nie była aż tak dziwna i ważna, może nawet by ją to bawiło. Ci z góry stanowili tak łatwy, chociaż dający satysfakcję cel. - Pomyślałam więc, że gdybym mieszkała bliżej niej... - A zatem opuściła pani wielką białą północ i przyjechała taki kawał drogi do wielkiej łatwizny - rzucił pogodnie Landreaux. - No cóż, laissez les bontemps roulez, jak mawiamy. - Nachylił się do niej, udając konspiracyjną dyskrecję. - Oczywiście nie w czasie godzin pracy. Ona z kolei udała, że jego bezpośredniość wywarła na niej duże wrażenie. - Naturalnie, proszę pana. Wiem, co to solidna praca. - Nie wątpię. No cóż, skoro wszystko jest jasne, pozostaje mi tylko powitać panią w rodzinie Korporacji J. - Nie wstając, wyciągnął do niej rękę, zmuszając ją, by się pochyliła. - Szefową pani zmiany jest Maria. Znajdzie ją pani w budynku 12 przy esplanadzie. Proszę tam iść zaraz. Może pani zacząć od dzisiejszego wieczoru? - Oczywiście. Bardzo panu dziękuję. Już zaczął tracić zainteresowanie jej osobą i zaczął się odwracać do ekranu ściennego, gdy jego wzrok padł na białą plamę na jej szyi. - Miałem o to zapytać wcześniej - rzucił z pozorną nonszalancją, która nie uśpiła jej ani na chwilę. - Ten opatrunek na szyi. Chyba nie ma pani jakichś problemów ze zdrowiem, o których nam pani nie powiedziałaś, panno Chotilo? Zaskoczona na dźwięk nazwiska Aleksandra, którego nie słyszała od lat, a które wybrała na swój pseudonim, potrzebowała ułamka sekundy, by odzyskać równowagę. - Ach, to. - Dotknęła opatrunku, który zakrywał jej t-wtyk. - To tylko usunięty pieprzyk. Chyba nic złego, prawda? Żaden rak ani nic takiego. Po prostu mi się nie podobał. Mężczyzna roześmiał się i machnął ręką. - Sprawdzam tylko, czy ktoś nie chce się u nas zatrudnić, żeby dostać odszkodowanie. - Wyraz jego twarzy po raz kolejny zmienił się nieznacznie. Znowu pojawił się na niej nieco złowieszczy cień. - Bo, widzisz, Olgo, my nie lubimy, kiedy ktoś próbuje nas nabrać. Korporacja J to rodzina, a rodzina musi się bronić. Nigdy nie wiadomo, co czyha tam na zewnątrz. Tam na zewnątrz, jak się domyślała, oznaczało wszystko, co znajduje się poza strefą pięciu kilometrów wokół czarnej wieży. - Rozumiem, panie Landreaux - odparła. - Pełno tam złych ludzi. - Właśnie - powiedział trochę nieobecnym głosem, już wybiegając myślami gdzieś na szlak pełen podstępów i pułapek personelu średniego szczebla. Olga wstała. Gdy wycofywała się pokornie z pokoju, widziała już tylko jego plecy. Idąc przez plac przed centrum informacyjnym korporacji, musiała się bardzo pilnować, by nie spojrzeć w górę na czarną wieżę, która pięła się wysoko po drugiej stronie wody. Trudno się było oprzeć wrażeniu, że jest obserwowana, chociaż byłby to ogromny wydatek, zważywszy na fakt, że jest tylko jednym z tysięcy pracowników. I dlaczego nowa pracownica nie miałaby spojrzeć na wieżę, symbol korporacji? Powstrzymała się jednak i uznała, że zrobi to dopiero wtedy, gdy znajdzie się na pokładzie łodzi. Powoli zaczynała być przesądna w tym względzie, jakby zbytnie rozluźnienie miało automatycznie przyciągnąć na jej ramię ciężką dłoń człowieka z ochrony, który tym razem nie ograniczy się tylko do zadania jej kilku nieszkodliwych pytań. Budynek 12 był hangarem stojącym w samej przystani. Ogromne poduszkowce, które przywoziły na wyspę pracowników technicznych i personel sprzątający, uderzały w siebie kołysane spokojną falą. W hangarze znajdowały się pomieszczenia magazynowe i przebieralnie, w tej chwili rozbrzmiewające echem rozmów setek osób personelu sprzątającego, które właśnie wróciły po skończonej zmianie. Maria okazała się ogromną, niezbyt cierpliwą kobietą o włosach ufarbowanych modnym niegdyś polichromowym sreberkiem, niestety, odbarwionych już u nasady. - O Panie, jeszcze jedna - jęknęła na widok Olgi. - Czy ci palanci z informacyjnego nie wiedzą, że w tym tygodniu nie mam czasu na szkolenie nowej? Spojrzenie, które posłała Oldze, mówiło wyraźnie, że nowa pracownica zrobiłaby najlepiej, gdyby skoczyła do jeziora Borgne i się utopiła. - Esther? Gdzie ty się podziewasz, do cholery? Weź tę nową, znajdź jej mundur i powiedz, co ma robić. Sprawdź też, czy w fabrykatorze jest dla niej plakietka. Pamiętaj, ty dostaniesz po dupie, jak ona zrobi coś głupiego! Esther była szczupłą Hiszpanką, prawie w wieku Olgi. Przypominała trochę zmęczoną dziewczynę i miała miły, nieśmiały uśmiech. Pomogła Oldze wybrać dwuczęściowy uniform spośród ogromnej liczby mundurków zawieszonych na wieszaku szerokim jak skrzydła skywalkera, a potem przeprowadziła ją przez stanowiska kolejnych znudzonych funkcjonariuszy, aż wreszcie Olga otrzymała plakietkę i szafkę w przebieralni. Miejsce to przypominało internat dla uczniów chorujących na dolegliwości stóp i stawów. Pełno tu było czarno - i brązowoskórych kobiet, ale była też garstka Europejek podobnych do Olgi, dla których angielski był przeważnie drugim językiem. Kiedy zaczęła się przebierać, słuchając dowcipów opowiadanych w wilgotnej szatni, niemal uwierzyła na moment, że to jest jej prawdziwe życie, a lata pracy w sieci w ogóle nie istniały. - Pospiesz się - ponagliła ją Esther. - Łódź odpływa za pięć minut. Olga przyjrzała się swojej pustej twarzy na plakietce i przechyliła ją odrobinę, by zobaczyć profil na hologramowej fotografii. Wyglądam staro, pomyślała. Boże, przecież jestem stara. Co ja tu robię? Wzięła plecak, zatrzasnęła szafkę i uświadomiła sobie, że prawdopodobnie nigdy już nie zobaczy swoich ubrań. Może powinnam była poobcinać etykietki, tak jak w tym filmie, który oglądałam. Naturalnie, gdyby naprawdę chciała zostać kobietą z przeszłością, nie powinna raczej prowadzić infiltracji korporacji, która ma przecież jej twarz i prawdziwe nazwisko w gąszczu danych osobowych swoich pracowników. Z plecakiem pod pachą zanurzyła się w tłumie ubranych na szaro kobiet zdążających w kierunku przystani. W tym najdziwniejszym miesiącu w życiu Olgi spotkanie z Ca-turem Ramseyem plasowało się na początku listy wydarzeń. Zdumiewające było już to, że gdy zjechała z drogi niedaleko Slidell na parking piknikowy, ujrzała go siedzącego na ławce - tego samego młodego mężczyznę, który - jak jej się wydawało - dopiero co stał na progu jej domu oddalonego o tysiące mil w innym kraju. Uściskał ją serdecznie, co także ją zdumiało. Od kiedy to prawnicy witają się w ten sposób z klientami? Nawet tak mili prawnicy jak Ramsey? A potem gdy z zaparkowanego vana wysiadł ogromny blondyn, doświadczyła chwili przerażenia i czegoś jeszcze gorszego. Wyglądał na policjanta i w ciągu tych kilku chwil, jakie zajęło mu zrobienie dziesięciu kroków, by zbliżyć się do stołu, Olga nabrała przerażającego przekonania, że Ramsey ją sprzedał - z pewnością w imię jej dobra, jak sądził, ale sprzedał. Tymczasem obcy mężczyzna wyciągnął do niej rękę i przedstawił się jako major Michael Sorensen, po czym wrócił do samochodu. Jakby czytając w jej myślach, Ramsey spojrzał na nią i powiedział: - Nic nie mów, będą jeszcze bardziej niesamowite niespodzianki. Musiała mu przyznać rację, gdy zobaczyła osobę, którą Sorensen wyniósł z samochodu. Rozmawiali dobrą godzinę, podczas gdy za drzewami przejeżdżały kolejne samochody, lecz Olga niewiele pamiętała z tamtej rozmowy. Sellars, ten pokurczony mężczyzna, mówił tak cicho i wyraźnie, że początkowo Olga poczuła się nieco urażona, sądząc, iż traktuje ją jak osobę trochę niezrównoważoną. Dopiero po jakimś czasie doszła do wniosku, że ten przeraźliwie chudy mężczyzna o pomarszczonej skórze nie potrafi mówić inaczej, że nie mógłby zaczerpnąć wystarczająco dużo powietrza, by przemówić głośniej, nawet gdyby chciał. A gdy wysłuchała, co miał jej do powiedzenia, poczuła w sobie radosną ulgę. Aż do tej chwili nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo była osamotniona. - Wciąż nie mam pewności, dlaczego doświadczyła pani tego wszystkiego - powiedział jej wtedy - ale bez względu na przyczyny, wszystko to jest prawdziwe. Brakłoby nam dnia, gdybym zaczął opowiadać o niesamowitych odkryciach, jakie poczyniłem od momentu, gdy zacząłem się tym zajmować. Ale bez względu na to, skąd pochodzą te głosy, wierzę, że nie przypadkiem została pani sprowadzona do wieży Jongleura. Pragniemy jedynie zjednoczyć z panią siły. Umożliwić jak najbezpieczniejsze uzyskanie odpowiedzi na pytania. Odpowiedzi, których być może i my potrzebujemy, by zdemaskować ten straszny spisek. Także sam spisek, przynajmniej pospiesznie opisany przez Sel-larsa, ogromnie ją zdumiał. Nie udało jej się też do końca zrozumieć - poza tym, że jest jakimś specjalistą od wojskowej ochrony - jaką rolę odgrywa w tym szczątkowym ruchu oporu major. Poczuła nawet zgrozę, gdy w którymś momencie wspomniał o żonie i dzieciach czekających w motelu. Nie miała też pewności, w jakim stopniu zaangażowany jest w całą sprawę Ramsey ani czy wiedział o tym wszystkim w momencie ich pierwszego spotkania. Lecz jej zmieszanie powoli topniało, w miarę jak zamiast protekcjonalnych spojrzeń otrzymywała kolejne odpowiedzi na swoje pytania. Sorensen, zachowując burkliwą taktowność, która przywiodła jej na myśl dawno zmarłego ojca, przejrzał przedmioty, jakie zamierzała zabrać na wyspę, i dodał jeden od siebie - niewielki srebrny pierścionek z jasnym kamieniem. Migocący kamień wcale nie był szlachetny, wyjaśnił major. To soczewka obiektywu, za którą ukryto malutki transponder. Otrzymała pierścionek- kamerę. - Dzięki niemu będziemy widzieli to samo co pani - powiedział Sellars. Po długich tygodniach zaabsorbowania własną osobą, dobrowolnego wygnania i samotności, którą zaczęła odczuwać jeszcze dotkliwiej, gdy opuściły ją głosy dzieci, znalazłszy się pośród przyjaznych jej ludzi, Olga chętnie zostałaby dłużej w ich towarzystwie, lecz Sellars oznajmił, że mają coraz mniej czasu. Bardzo delikatnie polecił jej, aby rozpoczęła wyprawę jak najszybciej, a ponieważ obiecał, że dzięki swoim tajemniczym umiejętnościom znajdzie sposób, by ją wprowadzić do środka, nie miała żadnych kontrargumentów. I dotrzymał słowa. Gdy wreszcie stanęła razem z innymi na pokładzie dziobowym poduszkowca, owiewanym gorącą, wilgotną bryzą, Olga nie wytrzymała i skierowała wzrok ku czarnej wieży. Z brzegu przypominała średniowieczną katedrę, iglicę wyrastającą ponad pozostałe zabudowania, teraz jednak, gdy tuż przed nią pięła się ku niebu zabarwionemu zachodem słońca, bardziej była podobna do góry z jej snów. Dziwny monolit z czarnej skały z fasadą miejscami poskręcaną boleśnie wymogami współczesnego stylu i pooraną żłobieniami równie gęstymi jak te na twarzy Sellarsa. Jakby czekała na mnie od dawna, przez całe moje życie. Ale jak to możliwe, skoro po raz pierwszy usłyszałam głosy zaledwie kilka tygodni temu? Nie potrafiła się jednak pozbyć wrażenia, że jest o krok od długo oczekiwanego odkrycia. Jest tak, jak myślałam - to przypomina ogień religii. Wtedy po prostu się wie, jest się pewnym i nic już nie ma znaczenia - jak, dlaczego ani co mówią inni. Większość religii obiecywała jednak zbawienie. Ona zaś nie oczekiwała od wieży niczego tak radosnego. Przycumowali przy kolejnym ogromnym magazynie tak blisko wieży, że połowa nieba wydawała się czarna. Nie chodziło o to, że budowla jest przerażająco wysoka - przypuszczała, że miała co najmniej trzysta metrów wysokości. Bardziej przytłaczające były jej rozmiary i masywność. Oglądając ją wcześniej z dużej odległości czy też poprzez mgłę zalewiska, nie była przygotowana na tak niepokojący widok. To raczej forteca niż biurowiec, uznała. Ten, kto ją zbudował, prowadził wojnę albo nosił się z takim zamiarem. Może nie wojnę z armią, ale z czymś. Przypomniała sobie zabytkowe ruiny, które tak często stawały się tematem wykładów jej ojca podczas ich podróży z cyrkową trupą po Europie - ruiny tego lub innego zwycięskiego reżimu, komunizmu albo faszyzmu, nieokiełznanie kapitalistycznego czy też bezwstydnie imperialistycznego. Tamte budowle także głośno obwieszczały, jak są ważne, lecz wszystkie miały w sobie coś innego, bliżej nie określoną cechę, którą można by określić słowem „publiczny”. Wieża Korporacji J jej nie posiadała. Mimo różnicy rozmiarów coś wspólnego z tą budowlą mogłyby mieć jedynie renesansowe domy-baszty z Włoch, ufortyfikowane wyspy w środku miast, wzniesione w celach obronnych. Nigdy nie widziałam biurowca wartego miliardy dolarów, który by tak wyraźnie mówił: „Idźcie stąd”. A ja zupełnie zignorowałam ostrzeżenie - jakbym przebiegła pędem, ignorując znak: „Porzućcie nadzieję wszyscy, którzy tu wchodzicie”. Olga, co ty wyprawiasz? Już wiedziała, co robi. Esther znalazła ją wciśniętą w kąt, gdzie próbowała zebrać w sobie siły, by się przyłączyć do reszty nieustannie rozmawiających kobiet, które zmierzały do masywnego skrzydła budowli, skąd wchodziło się do służbowych pomieszczeń i wind. - Chodź, kochanie - powiedziała Esther i poklepała Olgę po ramieniu, wyrywając ją z letargu. - Zaczęli odmierzać czas w chwili, gdy twoja plakietka przekroczyła próg drzwi przy zejściu z łodzi. Jeśli nie znajdziesz się na swoim stanowisku w ciągu dziesięciu minut, stracisz pół dniówki. Olga wymamrotała przeprosiny i poszła posłusznie za Esther. Czuła ogromną niechęć przed wejściem do tej czarnej budowli, której gładkie powierzchnie lśniły w blasku zachodzącego słońca. - Och, nie, po coś przyniosła len plecak? - A co? - Olga udała zaskoczoną. - Nie wolno nam przynosić tu takich rzeczy - wyjaśniła Esther. - Pewnie uważają, że mogłybyśmy coś ukraść i wynieść. - Skrzywiła się, udając pogardę. - Bardzo tego przestrzegają. Och, kochanie, powinnaś była mi powiedzieć. Mogłabyś to zostawić w szafce na es- planadzie. - Nie wiedziałam. Mam tu tylko lunch i lekarstwo, które zażywam. - Na lunch dają przepisowe pojemniki, które potem prześwietlają czy coś takiego, kiedy przypływamy. - Esther zmarszczyła brwi. - Znajdziemy jakieś miejsce, żeby schować plecak. Przecież nie chcesz kłopotów już pierwszego dnia, prawda? Olga pokręciła głową. Oczywiście, że nie chciała kłopotów pierwszego dnia, ale nie brała pod uwagę tego, że będzie musiała się pozbyć torby. Na pierwszy rzut oka plecak wyglądał całkiem niewinnie, ale każdy dodatkowy szczegół mógł ją niepotrzebnie wyróżniać spośród pozostałych sprzątaczek. Gdy już upchnęły plecak w jednym z malutkich pomieszczeń, w których pracownicy trzymali odzież przeciwdeszczową oraz inne przedmioty niepotrzebne wewnątrz budynku, Olga zobaczyła, jak ma wyglądać jej pierwszy (i ostatni, w co gorąco wierzyła) dzień w Korporacji J w roli sprzątaczki. Esther, Olga i jeszcze sześć kobiet otrzymały do sprzątania poziom B. dwa piętra poniżej poziomu ulicy. Poczuła się trochę nieswojo, gdy pomyślała, że pracują w tunelu pod powierzchnią jeziora, lecz zarówno ta myśl, jak i inne, dotyczące niebezpiecznych zadań, które miała tam wykonać, szybko przestały ją nękać, przygniecione natłokiem pracy. Poruszając się ostrożnie między odkurzającymi robotami wielkości kołpaków, szły od biura do biura, by opróżnić kosze, odkurzyć biurka i sprzęt i poustawiać wszystko na swoim miejscu. Łazienki wymagały więcej pracy, ponieważ trzeba było solidnie szorować armaturę. Olga, jedyna nowa na tej zmianie, otrzymała najmniej przyjemną część pracy, w tym oczywiście czyszczenie muszli klozetowych i pisuarów za pomocą szczotki i jakiegoś enzymatycznego środka w spreju, którego kwiatowy zapach nie mógł zabić niepokojąco mocnego chemicznego smrodu. Esther ostrzegała ją kilkakrotnie, żeby nie wylała ani odrobiny. Początkowo sądziła, że jej towarzyszka miała na myśli ewentualną kradzież, lecz zrozumiała przestrogę, gdy kapnęła odrobinę płynu na grzbiet dłoni i poczuła ostre pieczenie. Poziom B był szerszy niż pozostała część wieży i mieścił setki biur. Gdy nadeszła noc w tumanach kurzu i w zgiełku zawodzącego śpiewu kilku sprzątaczek oraz ciągłego ssania i przeżuwania kurzo-botów, Olga zrozumiała, że dobrze się stało, iż jej wcześniejszy pomysł, by zatrudnić się na stałe do takiej pracy, pozostał jedynie fantazją. Jak one to znoszą? - zastanawiała się. Wszyscy ci brygadziści wciąż stoją nad tobą, jak najgorsi nauczyciele, a niektórzy pozwalają rozmawiać tylko szeptem. Zawsze myślałam, że w takim tłumie ludzie wciąż plotkują i żartują, ale tu jakoś tego nie zauważyłam. Czyżby firma była aż tak oszczędna? Tak bardzo im zależy na tym, żeby pracownicy nie zmarnowali ani chwili z czasu, za który im płacą? Otrzymała odpowiedź na swoje pytanie, gdy na moment oparła się o biurko w pobliżu jednej z toalet i niespodziewanie się włączył ścienny ekran uaktywniony jej dotykiem. Na ekranie pokazała się tylko scenka przedstawiająca dzieci w żaglówce, zdjęcie, które posłużyło za wzór do tapety, mimo to chwilę później stał nad nią jeden z brygadzistów, grubas o imieniu Leo z nieprzyjemnie świszczącym oddechem. - Co ty wyprawiasz? - Nic. Ja tylko... po prostu oparłam się o biurko. Nie chciałam... To dobrze, że nie chciałaś. Gdzie twoja plakietka? Pokazała ją. Zmarszczył brwi, jakby był zły, że musi robić coś, co pewnie należy do jego obowiązków. - Pierwszy dzień, co? - burknął. Wciąż sprawiał wrażenie zagniewanego. - W takim razie udzielę ci lekcji i radzę, żebyś dobrze ją zapamiętała. Nie wolno ci dotykać niczego poza tym, co sprzątasz. Jak chcesz dłużej tu popracować, to lepiej uważaj. Na twoje miejsce czeka wiele innych, które chętnie zarobiłyby te pieniądze. Niczego nie dotykaj. Powtórz. Upokorzona i wściekła na tego małostkowego grubianina Olga bardzo musiała się starać, żeby udawać strach i pokorę. - Nie wolno mi niczego dotykać. Dobrze. Bardzo dobrze. - Odwrócił się i odszedł, kołysząc się ciężko na boki, spasiony obrońca praw własności prywatnej i korporacji. Dopiero pod koniec zmiany, kiedy szczęśliwcy z wyższych poziomów mieli szansę zobaczyć między szczelinami okiennych zaciemnień choć odrobinę blasku wstającego dnia, Olga znalazła okazję, by zostać sama. Za pozwoleniem Esther udała się do jednej z łazienek, których jeszcze nie sprzątały, i zaszyła się w ostatniej kabinie. Przekonana, że wciąż obserwują ją wścibskie oczy kamer, a może podsłuchują czyjeś uszy, opuściła bieliznę, zanim usiadła, by zachować pozory, wdzięczna, że nie musi mówić głośno. Podała podpro-gowo kod, który przekazał jej Ramsey. Chwilę później usłyszała w uchu jego głos. - Wszystko w porządku? Martwiłem się o ciebie. Powstrzymała śmiech. Pracuję jak wszyscy normalni ludzie, pomyślała, lecz powiedziała tylko: - W porządku. Po prostu nie mogłam się wcześniej skontaktować. - Mam stałe połączenie z tym węzłem, więc wzywaj mnie, gdy zajdzie taka potrzeba. Naprawdę, Olgo, kontaktuj się, jeśli tylko będziesz mnie potrzebowała. - W jego głosie pojawiła się nuta prośby o przebaczenie, jakby uznał, że naraził ją na niebezpieczeństwo, podczas gdy to ona sama pędziła ku niemu. - Tak? - zapytała trochę zaczepnie. Doszła do wniosku, że podpro-gowe porozumiewanie się nie jest takie trudne, jeśli człowiek się nic przestraszy i nie zacznie mówić głośno. - Czy to znaczy, że jeśli znajdę się w poważnych kłopotach, przyjdziecie i wyciągniecie mnie stąd? Ramsey nie odpowiedział od razu. To zabolało. - Sellars chce z tobą porozmawiać - odezwał się wreszcie. - Nic rozłączaj się, kiedy skończycie, chcę jeszcze zamienić z tobą słówko. Dyszący głos starca podziałał na nią niespodziewanie kojąco. Kimkolwiek był, z pewnością umiał się znaleźć w takich niezwykłych sytuacjach. - Witam, pani Pirofsky - powiedział. - Cieszymy się, że znowu panią słyszymy. - Mów mi raczej po imieniu. „Pani Pirofsky” brzmi zbyt oficjalnie, zważywszy na to, że siedzę na sedesie ze spuszczonymi majtkami. - Dobrze, Olgo. - Wyczuła uśmiech w jego głosie. - Cieszę się, że znowu mogę z tobą porozmawiać bez względu na okoliczności. Miałaś jakieś problemy w czasie rozmowy kwalifikacyjnej? - Nic sądzę. Poszło gładko. Jak tego dokonałeś? - Nie mówmy o szczegółach. Czy udało ci się zabrać plecak? - Tak. Nie mam go w tej chwili przy sobie, ale mam do niego dostęp. - Skontaktuj się ze mną, kiedy skończy się zmiana i będziesz miała przy sobie plecak. Nie powinniśmy zatrzymywać cię tam zbyt długo, dlatego resztę szczegółów podam ci później. Jeszcze tylko jedna sprawa, bardzo ważna. Możesz przysunąć plakietkę do szyi? Po prostu odsłoń ją na moment. Jeśli uważasz, że jesteś obserwowana, udaj, że czyścisz miejsce pod bandażem. Myślę, że wtedy uda mi się zarejestrować kody. - Gdy wykonała jego polecenie, powiedział z satysfakcją: - Dobrze. Dziękuję. Pan Ramsey chce jeszcze z tobą porozmawiać. Chwilę później ponownie usłyszała głos Ramseya. - Olga? Chciałem tylko powiedzieć, żebyś uważała na siebie, dobrze? Tym razem się roześmiała, ale z wielką przyjemnością. - Dobrze, synu. A ty ubieraj się ciepło i jedz dużo warzyw. - Przepraszam, Olgo... Co właściwie...? - Wciąż jeszcze mówił, kiedy się rozłączyła, nie przestając się śmiać. Gdy dziesięciogodzinna zmiana dobiegła końca, ledwo trzymała się na nogach. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz była tak bardzo zmęczona fizycznie. Piątkowa noc przeszła w sobotni ranek, choć mówiły o tym jedynie chronometry na ścianach, podobnie jak ona zanurzone w odciętych od słońca głębinach budynku. Niemal wyczuwała nad sobą masywną górę plastilu i fibramiki, która oddzielała ją od światła dnia, jakby zagubiła się w jaskini albo lochach. A przecież jeszcze nawet nie zaczęłam, pomyślała. Boże, marzę o śnie. Zmęczona, starała się podtrzymać rozmowę z Esther i pozostałymi sprzątaczkami, gdy odłożyły przybory i rozpoczęły marsz z powrotem do przystani. A potem przystanęła z bijącym sercem, przestraszona i przepełniona nieoczekiwanym uniesieniem. - Och, nie! Esther odwróciła się do niej. Olga zwróciła uwagę na cienie pod jej oczami i po raz pierwszy zaczęła się zastanawiać, do kogo lub czego wraca tamta kobieta? Czy w domu czeka na nią czuły mąż i kochająca rodzina? A może przynajmniej coś choć trochę lepszego od tej harówki w kopalniach faraona? Miała nadzieję, że tak. - O co chodzi, kochanie? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha. - Plecak! Zostawiłam go! Esther pokręciła głową. - Mówiłam ci, że niepotrzebnie go brałaś ze sobą. Ale nie martw się - zabierzesz go w poniedziałek, jak przyjdziemy do pracy. - Nie. Mam w nim lekarstwo. Muszę je zażyć. - Zrobiła krok do przodu i machnęła ręką, dając znak swojej rozmówczyni, by szła dalej. Liczyła też na to, że tamta będzie zbyt zmęczona, by chciało jej się wracać. - Pójdę po plecak. Zaraz wracam. Idź do przystani. - Łódź odpływa za kilka minut... - Pobiegnę. Miłego weekendu, gdybyśmy się nie znalazły na pokładzie. - Po chwili dodała w przypływie nieoczekiwanej szczerości: - I dzięki za pomoc! - Potem odwróciła się i ruszyła pod prąd fali ubranych na szaro sprzątaczek i szybko straciła z oczu Esther wykrzykującą przestrogi, których już nie słyszała. Mam nadzieję, że nie przyjdzie jej do głowy, żeby mnie szukać na zatłoczonym pokładzie ani później, gdy już przybijemy do brzegu. A przynajmniej, że nie będzie tego robiła zbyt gorliwie. Już wcześniej przygotowała sobie alibi, mówiąc, że ma wyznaczoną wizytę u lekarza i córka odbierze ją zaraz po pracy, tak że nawet nie będzie się przebierała. A jeśli Sellars zadziała tak, jak obiecał w sprawie plakietki, to będzie wyglądało, jakbym weszła na pokład poduszkowca i wyszła na ląd. Dzięki czemu będę miała czas do... do poniedziałku wieczorem, jeśli tylko dopisze mi szczęście. Dwa i pół dnia na to, by odkryć serce bestii. Wydawało się, że ma tak dużo czasu. I tak mało. W ogromnym pomieszczeniu pełnym szafek był tylko jeden pracownik, który zmywał podłogę mopem. Skinęła mu głową i zabrała swój plecak, po czym ruszyła z powrotem w stronę przystani, lecz zaraz skręciła na jedną z klatek schodowych i ponownie zeszła na poziom B, który zdążyła już trochę poznać. Wiedziała, że dzięki sztuczkom Sellarsa i majora Sorensena jest niewidoczna dla kamer, lecz wiedziała także, że nie pomogą jej, jeśli wpadnie na kogoś z personelu kierowniczego. Dlatego szła szybko do miejsca przeznaczenia - pomieszczenia gospodarczego w części dla służb sprzątających. Upewniwszy się, że będzie mogła otworzyć drzwi ponownie od wewnątrz, zamknęła je za sobą i opadła na podłogę w ciemności. Jej serce waliło szybko, a całe ciało drżało. Gdy trochę odpoczęła, wymówiła kod i zaraz usłyszała głos Ram-seya, tak kojąco znajomy w tym obcym świecie. - Olga? Jak leci? - Nieźle, jeśli tylko moja opiekunka nie zacznie mnie szukać na pokładzie. Może nie, bo wyglądało, że ledwo trzyma się na nogach. To ciężka harówka, wiesz. Bolą mnie wszystkie stawy i popękały mi dłonie. A to przecież pierwszy dzień! - W tym roku dam mojej sprzątaczce większą premię, obiecuję - rzucił Ramsey, lecz nie całkiem udało mu się zachować pogodny ton. Taki poważny, pomyślała Olga. Pewnie zachowałby tę powagę, nawet gdyby rzeczywiście nadszedł koniec świata. - Powinieneś urodzić się Żydem, tak jak ja - powiedziała. - Uczysz się, jak sobie radzić z takimi rzeczami. Milczenie było wprost ogłuszające. - Nie mam pojęcia, o czym mówisz, Olgo. Zupełnie mnie zaskoczyłaś. Ale cieszę się, że jesteś bezpieczna. I jestem z ciebie dumny. Sellars chce z tobą porozmawiać. - Witaj, Olgo - przemówił starzec. - Dołączam się do słów Ram-seya. Być może nie będę miał zbyt dużo czasu na rozmowę, więc powiem ci teraz, ile zdołam. Niczego nie zapisuj, tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś cię nakrył. - Nie martw się - odparła, siedząc w ciemności. Rozmawiała bez słów z ludźmi, którzy równie dobrze mogliby się znajdować na innej planecie. - W tej chwili nie mam nawet siły, żeby wziąć do ręki ołówek. - Ale musisz ją znaleźć, żeby wyjąć to, co masz w plecaku. Możesz to zrobić teraz? - Masz na myśli ten pakunek? - Tak. Poszukała we wnętrzu plecaka latarki, a potem zaczęła wyjmować i układać na podłodze wojskowe racje żywnościowe, w które zaopatrzył ją Ramsey - czy raczej Sorensen, jak się domyślała. Starczyłoby tego na kilka dni, a zajmowało mniej miejsca niż zwykły pojemnik na lunch. Miała też butelkę z wodą, która wydawała się całkowicie zbędna w miejscu, gdzie prawdopodobnie znajdowało się z tysiąc kraników z wodą pitną. Wreszcie na dnie znalazła pudełko z etykietką, na której widniała nazwa lekarstwa na grasicę, oraz dopisek ręką Olgi: „Dwie tabletki po jedzeniu”. - Mam go. - Otwórz, proszę. Muszę przeprowadzić test. Ostrożnie rozpakowała pudełko, tak by je mogła z powrotem zawinąć, i wyjęła z niego szary prostokąt wielkości dłoni. - Mam. Powiedz mi, co się dzieje - przemówił Sellars kojącym głosem. Chwilę później z boku prostokąta rozbłysło malutkie czerwone światełko. - Włączyło się czerwone światełko. - Dobrze. Chciałem się upewnić. Zawiń z powrotem i schowaj do plecaka. - Wciąż czuła niepokój, gdy wsunęła do plecaka pudełko i racje żywnościowe, które przykryła swetrem Czy to jest jakaś... bomba? - zapytała, nie mogąc powstrzymać ciekawości. - Bomba? Boże, nie. - Sellars wydawał się szczerze zdumiony. - Nie, nie zamierzamy zniszczyć systemu - tam są nasi przyjaciele. To tak, jakbyśmy podłożyli bombę do domu, w którym trzymają zakładnika. Nie, Olgo, kiedyś nosiło to nazwę pluskwy wampira. To taki specjalny szant informacyjny, który pomógł mi zdobyć major. Jeśli już uda nam się znaleźć to, czego szukamy, to podejrzewam, że aby dokończyć zadanie, będę musiał przyjmować i wysyłać informacje o wiele szybciej niż teraz. - Uspokoiłeś mnie trochę. - Za to butelka z wodą... to rzeczywiście bomba. - Zachichotał, pohukując cicho jak sowa. - Ale bardzo mała. Daje głównie dużo dymu, żeby odwrócić uwagę. Boże, byłbym zapomniał ci o tym powiedzieć. Jedno wielkie szaleństwo, uznała Olga. A myślałam, że dzieci ze snów są szczytem obłędu! To jest jeszcze bardziej zwariowane. - W porządku - rzekł Sellars - słuchaj uważnie. Teraz powiem ci, co powinnaś zrobić. Za niecałe trzy dni zorientują się, że coś jest nie tak - jeśli wszystko pójdzie idealnie. W budynku sąjeszcze ludzie i od tej chwili powinnaś uważać, aby nikt cię nie zauważył. Pomogę ci, jeśli chodzi o kamery, ale będzie to o wiele trudniejsze, niż możesz sobie wyobrazić, a i tak pewnie nic nie zdziałamy, szczerze mówiąc. Nie mamy jednak wyboru. Olga zastanawiała się przez chwilę. - Teraz gada pan jak Żyd, panie Sellars. - Chyba nie rozumiem. - Nieważne. - Westchnęła i wyciągnęła przed siebie obolałe nogi na tyle, na ile było to możliwe w malutkim składziku. - Mów dalej. Rozdział 24 Ucieczka z Dodge City SIEĆ/BIZNES: Zły rok dla prezesów. [obraz: pogrzeb Dedoblanco, Bangkok, Tajlandia] KOM: Śmierć głowy Krittapong Electronics Ymony Dedoblanco potwierdziła opinie, że był to zły rok dla s’wiata biznesu. W ostatnich miesiącach zmarło kilku potentatów, a wśród nich chyba najbogatszy i z pewnością najbardziej znany chiński finansista Jiun Bhao. Niewiele wiadomo o innych, między innymi o Feliksie Jongleurze, wiekowym przedsiębiorcy, Amerykaninie francuskiego pochodzenia, który rzadko opuszcza swoją kwaterę w Luizjanie. [obraz: She-Ra Mottram, dziennikarka zajmująca się sprawami biznesu] MOTTRAM: Tak, świat biznesu poniósł straty, co spowodowało wahania na rynkach. Oczywiście większość zmarłych to bardzo starzy ludzie. Ale jak na ironię dwaj spośród najstarszych biznesmenów, Jongleur i Robert Wells, wciąż żyją i mają się dobrze. Pewnie z satysfakcją patrzą, jak odpadają kolejni młodsi rywale... Paul wpatrywał się w gibkiego ciemnoskórego mężczyznę, który leżał związany na ziemi w jaskini. Więzień także spojrzał na niego, mrużąc oczy niczym pies szykujący się do ataku. Paul nie wątpił, że gdyby tylko miał okazję, obcy chętnie rozszarpałby im gardła. - Tysiąc innych? Jak to? Bat Masterson trącił więźnia czubkiem buta, ściągając na siebie spojrzenie nasycone jeszcze większą nienawiścią. - Tak jak mówiłem, przyjacielu. Kiedy nadjechali, myśleliśmy, że to po prostu wojownicy Komanczów albo Czejenów. Nie mieliśmy okazji poznać się bliżej - musieliśmy się nieźle uwijać, żeby nie dać się zabić - więc zdążyliśmy jedynie zauważyć, że wszyscy wyglądają tak samo. Ciekawa historia, pewnie to wynik małżeństw wewnątrzplemiennych - dodał, ale widać było, że sam nie jest przekonany. - Diabły - stwierdził wąsacz, który pilnował Stracha. - To jasne jak słońce. Ziemia się otworzyła i piekło wybuchło. - Cholera, Dave, ale dlaczego piekło miałoby być pełne mieszańców? - Masterson pociągnął się za wąsy. - Niech mi panie wybaczą słownictwo. Martine jak nigdy zdawała się nie słuchać tego, co mówią inni. - To jest Strach - wyszeptała jak we śnie - ale pomniejszony w ilości informacji, teraz to czuję. W jakiś sposób skopiował siebie. Posłużył się jakimś wzorcem. Być może było to jedno z indiańskich plemion. A potem skopiował swoją osobę. - Psze pani - zwrócił się do niej Masterson. - Muszę przyznać, że nie mam pojęcia, o czym pani mówi. Spotkaliście ich wcześniej? Paul wzruszył ramionami, zastanawiając się, co powiedzieć. - Właściwie to nie. Trudno to wytłumaczyć. - Spotkałem, jasne - wtrącił T4b. - I załatwiłem - dodał, wprawiając mężczyznę w jeszcze większe zdumienie. Masterson podrapał się po głowie pod cylindrem wyraźnie zdezorientowany, a Paul położył dłoń na ramieniu Martine. Bez wątpienia musieli coś zrobić, ale bezsensowne było opowiadanie o degeneracji symulacji symom, które do niej należą. - I co robimy? - Nawet gdyby był ich milion - powiedziała Martine cicho - i tak musielibyśmy przejść obok nich. Nie ma innej drogi, żeby się stąd wydostać. - Odwróciła się do Mastersona. - Zaprowadzisz nas do Dodge City? Albo przynajmniej powiedz, czego możemy się spodziewać. Nie chcemy tam iść, ale nie mamy wyjścia. - Jak chcecie zginąć - odezwał się Dave - to równie dobrze możecie skoczyć z tamtej skały. Będzie szybciej i mniej krwi. Nasz tajemniczy Dave rzadko się odzywa - rzekł Masterson, uśmiechając się pod nosem - ale gdy już to robi, to gada z sensem. Ma rację. Zginiecie, jeśli tam pójdziecie. Co do tego nie ma wątpliwości. Nie, zostańcie z nami, a zachowacie życie. Przyda nam się kilka dodatkowych par rąk. - Nie możemy - odparł Paul, choć w duchu pragnął, by było inaczej. To, co słyszał o Strachu, wystarczająco go przerażało - potwór równie okropny jak Finney i Mudd, tyle że używa rozumu. Gdy pomyślał, że gdzieś tam czeka tysiąc podobnych osobników... - Nie możemy, Boże. Chcielibyśmy, ale nie możemy zostać. - Dlaczego, do licha? - niemal krzyknął Masterson. - Skąd wy się wzięliście? A przede wszystkim czy wasze matki urodziły tylko takie głupie dzieci? - Nie możemy zostać - zabrała wreszcie głos Florimel, która cały czas przyglądała się symowi Stracha z odrazą i przerażeniem. - Musimy się udać do Dodge City. Nic więcej nie możemy powiedzieć. - To kwestia... religijna, że się tak wyrażę - rzucił Paul zdesperowany. - Złożyliśmy przysięgę. Masterson milczał przez chwilę, przyglądając im się uważnie. - Powinienem był się domyślić, choćby po tych dziwnych strojach. Tak czy inaczej - wszyscy na tym stracimy. My - waszą pomoc, wy - życie. - Splunął z obrzydzeniem tuż obok twarzy rzucającego się Stracha. - Pokażecie nam najlepszą drogę? - spytała Martine. - Nie znamy tych gór i nie chcielibyśmy jeszcze raz spotkać takich samych potworów jak te, które złapały nas wczoraj. - Przekonacie się, że ziomkowie tego gościa są jeszcze gorsi od tamtych szakali - warknął Masterson. - A wracając do tego, jak znaleźć drogę do piekła... - Zaprowadzę ich do rzeki - odezwał się głos z tyłu. Paul odwrócił się i zobaczył czarnoskórego Titusa, który przysłuchiwał się ich rozmowie oparty o ścianę jaskini. - Dziękuję. To miłe z twojej strony. - Zobaczymy, czy powiesz to samo, kiedy cię oskalpują - odparł Titus. - Moim zdaniem głupio postępujecie, ale i tak muszę iść na patrol, więc równie dobrze mogę wam zaoszczędzić kłopotów tak długo, jak to będzie możliwe. Ale musimy zaczekać do zmierzchu. Masterson chwilę wcześniej odszedł w drugi koniec groty i teraz wrócił z pistoletem, który przyniósł Paul. - Weź go - powiedział. - Jest naładowany. Szkoda mi go, a także zmarnowanej amunicji, ale chyba muszę tak postąpić. Obowiązek chrześcijański, tak jakby. Paul wpatrywał się w rękojeść z kości słoniowej i lufę z czarnej stali, jakby patrzył na węża. - Mówiłem, że już go nie chcę. A poza tym, skoro jest ich tam tysiąc, to co mi po sześciu kulach? Masterson wepchnął mu pistolet do ręki i nachylił się do niego. - Przyjacielu, myślałem, że masz chociaż odrobinę oleju w głowie. Sądzisz, że pozwolę ci pójść tam z kobietami bez broni, bez której nie mógłbyś zakończyć tego honorowo? Czy myślisz, że gdy już was złapią, będą chcieli tak po prostu was zabić? Paul ledwo przełknął gulę twardą jak kamień i przyjął pistolet. Niewielu ich odprowadziło. Pozostali zdaje się uznali, iż nie ma co tracić czasu dla grupy samobójców. Spośród kilku osób, które zebrały się przy wyjściu z pieczary, jedynie Annie Ladue wydawała się szczerze zasmucona. - Wciąż nie wierzę, że idziecie... że odchodzicie, nawet nie posiliwszy się z nami. Paul zmarszczył brwi. Jak miał wyjaśnić, że nie muszą jeść i nie mogą marnować czasu na takie rzeczy? To ciągłe kluczenie, niemożność powiedzenia prawdy o ich prawdziwym losie... Jakby byli bogami wśród śmiertelników, chociaż wątpił, aby większość bogów czuła się równie podle. - Taka jest nasza religia - wydusił z siebie wreszcie w odpowiedzi. Annie pokręciła głową. - No cóż, nie jestem najgorliwszą chrześcijanką, jaką można spotkać, ale niech was Bóg prowadzi. - Potem odwróciła się szybko i weszła do jaskini. - Nie pomogę wam - rzekł Masterson. - Byłoby to zbyt głupie, ale przyłączę się do słów Annie i dodam jeszcze: życzę wam szczęścia. Chociaż z drugiej strony nie wyobrażam sobie, gdzie można by go znaleźć aż tyle. Titus, przynajmniej ty postaraj się wrócić. - Co... co zamierzacie zrobić z więźniem? - zapytał Paul. - Tak to ujmę - rzekł Masterson. - Z pewnością nie zasiądziemy z nim do uroczystej kolacji. Ale nasz poczęstunek potrwa krócej niż to, czym was ugoszczą, gdy was złapią. - Skinął głową, uchylił kapelusza przed Martine i Florimel i poprowadził swoich milczących towarzyszy z powrotem do jaskini. - Czas ruszać - oznajmił Titus - skoro już wprawiliśmy się w tak radosny nastrój. Trzymajcie się mnie i nie gadajcie. Jeśli dam znak ręką, tak jak teraz, macie się zatrzymać. Ani słowa, tylko się zatrzymać. Jasne? Gdy wyruszali, rzeka w dole tonęła już w mroku, a wieczorne cienie na przeciwległych zboczach ociekały purpurą. Paul, który zamykał pochód, z trudem dostrzegał towarzyszy, chociaż ostatni z nich szedł zaledwie kilka metrów przed nim. Ile światów? - zastanawiał się. Ile jeszcze światów pogrąża się w ciemności w tej chwili? Nie było to pytanie, nad którym można się zastanawiać zbyt długo, schodząc stromym zboczem trzysta albo i więcej metrów nad rzeczną doliną. Mimo iż prowadził ich zaznajomiony z terenem Titus, posuwali się powoli. Florimel z bolącą nogą dodatkowo ich spowalniała, a T4b już najwyraźniej nie czerpał takiej przyjemności z podniebnych wędrówek, kiedy przestał sobie wyobrażać, że bierze udział w kolejnej grze. Upłynęła prawie połowa nocy, gdy poczuli na twarzach wilgotne powietrze znad rzeki, chociaż już od jakiegoś czasu słyszeli ryk jej fal. Titus niewiele się odzywał, ale podczas postojów opowiedział im trochę o sobie, o dzieciństwie w Marylandzie, skąd jako syn wyzwolonego niewolnika uciekł na zachód. Większość życia spędził na szlaku jako poganiacz bydła. Paul wprawdzie nigdy nie słyszał o czarnoskórych kowbojach, lecz Titus zapewnił go, że takich jak on są tysiące na całym południowym zachodzie. Właśnie przybył z Teksasu do Dodge City ze stadem bydła krótkorogiego i udał się do miasta, by przepuścić zarobione pieniądze, kiedy zaczęła się ruszać ziemia. - Nie widziałem niczego bardziej przerażającego. - W blasku księżyca jego twarz była niemal niewidoczna, lecz gdy kładł do ust kawałek tytoniu, błysnął bladymi zepsutymi zębami. - To było jeszcze gorsze niż najazd setek identycznych facetów, którzy przyjechali galopem, wrzeszcząc przeraźliwie. Wszystko się trzęsło, a potem ziemia po prostu się zwinęła. Początkowo myślałem, że zapadamy się do środka ziemi, lecz potem zobaczyłem, że wszędzie dookoła wyrastają góry jak drzewka w gaju bambusowym. Wydawało mi się, że nadszedł dzień sądu ostatecznego, o którym opowiadała mi mama. Może i tak było. Może to koniec dni. Wielu tak uważa. I dla nich tak jest, pomyślał Paul. Tylko czy po śmierci znowu powstaną i zaczną żyć od nowa tak jak ludzie po drugiej stronie lustra? Czy też Strach zamroził tę symulację w stanie wiecznego rozkładu? Titus miał rację - góry po prostu wyrosły z ziemi jak zielsko. Wciąż przybliżali się do dna doliny, lecz nie napotkali niczego takiego jak podgórze. Zbocze nie opadało łagodniej, korzenie góry przykrywały jedynie luźne głazy i drobne kamienie. Droga stała się jeszcze trudniejsza, ponieważ każdy krok groził obsunięciem się luźnej ziemi, dlatego mimo iż już wcześniej Paul zauważył światła, tak naprawdę ujrzał ognie Dodge City dopiero wtedy, gdy stanęli na błotnistym dnie doliny nad rzeką. - Wielki Boże - wyszeptała Florimel. - Co oni zrobili? - To samo, co zrobią z wami - odpowiedział Titus szeptem. - I ze mną, więc się zamknij! Dał znak, by poszli za nim do wnęki, jaką utworzyły głazy, które oderwały się od stoku i spadły w jedno miejsce, tworząc piramidę podobną do ogromnego znaku lombardu. Z tej niezbyt bezpiecznej kryjówki dało się spojrzeć poprzez rzekę na drugą stronę wąskiej doliny, gdzie na głównej ulicy płonęło ogromne ognisko, którego pióropusz dymu zasłaniał gwiazdy. Niezliczone mniejsze ognie strzelały w górę wzdłuż dachów całego miasta niczym świąteczna dekoracja. Po rozświetlonych ogniem pustych ulicach przemykały się albo wiły cienie. Nawet z takiej odległości słychać było przeraźliwe krzyki. - Spalili miasto - wyszeptał Paul. - Nie. Tak już było w momencie, gdy te diabły je opanowały - rzekł Titus. - Ogień wciąż płonie, ale nic się nie spala do końca. - Pokręcił wolno głową. - Koniec świata. - Gdzie dokładnie mamy iść? - Paul zapytał cicho Martine. Czuł, jak wali mu serce, i widział, że Florimel i T4b także nie ucieszyli się na myśl o tym, że musieliby wejść w tak okropne miejsce. - Nie wiem. Pozwólcie mi pomyśleć spokojnie. - Wyprostowała się i wycofała kilka metrów za duży głaz. - Nie chcę wam psuć zabawy - powiedział Titus - ale ten tu człowiek musi już ruszać. - Zaczekaj jeszcze chwilę - poprosił Paul. - Może będziemy chcieli jeszcze cię o coś zapytać... Chwila wydłużała się coraz bardziej, a Paul i pozostali obserwowali widok, który potwierdzał słowa Titusa: widoczne z odległości pół kilometra płomienie trawiły dachy domów oraz ich wysokie fasady, lecz żaden z lichych budynków nie spalił się do końca. - Nic z tego - rzekła Martine, podpełzając do pozostałych. - Nie mogę się zorientować - zbyt wiele przeszkód. Jeśli Strach celowo to zrobił, żeby unieszkodliwić moje zmysły, to dobrze się spisał. - A zatem dokąd teraz? - spytała Florimel. - Wejdziemy tam tak po prostu? To by było czyste szaleństwo. - Wzdłuż rzeki idźmy - zaproponował T4b. - Albo zbudujmy tratwę. Wypłyniemy z tego skanerskiego piekła. - Nie słyszałeś, co mówiłam? - Martine szeptała, lecz mimo to wydawała się tak rozgniewana jak nigdy wcześniej. - Nie ma innej drogi do miejsca, którego szukamy. Jeśli udamy się rzeką do końca i nie zginiemy po drodze, istnieje niewielka szansa, że przejście będzie otwarte. Do tego nie mamy żadnej gwarancji, że system nie wywali nas w jeszcze gorsze miejsce. Jeśli chcemy się przedostać do Egiptu, musimy odnaleźć bliższą furtkę. - I dać się zaciukać - mruknął T4b, lecz nic więcej już nie powiedział. - Gdzie są miejsca podobne do tych, które spotkaliśmy wcześniej? - Martine zwróciła się do Paula i Florimel. - Labirynty? Katakumby? - Kopalnie? - zasugerowała Florimel. - Na zboczu góry widać było szyby kopalni. - Jęknęła. - Boże, chyba nie dam rady wdrapać się tam z powrotem. - Cmentarze - rzekł Paul. - Miejsca zmarłych. Taki żart bractwa. - Pozwolił sobie na ponury uśmiech. - Zdaje się, że dupki mogą się pośmiać z samych siebie, prawda? - Odwrócił się do Titusa, który obserwował ich wyraźnie zdezorientowany i zafascynowany. - Czy w mieście jest cmentarz? - Jasne, tuż za miastem na północny wschód. Tam. - Wyciągnął rękę, pokazując ponad rzeką w ciemność na lewo od płonącego miasta. - I jakoś tak głupio się nazywa. Boot Hill chyba, czy coś w tym rodzaju. - Boot Hill - powtórzył Paul. - Słyszałem. Możemy przejść przez rzekę i pójść tam pieszo? - Spojrzał na pozostałych. - Nie musielibyśmy w ogóle wchodzić do miasta. - Nie mam pojęcia, co za głupoty planujecie, ale jedno wam powiem: nie dojdziecie do Boot Hill, obchodząc miasto z tej strony. Kiedy wyrosły góry, rzeka wylała tutaj. Teraz jest tam bagno i żmije grube jak zwinięty koc i długie jak zaprząg z dwudziestu mułów, a nad wodą fruwają moskity wielkości jastrzębia. - Wzruszył ramionami. - Wiem, że to wszystko nie ma najmniejszego sensu, żmije, szakale i inne potwory, które chyba wyszły z ziemi, bo dlaczego nikt nie widział ich wcześniej? Dlatego uważam, że to Dzień Sądu. - Wiemy coś na temat tych żmij - rzekł Paul. - Spotkaliśmy jedną. W takim razie może da się obejść miasto od wschodniej strony? - Nie najlepszy pomysł. Z tamtej strony rzeka Arkansas opada zaraz za miastem dosłownie tak. - Zgiął długie palce mocno w dół. - Wodospad, a potem kanion tak głęboki, że nawet w południe nie widać dna. Kanion ciągnie się całe mile. Jak wam się wydaje, dlaczego wszyscy mieszkamy na zboczu, zamiast pozbyć się tych ogni? - Wstał. - Powinniście byli posłuchać Mastersona, kiedy wam radził, żebyście zostali z nami. To dobry człowiek i ma więcej oleju w głowie niż większość z nas. No, na mnie już czas. Nie lubię siedzieć zbyt długo tak blisko Dodge. - Zaczekaj - powiedziała Florimel zdesperowana. - Mamy po prostu... przejść przez most? - Jeśli nie możecie się doczekać, kiedy was oskalpują, to tak. Chyba z dziesięć tych diabłów siedzi tam dzień i noc. Ale gdybyście chcieli pożyć trochę dłużej, to radziłbym przejść w bród kilkaset metrów z tej strony mostu. O tej porze Arkansas jest spokojna i płytka, nawet przy tych zmianach. Zasalutował im i zniknął w ciemności jak odlatujący ptak. - Wszyscy są święcie przekonani, że zginiemy - wyszeptał Paul. - I pewnie mają rację - warknęła Florimel. Woda Arkansas, choć w żadnym miejscu nie sięgała im wyżej niż pasa, wydawała się nieprzyjemna, ciepła i oleista. Wyczuwało się w niej nawet dziwny przeciwprąd, nieustannie czepiający się nóg podróżnych zupełnie jak nicpoń na ulicy, który nie chce zostawić w spokoju przechodnia. Paul starał się nie myśleć zbyt dużo o wodzie nie dlatego, że wydawała się taka nieprzyjemna, ale ze względu na to, co mogło przypłynąć z bagna, o którym wspomniał Titus. W dole rzeki na prawo od nich widać było w blasku kolejnych ogromnych ognisk masywne ogrodzenie czegoś, co mogło być, według Paula, zagrodą dla przywożonego rzeką bydła. Wydawało się, że pomimo późnej pory odbywa się tam znakowanie, chociaż wystarczająco wyraźne krzyki wskazywały na to, że na pewno nie znakowano tam bydła. Nie wszystkie wrzaski były okrzykami bólu. Gdy z zagrody popłynął chór krzyków i śmiechów, Paul zobaczył, że Martine potknęła się i niemal przewróciła. Podtrzymał ją pod ramię. - Znowu ten głos - wyszeptała i zacisnęła powieki, jakby dzięki temu mogła zatkać sobie uszy. - Zwielokrotniony, dobiegający echem ze wszystkich stron... - To tylko sztuczka. Tak jak mówiłaś, są tylko prostymi kopiami. W rzeczywistości nie ma go tutaj. - Zastanawiał się, czy jest tak naprawdę, czy też chciałby, aby tak było. Może w Dodge mają teraz nowego szeryfa. Kiedy znaleźli się zaledwie kilkanaście metrów od brzegu, Mar-tine znowu chwyciła Paula za ramię. W pierwszej chwili przestraszył się, że kobieta nie potrafi już dłużej znieść cierpienia, lecz gdy przyjrzał jej się uważnie, zobaczył, że choć wciąż napięta, jedynie nasłuchuje czujnie. - Titus miał rację - syknęła. - Na moście są ludzie. - Dlatego idziemy tędy - odparł Paul i dał znak T4b i Florimel, by się zatrzymali. - Tylko że oni są po obu stronach mostu - powiedziała. - Nie słyszymy ich, ale ich wyczuwam. Jeśli wyjdziemy z rzeki, będą nas mieli jak na dłoni. - To co powinniśmy zrobić? - Paulowi coraz trudniej było opierać się rezygnacji. Przez dolinę przetoczyło się echo okrzyków cierpienia i przerażenia. - Przecież nie możemy wrócić! - Skręć na zachód - rzekła Martine stanowczo. - Zostaniemy w wodzie. Idziemy pod most. W ten sposób przybliżymy się do tej strony miasta, która nas interesuje. Nie będziemy musieli iść tyle po otwartym terenie. - Mówiłaś, że na moście są ludzie! - wyszeptała Florimel. - A jeśli nas usłyszą? - Nie mamy wyboru - odparła Martine, ale żadne z nich się nie ruszyło. Paul czuł rosnące napięcie i ze zdumieniem stwierdził, że wszyscy’ czekają na jego decyzję. Odwrócił się i ruszył przez wodę w kierunku mostu. Gdy podeszli bliżej, zobaczył na moście niewyraźne sylwetki ludzkie, widoczne dzięki licznym ogniskom, lecz z ulgą stwierdził, że znajdują się na drugim końcu mostu, bliżej miasta. Skręcił w kierunku środka rzeki na głębszą wodę, która tam sięgała mu niemal do piersi, a kobietom jeszcze wyżej. Drewniany most był niski i szeroki, lecz pozostawiał dość miejsca, by mogli przejść pod nim. Jak tylko znaleźli się pod nim, natychmiast niczym pięść opadła na nich ciemność. Nie doszli nawet do połowy mostu, gdy Paul usłyszał nad sobą kroki. Zastygł w miejscu, mając nadzieję, że pozostali zrobią to samo, chociaż go nie widzą. Rozległo się skrzypienie, ponieważ inni dołączyli do pierwszego. Paul zaklął w duchu: wydawało się, że kroki rozbrzmiewają tuż nad jego głową. Czyżby zostali zauważeni? Może kopie Stracha czekały po prostu, aż wynurzą się spod mostu, i wtedy zastrzelą ich jak ryby na płyciźnie? Kiedy tak stał nieruchomo, czując, że puls bije mu tak, jakby ktoś klepał go po głowie, usłyszał nagle stłumiony plusk wody kilka metrów od nich, a potem szum strumienia cieczy. Coś niewidzialnego znajdowało się razem z nimi w wodzie. Czyżby jeden z ludzi Stracha zszedł do wody, żeby to zbadać? Paul wyjął pistolet z wewnętrznej kieszeni kombinezonu i uniósł go wysoko nad wodę. Bał się strzelać, ale jednocześnie przerażała go myśl, że miałby pójść w zapasy z kimś tak silnym jak mężczyzna, którego widzieli w jaskini. - Co...? - wyszeptała Florimel, lecz nie dokończyła pytania. W górze rozległ się grzmot - eksplozja tak nieoczekiwana i głośna, że przez moment Paul sądził, iż to on niechcący nacisnął spust. Wystrzał wciąż brzmiał w jego uszach, gdy nagle uderzyło w niego coś dużego i ciężkiego. Rzucony w bok stracił grunt pod nogami. Gdyby nie to, że poleciał na jednego ze swoich towarzyszy, zanurzyłby się pod wodę razem z pistoletem. Wrzaski i śmiechy mężczyzn stojących na moście zagłuszyły na szczęście okrzyki przerażenia przyjaciół Paula, którzy zorientowali się, że w wodzie znajduje się coś wielkiego, co rzuca się gwałtownie. - Wąż! - syknęła Martine przerażona, niemal naśladując odgłos węża. T4b wydał zduszony okrzyk, gdy silny bijący na boki ogon zwalił go z nóg. Paul rzucił się do przodu, młócąc wodę ramionami, i chwycił go za rękę. Florimel złapała go z drugiej strony i wspólnie wyciągnęli na powierzchnię prychającego i mamroczącego młodzieńca. - Nie ruszajcie się! - wyszeptała Martine. - Cicho! Normalnie T4b miałby pewnie coś do powiedzenia, lecz w tej chwili zajęty był wypluwaniem wody. Florimel trzymała go mocno. Wąż wciąż rzucał się w wodzie, ale oddalał się od nich. Wydawało się, że natarł na nich przypadkowo, przestraszony strzałem. Gdy potwór wynurzył się po wschodniej stronie mostu, Paul poczuł dreszcz na całym ciele. Wąż, który wcześniej otarł się o niego, był niemal równie wielki jak imitacja kolejki górniczej, która goniła ich na drodze. Rozległy się kolejne strzały, a dookoła ogromnego cielska zasy-czała woda. Mężczyźni na moście wrzeszczeli radośnie, dając upust żądzy krwi. - Na miłość boską! - rzuciła Martine. - Teraz! Teraz! Gdy ruszyła, Paul chwycił T4b i pomógł Florimel przeciągnąć go w kierunku zachodniej strony mostu. Wąż, który pozostał z tyłu. bił wodę z taką siłą, że pokryła się pianą zabarwioną blaskiem ognia. Mężczyźni skakali po moście, jakby tańczyli, kierując kolejne pociski w wodę i umierającego gada. Mimo iż nocne powietrze przypominało żar z piekarnika, Paul dygotał, gdy wreszcie, zataczając się, wyszli na brzeg, pogrążeni w ciemności sto metrów na zachód od mostu. Przez kilkanaście minut leżeli w błocie, ciężko dysząc. Na moście wciąż trwała zabawa, choć teraz strzały padały mniej regularnie. Gdy wreszcie dźwignęli się na nogi i zaczęli wdrapywać na brzeg, ponownie rozległy się odgłosy płynące z miasta - przeraźliwe wrzaski i wołania, które już prawie nie przypominały ludzkich odgłosów, żałosne jęki, a także okrzyki i diabelski śmiech najeźdźców. Lecz Paul, zdumiony, stwierdził, że słyszy także muzykę, i to znajomą melodię - klasyczny utwór grany na malutkim fortepianie, który co chwilę gubił rytm. Jakby ktoś wystawiał żywy obraz, przedstawienie o torturach i rzezi, do którego zamówił najbardziej absurdalną ścieżkę dźwiękową, jaką tylko można sobie wyobrazić. Nieskory do zgłębiania wiedzy na temat wydarzeń w Dodge City, Paul mimo ostrzegawczych ruchów głową Martine poprowadził towarzyszy dalej na zachód. Szybko jednak się przekonał, że Titus miał rację: już po kilku chwilach weszli na grząski grunt pokryty błotem, w którym zanurzyli się po kolana. Florimel znalazła się nawet w czymś bardziej niebezpiecznym. Gdyby nie to, że tuż za nią szedł T4b, który wciąż prychał i sapał po niedawnej podwodnej przygodzie, zniknęłaby wciągnięta przez ruchome piaski, zanim Paul i Martine zdążyliby zauważyć jej kłopoty. Kiedy T4b trzymał Florimel, Martine - która mimo ślepoty w ciemności widziała lepiej niż inni - znalazła kij i podała go jej. Florimel nie potrafiła powstrzymać łez, gdy wreszcie ją wyciągnęli. - Już nie mogę - powiedziała. - Brakuje mi sił. Ledwo idę po równym. Paul spojrzał na Martine. - W porządku. Miałaś rację, a ja się myliłem. I dokąd teraz? - Nie jestem pewna. Moje zmysły nie odbierają czysto tego miejsca, ale bagno ciągnie się aż do samego miasta z tej strony. Musimy się trzymać blisko zabudowań, jeśli chcemy uniknąć kolejnego spotkania z ruchomymi piaskami. Paul zamknął oczy na moment i zaczerpnął głęboko powietrza. - W porządku. Idziemy. Wrócili ostrożnie do miejsca, w którym wyszli z wody. Znowu mieli przed sobą Front Street, której domy trawił wieczny ogień. Jakieś ćwierć mili na wschód na środku ulicy płonęło ogromne ognisko rozpalone między torami kolejowymi a bocznicą. Wokół niego wirowały ciemne postacie świętujące festiwal zniszczenia trwający najwyraźniej już od wielu dni. Wydawało się, iż zebrała się tam większość pogromców miasta, ale wciąż nowi, chwiejąc się, przechodzili z jednej strony ulicy na drugą w tym jej końcu, gdzie Paul z towarzyszami czekali ukryci w ciemności, licząc na cud, dzięki któremu mogliby przebyć szeroką ulicę nie zauważeni. Wprawdzie wszystkie budynki na Front Street wciąż stały, lecz frontowe ściany niektórych zapadły się, odsłaniając przed okiem przerażonych widzów wnętrza domów podobne do muzealnych dioram. A dziwne i potworne było to muzeum. We wnętrzu barów kobiety o niewidzących spojrzeniach, z osmolonymi nogami, tańczyły na płonących scenach, uchylając się nieporadnie przed butelkami i innymi ostrymi przedmiotami rzucanymi przez rozwrzeszczaną widownię, składająca się z powielonych Strachów. Z żyrandoli zwisali mężczyźni z poderżniętymi gardłami jak jelenie przygotowane do wędzarni. Inne ciała leżały na ulicy rzucone na stos, chociaż niektóre posadzono pod ścianami albo na ławkach, tworząc żywe obrazy. Strachy chodzili, zataczając się i popijając mocną whisky prosto z dzbanów, niektórzy tak pijani, że pełzali na czworakach i szczekali jak psy albo tańczyli z ustami pełnymi wymiocin, które spływały im na piersi. To nie jest prawdziwe, przekonywał siebie Paul. To jest jak netshow - a i to nawet nie. Oni nie są nawet aktorami, to tylko marionetki. Ale trudno było w to uwierzyć, kiedy każdy zapach i odgłos były tak przeraźliwie prawdziwe i gdy wiedział, że tamte istoty mogły go zranić, a nawet zabić. W górze ulicy jeden ze Strachów przytoczył beczkę i wepchnął ją do ogniska, a potem z rozdziawioną gębą przyglądał się. jak amunicja zaczyna eksplodować. W mgnieniu oka sprawca wybuchu został porwany na krwawe strzępy przez pędzący ołów, inni zaś, podekscytowani nowym wydarzeniem, ruszyli w tamtą stronę. Niektórzy od razu padli od gradu lecących na wszystkie strony kul, lecz pozostali uznali to za doskonałe przedstawienie i utworzyli krąg wokół ogniska. Korzystając z zamieszania, Paul dał znak pozostałym, by wyszli za nim na ulicę. Przekradli się w milczeniu do torów kolejowych, które biegły środkiem Front Street, starając się nie przyglądać zbyt długo przywiązanym do szyn ciałom, głównie kobiecym. I tak niewiele zostało do oglądania, ponieważ ktoś przejechał kilkakrotnie lokomotywą w górę i w dół ulicy, zanim znudził się zabawą i podpalił parowóz. Wrak lokomotywy wciąż stał na torach niczym osmolony szkielet ogromnego morskiego potwora, pozwalając im skryć się na chwilę przed ciekawskim okiem, lecz smród okaleczonych ciał szybko zmusił ich, by poszli dalej. Zdążyli się już niemal zanurzyć w bezpiecznej ciemności na końcu ulicy, gdy nagle Martine zwolniła i zacisnęła dłoń na ramieniu Paula. Wprawdzie większość Strachów tańczyła dookoła ogniska na drugim końcu ulicy, lecz Paul i jego towarzysze wciąż znajdowali się na otwartym terenie, narażeni na to, że ktoś ich zauważy, dlatego jego nerwy aż zawyły przerażone, lecz Martine trzymała go mocno. - Nie możemy iść tędy - rzuciła, dysząc ciężko. - Skręć w przecznicę. Już wcześniej dostał dobrą nauczkę, dlatego teraz, mimo iż instynkt podpowiadał mu co innego, bez słowa zawrócił w górę Front Street, w kierunku centrum miasta, po czym skręcił na północ w boczną ulicę, mijając dwupiętrowy budynek, na którego trawionym ogniem froncie wciąż widniał szyld „Wright, Beverley and Co.” W chwili gdy opuścili główny trakt, zza rogu od strony, w którą jeszcze przez chwilą zmierzali, wyłoniła się grupa jeźdźców - niewielki oddział pijanych Strachów, którzy rycząc wściekle, przemknęli galopem na zmutowanych koniach obok Paula i jego towarzyszy przyklejonych do ściany budynku na rogu ulicy. Tutaj muzyka rozbrzmiewała głośniej, jakby znaleźli się blisko głośników w piekielnym wesołym miasteczku, lecz załamująca się melodia miała w sobie coś takiego, co sprawiało, że Paul miał ochotę zawrócić i zaryzykować ponowne wyjście na główną ulicę. Logika jednak zwyciężyła: dał znak pozostałym i ruszyli, oddalając się od Front Street przy wznoszących się i opadających dźwiękach pianina. - Mozart - wyszeptała Martine. - Mówił, że lubi Mozarta. Paul nie musiał pytać, kogo ma na myśli. Gdy dotarli na koniec ulicy, kryjąc się w kałużach cienia, Paul wreszcie zobaczył pianistę. Pokój, w którym grał, wcześniej był pewnie tylnym salonem jednego z barów z głównej ulicy - ustronny kącik, w którym kowboje i hazardziści z kieszeniami pełnymi pieniędzy mogli się nacieszyć towarzystwem kobiet uprawiających znany zawód, lecz wybuch zburzył większą część ściany, burząc intymność pomieszczenia. Przy pianinie siedział czarnoskóry starzec, chociaż teraz jego cera przybrała odcień bliższy szarości. Wokół niego kołysały się sobowtóry Stracha - jedne zbyt pijane, by odejść gdzieś dalej, drugie przysłuchujące się makabrycznemu koncertowi. Paul zrozumiał, dlaczego muzyka płynie tak nierówno, kiedy zobaczył, że pozbawiony nóg pianista został przywiązany do ławki drutem kolczastym i siedział w coraz większej kałuży krwi, podobny do unieruchomionego ciszą statku. Teraz z kolei pozostali musieli pomóc Paulowi, który zachwiał się i zaczął się krztusić. Długie minuty przemykali się od domu do domu, niemal ocierając się o płomienie, a w ich uszach rozbrzmiewały krzyki umierających i tych, którzy błagali o szybką śmierć - była to przeraźliwie długa wycieczka po piekle. Paul zmuszał się, by iść dalej. Każda kolejna plama dającej schronienie ciemności wydawała się oazą spokoju, podczas gdy na otwartej przestrzeni mieli wrażenie, że obserwuje ich setka par oczu. Na szczęście przyszliśmy późno, pomyślał Paul, usiłując złapać oddech w wypalonym wnętrzu stajni pełnej dymu. Dzięki Bogu te sklonowane Strachy już tak długo nurzały się w zniszczeniu, że je prawie całkiem otępiło. Nie chciał myśleć o setkach mieszkańców Dodge City, których nieszczęście dało im szansę przetrwania. Minęli drugą przecznicę i przystanęli przytuleni do siebie i drżący w wejściu naprzeciwko zniszczonego biura gazety. Na ulicy przed budynkiem leżała kupka czegoś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak stos skór zwierzęcych. Paul właśnie się zorientował, że są to szczątki obywateli miasta - przepuszczeni przez prasę zostali zupełnie rozwałkowani, a jeden z nieszczęśników miał nawet nagłówek „Dodge City wita gości!” odciśnięty na ciele - gdy Martine dała im znak, by się uciszyli. Wydawało się to zbyteczne, jako że wszyscy ledwo oddychali. - Tędy - powiedziała wreszcie. - Było wyczuwalne tylko przez chwilę, ale namierzyłam je. - Co? - Głos Florimel był matowy od szoku i przerażenia. - Przejście, tak mi się wydaje. T4b poruszył się niespokojnie. - Każde miejsce będzie lepsze od tego. Poszli za nią wzdłuż wybebeszonych budynków, a potem skręcili na zachód w West Street. Z tyłu muzyka Mozarta zwalniała niczym płyta gramofonu, który wymagał nakręcenia. Gdy wreszcie wyszli na zachodnie obrzeże miasta, Paul zobaczył, że księżyc wschodzi właśnie nad szczytami gór, jakby zdezorientowany zmianami, jakie zaszły na dobrze mu znanych równinach. - Tędy - wysapała Martine. Paul odetchnął z ulgą, zadowolony, że zostawili za sobą płonące domy, i niemal poczuł, jak ciemność otula go niczym chłodne, wilgotne okrycie. Szli skrajem bagna na północny zachód, ślizgając się i grzęznąc w błocie, lecz to miejsce wydawało się tysiąc razy lepsze od tego, co zostawili za sobą. Nawet gdy Martine wrzasnęła i upadła na ziemię, kiedy coś bzyczącego wielkości szczura usiadło jej na ramieniu, Paul wciąż miał wrażenie, że ich sytuacja się poprawiła. Zdjął z Martine zwierzę z miną obojętnego wyczerpania i ściskał między palcami tak długo, aż rozległ się trzask pękającego odwłoku, z którego wylały się wnętrzności. - Tam - wysapała Florimel, kiedy Paul pomagał wstać Martine. - Chyba widzę! Pokazała na bladą wypukłość terenu jakieś czterysta metrów od nich, lśniącą w blasku księżyca niczym czubek zakopanej czaszki olbrzyma. Pomimo wyczerpania pobiegli wolno przez zdradziecko śliski teren. - Fenfen! - zawołał T4b wyraźnie zaniepokojony. W pierwszej chwili Paul pomyślał, że chłopak się przewrócił, lecz zobaczył, że T4b spogląda w tył na obłoczek małych ogni, które oderwały się od ogólnego pożaru trawiącego Dodge City. - Pochodnie - jęknął T4b. - Gonią nas, zdaje się. Paul pociągnął chłopaka, zmuszając go do biegu. Szybko! - zawołał do pozostałych. - Musieli nas zauważyć! Ziemia wokół Boot Hill była twardsza i suchsza, co pozwoliło im przyspieszyć. W pewnym momencie Paul potknął się i zobaczył, jak ziemia szybko przybliża się do jego twarzy, jakby chciała go spo- liczkować, lecz w ostatniej chwili podtrzymała go ręka T4b. Cmentarz położony na szczycie wzgórza był zaskakująco mały. Jego nierówny teren upstrzyło zaledwie kilkadziesiąt drewnianych krzyży i kilka skromnych kamiennych nagrobków. Znajdowało się tu więcej kamieni niż pomników. Nie licząc trawy, ponad pas Paula sięgał jedynie smukły jesion, z którego długiej gałęzi zwisała pętla - było to drzewo szubienica. - Gdzie? - zapytała Florimel. - Gdzie jest przejście? Martine obracała się powoli na piętach zupełnie jak talerz radaru przeczesujący niebo. - Ja... nie wiem. Nie uaktywnia się na hasło, a poza tym nie ma tu niczego na tyle dużego, by mogło pomieścić przejście. Może grobowiec...? - Powiedz tylko, jak trzeba by kopać - rzekł T4b i zaczął drapać najbliższy grób niczym oszalały pies. - Muszę się stąd wynieść! - Na mur! Pochodnie przybliżały się przerażająco prędko. Dopiero teraz Paul zobaczył, że goni ich jakiś tuzin Strachów pędzących na dziwnych czarnych koniach z rękoma. Ogarnęła go apatia, gdy jeźdźcy zaczęli się wspinać na wzgórze, nie zwalniając ani trochę pomimo dziwnego biegu wierzchowców. Wyciągnął z kieszeni pistolet Bena Thompsona. Wydał mu się ciężki niczym kotwica. - Javier, uspokój się! - krzyknęła Martine za jego plecami. - Daj mi pomyśleć! Paul przyklęknął na kolano, starając się opanować drżenie dłoni, w której trzymał pistolet. Pierwszy z jeźdźców dotarł do podnóża zbocza. Paul wymierzył jak najlepiej, ten jeden jedyny raz w życiu żałując, że jako chłopiec nie lubił bawić się bronią. Odczekał tak długo, na ile starczyło mu odwagi, pocąc się obficie, przez co z trudem utrzymywał palec na spuście, a potem gdy jeździec zbliżył się na dwadzieścia metrów, wystrzelił. Czy to dzięki ślepemu trafowi, czy też za sprawą śladowej pozostałości oryginalnej symulacji, która faworyzowała ludzkich uczestników, jego strzał trafił małpę- konia i powalił go na ziemię. Koń musiał przygnieść jeźdźca, ponieważ ten nie wstał aż do momentu, gdy koń zatrzymał się na ziemi, przebierając nogami. Pozostałe Strachy skręciły na boki, by objechać podnóże wzniesienia, wydając przy tym okrzyki wściekłości, a może nawet zadowolenia z powodu dodatkowej przeszkody. Wielu uzbrojonych było w strzelby i pistolety. Rozległ się trzask broni i świst kul. Paul rzucił się na ziemię. Florimel i T4b poszli w jego ślady. Martine nawet nie drgnęła. - Co ty wyprawiasz! - wrzasnął do niej Paul. - Martine! Na ziemię! - Oczywiście - powiedziała w chwili, gdy kule zaświstały w trawie wokół jej stóp. - Powinnam była się domyślić wcześniej - powiedziała i pobiegła w kierunku drzewa. - Na poświęconej ziemi nie byłoby szubienicy. Paul, chcąc ją obronić, zerwał się na nogi i zaczął strzelać. Miał nadzieję, że przynajmniej odwróci uwagę atakujących od tak łatwego celu, lecz tym razem szczęście mu już tak bardzo nie dopisało. Wprawdzie wydało mu się, że jeden z jeźdźców odchylił się gwałtownie do tyłu, lecz żaden z pozostałych wystrzelonych pocisków nie trafił celu. Zerknąwszy przez ramię, zobaczył, że Martine sięga po pętlę szubienicy i pociąga mocno, jakby przygotowywała ją na szczególnie szeroką szyję. Natychmiast buchnęło z niej złociste światło. Po kilku chwilach złocisty obszar był już większy od niej i rozciągał się od węzła u góry pętli aż do ziemi. T4b i Florimel już nadbiegali schyleni. Paul spojrzał w bok i ujrzał jeźdźców pędzących pod górę i wydających okrzyki podobne do ujadania chartów, które dopadły zwierzynę. Oddał ostatni strzał, rzucił pistolet w kierunku zbliżających się pochodni i popędził ku złocistemu blaskowi. Martine czekała na krawędzi przejścia. Chwyciła go za ramię i razem zanurzyli się w zimną złocistą jasność. W pierwszej chwili gdy Paul opadł na twardy kamień, wydawało mu się, że ścigający ich ludzie przeszli razem z nimi: ze wszystkich stron otaczał ich blask chwiejących się promieni pochodni. Usiadł uspokojony ciszą. Pochodnie paliły się w uchwytach na długiej kamiennej fasadzie, a ich blask przyćmiewał nawet światło gwiazd widocznych na czarnym niebie. Ścianę pokrywały sceny w egipskim stylu, kolorowe portrety ludzi i bogów o zwierzęcych głowach. Wstał, obmacując swoje kończyny, lecz nie znalazł żadnych złamań, jedynie podrapane kolana i podarty kombinezon. Martine, Florimel i T4b także podnosili się powoli. Ciszę, która wydawała się niemal namacalna w tym pomieszczeniu otoczonym ogromnymi kamiennymi ścianami, mąciły jedynie oddechy jego towarzyszy. - Udało się nam - wyszeptał Paul. - Cudownie, Martine. Zanim zdążyła odpowiedzieć, zza rogu budynku wyłoniła się postać - monstrualny kształt, który poruszał się cicho jak koń. Jednym susem znalazł się przed nimi i nad nimi jednocześnie - olbrzym o lwim ciele i ludzkiej głowie. Z ciała sfinksa pozszywanego prowizorycznie jak bardzo stara lalka w wielu miejscach wysypywał się piasek. Oczy miał zasłonięte zaszytymi powiekami. - Weszliście do świętego miejsca - oświadczył sfinks głosem tak niskim i potężnym, że zdawały się drżeć od niego kamienie. - To jest świątynia Anubisa, Pana Życia i Śmierci. Weszliście na jej teren. Paul próbował wydobyć z siebie jakieś słowa, sparaliżowany widokiem ogromnej istoty. - M-my n-nie mieliśmy... - Weszliście na jej teren. - Biegnijcie! - krzyknął Paul, lecz nim zdążył zrobić trzy kroki, uderzyło go coś podobnego do aksamitnego pociągu towarowego i zanurzył się w ciemność. Rozdział 25 Ukryty most SIEC/INTERAKTYWA: GCN, Godz. 7.0 (Eu, NAm) - Ucieczka! [obraz: Zelmo na skalnym występie] KOM: Nedra (Kamchatka T) i Zelmo (Cold Wells Carlson) uciekają z akademii na Żelaznej Wyspie, lecz agenci lorda Lubara (Ignatz Reiner) ranią Zelma promieniem rozpaczy, co skłania go do popełnienia samobójstwa. To już ostatni epizod, zanim Ucieczka! przejdzie w Nienawidzę swojego życia. Potrzeba: pięciu aktorów drugoplanowych, dwudziestu pięciu statystów w otwartym terenie, zdjęcia przy mroźnej pogodzie. KONTAKT: GCN.NIESWOCIA.OBSADA Podjęli trzecią próbę przepchnięcia tratwy w poprzek ospałego nurtu i skierowania jej do brzegu. Wydawało się, że brzeg znajduje się o rzut kamieniem, mimo to nie zbliżyli się do niego ani trochę, choć pracowali wszyscy - z jednej strony Sam i nowy przybysz, Aza-dor, z drugiej!Xabbu i Jongleur. Wreszcie wyciągnęli z wody żerdzie i wyprostowali się, by złapać oddech. Pozostawiona sama sobie tratwa zaczęła dryfować leniwie z prądem. Łąki widoczne na przeciwległym brzegu, takie pospolite, tak bardzo podobne do tych, które opuścili po drugiej stronie rzeki, powoli przybierały postać mitycznego kontynentu z przeszłości. - Ktoś musi popłynąć wpław - rzekł Jongleur. - Może człowiekowi uda się dokonać tego, czego nie może zrobić łódź. Sam się żachnęła. Może i starzec miał rację, twierdząc, że muszą przekroczyć rzekę, zamiast nią płynąć, aby przebyć tę dziwną krainę, lecz wciąż nie podobał jej się jego władczy ton. - Nie pracujemy dla ciebie - wycedziła przez zęby. Poczuła dźgnięcie w plecy i odwróciła się na pięcie, gotowa jeszcze ostrzej warknąć na Jongleura, lecz ze zdumieniem zobaczyła, że to!Xabbu. Spojrzał na nią znacząco. Dopiero po chwili zorientowała się, co miał na myśli. Mieliśmy nie mówić nic o tym, kim jest Jongleur, przypomniała sobie i zawstydziła się. Tyle lat jako złodziej przemykała się po domach bogaczy i ważniaków ze Środkowego Kraju - wymyślonych bogaczy i ważniaków - i oto teraz, gdy naprawdę miało to ogromne znaczenie, nieomal zaczęła paplać bez powodu, zdradzając tajemnicę. Spuściła oczy. - Ma rację - powiedział Azador. - Dopóty nie będziemy wiedzieli, czy jest to możliwe, dopóki ktoś nie spróbuje przepłynąć. Sam bym to zrobił, ale z tą nogą... - Rozłożył ręce w geście bezradności i odłożonego na później heroizmu. Sam spodziewała się, że!Xabbu zgłosi się na ochotnika, i bardzo się zdziwiła, gdy tego nie zrobił. Zwykle mały Buszmen podejmował się wykonania ważniejszych zadań i nie pozwalał innym, a zwłaszcza Sam, na ryzykowne przedsięwzięcia. - No cóż, chyba wypadło na mnie - powiedziała. Tak więc wreszcie będzie miała okazję sprawdzić, czy wszystkie te lata porannych treningów nie poszły na marne. Miała nadzieję, że kiedyś opowie mamie o swoim wyczynie. Na myśl o tym, że usiądą obok siebie, tak normalnie, cudownie normalnie, i będą się śmiać, wspominając tamte znienawidzone przez Sam kolejne długości basenu, poczuła ukłucie tęsknoty. - Zaczekaj, nie wiem, czy... - zaczął!Xabbu. - W porządku. Dobrze pływam. Nie chcąc, by strach nakłonił ją do zmiany decyzji, od razu uniosła ramiona i skoczyła do wody. Gdy wynurzyła się na powierzchnię, usłyszała, jak Azador i Jongleur przeklinają z powodu gwałtownego przechyłu tratwy. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz, gdyż woda okazała się zimniejsza, niż się spodziewała. Wolny prąd ściągał ją systematycznie, co sprawiało, że pływanie okazało się o wiele trudniejsze niż w basenie w domu. Po kilku nie skoordynowanych kopnięciach ułożyła równo ciało i zaczęła pruć wodę ukośnie, kierując się w stronę porośniętego trawą przeciwległego brzegu. Za kilka minut powinnam tam dopłynąć, stwierdziła, szacując odległość. Po jakichś pięciuset ruchach rękoma zrozumiała, że albo prąd jest silniejszy, niż sądziła, albo też ona podlega takim samym prawom jak tratwa. Uniosła głowę ponad wodę i zaczęła płynąć stylem klasycznym, dzięki czemu lepiej widziała, co się dzieje przed nią. Rozgarnęła wodę przed sobą i odepchnęła się nogami, pokonując opór - posunęła się do przodu, lecz ląd ani trochę się do niej nie przybliżył. Rozczarowana, zanurkowała głęboko, aż musnęła dłonią gęste trawy wyrastające z dna rzeki. Odpychała się nogami jak najmocniej, i wykręcała ciało niczym ryba. Jej siła napawała ją dumą: nie zamierzała się poddać, dopóki nie sprawdzi siebie i symulacji. Gdy wreszcie zaczęło jej brakować powietrza, kopnęła nogami jeszcze dwa razy i popłynęła w górę. Brzeg wciąż pozostawał w tej samej odległości. Unosząc się pionowo w wodzie, zrezygnowana, obróciła się w kierunku środka rzeki, by odnaleźć tratwę, gdy nagle poczuła bolesne szarpnięcie za nogę. Coś mnie złapało...! - zdążyła pomyśleć, zanim zsunęła się pod wodę. Z jedną nogą sparaliżowaną bólem natychmiast zaczęła się piąć na powierzchnię i w tej samej chwili zdała sobie sprawę, że nie zaatakował jej żaden żarłoczny mieszkaniec rzeki, lecz skurcz, który objął łydkę. Tak czy inaczej, efekt był teri sam: nie mogła utrzymać się nad wodą dłużej niż przez chwilę, do tego była już mocno zmęczona bezowocną próbą przepłynięcia rzeki. Zawołała!Xabbu, lecz z ustami i nosem pełnymi wody wydała z siebie jedynie krótkie bulgotanie. Nie mogła się odpychać objętą skurczem nogą, w ogóle nie mogła już nic więcej zrobić. Spróbowała przewrócić się na plecy i położyć na powierzchni wody - przypomniała sobie wyrażenie określające tę pozycję, na trupa, co wcale nie dodało jej animuszu - lecz ból w nodze stawał się nie do wytrzymania, a woda wciąż zalewała jej twarz. W chwili gdy po raz kolejny się zanurzyła, poczuła uderzenie w ramię. Zacisnęła dłonie na żerdzi, jakby to był pastorał jej osobistego anioła stróża. Choć w pewnym sensie tak było. - Bardzo się przestraszyłem. !Xabbu nie chciał jej zostawić samej, dlatego Azador zajął się rozpalaniem ogniska. Kiedy pół godziny później wciąż drżąc z zimna, przysunęła się do niskich płomieni, poczuła wdzięczność dla wąsatego towarzysza. - Miałem ogromną nadzieję, że uda nam się dotrzeć tratwą tam, dokąd ty dopłynęłaś’ - mówił dalej!Xabbu. - Och, tak bardzo się bałem. Sam poczuła wzruszenie. Można było odnieść wrażenie, że bardziej przeżył jej przygodę niż ona. - Nic mi nie jest. Uratowałeś mnie. !Xabbu tylko pokręcił głową. - A zatem utknęliśmy w martwym punkcie - rzekł Jongleur. - Nie możemy przepłynąć rzeki wpław ani tratwą. Sam starała się powstrzymać szczękanie zębami. - Przecież musi istnieć jakiś most. Te małe stworzenia, bankowe króliki czy jak tam się nazywały, wspominały o tym, że idą do mostu. - Zerknęła z niechęcią na Jongleura, którego porywczość przestraszyła mieszkańców tej krainy, i dostrzegła na jego twarzy cień poczucia winy. Może jednak nie jest całkiem pozbawiony ludzkich uczuć, uznała. Może nie całkiem. Naturalnie równie dobrze mógł jedynie żałować tego, że zaprzepaścił własną szansę. - Nie ma żadnych mostów - oświadczył Azador. - Przeszedłem wzdłuż tę cholerną rzekę tam i z powrotem trzykrotnie. Wy także przeszliście raz dookoła. I co, widzieliście gdzieś mosty? - To nie jest takie proste - Sam nie dawała za wygraną. - Widzimy drugi brzeg rzeki, ale to wcale nie znaczy, że możemy się tam dostać. Skoro więc widzimy rzeczy, do których nie możemy dotrzeć, możliwe, że istnieją tu rzeczy niewidzialne, ale dostępne dla nas. - Musiała powtórzyć to zdanie w myślach, by się upewnić, że brzmi sensownie. Uznała, że mniej więcej tak. - Dzisiaj już nic więcej nie wskóramy. -!Xabbu wciąż miał zatroskaną twarz, choć teraz wyglądała na nieobecnego. - Rano znowu się zastanowimy. - Dotknął ramienia Sam. - Cieszę się, że nic ci się nie stało, Sam. - To tylko skurcz w nodze i już prawie nie boli. - Uśmiechnęła się, pragnąc go trochę rozweselić, lecz nie była pewna, czy zauważył jej uśmiech zniekształcony szczękaniem zębów. Gdy obudziła się gdzieś w środku nocy, stwierdziła, że nie ma przy niej!Xabbu. Postacie pozostałych dwóch towarzyszy były ledwo widoczne w blasku dogasającego ogniska, lecz ani śladu małego Buszmena. Pewnie musiał pójść na stronę, pomyślała i prawie ponownie osunęła się w sen, gdy przypomniała sobie, że przecież tutaj nie mają takich potrzeb. Natychmiast usiadła. Przeraziła się na samą myśl, że mogłaby zostać sama z Jongleurem i Azadorem. Mam już tego dość. Chcę wrócić do domu. Starała się uspokoić, próbując wyobrazić sobie, co by w takiej sytuacji zrobili Renie albo Orlando. Jeśli!Xabbu zniknął, to musi go po prostu odszukać. W pierwszej chwili chciała zbudzić pozostałych, ale się rozmyśliła. Postanowiła, że zrobi tak, jeśli w promieniu stu metrów wokół ogniska nie znajdzie śladów!Xabbu. W chwili gdy wyciągała z żaru tlący się na końcu patyk, by wykorzystać go jako pochodnię, zobaczyła, że jeszcze ktoś wpadł na ten sam pomysł: jakieś sto metrów od obozowiska na tle czarnego welwetu gór żarzył się pomarańczowy punkcik. Sam poszła szybko w tamtą stronę. Pochodnia!Xabbu tkwiła wbita w miękki garb porośniętego trawą pagórka, a on sam siedział obok. Nie spojrzał na nią, gdy podeszła, a ją znowu ogarnął strach. Zaraz jednak zobaczyła, że wreszcie otrząsnął się z odrętwienia czy zamyślenia i podniósł głowę. - Wszystko w porządku, Sam? - Tak. Po prostu obudziłam się i... przestraszyłam, ponieważ nigdzie cię nie było. Skinął głową. - Przepraszam. Myślałem, że śpisz mocno i się nie obudzisz. - Spojrzał w niebo. - Gwiazdy tutaj są bardzo dziwne. Układają się w konstelację, której nie potrafię rozpoznać. Usiadła obok niego. Trawa była wilgotna, lecz po przygodzie w rzece wcale jej to nie przeszkadzało. - Nie zmarzniesz? - zapytał. - Nie. Siedzieli w milczeniu przez chwilę. Sam próbowała zdusić pragnienie usłyszenia znajomego głosu, który by odpędził strach. Wreszcie!Xabbu chrząknął, co ją zaskoczyło, ponieważ oznaczało niezdecydowanie, tak obce jego osobie. Poczuła dreszcz na całym ciele. - Dzisiaj postąpiłem... bardzo źle wobec ciebie - powiedział. - Uratowałeś mnie. - Pozwoliłem ci płynąć. Ja powinienem był to zrobić, ale się bałem. - Dlaczego ty? Jesteś taki sam jak Renie. Oboje uważacie, że powinniście wyręczać innych w niebezpiecznych rzeczach. - Nie, chodzi o to, że boję się wody. W dzieciństwie niemal utonąłem w rzece. Przez krokodyla. - To straszne! Wzruszył ramionami. - To jeszcze nie znaczy, że powinienem był pozwolić ci robić to, czego sam nie potrafiłem wykonać. Sam syknęła poirytowana. - Przecież nie musisz robić wszystkiego. To skończony fenfen. - Ale... - Posłuchaj. - Nachyliła się do niego, zmuszając go, aby spojrzał na nią. - Już i tak wielokrotnie ratowałeś mi życie. Pamiętasz górę? Pamiętasz, jak pomogłeś nam zejść z zanikającego szlaku? Do tej pory zawsze robiłeś więcej, niż powinieneś, lecz nie znaczy to, że my nie możemy robić tego, co do nas należy. Chciał jej odpowiedzieć, lecz powstrzymała go gestem dłoni. - Orlando zginął, pomagając nam - ratował mnie. Jak mogłabym żyć dalej, gdybym sama także nie podejmowała ryzyka? Gdybym tylko siedziała jak jakaś... księżniczka z bajki i czekała, aż inni będą mnie ratować? Nie wiem, jak tam jest w tej twojej delcie Okeydongo czy jak tam się nazywa, ale tam, skąd pochodzę, coś takiego jest uważane za skończone skanerstwo. !Xabbu uśmiechnął się, lecz był to smutny uśmiech. - Renie mówi, że to starodawne pierdoły. - I znowu ci to powie, gdy już się spotkamy, jeśli się nie zmienisz. - Teraz na twarzy Sam pojawił się uśmiech. Modliła się w duchu, aby tak się stało wbrew wszystkim przeszkodom. Renie i!Xab-bu byli warci siebie w każdym calu. Mieli w sobie tyle miłości, tyle uporu. Chciała wierzyć, że resztę życia spędzą na przegadywaniu się, które ma się zająć cięższymi pracami. - Czy dlatego tu przyszedłeś? Ponieważ miałeś wyrzuty sumienia, że nie popłynąłeś zamiast mnie, a mnie złapał skurcz? Pokręcił głową. - Nie tylko. Czuję niepokój, ale nie wiem, co to jest. Czasem potrzebuję trochę spokoju, żeby się zastanowić. - Znowu się uśmiechnął. - A czasem potrzebuję czegoś więcej. Myślałem, że może będę mógł zatańczyć. - Zatańczyć? - Nie byłaby bardziej zdziwiona, gdyby oświadczył, że zamierza zbudować rakietę. Dla mnie taniec jest jak... modlitwa. Czasem. - Trzepnął palcami, poirytowany niemożnością dobrania właściwych słów. - Ale nie jestem jeszcze gotowy. Jeszcze tego nie czuję. Sam nie wiedziała, co powiedzieć. Milczała przez chwilę, a potem wstała. - Chcesz zostać sam czy wrócimy do obozu? !Xabbu wyciągnął z ziemi pochodnię i podniósł się zwinnie. - Coś jeszcze mnie niepokoi - powiedział. - Nie wystarczy, że będziemy milczeć na temat Jongleura w obecności Azadora. Sam poczuła na twarzy rumieniec wstydu. - Przepraszam, głupio się zachowałam. - Rozumiem, to jest trudne, nienaturalne, żeby wciąż o tym pamiętać. Ale musimy chyba jasno powiedzieć Jongleurowi, że Azador nienawidzi Bractwa Graala. Uważam też, że powinien siedzieć cicho, choćby dla własnego dobra. - Wszystko to jest takie dziwne - powiedziała Sam, gdy ruszyli w kierunku dogasającego ogniska. - Nic tu nie jest prawdziwe, niczemu nie można ufać. No, prawie niczemu. - Trąciła!Xabbu delikatnie - taki braterski kuksaniec. - To wszystko przypomina... nie wiem. Karnawał. Maskaradę. - Straszną maskaradę - dodał. - Straszną i niebezpieczną. Dotarli do ogniska i śpiących przy nim towarzyszy, nie odzywając się już ani słowem. Następnego dnia podjęli beznadziejne, zdaniem Sam, poszukiwania sposobu przekroczenia rzeki. Brnęli przez trzciny wzdłuż brzegu w nadziei, że znajdą jakiś ślad - ślady stóp, pozostałości mostu czy przystani - który by im wyjaśnił, w jaki sposób inni przebyli rzekę, lecz bez powodzenia. Sam była przygnębiona,!Xabbu zamknięty w sobie i zamyślony. Jongleur jak zwykle niewiele się odzywał, pochłonięty własnymi myślami. Jedynie Azador pozostał niewzruszony. Mówił niemal bez przerwy, rozprawiając żywo o swoich przygodach w sieci, odkryciach, sekretnych skrótach w obrębie poszczególnych symświatów i dobrze ukrytych furtkach, które pozwalały się z nich wydostać. Niewątpliwie część z tego, co mówił, stanowiły zwykłe przechwałki, mimo to Sam nie potrafiła ukryć podziwu dla jego wiedzy. Jak długo wędrował po sieci Graala? - Skąd pochodzisz? - zapytała go, gdy brnęli przez kolejną płyciznę. Kupa kamieni, które z daleka wyglądały dość obiecująco, okazała się odłamkami nawisu skalnego. - Chodzi mi o to, zanim tu się znalazłeś. - Ja... nie chcę o tym mówić - odparł. Zmarszczył brwi i zaczął grzebać w mule kawałkiem trzciny. - Ale czas spędzony tutaj wykorzystałem jak najlepiej. Poznałem rzeczy, które budowniczowie tego miejsca chcieli ukryć na zawsze... Sam nie miała ochoty na wysłuchiwanie kolejnej listy dokonań Azadora. - Tak, mimo to nie wiesz, jak przejść przez rzekę, więc w tej chwili wszystko, czego dokonałeś, nie ma najmniejszego znaczenia. Azador spojrzał na nią z urazą. Sam pożałowała swoich słów. W przeciwieństwie do Jongleura Azador nie zaszkodził jej ani jej przyjaciołom, więc postanowiła zmienić temat rozmowy. - A z tratwą nieźle się spisałeś - powiedziała, chociaż w rzeczywistości dobrze wiedziała, że tratwa nadawała się do użytku dopiero po zręcznych zabiegach!Xabbu. - To nie twoja wina, że system nie pozwala nam się przedostać na drugą stronę. Azador wyglądał na udobruchanego. - Naprawdę jesteś Cyganem? - zapytała. Zareagował natychmiast i bardzo gwałtownie. - Kto ci naopowiadał takich paskudnych rzeczy? Sam ledwo się powstrzymała, by nie spojrzeć na!Xabbu, który jakieś trzydzieści kroków dalej na błotnistej płyciźnie prowadził cichą rozmowę z Jongleurem. - Nikt... Wydawało mi się, że sam o tym wspomniałeś. - Była wściekła na siebie. - Może tak pomyślałam... przez te twoje wąsy. Pogładził się po wąsach, jakby uspokajał obrażone zwierzę. - Cyganie to krętacze i złodzieje. Azador zaś jest odkrywcą. Nie zrozum mnie źle, kiedy opowiadam o swoich przygodach. Jestem więźniem. Mam prawo odkrywać i zabierać moim prześladowcom wszystko, co się da. - Przepraszam. Źle cię zrozumiałam. - Powinnaś być ostrożniejsza. - Przeszył ją wzrokiem. - W takim miejscu jak to trzeba uważać, co się mówi do obcych. Sam już nic nie odpowiedziała, lecz w duchu przyznała mu rację. Minęła kolejna godzina bezowocnych poszukiwań, zanim udało jej się porozmawiać na osobności z!Xabbu. Przyłączył się do niej, kiedy sprawdzała ostatnią kępę trzcin. Azador i Jongleur zrezygnowali już wcześniej i teraz przyglądali im się z jednego z trawiastych pagórków. - Skończona skanerka ze mnie - powiedziała, gdy skończyła relacjonować, co zrobiła wcześniej. - Powinnam trzymać gębę na kłódkę. !Xabbu wyglądał na zmartwionego. - Chyba zbytnio siebie obwiniasz, tak jak ja w nocy. Może i czegoś się dowiedzieliśmy, chociaż nie potrafię tego nazwać. Dziwne, że wspomniał o tym teraz. Wcześniej nie powiedział nam prawie nic poza tym, że jest Cyganem - czy też Romem, jak się wyraził. Wydawał się bardzo dumny z tego. - Mały Buszmen odsunął zasłonę kołyszących się trzcin i zobaczyli, że to, co z daleka wyglądało na pozostałości drewnianej konstrukcji, okazało się kilkoma pniami wyrwanymi z korzeniami przez burzę i rzuconymi jedne na drugie. - Może nie tylko on postanowił milczeć na temat swojej przeszłości. - Nie wiem. Nie sprawiał wrażenia przestraszonego czy zdenerwowanego, tak jak ja bym się poczuła, gdyby ktoś powiedział na mój temat coś. o czym nie powinien wiedzieć. Wydawał się raczej... rozgniewany. - Spojrzała w stronę wzgórza. Jongleur i Azador dalej rozmawiali lub przynajmniej tak wyglądało. Poczuła się nieswojo. - Spójrz na tego starego potwora. Siedzi sobie po prostu. To przez niego nie możemy zapytać nikogo o to, jak przejść przez rzekę! - Trudno było powiedzieć, czy to z winy Jongleura, ale nie spotkali innych mieszkańców tego symświata od chwili, gdy starzec przepędził od ogniska Jecky’ego Kęska. - Możliwe. Ale może być też tak, że wszyscy po prostu uciekli w jakieś bezpieczniejsze miejsce. - Tak. - Sam zmarszczyła brwi. - O czym oni mogą rozmawiać? !Xabbu spojrzał w tamtą stronę. - Nie wiem. Powiedziałem Jongleurowi, że Azador może się zachować agresywnie, kiedy się dowie, kim on jest naprawdę. Nie sądzę więc, żeby mówił mu coś na ten temat. Zanim opuścili błotnistą płyciznę i zaczęli się wspinać po porośniętym trawą zboczu, Azador wstał i oddalił się od Jongleura. Zatrzymał się na szczycie pagórka, odwrócony do nich plecami. Gdy stanęli na górze, odwrócił się nagle i zawołał: - Chodźcie! Chodźcie tutaj! Spójrzcie na to! Sam i!Xabbu ostatnie kilka metrów pokonali biegiem. - Popatrzcie - rzekł Azador. - Widzicie? - Och, nie! - Sam poczuła chłodny dreszcz. - Zanikają. Z widocznych wcześniej w oddali wzgórz pozostały tylko zarysy, smugi odbitego światła, mleczne kontury wskazujące miejsca, w których powinny się znajdować wzgórza. Nawet trawiasta równina miejscami wydawała się przezroczysta niczym szkło. Sam rozejrzała się przestraszona, lecz zaraz zobaczyła, że rzeka wraz z brzegami wciąż jest dobrze widoczna, a pagórek, na którym stoją, jak prawdziwy. - Znikają - powiedział Azador. Po raz pierwszy usłyszała w jego głosie coś, co brzmiało jak autentyczny strach. - Co to znaczy? - To znaczy, że zostało nam coraz mniej czasu - odezwał się Jongleur, stając obok niego. Wyraz jego twarzy jak zwykle wyrażał opanowanie, ale nie głos. - Symulacja umiera. !Xabbu obudził ją dotknięciem. - Opuszczam obóz na pewien czas - wyszeptał. - I chyba nie chcę, żebyś została z tamtymi dwoma. Sam, wciąż jeszcze zamroczona snem, wstała i powlokła się za nim. Gwiazdy wydawały się jaśniejsze niż wcześniej, jakby chciały wyrazić przedwczesny hołd znikającemu światu. Gdy stanęli na szczycie najbliższego wzgórza,!Xabbu usiadł i zaczął przywiązywać do kostek bransoletki wykonane z trzcin i nasion, które grzechotały przy każdym ruchu. - Po co to? - spytała Sam. - Do tańca - odparł. - Sam, proszę, teraz potrzebuję spokoju. Skarcona, usiadła obok niego z kolanami podciągniętymi pod brodę. Płaszcz ze splecionych liści, który zrobił dla niej!Xabbu, słabo chronił przed chłodem, lecz na szczęście noc nie była specjalnie zimna. Przyglądała się, jak kończył przygotowania, po czym oddalił się na kilka kroków i stanął wpatrzony w niebo usiane płonącymi gwiazdami. Stał tak długo. Sam zapadła w sen, a gdy się obudziła, zobaczyła, że!Xabbu wciąż stoi w tym samym miejscu nieruchomy jak posąg. Jej umysł błądził, dotykając z żalem gwiazd nad trawnikiem za ich domem, gdzie razem z ojcem nocowali w śpiworach, a Sam mimo nocnych odgłosów dochodzących z ogrodu czuła się bezpieczna, otulona milczącą obecnością ojca i widokiem matki w kuchennym oknie. Co oni teraz robią? Przecież nie mogą przez cały czas siedzieć... przy mnie. W jakimś szpitalu. Czy zajmują się też czymś innym? Oglądają sieć? Jedzą kolacje z przyjaciółmi? Nawet jeśli tu umrę. muszą wrócić do normalnego życia, muszą, prawda? Ale wydało jej się to niesprawiedliwe. Czy byłoby jednak lepiej, gdyby nigdy się nie pozbierali? Boże, mamo, tato, tak mi przykro...! Wreszcie!Xabbu zaczął się ruszać. Podniósł nogę i przesuwał ją w przód i w tył jak zniecierpliwiony koń, który grzebie kopytem w ziemi. Zrobił krok do przodu, podniósł drugą nogę, potrząsnął nią i postawił na ziemi. Rozległ się cichy odgłos grzechotek. Stopniowo jego ruchy nabierały coraz wyraźniejszego skomplikowanego rytmu, którego niezwykłość podkreślała niemal idealna cisza. Początkowo Sam obserwowała go uważnie, starając się odgadnąć z wyrazu jego twarzy stan umysłu, lecz nie mogła skupić uwagi dłużej, gdyż taniec trwał nieustannie. Kiedy!Xabbu skończył pierwsze powolne okrążenie po okręgu widocznym tylko dla niego, jej myśli znowu zaczęły wędrować własnymi drogami. Jego precyzyjne ruchy przypomniały jej pewną grę z sieci, w którą grała namiętnie jako mała dziewczynka przez jakieś dwa tygodnie. W tej grze chodziło o to, aby unoszące się w przestrzeni klocki o dziwnych kształtach łączyć w coraz większe budowle. Tak jak!Xabbu klocki obracały się, jakby były jednocześnie ciężkie i pozbawione ciężaru. Ich boki podobne do ścian brylantów dotykały się i przylegały do siebie delikatnie, ale trwale, tak samo jak małe stopy Buszmena, które dotykały ziemi, jakby opadały przyciągane nie ślepą, brutalną siłą grawitacji, lecz aktem jego uważnego wyboru. Ciekawe, czy Orlando grał w tę grę, pomyślała w półśnie. Ciekawe, co on by wykombinował - coś innego, to pewne. Coś zabawnego i smutnego zarazem. A!Xabbu... W następnej chwili sama odpłynęła w inne miejsce i pogrążyła się we śnie o ciemnych wysokich górach i samotnym wołaniu ptaków. - Sam, obudź się. Jego głos zabrzmiał dziwnie. Przez chwilę, nie całkiem jeszcze rozbudzona, myślała, że mówi do niej Orlando. - Daj mi spać, skaniaku. - Robi się jasno. Nie mamy czasu. Otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą lśniącą od potu twarz!Xab-bu. Jego pierś unosiła się i opadała, jakby właśnie ukończył maraton. Mimo to wydawał się przepełniony energią. - O Boże, przepraszam. Myślałam, że to... - Przetarła oczy. - Wszystko w porządku? - Tak, Sam. Dużo myślałem. To był dobry taniec, znowu byłem... sobą. Pozwoliła, by pomógł jej wstać. Potrzebowała kilku chwil, by tupaniem rozgrzać zziębnięte stopy. - Czy dzięki temu mogłeś pomyśleć? Uśmiechnął się. - W tym względzie także przypominasz Renie. Mój taniec to nie... jak to się nazywa? Automat z czymś tam. Wkładasz kartę i wychodzi odpowiedź. Ale znalazłem przyczynę mojego niepokoju, a odpowiedź na to pytanie może nam pomóc. - Roześmiał się. Wydawał się w lepszym nastroju, niemal pogodnym. - Ale zobaczymy. A teraz chodźmy już. - Co miałeś na myśli? - zapytała, gdy ruszyli przez mokrą trawę. Wydawała się taka prawdziwa, że trudno było uwierzyć, że mogłaby się wkrótce rozpłynąć w srebrzystą nicość, a przecież wzgórza były tak przerażająco blade, zupełnie jakby wyrzeźbione na powierzchni kryształu. Przyspieszyła kroku. - Co miałeś na myśli, mówiąc, że dobrze było znowu być sobą? - Kiedy próbuję zrozumieć to miejsce, zawsze staram się myśleć tak samo jak ludzie, którzy je zbudowali, jak Renie i inni. Ale to nie jest do końca mój sposób myślenia. Dla mnie jest on dziwny, jakbym nosił ubranie, które nie leży na mnie idealnie. Oczywiście nie potrafię w ciągu kilku tygodni zmienić całego życia. Czasem muszę... wrócić. Wrócić do mojego dawnego życia. Sam powoli skinęła głową. - Chyba wiem, co masz na myśli. Czasem czuję się tak, jakbym nie wiedziała, kim jestem, kim jest moje prawdziwe „ja”. - Zachęcona jego pytającym spojrzeniem, mówiła dalej: - To znaczy... odkąd znowu jestem dziewczyną - rozumiesz, w tym ciele - nic mówię tak samo, nawet myślę inaczej. Zaczynam się zachowywać jak... jak dziewczyna! Uśmiechnął się. - Czy to źle? - Nie zawsze, nie. Ale kiedy byłam Fredericksem, cieniem Or-landa, chłopakiem... sama nie wiem. W jakiś sposób było to łatwiejsze. Mówiłam inaczej, próbowałam więcej rzeczy. - Roześmiała się. - Więcej przeklinałam. - Ach. O to właśnie chodzi, Sam. To jest jedna z rzeczy, która nie dawała mi spokoju. Zaskoczona potknęła się o kępę trawy. - Martwiłeś się, że już nie przeklinam? - Nie. Ale zaczekaj, jesteśmy już prawie na miejscu. Wkrótce zrozumiesz, co mam na myśli. Jongleur i Azador siedzieli naprzeciwko siebie przy ognisku, posępni i senni. Jongleur posłał im złowrogie spojrzenie, gdy się zbliżyli. - Najpierw gadacie o niebezpieczeństwie i braku czasu, a potem wybieracie się na romantyczny spacer? Pięknie. Sam zarumieniła się i już chciała się odciąć starcowi, lecz poczuła na ramieniu dłoń!Xabbu. - Problemy można rozwiązywać na wiele sposobów - rzekł Buszmen spokojnie. - A nam potrzebny jest nowy sposób albo zostaniemy tutaj, gdy świat dookoła nas zacznie zanikać. Jongleur wydał pomruk niezadowolenia. - A zatem to była wyprawa zwiadowcza? - Coś w tym rodzaju. -!Xabbu spojrzał na Azadora, który siedział z mętnym wzrokiem, być może rozmyślając o tym, że na tej łące poza światem nie ma kawy. - Muszę z panem pomówić, panie Azador. Chciałbym zadać panu kilka ważnych pytań. W oczach Azadora pojawił się słaby błysk, lecz mężczyzna machnął tylko niedbale ręką. - Pytaj. - Opowiedz jeszcze raz o tym, jak tu trafiłeś. W jaki sposób dotarłeś na czarną górę, a potem znalazłeś się tutaj. Sam spojrzała na!Xabbu, starając się ukryć zdziwienie, Azador zaś zaczął powtarzać, trochę jakby niechętnie, swoją opowieść o tym, jak poszedł za nimi do świątyni Demeter, a potem w bladą pustkę, gdzie zobaczył, że góra zniknęła. - Zastanawiałem się - odezwał się!Xabbu niespodziewanie, gdy Azador kończył swoją opowieść. - Zastanawiałem się, że przecież długo siedzieliśmy na zboczu góry, sprzeczaliśmy się i dyskutowaliśmy po wyjściu z Troi. I przejście musiało się zamknąć do momentu, gdy zaczęliśmy się wspinać na górę. Jak więc udało ci się przejść tak, że cię nie widzieliśmy? - Chcesz powiedzieć, że kłamię? - Azador uniósł się nieco, lecz zaraz ponownie usiadł, gdy!Xabbu uniósł dłoń, jakby udawał tylko, że się rozgniewał. - Możli we. -!Xabbu podszedł bliżej i usiadł obok dymiącego żaru ogniska. Azador odsunął się nieco. Sam patrzyła na nich zafascynowana. Co takiego wiedział!Xabbu albo przynajmniej czego się domyślał? Azador sprawiał wrażenie autentycznie przestraszonego. - Wierzę, że przeszedłeś za nami - rzekł!Xabbu - i możliwe, że mówisz to, co pamiętasz. Ale moim zdaniem nie tak to się stało. - Po co tracimy czas na takie głupoty? - warknął Jongleur. - Jeśli chcesz przejść na drugą stronę rzeki, zanim ten świat zniknie - odparł!Xabbu chłodno - lepiej siedź cicho. Azador zamknął rozdziawione usta, jakby ta uwaga była skierowana bezpośrednio do niego. - Co ty wygadujesz? - odezwał się po chwili. - Sugerujesz, że zwariowałem? Że nie wiem, jak jest naprawdę? Czy też uznałeś mnie za kłamcę? - Jak to możliwe, że przeszedłeś przez furtkę, która zdążyła się zamknąć? Może otworzyła się ponownie? W jaki sposób zszedłeś z góry przez szarą pustkę? Ja potrzebowałem do tego umiejętności myśliwego, której mój lud uczył się przez tysiące pokoleń. W jaki sposób popłynąłeś tratwą w górę rzeki, by nas dogonić? A już najbardziej dziwi mnie to, dlaczego jesteś w ubraniu, skoro my przyszliśmy tu nadzy. Jak brzmią odpowiedzi na wszystkie te pytania, jeśli nie byłeś tutaj wcześniej? - Zamilkł na moment i zaraz dodał: - To, czy pamiętasz, że tu byłeś lub nie, to osobny problem. - Jasne! - zawołała Sam, gdy dotarły do niej słowa!Xabbu. - Skanerstwo! Nie przyszło mi to do głowy. On jest w ubraniu! - To śmieszne! - warknął Azador, a w jego oczach znowu pojawił się cień strachu. - Jeszcze jeden argument przemawiający za tym, żeby nazwać mnie kłamcą. - Być może - odparł!Xabbu. - Ale mamy też kolejne pytania. Niech pan nam opowie o Romach, panie Azador. O tym, jak to nie wyjawia pan tajemnic przed gorgios, jak pan się wyraził wcześniej. O tym, jak wraz z przyjaciółmi Cyganami spotykacie się na targu Romów, by wysłuchać opowieści innych, podzielić się informacjami. Teraz Azador patrzył na małego Buszmena całkowicie zdezorientowany, jakby ten zaczął mówić obcymi językami. - Co ty wygadujesz? Nigdy niczego takiego nie mówiłem. To ta dziewczyna zaczęła te cygańskie bzdury. Serce Sam zaczęło bić przerażająco szybko. Nawet Jongleur wydawał się zdumiony przebiegiem rozmowy.!Xabbu pokręcił głową. - Nie, Azadorze. To ty zacząłeś o tym mówić. W więziennej celi przy naszym pierwszym spotkaniu. A potem na łodzi na rzece w Kansas. Pamiętasz? Nazwałeś mnie człowiekiem małpą, ponieważ nosiłem sym pawiana... - To ty! - Azador zerwał się na nogi, rozrzucając na wszystkie strony resztki żaru. - Ty i ta suka, twoja przyjaciółka! To wy ukradliście moje złoto! - Skoczył w kierunku!Xabbu, który odsunął się tylko o krok. - Stój! - wrzasnęła Sam. Zaraz pożałowała, że zareagowała tak gwałtownie, gdyż świadczyło to o tym, że się przestraszyła. Wyciągnęła przed siebie złamany miecz Orlanda. - Dotknij go tylko, a wy-pruję ci flaki! - Przetrącę ci kark, dziewczyno - warknął Azador, lecz pozostał na miejscu. Jongleur także już stał i przez chwilę wszyscy trwali nieruchomo, tworząc czworoboczną bryłę wypełnioną nieufnością. - Zanim zrobisz cokolwiek - rzekł!Xabbu - powiedz, co ci ukradliśmy. - Moje złoto! - zawołał Azador, lecz jego twarz wyrażała niepokój, a nawet strach. - Moje... złoto. - Nie pamiętasz dokładnie, co to było. - Wiem, że mi to ukradliście! !Xabbu pokręcił głową. - Wcale nie. Zostaliśmy rozdzieleni na skutek awarii systemu - powiedział spokojnie, jakby nie miał przed sobą kogoś, kto przeszywał go morderczym spojrzeniem, jakby Sam nie stała przed tamtym człowiekiem z mieczem tuż przy jego brzuchu. - Co naprawdę pamiętasz? Myślę, że byłeś tu już wcześniej, we wnętrzu tego Białego Oceanu, jak go nazywają. Spróbuj sobie przypomnieć. Wszystkim nam grozi wielkie niebezpieczeństwo. Azador zatoczył się, jakby otrzymał cios. Patrząc nieprzytomnie, zamachał ramionami i wskazał na!Xabbu. - To ty... ty zwariowałeś! Azador nie jest szaleńcem. - Spojrzał groźnie na Sam i jej broń, a potem na Jongleura. - Wszyscy zwariowaliście! A nie Azador! - dodał głosem stłumionym przez szloch. Potem odwrócił się i potykając się pobiegł przez trawę w górę niewielkiego wzgórza, po czym padł na ziemię i legł nieruchomo jak zabity. - I co zrobiłeś? - zapytał Jongleur mniej stanowczo niż zwykle. - Być może uratowałem nas. Idź do niego. Jest nam potrzebny, ale z nami nie będzie chciał rozmawiać. Jongleur stał z otwartymi ustami, jakby!Xabbu także wyrzucił ręce w górę i zaczął mamrotać jak małpa. - Iść do niego...? - Cholera, idź, po prostu idź! - krzyknęła Sam i machnęła mieczem. - Już dwa dni temu mieliśmy cię zostawić. Zrób raz coś pożytecznego! Wydawało się, że Jongleur rozważa możliwe odpowiedzi, lecz ostatecznie odwrócił się tylko i ruszył w kierunku leżącej postaci. - Nieźle mi to wyszło! - rzekła Sam. Jej serce wciąż biło jak szalone. - Jongleur jest wrogiem, z którym należy się obchodzić ostrożnie - powiedział!Xabbu. - Przypomina jadowitą żmiję. Nie należy kusić losu. - Skąd wiedziałeś? To wszystko o Azadorze? Kim on jest? Albo czym? Wydawało się, że!Xabbu skulił się trochę, gdy konfrontacja dobiegła końca. - Czym jest Azador? Tego nie wiem na pewno. Nie w miejscu tak zagadkowym jak ta sieć. Może jest kimś takim jak ta kobieta Ava, którą widzieliśmy, albo tamten chłopak, którego spotkał Jonas - kimś, kto dryfuje ze świata do świata niepewny swojej tożsamości. Z pewnością tutaj nie zachowuje się jak Azador, którego spotkałem wcześniej. Był pewny siebie, zimny, patrzył z góry na innych. A Jonas wspominał o Azadorze, który prawie się nie odzywał. - Chcesz powiedzieć, że to różni ludzie? - Nie sądzę. Chociaż w takim miejscu, kto wie? -!Xabbu usiadł przy ognisku. - Ale teraz nie jest ważne, kim on jest, tylko gdzie był. - Nie rozumiem. !Xabbu uśmiechnął się znużony. - Zaczekaj, a sama zobaczysz. Może jeszcze raz moje domysły okażą się słuszne, a wtedy uznasz mnie za mądrego człowieka. Jeśli się pomylę, to przynajmniej wstyd będzie mniejszy, bo nie będziesz mogła powiedzieć, że się przechwalałem. To, co teraz nastąpi, będzie trudne. - Ty także wydajesz się odmieniony - powiedziała Sam niespodziewanie. - Nie chodzi mi o to, że jesteś inną osobą, tylko że jesteś bardziej... pewny siebie. - Miałem dość czasu, by posłuchać dzwonienia słońca - odparł. - Chociaż tutaj nie ma słońca. By porozmawiać z gwiazdami pradziadków. - Nie rozumiem. - Sam wzruszyła ramionami. !Xabbu poklepał ją po ramieniu. - Nieważne, Sam. A teraz zobaczmy, czy moje czary podziałają na pana Azadora. - A co zrobicie, jeśli nie zechcę z wami współpracować? - dopytywał się Azador. - Zabijecie mnie tym mieczem? Mówił z tak przesadną wściekłością, że przez moment Sam się zastanawiała, czy nie jest po prostu kolejnym porwanym dzieckiem, które występuje pod postacią dorosłego człowieka. - Kusząca propozycja - rzuciła cicho, lecz już nic więcej nie powiedziała, zgromiona surowym spojrzeniem!Xabbu. - Nic ci nie zrobimy - odparł Buszmen. - Będziemy dalej czekać, aż cały świat dookoła zniknie. Jongleur obserwował ich z dystansu. Znowu przypominał zimnego jaszczura. Sam nie wiedziała, w jaki sposób przekonał wąsacza, żeby wrócił do nich, ale była mu za to wdzięczna. - Znalazłem się w rękach szaleńców - rzucił Azador. - Możliwe - odparł!Xabbu. - Ale obiecuję, że nie stanie ci się żadna krzywda. - Wyciągnął rękę. - Daj mi swoją koszulę. Azador skrzywił się, ale zdjął koszulę.!Xabbu wziął ją od niego i stanął za jego plecami, po czym zawiązał mu ją wokół oczu. - Widzisz coś? - Nie, a niech cię, nic nie widzę! - To ważne, więc nie kłam. Azador pokręcił głową. - Nic nie widzę. Jeśli złamię nogę, zajmę się twoją nogą, nawet jeśli mi wyprujecie flaki. !Xabbu chrząknął poirytowany. - Nic ci nie będzie. Widzisz, będę szedł obok ciebie, a z drugiej strony Sam. No, panie Azador, tyłeś się pan nagadał o tym, jakiś to pan jest dzielny i pomysłowy. Dlaczego więc boi się pan iść z zawiązanymi oczami? - Nie boję się. Tylko to wszystko jest bez sensu. - Być może. A teraz pozostali zachowają milczenie. Pójdziemy wzdłuż rzeki. Idź, proszę, dopóki nie poczujesz, że w jakimś miejscu można przejść rzekę. Sam, zdumiona, szła w milczeniu. Nawet Jongleur okazywał pochmurne zainteresowanie eksperymentem. Poprowadzili Azadora na skraj twardego gruntu, po czym skręcili w górę rzeki. Długo szli w milczeniu przerywanym tylko od czasu do czasu przez Azadora, który przeklinał w momentach, gdy się potykał na niewidocznych dla niego przeszkodach. W niektórych miejscach trzciny rosły tak gęsto, że niemal wpadali do rzeki, w innych szli na otwartej przestrzeni porośniętej jedynie trawą, a wtedy zaufanie Sam wobec intuicji!Xabbu słabło. Jak okiem sięgnąć widziała tylko rzekę i trawę. Co za różnica dla kogoś z zawiązanymi oczami? Z czasem utyskiwania Azadora stawały się coraz rzadsze. Teraz posuwał się jak lunatyk. Szedł biernie, odpoczywał, gdy odpoczywali pozostali, i nawet nie narzekał, kiedy zapuścili się w błoto. Słyszała, jak mruczy coś pod nosem, lecz nie rozumiała, co mówi. Po godzinie stal się nawet spokojniejszy. Od czasu do czasu zatrzymywał się i z przekrzywioną głową nasłuchiwał czegoś, co mógł usłyszeć tylko on. Gdy zmieniło się światło i wokół pociemniało, jako że minął środek dnia, wciąż jednak niczego nie znaleźli. Tylko spójrzcie na nas! - pomyślała Sam. Bolały ją stopy. Całe jej ciało było lepkie i rozgrzane. Miała ochotę po prostu położyć się i pozwolić, by stało się to, co miało się stać, ale nie zrobiła tego tylko dlatego, że do końca chciała być lojalna wobec!Xabbu. Azador miał rację - to głupota. Czworo ludzi ciągnie się wzdłuż rzeki, szukając czegoś, czego, jak dobrze wiemy, tam nie ma. Wychodzili właśnie z kolejnej kępy szemrzącego sitowia, gdy nagle ujrzeli most. Sam wstrzymała oddech. - Jak...? Przecież byliśmy tutaj! Nic tu... nie widzieliśmy... Dang! Most był wąski, podobny do murku z kamieni, w którym wycięto dziury w kształcie łuku, by przepuścić rzekę. Był jednak na tyle szeroki, by przeszli po nim obok siebie. I co ważniejsze, ciągnął się aż do łąki na przeciwległym brzegu - a przynajmniej tak się wydawało, ponieważ koniec mostu ginął w rozścielonej nisko nad ziemią mgle. - Możesz odsłonić oczy - powiedział!Xabbu do Azadora. Tylko Azador nie okazał zdziwienia, jakby widział most już wcześniej. Mimo to gdy spojrzał na most, w jego oczach pojawił się cień strachu. Odwrócił się od budowli. - Nie... nie chcę tam iść. - Nie mamy wyboru - odparł!Xabbu stanowczo. - Chodź. Prowadź nas. Azador pokręcił głową, lecz powoli zbliżył się do mostu. Zawahał się na moment, zanim wszedł na niego.!Xabbu ruszył za nim, a potem Sam i Jongleur. Sam z podziwem patrzyła na solidną kamienną konstrukcję. Była pewna, że przechodzili przez to miejsce jakiś dzień wcześniej i nie było tu żadnego mostu. Azador zrobił kilka kroków i przystanął. - Nie - powiedział nieobecnym głosem. - Najpierw trzeba... coś powiedzieć. Czekali w napięciu. Szare gąski i gąsiorki - wydusił wreszcie z siebie wyraźnie pod wpływem emocji, która dla Sam pozostała nieodgadniona. Machajcie równo skrzydłami I przenieście córkę dobrego króla Przez rzekę. Potem odwrócił głowę i spojrzał na nich, po czym wszedł na kamienną ścieżkę rozciągniętą nad lśniącą, wolno płynącą wodą. Sam zobaczyła, że w oczach ich przewodnika, które tak długo były zakryte, lśnią łzy. Rozdział 26 Muchy i pająki SIEĆ/WIADOMOŚCI: Zapach - ostatnia granica. [obraz: laboratorium zapachowe firmy WeeWin] KOM: Eurazjatycki producent zabawek WeeWin zapowiedział wprowadzenie pierwszego systemu przekazywania autentycznego zapachu dla użytkowników sieci nie posługujących się neurokaniulą. WeeWin twierdzi, że system NozWie wykorzystuje do wytwarzania milionów woni paletę podstawowych bodźców zapachowych. [obraz: Dougal Craigie, wiceprezes WeeWin] CRAIGIE: Wiele osób nie używa neurokaniuli i wcale nie dlatego, że ich na nie nie stać, lecz często z powodów religijnych lub zdrowotnych. Dlatego jesteśmy bardzo dumni, że nie musicie już używać bezpośredniego połączenia nerwowego, by cieszyć się zapachami sieci. Nasza propozycja, to nie tani pseudosystem typu czekoladka i ser. Połączenia zapachowe NozWie dają efekty porównywalne z symulacją z neurokaniuli. Dulcie jeszcze raz zerknęła na swojego pracodawcę, wiedziona irracjonalnym przekonaniem, że nawet pogrążony we śnie głębokim jak śmierć potrafi wyczuć jej winę. Lecz nawet jeśli tak było, to nieruchoma postać nie dała tego po sobie poznać. Odwróciła się z powrotem do małego ekranu pada, który wybrała do pracy, ponieważ wyświetlał dane dyskretniej niż duży ekran ścienny. Ukryte pliki Stracha wciąż pozostawały dla niej niedostępne. Użyła wielu programów rozszyfrowujących i rozbrajających i stwierdziła tylko, że w celu zabezpieczenia danych nie posłużono się żadnymi zaawansowanymi technikami jak kryptografia kwantowa, lecz jedynie hasłem. Mimo to jej program nie zadziałał, choć przetestował niemal nieskończoną liczbę kombinacji cyfrowo-literowych. - Na miłość boską! Przecież to tylko cholerne hasło! Dlaczego nie potrafię sobie z nim poradzić! Oczywiście, jeśli chodzi o hasła, to zawsze pomocne są informacje na temat osoby, której one dotyczą. Niepocieszona zaprzestała penetracji tajemniczej skrytki swojego pracodawcy, zamknęła połączenie z systemem Stracha i uruchomiła program czyszczący. Nie sądziła, by sam Strach lub jego program był na tyle wyrafinowany, aby odkryć jej zabiegi, ale wolała nie ryzykować. Poirytowana własnym niepowodzeniem - niepokój i refleksja stępiły trochę jej buńczuczny nastrój - otworzyła pliki Jongleura, którymi zajmowała się legalnie (jeśli można było tak powiedzieć w wypadku kradzieży danych), i wróciła do pracy. Kiedy wskaźniki wypełniły cały ekran pada, zaklęła i przeniosła się na ekran ścienny - trudno było rozszyfrować cokolwiek na obrazie dwuwymiarowym, do tego jeszcze tak niewielkim. Ograniczyła się jednak tylko do zmiany ekranu: nie potrafiła powiedzieć dlaczego, ale nie chciała się zanurzać w trójwymiarowość, choć z pewnością niektóre zadania wykonałaby szybciej. Obawiam się zagubienia w strukturze VR, ale przebywam sam na sam ze Strachem, pomyślała. Nie boję się łobuzów, chuliganów, nie, boję się... jego. Spojrzała na ciemny profil Stracha, który unosił się łagodnie i opadał razem z masującym go łóżkiem, i nagle w jej umyśle pojawił się obraz z lektury z dzieciństwa. O mało nie upuściła filiżanki. Jezu! Jestem Renfieldem. Tym facetem, który zjadał muchy i pająki. Siedzę tu i pilnuję księcia Draculi. Szybki prysznic trochę jej pomógł, ale na resztę dnia ogłosiła moratorium na kawę. Dracula? Anwin, nie przesadzaj, upomniała siebie, gdy ponownie usiadła przed ekranem wypełnionym plikami Jongleura. Mimo wszystko uznała, że nawet gdyby jej szef wyłonił się nieoczekiwanie ze swojej mruczącej trumny i zaczął obdarzać ją miłymi słówkami i kiepsko ukrywanym zainteresowaniem o charakterze seksualnym, jak to czasami robił, to i tak by nie zareagowała. Starała się jak najbardziej ograniczyć pole zainteresowania, przesiewając informacje Jongleura, których nie odrzuciła za pierwszym razem, a które mogły coś powiedzieć na temat sieci Graala. Po godzinie znowu była sobą, dlatego pozwoliła sobie na kilkuminutowy rekonesans wokół dziwnego pliku Jongleura zatytułowanego Ushabti, lecz jej pierwsza nieudana próba podania właściwego hasła lub kodu sprawiła, że plik był teraz milczący i tajemniczy niczym ostryga. Cholera, jeden wart drugiego. Nic dziwnego, że Jongleur go zatrudnił... Zastygła w bezruchu na moment zdumiona, że nie pomyślała o tym wcześniej. Mój Boże, oczywiście. On jest jego pracodawcą! Jeśli w ogóle ktokolwiek posiada jakieś informacje o naszym chłopczyku, to z pewnością musi to być Jongleur! Przeniosła pliki Jongleura z powrotem do pada i rozpoczęła poszukiwania. Hasło „Strach” nie przyniosło niczego pożytecznego, co jej specjalnie nie zdziwiło, podobnie jak hasła „Sydney”, „Cartage-na”, „Isla del Santuario” i kilka innych. W jaki sposób znaleźć informacje na temat kogoś, o kim prawie nic nie wiemy? Zaciskając szczęki w skupieniu tak mocno, że groziło to kolejnym atakiem bólu głowy, Dulcie wyciągnęła na ekran ogromny bank informacji dotyczących księgowości Korporacji J i wysłała specjalistyczne programy na poszukiwanie anomalii, nie przestając jednocześnie przeszukiwać osobistych plików Jongleura. Przecież musi otrzymywać wynagrodzenie, pomyślała. Bez względu na to, jak to nazwą, musi istnieć jakiś ślad. Wyciągnęła także osobisty system Stracha, który wcześniej przejrzała cały z wyjątkiem tajemniczej skrytki - zamkniętego na klucz pokoju, jak zaczęła nazywać w myślach tajemniczy plik. To była żmudna, nudna praca, ale nie spodziewała się znaleźć tam żadnych rewelacji - przecież już raz sprawdzała te pliki. Szukała jakiegoś odpowiednika, choćby bardzo ogólnego, miejsca, w którym otwarty koniec po stronie Jongleura przypominałby końcówkę po stronie Stracha. Zajęło jej to niemal dwie godziny, ale wreszcie znalazła. Krótki łańcuszek cyfr, ślad wypłaty z szokująco ogromnego budżetu Korporacji J przepuszczonej przez konta kilku mniejszych firm, pozornie z nią nie związanych. Jedna z tych firm znajdowała się w Afryce Północnej, pozostałe zaś na Karaibach. Ten łańcuszek odpowiadał innemu ciągowi cyfr na koncie, które niemal na pewno należało do fikcyjnej firmy, ale znajdowało się także w osobistym systemie Stracha. Sądząc po datach, domyślała się, że ma przed sobą wydatki związane z kolumbijską akcją. Wyglądało na to, że fundusze te zostały tu umieszczone awaryjnie na skutek wcześniejszej pomyłki i tylko dlatego udało jej się je odnaleźć. Zawsze jest tak samo, człowieka wykańczają drobne błędy, pomyślała zadowolona. Trzymając tę króciutką nitkę, zaczęła śledzić łańcuch wydawanych poleceń, czasem bez problemów, kiedy indziej trochę na oślep, na co pozwalała jej praktyka i intuicja. Aż wreszcie dotarła do połączenia, które odkryła między Korporacją J a osobistym systemem Jongleura. Dłonie miała spocone, a jej serce biło szybko. Ślady zaprowadziły ją do grupy plików w systemie Jongleura objętych wspólnych hasłem „wywóz śmieci”, co - jak się spodziewała - miało być żartem, lecz gdy przyjrzała się bliżej informacjom, stwierdziła, że naprawdę zawierały głównie umowy, raporty i inne dane dotyczące ogromnie skomplikowanego systemu usuwania odpadków na sztucznej wyspie - tysiące plików, nudnych, całkowicie normalnych plików. Odchyliła się na krześle zdumiona i rozczarowana. Jak mogła się tak pomylić? Czyżby przepuściła jakiś szew na tkaninie i poszła za niewłaściwą nicią? Potrzebowałaby kolejnych kilku godzin, żeby wrócić tą samą drogą i odnaleźć błąd. Zniechęcona, już miała zamknąć cały ten bałagan, gdy zaczęła się zastanawiać, dlaczego Jongleur interesuje się infrastrukturą usuwania odpadków korporacji aż tak bardzo, że umieścił to w swoim osobistym systemie. Oczywiście była to jego siedziba, ale i tak wydało jej się to dziwne. Sprawdziła, że te same dane znajdują się w systemie korporacji, lecz to jeszcze o niczym nie świadczyło - może po prostu Jongleur chciał mieć własną kopię, żeby przyjrzeć się dokładniej jakimś nieścisłościom, które zauważył. Tylko że Jongleur, o jakim opowiadał Strach, nie interesowałby się takimi przyziemnymi rzeczami jak problemy konserwacyjne siedziby korporacji. Dulcie uruchomiła program, który miał porównać oba pliki, i czekała, przebierając nerwowo palcami, aż wskaźnik przetwarzania zgasł. Dwa pliki o tej samej nazwie, stwierdziła, czując rosnące podniecenie, ale wersja Korporacji J jest mniejsza niż plik Jongleura. Bingo! Po chwili wypełnionej szybkim przesuwaniem się cyfr większy zbiór się otworzył. Teraz palce Dulcie już nie stukały nerwowo o bok pada, lecz zaciskały się niczym szpony drapieżnego ptaka gotowego do ataku. Dodatkowe informacje zostały zebrane w dolnej części podobnej do podwójnego dna podwozia ciężarówki szmuglera. Otworzyła. Rozległ się jęk podobny do odgłosu dentystycznego wiertła. Na ekranie zaczęły się pojawiać pliki i oznaczniki, które natychmiast znikały. Wskaźniki informacji migotały wściekle niczym małe eksplozje. Jej system zabezpieczający krzyczał przeraźliwie, a ona w pierwszej chwili nie miała pojęcia, co się dzieje. Cholera, fag! Ale dlaczego mój program nie potrafi go unieruchomić? Otworzyła plik bez odpowiedniego pozwolenia i uruchomiła faga, i to takiego, z jakim jej system najwyraźniej nie potrafił sobie poradzić. Ani się obejrzy, jak zniszczy zawartość zbioru - nie tylko usunie wskaźniki, lecz pożre same dane. Bóg jeden wie, co jeszcze zrobi, może nawet zniszczy cały system. Jako nastolatka była opiekunką do dzieci i w domu pewnej rodziny wyrzuciła zawartość popielniczki do kosza, przez co niechcący podpaliła jego zawartość. Zanim się zorientowała, płomienie objęły już zasłony okna widokowego. Wtedy czuła to samo co teraz: przerażenie i wyrzuty sumienia, że zrobiła coś złego. Miała ochotę po prostu trzepnąć padem o podłogę, by spróbować zabić to coś strasznego, co obudziła. Świadoma, że cenna jest każda sekunda, przełączyła się na komendy głosowe i zaczęła wydawać kolejne polecenia ratunkowe, odpowiedniki działań straży pożarnej w systemie, ponieważ wybuch datafaga zniszczył już regulatory. Potrzebowała kilku chwil, żeby oddzielić rakotwórczego faga od reszty swoich danych, lecz to nie uratowało pliku, który przekopiowała z systemu Jongleura. Mimo natychmiastowego odgrodzenia postępującego zniszczenia firewallem fag zdążył naruszyć system i to w dziwny sposób: markery połączeń migały bez przerwy, jakby to ona próbowała wejść na linię wyjściową. Gdy minęła kolejna minuta gorączkowych zabiegów, znalazła kolejny program awaryjny, o którym niemal zapomniała, co przynajmniej pozwoliło jej zamrozić odseparowaną część danych. Lecz zniszczenia i tak były znaczne, jeśli nie całkowite. Podejrzewała, że nic nie zostało z macierzystych plików. To tylko kopia, uspokajała siebie. Pierwotna wersja wciąż znajduje się w systemie Jongleura. Po prostu ściągnę ją, ponownie skopiuję i będę już bardziej ostrożna... I wtedy dotarło do niej znaczenie mrugających markerów. Przerażona rozłączyła się, lecz było już za późno. Wszczepiony do jej systemu datafag był bardzo skuteczny i skonstruowany tak, że nie tylko niszczył nielegalnie zdobyte pliki, lecz także natychmiast przenosił się do pliku macierzystego, by również go zniszczyć, prawdopodobnie wysyłając wcześniej ostrzeżenie do właściciela pliku, aby dać mu możliwość zatrzymania procedury. Jeśli Jongleura nie ma nigdzie w pobliżu, to pewnie wszystko przepadło. Uległo zniszczeniu. A jeśli jest, to już wie, że ktoś dobrał się do jednego z jego najczulszych plików. Wystarczyło kilka ruchów, by całkowicie pogrążyła się w rozpaczy. Plik macierzysty już nie istniał. - Cholera - powiedziała głośno. - Cholera, cholera. - O co chodzi, kochanie? Dulcie wrzasnęła jak oparzona, a pad zsunął jej się z kolan na podłogę. Tuż obok stał Strach - smukły, śniady, połyskujący mięśniami, owinięty tylko w pasie ręcznikiem, co nadawało mu posągowego wyglądu. Nawet nie słyszała, kiedy przyszedł. - Boże, a-ale mnie przestraszyłeś! - Jej serce biło nierówno i wcale nie tylko dlatego, że zjawił się tak nagle. Pad leżał na podłodze ekranem do góry, wyświetlając obciążające ją dane. Zsunęła się na kolana i podniosła go, mamrocząc pod nosem, by ukryć prawdziwy powód przerażenia. - Ja... ja nie wiedziałam... myślałam, że ty... tak tu cicho, a nie usłyszałam... Wciąż stał nieruchomo i patrzył na nią, uśmiechając się w rozbawieniu, ona tymczasem wyłączyła mały ekran. - Nie chciałem cię narażać na atak serca - powiedział. - Co się dzieje? Czemu nie pracujesz na ekranie ściennym? - Wiesz, oczy... od dużego ekranu czasem boli mnie głowa. Skinął głową. - Co cię tak wkurzyło? - Co? - Ogarnięta paniką usiłowała sobie przypomnieć, co jeszcze zostawiła otwarte w padzie. A jeśli będzie chciał zajrzeć do swojego systemu? - Och... to tylko zabezpieczenia niektórych plików Jongleura. Tych z danymi finansowymi. Jeśli dobrze pamiętała, dane finansowe Stracha wciąż były otwarte, a program czekał na dalsze instrukcje. Zganiła siebie za to, że nie przekopiowała ich do swojego systemu. Nie potrafiła się oprzeć myśli, że gdyby się dowiedział, czym się zajmowała, skończyłoby się na czymś gorszym niż tylko strzelaniu jak zwykle. Starała się uspokoić głos. - Siedzę nad tym już tak długo, że wszystko mi się miesza. A ty zrobiłeś sobie przerwę? Przechylił głowę. - Czemu pytasz? - Sama nie wiem. Może byśmy wyszli gdzieś na kolację? Czuję, że dobrze by mi zrobiło, gdybym wyrwała się stąd na godzinę lub dwie. Coś poruszyło się w głębi jego ciemnych oczu. Miała nadzieję, że nie wzbudziła w nim podejrzeń. - Pewnie - rzekł po chwili. - Dlaczego nie. Ty płacisz? Zmusiła się do uśmiechu. - Jasne. Zaraz będę gotowa, posprzątam tylko w systemie... Podczas gdy Strach się ubierał, Dulcie pozamykała wszystko dokładnie i uruchomiła program czyszczący. Ręce tak jej się trzęsły, że musiała położyć pad na stole, by ponownie go nie upuścić. Jak to możliwe, że chodzi tak cicho? Zszedł z tego swojego łóżka i przeszedł przez cały pokój za moimi plecami, a ja nic nie słyszałam. Może on naprawdę jest wampirem? W tej chwili wcale nie zabrzmiało to jak dowcip. Wreszcie skończyła wszystko, wyłączyła pad i przetarła twarz rękawem. W pokoju panował chłód, lecz ona była spocona. Może Renfield powinien pomyśleć o zmianie profesji. Tym razem Strach okazał się czarującym kompanem. Wciąż błyskał zębami, odgrywając super-Australijczyka, by ją rozbawić. Gdyby to było ich pierwsze spotkanie, z pewnością jego opowieści o dziwnych miejscach i jeszcze dziwniejszych ludziach, których spotkał przy okazji wykonywania swoich szczególnych zadań, wywarłyby na Dulcie ogromne wrażenie. Gdyby nawet to spotkanie zdarzyło się tydzień wcześniej, mogłaby zamówić trzeci kieliszek wina, a nawet czwarty, a potem poddać się przyjemnie ciepłej uległości. Ale było już za późno. Przez całą kolację myślała tylko o tym, że omal jej nie nakrył, a za każdym razem, gdy przeszywał ją przenikliwym spojrzeniem, zastanawiała się, czy za chwilę nie oznajmi jej, iż wie. co robiła. Bez względu na to, czy ją o coś podejrzewał, czy nie, w jej wnętrzu coś się działo. Strach często ulegał tym dziwnym napadom entuzjazmu. Tak samo było i tego wieczoru, lecz oprócz charakterystycznego podniecenia wyczuwało się w nim także czujność, jakby przez cały czas musiał się bardzo pilnować, by nie dać się ponieść. W drodze powrotnej milczał, nie patrząc ani na nią, ani na lśniące od deszczu ulice. Jego wzrok unosił się gdzieś ponad niewidocznym horyzontem, a jego krok wydawał się wyjątkowo sprężysty i lekki, jakby chciał pokazać, że on jeden z całej ludzkości pokonał siły grawitacji, lecz będzie udawał, że wciąż jest im posłuszny. Gdy znaleźli się w głównym pokoju strychu, w którym ciemne ściany były ledwo widoczne jedynie dzięki czerwonym i białym światełkom łóżka, Strach objął ją w pasie i przyciągnął do siebie. Nawet w takim krótkim i niedbałym geście wyczuwało się jego przerażającą siłę, dlatego przez ułamek sekundy pomyślała o tym, że chce jej złamać kręgosłup. Nie wątpiła, że mógłby to zrobić. On tymczasem przysunął policzek do jej policzka, muskając ustami jej ucho. - Zatańczymy, kochanie? Wiesz, że mam swoją wewnętrzną muzykę. Mogę zagrać dla ciebie. Nagle, gdy pomyślała o tym, że mogłaby się kochać z tym mężczyzną, poczuła się o wiele bardziej nieswojo, niż sobie to wcześniej wyobrażała, i wiedziała, że powodem tego jest prawdziwy strach, a nie jakieś tam wyrzuty sumienia. Cichutki głosik w jej wnętrzu - dziecięcy głos, który pamięta opowieści - krzyczał przeraźliwie: „On chce ci ukraść duszę!” Próbowała się uspokoić, lecz wiedziała, że z pewnością wyczuwa jej strach dzięki wyczulonym zwierzęcym zmysłom. - Ja... chyba nie czuję się najlepiej. Cała jestem obolała od siedzenia. Ale... to była bardzo przyjemna kolacja. Jego zęby bardzo, bardzo delikatnie zacisnęły się na koniuszku jej ucha. Iskierka bólu dała początek czarnej błyskawicy, która popłynęła w dół jej kręgosłupa. - Och, Dulcie, kochanie. Chyba nie droczysz się z facetem, co? - Nie. - Jej serce tłukło się boleśnie w piersi. Jestem zupełnie sama. - Nie, nie mam tego w zwyczaju... Ujął jej podbródek i odwrócił jej twarz, by spojrzeć na nią całkiem z bliska, a jego uśmiech zupełnie nie pasował do ocienionych oczodołów, które przypominały jej teraz otwory w masce. Czuła wzbierający w niej krzyk, lecz zanurzona w koszmarze nie mogła wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Gdy ją puścił, omal nie upadła. - No cóż - rzucił pogodnym tonem. - W takim razie wracam do pracy. Bycie Bogiem to ciężka praca. - Pocałował koniuszek jej palca i dotknął nim jej suchej wargi. - Nie chciałbym, żebyś pomyślała, że nie potrafię zapanować nad sobą. - Roześmiał się, po czym z zaskakującą nonszalancją zaczął zdejmować ubranie, przygotowując się do powrotu do łóżka. Dulcie uciekła do łazienki. Już nie mogę ufać sobie, pomyślała. Nie wiem, co jest prawdziwe, a co nie. Jest potworem? Dlaczego więc mnie nie zmusił - nawet bym palcem nie ruszyła. Nie próbował mnie prosić ani nie groził. Była jednak bardzo przestraszona, mimo iż kontrolerzy rozsądku w górnej części jej umysłu zaczęli już rozsyłać memoranda, tworzyć komitety i zwoływać zebrania. Po prostu jest... dziwny. W końcu czego się spodziewałaś? Ten facet to najemnik, a nie jakiś tam nauczyciel. Po prostu jedź na lotnisko, podpowiadał jej nieco bardziej przestraszony głos. Wynieś się z miasta. Powiedz mu, że twoja matka umiera. Cokolwiek... Ale przecież nie mogę tak po prostu odejść, zdała sobie nagle sprawę. Nie pozwoliłby mi na to. Tylko ja wiem, czym się zajmuje. Nerwowy niepokój zastygł nagle, zamieniając się w coś grubszego i zimniejszego. Jeśli zabił swojego szefa, to czy pozwoli mi tak po prostu odejść? Z pewnością nie, jeśli zacznę uciekać - wtedy polujący zwierz zawsze rzuca się w pościg za ofiarą. Posłuchaj siebie, Anwin. Polujący zwierz? Nie daj się zwariować. W końcu co takiego zrobił? Wynajął cię. Płaci ci. A ty uznałaś, że aż tak bardzo ci się nie podoba... Usiadła na łóżku. Głowę rozsadzał jej pulsujący ból. Wsunęła dłoń do torebki, lecz nic nie znalazła, i zaraz przypomniała sobie, że pistolet schowała z powrotem do szuflady z kawą. Czy ja nie zachowuję się śmiesznie? On jest tak szybki. Jeśli następnym razem nie przyjmie odmowy, to czy w ogóle zdążę go użyć? Pozwoliła, by torebka zsunęła się na podłogę. Mam dość. Absolutnie, muszę się przespać. Minęło pół godziny i choć środki przeciwbólowe przyćmiły pulsujący ból w jej głowie, sen wydawał się żałośnie odległy. Wstała i poszła cicho krótkim korytarzem do głównego pomieszczenia strychu. Strach znowu leżał na łóżku, spokojny jak Budda. Nieco mniej dorosła część jej osoby wyszeptała: Typowy mężczyzna. Ja cierpię katusze i zastanawiam się, czy go zabić, a on śpi w najlepsze. Oczywiście nie spał. Wrócił do sieci, do tego, czym zajmował się wcześniej. Dulcie dawno już tam nie zaglądała i ze zdziwieniem stwierdziła, że myśli o tamtym miejscu z tęsknotą. Cholera, co on kombinuje? Poirytowana własnym strachem, który niestety wciąż czuła, wzięła ze stołu pad i wróciła do swojego pokoju. Zamykając drzwi, zasunęła zasuwę zamka. Po kilku chwilach patrzyła na niemal całkowitą ruinę pliku z adnotacją „wywóz śmieci”. Uruchomiła program odzyskujący i usiadła wygodnie, żałując, że nie ma żadnego prostego hobby, które by jej pozwoliło zabić czas - palenie, picie czy rosyjska ruletka. Dulcie, chyba czas, żeby zwołać zebranie członków działu stanu umysłu, prawda? Zastanawiała się nad tym przez chwilę, lecz zaraz odrzuciła tę myśl. Życie w tym momencie było zbyt dziwne, a poza tym nigdy nie należało podejmować decyzji pod wpływem zmęczenia czy przygnębienia. Zdążyła trzykrotnie obejść strych i odpowiedzieć na kilka wiadomości, które otrzymała od różnych osób ze Stanów - w tym pogmatwane, mamroczące wyjaśnienie sąsiadki Charlie, która spieszyła donieść, że niechcący nakarmiła Jonesa, kota Dulcie, karmą dla psów, czego Dulcie do końca nie mogła zrozumieć, mimo iż komunikowały się w bezpośrednim połączeniu - gdy wreszcie program zakończył pracę. Nie licząc na wiele, otworzyła odzyskane pliki i ujrzała to, czego się spodziewała - fragmenty. Niektóre segmenty składały się z pomieszanych kawałków tekstów, które mogłyby być danymi dotyczącymi księgowości lub nawet osobistymi wiadomościami, a teraz przypominały teksty napisane w martwym języku. Były też i czytelne kawałki, lecz stanowiły one zaledwie okruchy ogromnego bloku obejmującego różne dane, zupełnie nieistotne bez kontekstu. Intrygujące w nich było jedynie to, że ich fragmenty były napisane językiem lekarskim, jakby stanowiły część historii choroby. Wspomniano tam o zmianie lekarstw, była też lista, która przypominała dane chemicznego badania mózgu, lecz z dziwnym, jakby bardzo naukowym komentarzem, co zupełnie nie przypominało zwykłej historii choroby nawet tak ważnego i niezwykłego pacjenta, jakim mógł być Strach. Szczerze mówiąc, z powodu zniszczeń, jakich dokonał datafag, nie mogła nawet powiedzieć, czy te strzępy informacji rzeczywiście dotyczą Stracha. Jej dedukcja nie mogła być poparta żadnymi dowodami. Na domiar złego zachowane dane nie powiedziały jej absolutnie nic na temat tego, czego szukała, nie podsunęły żadnej informacji na temat jej pracodawcy i jego powiązań z Felixem Jongleurem. k Jedyny większy blok czytelnych danych stanowił długi plik obrazu, sądząc po oznaczniku - jedyny, jaki ocalał spośród setki. Gdy udało jej się go otworzyć i wyświetlić, zobaczyła mały ziarnisty obrazek, który mógł być klatką filmu zapisanego w źle oświetlonym pokoju, być może za pomocą kamery ze słabym zasilaniem. Po chwili wypełnionej białą pustką pojawiła się ciemna sylwetka niedużej ciemnowłosej postaci siedzącej przy stole w białym pokoju. Głos wywołał numer testu, a potem kamera skierowała obiektyw na dłonie badanego i mały przedmiot ułożony między nimi na stole. Mniej więcej przez dwadzieścia sekund nic się nie działo, po czym kamera odsunęła się, a głos w tle podał kilka cyfr i wróciła ciemność. Dulcie odchyliła się zdumiona. Normalnie nie zwróciłaby uwagi na coś takiego, lecz wciąż była podekscytowana i zdenerwowana. Poza tym nadal nie miała ochoty przyznać się do porażki, choć fakty wyraźnie wskazywały na to, że przegrała. Poszukała w systemie programu do poprawiania jakości obrazów - kiedyś wyświadczyła przysługę dobremu znajomemu, który także zajmował się nie całkiem legalnym transferem informacji i w dowód wdzięczności podarował jej, jak się wyraził, najnowocześniejszy zestaw wojskowy do rozpracowywania obrazów. Zaczęła eksperymentować, by sprawdzić, czy da się coś zrobić z obrazkiem. Zaczęła od próby powiększenia twarzy badanej osoby. Niewiele zdziałała, ale udało jej się poprawić ostrość obrazu na tyle, by upewnić się, że przedstawia ciemnowłosego chłopca o dość ciemnej skórze. Przez chwilę wpatrywała się w obraz osłupiała, jakby sama nie chciała uwierzyć w coś, co wydawało się oczywiste. Czy to może być Strach? Ale ten chłopiec wygląda na jakieś trzynaście lat. Po co Jongleurowi jego zdjęcie z czasu, gdy miał trzynaście lat? Co to może znaczyć? Znowu zabrała się z werwą do pracy, usiłując nakłonić obcy jej program, by poprawił rozdzielczość obrazu, i zaczęła żałować, że nie zna się na tym lepiej. Udało jej się wyostrzyć kontrast na tyle, by wyodrębnić z tła prostych czarnych włosów podbródek i zarys policzka. Serce zabiło jej mocniej - owal twarzy bez wątpienia przypominał rysy Stracha. Więcej jednak nie udało jej się osiągnąć, co ją zdziwiło, ponieważ mogła poprawić inne szczegóły, takie jak brzeg stołu czy dłonie chłopca, które choć ziarniste, były teraz całkiem wyraźne. Zniechęcona częściową porażką, a jednocześnie przekonana, że to jest on, zajęła się przedmiotem - ciemnym rombem o wymiarach około dziesięciu na piętnaście centymetrów, który leżał między dłońmi chłopca. Gdy wreszcie uświadomiła sobie, że nie jest to żaden znajomy jej przedmiot, udało jej się zobaczyć go wyraźniej. Był to jakiś rodzaj zegara z cyfrowym odczytem, podobny do prostokątnego zegarka bez paska. Gdy przesunęła film do przodu i do tyłu, zaczęła rozróżniać kolejne cyfry, chociaż kilkakrotnie zaczynała wszystko od początku, zanim zorientowała się, że gdzieś w połowie eksperymentu cyfry zaczęły biec w tył. Dulcie pokręciła głową z niedowierzaniem. Nastoletni Strach z zegarkiem, który najpierw chodził standardowo, a potem nagle zaczął odmierzać czas w tył? Co to za eksperyment? I dlaczego Jongleur miałby umieszczać jego zapis w swoim tajemniczym osobistym zbiorze? Przejrzała całość jeszcze wielokrotnie i choć nabrała pewności, że tajemniczą postacią jest Strach, to nic więcej nie potrafiła wydeduko-wać. Dopiero gdy po raz ostatni zaczęła oglądać całą sekwencję od samego początku, uświadomiła sobie, że zupełnie zignorowała biały błysk na początku, sądząc, że to tylko pustka klatka zawierająca złą informację. Gdy zwolniła obraz, zobaczyła, że to coś białego przesunęło się przed kamerą. Zajęła się bliżej tym szczegółem, choć była pewna, że okaże się po prostu czyimś fartuchem laboratoryjnym lub może zniekształconym obrazem ręki osoby filmującej eksperyment. Po kilkuminutowych zabiegach z rozdzielczością ustaliła, że jest to karta, na której być może zapisano numer eksperymentu. Początek tej sekwencji został utracony, dlatego karta pojawiła się tylko na ułamek sekundy. Mimo to Dulcie nie miała wątpliwości, że dostrzegła na niej szare znaki, będące z pewnością cyframi lub literami. Jeszcze raz spróbowała poprawić rozdzielczość, by odczytać niewyraźne smugi. Po półgodzinie otrzymała piątą wersję dokumentu, najlepszą z dotychczasowych. W karcie odbijało się światło świetlówek, dlatego kamera nie mogła pokazać, co jest na niej napisane, lecz sprzęt, który umożliwiał rozpoznanie zarysów ludzkiej twarzy z okołoziemskiej orbity, poradził sobie i wreszcie wyświetlił czytelne słowa: Dr Chaven - Procedura nr 12831 - Wulgaru, John W tym momencie Dulcie wydało się, że jest obserwowana, że jest zupełnie bezbronna. Rozejrzała się, przekonana, że Strach znowu się podkradł i stoi tuż za nią, lecz w pokoju nie było nikogo, a drzwi wciąż były zaryglowane. Zamknęła pad i wyszła cicho na korytarz, by się upewnić, że Strach leży uwięziony w szepczącym sarkofagu. John Wulgaru, pomyślała, gdy wróciła do pokoju. Jej dłonie drżały wyraźnie. Czy to jest jego prawdziwe nazwisko? Czy jestem jedyną osobą, która o tym wie? A może jedyną żywą? Natychmiast uznała takie melodramatyczne myśli za efekt zdenerwowania. Najważniejsze, że to rozgryzła. Ilu by to potrafiło? Niewielu, cholera, niewielu. Znowu była coraz bardziej podkręcona. Od razu chciała się zabrać do tego kawałka z takim trudem zdobytej informacji. Spróbowała wywołać skrytkę Stracha, lecz ukryty skarb nie odpowiedział na nowe nazwisko w żadnej kombinacji. Zamknęła połączenie niezbyt rozczarowana. Nawet jeśli jego prawdziwe nazwisko było niemal całkowicie nieznane, prawdopodobnie i tak nie użyłby go jako hasła, szczególnie w wypadku pliku, który mógł zawierać obciążające go informacje, dotyczące tego, czym się zajmował. Ale pierwszy krok miała już za sobą - poznanie właściciela systemu stanowiło klucz do złamania go, a ona dowiedziała się czegoś istotnego o Strachu. Zastanawiała się przez chwilę, dlaczego Jongleur zastawił pułapkę w plikach z informacjami o Strachu, a nie zastosował podobnego zabezpieczenia wobec pliku Ushabti, bez wątpienia większego i ważniejszego, bo przecież dotyczył transferu jego posiadłości. Może założył, że nikt poza nim nie będzie chciał przeglądać informacji na temat Stracha, podczas gdy drugi plik mógł trafić w ręce prawników, pracowników korporacji lub innych osób. Nie przestając bębnić palcami, zastanawiała się, co jeszcze może zrobić. Mogłaby przynajmniej sprawdzić, co da się wyciągnąć dzięki nowemu nazwisku jej pracodawcy. Była pewna, że nie może liczyć na zbyt wiele, lecz jako weteran wojen informacyjnych wiedziała, że trudno jest całkowicie wymazać coś z przeogromnej światowej matrycy. Uruchomiła program poszukiwawczy wyposażony w osłonę hasłem „Wulgaru” i położyła się. Leżała ze wzrokiem wbitym w sufit, zgrzytając zębami. Zgodnie z oczekiwaniami otrzymała tylko kilka drobiazgów ściągniętych z różnych miejsc, a wszystkie dotyczyły aborygeńskiego mitu. Największy blok informacji został zamieszczony w akademickim piśmie zajmującym się folklorem i był autorstwa dwóch osób - Kuertner i Jigalong. Ta niepokojąca krótka opowieść miała otwarte zakończenie. Mimo iż nie dowiedziała się z niej niczego na temat swojego pracodawcy, to jeszcze długo potem, kiedy leżała, czekając na sen z głową pełną myśli o tym, czego się dowiedziała i co ryzykowała tego dnia, nie dawał jej spokoju obraz drewnianego człowieka z kamieniami zamiast oczu. Strach podkręcił muzykę. Jęki chóru wznosiły się i opadały na dwunastotonowej skali. Podzielił je na pojedyncze przenikliwe okrzyki podobne do krótkiej ulewy cierpiących kropel. Był we własnej symulacji, oblany czystym światłem otwartej przestrzeni unosił się w swoim świetliście białym domu. Otworzył okno, by jeszcze raz sprawdzić swoją pracownicę, i zobaczył, że teraz śpi. Obserwował ją przez ostatnie godziny, jak ślęczy nad czymś, i zastanawiał się, w jaki sposób rozwiązać problem Dul-cie. Jako pilny obserwator ludzkości, podobnie jak ktoś zajmujący się tępieniem robactwa stara się poznać class Insecta, Strach zauważył zmianę postawy Dulcie wobec siebie. Podczas gdy on zajmował się swoimi różnymi eksperymentami w sieci, ryba w jakiś sposób zerwała się z haczyka. A to oznaczało, że nie można już jej ufać. Może więc nasza panna Anwin nie jest już nam potrzebna. Zastanawiał się zanurzony w muzyce i roziskrzonym blasku pustyni. Jeden Bóg wiedział, że zasłużył na krótki urlop. Może powinien dać jej jeszcze dzień lub dwa, żeby skończyła pracę nad plikami Jongleura, a potem zakończyć sprawę? Czy może sobie jednak na to pozwolić, żeby już teraz pozbyć się Dulcie? Wciąż nie znał odpowiedzi na wiele pytań. Jego zainteresowanie siecią Graala nieco osłabło i miał trudności z realizacją planów dotyczących świata rzeczywistego, nie mogąc w pełni wykorzystać potężnego systemu operacyjnego sieci. Niemal całkowicie opanował podstawowe funkcje sieci, lecz czująca część systemu coraz słabiej reagowała na jego bodźce bólu, jakby system nauczył się bronić przed nimi... albo słabł coraz bardziej. Nie potrzebował wadliwego systemu. Musiał wiedzieć, na ile może sobie pozwolić i czy istnieje jakieś wyjście na wypadek, gdyby posunął się za daleko. Może i znudziło mu się wirtualne niszczenie, lecz sieć Graala wciąż pozostawała dla niego krajem docelowym, w którym nie obowiązywało prawo ekstradycji. Nawet gdyby nie powiodły się jego inne plany, zawsze mógł się schować w światach Graala i spędzić tam resztę wieczności, tak jak planował to Jongleur i jego przyjaciele. Zakładając, że program nieśmiertelności Jongleura będzie działał. Wprawdzie sam zaburzył jego początkowy etap swoim atakiem na system operacyjny, ale może nauczy się czegoś, kiedy odszuka Ricarda Klementa i przyjrzy mu się bliżej - bo tylko on, jak się wydawało, przeżył ceremonię. Tak więc wszechświat wirtualny wciąż był atrakcyjny - między innymi dlatego, że jego byli towarzysze, ślepa Martine, Sulaweyo i pozostali, ciągle się gdzieś ukrywali, czekając na karę. Ale władza Jongleura w świecie światowych korporacji i niemal nieograniczone możliwości systemu operacyjnego Graala w manipulowaniu informacjami dawały jeszcze większe możliwości. Jak by się poczuł, gdyby wywołał wojnę, tak dla zabawy? Albo spowodował ewakuację dużego miasta na skutek zagrożenia bronią biologiczną? Albo gdyby zbombardował wielkie pomniki świata? A przecież ma jeszcze osobiste pragnienia, które także mógłby zrealizować. Wykorzystując władzę i pieniądze Jongleura, mógłby w jednym z tych nękanych ciągłymi problemami państewek afrykańskich czy azjatyckich wykupić jakieś sto tysięcy akrów. Sprowadziłby tam tyle kobiet, ile by tylko zapragnął - gdyby nie to, że lubił odmianę, już same rynki subkontynentu indyjskiego handlujące pannami zaspokoiłyby jego potrzeby. Tak bardzo spodobała mu się ta myśl, że aż się poruszył zanurzony w snopie półstałego powietrza. Ogrodziłbym cały teren i wypuścił wszystkie. Miałbym rezerwat myśliwski, tylko dla siebie. Kłujące kropelki żałosnych nut spłynęły po jego ciele. Znowu wypełniło go uczucie boskości - w wypadku słabszego umysłu i ducha można by to uznać za szaleństwo, lecz Strach znał siebie. Nie miał sobie równego. Nie miał. I jak przystało na boga nie zapominał o drobiazgach nawet w chwilach, gdy wznosił się na szczyty swojej chwały. Dulcie. Czy mam ją zabrać na wycieczkę pod namiot w busz, kiedy już rozpracuje system operacyjny? Rozważał przez moment taką możliwość, aż poczuł pyłek irytacji. Nie planowałem tego i pozwoliłem jej przyjechać tutaj taksówką. Pewnie został jakiś ślad. Jeśli będzie to wyglądało na morderstwo, zaczną zadawać pytania. Nieważne, jak daleko odsunę się od umowy wynajmu tego miejsca, przecież nie chcę kłopotów. Nie teraz. A zatem to musi wyglądać na wypadek. A to znaczy, że nie będę mógł się z nią wcześniej zabawić. Postanowił, że da jej jeszcze czterdzieści osiem godzin na zakończenie pracy, lecz zaraz, powodowany wielkodusznością, pomyślał o siedemdziesięciu dwóch godzinach. Trzy dni. A potem biednej turystce z Nowego Jorku przydarzy się okropny wypadek. Przyjemnie byłoby zostawić na trochę pilne sprawy związane z więźniami z Koła oraz inne projekty w sieci i podumać nad tym, jak to może się stać. Odłoży to jednak na sam koniec - niech to będzie coś spontanicznego. W końcu na czym polega prawdziwa sztuka? Rozdział 27 Zielona iglica SIEĆ/WIADOMOŚCI: Kolejne zabójstwo osłabia traktat pokojowy z Utah. [obraz: wrak samochodu Eltrima, Salt Lakę City, Utah] KOM: Bomba podłożona pod samochód spowodowała śmierć włas’ciciela auta, Joachima Eltrima, adwokata, który pracował dla burmistrza Salt Lakę City, a także stała się kolejnym przyczynkiem do zburzenia i tak już chwiejnego traktatu pokojowego, jaki stan Utah zawarł ze skrajnie separatystyczną grupą mormonów znaną pod nazwą Porozumienie De-seret. Przedstawiciele biura burmistrza oraz policji miejskiej twierdzą, że jest to dzieło separatystów, ci zaś nie przyznają się do zamachu. [obraz: Edgar Riley, rzecznik Deseret] RILEY: Nie twierdzę, że nie ma ludzi, którzy ucieszyliby się ze śmierci Eltrima i jemu podobnych podstępnych prawników, chcę tylko powiedzieć, że nie mamy z tym nic wspólnego... Na zarośniętych jeżynami ulicach Morę Very Bush roiło się od bladych przemykających postaci. Mimo iż patrzyła na nie ze środka kamiennego mostu, Renie poczuła tak przejmującą odrazę i strach, że zachwiała się i omal nie spadła do mknącej w dole wody. - Muszę... muszę tam iść - powiedziała Renie, chociaż wszystko w jej wnętrzu buntowało się przeciwko takiej decyzji. - Ci obcy, którzy zostali uwięzieni... to mogą być moi przyjaciele. Kamienna Dziewczyna pociągnęła tylko nosem, nie przestając chlipać, i ukryła twarz w grubych dłoniach. To przypominało spotkanie z dżinnerami na tamtym zboczu, ale tu było gorzej, choćby tylko z powodu liczby tych istot. Została na miejscu tylko dlatego, że przypuszczała, iż!Xabbu i pozostali mogą się znajdować w wieży w pobliżu centrum miasta, obleganej przez te paskudztwa pełzające niczym ogromne termity. A także ze względu na dziewczynkę klęczącą u jej boku, która najwyraźniej bała się jeszcze bardziej niż ona. - Nie mogę cię tu zostawić - zwróciła się do dziewczynki. - Ale nie mogę też odejść i zostawić moich przyjaciół. Czy dasz radę sama wrócić na brzeg? Kamienna Dziewczyna zaszlochała gwałtowniej. Renie opuściła rękę i położyła dłoń na jej plecach. - Obiecuję, że nie ruszę się stąd, dopóki się nie upewnię, że ze-szłaś na brzeg. - Nie mogę! - jęknęła Kamienna Dziewczyna. - Przecież wymówiłam słowa królewskiej córki! Nie mogę teraz wrócić. Tyle niezrozumiałych zasad! Teraz wydawało się dość oczywiste, że uczenie Al za pomocą baśniowych opowieści nie jest najlepszą metodą jej programowania. - Skoro nie możemy wrócić, musimy iść dalej. - Renie usiłowała zachować spokój, nie chcąc pokazać dziewczynce, jak bardzo się boi. - Musimy. Kamienna Dziewczyna wciąż płakała. Renie spojrzała na ciemniejące niebo. - Ruszajmy. Delikatnie pociągnęła dziewczynkę za ramię, starając się jednocześnie przypomnieć sobie, co zwykle robiła w chwilach, kiedy Stephen nie chciał się ruszyć z miejsca. - Po prostu... rób to, co ja. Zaśpiewam piosenkę. Rób dokładnie to, co ja, po zaśpiewaniu każdej zwrotki, dobrze? Obserwuj mnie, idź, kiedy ja idę. To powinna być jakaś rymowanka, pomyślała, lecz nic nie przychodziło jej do głowy. Zdesperowana zanuciła pierwszą piosenkę, jaką sobie przypomniała - piosenkę z jakiegoś azjatyckiego teleturnieju, który często oglądała jej matka. Jeśli masz dość wiadomości - zaczęła Sprootie Hall cię dziś ugości... - Dasz sobie radę - zachęciła Kamienną Dziewczynę. - Po prostu idź w takt tej piosenki. - Zaśpiewała powoli, rytmicznie: Jeśli masz dość wiadomości... Wreszcie dziewczynka podniosła głowę, a na jej twarzy widać było strach... i coś jeszcze. Kamienna Dziewczyna modliła się w myślach, tak jak to robią dzieci, aby Renie się nie myliła. Modliła się. żeby niemożliwe stało się możliwe. Żeby wszystkie małe kłamstwa stały się prawdą. Renie przełknęła ślinę i zaczęła od początku: Jeśli masz dość wiadomości, Sprootie Hall cię dziś ugości. Próbę wiedzy przejdź pomyślnie, A wnet Sprootie forsa błyśnie. Eduformatywny! Infotakularny! Sprootie spryciarz jest mózgokularny...! Powoli, jakby brnęła przez powietrze lepkie jak roztopiony karmel, Kamienna Dziewczyna ruszyła w rytm załamującej się, niemal pozbawionej melodii piosenki Renie. Zanim wreszcie dotarły na koniec mostu, Renie musiała powtórzyć piosenkę sześć razy. Śpiewała coraz ciszej, chociaż najbliższe spośród bladych, przemykających szybko stworzeń oddalone było od nich o dobre kilkaset metrów i nie wykazywało zainteresowania ich osobami. Renie zeszła ostrożnie na porośnięty trawą brzeg i wyciągnęła rękę, by chwycić małe chłodne dłonie Kamiennej Dziewczyny. Dopiero gdy dziewczynka stanęła obok niej na trawie, Renie zobaczyła, że zaciska powieki. - Już dobrze - wyszeptała. Kamienna Dziewczyna rozejrzała się, powstrzymując łzy. - Kto... kto to jest Sprootie? - Taki głupi... Nieważne. Musimy się zachowywać cicho, żeby nas nie usłyszeli. - Tenikowie nie słyszą. Oni patrzą. Renie uspokoiła się, ale tylko trochę. - Czy możemy coś zrobić, żeby nas nie zobaczyli? - Nie ruszać się. Teraz gdy rzeka za ich plecami uniemożliwiała ucieczkę, blade przemykające stwory napełniały Renie jeszcze większym przerażeniem. - Nie możemy tu zostać. Czy da się zrobić coś jeszcze oprócz stania w miejscu? - Można iść, ale bardzo, bardzo wolno. Renie wytężyła wzrok, by przyjrzeć się odcinkowi, który dzielił ich od wieży - głównego punktu zainteresowania teników. Ulice i budynki pokrywała jednorodna warstwa zieleni krzaków jeżyn, jakby wykorzystano je w charakterze kratek w jakimś szalonym ogrodniczym eksperymencie, o którym dawno zapomniano: rogi i krawędzie budynków pokrywała kudłata sierść gęstych liści. Pnącza prze-pełzły z jednych budynków na drugie i teraz wisiały między wieżami i szczytami dachów niczym ogromne pajęczyny. - Ściemnia się - powiedziała Renie cicho. - Musimy się stąd ruszyć. Kamienna Dziewczyna nic nie odpowiedziała, lecz pozostała u jej boku, gdy ruszyły wolniutko przed siebie. Nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, ruszyły pod górę, w kierunku niskiego murku. Gdy przycupnęły za nim, Renie pomyślała, że przydałaby im się jakaś broń. Miała tylko zapalniczkę, ale pomysł, że mogłaby spróbować podpalić sflaczałe stworzenie podobne do dwumetrowej mątwy, wydał jej się mało śmieszny. Pochodnia brzmiała już bardziej przekonująco, jednak od najbliższych drzew dzielił ich długi odcinek. - Czy tenikowie się czegoś boją? - zapytała. Wyraz zdumienia na twarzy dziewczynki był wystarczającą odpowiedzią na jej pytanie. Renie odruchowo zanurzyła dłoń w gęste listowie pokrywające murek, licząc na to, że może znajdzie chociaż kamień. Ze zdziwieniem poczuła, że jej dłoń zanurza się w roślinność znacznie głębiej, niż się spodziewała, a jeszcze bardziej się zdumiała, gdy przeszła na drugą stronę murku. To była tylko ściana z jeżyn. - Gdzie jest murek? Czy pod gałęziami nie ma niczego? Kamienna Dziewczyna spojrzała na nią przestraszona, a jej twarz przybrała trochę bardziej popielaty odcień niż normalny kolor gliny. - To jest mur. - Czy to znaczy, że... wszędzie tutaj pod liśćmi nie ma niczego? - Doznała niepokojącego olśnienia. - Czy te domy i wszystko inne są zrobione z roślin? - To jest Morę Very Bush - wyjaśniła dziewczynka. - Cholera. To tyle, jeśli chodzi o znalezienie kija albo kamienia. Oznaczało to także, że jeśli jej przyjaciele rzeczywiście zostali otoczeni w środku miasta, to wieża, w której się skryli, nie ma ścian oddzielających ich od tych stworzeń. W takim razie co je powstrzymywało? Renie ponownie zaczerpnęła głęboko powietrza, ale teraz trudniej jej było zmusić się, by iść dalej. Wydawało się, że nad miastem unosi się ogromny obłok przerażenia - nie tylko jej, zupełnie zrozumiałego i usprawiedliwionego strachu przed dziwnymi tenikami, lecz także głębszego, mroczniejszego. Przypomniała sobie przerażenie, jakie ją ogarnęło, gdy ścigali ją dżinnerowie. Znajdujemy się we wnętrzu systemu operacyjnego. Czy to znaczy, że odczuwamy jego strach? Ale czego mogłaby się obawiać sztuczna inteligencja? Poprowadziła Kamienną Dziewczynę do miejsca, w którym murek był na tyle niski, że mogły dość łatwo przez niego przejść, chociaż Renie i tak trochę się podrapała. Zatrzymały się po drugiej stronie. Jeden z teników zmierzał w ich stronę, poruszając się płynnie w niskiej roślinności, jakby płynął po dnie oceanu. Pomimo zapewnień dziewczynki, że hałas nie ma znaczenia, Renie odruchowo zacisnęła usta. Tenik zatrzymał się kilkanaście metrów przed nimi. Nie miał nóg, lecz z jego karbowanych boków wyrastało coś na podobieństwo ni-bynóżek, które falowały delikatnie nawet wtedy, gdy stworzenie się nie poruszało. Pod przezroczystą skórą pływały ciemne plamki, jakby wnętrze zwierzęcia wypełniała galareta, w której zanurzono kule bilardowe. Dopiero gdy ciemne punkty kolejno wypchnęły skórę na zewnątrz, po czym ponownie się schowały, Renie przypomniała sobie słowa Kamiennej Dziewczyny: tenikowie mają za dużo oczu. - Jezu Chryste! - wydusiła przez ściśnięte gardło. Nie wiadomo, czy tenik uznał, że znajdują się za daleko, by warto było się nimi zainteresować, czy też nie dostrzegł ich nieruchomych postaci, bo odwrócił się i ruszył z powrotem w górę głównej ulicy. Kilka innych stworów zderzyło się z nim, a niektóre wręcz przeszły po nim. Renie nie potrafiła powiedzieć, czy te istoty komunikują się za pomocą dotyku, czy po prostu są tak głupie. - Nie chcę tu być - powiedziała dziewczynka. - Ja też nie, ale już jesteśmy. Trzymaj mnie za rękę i nie zatrzymuj się. Czy chcesz, żebym znowu zaśpiewała piosenkę o Sprootie spryciarzu? Kamienna Dziewczyna pokręciła głową. Ruszyły powoli w kierunku centrum miasta, zastygając w bezruchu za jakąś zasłoną za każdym razem, gdy w pobliżu pojawił się jakiś tenik. Renie pomyślała, że dobrze się składa, iż zapada zmierzch, bo jeśli tamte stworzenia polegają głównie na wzroku, to ciemność będzie ich sprzymierzeńcem. Jednocześnie bardzo pragnęła, aby udało im się pozbyć towarzystwa pełzających potworów, zanim zapadnie noc. Dotarły do pierwszego domu - wiejskiego domku utkanego z liści i wijących się winorośli. Zerknąwszy do środka - nawet meble zrobione były z roślin - Renie nie mogła się powstrzymać od zadania pytania. - Kto mieszkał w tym mieście? - Niedźwiedzie, głównie - odparła Kamienna Dziewczyna cieniutkim głosikiem. - I króliki. I duża rodzina jeży, które się nazywają Tinkle i Wrinkle czy jakoś tak. T-tak myślę... - Z jej oczu płynęły łzy. - Ciii. Już dobrze. Wszystko... Zza rogu następnego domu wynurzyli się trzej tenikowie i wijąc się, ruszyli przez porośniętą jeżynami aleję prosto na nie. Kamienna Dziewczyna zapiszczała cichutko przerażona i zaczęła się osuwać na ziemię. Renie podtrzymała ją ramieniem, starając się opanować drżenie własnych kończyn. Tenikowie zatrzymali się i trwali nieruchomo, pulsując lekko na grubej warstwie roślinności zaledwie kilka metrów od miejsca, w którym stały Renie i Kamienna Dziewczyna. Oba końce wydłużonych stworów wydawały się identyczne, lecz widząc, w jaki sposób ułożyły ciała, Renie nie miała wątpliwości, że są zwrócone do nich przodem. Wyczuły coś i czekały. Jeden z teników wysunął się nieco do przodu w kierunku domu. Po chwili przysunął się drugi i wpełzł na pierwszego, po czym rozłączyli się i znieruchomieli obok siebie. Przez ich ciała przelała się fala jaśniejszego i ciemniejszego koloru. W przedniej części odwłoków wybrzuszyły się punkty oczne - trzy czy cztery ciemne krążki przyciśnięte od wewnątrz do elastycznej skóry. Z ust Kamiennej Dziewczyny wydobył się pisk przerażenia i Renie poczuła, jak ramię dziewczynki się napina. W każdej chwili Kamienna Dziewczyna mogła się rzucić do ucieczki powodowana strachem. Renie zacisnęła mocniej dłoń na jej ramieniu, lecz i w niej wzbierało przerażenie. Nagle rozległ się szelest, od którego serce Renie niemal przestało bić, i coś wynurzyło się z jeżynowego dywanu tuż przed tenikami - Renie dostrzegła tylko lśniące przestraszone oko i szare futro - po czym pomknęło przez dziedziniec w stronę głównej ulicy. Królik wielkości dziecka, ubrany w malutki niebieski płaszczyk, dobiegł do ulicy, lecz tam drogę zastąpił mu inny tenik, który stanął dęba z rozdziawioną dziurą gęby widoczną w spodniej części głowy. Gdy przerażona ofiara skręciła gwałtownie, wpadła wprost na pozostałych myśliwych. Królik zapiszczał przerażony - był to dźwięk strasznie podobny do ludzkiego krzyku - a potem tenikowie rzucili się na niego. Renie pociągnęła Kamienną Dziewczynę za róg domu, by dziewczynka nie widziała ulicy i nie słyszała mlaskania pożywiających się istot. Miały szczęście - z drugiej strony nie było teników. Popchnęła przerażoną dziewczynkę przed sobą i poszły alejką, brnąc po kolana w zaroślach, by skryć się w sąsiednim domu. Dzięki słabemu światłu, które wpadało przez małe okno, zobaczyły, że wszystkie przedmioty we wnętrzu - krzesła, stół, miski, a nawet lichtarz - zrobione były z liści i pnączy. Dom był pusty. Renie zacisnęła dłonie w pięści przestraszona i sfrustrowana. Widziała przez okno wieżę kościelną owiniętą pnączami niczym karuzela z lin dla dzieci, lecz choć dzieliło je od niej zaledwie kilkadziesiąt metrów, nie miało to znaczenia, ponieważ pomiędzy ich schronieniem a wieżą aż roiło się od bladych stworów. - Coś wymyślę - oświadczyła Renie. - Nie martw się. Wyciągnę nas stąd. Kamienna Dziewczyna zaczerpnęła głęboko powietrza, ale głos jej drżał. - Wy-wymyślisz? - Obiecuję - odparła Renie zdecydowanie i w tym samym momencie przycisnęła ramiona do tułowia, by powstrzymać drżenie. Co innego mogła powiedzieć? Trzy puste wyciskane butelki po górskiej róży leżały przed nim na podłodze podobne do zbielałych kości. Joseph wpatrywał się w nie przepełniony uczuciem bliskim rozpaczy. Wiedziałem, że ta chwila kiedyś nadejdzie, skarcił sam siebie. Nawet kiedy się pije po kropli i tak kiedyś musi się skończyć... Najgorsze w tym wszystkim było to, że nie mógł na to nic poradzić. W chwili gdy tak bardzo potrzebował tego leczniczego rozgrzewającego płynu, kiedy niedaleko czyhali ludzie, którzy chcieli zabić jego i jego córkę, kiedy od tygodni siedział zamknięty w betonowym grobowcu w towarzystwie nudnego, zrzędliwego Jeremia-ha Dako - Del Ray Chiume nie poprawiał smaku tej mieszanki - właśnie teraz, jak nigdy, nie miał nic do picia. Przetarł mocno usta dłonią. Wiedział, że nie jest pijakiem. Znał pijaków, ciągle ich oglądał, mężczyzn, którzy ledwo trzymali się na nogach, chwiejących się przed nielegalnymi szynkami, w spodniach poplamionych moczem, którzy chuchali czymś podobnym do rozpuszczalnika do farb, mężczyzn o spojrzeniu ducha. Nie, to nie on. Ale wiedział przecież, że potrzebuje odrobiny pociechy. Nie chodziło nawet o to, że tak bardzo chce się napić, że brakuje mu tego smaku, tej odrobiny ciepłego zadowolenia, kiedy pierwsze kilka łyków spływa do brzucha. Po prostu miał wrażenie, że całe jego ciało jest za luźne, poszczególne części źle dopasowane, szkielet nie całkiem osadzony tak jak trzeba, a na nim za duża skóra. Joseph chrząknął i wstał. Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Nawet gdyby Renie wróciła, wyszła z tej swojej elektrycznej wanny jak ten, jak mu tam, ten facet Łazarz z Biblii, zdrowa, szczęśliwa i dumna z taty, to i tak przecież nie wyjdą z tej góry żywi. Bo przecież czekają na nich czterej mordercy, okrutni, bezwzględni ludzie, zdeterminowani wykopać ich tak samo jak mrówkojad przyczajony na kopcu termitów. Joseph podszedł na sztywnych nogach do stanowiska monitorów. Mężczyźni na górze wciąż jeszcze walczyli z dymem, ale teraz było go już znacznie mniej. Niedługo znowu zabiorą się do roboty, zaczną się wgryzać w betonową podłogę. A potem co? Granaty? Wyleją na nich zapaloną benzynę, żeby się upiekli jak szczury? Policzył niewyraźne postaci. Tak, cztery. A zatem za pomocą ogniska Sellarsa udało im się przynajmniej zabić jednego. Za to gdy nadejdzie ta chwila, pozostali będą jeszcze bardziej zawzięci. Zawzięci? Żartujesz, człowieku. To nie będzie jedna z tych zwykłych rozrób z Pinetown, gdzie po kilku piwach idą w ruch pięści, deski, czasem i noże, zanim ludzie się rozbiegną, ani nawet poważniejsza draka, kiedy młodzi mężczyźni mają broń, kiedy rozlega się ten przerażający odgłos, jakby ktoś przeciągnął kijem po płocie, i kiedy ludzie nieruchomieją, wiedząc, że właśnie stało się coś złego... Nie, to będzie coś o wiele gorszego. Niepokój trawił go coraz bardziej. Pragnął ruchu, pragnął się wydostać stąd i pobiec jak najszybciej przed siebie pod gołym niebem. Może uda im się znaleźć inne wyjście, jakiś kanał grzewczy podobny do tego, który odkrył przedtem. Musieliby wyciągnąć Renie i małego Buszmena z tamtych wanien, z tamtych podłączonych trumien - przecież cokolwiek tam robili, to nie mogło być ważniejsze niż ich życie. I co dalej? Będą uciekać po górach, a tamci pognają za nimi tą swoją ogromną ciężarówką uzbrojoną jak czołg? Uderzył dłonią w konsolę i odwrócił się. Pragnął jedynie wlać sobie coś do gardła. Czy to zbyt wygórowane żądanie człowieka skazanego na śmierć? Nawet w więzieniu w Westville dają biednemu sukinsynowi ostatni posiłek, zanim go zabiją, łyk piwa albo wina? Joseph stał, zaciskając palce. W tak dużym miejscu musiał przecież być ktoś, kto lubił się napić, kto w czasie służby trzymał schowaną butelkę - jedną butelkę, która została, kiedy wszyscy się wynieśli. Spojrzał w kierunku niszy, w której Jeremiah omawiał z Delem Rayem sprawę zapasów. Joseph nie był im potrzebny. Nawet nie cieszył się ich sympatią, człowiek, który wszystko zawdzięcza pracy swoich rąk, który nie puszył się, żeby pracować dla bogatych Afrykanerów. Gdyby nie chodziło o jego córkę, machnąłby ręką na tamtych dwóch i znalazł jakiś szyb wentylacyjny prowadzący na zewnątrz. Otarł usta grzbietem dłoni i bezmyślnie - bo gdyby pomyślał, uznałby, że to nie ma sensu, ponieważ już kilkakrotnie przeszukał wszystko od podłogi po sufit - wyruszył na poszukiwanie tej jedynej butelki piwa, którą jakiś anonimowy żołnierz lub technik zostawił na długą zmianę. Nie, to będzie wino, pomyślał. Skoro marzył o czymś nierealnym, dlaczego nie mogło być idealnie? Cała butelka czegoś dobrego, co daje kopa. Jeszcze nie otwarta. Schował ją tu gdzieś, a potem otrzymali rozkaz i musieli odejść. Zasalutował anonimowemu dobroczyńcy. Nie wiedziałeś, ale schowałeś ją dla Josepha Sulaweyo. Dla niego na czarną godzinę, jak to mówią. Czuł mrowienie na całym ciele. Szafka na dokumenty leżała przewrócona pod ścianą, cudowna niczym skrzynia ze skarbami z opowieści o piratach. Rozpierany nerwową energią spowodowaną strachem i frustracją, bez większej nadziei przerzucił kupę krzeseł, którą wcześniej mijał wielokrotnie, i ku swemu zdziwieniu odkrył pod nimi przewróconą szafkę. Teraz bał się poruszyć, by ten wspaniały widok się nie rozwiał. Pewnie jest w niej pełno papierów, podpowiedział mu cichutki głosik rozsądku. Albo pająków. Jeśli w ogóle coś tam jest. Dopiero po chwili zorientował się, że to nie z powodu spoconych dłoni nie może wysunąć szuflad. W tej pozycji nie da rady. Musi stać. Szafka była ogromna i nieporęczna, z tych, które miały przetrwać pożar i inne katastrofy. Gdy mięśnie zaprotestowały, zmuszone do wysiłku, pomyślał przez moment, żeby zawołać Jeremi aha, lecz zaraz porzucił ten pomysł, ponieważ nie przychodził mu do głowy żaden wiarygodny powód, dla którego chciałby postawić szafkę. Wreszcie zdołał podnieść górę szafki nad ziemię, pocąc się przy tym mocno i stękając. Udało mu się dźwignąć ją jedynie na wysokość pasa, po czym musiał przykucnąć i oprzeć ją na udach, by zebrać siły do wykonania drugiej części zadania. Miał wrażenie, że szafka jest pełna kamieni. Wydawało mu się, że od jej ciężaru stopy wbijają mu się w podłogę, lecz jednocześnie dawało mu to nadzieję na to, że coś jest w środku. Joseph napiął się i podrzucił szafkę jeszcze raz, krzywiąc się, gdyż jej rogi wbiły mu się w ramiona. Podniósł ją jednak na tyle, by dalej pchać ciężar barkami i plecami. Szafka zachwiała się na moment - wyobraził sobie, jak leży przygnieciony, podczas gdy Del Ray i Je-remiah rozmawiają beztrosko zaledwie sto metrów od niego - zanim zdołał wyprostować nogi i przechylić ją niemal do pozycji pionowej. Niemal, ponieważ szafka oparła się o kratkę kanału grzewczego w ścianie. Drżąc z wysiłku, mokry od potu, szarpnął szafką na tyle mocno, że wyrwał kratkę, która opadła na ziemię, dzięki czemu szafka sama stanęła w pionie. Joseph zgiął się wpół, tak że pot z jego czoła kapał bezpośrednio na podłogę. W małym, słabo oświetlonym pomieszczeniu było duszno. Już nie miał ochoty dłużej się ukrywać, więc otworzył drzwi, wpuszczając strumień chłodnego powietrza z głównego korytarza. Główna szuflada nie była zamknięta na klucz, ale to była ostatnia dobra wiadomość. Kto zmarnował taką szafkę, napychając ją papierami? Zaczęła w nim wzbierać tępa, bezradna wściekłość. Szafka była tak ciężka, ponieważ napchano do niej pełno bezsensownych papierów dotyczących personelu bazy i tym podobnie. Kolejne szuflady pękały od starodawnych teczek pełnych dokumentów. Joseph miał tylko chwilę na przeżucie porażki, ponieważ w następnym momencie coś spadło na niego z góry. Początkowo przyszło mu do głowy, że zawalił się sufit, podobnie jak wcześniej nad Delem Rayem, że ten cholerny Afrykaner i jego zbiry przebili się dokładnie nad jego głową. Potem, gdy dziwnie bezwładny ciężar pociągnął go w dół, a na jego twarzy zacisnęły się czyjeś palce, pomyślał, że to Jeremiah zaatakował go z jakiegoś powodu. Szukałem tylko czegoś do picia, chciał krzyknąć, lecz palce zacisnęły się na jego gardle, zmuszając go do milczenia. Przerażony, szarpnął się mocno w bok, uderzając boleśnie w szafkę, ale udało mu się oderwać od siebie duszące dłonie. Odepchnął się do tyłu, krztusząc się, i zdołał zaledwie wycharczeć: Co? - gdy napastnik znowu skoczył na niego. Kimkolwiek był, bardziej przypominał ośmiornicę niż człowieka, ponieważ oplótł Josepha nogami i ramionami, których zdawał się mieć po kilka, próbując przygwoździć go do ziemi i udusić. Joseph zebrał siły i jeszcze raz spróbował krzyknąć, lecz teraz na jego gardle zacisnęło się ramię, napierając z taką siłą, że Josephowi wydawało się, iż zaraz coś trzaśnie w jego szyi i głowa opuści towarzystwo reszty ciała. Oparł stopy o szafkę i odepchnął się mocno. Poczuł, że szafka zachwiała się i opadła z powrotem na ścianę, po czym zsunęła się z hukiem na podłogę. Udało mu się wsunąć dłoń pod ramię, które uniemożliwiało mu oddychanie, i odsunąć je na tyle, by zaczerpnąć odrobinę powietrza, lecz wciąż przed oczyma migały mu iskierki. Coś się poruszyło i pochyliło nad nim - czerwono-czarna maska demona z błyskającymi zaciśniętymi zębami. Joseph kopnął jeszcze raz, lecz stopy nie znalazły oparcia, a ucisk na szyi stał się nie do zniesienia. Diabelska twarz zaczęła odpływać ciemnym tunelem, ale ramię napierało coraz mocniej. Wciąż nie wiedział, co się stało, kto próbuje go zabić. I wtedy, gdy niemal całkowicie zanurzył się w upstrzonej migotaniem ciemności, ucisk na gardle zelżał i ustąpił - niemal ustąpił, ponieważ wciąż coś jeszcze czuł. Przekręcił się na brzuch, charcząc i krztusząc się, przekonany, że jego tchawica nigdy już się nie otworzy. Ktoś krzyczał i słychać było łomotanie, jakby ciągnięto po schodach duży ciężar. Joseph poczuł na policzku dotyk chłodnego betonu, a w ściśniętym gardle strugę jeszcze chłodniejszego powietrza, która smakowała jak najlepsze wino. Podczołgał się do ściany i odwrócił się, zasłaniając twarz drżącymi rękoma. To rzeczywiście był Jeremiah, lecz o zupełnie odmienionej twarzy, która wyrażała przerażenie zmieszane z wściekłością. Ale co on robił? Walił w coś z zawziętością tą swoją pałką, stalową nogą od krzesła, z którą nie rozstawał się od chwili powrotu Josepha? I dlaczego płakał? W pewnym momencie Jeremiah jakby wyczuł na sobie wzrok oszołomionego Josepha, bo spojrzał na niego przez łzy, a potem w dół na coś ciemnego, co leżało na podłodze. To był mężczyzna, biały mężczyzna, choć z całej jego poczerniałej od dymu i pokrwawionej twarzy świadczył o tym jedynie różowy rożek ucha. Tył głowy miał roztrzaskany, a z mokrej czerwonej miazgi wystawały kawałki kości. Koniec pałki Jeremiaha ociekał krwią. Jeremiah spojrzał na ciemny otwór w ścianie nad Josephem, który przedtem zasłaniała kratka. W drzwiach małego pokoju pojawił się Del Ray. - Boże - powiedział. - Co się stało? - Otworzył szerzej oczy. - A to kto? Jeremiah Dako podniósł zakrwawioną nogę od krzesła i wpatrywał się w nią, jakby dopiero teraz ją zobaczył. Na jego ustach pojawił się upiorny uśmiech, którego Joseph nigdy jeszcze nie widział. - Przynajmniej... przynajmniej wciąż... mamy dwie kule - rzekł Jeremiah. Najpierw się roześmiał, a potem z jego oczu znowu popłynęły łzy. - To ten piąty - powiedział Del Ray. - Kamera pokazuje jeszcze czterech. To ten, o którym myśleliśmy, że zginął, gdy wpuściliśmy im dym. - Co za różnica - rzucił Jeremiah obojętnie. - I tak jest ich wciąż tylu, ilu naliczyliśmy rano. Joseph tylko słuchał. Wydawało mu się, że ktoś oderwał mu głowę, a potem przyczepił mu ją z powrotem w pośpiechu. - Ale to znaczy, że prawdopodobnie nie wiedzą o tym szybie - rzekł Del Ray. - Ten pewnie wlazł tam, żeby uciec przed dymem. Może został odcięty przez pożar, jak sądził, uwięziony po drugiej stronie budynku. Może posuwał się przed siebie, aż dotarł do tego szybu, gdzie mógł zaczerpnąć powietrza z naszej części bazy. Może nawet tam utknął. - Spojrzał na trupa, którego wyciągnęli na środek korytarza, by mu się lepiej przyjrzeć. - Można więc sądzić, że pozostali nie przyjdą tą samą drogą, kiedy będziemy spali. Jeremiah pokręcił głową. Już nie płakał, lecz wciąż wyglądał na bardzo przygnębionego. - Co możemy wiedzieć? - Jego głos był niemal tak ochrypły jak Josepha. - Co masz na myśli? - Spójrz na niego. - Jeremiah pokazał palcem na ciało, nie patrząc na nie. - Jest cały zakrwawiony. Poparzony. Podrapany. Równie dobrze mógł się tak urządzić, próbując uciec przed dymem. Pewnie zostawił ślady w miejscu, w którym dostał się do szybu. Może nawet zostawił na podłodze kratkę. Zorientują się, gdy dym ustąpi. Pójdą go szukać. - Wtedy my... sam nie wiem. Zablokujemy otwór w tamtym pomieszczeniu. Jakoś to zrobimy. Jeremiah i Del Ray już wcześniej spróbowali przybić kratkę na miejscu, co im się udało tylko częściowo. - Mogą nas po prostu otruć. Wpuszczą tu gaz i nas uduszą. - Jeremiah wbił wzrok w podłogę. - W takim razie dlaczego nie zrobili tego do tej pory? - zapytał Del Ray. - Gdyby chcieli, pewnie by się dowiedzieli, którędy otrzymujemy powietrze. Z pewnością już dawno by to zrobili, gdyby chcieli nas zabić. Jeremiah pokręcił głową. - Za późno. Joseph się zaniepokoił, widząc go w takim stanie. Zastanawiał się, czy przyczyną zachowania Jeremiaha jest to, że zabił człowieka. Jak ktoś, nawet tak poczciwa dusza jak Jeremiah Dako, mógł żałować, że zabił faceta, który próbował zabić Josepha? - Jeremiahu - powiedział cicho. - Jeremiahu. Posłuchaj mnie. Jeremiah podniósł głowę. Oczy miał czerwone od łez. - Uratowałeś mi życie. Czasem się sprzeczamy, ale nigdy tego nie zapomnę. - Zastanawiał się, co jeszcze powinien powiedzieć. - Dziękuję ci. Mówię szczerze. Jeremiah skinął głową, lecz jego twarz nie rozjaśniła się ani na trochę. - Nasz wyrok został tylko odroczony. - Pociągnął nosem niemal gniewnie. - Ale przyjmuję twoje podziękowanie, Josephie. Mówię szczerze. Na chwilę zapadło milczenie. - Coś mi przyszło do głowy - odezwał się wreszcie Del Ray. - Co zrobimy z ciałem? - Przypominają jesiotry - powiedziała Renie. - Jeśli tylko wyglądają groźnie, to może nam się uda. - Mówiła właściwie do siebie, ponieważ Kamienna Dziewczyna była zbyt przestraszona, by nawiązać z nią rozmowę. Renie po raz kolejny wyjrzała przez okno i spojrzała na kościelną wieżę z krzaków jeżyn, która znajdowała się tak boleśnie blisko, ale po drugiej stronie kilkudziesięciu teników, stworzeń tak bladych, że niemal jarzyły się w mroku zapadającego wieczoru. Uwagę Renie przyciągnął las pnączy, które odchodziły od wieży niczym cumy. - Chodź tu i przytrzymaj go - powiedziała i weszła ostrożnie na stół, który podobnie jak wszystko w tym dziwnym małym podświecie wykonany był z ciasno splecionych żywych roślin. Stół zachwiał się, ale wytrzymał. Najwyraźniej meble były przeznaczone do praktycznego wykorzystania, chociaż może niekoniecznie w taki sposób, w jaki zamierzała to zrobić Renie. Kamienna Dziewczyna podeszła do stołu i chwyciła mocno krawędź. Renie stanęła na palcach i wsunęła dłonie w roślinność niskiego sufitu, po czym zaczęła wsuwać palce coraz głębiej, rozgarniając te gałęzie, których nie dało się zerwać albo złamać, aż wywierciła dziurę, w której ujrzała aksamitne ciemne niebo i jeszcze nie rozświetlone w pełni gwiazdy. Zachęcona rezultatem swojej pracy, szybko poszerzyła otwór na tyle, by wsunąć w niego ramiona. Podciągnęła się, chrząkając z wysiłku, i rozejrzała szybko po dachu. Upewniwszy się, że nie czeka tam żaden z bladych stworów, opuściła się na stół. - Chodź, pomogę ci - zwróciła się do towarzyszki. Kamienna Dziewczyna zawahała się, ale potem pozwoliła się podsadzić i przepchnąć przez dziurę. - Tam - powiedziała Renie, gdy znalazła się na dachu obok dziewczynki. - Po drugiej stronie, widzisz? Po tych pnączach dostaniemy się do domu sąsiadującego z wieżą, a stamtąd wejdziemy wyżej. Kamienna Dziewczyna spojrzała na kłębiących się w dole teników, a potem bez przekonania na zwisające pnącza. - Jak to? - Możemy się po nich wspiąć. Staniemy na tych niższych, a będziemy się trzymać tych z góry. Takie mosty budują w dżungli. - Sama do końca nie wierzyła w to, co mówi. Nigdy nie przechodziła przez podobny most ani w dżungli, ani w innym miejscu - ale na pewno było to lepsze niż siedzenie w domu i czekanie, aż zauważą je tenikowie. Kamienna Dziewczyna tylko skinęła głową, najwyraźniej przytłoczona jakąś katastroficzną wizją. Ufa mi, bo jestem dorosła. Jak macochy. Był to nieprzyjemny ciężar, ale nie było nikogo, z kim mogłaby się nim podzielić. Renie westchnęła i przysunęła się do krawędzi dachu. Skinęła na Kamienną Dziewczynę, po czym podsadziła ją do grubego pnącza, które odchodziło pod pewnym kątem w górę, i puściła dziewczynkę dopiero wtedy, gdy miała pewność, że wytrzyma ono ciężar. - Zaczekaj - powiedziała. - Teraz ja wejdę. Renie musiała podciągnąć się za pomocą rąk i nóg, zanim udało jej się chwycić górne pnącze i stanąć na drugim. Dolne pnącze za-kołysało się niebezpiecznie, gdy tylko postawiła na nim gołe stopy, i dopiero po dłuższej chwili odzyskała równowagę. - Idź - powiedziała do Kamiennej Dziewczyny, pomagając jej chwycić górną lianę. - Posuwaj się powoli. Zejdziemy odpocząć na tamtym dachu, na tym wysokim domu między nami i wieżą. Powolne posuwanie okazało się jedynym możliwym sposobem przemieszczania się. Trzeba było bardzo uważać, idąc po śliskiej łodydze i pokonując kolejne guzy splątanych, pokrytych gęsto liśćmi gałęzi. Wydawało się, że tenikowie jeszcze ich nie zauważyli, ale Renie wciąż się zastanawiała, czy rzeczywiście ich zmysły są tak ograniczone, jak mówiła dziewczynka, ponieważ te, które biegały pod nimi, wykazywały coraz większe ożywienie. Wyobraziła sobie, co by zrobili, gdyby obie spadły w jeżynowy gąszcz prosto między nich. Uznała jednak, że lepiej będzie, jeśli przestanie patrzeć w dół. Światło dnia zgasło teraz niemal zupełnie. Gdy zbliżyły się do dachu wysokiego domu, który znajdował się w połowie drogi do wieży, Renie pomyślała, że powinny wykorzystać resztki światła do trudnej wspinaczki, i zdecydowała, że nie zatrzymają się na odpoczynek. Kamienna Dziewczyna utknęła w miejscu jeszcze przed dachem. - Co się stało? - Już nie-nie mogę. Renie zaklęła w myślach. - Wejdź wyżej, na dach, i wtedy odpoczniemy. Już prawie nam się udało. Renie spojrzała w dół niepewna. Od ziemi dzieliło ich niecałe sześć metrów. Oczywiście Renie pamiętała, że Kamienna Dziewczyna jest małą dziewczynką, niemniej jednak... - Nie dasz rady wejść jeszcze trochę wyżej? Kiedy znajdziemy się na dachu, nie będziesz musiała już patrzeć na ziemię. - Nie, głupia! - Dziewczynka była bliska płaczu. - Pnącze jest za wysoko! Wydawało się, że tenikowie zaczęli się gromadzić pod nimi. Skupiona na nerwowym poruszeniu w dole dopiero po chwili zobaczyła, że dziewczynka ma rację. Wyższe pnącze, które traktowały jak most, pięło się teraz pod ostrzejszym kątem niż dolne. Kamienna Dziewczyna trzymała się go z rękoma wyciągniętymi maksymalnie nad głowę, ale widać było, że po przejściu kolejnych kilku kroków nie będzie już mogła go dosięgnąć. - Jezu, przepraszam, ale jestem głupia! Masz rację. - Renie starała się odpędzić strach. Teraz w dole tenikowie kłębili się pod nimi, wchodząc jeden na drugiego niczym robaki wrzucone do wiadra. - Podejdę bliżej i pomogę ci. - Przysunęła się ostrożnie, po czym puściła się jedną ręką i objęła dziewczynkę wpół. - Trzymaj się mojej nogi. Albo nawet stań na mojej stopie. Kamienna Dziewczyna nie potrafiła dłużej zachować spokoju i rozpłakała się. Z pomocą Renie objęła ramieniem jej udo i założyła stopę za kostkę Renie. Mimo iż była to pozycja bardzo niewygodna, Renie uznała, że jeśli zachowa ostrożność, będzie mogła się powoli poruszać w górę. Światło dnia zgasło już całkowicie, gdy kwadrans później wreszcie opadły bezpiecznie na miękki dach. - Gdzie jest księżyc? - zapytała Renie, kiedy udało jej się zaczerpnąć dość powietrza. Kamienna Dziewczyna pokręciła tylko głową. - W Morę Very Bush chyba nie ma księżyca - powiedziała. - W takim razie musi nam wystarczyć światło gwiazd. - Zabrzmiało jak tytuł piosenki, pomyślała Renie, wciąż oszołomiona trudami przejścia nad głowami teników. Bardzo słabe światło pozwalało zobaczyć sylwetkę wieży, a nawet jarzenie rozchodzące się z dzwonnicy. Serce zabiło jej mocniej. Czy to może być!Xabbu? Miała ochotę krzyknąć, ale coraz mniej była pewna głuchoty teników. - Musimy iść dalej - powiedziała. - Jeśli zostaniemy tu dłużej, dostanę skurczy. Chodź. - Ale ja nie sięgam! - Kamienna Dziewczyna znowu miała Izy w oczach. Renie szybko zdusiła iskrę irytacji. Boże, do jakiego stanu doprowadziłam to biedne dziecko! - Jesteś mała. Wezmę cię na plecy. - Jestem największym dzieckiem w naszym domu - odparła urażona dziewczynka z dumą. - Jasne, i jesteś też bardzo dzielna. - Renie przykucnęła. - Właź. Kamienna Dziewczyna wgramoliła się jej na plecy, a Renie wciągnęła ją sobie wyżej na ramiona i przełożyła jej krępe chłodne nogi do przodu. Zachwiała się, ale uznała, że da radę ponieść dziewczynkę. - Już ostatni etap - powiedziała Renie. - Trzymaj się mocno. Opowiem moim przyjaciołom, jak bardzo mi pomogłaś. - Pewnie - odparła dziewczynka cicho, gdy znowu stanęły na pnączu. Wyjątkowo dopisało im szczęście i dolna gałąź biegła nieco poniżej dachu, dzięki czemu Renie mogła nieco zejść, zamiast drapać się w górę z Kamienną Dziewczyną na plecach. - Pomogłam ci. Pamiętasz? Dżinnerów? Pomogłam ci się schować przed nimi, prawda? - Oczywiście. Ostatni odcinek był najtrudniejszy i to wcale nie dlatego, że dźwigała dodatkowy ciężar. Mięśnie Renie pracowały zbyt długo i zbyt ciężko, dlatego teraz ścięgna były napięte niczym struny pianina. Tylko świadomość, że mają coraz mniej czasu, że Inny może w każdej chwili zaprzestać walki i cały świat pod nią zniknie, powstrzymywała ją od powrotu na dach i położenia się spać. Stawiając kolejne bolesne kroki na pnączu, które biegło pod coraz ostrzejszym kątem w miarę, jak zbliżały się do wieży, Renie starała się zająć czymś myśli. Właściwie to czym są tacy tenikowie, do cholery? Dlaczego maszyna miałaby się bać robaków? Czym oni są? Albo dżinnerowie. Wyrażenie to utknęło w jej umyśle niczym kęs nie do strawienia. Dżinnerowie...! Zdumiona, omal nie puściła pnącza. Gdy Kamienna Dziewczyna zapiszczała zaniepokojona, Renie zacisnęła mocniej obolałą dłoń na lianie. Tenikowie kłębili się w dole podekscytowani. Dżinnerowie - inżynierowie! Kto pracuje przy sprzęcie? Inżynierowie i... i technicy! Dżinnerowie i tenikowie. Renie zachichotała histerycznie. W takim razie ja też jestem dżin-nerem, bo przecież mam dyplom i tak dalej. Dlaczego Inny nie zrobił ze mnie morderczej, upiornej meduzy? - Z czego się śmiejesz? - zapytała Kamienna Dziewczyna drżącym głosem. - Chcesz mnie przestraszyć? - Przepraszam. Po prostu coś mi przyszło do głowy. Nie zwracaj na mnie uwagi. Boże, co ci technicy i inżynierowie zrobili tej sztucznej inteligencji czy co to tam jest, że myśli o nich w taki sposób...? Roślinna ściana wieży znalazła się nagle zdumiewająco blisko nich. Jakieś dwa, trzy metry powyżej swojej głowy dostrzegła otwarte okno, prostokąt wypełniony jarzeniem, lecz pnącze, które dochodziło do samego dachu, biegło dość daleko od niego, do tego pięło się coraz bardziej stromo. - Będziemy musiały zejść z pnącza i spróbować się wspiąć po ścianie - oznajmiła, starając się zachować spokój. - Pochylę się na tyle, na ile to będzie możliwe, zanim się puszczę, ale potem będę musiała skoczyć. Trzymaj się mocno, dobrze? Tylko w ten sposób mogę dosięgnąć ściany. Gałęzie na pewno wytrzymają - powiedziała bez przekonania. Chwyciła mocno górne pnącze, lecz zaraz się zatrzymała, by delikatnie, ale zdecydowanie oderwać dłoń Kamiennej Dziewczyny, która postanowiła także złapać lianę. - Ty nie możesz się trzymać. Jeśli wciąż będziesz się trzymała, kiedy skoczę... No cóż, wtedy narobimy sobie kłopotów. - Dobrze - odezwał się cichutki głosik tuż przy jej uchu. Ona mi ufa. Niemal żałuję... Renie skupiła się i rozhuśtała pnącze, ponieważ uznała, że dzięki temu przybliżą się trochę do ściany. Przy czwartym wahnięciu skoczyła. Przez moment, gdy suche liście rozerwały się pod jej palcami jak papier, a one zsunęły się po ścianie, była przekonana, że to już koniec. I wtedy jej ręce trafiły na coś większego, więc zacisnęła mocno palce, wbijając jednocześnie w ścianę stopy. Nie zważała na to, co się dzieje z jej bosymi stopami i palcami dłoni. Gdy przestały się zsuwać, przywarła na moment do liści, dysząc ciężko. Nie mogę czekać. Nie mogę tak wisieć. Nie mam siły. Zmusiła się do wysiłku i z trudem, powoli zaczęła przesuwać ręce do góry. Teraz wydawało jej się, że z gałęzi, na której stały, od okna dzielą je nie dwa lub trzy metry, lecz sto. Miała wrażenie, że wszystkie jej mięśnie wiją się z bólu. Blask okna przypominał rozjarzoną plamę oglądaną w czasie halucynacji. Przerzuciła ciało przez jeżynowy parapet i, dysząc ciężko i jęcząc z bólu, zsunęła się na jeżynową podłogę, a przed jej oczyma przetoczyła się ciemność upstrzona iskierkami. Pierwszą rzeczą, jaką ujrzała, gdy znowu już widziała wyraźnie, było źródło światła w pomieszczeniu wieży: ogromny kołyszący się kwiat zawieszony pod sklepionym sufitem, którego środek emanował woskowożółtym blaskiem. Usiadła, gdy usłyszała, że Kamienna Dziewczyna poruszyła się za jej plecami. Ktoś siedział w przeciwległym końcu małego pokoju częściowo pogrążony w cieniu i zakryty liśćmi. To nie był!Xabbu. To był Ricardo Klement, jedyny dowód sukcesu projektu Graal - przystojny, młody, z uszkodzonym mózgiem. - Czy to twój przyjaciel? - zapytała Kamienna Dziewczyna cicho. Renie roześmiała się krótko. - Gdzie są pozostali? - Ledwo znalazła siły, by przemówić. - Moi przyjaciele. Są tutaj? Klement spojrzał na nią obojętnie. Tulił w ramionach coś małego, lecz nie widziała, co to jest. - Pozostali? Nie. Tylko ja... my. - Kto? - Ogarnęło ją złe przeczucie. - Jacy my? Klement uniósł powoli to, co trzymał. Była to niekształtna nie-bieskoszara postać - pozbawiona oczu bryła wyposażona jedynie w szczątkowe ramiona, nogi i głowę z dziurą imitującą usta. - Jezu Chryste - rzuciła Renie przepełniona obrzydzeniem i litością. - Cholera, co to takiego? - To... - Klement się zawahał. Jego twarz nic nie wyrażała, gdy szukał właściwego słowa. - To jestem ja... nie... to moje... Tyle przeszła, żeby na końcu odnaleźć Klementa i to tajemnicze małe monstrum! Każda cząstka jej ciała płonęła ogniem, ale jeszcze gorsze było rozczarowanie, jakby została trafiona kulą prosto w pierś. - Co ty tu robisz? - Czekam na... na coś - odparł Klement obojętnie. - Nie na ciebie. - Podobnie jak ja. - Teraz już nie potrafiła powstrzymać łez. - Cholera. Rozdział 28 Pan jego milczenia SIEC/OSOBISTE: Taki smutny i samotny... [obraz: wizerunek reklamującej osoby M. J. (przedstawiony anonimowo)] M. J.: Już mnie nic nie obchodzi. Nikogo tu nie ma, a ja już nawet nie chcę próbować. Tu... tu jest strasznie samotnie. Ciemno. Chciałem, żeby ktoś się ze mną skontaktował, ponieważ jestem sam i jest mi smutno. Ale nikt się nie połączył. Pewnie nikt tam już nie słucha... Już wyjście z Dodge City do Egiptu było wystarczająco mocnym przeżyciem, lecz drugie przejście okazało się jeszcze gorsze, o wiele bardziej bolesne. Gdy wreszcie odzyskał myśli, wydało mu się, że niczym jakaś prastara ryba pływają w ciemnej wodzie koloru krwi. Otworzył oczy i zobaczył tuż nad sobą żółtą twarz, która szczerzyła zęby w uśmiechu. Paul jęknął. - Dobrze - przemówiła cytrynowa maska klowna, przytwierdzona do ciała spowitego w idealnie czyste bandaże. - Obudziłeś się. Bałem się, że sfinks cię uszkodził, ale potrafi być delikatny, oczywiście na swój sposób. Zobaczył obok siebie Martine zaciskającą zęby z bólu, jakby i ją sprowadzono do tego pozbawionego okien pokoju z szarego kamienia w równie mało delikatny sposób. T4b i Florimel patrzyli złowrogo na oprawcę. - Czego chcesz od nas? - Paul wiedział, że jego słowa zabrzmiały głupio i żałośnie, ale nic na to nie mógł poradzić. Ręce miał związane z tyłu, a nogi w kostkach. Całą czwórkę rzucono pod ścianę jak nie chciane paczki. - Szczerze mówiąc, jeszcze nie wiem - odparł człowiek o żółtej twarzy. - Zdaje się, że Ptah Sprawca powinien wiedzieć takie rzeczy, ale w końcu dopiero co objąłem rolę boga. - Zachichotał. - Zastanawiam się, gdzie już was widziałem. Poznaję starych towarzyszy podróży, nawet gdyby nie nosili tych samych ubrań. Witajcie! Ale ty... - Jeszcze bardziej pochylił się nad Paulem. - Spotkaliśmy się już gdzieś, prawda? Zaraz, zaraz, ty jesteś przyjacielem Kunohary. - Wells? - Paul nie potrafił ukryć przerażenia, chociaż wciąż widział, jakby był zanurzony w wodzie. - Robert Wells? W odpowiedzi usłyszał chichot zadowolenia. - Owszem. W egipskim przebraniu. Anubis Pan był łaskaw wybaczyć mi moje wcześniejsze związki. - Anubis? - powtórzyła Martine przerażona. - Masz na myśli Stracha, prawda? Mordercę i pupilka Jongleura. - Zgadza się, tak się chyba nazywa. Łatwiej byłoby mi poskładać to wszystko z zewnątrz, ale musiałem wykorzystać tutejsze możliwości. - Ładnie to ująłeś - rzekł Paul. - Wells, jak nisko upadłeś, skoro zbratałeś się z rzeźnikiem psychopatą. - Paul, nie trać czasu - Florimel chciała to powiedzieć z pogardą, lecz nie do końca jej się to udało. - On jest taki sam jak Strach. - Każdy, kto choć trochę zna się na biznesie, wie, że czasem trzeba przymknąć oko na pewne słabostki podwładnego, jeśli będzie on nas zastępował - rzucił Wells pogodnie. - A fakty są takie, że w chwili obecnej całą władzę sprawuje pan Strach. A to znaczy, że jestem dumny z tego, iż znalazłem się w jego drużynie. - A zatem... będziesz się przyglądał i pozwolisz mu na wszystko, co zechce zrobić? - zapytał Paul. - Pozwolisz mu zniszczyć sieć, gwałcić, mordować i Bóg wie co jeszcze... - Owszem - odparł Wells. - Ale on nie zniszczy sieci. Chce żyć wiecznie, tak jak wszyscy. Jak ja. - Odwrócił się i zastukał w drzwi. - Lada moment wróci nasz łaskawy Pan Anubis i z pewnością zechce osobiście wszystko wam wyjaśnić. Ciężkie drzwi otworzyły się i więźniowie ujrzeli trzech ogolonych strażników, których umięśnione ciała lśniły od oliwy. Po wyjściu Wellsa znowu się zamknęły i rozległ się trzask zasuwy. - Strach nas dopadł! - Głos Martine zdawał się dochodzić z odległego brzegu krainy rozpaczy. - Boże, ten potwór nas dopadł! Ani Paul, ani żaden z jego towarzyszy nie mieli ochoty na rozmowy, wyczerpani, przygnębieni i boleśnie odrętwiali z powodu skrępowania. Minęła może godzina, gdy ponownie rozległ się zgrzyt zasuwy i w drzwiach pojawiła się żółta maska Roberta Wellsa. - Mam nadzieję, że dobrze się bawicie - powiedział. - Pewnie śpiewacie sobie obozowe piosenki, co? Wiosłuj do brzegu Michasiu...? - Jego uśmiech, cała jego osoba wydawały się absurdalne. - Przyprowadziłem waszych kumpli. Do pokoju weszło bokiem dwóch strażników, a każdy z nich ciągnął bezwładną postać. Gdy tylko puścili ofiary, te osunęły się na podłogę. Paul nie znał niskiej krępej kobiety w podartym egipskim stroju, za to rozpoznał twarz mężczyzny, mimo iż była pokrwawiona i poobijana. - Nandi...? Więzień wywrócił w jego stronę czerwone i ledwo widoczne spod spuchniętych powiek oczy. - Przykro mi... nie myślałem... - Jasne! - wtrącił Wells. - Nie myślał, że cię tu spotka, bo inaczej nic by nie powiedział o spotkaniu z tobą. - Człowiek w żółtej masce skinął głową. - Potrzebowałem trochę czasu, żeby się w tym połapać. A potem doszedłem do wniosku, że byłby to co najmniej dziwny zbieg okoliczności, gdybyś okazał się innym Paulem niż ten, o którym opowiedział nam tak ochoczo ten dżentelmen. - Ty potworze! - Nandi Paradiwasz dźwignął się, by popełznąć w kierunku Wellsa, lecz natychmiast został rzucony z powrotem na ziemię kopniakiem przez jednego ze strażników. Leżał, charcząc i łkając. - Paul Jonas. - Wells przyglądał mu się wyraźnie ożywiony. - Czy też X, jak cię nazywałem bardzo długo. Tajemniczy eksperyment Jongleura. Najpierw zdobyłem imię, a teraz mam i twarz. - Skrzyżował na piersi owinięte w bandaże ramiona. - Wkrótce dowiem się o wiele więcej. Wszystko mi powiesz. Oczywiście nie ma znaczenia, czy Jongleur żyje, czy tylko jest unieruchomiony - po prostu jestem ciekawy. Paul spojrzał na niego złowrogo. - Nawet gdybym wiedział... a nie wiem... i tak bym ci nie powiedział. Wszystko w mojej pamięci zostało wyczyszczone. - W takim razie może będziesz mi wdzięczny - Wells się uśmiechnął. - Kiedy pomogę ci przypomnieć sobie wszystko. Pstryknął palcami i strażnicy podnieśli Paula jak zwinięty dywan. Nie zdążył nawet krzyknąć czegoś pocieszającego do swoich towarzyszy ani się pożegnać, ponieważ szybko wyszli z nim na zewnątrz i ponieśli oświetlonym pochodniami korytarzem. Za nimi podążało echo głosu Wellsa. - Zaraz tam przyjdę, chłopcy. Dopilnujcie, żeby go nikt nie rozwiązał. Aha, i naostrzcie wszystko, dobrze? Kod Delphi. Początek. Nie sądziłam, że jeszcze dane mi będzie sporządzić kolejny przekaz. Jeszcze kilka godzin temu byłam przekonana, że kontynuowanie tego dziennika w obliczu niemal pewnej śmierci - dziennika, którego nikt nie znajdzie - byłoby czystym szaleństwem. Słowa te wyrzucone w powietrze mają mi tylko przypomnieć o tym, co czułam i myślałam, przypomnieć w przyszłości, której nie potrafię sobie wyobrazić. Tak więc gdy osiągnęłam dno rozpaczy, wydało mi się to nawet czymś gorszym niż szaleństwo - bezsensownym i nieokreślonym. Zawsze pragnęłam zostawić dramatyczny testament czy ostatnią wolę, której nikt nie usłyszy. Nigdy nie imponowały mi akty beznadziejnej odwagi i sama nigdy nie zamierzałam zachowywać się w taki sposób. Krótko mówiąc, poddałam się. Nie wiem, czy cokolwiek się zmieniło - nasze szanse przeżycia wciąż topnieją - ale znalazłam drobną, nieoczekiwaną nadzieję. Nie, nie nadzieję. Wciąż jestem przekonana, że nie zobaczymy, jak to wszystko się skończy. Determinacja? Być może. Tak więc kiedy przetrwaliśmy horror Dodge City tylko po to. żeby uwięziono nas w Egipcie, i gdy dowiedzieliśmy się, że jesteśmy wciąż w niewoli u Stracha, na krótko poddałam się czarnej rozpaczy. Była jak dół. Dziura w ciemności. Nie mogłam mówić, a moje myśli przesłaniały koszmarne sceny z pokoju w świecie Domu, w którym torturował mnie Strach. Gdyby wtedy ktoś przyłożył mi pistolet do głowy, poprosiłabym, żeby pociągnął za spust. A potem znowu wszystko się zmieniło - na gorsze, jeśli w ogóle to było możliwe. Nasz oprawca Robert Wells, który najwyraźniej pozostaje teraz na usługach Stracha, przyprowadził dwóch innych więźniów i zabrał Paula Jonasa na przesłuchanie. Przygnębienie niemal zupełnie mnie sparaliżowało. Boję się o Paula, Boże, jakże się boję o niego. Już tyle przeszedł! Wstyd mi za to, że tak bardzo pochłonęły mnie własne cierpienia. Pewnie nawet nie potrafię sobie wyobrazić, czego doświadczył, zagubiony w sieci, niemal całkowicie pozbawiony swojej prawdziwej przeszłości, nieświadomy tego, co się z nim dzieje. Że też jeszcze zachował rozum, wciąż był taki miły i dzielny... Niewiarygodne. Równie zdumiewające jest to, że uświadomiłam sobie, jak bardzo go podziwiam, dopiero w chwili, gdy go zabrali. Teraz może już nie żyje. Albo strasznie cierpi. Co byłoby gorsze? Oto przekleństwo, które dostrzegłam już wcześniej, ciężar, którego starałam się unikać przez całe życie. Obdarzając ludzi uczuciem... miłością, stajemy się zakładnikami losu. Tak więc zaczynał się osuwać w otchłań. Przez długie minuty, a może godziny, po prostu nie potrafiłam wydobyć z siebie ani słowa. Nie mogłam myśleć. Przerażenie zmroziło moje serce, myśli, zamieniło mnie w coś nieruchomego, co nie miało dokąd pójść, nawet gdyby mogło się poruszać. Teraz uświadamiam sobie, że jest to bardziej bezpośrednia wizja wszystkiego, co do tej pory robiłam w prawdziwym życiu. Ogarnięta strachem, zaszyłam się w kamiennym wnętrzu gór, w sanktuarium, które dzielę tylko z moimi urządzeniami. Nieświadomie zredukowałam siebie do czegoś, co nie jest w pełni osobą. Ale pozostając w kleszczach strachu, nie zdawałam sobie z tego sprawy. Dopiero teraz to widzę, kiedy strach minął. Może nigdy nie wydostałabym się z czarnej otchłani przerażenia, gdyby nie dłonie przyjaciół, Florimel i T4b, którzy sądzili, że mam atak serca. Ich dotyk i głosy dochodziły do mnie jakby z oddali i przez chwilę nie chciałam, by z powrotem podłączono mnie do moich zmysłów i nerwów. Lepiej schować się w czarnej dziurze. Lepiej pozwolić, żeby zasłonił mnie strach, tak samo jak lodowe bloki osłaniają przed zimnem arktycznych myśliwych. A potem, wciąż odbierałam to jakby z oddali, poczułam na sobie inne dłonie, niezdarne, wahające się, i usłyszałam inny głos. Kobieta, jeden z dwóch nowych więźniów, podczołgała się do mnie, by mi pomóc, ignorując swój własny ból. I wtedy zawstydziłam się, nawet tam, w głębi swojego odosobnienia. Bo oto ktoś, kto wycierpiał już to, czego ja tylko się obawiałam, znalazł dość sił, by się o mnie zatroszczyć, choć byłam dla niego kimś zupełnie obcym! Wcześniej sądziłam, że już nigdy nie odzyskam przytomności umysłu, że zawsze będę się osuwała w ospale wirującą ciemność. Ale jeszcze gorsze było to, gdy wydostałam się na powierzchnię i zobaczyłam, że opiekują się mną wyczerpani przyjaciele, a nawet obca kobieta, której dłonie wciąż drżały od bólu, jaki wycierpiała, jakbym była niespokojnym dzieckiem, wymagającym opieki dorosłych. Bywają chwile, kiedy uprzejmość jest jak ostry nóż. Lecz nawet mój wstyd minął. Zdałam sobie sprawę, że znam nowych więźniów - Bonnie Mae, która okazała tyle dobroci Orlandowi i Fredericks, oraz Nandi Paradiwasz, pierwsza osoba, która uświadomiła Paulowi, że jest uwięziony w sieci Jongleura. Nandi przeżywał podobne rozterki jak ja, trawiło go poczucie winy z powodu tego, co się stało z Paulem. Do tego cierpiał bardzo z powodu zadanego mu wcześniej bólu. Dlatego w ich imieniu mówiła jego towarzyszka. Opowiedziała o tym, jak otworzyli przejście, które umożliwiło ucieczkę Orlandowi i Fredericks, lecz członkowie Koła czekali zbyt długo i ich wyjście zostało udaremnione przez zawalenie się wielkiej świątyni Re, co nastąpiło po przybyciu pana tego świata, Jongleura w przebraniu Ozyrysa. Jongleur nie zabawił tam długo, a członkowie Koła ukryli się w ruinach, licząc na to, że znajdą inne wyjście z symulacji, lecz niedługo potem miejsce Ozyrysa zajął Anubis, co jeszcze bardziej pogorszyło ich sytuację. Bonnie Mae Simpkins opisała zniszczenia, jakich dokonał Strach po przejęciu kontroli nad symulacją - istna orgia zabijania i tortur, równie ohydna jak to, co widzieli w Dodge City. Wcześniej wydawało mi się, że już nic nie będę czuła, jednak gdy opisywała publiczne palenie ludzi, całe symfonie zabijania, rodziców patrzących, jak dzikie szakale pożerają ciała ich dzieci, poczułam zimny dreszcz. Przeraziłam się, ponieważ zrozumiałam, że nawet w sieci, gdzie można spełnić każdą zachciankę, mordercze opętanie Stracha wciąż pozostaje niezaspokojone. Władza i ambicje Stracha stale rosną, lecz jak długo jeszcze wystarczą mu same symulacje, by zaspokoić taki apetyt? Jeśli posiada władzę Jongleura także i poza siecią - a jeśli Jongleur naprawdę nie żyje, to nie ma powodu, by Strach nie przejął jego władzy na całym świecie - to ma przerażająco nieograniczone możliwości. Gdy Bonnie Mae opowiadała o tym wszystkim, przyszło mi coś do głowy i zapytałam: „A dzieci? Latające dzieci, o których wspominał Orlando? Nie pamiętam, jak siebie nazywały - Figlarna Grupa, Niegrzeczny Klub, coś takiego?” Moje pytanie wprawiło ją w jeszcze większe przygnębienie. Opowiedziała, że dzieci-małpy chciały podążyć za Orlandem i Fredericks, lecz przeszkodził im ogólny chaos w świątyni Re, dlatego nie zdążyły wyjść przed zamknięciem się furtki. Bonnie Mae Simpkins próbowała, jak mówiła, ukryć je, gdy żołnierze odnaleźli ją i Nandiego i przyprowadzili tutaj, lecz dzieci odleciały, ścigane przez strażników świątyni. Była przekonana, że zostały schwytane i prawdopodobnie zginęły, ponieważ nawet Strach nie spodziewał się pewnie, że mógłby uzyskać jakieś informacje od dzieci, które nie chodzą jeszcze nawet do szkoły. Opowiadała także o tym, przez co przeszli razem z Nandim, głównie dlatego, że Strach wiedział, iż widziano ich w towarzystwie Or-landa i Fredericks. Już sama myśl o tym, że niebawem staniemy przed Strachem, napawała mnie przerażeniem, ale świadomość, że szukał nas i z pewnością starannie przygotował zemstę, była nie do zniesienia. Nie mogłam przestać myśleć o małych przyjaciołach Orlanda, dzie-ciach-małpach. Bo, widzicie, coś się we mnie zmieniło. Już wcześniej się z tym pogodziłam i wciąż uważam, że czeka mnie śmierć, i to okrutna, jednak nie potrafię czekać na nią biernie. Powiem za chwilę, dokąd mnie to zaprowadziło. Bonnie Mae Simpkins ciągnęła swoją straszną opowieść, a ja słuchałam jej z coraz mniejszą uwagą, ponieważ... pomyślałam o czymś innym. Teraz rozumiem zachowanie Renie, która nieustannie parła do przodu - po prostu gdy nic nie można zdziałać, człowiek nadal chce coś zrobić. Wszyscy umrzemy. To właśnie nadaje życiu kształt, dodaje mu uroku, to, że jest takie krótkie. Skoro to wiemy, po co zawracać sobie głowę czymkolwiek, zamiast ograniczyć się do zaspokojenia własnych pragnień? Dlaczego po prostu się nie poddać, skoro wiemy, że śmierć może przyjść w każdym momencie? Nie wiem. Wiem tylko, że nie potrafię. „Moim zdaniem małpki nie zostały schwytane”, powiedziałam członkom Koła. „Strach chciał was złamać - to lubi bardziej niż zadawanie bólu”. Zależało mu na tym, żebyście powiedzieli mu wszystko, co wiecie na temat Renie i nas. Dlatego gdyby strażnicy złapali dzieci, na pewno spróbowałby was zaszantażować, że je skrzywdzi. Zrobiłby to z ogromną przyjemnością”. „W takim razie może udało im się uciec”, odpowiedziała mi Bonnie Mae Simpkins. „Niech Pan maje w opiece. Mam nadzieję, że zdołały uciec, biedactwa”. Czułam, jak ta kobieta chwyta się strzępów optymizmu, i po raz kolejny zawstydziłam się swojego poprzedniego zachowania. Florimel przypomniała sobie, co Orlando i Fredericks opowiadali na temat umiejętności Nandiego, i zapytała go, czy można otworzyć przejście w celi. Powoli i z wielkim trudem - zdaje się, że ma złamane kilka żeber, choć wydaje się to dziwne, bo przecież wszyscy mamy tutaj wirtualne ciała - wyjaśnił, że potrafi otworzyć furtkę tylko w wyznaczonym do tego miejscu, a takiego nie ma w obrębie więzienia. Gdy mówił, zaczęłam się gorączkowo zastanawiać, co jest możliwe, a co nie jest, starając się nie zapominać, że prawdopodobnie nie jesteśmy uwięzieni w kamiennej świątyni, tylko w jej wyobrażeniu. Powoli w moim umyśle pojawiały się kolejne myśli. Nic wielkiego, nic, co by wyważyło drzwi czy powaliło strażników, lecz wystarczyło, bym miała się czym zająć, za co byłam wdzięczna. Kiedy Nandi skończył swoje wyjaśnienia, poprosiłam, by pozostali zamilkli na moment. Nikt nie zaprotestował, nawet T4b, który, o dziwo, milczał od momentu, gdy przyprowadzili do nas Nandiego i Bonnie Mae Simpkins. Ten świat wirtualny został zbudowany na opowieściach, jak się wydaje, i sądzę, że po części się do tego przyczyniłam. Podejrzewam, że zapoznałam Innego z pierwszymi opowieściami, na których zbudował system i określił sam siebie, a w szczególności z opowieścią, która definiuje jego nadzieje, jeśli w ogóle można powiedzieć coś takiego o sztucznej inteligencji. W pewnym sensie każde z nas otrzymało pewną charakterystykę, jakbyśmy byli bohaterami opowieści: Renie - dzielna i czasem nadmiernie uparta bohaterka,!Xabbu - jej mądry towarzysz, Paul - obijany przez los, tajemniczy w równym stopniu dla siebie, jak i dla innych. Dotychczas wydawało mi się, że moja rola jest jasno określona - ślepa prorokini. Wyraziłam to nawet dowcipnie we wskaźnikach, którymi oznaczałam kolejne fragmenty mojego dziennika. Ale potem przy pomocy!Xabbu udało mi się dokonać czegoś więcej, czego nie potrafił zrobić nikt inny - otworzyłam przejście. Okazało się, że niezwykłe zmysły, w jakie wyposażyło mnie to miejsce, wielokrotnie pozwalały mi na robienie rzeczy niemożliwych dla innych. Najwyraźniej jestem prorokinią, wiedźmą. Dobrą wiedźmą, mam nadzieję. Tutaj, w tym wymyślonym świecie posiadam pewne moce. Gdy tak siedziałam w celi i myślałam o Nandim, który próbował uruchomić system, zdałam sobie sprawę, że nie w pełni wykorzystałam swoje moce. A przecież nie może być lepszego momentu niż ten, by spróbować to zrobić, kiedy w każdej chwili może się zjawić Strach. Tak więc poprosiłam o ciszę i spróbowałam objąć zmysłami to, co znajduje się za ścianami naszej celi. Wcześniej, w świecie Domu czy w jaskini zagubionych, zawsze próbowałam tego na otwartym terenie, gdzie odczytywałam informacje z prądów powietrznych i długich ech, nawet jeśli czasem nie potrafiłam tego wyjaśnić w ten sposób. Wydawało się, że moje umiejętności są przedłużeniem zmysłów naturalnych, dlatego zawsze uważałam, że są ograniczone, podobnie jak zmysły. I tak podczas gdy moi przyjaciele czekali zdezorientowani i przestraszeni, otworzyłam się i spróbowałam zobaczyć, usłyszeć, poczuć - nie ma odpowiednich słów, by to wyrazić - co znajduje się na zewnątrz. Gdy wspólnie z!Xabbu badaliśmy system, zawsze czułam wyraźny rozdźwięk między tym, w jaki sposób on go odbierał, a tym, jak ja to robiłam. Pokonanie tego umożliwiła zabawa ze sznurkiem i jej matematyczne podstawy, lecz całkowicie tego nie wyeliminowała. Teraz więc spróbowałam zrozumieć znaczenie tego, co nas dzieliło - odpowiedzieć na pytanie, dlaczego młody człowiek z tak małym doświadczeniem w dziedzinie informacji potrafi robić rzeczy, które ja ledwo rozumiem. Po co więc wszystkie te lata studiów plus zmienione i rozszerzone zmysły, które dała mi sieć? Powodem tego są moje oczekiwania. Lud!Xabbu nauczył go wchłaniać wszystko, co daje mu świat, a potem, po przesianiu najważniejszych rzeczy, oddziaływać na nie. Do tego jest bardzo bystry i elastyczny. Zetknąwszy się z nowym światem, nie próbował nagiąć go do swoich nadziei, lecz zaczął się uczyć nowych reguł od początku, nie analizując, skąd pochodzą informacje. Ja zaś - a także chyba wszyscy pozostali - dałam się nabrać temu, w jaki sposób sieć naśladuje rzeczywistość, i traktowałam ten świat, jakby był prawdziwy. Nawet posługując się niezwykłymi zdolnościami, jakie tutaj otrzymałam, słyszałam tylko to, co dało się usłyszeć, i dotykałam tylko tego, co można było dotknąć, a potem formowałam zdobyte informacje w bezpieczny model prawdziwego świata. Zakrawa to na ironię, kiedy niewidoma kobieta z taką desperacją próbuje zmienić miejsce, w którym ma przewagę nad swoimi towarzyszami, w coś, co bardziej przypomina świat rzeczywisty, gdzie była bardziej od nich zależna. A zatem co by zrobił!Xabbu? Nawet przerażona i zrozpaczona mimowolnie uśmiechnęłam się, kiedy zadałam sobie to pytanie: „Co by zrobił!Xabbu?” Otworzyłby się. Pozwoliłby, aby to, co go otacza, przemówiło do niego, a on słuchałby bez uprzedzeń, zamiast próbować umieścić dostępne informacje we wcześniej przygotowanych ramach. Spróbowałam zrobić to samo. Na początku odkryłam, że pod maską spokoju wciąż kryje się strach. Serce biło mi mocno i wciąż słyszałam zduszony okrzyk Paula Jonasa, który wydał, gdy przyszli po niego strażnicy, jakby jego echo pozostało na zawsze w naszej celi. Ta myśl nasunęła mi inną, którą odrzuciłam na chwilę, usiłując się skupić. Bardzo się starałam, ale jestem zbyt słaba, by osiągnąć spokój umysłu w tak krótkim czasie. Trudno mi było zapomnieć o tym, że naszą celę otaczają solidne kamienne ściany, podobnie zresztą jak całą świątynię. Myślę, że w podobny sposób mistycy i naukowcy podejmują wysiłek woli, by zobaczyć świat fizyczny jedynie jako zbiór energii. Wyczułam słabe ślady tego, co znajduje się poza ścianami naszego więzienia - informacje dźwięku, zapachu - co dla mnie stanowiło o wiele ważniejsze źródło wiedzy niż dla moich towarzyszy. Szukałam jednak czegoś więcej. Musiałam uwolnić umysł na tyle, by poczuć je jako coś równie ważnego jak wszystko, co dzieje się w celi, i pozwolić, by ściany rozmyły się, tak bym mogła odbierać je jedynie jako kolejne informacje. Musiałam nauczyć się patrzeć przez ściany, a nie na nie. Potrzebowałam na to dużo czasu, lecz gdy wreszcie to przyszło, pojawiło się niespodziewanie - nastąpił zwrot w mojej percepcji, a potem od razu ujrzałam informacje ułożone przede mną, kolejne ich warstwy. Informacje tworzące strażników na korytarzu odbierałam tak samo jak informacje przyjaciół pozostających ze mną w celi. Jeden z nich drapał się po głowie. Roześmiałam się. Poczułam się, jakbym nagle odkryła jakąś sztuczkę, jak wtedy gdy po raz pierwszy przejechałam się na dwukołowym rowerze. Ostrożnie sięgnęłam dalej, macając zasłonę informacji ścian korytarza, po czym prześliznęłam się przez nie, że się tak wyrażę, by zbadać dalsze pomieszczenia. Zdolność taka wcale nie jest nieograniczona. Im dalej sięgam, im więcej przeszkód pokonuję, tym mniej wiarygodne informacje otrzymuję. Sygnatura osoby stojącej sto metrów od naszej celi - symu udającego człowieka - stanowiła tylko humanoidalny kształt, głównie dzięki ruchowi. Już przy dwukrotnie większej odległości odbierałam jedynie ruch. Rozejrzawszy się, trafiłam na kilka skupisk postaci ludzkich, wśród których mógł się znajdować Paul i jego oprawcy. Odległość była jednak zbyt duża, by ich bliżej określić. Wysunęłam jeszcze dalej macki mojej percepcji, szukając cienia energii przejścia, który pozostaje wyczuwalny nawet wtedy, gdy furtka jest zamknięta. Wreszcie go znalazłam gdzieś, jak mi się wydaje, na samym brzegu albo nawet poza obrębem świątyni, lecz byłam już bardzo zmęczona. Wynurzyłam się więc na powierzchnię, wróciłam do przyjaciół w celi i zaraz opowiedziałam im o swoim odkryciu. Wypytałam Nandiego o kilka rzeczy, a jego odpowiedzi potwierdziły opinię Orlanda, że jest ekspertem w sprawach przemieszczania się w sieci. Wyposażona w dodatkowe informacje jeszcze raz wyruszyłam do przejścia. Tym razem było trudniej. Bolała mnie głowa i byłam zmęczona, lecz musiałam się upewnić, że przejście jest czynne. Okazało się, że nie odbieram informacji, jakie wcześniej otrzymywałam na przejściach, chociaż to wydawało się otwarte. Ale przynajmniej wyglądało na to, że możemy przez nie przejść, a przecież teraz tylko tego potrzebowaliśmy. Ledwo zdążyłam opowiedzieć o tym pozostałym, gdy zmęczenie całkiem mnie zmogło i zapadłam w głęboki sen. Gdy się obudziłam jakąś godzinę później, malutka iskierka nadziei, jaką wzbudziłam w moich towarzyszach, zdążyła się zamienić w nabrzmiałe przygnębieniem milczenie, ponieważ dopóki pozostawaliśmy uwięzieni w celi, nie miało znaczenia, czy przejście znajduje się tuż za murami świątyni, czy na Księżycu. Uznałam, że trzeba spróbować czegoś innego, chociaż miałam wrażenie, że moja głowa zrobiona była ze starego i kruchego szkła. Mieliśmy coraz mniej czasu - mamy coraz mniej czasu. Nie mogłam czekać, aż poczuję się lepiej, gdyż w każdej chwili mógł się pojawić Strach, ale nie chciałam też wzbudzać nadziei. Wprawdzie moja ostatnia próba zakończyła się sukcesem, lecz to jeszcze za mało, by liczyć na cokolwiek. Jeszcze raz się otworzyłam. W pierwszej chwili przestraszyłam się, ze utraciłam swoje umiejętności, że już nie przebiję się przez kolejne ściany, lecz zaraz pomyślałam o!Xabbu i uspokoiłam myśli, i wreszcie przyszła oczekiwana zmiana percepcji. Wysunęłam macki, nie myśląc o żadnym określonym kierunku, po prostu pozwoliłam, by moja uwaga popłynęła swobodnie, przenikając wzorce informacyjne. Szukałam czegoś mniej określonego niż sygnatura przejścia, a im dalej sięgałam, tym trudniej było filtrować informacje. Byłam już bliska poddania się, gdy wreszcie trafiłam na coś, co dawało nadzieję. Było to kłębowisko sygnatur, drobnych ruchów wyczuwalnych w drugim końcu świątyni. Na ile się zorientowałam, znajdowało się w czymś w rodzaju alkowy lub niszy odgrodzonej zasłoną, która stanowiła dla mnie przeszkodę. Druga część mojego planu, jeśli w ogóle miała dojść do skutku, była mniej sprecyzowana. Zachowując to miejsce w pamięci, wynurzyłam się do celi. Teraz głowę rozsadzał mi jeszcze bardziej dokuczliwy ból, ale gdy tylko pomyślałam o tym, przez co przeszli Nandi i Bonnie Mae Simpkins, oraz czego wszyscy oczekiwaliśmy, zebrałam w sobie dość sił, by dźwignąć się i powlec do drzwi celi, gdzie położyłam się i przyłożyłam twarz do szczeliny pod drzwiami. „Co robisz?” - spytała zaniepokojona Florimel. „Masz problemy z oddychaniem?” „Teraz musicie zachować ciszę”, odpowiedziałam jej. - „Proszę, zachowajcie cierpliwość. Nie ruszajcie się, a bardzo mi pomożecie”. Przyłożyłam ucho do szczeliny i zaczęłam nasłuchiwać. Słuchałam tak jak przedtem, pozwalając zmysłom wędrować swobodnie, lecz teraz zawęziłam pole. Interesował mnie tylko dźwięk, obojętnie w jakiej postaci mogłam go odebrać. Wyobraziłam sobie świątynię jako dwuwymiarowy labirynt i starałam się zlokalizować i odwzorować ruchy strumieni powietrza na szlaku, który wcześniej przetarłam, aż wreszcie usłyszałam szepty i szelesty dochodzące z niszy. Moja relacja przedstawia to w uproszczony sposób wcale nie dlatego, że chcę być skromna - bo w rzeczywistości było to bardzo trudne - lecz z powodu braku czasu na bardziej wyczerpujący opis. Gdy tylko usłyszałam słabe dźwięki, przeszłam do drugiego, o wiele trudniejszego etapu zadania. Przyłożyłam usta do szczeliny i wypowiedziałam, cichutkie, niemal nieme słowo, po czym podążyłam za nim. Fala dźwiękowa rozproszyła się szybko i rozpadła w ciszy korytarza jeszcze przed jego końcem. Ktoś z tyłu, chyba T4b, poruszył się, co moje rozszerzone zmysły odebrały jak ryk oceanu. Z trudem powstrzymałam się, by nie wrzasnąć na moich towarzyszy, i podjęłam kolejną próbę. Zajęło mi to niemal dwie godziny, a mogłoby trwać i całą wieczność, gdyby nie to, że korytarze, którymi wędrowałam, były niemal puste. Przypominało to opracowanie niezwykle złożonego uderzenia bilardowego - malutka sekwencja dźwięku miała dotrzeć na drugi koniec świątyni, odbijając się od kolejnych ścian, pokonując kolejne zakręty. A wszystko zależało od mikroskopijnych różnic w wyznaczeniu początkowego kierunku i od precyzyjnego wyczucia zawirowań prądów powietrza. Ostatecznie mimo moich ogromnych wysiłków powodzenie zawdzięczam głównie szczęściu. Odpowiedź była łatwiejsza do usłyszenia, choć upłynęło kilka chwil, zanim do mnie dotarła. Nikt poza mną nie mógłby jej usłyszeć. Fala dźwiękowa była tak słaba, że bardziej ją odczytałam, niż usłyszałam. „Kto tam jest?” - zapytano. - „Skąd znasz Zunni? Skąd znasz Figlarne Plemię?”Nie dało się prowadzić rozmowy - trwałoby to długie godziny, a opierając się na tym, co już słyszałam, nie mogłam liczyć na cierpliwość dzieci z Figlarnego Plemienia. Postanowiłam więc ująć sedno sprawy w jedną wiadomość: „Jesteśmy przyjaciółmi Orlanda Gardinera. Zostaliśmy uwięzieni w celi w świątyni. Chcą nam wyrządzić krzywdę. Potrzebujemy pomocy, natychmiast”. Nie otrzymałam żadnej odpowiedzi. Jeden ze strażników z korytarza zaczął rozmawiać i zupełnie zaburzył nasz szlak komunikacyjny. I tyle. Istnieje absurdalnie niewielka szansa, że dzieci usłyszały całą moją wiadomość czy też że mogą nam w jakiś sposób pomóc, ale nie potrafiłam wymyślić niczego innego. Przynajmniej upewniłam się, że dzieci ukryły się gdzieś w świątyni. I jeszcze mimo ogromnych przeszkód udało mi się powiadomić kogoś, że tu jesteśmy i potrzebujemy pomocy. To, że nasz los leży teraz w rękach przedszkolaków, wcale nie stawia nas w gorszej sytuacji, a może nawet znacznie ją poprawia. Tylko jednak Bonnie Mae Simpkins ucieszyła się na wieść o tym. że dzieci wciąż żyją. Pozostali sprawiali wrażenie przygnębionych, kiedy im opowiedziałam o cieniutkiej nitce, którą przeciągałam z takim mozołem i na której zawisły teraz nasze nadzieje. Tak czy inaczej, gdy było już po wszystkim, byłam taka zmęczona, że nie obchodził mnie nawet Strach - nie przejęłabym się nawet, gdyby do drzwi naszej celi zapukał sam Szatan. Niemal natychmiast zapadłam w sen, mimo iż głowę rozsadzał mi ból. Teraz już się obudziłam, lecz nic się nie zmieniło. Głowa wciąż mnie boli - czuję pulsujący ból, który pewnie nigdy już mnie nie opuści. Biedny Paul Jonas cierpi Bóg jeden wie jakie tortury. My czekamy na śmierć albo na coś gorszego. Na Stracha. A przecież możliwe, że nie udało mi się niczego osiągnąć - może nie umiem być czarownicą. Ale przynajmniej coś zrobiłam Niewielka to pociecha, jeśli niebawem mam umrzeć. Niewielka. Kod Delphi. Koniec. Związany, bezradny, leżał w poprzek stołu wygięty w pałąk tak mocno, że przy najmniejszym dotknięciu wydawało mu się, iż jego brzuch się rozedrze. W ciemnym świetle pochodni znowu zobaczył nad sobą podobną do chorobliwie żółtego słońca maskę Ptaha. - Wygodnie? Paul rzucił się, napinając więzy, które i tak już boleśnie wrzynały mu się w nadgarstki i kostki u nóg. - Wells, dlaczego to robisz? - Bo chcę się dowiedzieć. - Wells wyprostował się i zwrócił do strażnika, który wcześniej związał Paula: - Idź i znajdź Userhotepa. - Ale ja sam nie wiem! Nie możesz zmusisz nikogo torturami do powiedzenia czegoś, czego nie wie! Robert Wells pokiwał głową, udając zrozumienie. - Ależ mogę. To już nie jest prawdziwy świat, Jonas. Wszystko jest o wiele bardziej skomplikowane - i ciekawsze. - A ta ciekawość cię zabije, jeśli twojemu nowemu panu nie spodoba się to, co ze mną wyprawiasz. Wells się roześmiał. - Och, spokojna głowa, nie zabiorę mu całej przyjemności. Ale najpierw spróbujemy kilka naszych sztuczek. - Spojrzał w górę, gdy w korytarzu rozległy się kroki. - A oto i nasz główny sztukmistrz. - Moje życie to służba tobie, Panie Białych Murów. Nie wiadomo było, czy mężczyzna, który przemówił, jest młody, czy stary - sala była słabo oświetlona, ponadto jego ciało było bardzo gładkie. Nie był gruby - pod nienaturalnie białą skórą na ramionach czaiły się przerażające mięśnie - raczej dziwnie zaokrąglony, a jego twarz przypominała bezpłciowe oblicze eunucha. - Userhotep jest wyjątkowy - oświadczył Wells z powagą. - To... cholera, jak to się mówi. Ten mały wąż, który mi gada w uchu, prawie się nie zamyka i męczy mnie już słuchanie go. Ach, już wiem, kheriheb. Taki specjalny kapłan. - Kat - warknął Paul. - A ty Wells, jesteś aroganckim zbirem. Czy twój wąż potrafi to przetłumaczyć na egipski? - Wiesz, że tak. Tutaj używa się na to słowa... bóg. - Robert Wells uśmiechnął się. - Ale Userhotep to ktoś więcej niż zwykły kat. Jest kapłanem lektorem. Innymi słowy, magikiem. I pomoże ci powiedzieć mi wszystko, co wiesz. A także wszystko, czego nie wiesz. Userhotep przysunął się i uniósł ręce nad odsłoniętym brzuchem Paula. Gdy ten drgnął, kapłan zmarszczył czoło nieznacznie, lecz jego spojrzenie pozostało równie puste jak szkliste spojrzenie ryby. Nie, rekina, pomyślał Paul z rozpaczą. Czegoś, co posługuje się zębami tylko dlatego, że je posiada. - Spokojnie - rzekł Wells. - Ból to najmniejsza część całej naszej operacji. Wspomniałem o nim przy twoich towarzyszach z celi, żeby mieli o czym myśleć. Nie, Userhotep rzuci na ciebie zaklęcie, po którym będziesz śpiewał jak kanarek. - Siedzisz tutaj za długo, skoro uważasz, że zmusisz mnie do mówienia jakimiś tam egipskimi koszałkami Jongleura. - Zebrawszy siły, uniósł głowę i spojrzał prosto w oczy eunuchowatemu Userho-tepowi. - Jesteś zwykłym kodem, wiesz o tym? W ogóle nie istniejesz. Jesteś wymyślony - kupka liczb w ogromnej maszynie! Wells zachichotał. - Jonas, do niego nie dociera nic, co nie należy do tej symulacji. To raczej ty niewiele rozumiesz, skoro myślisz, że te... koszałki nie zadziałają. Userhotep pochylił się. Gdy znowu się wyprostował, trzymał w rękach długie ostrze, broń bardziej podobną do brzytwy niż sztyletu. Zanim Paul zdążył zrobić cokolwiek, kapłan musnął bronią jego pierś. Zdołał wykonać trzy płytkie nacięcia, gdy Paul poczuł piekący ból pierwszego. - Ty sukinsynu! Obojętny na Paula Userhotep wziął z podłogi słój i nabrał na palec coś czarnego i lepkiego. Natarł maścią rany. Paul ledwo powstrzymał krzyk, gdy maść dotknęła żywego ciała. - To chyba jest maść z maku - zauważył Wells. - Coś w rodzaju prymitywnego opium, żeby ci się lepiej śniło. Tutejsze techniki łączą wiele dziedzin - trochę nauki, trochę magii, trochę bólu... Oto zbrodniarz, bogowie, - zaintonował kapłan - Zbrodniarz, którego usta pozostają zamknięte przed wami niczym drzwi. Ten, który nie wyzna prawdy, Dopóki nie otworzycie mu ust, tak by jego duch Nie miał się gdzie schować! Powiedzcie mi, skąd przychodzi jego język! Wyjawcie mi tajemnice jego serca! Wypowiadając zaklęcie, Userhotep wykonał kolejne nacięcia na skórze Paula, które zaraz posmarował słoną czarną pastą. Przemawiał nieobecnym głosem, jakby czytał plan nieważnego zebrania, za to jego pozbawione wyrazu zimne oczy nabrały dziwnej intensywności: w miarę jak ból się nasilał, oczy kapłana wydawały się coraz jaśniejsze, aż niebawem Paul widział już tylko jego twarz, a wszystko inne pogrążyło się w mroku. - Widzisz, nie ma znaczenia, czy w to wierzysz, czy nie - odezwał się Wells gdzieś z tyłu. Jego żółta twarz Ptaha była teraz zasłonięta przez okrągłą postać kapłana niczym Słońce przez Księżyc. - To jedna z lepszych rzeczy w tej sieci. Naprawdę, trzeba oddać sprawiedliwość staremu Jongleurowi, dopracował to w każdym szczególe... - Ja nic nie wiem! - jęknął Paul, walcząc bezskutecznie z krępującymi go więzami i przenikającym skórę bólem. - Ależ wiesz. I jeśli wszystko dobrze rozegramy, zastosujemy właściwe zaklęcia, zaczniesz mówić bez względu na to, czy chcesz tego, czy nie, bez względu na to, czy sądzisz, że coś pamiętasz, czy nie. Z pewnością zdążyłeś zauważyć, że sieć działa na poziomie pod-progowym. A dzięki temu wszystko staje się jeszcze bardziej prawdziwe. Ukrywa rzeczy, które na pewno istnieją, a nawet zabija ludzi, przekonując ich, że nie żyją. Gdybym tylko wiedział, jak to zrobił Jongleur, już dawno bym go wysadził z siodła. - Złośliwy śmiech Wellsa dotarł do Paula po chwili, ponieważ przez jego umysł przetaczały się kolejne nawałnice bólu i dezorientacji. Patrz, oto bogowie oczekują cię w jaskiniach Zaświatów! Patrz, jak rozbijają jądro twego milczenia! Poznaj ich moc, poznaj strach! O ty, który stajesz dęba! O ty, straszny! O ty, odwrócona twarzy! Ty z trumny! Ty, który wyczesujesz! Kobro, która przemawiasz w płomieniu! - ...Oczywiście pewnie dlatego nie powiedział nikomu, jak to działa. Teraz głos Wellsa ledwo przebijał się przez ścianę zaklęć kapłana. Paul miał wrażenie, że jego stawy zostaną za chwilę rozerwane przez gorące odrętwienie, które je rozsadzało. - Jak on to sprytnie nazwał? Rzeczywistość emitowana mechanicznie. Kapujesz? REM, jak faza snu. Cholera, trzeba przyznać, że to działa. Czujesz już? Paul nie mógł złapać powietrza. Przez jego ciało przelewała się fala czarnej gorączki, gorąca i gęsta jak makowa maść, ciemna jak jaskinie z zaklęcia, jaskinie, które niemal widział, niewiarygodnie głębokie, pełne czujnych oczu... - A teraz, Jonas, chyba już czas, żebyś powiedział mi wszystko, co wiesz na temat naszego przyjaciela Jongleura. - Żółta twarz boga powróciła niczym słońce, które wypłynęło na horyzont wypełniony wirującym mrokiem. - Powiedz mi, co się wydarzyło... Daj mi silę jego języka, bym ukręcił z niego bicz i wychłostał wrogów bogów! - przemówił kapłan, a z jego głosu przebijała triumfująca nuta. Daj mi siłę jego języka, aby już nie ukrywał swoich Tajemnic! Uczyń mnie panem jego ciszy! Kapłanem jego ukrytego serca! Mów teraz! Mów! Mów! To rozkaz bogów! - Ja nie... Głos kapłana brzmiał w jego uszach jak przeraźliwie głośny grzmot, tak że z trudem myślał. Zaczęły się pojawiać kolejne obrazy, fragmenty jego życia w wieży, smutne ciemne oczy Avy, zapach wilgotnej oranżerii. Jego słowa odbijały się echem w jego głowie i na zewnątrz. - Ja... jestem... Zobaczył siebie, wszystko, i nagle przeszłość otworzyła się przed nim, rozwarła niczym rana na ciele - bolesna, przeraźliwie bolesna, gdy wylały się z niej wspomnienia. Ciemność opadła, sprawiając, że pogrążył się w czymś jeszcze głębszym. Usłyszał własny głos płynący jakby z oddali. - Jestem... sierotą... Rozdział 29 Kamienne przegrody SIEĆ/MUZYKA: Straszne Zwierzęta znowu razem? [obraz: Siostry Benchlow wchodzące do szpitala na oględziny przedope-racyjne] KOM: Nawet najzagorzalsi fani sióstr Benchlow przyznają, że ich historia gwiazd to dość dziwaczna saga. Założycielki grupy Moja Rodzina i Inne Straszne, Straszne Zwierzęta, bliźniaczki Saskia i Martinus Benchlow, połączone kiedyś i rozdzielone chirurgicznie kilka miesięcy temu, co miało definitywnie zakończyć ich artystyczną współpracę, rozważają ponowne połączenie. S. BENCHLOW: Od kiedy zostałyśmy rozłączone, cały czas przebywamy razem. Mój nowy menedżer powiedział: „Mimo że zostałyście rozłączone, wyglądacie, jakbyście były połączone biodrami”. Zaczęłam się więc zastanawiać... M. BENCHLOW: Całe to rozdzielenie okazało się jakieś dziwne. Nigdy nie przypuszczałam, że mogę się poczuć taka samotna, idąc do toalety. Powtórzył to, bo coś mu przeszkodziło, coś nieokreślonego. Chwilowa ciemność ustępowała, lecz jego głos odbijał się dziwnym echem, jakby słuchał, stojąc na zewnątrz własnego ciała. - Jestem sierotą! - Przykro mi, chłopie, że w taki sposób dowiadujesz się o tym. - Niles wydawał się szczerze zmartwiony, lecz jego twarz widoczna na ekranie pozostawała tak samo chłodna i rozsądna jak zawsze. - Z jakichś nie znanych mi powodów ludzie ze szpitala nie mogli się połączyć z tobą w Stanach i skontaktowali się ze mną. Pewnie podałeś im moje namiary jako adres awaryjny. - Jestem... sierotą - powtórzył Paul po raz trzeci. - No, trochę to naciągnąłeś, prawda? - odparł Niles łagodnie. - To znaczy... musisz być dzieckiem, żeby zostać za takiego uznanym, prawda? Ale jest mi naprawdę przykro, Paul. W końcu miała swoje lata. Ile to? - Siedemdziesiąt dwa. - Zdał sobie sprawę, że jest w Stanach już ponad pół roku. - A nawet siedemdziesiąt trzy. To żaden wiek. Myślałem... spodziewałem się, że pożyje jeszcze kilka lat. - Myślałem, że wrócę, żeby ją zobaczyć. Jak mogłem na to pozwolić, żeby umarła w samotności? - Ale już nie miała zdrowia. Przemiła staruszka, prawda? Przez moment Paul nienawidził tej przystojnej twarzy swojego przyjaciela i jego łatwego współczucia. Przemiła staruszka? Jasne, jeśli pochodzi się z rodziny, w której zabija się stare psy i konie, tak pewnie to wygląda. W następnej chwili fala gniewu odpłynęła. - Tak, chyba tak - odparł ciężko. - Powinienem się z nimi skontaktować i wydać dyspozycje... - Już to zrobiłem, stary. Wszystko było w jej danych. Czy chcesz, żeby wysłali ci prochy? Myśl ta wydała mu się tak odrażająca, że zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią. - Nie, raczej nie. Nie sądzę, żeby spodobała jej się Luizjana. Myślę, że chciałaby zostać tam... obok taty. - Za nic w świecie nie mógł sobie przypomnieć nazwy tego tak zwanego cmentarza, nigdy nie odwiedził miejsca spoczynku ojca-jeśli za takie można uznać dziurę z drzwiami w fibramicznej ścianie, która ma imitować marmur. - Sprawdzę wszystko i odezwę się jutro. - W porządku. Jesteśmy pod Dębami. - W ten sposób Niles komunikował, że jego rodzina przebywa na biwaku urządzanym raz na pół roku w wiejskim domku w Staffordshire. - Dzięki, Niles. Dobry z ciebie przyjaciel. - Nie ma o czym mówić. A poza tym co tam u ciebie? Nie tak dawno odbyłem dziwną rozmowę z twoimi Amerykanami. - Wiem. - W pierwszej chwili chciał opowiedzieć Nilesowi o wszystkim, ale i tak czuł się już jego dłużnikiem - bo jak wiele zawdzięcza się komuś, kto zorganizował spalenie twojej matki? - i nie chciał jeszcze bardziej pogrążać się w długach, pozwalając, by przyjaciel wysłuchiwał przez telefon jego narzekań i podejrzeń, do tego bardzo dziwacznych. - Tutaj wszystko w porządku. Mam ci mnóstwo do opowiedzenia, gdy już się spotkamy. Wszystko to wydaje się trochę dziwne, ale w zasadzie wszystko w porządku. Pytający wyraz twarzy Nilesa płynnie przeszedł w uśmiech. - Jasne. Trzymaj się z dala od kłopotów, stary. I jeszcze raz wyrazy współczucia z powodu mamy. - Zadzwonię jutro. Dzięki za wszystko. Wstydził się, że powiedział to w obecności Nilesa, lecz gdy winda pomknęła bezgłośnie w górę, słowo to wciąż dźwięczało w jego głowie. Sierota. Jestem sierotą. Nie mam już nikogo... Może rzeczywiście trochę to naciągnął - nie widział się z matką od wyjazdu z Anglii, a i potem, po tym, jak zachorowała po raz pierwszy, nie zabiegał zbytnio, by mieć ją przy sobie. Ale teraz, kiedy już jej nie było, coś się zmieniło. Kogo masz, tak naprawdę? Nilesa? Byłby tak samo uprzejmy i pomocny, gdybyś to ty wykitował, a potem wiódłby dalej to swoje bajeczne życie. „Pamiętasz Paula Jonasa?” - mówiłby do przyjaciół jak każdy inny. „Facet, którego znałem od czasów Cranleigh, razem też studiowaliśmy. Pracował w Tatę? Biedny, stary Paul...” Spotkali się w gabinecie antycznym. Jej delikatne rysy wydawały się całkiem zastygłe, jakby nosiła maskę. Uśmiechnęła się krótko, uprzejmie. - Proszę wejść, panie Jonas. Nie mogłam się doczekać naszej lekcji. Zatrzymał się na progu, zaniepokojony błyskiem, jaki dostrzegł w jej oku, błyskiem podniecenia albo strachu. - Panno Jongleur, ja... - Proszę! - Roześmiała się trochę za głośno. - Nie traćmy więcej czasu! I tak jest pan już trochę spóźniony, drogi panie Jonas. Oczywiście nie wypominam panu tego. Musi pan tylko zrozumieć, że czas między kolejnymi zajęciami bardzo mi się dłuży. Pozwolił, by wciągnęła go do środka; w ostatniej ch\*łli schował rękę przed zatrzaskującymi się drzwiami. A potem niespodziewanie zarzuciła mu ręce na szyję i zaczęła całować po całej twarzy. - Panno Jongleur! - Próbował oderwać się od niej, lecz przywarła do niego niczym jedno z tych stworzeń, które pozostają przylepione do skał po odpływie. - Ava! Czyś ty postradała zmysły? - Wreszcie udało mu się wsunąć jedno ramię i naprzeć na jej brzuch schowany pod sztywnym gorsetem na tyle, by ją odepchnąć i chwycić za ramiona. Przerażony, zobaczył, że z jej oczu płyną łzy. - Nie widzą nas tutaj! - powiedziała. - Nasz przyjaciel nas chroni! Przez ułamek sekundy pomyślał, że oto jej przyjaciel duch stał się ich wspólnym przyjacielem. - Nawet jeśli tak jest, Avo, to przecież wiesz, że to niedorzeczność! Tak nie można! - Och, Paul, Paul - powiedziała i ku jego przerażeniu pocałowała jego dłoń, którą zaciskał na jej ramieniu. Mimo iż był potwornie skrępowany, a cała sytuacja wydawała się istnym szaleństwem, poczuł niepokojące pulsowanie w kroczu i mrowienie w kręgosłupie. - Ava, przestań. Przestań. - Ach, Paul! - Spojrzała na niego ogromnymi wilgotnymi, tragicznymi oczyma. - Odkryłam właśnie coś strasznego. Mój ojciec chyba... On chyba zamierza kazać cię zamordować! - Co? - Miał już dość. Przez moment nienawidził jej, także i jej - nienawidził jej bezradności i obłąkania. W jaki sposób wplątał się w coś tak okropnego, absurdalnego? Coś takiego nigdy nie przydarzyłoby się Nilesowi Peneddynowi. - Dlaczego miałby to zrobić? - Wyjdźmy na zewnątrz - powiedziała. - Chodźmy do lasu. Tam możemy rozmawiać. - A mówiłaś, że tu też możemy. Że ten twój... duch, czy co to tam jest, chroni nas. - Tak! Ale nie zniosę ani chwili dłużej w tym domu. Zamknięta jak w klatce. Czas... czas tutaj biegnie tak wolno! Znowu zarzuciła mu ręce na szyję, a on, mimo iż trzymał twarz odwróconą, broniąc się przed jej pocałunkami, poddał się naporowi jej przerażonego, napiętego ciała i objął ją, by pocieszyć jak przerażone dziecko. Bo nim jest, pomyślał. Jego strach i zagubienie przemieszało się teraz ze współczuciem. Co oni jej zrobili? Cokolwiek uczynili, jest to przestępstwem. Jej pierś falowała przyciśnięta do jego piersi. Wreszcie nieco się uspokoiła. - Wyjdźmy stąd - powiedziała. - Och, Paul, proszę. Pozwolił, by poprowadziła go do drzwi gabinetu, i dopiero w ostatniej chwili oderwał się od niej, by ich widok nie wzbudził niczyich podejrzeń, gdy opuszczą rzekomą strefę bezpieczeństwa. Udało jej się nawet mnie przekonać, uzmysłowił sobie. Uwierzyłem w tego ducha, tego tajemniczego przyjaciela. Albo ktoś naprawdę włamał się do systemu, albo Finney i Mudd nie przykładają się do pracy. Trudno uwierzyć, żeby tolerowali takie zachowanie. W domu panowała cisza, pokojówki odeszły do swoich zajęć, a może skończyły pracę. I teraz na jednym z bardziej nowoczesnych niższych pięter plotkują o zwariowanej córce swojego pracodawcy. A może czekają w jednej z garderób niczym marionetki, aż niewidzialny lalkarz znowu po nie sięgnie? Nie, to muszą być prawdziwe osoby, pomyślał. Gotycka atmosfera domu sprawiała, że nawet najbardziej niesamowite myśli stawały się prawdopodobne. Wpadłem na jedną z nich. Nie można się zderzyć z hologramem, a nie robią tak realistycznych robotów. Miał nadzieję, że przeżyje to wszystko choćby tylko po to, żeby któregoś dnia mógł opowiedzieć o tym Nilesowi i jego przyjaciołom, kiedy zasiądą przy drinku. Był przekonany, że takiej opowieści nikt nie przebije. Śniadanie Avy stało nie ruszone na stole na ganku. Paul zerknął na nie tęsknie, ponieważ sam zdążył jedynie wypić filiżankę kawy. Gdy tylko znaleźli się w ogrodzie, jego uczennica puściła się biegiem. W pierwszym odruchu chciał pobiec za nią, lecz zaraz przypomniał sobie o czujnych oczach, które z pewnością ich obserwowały. Ruszył ścieżką najbardziej statecznym krokiem, na jaki potrafił się zdobyć. Z roziskrzonym wzrokiem czekała na niego w zaczarowanym kręgu, lecz nie był to już błysk łez. - Och, Paul - powiedziała, gdy tylko wszedł do koła - gdyby zawsze mogło być tak jak teraz. Gdybyśmy zawsze mogli mówić to, co chcemy, bez obaw! - Avo, nie rozumiem, co się dzieje. - Usiadł obok niej, zachowując bezpieczny dystans. Spojrzała na niego z wyrzutem, lecz udał, że nie zauważył tego. - Kiedy byliśmy tutaj ostatnim razem, powiedziałaś, że... że masz dziecko. Teraz mówisz, że twój ojciec chce mnie zabić. I jeszcze ten twój przyja«iel ze świata duchów. Jak mam w to wszystko wierzyć? - Ale ja naprawdę miałam dziecko - rzuciła oburzona. - Nie kłamałabym w takiej sprawie. - A... a kim był ojciec? - Nie wiem. Nie był mężczyzną, jeśli o to ci chodzi. - Zamilkła na moment. - Może był nim Bóg. - Mówiła z całkowitą powagą. Paul nie miał już najmniejszych wątpliwości, że jest szalona. Obsesyjna kontrola ze strony ojca, życie w zamknięciu, w tym dziwnym ogrodzie zoologicznym, w którym znajdowało się tylko jedno zwierzę - wszystko to zmąciło jej umysł. Wiedział, że powinien po prostu wstać i wrócić do domu, a potem udać się do biura Finneya i złożyć rezygnację, bo nic dobrego nie mogło wyniknąć z tego wszystkiego. Tak, wiedział, że tak powinien postąpić, jednak z jakiegoś powodu - może przez ból, który czaił się na jej delikatnej twarzy - nie zrobił tego. - I gdzie jest to dziecko? - zapytał. - Nie wiem. Zabrali mi je. Nawet nie pozwolili mi go zobaczyć. - Go? To był chłopiec? Kto go zabrał? - Lekarze. Tak, wiem, że to był chłopiec. Wiedziałam to, jeszcze zanim się dowiedziałam, że go noszę w sobie. Miałam sny. To było bardzo dziwne. Paul pokręcił głową. - Chyba nie dońca cię rozumiem. Mówisz, że... miałaś dziecko. Nigdy go nie widziałaś. I zabrali je lekarze. - Zabrali go. - Dobrze, go. Kiedy to się stało? - Zaraz po tym, jak zostałeś moim nauczycielem, sześć miesięcy temu. Pamiętasz? Byłam chora i przez kilka dni nie przychodziłam na lekcje. - Zaraz po moim przybyciu? Ale... ty... wcale nie wyglądałaś, jakbyś była w ciąży. - To było bardzo wcześnie. Paul nic nie rozumiał. - A ty nigdy... - Zawahał się, czując, że wpadł w pułapkę konwencji rozmowy, jakby ona rzeczywiście była dziewczyną sprzed niemal dwóch stuleci. - Nigdy nie... byłaś z mężczyzną? - A kto by to mógł być, mój drogi, drogi Paulu? Biedny stary doktor Landreux, który ma już pewnie ze sto lat? Czy może jeden z tych dwóch okropnych ludzi, którzy pracują dla mojego ojca? - Wzdrygnęła się i przysunęła do niego odrobinę. - Z nikim nie byłam. Dla mnie istniejesz tylko ty, kochany Paulu. Tylko ty. Z coraz mniejszą stanowczością bronił się przed jej czułymi słówkami. - Ale ktoś zabrał dziecko? - Wtedy tego nie wiedziałam. Od tygodni czułam się chora. Szczególnie rano. Lekarze mnie zbadali - a przynajmniej myślałam, że to zrobili. Dopiero potem odkryłam, że zabrali mi dziecko, zanim urosło. Chociaż ja sama się domyślałam, wiedziałam! Upewniłam się, gdy powiedziała mi to panna Kenley. - Panna Kenley? - Czuł się tak, jakby wszedł na scenę w przerwie przedstawienia i próbował się dowiedzieć, co się wydarzyło wcześniej. - Kto? - Była jedną z pielęgniarek, która przychodziła z doktorem Lan-dreux. Ale Finney podpatrzył, jak rozmawiała ze mną szeptem, i już więcej nie przychodzi. Panna Kenley była bardzo słodka i była kwa-kierką, wiedziałeś? Nie lubiła pracować tutaj. Nie wolno jej było nic mi mówić, ale ona uważała, że to, co mi zrobili, było okropne, więc powiedziała lekarzowi, że idzie sprawdzić, czy czuję się lepiej, i zabrała mnie na spacer do ogrodu i powiedziała, że zabrali moje malutkie dziecko. - Po jej policzku spłynęła łza. - Zanim urósł! - A zatem to, że spodziewałaś się dziecka - wiesz od pielęgniarki. - Wiedziałam to, Paul. Wiedziałam ze snów, że noszę w sobie dziecko. Ale zrozumiałam wszystko, gdy opowiedziała mi, co mi zrobili. - To o wiele więcej, niż ja potrafię powiedzieć. Gdzieś w koronach drzew śpiewał ptak. Paul zaczął się zastanawiać, jak to możliwe, że dźwięk dociera bez przeszkód do wnętrza kręgu, ich zaś rzekomo nikt nie słyszy. Tak czy inaczej, coś się dzieje, pomyślał. Bo inaczej nie pozwoliliby, żebyśmy tak tu sobie siedzieli i rozmawiali o takich rzeczach, Chyba że wiedzą, iż dziewczyna zwariowała, i są ciekawi reakcji Paula. Czy miał to być test lojalności? Jeśli tak, to nie potrzebuję tej pracy aż tak bardzo. Właściwie to już mam dość tej cholernej pracy. W opowieści Avy było jednak coś, co nie pozwalało tak po prostu jej zignorować. Oczywiście nie znaczyło to, że jest prawdziwa - wszystko to mogło być wynikiem histerycznych majaków panny Kenley, którymi karmiła trzymaną w zamknięciu, łatwowierną Avę - ale mogło też znaczyć, że dziewczyna nie jest tak całkiem niespełna rozumu. Cokolwiek by o niej powiedzieć, na pewno jest ofiarą. - Pomówmy o czymś innym - powiedział, widząc, że przysunęła się do niego jeszcze bliżej, tak że teraz jej udo przykryte sukienką i halką dotknęło jego nogi. - Dlaczego uważasz, że twój ojciec chce mnie zabić? - Och! - Otworzyła szeroko oczy, jakby zupełnie zapomniała o niebezpieczeństwie, które tak niedawno było powodem jej strachu i płaczu. - Och, Paul, nie zniosłabym tego, gdybym cię straciła, ale tak się boję! - Powiedz mi tylko, dlaczego twoim zdaniem coś mi grozi. - Powiedział mi to mój przyjaciel. Wiesz, ten przyjaciel. Paul się skrzywił. - Tak, wiem. Twój duch. Co dokładnie ci powiedział? - No cóż, właściwie to nie mówił, pokazał mi tylko. W taki sam sposób, w jaki pokazał mi ciebie w twoim pokoju. - Zmarszczyła czoło - z wdziękiem, pomyślał, zupełnie jak w starych książkach. Czy to rezultat staromodnego wychowania? - Paul, co to jest graal? - Graal? - Takiego pytania zupełnie się nie spodziewał. - Graal... tak, to jest... przedmiot mityczny. - Jego wiedza na ten temat okazała się żenująco skromna, mimo iż zaliczył kursy literatury na uniwersytecie jak również kilka wykładów na temat prerafaelitów. - Święty Graal. Uważa się, tak myślę, że jest to kielich, z którego pił Jezus w czasie Ostatniej Wieczerzy. Coś w tym rodzaju. Wiąże się z nim wiele średniowiecznych legend, wiesz, król Artur i tym podobne. - Zdał sobie sprawę, że gada jak nieoczytany filister z Ameryki, z których razem z przyjaciółmi często się naśmiewał. - Zdaje się, że Graal może być też czymś innym. W irlandzkich opowieściach to coś w rodzaju kotła, ale nie pamiętam dokładnie. A czemu pytasz? - Mój ojciec rozmawiał o nim z tymi okropnymi ludźmi, którzy pracują dla niego, Finney’em i Muddem. Paul pokręcił głową. - Ava, znowu nic nie rozumiem. - Mój przyjaciel pokazał mi ich w lustrze, jak rozmawiali. A właściwie to pokazał mi w lustrze, jak Finney i Mudd rozmawiają z moim ojcem, który był w innym lustrze wielkim jak ściana. Widzieli go w lustrze, tak jak ja ich. Finney i Mudd rozmawiali z szefem przez ekran ścienny, pomyślał Paul. A zatem duch Avy potrafił nie tylko oszukać tych, którzy ich szpiegowali, ale mógł także szpiegować szpiegów. - I co? - Ojciec powiedział im, że Graal znowu znajduje się w zasięgu ręki. A to, jak powiedział, oznacza, że może nadszedł czas, abyś zniknął. Nazwał cię „ten człowiek Jonas”. Paul usilnie próbował odnaleźć choćby kilka nitek sensu w całym tym ogromnym postrzępionym kilimie utkanym z niedorzeczności i fantazji. - Czasem ludzie używają terminu Graal, gdy mają na myśli coś ważnego, Avo - projekt albo cel. Nie wiem, co by to mogło mieć wspólnego ze zwolnieniem mnie ani nawet dlaczego twój ojciec miałby sobie zawracać głowę takim nieistotnym szczegółem. - Uśmiechnął się na dowód tego, że akceptuje siebie w roli mało ważnego szczegółu, ale Ava nie sprawiała wrażenia rozbawionej czy choćby przekonanej. - Paul, on nie mówił o tym, żeby cię zwolnić. - Była bardzo poważna, jakby to on zamienił się nagle w figlarnego ucznia, ona zaś w nauczycielkę. - Nickelplate, Finney, powiedział, że są gotowi i czekają tylko na rozkaz ojca, a Mudd dodał, że nikt się nie będzie tym interesował. „On przecież ma tylko starą matkę, która i tak już długo nie pożyje. A na pewno nie ma sił, żeby się awanturować”. Tak się wyraził, jestem pewna. Żołądek Paula ścisnęła zimna ręka i aż zakręciło mu się w głowie z przerażenia. Nikt nie mówił w ten sposób o zakończeniu czyjegoś zatrudnienia! To brzmiało jak cytat z kryminału. Na pewno musi być jakieś sensowne wyjaśnienie. Na pewno. Ale powiedział tylko: - Zmarła. Moja mama. Właśnie się dowiedziałem, że zmarła. - Tak mi przykro, Paul. Pewnie bardzo cierpisz. - Ava spuściła wzrok, pokazując długie ciemne rzęsy. - Ja nie znałam mojej matki. Umarła, kiedy się urodziłam. Spojrzał na nią ostrożnie. Podniecenie zaróżowiło jej bladą skórę nad wysokim kołnierzykiem sukienki. - Ty chybabyś nie... nie wymyśliłaś sobie tego, prawda? Powiedz, mi, proszę, Avo. Nie będę się gniewał, ale muszę wiedzieć. Spojrzała na niego szczerze urażona, jak skrzywdzone dziecko. - Wymyśliłam? Paul, nigdy bym cię nie okłamała. Przecież ja... cię kocham. - Avo, nie wolno ci, już ci to mówiłem. - Nie wolno? - Jej śmiech zabrzmiał nieprzyjemnie, boleśnie. - Dla miłości kamienne przegrody są niczym - twój Szekspir to napisał, prawda? Pamiętam z Romea i Julii. Właśnie dlatego nie omawiałbym tej sztuki z samotną, podatną na wpływy młodą dziewczyną, pomyślał. Jej poprzedni nauczyciele mieliby się z czego tłumaczyć. - Muszę pomyśleć, Avo. To jest... bardzo istotna informacja. - Miał ochotę się roześmiać, gdy zdał sobie sprawę, jak nieadekwatnie zabrzmiało to zdanie. - Potrzebuję trochę czasu, żeby pozbierać myśli. - Paul, czy ja nic cię nie obchodzę? Ani trochę? - Oczywiście, że mnie obchodzisz, Avo, tylko to, o czym mówisz, to coś o wiele większego i cholernie skomplikowanego. - Paul zawstydził się, gdy zobaczył, jak się zarumieniła i przyłożyła dłoń do ust. Według jej standardów użył bardzo mocnego języka. - Widzisz, Avo, po prostu nie wiem, co myśleć o tym wszystkim, co mi powiedziałaś. Poczuł na dłoni dotyk jej chłodnych suchych palców. - Uważasz... uważasz, że się mylę, prawda? Albo nawet myślisz, że jestem... jak to się mówi? Histeryczką? Wariatką? - Myślę, że jesteś dobrą, uczciwą osobą. - Nic innego nie mógł powiedzieć. Ścisnął jej dłoń i zdjął ze swojej łagodnie, zanim wstał. I wtedy przyszło mu coś do głowy. - Czy... czy twój przyjaciel mógłby... porozmawiać ze mną? Myślisz, że by się zgodził? - Nie wiem. - Spod cienkiej fasady opanowania na jej twarzy wyzierało coś bliskiego zniszczeniu. Paul Jonas ucieszył się, że nie potrafi spojrzeć głębiej. - Zapytam go. Obudziło go mrugające światło. Po długim okresie niespokojnego oczekiwania wreszcie zasnął, wypiwszy więcej wina niż zwykle, co być może pomogło mu zapaść w sen albo też mu w tym przeszkadzało. Jego pierwsza chaotyczna myśl podpowiedziała mu, że story zasłaniające okno zepsuły się i na zmianę podjeżdżają i opadają, bombardując go ostrym światłem poranka. Dopiero kiedy usiadł niezdarnie w łóżku, zorientował się, że źródłem światła dochodzi nie jest okno, lecz ekran ścienny. Połączenie...? - pomyślał otumaniony. Ale dlaczego nie dzwoniło? Nagle oblał go zimny strach. Coś się stało. To system ostrzegawczy. W wieży wybuchł pożar. Wyszedł niezdarnie z łóżka i odsłonił okna. Była jeszcze noc, a miniaturowe miasto w dole spowijała ciemność, którą poza gwiazdami rozjaśniały tylko pomarańczowe światełka wież wiertniczych. Nie dostrzegł nigdzie płomieni, które by pełzły ku niemu po lśniących czarnych ścianach, ani innych oznak zagrożenia. Pewnie awaria systemu ostrzegawczego. - Paul Jonas. Odwrócił się szybko, lecz nikogo nie zobaczył. - Paul Jonas. - Głos, który nie dochodził z żadnego konkretnego miejsca, był delikatnie natrętny jak mucha uwięziona za firanką. - Kto... kto tam? - Domyślił się odpowiedzi w tym samym momencie, gdy zadał pytanie. W jednej chwili pozbył się resztek zamroczenia. - Jesteś... przyjacielem Avy? - Avialle - wyszeptał głos. - Anioł... Ekran ścienny ponownie zamrugał i rozjaśnił się. Wypełniła go postać Avy, nie Avy w obecnej postaci, lecz Avy w pełnym, choć może sztucznym blasku słońca, kucającej pod drzewem i karmiącej ptaki, które otoczyły ją niczym tłum adorujących liliputów. - Kim jesteś? - zapytał Paul. - Dlaczego rozmawiasz z Avą, z Avial-le? Czego chcesz od niej? - Chcę... chcę... uratować. Avialle uratować. Głos przypominał bełkot. Paul niemal skłonny był obdarzyć go współczuciem, ale głos ten mało przypominał głos człowieka, co go z kolei napełniało przerażeniem. - Kim jesteś? - Zagubiony - jęknął głos, co zabrzmiało jak ryk zakłóceń. - Zagubionym chłopcem. - Zagubiony... gdzie? Gdzie jesteś? Nastąpiła długa cisza, w czasie której obraz Avy zafalował i odpłynął, a ekran wypełniły nierówno świecące pasma światła. - W studni - odpowiedział wreszcie głos. - Na samym dole, w ciemności, w ciemności, ciemności. - Znowu rozległ się przeciągły jęk. - Na dole ciemnej studni. Paul poczuł, jak podnoszą się wszystkie włosy na jego ciele. Wiedział, że już nie śpi - mówił mu o tym każdy drżący nerw - jednak nie mógł się oprzeć wrażeniu, że rozmowa coraz bardziej przypomina koszmar. Gorączkowo szukał w myślach czegoś, na czym mógłby się oprzeć. - Chcesz uratować Avę, tak? Przed czym? - Jongleurem. - Przecież to jej ojciec! Co mógłby chcieć jej zrobić? - Nie ojciec! - jęknął głos. - Nie ojciec! - O czym ty mówisz? - Podobieństwo fizyczne było wyraźne, chociaż jastrzębie rysy widoczne na zdjęciach Jongleura nadawały mu okrutnego wyglądu, na twarzy córki zaś były o wiele łagodniejsze. - Nie rozumiem... - Zjada dzieci - zajęczał głos. - Jongleur. Graal. Pomóż im. Za dużo bólu. I... Świetlne pasma zamigotały szybciej, tak że niemal całkowicie zalały ekran. Paul wpatrywał się w ekran bezradnie. - Wszystkie dzieci... Światło zamigotało jeszcze szybciej, tak że Paul nie widział już niczego poza pulsującą oślepiającą bielą. A potem poczuł, że opada w światło, w bezkresną jasność, a głos rozbrzmiewał teraz dookoła niego, potężny. Zagubiony. - Graal. Zjada dzieci. Tyle... Krzywdzi je! Był zupełnie bezradny, mimo iż jego zmysły aż drżały od doznań. Był bezradny wobec światła, które płynęło nad nim, przez niego i wciskało się boleśnie w oczy, zamieniając mózg w grudę czystego kryształu. Pojawiły się twarze, twarze dzieci, ale nie był to zwykły ciąg obrazów: znał te dzieci, odbierał całe ich życie w momencie, gdy przelatywały obok niego niczym stado wróbli niesionych porywem huraganu. Przenikały go setki malutkich istnień, potem tysiące, każde w postaci węzła przepełnionego bólem i ciemnością, zanurzonego w morzu oślepiającego światła, każde cenne, każde skazane na zagładę. A potem z wirującej ciemności wynurzyło się coś jeszcze - ogromny srebrzysty cylinder unoszący się w krypcie wypełnionej czarną pustką. - Graa! - powtórzył głos ze smutkiem, błagalnie. - Dla Jongleura. Zjada je. Ad Aeternum. Na zawsze. Paul odzyskał głos, chociaż nie miał płuc, w które mógłby nabrać powietrza, ani gardła, w którym uformowałby krzyk. - Przestań! Nie chcę dłużej tego oglądać! Ale głos nie przestał. Paul trwał zagubiony w nawałnicy cierpienia. Obudził się na dywanie, a przez okno wlewało się prawdziwe światło poranka. Miał wrażenie, że zamiast głowy ma coś, co zgniło i zostało prowizorycznie osadzone na jego szyi. Nie poczuł się bardziej człowiekiem nawet po wypiciu filiżanki bardzo mocnej kawy i zażyciu garści proszków. Był bardzo przygnębiony. I przerażony. Nie potrafił wyjaśnić tego, co przeżył. Nie próbował obrazić siebie, udając, że to mógł być zły sen - szczegóły były zbyt wyraźne, a pozycja, w jakiej się obudził na dywanie przed ekranem ściennym, zbyt wymowna. W żaden sposób jednak nie potrafił tego wytłumaczyć. Ten, kto się z nim skontaktował, z pewnością nie był zwykłym hakerem, co do tego nie miał wątpliwości. Nie wierzył w duchy, szczególnie takie, które pojawiały się na ekranach ściennych. W takim razie co mu pozostało? Paul siedział przy oknie, próbując opanować drżenie rąk. Zobaczył, jak w dole jeden z poduszkowców korporacji ląduje na esplana-dzie tuż przy wieży. Jego pogodne biało-niebieskie kolory kontrastowały z nastrojem Paula, który zauważył, że prom bardzo przypomina łódź Charona, która przewozi pasażerów do Hadesu, gdzie on sam już się znalazł. Wstał z trudem. Widok w dole wzbudził w nim pragnienie bycia kimś innym, w innym miejscu. Czuł, że nie zniesie ani dnia dłużej w tym ogromnym czarnym budynku. Poczuł, że musi stąd wyjść. Może wtedy uda mu się zebrać myśli. Ubierając się, poczuł smutek i niepokój o Avę. Przestraszyłaby się, gdyby tak po prostu zniknął, choćby tylko na jakiś czas. Nie chciał jechać do niej na górę, obawiając się, że nie będzie miał dość sił. by się od niej oderwać, więc zostawił wiadomość u jednego z asystentów Finneya. - Pan Jonas ma coś do załatwienia w związku ze śmiercią matki w Anglii. Z tego powodu bierze dzień wolny. Proszę przekazać pannie Jongleur, aby pouczyła się geometrii i przeczytała kolejne dwa rozdziały z Emmy. Jutro lekcje odbędą się jak zwykle. - Odłożył słuchawkę z podobnym poczuciem winy jak wtedy, gdy jako dziecko wymigiwał się od szkoły. Muszę stąd wyjść, pomyślał. Choćby na krótko. Idąc przez ogromny hol w kierunku głównych drzwi, rozglądał się, by sprawdzić, czy nikt go nie śledzi. Ale czy właśnie tego nie wolno robić, kiedy się opuszcza Hades? Skąd to było, z legendy o Orfeuszu? Zdaje się, że nie wolno się było oglądać za siebie. Tak czy inaczej, przekonał się, że nie śledzi go żaden zawodzący duch ani ochroniarz w ciemnym stroju, chociaż w ogromnym holu znajdowało się tylu ludzi, że trudno było mieć pewność. Zmieszane głosy odbijające się echem od marmurowych ścian i spływające po suficie krystalicznej piramidy brzmiały niczym ryk oceanu, jak pęd przelatujących dziecięcych twarzy, który zmącił jego sen, a który teraz został wyrażony dźwiękiem. Zatrzymał się na moment na placu przed głównym wejściem, by spojrzeć w górę na wieżę - wielka jak góra - palec z wykrzywionego czarnego szkła, milion ciemnych półprzezroczystych wypolerowanych płytek. Jeśli rzeczywiście jest to wejście do świata umarłych, to jaki z niego musi być głupiec, skoro zakładał, że tam wróci? Już wcześniej planował jednodniową wyprawę, by przeprowadzić pewne badania, ponieważ bał się korzystać z zewnętrznej sieci z matrycy Korporacji J, ale co go powstrzymywało? Dziewczyna, której los jest przesądzony? By ją uwolnić z klatki, potrzeba kogoś, kto posiada o wiele większą władzę niż Paul Jonas. Z czegoś, co się nazywa Gra-alem i co stanowi zagrożenie dla dzieci na całym świecie. Z pewnością zdziała o wiele więcej z zewnątrz, może jako tajemniczy informator jakichś poważnych dziennikarzy, niż gdyby pozostał na miejscu pod ciągłą obserwacją. Czy powinienem się wynieść? Po prostu odejść? Na miłość boską, jaka praca jest warta takiego szaleństwa, takiej paranoi? - Coś jest nie tak z twoją plakietką - powiedziała kobieta. Po drugiej stronie hermetycznie zamykanych drzwi, które jednak się nie otworzyły, widział mostek przystani poduszkowca. - Jak to? Młoda kobieta wpatrywała się w tańczące znaki widoczne od wewnętrznej strony jej okularów. - Nie jest rozkodowana do opuszczenia wyspy, sir. Obawiam, że musi pan wrócić. - Moja plakietka nie jest rozkodowana? - Spojrzał na nią, a potem znowu na pomost oddalony zaledwie o kilka metrów. - W takim razie zatrzymaj ją sobie. - Przykro mi, ale musi pan zawrócić. Jej zabezpieczenie jest aktywne. Może pan porozmawiać z moim przełożonym. Zanim z jego ust wyszło kilka ostrych słów, strażnicy - dokładnie tacy, jakich wyobrażał sobie śledzących go w holu - odprowadzili go do pokoju na spokojną rozmowę, jak się wyrazili. Pewną pociechę stanowił fakt, że potem pozwolono mu wrócić samemu z obszaru wyjścia do wieży. Ochrona nie otrzymała rozkazu, by przedsięwziąć wobec niego jakiekolwiek kroki, dopóki pozostawał na wyspie. Niewielka pociecha. Świadom tego, że ubrany w koszulę i płaszcz cuchnie potem, mimo iż poranek był chłodny, Paul stał w windzie przerażony i zdezorientowany. Czy to oznaczało, że jednak słyszeli, jak dopuścił się zdrady w kategoriach Korporacji J, spiskując z córką szefa? A może to tylko zbieg okoliczności? Musi się zobaczyć z Finneyem. Gdyby tego nie zrobił, gdyby wrócił teraz do siebie i zalał się, sam by się przyznał, że zasługuje na takie traktowanie. Musiał działać jak ktoś niewinny. Asystent Finneya kazał mu czekać dwadzieścia pięć minut. Wspaniały widok miasta - teraz miasta pozostającego poza jego zasięgiem, a jednocześnie tak bliskiego, że wystarczyłoby niemal wyciągnąć rękę, by skaleczyć palec o czubek wieży Riverwalk - niezbyt go uspokoił. Kiedy wreszcie został wpuszczony, Finney kończył rozmowę telefoniczną. Podniósł głowę - jego oczy jak zawsze były niemal niewidoczne za szkłami okularów. - O co chodzi, Jonas Ja... nie pozwolili mi opuścić wyspy. Ochrona. Finney patrzył na niego spokojnie. - Dlaczego? - Nie wiem! Mówili, że coś jest nie tak z moją plakietką. Że ma założoną blokadę czy coś takiego. - Zostaw ją u mojego asystenta. Sprawdzimy to. Paul poczuł ulgę. - W takim razie... dostanę inną, tymczasową, tak? Mam do załatwienia kilka spraw w Nowym Orleanie. - Gdy Finney nic nie odpowiedział, poczuł, że musi użyć bardziej przekonującego argumentu. - Zmarła moja matka. Muszę się zająć wszystkim. Finney patrzył na blat biurka, na którym nic nie leżało. Pokiwał głową mechanicznie. - Przykro mi to słyszeć. Załatwimy wszystko za ciebie. - Ale ja chcę to zrobić sam. Finney spojrzał na niego. - W porządku. Zostaw plakietkę u mojego asystenta. - Ale ja chcę jechać teraz! Chcę wyjechać z wyspy, zająć się wszystkim. Nie możecie mnie tu trzymać... Nie możecie! Ależ mój drogi Jonasie, po co ten pośpiech? Przez sieć załatwisz wszystko o wiele lepiej. Pewnie uważasz, że wszystkie te procedury ochrony wyglądają bardzo śmiesznie, ale uwierz mi, to wszystko ‘ jest bardzo poważne. Śmiertelnie poważne. Gdyby tak ktoś spróbował dostać się na wyspę albo z niej odejść bez ważnej plakietki, nawet nie chcę myśleć, co by się mogło zdarzyć! - Finney uśmiechnął się leniwie. - Więc lepiej siedź spokojnie, dobrze? Zachowuj się jak grzeczny chłopiec. Zabawiaj pannę Jongleur. A my wszystko wyjaśnimy... w swoim czasie. Wróciwszy do windy, Paul musiał się oprzeć, aby utrzymać równowagę. Gdy znalazł się w swoim pokoju, zgasił światło i ostrożnie, ale stanowczo wyłączył ekran ścienny. Teraz ciemność pokoju rozjaśniał tylko prostokąt światła wpadającego do środka między zasłonami. Paul zaczął pić, aby o wszystkim zapomnieć. Widział własne palce, jak przyciskają guzik windy, widział, jak światło poranka sączące się do korytarza znika, gdy drzwi zamknęły się za nim z sykiem - widział to, lecz nie całkiem odczuwał. Wciąż zamroczony winem, rozgorączkowany, czuł się dziwnie odłączony od rzeczywistości. Nie wiedział, która może być godzina, wiedział tylko, że jest rano i że nie zniesie kolejnej nocy wypełnionej tak okropnymi koszmarami. Drzwi otworzyły się z sykiem i zobaczył drzwi wewnętrzne. Oparłszy głowę o chłodną framugę, wprowadził kod i przyłożył dłoń do czytnika. Stał tak długą chwilę, oszołomiony, zanim usłyszał trzask otwieranej blokady. Gdy tylko przekroczył próg chwiejnym krokiem, natknął się na pokojówkę, która spojrzała na niego zdziwiona. W jej zdumionym spojrzeniu dostrzegł całą fabrykę oszustwa. - Jesteś prawdziwa - powiedział. - A zatem musisz być kłam-czynią. - Sir, dokąd pan idzie? - Zrobiła krok do tyłu, jakby przygotowywała się do ucieczki. - Ważne sprawy. Do panny Jongleur. Wychodzimy. - Po chwili jednak uznał, że trochę przesadził, i spróbował zachować więcej godności. - Przepraszam, nie czuję się dobrze. Ale muszę przekazać pannie Jongleur plan zajęć na dzisiaj. Musi wiedzieć, co ma robić. Za kilka minut wyjeżdżam. Ruszył korytarzem, starając się iść prosto. Nie jestem pijany, pomyślał. Nie naprawdę. Po prostu puszczają mi wszystkie szwy. Zapukał do drzwi, odczekał chwilę i jeszcze raz zapukał. - Kto tam? - To ja - powiedział i zaraz przypomniał sobie o wszędobylskich uszach, które bez wątpienia ich podsłuchiwały. - Pan Jonas. Mam do przekazania zadania na dzisiaj. Drzwi otworzyły się gwałtownie. Była w białej nocnej koszuli, miękkiej i przezroczystej, na którą narzuciła szlafrok ledwo przewiązany w pasie. Ciemne włosy, rozpuszczone i zaskakująco długie, przykryły jej ramiona. Anioł, pomyślał, przypominając sobie słowa ducha. Jesteś piękna, chciał powiedzieć, lecz zdołał zachować na tyle rozsądku, że tylko odgarnął z czoła mokre od potu włosy. - Proszę o chwilę rozmowy, panno Jongleur. - Paul! Co się stało? - Jestem chory, panno Jongleur. - Przyłożył palec do ust, nakazując jej niezdarnie milczenie. - Może po prostu potrzebuję trochę świeżego powietrza. Czy możemy wyjść na zewnątrz, żeby omówić zadania na dzisiaj? - Pozwól mi... muszę się ubrać. - Nie ma czasu - rzucił pospiesznie. - Ja... naprawdę nie czuję się dobrze. Czy możemy wyjść? Była przestraszona, chociaż starała się tego nie okazywać. - W takim razie włożę tylko buty. Miał ochotę pociągnąć ją za sobą korytarzem, lecz się powstrzymał. W drzwiach ganku stały dwie pokojówki i nawet nie próbowały udawać, że są zajęte pracą. Gdy Paul i Ava podeszli do wyjścia, odsunęły się i spuściły wzrok. - Mimo wszystko nalegam na spacer, panie Jonas - powiedziała Ava na tyle głośno, by ją usłyszały. - Wygląda pan bardzo źle. Możemy omówić wszystko, spacerując po ogrodzie, co z pewnością panu pomoże. Niemal poczuł zgorszenie pokojówek i zawstydził się za swoją uczennicę. Był tak zmieszany i zdezorientowany, że dopiero gdy weszli na ścieżkę, pomyślał, że bez względu na to, czym jeszcze mogły być pokojówki, na pewno nie były to młode kobiety sprzed dwóch wieków. Tym razem Ava nie popędziła w kierunku lasu, lecz szła statecznym krokiem, wypytując troskliwie Paula o zdrowie i namawiając go, by jak najszybciej napił się herbaty rumiankowej i położył do łóżka. Dopiero gdy znaleźli się w grzybowym kręgu, który rzekomo miał zapewniać im bezpieczeństwo, odwróciła się i zarzuciła mu ramiona na szyję, ściskając go tak mocno, że ledwo ustał na nogach. - Och, Paul, drogi Paul, gdzie się podziewałeś? Tak się bałam, gdy nie przyszedłeś wczoraj! Nie miał siły. by ją odsunąć, nie miał siły, by zrobić cokolwiek. Nie miał żadnego planu, żadnego rozwiązania. Nie miał nawet pewności, czy nie oszalał. - Ten twój przyjaciel. Przyszedł do mnie. Pokazał mi... dzieci. - A więc mi wierzysz? - Odchyliła głowę, wpatrując się w jego twarz, jakby już nigdy nie miała go zobaczyć. - Wierzysz? - Wciąż nie wiem, w co wierzyć, Avo. Wiem tylko, że muszę cię jakoś stąd wydostać. - Westchnął ciężko. - Tylko że nawet sam nie potrafię stąd wyjść. Wczoraj próbowałem opuścić wyspę, ale mi nie pozwolili. - Wyspę? - zapytała. - Dziwne. Znajdujemy się na wyspie? Poczuł, jak przygniata go beznadziejność całej tej sytuacji. Co on sobie wyobrażał, że co zrobi? Porwie i ukryje dziewczynę, która nigdy nie opuściła tego budynku, córkę najbogatszego człowieka na świecie? Człowieka, który dysponuje armią wyposażoną w czołgi i helikoptery? Człowieka, który ma w kieszeni połowę światowych liderów? Kolana ugięły się pod nim i usiadł na ziemi. Ava osunęła się w dół razem z nim, nie wypuszczając go z objęć, dlatego przez moment trwali spleceni - ona, częściowo wsparta na nim, przyciskała do niego swoje szczupłe ciało nie zamknięte w gorsecie. - Nie wiem, co robić. Avo. Kręciło mu się w głowie. Miał wrażenie, że jest pijany rozpaczą. Jej twarz znajdowała się tuż przy jego twarzy, a jej włosy zakrywały ich głowy niczym baldachim, tak że przez moment zanurzyli się w mroku. - Po prostu kochaj mnie - powiedziała. - A wszystko będzie dobrze. - Nie mogę... nie powinienem... - wybąkał, lecz wciąż obejmował ją w pasie, choćby tylko dlatego, by ją powstrzymać, by przestała się poruszać, napierać na jego ciało. - Jesteś jeszcze dzieckiem. - Kamienne przegrody - przypomniała mu i zachichotała tak niespodziewanie, że niemal odpowiedział uśmiechem. A ja jestem igraszką losu. Cytat wypłynął na powierzchnię jego myśli niczym ryba w malutkim strumyku, który szemrał kilka metrów od nich. Podniósł głowę i pocałował ją. Odwzajemniła jego pocałunek z nieporadną gorliwością, oddychając szybko, dlatego po chwili musiał ją odsunąć na bok i usiąść. Źdźbła trawy powoli wstawały w miejscu, w którym przed chwilą leżeli. - Moje prawdziwe serce - powiedziała cicho ze łzami w oczach. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Romeo i Julia, pomyślał. Dobry Boże. przypomnij sobie, co się z nimi stało. - Mam coś dla ciebie! - powiedziała niespodziewanie. Wsunęła dłoń pod szlafrok i wyjęła ozdobioną chwastami sakiewkę, którą nosiła na szyi. Wytrząsnęła z niej na rękę coś małego i błyszczącego i podsunęła mu dłoń. Był to srebrny pierścionek ozdobiony błękitnozielonym kamieniem w kształcie pióra. - To prezent od ojca - wyjaśniła. - Chyba należał do mojej matki. Ojciec przywiózł go jej z Afryki Północnej. - Podniosła dłoń tak, by światło odbiło się w kamiennym piórku i zabłysło niczym tropikalny ocean, po czym podała mu pierścionek. - Mówił, że ten kamień to turmalin. Paul wpatrywał się w pierścionek. Niezwykle misternie wyrzeźbione piórko sprawiało wrażenie niezwykle lekkiego, jak powietrze wyrzeźbione w kamieniu, jakby trwałość ziemi zamieniono w podmuch wiatru. - Włóż go. Wykonał polecenie, wciąż jakby pogrążony w transie. - Teraz już nie możesz mnie opuścić. - W jej głosie słychać było coś więcej niż tylko prośbę, miał w sobie niemal moc rozkazu czy zaklęcia. - Teraz już nigdy mnie nie opuścisz. Znowu opadła na niego i objąwszy go za szyję, przycisnęła usta do jego ust. Próbował się bronić, lecz zaraz pozwolił się porwać potężnej fali szaleństwa. - Ho, ho! - rozległ się czyjś głos. Ava wydała przeraźliwy okrzyk i poderwała się, wyrywając z objęć Paula. Gdy się odwrócił, zobaczył uśmiechniętą zniekształconą twarz Mudda spozierającą na nich spomiędzy gałęzi. - Niegrzeczny, niegrzeczny - rzekł grubas. I nagle wszystko zanurzyło się w ciemności i odpłynęło, jakby wessane w długi lej. Światło, powietrze, płacz Avy, śpiew ptaków i szelest liści, wszystko umknęło. Została tylko ciemność i pusta cisza. Przebywał w ciemności tak długo, że niemal zapomniał, iż może istnieć coś jeszcze. I wtedy spadło na niego coś zimnego, a on obudził się z krzykiem. Paul Jonas wynurzał się z trudem z pustki. Skóra na całym ciele paliła go jak poparzona, głowa pulsowała ogniem, jakby wystawiono go na długie godziny na pustynne słońce. Kiedy jednak z trudem otworzył oczy, nie ujrzał piasku ani słońca, lecz migocący półmrok celi. Userhotep, kapłan o tępej twarzy, stał tuż obok, trzymając w ręku gliniany dzban, z którego wcześniej wylał wodę na związane ciało Paula. Zmarszczywszy czoło jak ktoś, kto bada urządzenie, które okazało się kiepskiej jakości, kapłan przeprowadził krótkie badanie: sprawdził puls Paula i grubymi paluchami odciągnął do góry jego powieki, po czym cofnął się. Pozbawioną włosów żółtą twarz Roberta Wellsa rozdarł groteskowy uśmiech. - Boże, jak już zaczynasz gadać, to nie chcesz przestać! Paul chciał coś odpowiedzieć, lecz z jego ust wydobył się tylko cichy jęk. Miał wrażenie, że tętnice, które zasilają jego mózg, pompują coś o wiele bardziej żrącego i gęstego niż krew. - Ale wciąż niewiele wiemy - kontynuował Wells, udając rozczarowanie. - A zatem odkryłeś coś na temat Graala. No cóż, mogłem się tego domyślać. To jednak wciąż nie wyjaśnia, dlaczego Stary nie kazał cię po prostu zabić. Z tego, co pamiętasz, wynika przecież jasno, że jego system operacyjny był w jeszcze większym stopniu zawodny, niż przypuszczaliśmy, niż nawet domyślał się Jongleur - w tym sensie, że osiągnął coś w rodzaju świadomości. Ale przed nami najciekawsza część. - Pokręcił głową. - Ostatnia część blokady jest naprawdę mocna, a to by sugerowało, że pierwotnie zamierzał to wymazać. Dlatego, oczywiście, chcę się dowiedzieć, co to jest. Gardło Paula było szorstkie niczym skóra rekina, lecz wreszcie zdołał zwilżyć je śliną na tyle, by przemówić. - Dlaczego jeszcze się tym interesujesz? Przecież już po wszystkim. Jongleur nie żyje, ja i moi przyjaciele zostaliśmy schwytani, Strach przejął kontrolę. Jakie to ma teraz znaczenie? - Prawda była taka, że nie chciał więcej wracać do wspomnień. Jakiś niepokój przykrywał wszystko, co do niego wracało, przeczucie, że coś strasznego czyha za zakrętem. - Śmiało, zabij mnie, jeśli rzeczywiście nie jesteś lepszy od swojego nowego szefa. - Byłby to koniec cierpień. Byłby to koniec. Wells pomachał cytrynowym palcem. - Egoista, ależ z pana egoista, panie Jonas. Jeśli Stary rzeczywiście nie żyje, tym bardziej musimy się dowiedzieć jak najwięcej. Ty może nie znalazłeś się na liście zaproszonych, ale my mamy zamiar zamieszkać tu na długo, na bardzo długo. Jeśli mamy usunąć usterki, musimy poznać skalę problemu. - Nachylił się tak, że jego twarz znalazła się tuż nad twarzą Paula. - Ponadto bardzo mnie ciekawisz. Kim ty jesteś? Dlaczego Jongleur tak się z tobą cackał, zamiast po prostu wrzucić cię do swojego prywatnego bagna? Kazał nam w Telemorphiksie otaczać cię szczególną opieką. Bardzo byliśmy ciekawi, kim jesteś. - Nie dowiesz się niczego więcej - wyrzucił Paul przez ściśnięte gardło. - Pranie mózgu, blokada hipnotyczna, czy cokolwiek to było, jest zbyt silna. - Hm, myślę, że mamy duże możliwości zweryfikowania tej teorii, nie zabijając cię. - Ptah Sprawca odsunął się, ustępując miejsca kapłanowi lektorowi Userhotepowi. - Ale myliłem się, sądząc, że załatwimy całą sprawę, wyrządzając ci tylko minimalną krzywdę. Teraz trzeba będzie ci trochę przykręcić śrubę. Zobaczymy, ile możesz znieść. To naprawdę zdumiewające, czego potrafi dokonać umysł usiłujący poradzić sobie z ogromnym bólem. Następują naprawdę ekstremalne neurologiczne skutki. Wcale bym się nie zdziwił, gdybyś zaczął śpiewać jak ptaszek już po wstępnych zabiegach, w czasie których ściągniemy z ciebie wierzchnią warstwę skóry. - Robert Wells skrzyżował na piersi owinięte w bandaże ramiona, spojrzał jeszcze raz na Paula i skinął ochoczo na kapłana. - No, Userhotepie, możesz zaczynać. Rozdział 30 Wspinaczka SIEĆ/WIADOMOŚCI: Lekarz pozwany do sądu za to, że trzyma pacjenta przy życiu, [obraz: dr Sheila Loughlin i rodzice Bellingsa na konferencji prasowej] KOM: Jednym z następstw „przerażająco niskiego poziomu powszechnego współczucia”, jak to określili przedstawiciele Międzynarodowego Związku Lekarzy, jest pozew do sądu, jaki otrzymał lekarz od firmy ubezpieczeniowej za to, że utrzymuje przy życiu pacjenta poza granicą określoną przez Transeuropejskie Ubezpieczenia Zdrowotne jako „uzasadnioną moralnie lub finansowo”. Pacjent, dziesięcioletni Eamon Bel-lings z Killarney w Irlandii od roku pozostaje w śpiączce Tandagore’a, lecz jego rodzice i lekarz pomimo żądań towarzystwa ubezpieczeniowego nie chcą odłączyć aparatury podtrzymującej funkcje życiowe... - Przykro mi - powiedział Sellars - ale musi iść od samego początku. W ten sposób trudniej będzie komuś trafić do źródła - dzięki temu też będziesz miała pół godziny więcej na wydostanie się. Olga starła pot z czoła i wcisnęła się z powrotem do kanału, zapierając się ramionami tak, by mieć wolne ręce. Gdy wyruszyła pół godziny wcześniej, piwniczna część wieży nie wydawała się tak gorąca, teraz zaś miała wrażenie, że pracuje w saunie. Skierowała pierścionek w ten sposób, by kamera pokazała kąt, na który wcześniej padło światło latarki. - Tam? - Tak, tak powinno być dobrze. Ale zobacz, czy nie dałoby się umieścić jej za tamtą wiązką przewodów. Olga wytarła spocone dłonie o kombinezon, zanim wyjęła z plecaka butelkę. - Musisz ją najpierw uzbroić - powiedział Sellars niemal przepraszająco. - Przekręć dyszę, aż usłyszysz trzask. Zrobiła tak, jak kazał, nieco przestraszona mimo zapewnień Sel-larsa i majora Sorensena, że zaraz coś wybuchnie, lecz usłyszała tylko trzask. Chwilę później wepchnęła butelkę w wolną przestrzeń, jaka się utworzyła, gdy odciągnęła zwój polimerowych kabli. Potem usiadła i otarła ręce. - Jest na miejscu - powiedziała. - Chcesz zobaczyć? - W porządku... - zaczął Sellars i w tym samym momencie ktoś chwycił ją wpół z tyłu. - Mam cię! Olga krzyknęła i zsunęła się z krawędzi kanału na betonową podłogę, uderzając się boleśnie w łokieć. Przerażona, przykucnęła, świadoma tego, że ma do obrony tylko latarkę i że jeśli Sellars włączył bombę dymną, to z pewnością prędzej przyczyni się ona do jej uduszenia, niż pomoże w ucieczce. Wciąż słyszała jego zdziwiony głos w głowie. - Olga? Co się stało? Sięgnęła do szyi i nacisnęła wtyk-t, wyłączając input dźwiękowy. Mężczyzna, którego zobaczyła nad sobą, wydawał się równie zaskoczony jak ona. Podobnie jak ona, był w kombinezonie Korporacji J i miał sporo siwych włosów. Jego uniesione ramiona z opuszczonymi dłońmi sprawiały, że przypominał skarcone dziecko. - Ty nie jesteś Lena! - Cofnął się o krok. - Kim jesteś? Serce Olgi waliło wściekle, jakby stała na platformie, gotując się do skoku na trapez. - Nie - powiedziała, rozważając szybko, czy udałoby jej się wykorzystać zaskoczenie mężczyzny i przebiec obok niego do drzwi. - Nie, nie jestem. Nachylił się nad nią, mrużąc oczy. Były nieco zamglone, a jego kości policzkowe miały nieco dziwny kształt, jakby ktoś je szybko poskładał, upuściwszy je wcześniej. - Ty nie jesteś Lena - powtórzył. - Myślałem, że to Lena. Zaczerpnęła głęboko powietrza. - Ja... jestem nowa. Skinął powoli głową, jakby odpowiedziała na jakieś trapiące go pytanie, lecz wciąż sprawiał wrażenie zmartwionego. - Myślałem, że to ona. Ja... ta tylko chciałem ją nastraszyć. Nie miałem nic złego na myśli. My z Leną... tak się przekomarzamy. - Uniósł dłoń i na chwilę wsadził palec do ust. - Kim jesteś? Chyba nie jesteś na mnie zła, co? - Nie, nie jestem. Jej serce zaczęło bić wolniej. Przypomniała sobie, że widziała już takie mgliste spojrzenie u kogoś, kto miał wypadek i ratowano mu wzrok operacyjnie. Ten człowiek nie wyglądał na strażnika, który przyłapał nieproszonego gościa. Wreszcie zobaczyła przedmiot, który wcześniej kilkakrotnie musnęła wzrokiem, gdy szukała drogi ucieczki - wiadro na kółkach i mop z długą rączką. To był ktoś ze służby sprzątającej. - To dobrze. Ja tak tylko żartowałem, bo myślałem, że to Lena. - Uśmiechnął się ostrożnie. - A ty jesteś nowa, tak? Jak masz na imię? Ja jestem Jerome. W pierwszej chwili pomyślała, że skłamie, lecz zaraz uznała, że niewiele jej to pomoże - mężczyzna może zgłosić nieupoważnioną osobę na poziomie piwnicznym, ale nie musi: fałszywe imię na nic się nie przyda, jeśli zaczną jej szukać. - Jestem Olga. Miło cię poznać, Jerome. Skinął głową. Rzeczywiście było miło. Po chwili znowu zmrużył oczy. - A co tu robisz? Zgubiłaś coś? Jej serce znowu przyspieszyło. Klapa otworu kanału wciąż była otwarta za jej plecami. Obróciła się ostrożnie i zamknęła ją, zastanawiając się jednocześnie, co odpowiedzieć. - Mysz - wyrzuciła z siebie wreszcie. - Wydawało mi się, że słyszałam mysz. Jerome otworzył oczy szeroko. - Tutaj na dole? Tutaj nigdy ich nie widziałem. - Zmarszczył czoło. - To może powinienem zastawić pułapki? Musieliśmy tak łapać karaluchy. Nie lubię karaluchów. - Dobry pomysł, Jerome. - Wstała, otrzepując ukradkiem ubranie. Starała się mówić powoli i spokojnie. - Powinnam wracać do pracy na górze. - A Lena nie pracuje w ten weekend? Olga nie miała pojęcia, co to za Lena, i teraz pożałowała, że podała swoje prawdziwe imię. Jerome może nie będzie zbyt dociekliwy, ale kto wie, jaka jest Lena. - Nie wiem. Powiem jej, że pytałeś o nią, jeśli ją zobaczę. Teraz muszę już wracać do pracy. - Dobrze. - Znowu zmarszczył czoło zamyślony. Skorzystała z okazji i przeszła obok niego w kierunku schodów. - Ol-ga? Wstrzymała oddech i odwróciła się. - Tak? - Może lepiej nic jej nie mów, jak ją spotkasz. Bo widzisz, ja nie powinienem schodzić tutaj tak wcześnie. Najpierw mam do sprzątania piętro. Ale usłyszałem ją tu na dole - nie, ciebie usłyszałem, prawda? Zszedłem więc, żeby ją przestraszyć. Ale pan Kingery mógłby się zezłościć, że przyszedłem tu przestraszyć Lenę. - Nikomu nie powiem, Jerome. Miło było cię poznać. - Ciebie też. Możesz tu przyjść czasem w czasie przerwy. Jem tu kolację, a właściwie to śniadanie, bo jem rano... - Chętnie, Jerome. - Pomachała mu ręką i ruszyła szybko w górę po schodach. Włączyła dźwięk we wtyku-t, gdy tylko znalazła się na wyższym poziomie. - ...Olga, słyszysz mnie? Słyszysz mnie? Oparta plecami o ścianę zamknęła oczy i pierwszy raz od kilku minut odetchnął głęboko. - Słyszę. Wszystko w porządku. Zaskoczył mnie dozorca. Chyba jest trochę... jak to się mówi? Tępy. - Jesteś sama? - Tak. Ale muszę chwilę odpocząć. O mało nie dostałam zawału, kiedy mnie capnął. - Capnął? - Nieważne. Zaczerpnę tylko trochę powietrza i wyjaśnię wszystko. - Przykro mi z powodu tych schodów - powiedział Sellars. - Ale jeśli będziemy zbyt często majstrować przy kamerach w windach, ochrona może zacząć się zastanawiać, dlaczego kolejne windy jeżdżą puste w górę i w dół. - Rozumiem - wysapała, starając się nie upaść ze zmęczenia. - Odsapnij chwilkę. Według planu, który mam przed sobą, rozdzielnia znajduje się na tym piętrze. Wyjrzała na korytarz i zobaczyła kolorową plamkę ubrania kogoś, kto akurat wchodził do windy w drugim końcu. Zastygła w bezruchu, lecz na szczęście nikt nie wysiadł. Sellars potrafił ukryć jej osobę, zapętlając output kamer tylko wtedy, gdy korytarz był pusty. Nie byłoby dobrze, gdyby ludzie z ochrony zobaczyli, jak ktoś znika nagle w jednym końcu korytarza i pojawia się w drugim. Rozległ się szept zamykanych drzwi windy. Korytarz znowu wypełniła cisza, a długi ciemny chodnik przypominał opustoszałą wiejską drogę nocą. Zdalne manipulacje Sellarsa przy jej plakietce okazały się równie skuteczne przy drzwiach do rozdzielni jak wcześniej przy wejściu na poziom piwniczny. Rozpoczął zapętlanie sygnału kamer w pomieszczeniu, jeszcze zanim weszła, więc gdy drzwi otworzyły się z sykiem, przeszła szybko przez próg i zamknęła je za sobą. W pokoju długim mniej więcej na sto metrów i pełnym urządzeń umieszczonych na stojakach po obu stronach niczym posągi zmarłych królów panował zaskakujący chłód. - Postaram się, żebyś nie musiała siedzieć tu dłużej, niż to konieczne - powiedział Sellars. - A zatem bierzmy się do roboty. Po kilku minutach poszukiwań odnalazła urządzenie, które jej polecił znaleźć. Nastawiła na nie kamerę pierścionka, by się upewnił, że nie popełniła błędu. Potem wyjęła z plecaka szarą paczkę. - Mam to wepchnąć w jedną z tych dziur? - Nie, przyłóż do końcówek wystających elementów. Pokaż. Doskonale. A teraz przyciśnij płasko. Rozległ się cichy trzask i szare pudełko zadrżało nieco w dłoni Olgi. - Wystarczy. Puść. Odsunęła rękę, a pudełko pozostało na swoim miejscu. - Może usiądź gdzieś, gdzie będziesz niewidoczna z drzwi, tak na wszelki wypadek. To trochę potrwa. Olga znalazła krzesło obrotowe wsunięte w niszę za urządzeniami i opadła na nie z ulgą. Nie mając nic innego do roboty, przesuwała wzrokiem po rzędach niemal jednakowych urządzeń. Możliwe nawet, że zdrzemnęła się na kilka minut. Gdy się obudziła, poczuła, że drży z zimna, a w uchu słyszała głos Sellarsa. - Coś jest nie tak. Poderwała się z bijącym mocno sercem. - Ktoś idzie? - Nie. Tylko... to nie jest ten pokój. Nie te urządzenia. Wydaje mi się że, żadne z nich nie ma połączenia z siecią Graal. Wszystko tutaj to zwykłe elementy infrastruktury telekomunikacyjnej Korporacji J. Musi być inna rozdzielnia, coś bardzo dużego. - To co robimy? Była zmęczona, co rodziło zniechęcenie. Bo powierzyć swój los w ręce tajemniczych obcych to jedno, a co innego, gdy ci sami ludzie wysyłają cię na poszukiwanie czegoś, co być może w ogóle nie istnieje. - Naprawdę nie wiem, Olgo. Muszę jeszcze nad tym popracować. Odezwę się za godzinę. A ty odłącz wkłucie i chyba wróć do tamtego magazynu, o którym rozmawialiśmy, i czekaj. Twoja plakietka jest czysta, więc dostaniesz się tam bez problemu. Jeśli zaraz wyruszysz, będziesz tam za pięć minut. Zajmę się kamerami na schodach. - Znowu schody. - Niestety. Magazyn zajmował znaczną część piętra i wypełniony był zamkniętymi pudłami do transportu ułożonymi w stosy albo nie wykorzystanymi meblami. Gdy tylko Sellars zapętlił sygnał kamery, Olga przeszła w drugi koniec pomieszczenia i usadowiła się w najwygodniejszym fotelu, jaki znalazła, schowana za stosem biurowych ścianek osłaniających stanowiska pracy. Po raz kolejny zdrzemnęła się, a gdy się ocknęła, zaczęła się zastanawiać, że oto znalazła się w samym sercu czarnej wieży, którą tak często widziała w snach, tymczasem dzieci, które doprowadziły ją do tego miejsca, zniknęły jak cień na słońcu. Cisza w jej głowie niemal bolała. Powitała ją też inna cisza. Sprawdziła wewnętrzny odczyt. Minęły prawie dwie godziny. Sellars albo Catur Ramsey powinni byli już się odezwać. Wstała, przeciągnęła się, po czym wyruszyła na poszukiwanie toalety. Gdy ją opuściła, wywołała Sellarsa. Nikt nie odpowiedział. Spróbowała skontaktować się z Ramseyem, lecz i on milczał, więc zostawiła mu wiadomość. Pewnie poważny problem, pomyślała i usiadła. Mijała trzecia godzina. Olga czuła, jak zimne przeczucie spowija ją niczym mgła. Już się nie odezwą. Napotkali problem - duży problem. Minęła piąta i zaczęła się szósta godzina. Zawieszone wysoko pod sufitem lampy rozpylały słabe światło w wiecznym zmierzchu, który wypełniał pomieszczenie. Stosy pudeł ciągnęły się w nieskończoność niczym tekturowe budowle ze Stonehenge, złożone tam i zapomniane przez zapracowanych druidów. Przeczucie Olgi zamieniło się w twarde i smutne przekonanie. Została sama w środku czarnej wieży. Najpierw opuściły ją dzieci, a teraz Ramsey i ten Sellars. Po raz kolejny została sama. - Nic z tego nie rozumiem - powiedział na koniec Sellars. Ramsey starał się okazać zainteresowanie wyjaśnieniami Sellarsa, lecz w rzeczywistości zgubił się już jakiś czas temu. - Przecież muszą tam mieć jakiś inny sprzęt. - Nie - odparł starzec. - To nie jest takie proste. Wszystkie linie danych z tego budynku przechodzą przez tę rozdzielnię i są przekazywane do providerów komunikacyjnych. Także wszystko w tym budynku - nawet prywatne biura Jongleura i jego rezydencja na samej górze - jest przez nie przepompowywane. Nie mógłbym przeoczyć rurociągu na tyle dużego, żeby obsłużył sieć Graal. To tak, jakby ktoś przeoczył dane z NASA. - Nassau? - Ramsey zmarszczył czoło. - Wyspy Bahama? - Nieważne. Dawne czasy. Sellars wdychał przez chwilę powietrze przez nasączoną czymś szmatkę, którą ściskał w sękatej dłoni, a która stała się jego nieodłącznym atrybutem, podobnie jak chusteczka w ręku dworzan z Wersalu. Ramsey miał wrażenie, że starzec oddycha z coraz większym trudem, i zaczął się zastanawiać, jak długo jeszcze tak krucha istota wytrzyma taki stres. - Ale muszę coś wymyślić - dalej mówił Sellars. - Twoja pani Pirofsky czeka cierpliwie na wiadomość ode mnie. - Nie rozumiem. Przecież, włamałeś się do systemu Innego Świata, prawda? Dlaczego więc nie możesz tego znaleźć? Ponieważ nigdy nie włamałem się do tego systemu od strony Felixa Jongleura. - Sellars westchnął i opuścił dłoń ze szmatką. - Dlatego uznałem, że... wypad Olgi, że się tak wyrażę z braku lepszego słowa, mi w tym pomoże. Nigdy nie udało mi się dotknąć systemu operacyjnego, bez względu na to, czego próbowałem. Dostałem się do sieci od strony Telemorphixu, który generalnie ją obsługuje. Odwiedzam ich i wychodzę już od lat. W zasadzie mogliby mnie umieścić na liście płac. - Uśmiechnął się zdawkowo. Ramsey wzruszył ramionami. - W takim razie co robimy? - Nie wiem. Ja... - Przez chwilę wydawało się, że starzec całkiem osłabnie, lecz on przysunął dłoń do twarzy, jakby dziwił się, że wciąż ma głowę na swoim miejscu. - Czas nagli. A muszę się też zająć innymi sprawami. Każda z nich może się okazać niezwykle ważna. - Mogę pomóc w jakiś sposób? - Chyba tak. Już to, że mnie słuchasz... zmusza mnie... do uporządkowania myśli. Czasem wydaje nam się, że wiemy o czymś wszystko, i dopiero gdy próbujemy to wyjaśnić... - Wyprostował się. - Posłuchaj. Przedstawię ci jeden z problemów, który najbardziej mnie niepokoi. Ekran ścienny ożywił się, zalany czystym światłem. Ramsey drgnął. Chwilę później wyświetlony obraz przybrał postać roślinnej plątaniny, którą Sellars nazywał ogrodem. - Już to widziałem - zauważył Ramsey nieśmiało. - Nie to. - Sellars poruszył ręką i część obrazu przysunęła się do przodu znacznie powiększona. Z ziemi dookoła podstawy jednej z bardziej złożonych roślin wyrosła kiść szarych i chorych grzybów, choć wciąż sprawiających wrażenie młodych roślin. - To stało się dzisiaj, kiedy pracowałem z Olgą. Kiedy się z nią rozłączyłem, czekało na mnie mnóstwo wiadomości z ostrzeżeniami. - Co to jest? - System operacyjny - odparł Sellars. - System operacyjny sieci Graal. Czy raczej wzorzec, który wygląda tak samo jak wtedy, gdy system operacyjny wybiera coś z sieci do analizy - coś w rodzaju locus wyznaczonego współrzędnymi jego szczególnego zainteresowania. - Nie mam pojęcia, co to wszystko znaczy - rzekł Ramsey - ale chyba zaczynam się oswajać z moją chroniczną ignorancją. Muszę też przyznać, że jestem pod wrażeniem - nie pamiętam, żeby ktoś w rozmowie ze mną użył słowa „locus”. Został nagrodzony kolejnym uśmiechem starca. - Innymi słowy, po raz pierwszy od czasu, gdy system zbzikował, że tak powiem, znalazłem w sieci symptom systemu operacyjnego. Oczywiście system operacyjny jest wszędzie w sieci, lecz ta jego część, która wydaje się inteligentna i odpowiada za dokonywanie wyborów, była nieobecna od chwili załamania się sieci. Teraz znowu się pojawiła. - A to oznacza...? - W przeszłości, jak chyba już mówiłem, posługiwałem się tą metodą w celu zlokalizowania w sieci moich ochotników. Tak więc może to oznaczać, że ten punkt skupienia uwagi systemu wskazuje miejsce pobytu tych biedaków, których naraziłem na takie niebezpieczeństwo i których tak długo nie potrafiłem odnaleźć. - Zamknął oczy i zamyślił się. - Jednym z powodów, dla których chciałem dostać się do systemu od strony Jongleura, było to, że zamierzałem obejść okrutnie mocne zabezpieczenia sieci i spróbować samemu ich poszukać. I oto są - być może. Bóg jeden wie, jak długo jeszcze będzie to możliwe. - A zatem musisz chyba ponownie spróbować się z nimi skontaktować. - Tak, jeśli zdołam przedostać się do środka. Jak już mówiłem, w czasie poprzednich prób system nie pozwolił mi nawet przemycić Cho-Cho. - Zamilkł na chwilę, zajęty sprawdzaniem innego źródła. - Mam pół godziny do czasu, w którym obiecałem pani Pirofsky, że do niej wrócę. To dość czasu, żeby przeprowadzić próbę, nawet jeśli się powiedzie - nigdy nie udało mi się powstrzymać zabezpieczeń sieci na dłużej niż kilka minut. - Skinął głową w kierunku drzwi prowadzących do pokoju Sorensenów. - Będę potrzebował twojej pomocy. To może działać inaczej, jeśli chłopiec nie będzie spał. - Chłopiec? - Oczywiście. Wątpię, by zmieniło się coś w systemie na tyle, bym sam mógł spróbować wejść. - Ponownie przyłożył szmatkę do ust i wciągnął powietrze. - Ale jak mówiłem, tym razem może być inaczej - nigdy nie próbowałem tego, kiedy Cho-Cho nie śpi. Będziesz pilnował, żeby nie spadł z łóżka. Cała trójka Sorensenów stała w drzwiach i przyglądała się z chorą fascynacją przechodniów obserwujących wypadek, chociaż jeszcze nic się nie wydarzyło. Christabel wyglądała na bardzo przestraszoną, co napełniło Ramseya wstydem. Jako dorośli zupełnie zawiedli tych dwoje dzieci, szczególnie jeśli chodzi o chronienie ich przed bardziej nieprzyjemną stroną życia. - Och, na miłość boską - jęknął Sellars. - Niczego nie zrobię, jeśli będziecie tak sterczeć nade mną. Zostawcie mnie samego z chłopcem. Pan Ramsey wystarczy mi do pomocy, jeśli będę jej potrzebował. - Wciąż nie rozumiem, co zamierzasz zrobić, ale na pewno mi się to nie podoba - oświadczyła Kaylene Sorensen. - To, że jest tylko biednym meksykańskim chłopcem... Ramsey zauważył, że Sellars najeżył się nieco. - Proszę pani, on jest w takim samym stopniu Amerykaninem jak pani, a już na pewno ma większe prawo, by tak mówić o sobie, niż ja, bo ja nawet się tu nie urodziłem. - Jego wzrok nieco złagodniał. - Przepraszam, pani Sorensen. Rozumiem pani niepokój. Przepraszam. Ja po prostu... jestem okropnie zmęczony. Proszę spróbować się nie martwić. Robiliśmy to już z Cho-Cho wielokrotnie. Mimo wszystko potrzebuję spokoju, żeby się skupić. Mamy coraz mniej czasu. Proszę. Z kamienną twarzą wzięła córkę za rękę i pociągnęła ją za sobą. - Chodź, Christabel. Usiądziemy przy basenie. Kupię ci lody. - Niech pan będzie ostrożny, panie Sellars! - zawołała dziewczynka, ociągając się w drzwiach. - I... niech się pan opiekuje Cho-Cho, dobrze? - Obiecuję, mała Christabel. - Sellars opuścił nieco głowę, gdy obie wyszły. Major Sorensen wciąż stał w drzwiach. - Będę obok - powiedział, zamykając za sobą drzwi. - Krzyknij, gdybyś mnie potrzebował. Cho-Cho siedział na końcu kanapy, gdzie już wcześniej się wycofał niczym osaczone zwierzę. - Co będziesz robił? - zapytał. - To samo co przedtem, senor Izabal. Tylko że tym razem nie będziesz spał. Poślę cię do tamtego miejsca. - Jak to, bez spania? - Tak, ponieważ nie możemy czekać aż do wieczoru. Do tego czasu moi przyjaciele mogliby się przenieść gdzie indziej. Chłopiec się nachmurzył. - Co mam robić? - Na razie po prostu się połóż. Cho-Cho wykonał posłusznie polecenie, lecz wciąż zachowywał czujność, jakby spodziewał się, że w każdej chwili może zostać zaatakowany. W jego hardym spojrzeniu łatwo było dostrzec cień strachu. i Gdyby wnętrze ludzi służyło im za skórę, pomyślał Ramsey, wtedy to ten dzieciak, a nie Sellars, byłby cały w bliznach. Sellars pochylił się i położył drżącą dłoń na szyi chłopca. Cho-Cho strząsnął jego rękę i usiadł. - Co robisz, loco? Bawimy się w dotykanie i takie tam mierda! Starzec westchnął. - Sefior Izabal, nalegam, abyś się położył i zamknął się. Ja tylko łączę się z tym, co masz na szyi, z neurokaniulą. - Odwrócił się do Ramseya. - Mógłbym po prostu zawęzić nadawanie tylko do tego urządzenia, ale to dość prymitywna robota i mam mniej zakłóceń przy bezpośrednim kontakcie. - Hej, stary, wywaliłem na nią kupę efectivo. - Naciągnęli cię, synu. - Sellars roześmiał się słabo. - No, nie złość się. Tak się tylko z tobą droczę. Twój sprzęt spełnia swoje zadanie. Ch-Cho położył się z powrotem. - Tylko bez żadnego dotykania. Sellars jeszcze raz przysunął dłoń do neurokaniuli. - Zamknij oczy, proszę. - Gdy chłopiec wykonał jego polecenie, starzec także zamknął oczy i skierował twarz w górę. - Widzisz już światło, mój mały przyjacielu? - Tak jakby. Szare. - Dobrze. Czekaj. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za kilka minut powinieneś się znaleźć w sieci tak jak przedtem - w tamtym miejscu, które tak bardzo ci się podobało. Będziesz słyszał w uchu mój głos. Nie rób niczego, dopóki ci nie powiem. Cho-Cho leżał z rozchylonymi ustami. Jego palce, zaciśnięte do tej pory w pięści, rozprostowały się powoli. - Teraz... - powiedział Sellars i zamilkł. Był nieruchomy jak kamień, lecz w przeciwieństwie do Cho-Cho, który sprawiał wrażenie nieprzytomnego, starzec wydawał się ogromnie skupiony niczym mędrzec pogrążony w medytacji. Ramsey patrzył, czując się równie bezużyteczny jak wcześniej. Cisza trwała już tak długo, że zaczął się zastanawiać, czy Sellars miałby coś przeciwko temu, żeby włączył na ekranie ściennym jakieś wiadomości, gdy nagle starzec drgnął mocno i wyprostował się, a jego dłoń odskoczyła od szyi chłopca, jakby skóra Cho-Cho go oparzyła. - Co jest? - Ramsey pospieszył do boku Sellarsa, lecz starzec nic nie odpowiedział. Drgnął gwałtownie, po czym otworzył szeroko oczy i zaraz znowu je zamknął. Chwilę później osunął się do przodu. Gdyby Ramsey w porę nie przytrzymał jego lekkiego jak wiązka patyków ciała, Sellars z pewnością spadłby na podłogę. Ramsey wyprostował go i posadził z powrotem. - Wciąż oddychają. - Sorensen wypuścił nadgarstek Sellarsa i wyprostował się. - Puls wydaje się regularny. - Jeśli to choroba Tandagore’a, to jeszcze nic nie znaczy - rzucił Ramsey z goryczą. - Moi klienci... ich córka oddycha normalnie i ma regularny puls, ale leży w śpiączce od miesięcy. Tak samo było w wypadku jej przyjaciela, który już nie żyje. - Jezu. - Sorensen wepchnął ręce do kieszeni, żeby nie było widać, jak bardzo czuje się bezradny. - Je-zu. W co myśmy się wpakowali? - Wciąż siedzimy w tym samym co przedtem, tyle że trochę głębiej. - Ramsey miał wrażenie, że jest tak ciężki, iż już nigdy nie zdoła się podnieść. - Czy powinniśmy zawieźć ich do szpitala? - Nie wiem. Cholera. - Sorensen przeszedł przez pokój i usiadł na drugim krześle. Na kanapie starczyłoby miejsca i dla niego, ponieważ chłopiec zajmował tylko dwie trzecie długości, lecz Ramsey rozumiał majora. - Czy pobyt w szpitalu pomaga w jakiś sposób dzieciakom, które chorują na tego Tangadore’a? - Tandagore’a. Nie. Może tylko w tym względzie, że w szpitalu dbają, żeby nie dostały odleżyn. - Przypomniał sobie coś jeszcze: - No i muszą być karmione za pomocą kroplówki. I cewnikowane. - Cewnikowane? Chryste. - Major Sorensen sprawiał wrażenie bardziej przygnębionego niż przestraszonego. Catur Ramsey żałował, że nie może tego samego powiedzieć o sobie. - Chyba pójdę do Kay powiedzieć jej, co się dzieje. - Zmarszczył czoło. - Nie wiem, w jaki sposób uda nam się wsadzić ich do szpitala. Dzieciaka, owszem, ale za Sellarsem wysłaliśmy z bazy listy do wszystkich jednostek medycznych na wschodnim wybrzeżu, ponieważ spodziewaliśmy się, że będzie miał problemy z oddychaniem. Cholera. Oddychanie to jedyna rzecz, z jaką obecnie nie ma problemów. - Niech pan nie patrzy na mnie, majorze. Wszystkim zajmował się Sellars. Ja się zabrałem na tę przejażdżkę jako pasażer. Sorensen patrzył na niego przez chwilę, a jego spojrzenie wyrażało współczucie. - Tak. Niezła przejażdżka, co, Ramsey? - Niezła. Gdy Sorensen zniknął za drzwiami, Ramsey rozejrzał się za padem w nadziei, że znajdzie tam jakieś informacje na temat pierwszej pomocy w wypadku zespołu Tandagore’a, które być może zostawił po poszukiwaniach, jakie prowadził dla Fredericksów. Gdy go podniósł, zobaczył, że pad aż wibruje od sygnałów pilnych wiadomości. O mój Boże, pomyślał. To chyba Olga. Czeka już pewnie z godzinę, pewnie jest przerażona. Co mam jej powiedzieć? Otworzył niezdarnie pad. Mam tylko bardzo mgliste pojęcie o tym, co zamierzał zrobić Sellars, ale zupełnie nie wiem, w jaki sposób chciał tego dokonać. - Olga? - zapytał. - Nie. - Głos był słaby, urywany. - Nie, Ramsey, to ja. Od razu go rozpoznał. Poczuł dreszcz na karku. Odruchowo spojrzał na bezwładną postać na wózku. - Sellars? Jak...? - Nie umarłem, panie Ramsey. Tylko... mam mnóstwo roboty. - Co się stało? Ty, twoje ciało jest tutaj. Razem z chłopcem... - Wiem. Mam mało czasu na rozmowę. System szwankuje coraz bardziej - chyba umiera. Nie wiem, czy uda mi się go zmusić, żeby wypuścił chłopca - i mnie, jeśli już o tym mówimy... - Na chwilę transmisja się urwała - pauza czystej pustki - i zaraz ledwo słyszalny szept Sellarsa znowu powrócił. - ...szczególnie istotne. Musimy znaleźć ścieżkę danych systemu operacyjnego, żeby się do niej podłączyć. Wszystko od tego zależy. Musimy pomóc Oldze Pirofsky... Tym razem sygnał zamilkł na tak długo, że Ramsey uwierzył już, iż stracił połączenie. Wypełnione życiem ciało Sellarsa drwiło z niego swoim milczeniem. - ...I nie podejmuj żadnych drastycznych kroków w stosunku do mnie czy chłopca. Będę się łączył co godzina, jeśli to będzie możliwe... - Głos Sellarsa znowu zaniknął. Tym razem już nie powrócił. Ramsey gapił się na pad równie odrętwiały jak starzec i chłopiec. - Nie! - Był, nieświadomy tego, że mówi głośno. - Nie możesz. Nie wiem, co robić! Wracaj, cholera! Wracaj! Ze sposobu, w jaki tato szeptał do mamy, Christabel domyśliła się, że stało się coś naprawdę złego. Tak długo przyglądała się, jak szepcą nachyleni do siebie, że zupełnie zapomniała o lodach i przypomniała sobie o nich dopiero w momencie, gdy zsunęły się z patyka i rozprysły u jej stóp, tworząc grudę zimnej mazi. Wepchnęła stopą lody w krzaki rosnące obok hotelowego basenu, po czym szybko obmyła stopę w basenie, ponieważ poczuła, że z powodu słońca już zaczyna mieć lepkie palce. Wszystko to trwało zaledwie kilka sekund, lecz gdy znowu podniosła głowę, taty już nie było, a mama patrzyła na nią jakoś dziwnie. Christabel poczuła ucisk w żołądku. Pobiegła do matki. - Christabel, nigdy nie biegaj na brzegu basenu - powiedziała mama, lecz wciąż zerkała w stronę hotelu i Christabel wiedziała, że myśli o czymś innym. - Co się stało? Matka pakowała rzeczy z powrotem do słomkowej torby, którą przyniosła z pokoju. Przez chwilę nic nie mówiła. - Nie jestem pewna - odezwała się wreszcie. - Tatuś mówił, że pan Sellars i Cho- Cho... - Zakryła twarz dłońmi, jak wtedy gdy bardzo bolała ją głowa. - Oni nie czują się dobrze. Muszę sprawdzić, czy mogę w czymś pomóc. A ty możesz pooglądać coś w sieci... Christabel? Nie czekała, aż matka skończy. Przez cały dzień czuła, że zdarzy się coś bardzo złego. Właściwie to nawet nie biegła, tylko szła jak najszybciej po schodach, po których wychodziło się z basenu, nie przestając myśleć o biednym panu Sellarsie i jego sowim głosie, i o tym, jak bardzo wydawał się zmęczony... - Christabel! - Mama była wyraźnie rozgniewana i przestraszona. - Christabel! Wracaj natychmiast! - Christabel, co ty tu robisz, do cholery?! - warknął ojciec, kiedy wpadła do pokoju. - Gdzie mama? - Mikę, uciekła mi - powiedziała mama, próbując utrzymać w ręku krem przeciwsłoneczny i inne drobiazgi, których nie zdążyła schować do torby. - Ona po prostu... Boże! Co ty im zrobiłeś? - Nic im nie zrobiłem - odpowiedział ojciec. - Panie Ramsey, co się stało? - spytała mama. Christabel patrzyła jak zahipnotyzowana. Pan Sellars wyglądał okropnie, bezwładny niczym jedna z tych meksykańskich mumii, które widziała w sieci; z rozchylonymi ustami, jakby próbował zagwizdać, i przymkniętymi oczami. Jego przeraźliwie blada twarz zamazała się, gdy jej oczy wypełniły się łzami. - Czy on nie żyje? - Nie, Christabel - odparł pan Ramsey. - Żyje. Właśnie dopiero co skończyłem z nim rozmawiać. - Chcesz mi powiedzieć, że on tak wygląda i rozmawiał z tobą? - odezwał się tato Christabel. - Skontaktował się ze mną. - Co? Kiedy dorośli rozmawiali cicho, podekscytowani, Christabel wyciągnęła rękę i dotknęła twarzy pana Sellarsa. Skóra, która zawsze przypominała roztopiony wosk, okazała się twardsza, niż się spodziewała, jak skóra na jej butach do sukienki. Ale była ciepła, a gdy się nachyliła, usłyszała cichy odgłos dochodzący z głębi jego gardła. - Niech pan nie umiera, panie Sellars. Dopiero gdy się odwróciła, dostrzegła Cho-Cho leżącego na kanapie. Jej serce zabiło tak gwałtownie, jakby chciało wyskoczyć z piersi. - Czy on też jest chory? Dorośli nie słuchali jej. Pan Ramsey próbował coś wyjaśnić rodzicom, lecz wciąż mu przerywali pytaniami. Sprawiał wrażenie zmęczonego i bardzo, bardzo zmartwionego. Wszyscy dorośli tak wyglądali. - A ja nie mogę się nawet z nią skontaktować - mówił pan Ramsey o kimś, kogo Christabel nie znała. - Z jakichś powodów nie mogę się połączyć z jej numerem. Pewnie wariuje ze strachu! Patrząc z góry na Cho-Cho, Christabel pomyślała, że teraz chłopiec zupełnie nie przypomina tamtego chłopaka, który droczył się z nią i ją straszył. We śnie jego twarz wcale nie była groźna. Teraz wyglądał jak mały chłopiec. Widać było to coś plastikowego za jego uchem - jego kankę, jak mówił, kiedy się tym chwalił przed nią - a skóra dookoła tego miejsca była czerwona, nie zagojona. - Czy oni umrą? - spytała. Gdy dorośli ponownie nie odpowiedzieli, w jej ciele zaczęło wzbierać coś gorącego, rozpalonego, rozgniewanego i pragnącego się wydostać na zewnątrz. - Pytałam, czy oni umrą. Mama, tato i pan Ramsey odwrócili się do niej zdumieni. Sama była nieco zdziwiona - nie swoim krzykiem, lecz tym, że płacze. Czuła się zupełnie wywrócona do góry nogami. - Christabel! - powiedziała matka. - Kochanie, co...? Wydęła usta, próbując powstrzymać płacz. - Czy... czy oni umrą? - Ciii, kochanie. - Mama podeszła, podniosła delikatnie chłopca i usiadła z Cho- Cho na kolanach. - Chodź do mnie - powiedziała i przyciągnęła Christabel do siebie. Christabel nie podobał się wygląd chłopca; nie wyglądał na śpiącego, był bardziej bezwładny i Christabel nie miała ochoty go dotykać, lecz przytuliła się do boku mamy i pozwoliła się objąć. - Już dobrze - powiedziała mama cicho. - Wszystko będzie dobrze. - Zaczęła gładzić włosy Christabel, lecz gdy Christabel spojrzała na nią, zobaczyła, że mama patrzy na Cho-Cho i wygląda tak, jakby także chciała się rozpłakać. - Wszystko będzie dobrze. - Obudźcie ich! Pan Ramsey przyklęknął obok kanapy. - Nie możemy zrobić tego teraz - powiedział. - Musi to zrobić pan Sellars - dodał - a on jest bardzo zajęty. Musimy czekać. - Czy on obudzi też Cho-Cho? Z jakiegoś powodu miała nadzieję, że tak będzie. Nie wiedziała dlaczego. Byłaby szczęśliwa, gdyby chłopiec poszedł sobie gdzieś w świat, ale nie chciała, żeby już zawsze leżał taki sflaczały, nawet jeśli nie będzie go widziała. - Musicie go uratować. On się bardzo boi. - Mówił ci to? - spytała mama. - Tak. Nie. Ale się domyśliłam. Jeszcze nigdy nie widziałam nikogo tak przestraszonego. Dorośli znowu zaczęli rozmawiać. Po jakimś czasie Christabel wysunęła się spod ramienia mamy i poszła poszukać czegoś ciepłego do przykrycia. Nie miała tyle siły, żeby ściągnąć nakrycie z któregoś z łóżek, dlatego przyniosła z łazienki dwa duże ręczniki i jednym przykryła wąskie ramiona pana Sellarsa. Drugim okryła chłopca aż po szyję, tak że rzeczywiście wyglądał, jakby po prostu zasnął na kolanach jej matki. - Nie bój się - szepnęła mu do ucha. Poklepała go po ramieniu i jeszcze raz się nachyliła. - Jestem przy tobie - powiedziała tak cicho, że nawet mama nie usłyszała. - Więc, proszę, nie bój się. ...Owinięty wokół fibramicznego rdzenia, który stanowił jeden Z pierwszych przykładów wykorzystania tego supernowoczesnego materiału przy budowie wysokościowców. Falista skorupa z wyprodukowanego na zamówienie szkła o małych właściwościach emisyjnych, której kształt interpretowano niemal na tyle sposobów, ilu było interpretatorów, i którą porównywano niemal do wszystkiego: wzniesionego palca, góry czy czarnego sopla. Podobieństwo do ludzkiego palca wzbudziło wiele złośliwych komentarzy. Między innymi pewien dziennikarz stwierdził, Że Jongleur, założyciel Korporacji J, otrzymawszy od uległych władz Luizjany wszystko, czego potrzebował, oferuje nam teraz połowę znaku pokoju - innymi słowy, kochani, mówi nam, że ma nas gdzieś... Olga zatrzymała plik informacyjny, unieruchamiając widok ogromnego budynku, w którym została uwięziona, z lotu ptaka. Miała widok fuli surround, lecz brakowało jej sił, by zmienić go, a poza tym nie miała zbyt dużego pojęcia o budynkach takich jak ten, by wiedzieć, czego szukać. Co powiedział Sellars? Że musi być gdzieś inny pokój, w którym znajdują się pozostałe urządzenia? Bez jego pomocy i ochrony nie miała szans na znalezienie tego pomieszczenia. A nawet gdyby jej się to udało, z pewnością by ją złapali. A poza tym to on był tym zainteresowany, nie ona. Bo co takiego mogłaby się dowiedzieć o głosach, które ją tu przyprowadziły, badając sprzęt telekomunikacyjny. Westchnęła i wynurzyła się z pliku, by się upewnić, że wciąż jest sama w ogromnym magazynie, po czym uaktywniła zapis zdobyty z węzła specjalizującego się w informacjach na temat drapaczy chmur. Wysoka niemal na trzysta metrów, nie licząc masztu anteny radiowej i urządzeń satelitarnych na dachu, wieża Korporacji J jest otoczona kilkoma nowszymi budynkami, a wśród nich pięćsetmetro-wym wieżowcem Gulf Financial Services. Mimo to wciąż jest jedną Z najwyższych budowli w Luizjanie. Na uwagę zasługują niezwykłe rozwiązania konstrukcyjne, jakie zastosowano przy budowaniu sztucznej wyspy, na której stoi wieża czy raczej która ją otacza, ponieważ fundamenty budynku sięgają równie głęboko jak korzenie fundamentu wyspy - wraz Z niezwykłym dziesięciopiętrowym atrium w stylu egipskim. Mówi się, że wieża jest także rezydencją samego Jongleura, żyjącego w odosobnieniu założyciela korporacji, który rzekomo zajmuje ogromny apartament na szczycie czarnej budowli. Z okien widzi jezioro Borgne, zatokę i znaczną część południowo-wschodniej Luizjany. I bez wątpienia rozmyśla o tym, ile z tego należy do niego... Widok atrium ustąpił miejsca panoramie jeziora z wodą intensywnie pomarańczową od zachodzącego słońca, nad którą sterczał czarny palec wieży - widok jakże podobny do tego, który ujrzała, gdy po raz pierwszy zobaczyła wieżę. Zamknęła plik i wyłączyła obraz, tak że znowu otoczył ją ogromny magazyn. Przez cały czas miała otwartą linię wejściową. Ani Ramsey, ani Sellars nie próbowali się z nią połączyć. Olga wstała, gdyż cała zdrętwiała. Czego się spodziewałaś? W końcu jesteś już stara. Ale chodziło o coś więcej. Już wystarczająco trudne było to, że jest tu sama. Cokolwiek trzeba będzie zrobić, będzie musiała wykonać to sama. Fizyczne zmęczenie, wynik długiego sprzątania i wspinaczki po schodach, sprawiało, że wykonanie zadania wydało jej się niemal niemożliwe. Bo co jeszcze mogła zrobić? Zwierzęta schwytane w pułapkę po prostu zwijają się w kłębek i zasypiają, gdy już nic nie mogą zrobić. Gdzieś to przeczytała. Wydawało się, że tak będzie najlepiej: zostać tam. czekać, przespać się. Czekać. Czekać, ale na co? Na coś. Ponieważ sama nic nie mogę zrobić. I zaraz ją to rozzłościło, mimo iż sama podsunęła sobie tak rozsądną myśl. Czy po to przebyła taki szmat drogi, żeby teraz leżeć zwinięta jak szczur w dziurze tylko dlatego, że ten Sellars nie ma czasu się z nią skontaktować? Nawet nie słyszała o nim, kiedy postanowiła tu przyjechać - od początku sama to zaplanowała. Ale co dokładnie zamierzała zrobić? Olga musiała przyznać, że tak bardzo pochłonął ją problem dostania się do pilnie strzeżonej kwatery głównej korporacji, że nie myślała już prawie o niczym innym. Pojawienie się Sellarsa okazało się w pewnym sensie błogosławieństwem. Dokąd szłaś w poszukiwaniu głosów, które ucichły, dzieci duchów? Na górę, pomyślała nagle. On zbudował to miejsce. Do niego należy Wuj Jingle. To on zatruwa umysły dzieci, wpędza je w chorobę. Jeśli jest tam na górze, to przynajmniej mogę sprawić, żeby się dowiedział, że ktoś jeszcze wie, co robi. Jeśli tylko dostanę się na górę. Jeśli nie zabiją mnie wcześniej strażnicy. Powiem mu to prosto w oczy, a potem niech się dzieje co chce. Bo co innego mogę zrobić? Olga zaczęła pakować swoje nieliczne przedmioty, przygotowując się do podróży na szczyt góry. Rozdział 31 Targ Romów SIEĆ/WIADOMOŚCI: Multimiliarder występuje z ofertą odkupienia projektu Mars. [obraz: Krellor na konferencji prasowej w Monte Carlo] KOM: Były potentat w dziedzinie nanotechnologii Uberto Krellor, który zaledwie kilka miesięcy temu ogłosił bankructwo, zaskoczył wszystkich swoją ofertą wykupienia projektu budowy bazy na Marsie. Realizacja tego projektu nie przebiegała zbyt pomyślnie. Krellor gotowy jest odkupić całość, od największych urządzeń do najmniejszych robotów, pod warunkiem że ONZ zagwarantuje mu długoterminowe prawa do tego obszaru, w tym prawa górnicze i budowlane na terenach przystosowanych do zamieszkania. Mówi się, że Krellor jest główną postacią w grupie finansistów, których ONZ nie dopuściła do projektu z obawy przed całkowitą prywatyzacją marsjańskiego przedsięwzięcia. KRELLOR: Nikt nie chce już patrzeć, jak rządy wyrzucają pieniądze obywateli na podobne przedsięwzięcia. Niech zajmie się tym ktoś, kto się na tym zna, komu nieobce jest podejmowanie ryzyka. Jeśli mi się powiedzie, cała ludzkość odniesie sukces... Sam Fredericks widziała niejedno od momentu wejścia do sieci. Jako świadek krwawej kulminacji wojny trojańskiej, bitwy, jaką stoczyli egipscy bogowie ze sfinksami, oraz ataku ogromnych żarłocznych szczypców do sałatek, nie powinna się specjalnie dziwić cudom. Mimo to nie potrafiła ukryć podziwu, gdy wyruszyli na drugi brzeg jednej rzeki, a znaleźli się na drugim brzegu całkiem innej rzeki. Sama rzeka wydawała się w dużej mierze nie zmieniona - czarna woda pod ciemnym niebem upstrzona białymi plamkami piany tam, gdzie rozbryzgiwała się na kamieniach. W innych okolicznościach uznałaby cichy plusk za czarujący, a kamienny most stanowiłby z pewnością malowniczy widok. Gdy mgła rozstąpiła się w połowie długości mostu, Sam zobaczyła, że trawiasty brzeg, jaki widzieli, wchodząc na most, zamienił się w spowity mgłą skraj lasu, za którym wznosiły się ciemne góry. Musiała przyznać, że była to bardzo dobra sztuczka. Tylko że miała już serdecznie dość podobnych trików. - Jak? - spytała szeptem!Xabbu. Azador szedł przed nimi, przypominając bardziej lunatyka niż podróżnego. - W jaki sposób znalazł most? I skąd wiedziałeś, że tego dokona? Przecież już mijaliśmy to miejsce! I na pewno nie było tu żadnego mostu. - Podejrzewam, że nie byliśmy tu wcześniej. - Jej przyjaciel lustrował skraj prastarego lasu - może w nadziei, że dostrzeże gdzieś na gałęzi kolejny znak od Renie. - To znaczy nie w tym „tutaj”, w którym znajduje się most. - Uśmiechnął się, gdy zobaczył wyraz jej twarzy. - Sam, dla mnie też nie brzmi to zbyt sensownie, ale myślę, że Azador pochodzi z tej... krainy Innego, miejsca, które zbudował system operacyjny, dlatego może doświadczyć rzeczy dla nas niedostępnych. To tylko moje domysły. - Na razie całkiem trafne domysły - przyznała Sam. Azador zdążył już zejść z mostu i ruszył miękkim zboczem, kierując się w stronę drzew. - Powinniśmy się zatrzymać - zawołał za nim!Xabbu. - Ściemnia się! Azador nie zwolnił ani nawet się nie odwrócił. - Musimy przyspieszyć, żeby dotrzymać mu kroku -!Xabbu zwrócił się do Sam. - Jeśli go zgubimy między drzewami, możemy nigdy go nie odnaleźć. Droga była tak zarośnięta trawą, że zauważyli ją dopiero w ostatniej chwili. Poryta prastarymi koleinami i kilkoma świeżymi śladami, prowadziła krętą nitką do lasu. Sam spojrzała do tyłu. Jongleur wciąż był za nimi i szedł ciężko jak ktoś, kto zmierza ku ciemnemu przeklętemu miejscu. Dogonili Azadora w momencie, gdy wchodził między drzewa. - Chyba czas na postój - zwrócił się!Xabbu do niego. - Ściemnia się i jesteśmy zmęczeni. Azador odwrócił się i spojrzał na niego łagodnie. - Już niedaleko. - Co? - Będą ogniska, wiele ognisk. Konie będą wyczesane, lśniące. A cały zespół będzie w najlepszych ubraniach. I będą śpiewać! - Wydawało się, że mówi do kogoś innego: jego wzrok powędrował z powrotem ku drodze wijącej się między drzewami. - Cicho! Posłuchajcie! Prawie ich słyszę! Sam zamknęła usta, powstrzymując się od zadania pytania. Nie słyszała niczego poza delikatnym szelestem wiatru ocierającego się o morze gałęzi. Azador także nasłuchiwał. Po chwili przez jego twarz przemknął cień niepokoju. - Nie, nie słyszę. Może jesteśmy jeszcze za daleko. Sam była wyczerpana i strasznie bolały ją stopy. Przez cały dzień szukali mostu i kiedy wreszcie go znaleźli, nie miała zamiaru spędzić reszty nocy na wędrówkach z Azadorem przez to pustkowie w poszukiwaniu jakichś zaczarowanych elfów, leśnych muzyków czy też czego tam szukał. Już miała mu to powiedzieć, lecz dostrzegła coś w jego spojrzeniu, coś, co przypominało obłęd, ale i nadzieję, coś zupełnie innego niż to, co widziała w nim wcześniej, dlatego się powstrzymała. Las wydawał się bardziej prawdziwy niż wszystko, co oglądali od momentu wspinaczki na czarną górę. Drzewa były niemal idealne, chociaż wyższe gałęzie, które jeszcze widziała w zanikającym świetle, zlewały się w rozmazaną masę. Za to pod stopami mieli bardzo wyraźną trawę, może tylko gęstszą i bardziej przypominającą trawnik niż trawa, jaką Sam spodziewałaby się zobaczyć w prawdziwym dzikim lesie, a także mech porastający kamienie i pnie drzew. Jedyną zdecydowanie niewłaściwą rzeczą był brak wiatru i odgłosów świerszczy czy ptaków. W lesie panowała cisza jak w pustym kościele. Azador poprowadził ich dalej, unosząc przed sobą ręce, jakby dotykał czegoś, co widział, zatopiony we śnie na jawie. Nawet Jongleur wydawał się pod wrażeniem dziwnej aury leśnego świata i szedł w milczeniu, zamykając ich małą procesję. - Gdzie my jesteśmy? - zapytała Sam szeptem, lecz!Xabbu nie odpowiedział. Stał w miejscu i patrzył na coś zdumiony. Tuż przy ścieżce, kołysany lekkim wiatrem, powiewał kawałek bladego materiału. - O kurcze, czy to od Renie? Twarz!Xabbu wyrażała rozczarowanie. - Niemożliwe. Inny kolor. Ten materiał jest bardziej żółty niż nasz i jest go za dużo. Kawałek materiału wyraźnie mówił coś Azadorowi, który wyciągnął rękę, dotknął go ostrożnie, po czym zszedł z szerokiego traktu i ruszył przez las. Teraz poruszał się o wiele szybciej - Sam i!Xabbu musieli przyspieszyć, by za nim zdążyć. Potem zobaczyli inny kawałek krwistoczerwonego materiału zawieszony na krzaku. Azador skręcił w lewo. Zrobiwszy jakieś dwieście kroków, ujrzeli dwa białe paski zawieszone obok siebie, które wyznaczały skraj polanki. Azador odwrócił się do nich tyłem i wyszedł z drugiej strony. Wynurzyli się z gęstwiny drzew na zbocze wzgórza i znowu wyszli na leśną drogę, którą szli wcześniej, albo na inną bardzo podobną, pooraną śladami kół. Zeszli tym szlakiem ku zagajnikowi wysokich drzew o poskręcanych szarych korzeniach. Teraz Sam poczuła zapach dymu. Za kręgiem gęsto rosnących drzew, niewidoczne od zewnątrz, stały wozy. Początkowo Sam sądziła, że natknęli się na jakiś cyrk. Nawet w zamierającym świetle wozy stanowiły zdumiewający widok - było ich ze dwadzieścia albo i więcej, a wszystkie pomalowane na różne kolory i ozdobione wzorami najprzeróżniejszych kombinacji - paskami, kratkami i zawijasami, udekorowane piórami i frędzlami, z mosiężnymi okuciami na drzwiach i kołach. Stanowiły tak wspaniały widok, że dopiero po chwili Sam zorientowała się, czego tam brakuje. - Ale... gdzie są wszyscy? Azador jęknął i wszedł na polankę, rozglądając się gorączkowo, jakby podejrzewał, że tłum ludzi i koni, które przyciągnęły wozy w to miejsce, ukrywa się za drzewami. Sam i!Xabbu poszli za nim. W pewnym momencie Azador znieruchomiał, po czym pomknął przez polankę. Drżąca linia dymu płynęła zza jednego z najbardziej oddalonych wozów, skromnie ozdobionego w porównaniu z innymi, pomalowanego na kolor nocy, na którym widniały białe gwiazdy. Za wozem w małym kamiennym kręgu płonęło niewielkie ognisko. Schody umieszczone między wysokimi kołami były opuszczone. Na najniższym stopniu siedziała postać, w czepku i z fajką, którą Sam w pierwszej chwili wzięła za starą kobietę. Kiedy jednak podeszła bliżej, zobaczyła, że postać jest trochę przezroczysta wokół krawędzi. Azador zatrzymał się przed kobietą i opadł na kolana. - Dokąd oni odeszli? Kobieta podniosła głowę. Sam poczuła dreszcz. Twarz kobiety czy też to, co jeszcze z niej pozostało, było równie ulotne jak dym wijący się nad ogniem. W miejscach oczu świeciły punkciki niczym rozżarzone węgle na skraju ogniska. - Wróciłeś do nas, Azadorze. - Jej głos zabrzmiał dźwięcznie, wcale nie tak nierealnie, jak wyglądała. - Za późno, mój chabo, chłopcze spod złego znaku. Potwierdza się twoje imię. Odeszli. - Odeszli? - Żal w jego głosie był niemal namacalny. - Wszyscy? - Wszyscy. Morts i ich mards, i wszystkie dzieci. Uciekli przed Końcem. Jak widzisz, niektórzy tak bardzo się bali, że zostawili swoje vardoni. - Spojrzała na wozy i pokręciła głową z dezaprobatą. Azador był zdumiony. Najwyraźniej odejście bez tych wspaniałych ukochanych wozów oznaczało coś bardzo złego. - A na koniec, proszę, ty przychodzisz. To był zły dzień, kiedy odszedłeś. Ten jest równie pechowy. - Dokąd... dokąd odeszli, macocho? - Koniec nadchodzi. Wszyscy Romowie udali się do studni. Ten tak nakazał. Mają nadzieję, że gdy już tam dotrą, przemówi do nich Czarna Dama i powie, w jaki sposób mogą się uratować. - Dlaczego ty jeszcze tu jesteś, macocho? - Nie mogłam spocząć, dopóki nie zawiadomiłam wszystkich moich chabos. Musiałam to zrobić. Teraz gdy już wróciłeś po tylu latach, moje zadanie zostało wypełnione. - Wstała i weszła powoli po schodach. Zatrzymała się na progu. - Teraz już mogę odejść. - Ale jak dostanę się do studni? - Azador niemal płakał. - Tak niewiele pamiętam. Zabierzesz mnie ze sobą? Pokręciła głową. Na moment blask jej oczu przygasł. - Ja tam nie idę. Moje zadanie jest skończone. - Zaczęła się odwracać, lecz się zawahała. - Wiedziałam, że twój los jest dziwny, nieszczęśliwy, mój utracony chabo. Kiedy się urodziłeś, czytałam z liści... Ach, jaka smutna wiadomość! „Zginie z własnej ręki, choć nie z własnej woli”, tak mi powiedziały. Ale kto wie, może będzie inaczej. Teraz, kiedy wszystko zmierza ku końcowi, gdy sam Ten umiera, kto wie, co się może zdarzyć? - Jak dojść do studni? - zapytał Azador powtórnie. - Nie pamiętam. - Ze wszystkich Romów ty jeden, który opuściłeś świat swoich przodków, by wędrować nie wiadomo dokąd, potrafisz znaleźć drogę. Nie tę, która prowadzi przez świat, lecz drogę do jego wnętrza. Do miejsca, w którym dotkniesz Tego, tak jak my wszyscy. Trudno było odczytać wyraz dumnej twarzy, lecz Sam wydało się, że następne słowa kobieta wymówiła z uśmiechem. - Może nawet dotrzesz tam przed innymi. Jak przystało na Tego spod złego znaku, co? Wyjdziesz ostatni, ale spotkasz Koniec pierwszy, co? - Skinęła głową i zniknęła w ciemnym wnętrzu wozu. Azador wstał ciężko i dotknął miejsca, w którym stała istota nazywana przez niego macochą, lecz w tej samej chwili płomienie ogniska zadrżały i wóz zniknął, a w powietrzu niczym zanikający pirotechniczny pokaz pozostały tylko blade gwiazdy, które zdobiły jego bok, ale zaraz i one zgasły. Azador opadł na ziemię i zaszlochał. Sam poszukała dłoni!Xabbu i ścisnęła ją. Nie rozumiała, co się wydarzyło, ale wiedziała, co znaczy złamane serce. Przez jakiś czas Azador był bezużyteczny. Sam pomagała!Xabbu zebrać drewno na ogień - po macosze zostało przynajmniej ognisko - gdy zauważyła brak Jongleura. - Wykołował nas! - powiedziała. - Poczekał, aż będziemy czymś zajęci, i nas zostawił! - Możliwe. -!Xabbu nie był zbyt przekonany co do jej teorii. - Rozejrzyjmy się. Znaleźli go pod drzewem na skraju polanki, gdzie siedział nieruchomo jak posąg. Sam pomyślała, że coś mu się stało, gdy wreszcie starzec niespodziewanie skierował na nich niewidzące spojrzenie. Rozczarowała się nieco, widząc, że nie potwierdziły się jej domysły, lecz wciąż uważała, że Jongleur tego dnia zachowuje się dziwnie. - A ty co robisz? - warknęła. - Mógłbyś przynajmniej pomóc nam rozbić obóz. - Nikt mnie o to nie prosił. - Jongleur wstał sztywno i ruszył w kierunku widocznego między drzewami ogniska. - Czy ta istota odeszła? - Tak, już jej nie ma - odparł!Xabbu. - Wiesz, co to było? Nie. Mogę się tylko domyślać. To pewnie jest funkcja systemu operacyjnego, która ma instruować i asystować. Kiepska wersja tego, co instalowaliśmy w wielu naszych symulacjach. - Jak żółw Orlanda w Troi - powiedziała Sam. Zaczęła opowiadać!Xabbu o tamtym świecie, lecz nagle uświadomiła sobie, że nie chce mówić o zmarłym przyjacielu przy starcu. To, że współczuję trochę Azadorowi, nie znaczy jeszcze, że muszę się wywnętrzać przy tym starym mordercy. - Myślisz, że ten żółw przemawiał głosem Innego? - zapytał!Xabbu. Gdy zobaczył grymas na twarzy Jongleura, poprawił się. - Głosem systemu operacyjnego? - Być może. Jongleur, choć nachmurzony, niemal całkowicie stracił swoją zaciekłość, tak często widoczną na jego twarzy, wydawał się wręcz zaniepokojony. Czyżby nieszczęście Azadora poruszyło nawet jego serce, które, jak sobie wyobrażała Sam, było czarną i twardą bryłką węgla? Trudno było w to uwierzyć. Azador nawet na nich nie spojrzał, kiedy przysiedli się do niego przy ognisku, i nie odpowiadał na pytania Sam ani!Xabbu. Na niebo wypłynął księżyc, który wisiał teraz między czarnymi dłońmi drzew, a za nim świeciły małe gwiazdy. Sam siedziała z głową sennie opadającą do przodu i zastanawiała się, czy byłoby przesadą, gdyby spróbowała się przespać w jednym z pustych wozów, gdy nagle Azador zaczął mówić: - Ja... nie pamiętam wszystkiego - powiedział wolno. - Ale w momencie gdy znalazłem most, wiele wróciło, jakbym nagle zobaczył okładkę książki, którą czytałem w dzieciństwie, a o której zapomniałem. Pamiętam, że tutaj się wychowywałem, w tych lasach. Ale wędrowaliśmy też z rodziną po różnych krajach. Pokonywaliśmy kolejne rzeki, zajeżdżaliśmy do wiosek i miasteczek w poszukiwaniu pracy. Robiliśmy wszystko, co było do zrobienia. Starczało nam na życie. A gdy przyjeżdżaliśmy tutaj, na targ Romów, była tylko muzyka i śpiew. Zbierali się tu wszyscy Romowie. - Jego oblicze na moment rozjaśniło się wspomnieniem lepszych czasów. - Ja jednak nigdy nie czułem, że należę do nich. Nigdy do końca nie miałem przekonania, że to jest moje życie. Byłem nieszczęśliwy nawet wtedy, gdy byłem szczęśliwy. „Azador”, tak mnie nazywali wszyscy Romowie. Stare słowo hiszpańskich Cyganów, jak mi się wydaje. Oznacza przynoszenie pecha, nieszczęście. Mimo to byli dla mnie dobrzy, cała moja rodzina, mój lud. Wiedzieli, że nie jestem taki z własnej woli, że takim uczynił mnie los. - A jak się naprawdę nazywasz? - zapytał!Xabbu cicho. - Nie wiem... Nie pamiętam. Nawet Jongleur słuchał uważnie. Na jego jastrzębiej twarzy widać było chciwe zainteresowanie. Nagle Azador się wyprostował, a jego twarz pociemniała gniewem. - Tylko tyle mogę wam powiedzieć. Dlaczego mi to robicie? Nie chciałem tu wracać. Teraz po raz kolejny utraciłem to wszystko. - Ona powiedziała, że możesz pójść za nimi - przypomniała Sam. - Mówiła, że możesz pójść za nimi do... co to było? Studnia? - Odbywają pielgrzymkę do Kali, Czarnej - rzekł Azador i uśmiechnął się szyderczo. - Ale równie dobrze mogliby odlecieć na Księżyc. Nie wiem, jak się tam dostać - tylko pieszo. Znajdujemy się daleko od centrum, gdzie jest studnia. Musielibyśmy się przeprawiać przez kolejne rzeki. Świat zniknie, zanim przejdziemy choćby połowę drogi. - Nic więcej nie pamiętasz? -!Xabbu się nachylił. - Spotkałem cię daleko stąd, w innej części sieci. Musiałeś pokonać ogromne odległości, by dotrzeć tutaj. Jak tego dokonałeś? Azador pokręcił głową. - Nic nie pamiętam. Mieszkałem tutaj. A potem powędrowałem do innych krajów. Teraz wróciłem... a moi ludzie odeszli. - Zerwał się na nogi tak gwałtownie, że wepchnął stopą do ognia kupkę liści; płomienie zatańczyły z sykiem. - Idę spać. Jeśli Ten okaże mi litość, to już się nie obudzę. Odszedł. Usłyszeli skrzypienie sprężyn, kiedy wchodził do jednego z wozów. - Czy... czyjego macocha nie mówiła, że może zginąć z własnej ręki? - zapytała Sam zaniepokojona. - Czy możemy zostawić go samego? - Azador nie popełni samobójstwa - odezwał się Jongleur beznamiętnie. - Znam takich ludzi. - On także wstał i odszedł między wozy. Sam i!Xabbu popatrzyli na siebie ponad ogniem. - Czy to tylko moja wyobraźnia - powiedziała Sam - czy też współczynnik skanerstwa rośnie w kosmicznym tempie z każdą minutą? - Nie rozumiem cię, Sam. - Zastanawiałam się tylko, czy rzeczywiście wszystko staje się coraz bardziej zwariowane. - Nie, nie, to nie twoja wyobraźnia. -!Xabbu pokręcił głową. - Ja też jestem zdumiony i zaniepokojony, ale nie tracę nadziei. Skoro wszyscy są kierowani do miejsca zwanego studnią, to może i Renie tam pójdzie. - Tylko że my nie wiemy, jak się tam dostać. Azador powiedział. że świat przestanie istnieć, zanim tam dojdziemy. !Xabbu przytaknął jej ze smutkiem, lecz zaraz wykrzesał z siebie uśmiech; uśmiech godny podziwu choćby ze względu na wysiłek, jaki się za nim krył. - Sam Fredericks, to jeszcze nie nastąpiło, więc nie traćmy nadziei. - Poklepał ją po ramieniu. - Prześpij się teraz. Jeśli wybierzesz ten wóz, będę mógł go stąd obserwować. Muszę pomyśleć. - Ale... - Idź spać. Zawsze pozostaje nadzieja. Sam obudziła się z niespokojnego snu w świecie mgły i cienia. We śnie rodzice próbowali jej wytłumaczyć, że Orlando nie może pojechać z nimi na kemping, ponieważ nie żyje. Chociaż on sam stał tuż obok zasmucony, to i tak nie zmieściłby się do auta, ponieważ jego ciało Thargora było za duże. Sam była zła i zawstydzona, lecz Orlando tylko się uśmiechnął i wywrócił oczami, żartując z rodziców, po czym odpłynął. Usiadła, otarła łzy i wyszła z wagonu chwiejnym krokiem w świat pozbawiony światła dziennego. -!Xabbu! - Jej głos wrócił do niej echem. -!Xabbu! Gdzie jesteś? Odetchnęła z ulgą, gdy wynurzył się zza rogu wozu. - Sam, wszystko w porządku? - Chyba tak. Po prostu nie wiedziałam, gdzie jesteś. Która godzina? Wzruszył ramionami. - Kto to może wiedzieć w tym miejscu? Ale minęła noc i zdaje się, że ranek nie będzie już jaśniejszy. Spojrzała na mokrą trawę, mgłę snującą się między drzewami i przeszedł ją dreszcz strachu. - Zamyka się, prawda? - Nie wiem, Sam. W każdym razie symulacja zachowuje się dość dziwnie. Wcale mnie to nie cieszy. - Gdzie pozostali? - Azador poszedł gdzieś wcześnie rano, ale wrócił. Teraz siedzi na środku polany i milczy. Jongleur też gdzieś powędrował. !Xabbu wyglądał na zmęczonego. Sam zaczęła się zastanawiać, czy w ogóle spał, lecz zanim zdążyła go o to spytać, z szarego lasu wynurzyła się wysoka, chuda i niemal naga postać. - Nie możemy tu dłużej czekać - oświadczył Jongleur. - Ruszamy natychmiast. W prawdziwym świecie, pomyślała Sam, człowiek najpierw je śniadanie. Tutaj dwustuletni starzec, masowy morderca, wydaje ci rozkazy, zanim zdążysz na dobre otworzyć oczy. - Tak? A niby jak mamy to zrobić? Jongleur ledwo na nią zerknął. - Azador zaprowadzi nas do systemu operacyjnego - powiedział do!Xabbu. - Sam to mówiłeś. !Xabbu pokręcił głową. - Nie ja. To... macocha powiedziała, że może to zrobić. On jednak w to nie wierzył. - Sprawimy, żeby uwierzył. - Będziesz go torturował czy coś w tym rodzaju? - spytała Sam. - Użyjesz jakiegoś podstępu? - Myślę, że potrafię pomóc mu znaleźć drogę - oświadczył Jongleur chłodno. - Nie potrzeba tortur. - Och, ty mu pokażesz, jak tego dokonać? - Sam - upomniał ją!Xabbu cicho. - Twoje maniery są bardzo charakterystyczne dla twojego pokolenia. To znaczy ich brak. - Jongleur zerknął na Azadora, który siedział kilkadziesiąt metrów od nich ze wzrokiem skierowanym na las, i ściszył głos. - Tak, zrobię to. Przede wszystkim to ja zbudowałem ten system i zdążyłem się trochę zorientować w jego ukrytej części. - Zwrócił się do!Xabbu. - Azador jest konstruktem, maskotką systemu operacyjnego, tak jak całe to miejsce. Ty to wykazałeś, muszę ci to przyznać. Sam zauważyła, że starzec próbuje się uśmiechnąć, i od razu pomyślała o krokodylach. - Musi mieć w sobie coś na podobieństwo bezpośredniego połączenia, nawet jeśli nie jest tego świadom. „Do miejsca, w którym dotkniesz Innego, tak jak my wszyscy”, tak powiedziała macocha-program. Mam rację? !Xabbu przyglądał mu się uważnie przez chwilę, po czym wzruszył ramionami. - Jak to zrobimy? - Musimy znaleźć kolejną rzekę. To są punkty przejścia, połączenia, tak samo jak furtki, które zbudowaliśmy w systemie Graal. Resztę zostaw mnie. - A skąd wiesz, co mu powiedziała macocha? - zapytała Sam niespodziewanie. - Przecież nie słyszałeś, bo gdzieś sobie poszedłeś. Oblicze Jongleura pozostało niewzruszone. - Zdążyłeś porozmawiać z Azadorem, tak? - rzekła, odpowiadając na własne pytanie. - Tak cichutko, żeby nikt nie słyszał. - On wam nie ufa - odparł Jongleur ze spokojem. - Jest nieszczęśliwy i uważa, że zmusiliście go do tego, żeby tu przyszedł. - Och, a ty jesteś teraz jego przyjacielem? On chce zabić wszystkich z Graala. Czy wspomniałeś mu, że masz z tym coś wspólnego. !Xabbu położył dłoń na jej ramieniu. Azador siedzący na brzegu rzeki spowitej mgłą spojrzał w ich stronę. - Spokojnie, Sam, proszę. Przez krótką chwilę wydawało się, że Jongleur odpowie z równą gwałtownością, lecz burza w jego wnętrzu ucichła albo została zduszona. - Czy to ma jakieś znaczenie, co myśli o mnie? Potrzebujemy go. Ta część sieci, a może cała sieć, umiera. Dziewczyno, sama narzekałaś, że nie ma ze mnie żadnego pożytku. Może i tak było, chociaż wasza nieobecna przyjaciółka pamięta pewnie, że to ja uratowałem jej życie na górze. A zatem czy teraz nie mogę dać czegoś od siebie? - Utkwił w niej zimne spojrzenie. - Nikt nie ucierpi, jeśli spróbuję, poza twoją urażoną dumą. Wytrzymała jego spojrzenie. Sztywna postawa Jongleura zdziwiła nieco Sam, która odniosła wrażenie, że starzec czuł się nieswojo. Zachowywał się dziwnie przez cały czas, gdy szedł tutaj za Azadorem, pomyślała. Czyżby zaczynał nabierać ludzkich cech? Nie była co do tego przekonana, lecz mimo swojej niechęci i braku zaufania do tego człowieka nie mogła nie zgodzić się z tym, co powiedział. - No cóż, coś chyba trzeba będzie zrobić... - Spojrzała na!Xab-bu, lecz ten odpowiedział tylko lekkim skinieniem głowy. - Dobrze. - Jongleur klasnął w dłonie. Suche klaśnięcie popłynęło echem przez ponurą polankę.- A zatem ruszajmy. - Zaraz - powstrzymała go Sam. - W wozie, w którym spałam, były jakieś ubrania. Jeśli ma być tak ciemno i zimno przez cały czas, to poszukam jeszcze czegoś do ubrania. Jongleur nie odpowiedział uśmiechem, co Sam przyjęła z wdzięcznością, ale skinął głową z aprobatą. - Dobry pomysł, jeśli tylko nie będziemy się guzdrać. - Zerknął na swoją przepaskę z liści i trzciny. - Już się przyzwyczaiłem do tego, że po prostu mam ciało. Ale mam też dość zadrapań od kolców i gałęzi. Poszukam też czegoś dla siebie. Ubrania w wozie Sam były bardzo kolorowe, wręcz krzykliwe, jednak Jongleurowi udało się znaleźć w innym wozie czarny i dość znoszony garnitur oraz białą koszulę bez kołnierzyka. Sam pomyślała, że teraz starzec przypomina kaznodzieję albo grabarza z sieciowego westernu. Idąc za przykładem innych,!Xabbu zamienił spódniczkę z liści na spodnie, tylko trochę ciemniejsze od własnej złocistej skóry, i na tym poprzestał. Sam przyjrzała się niebieskim satynowym spodniom i koszuli z żabotem, które wcześniej wybrała - najlepsze ubrania, jakie udało jej się znaleźć, choć z pewnością nigdy w życiu nie włożyłaby czegoś takiego w domu. Wyglądamy jak ostatni maruderzy z najbardziej zwariowanej i żałosnej parady na świecie. Po cichej rozmowie z Jongleurem Azador najwyraźniej zaakceptował jego plan. Mimo iż miejsce to wzbudzało w nim silne emocje, nie odwrócił się, kiedy ruszył na czele pochodu, wyprowadzając ich z koła pomalowanych wozów. Sam mimowolnie zerknęła tęsknie na wozy, które zanurzone we mgle, zdawały się unosić w powietrzu. Dobrze było znowu przespać się w łóżku, choćby małym i niezbyt wygodnym. Zastanawiała się, czy jeszcze kiedyś będzie miała podobną okazję. Azador prowadził ich krętym szlakiem przez las. Z pewnością szliby jeszcze przez znaczną część popołudnia, gdyby istniało coś takiego jak popołudnie. Las tonął nieustannie w mgiełce zanikającego światła. Tu i tam w koronach drzew pulsowały nieliczne punkciki podobne do gasnących świetlików, które ani trochę nie rozświetlały zimnego szarego świata. Sam była tak bardzo znużona uciążliwym marszem przez wilgotny ciemny las, że miała ochotę krzyczeć, choćby tylko po to, by usłyszeć inny dźwięk niż kapanie wody albo szuranie stóp, gdy nieoczekiwanie Azador się zatrzymał. - Jest rzeka - oznajmił ponuro i pokazał w dół zbocza między drzewami. Szara woda nie migotała i przypominała bardziej grubą kreskę narysowaną ołówkiem niż migocący strumień, który widzieli w innych miejscach. - Ale nawet jeśli znajdę most, to poprowadzi nas tylko do następnego kraju, który znajduje się bardzo daleko od środka, gdzie jest studnia. - Zdaje się, że gdy znalazłeś poprzedni most, znajdowaliśmy się daleko od targu Romów - rzekł Jongleur - a nie w sąsiednim kraju. Mam rację? Azador wyglądał na zmęczonego i zdezorientowanego. - Chyba tak. Sam nie wiem. - Odnalazłeś targ Romów dlatego, że chciałeś tam pójść. Tak samo jak wcześniej znalazłeś drogę, by opuścić te światy. Prawda? Azador zachwiał się. Zakrył twarz dłońmi. - Nie potrafię sobie przypomnieć. Wszystko straciłem. Jongleur wziął go pod ramię. - Porozmawiam z nim na osobności - zwrócił się do Sam i!Xab-bu, po czym odciągnął Azadora na tyle daleko, by ich nie słyszeli, nachylił się nad nim, jakby tłumaczył coś niesfornemu dziecku. Sam miała wrażenie, że za chwilę Jongleur wręcz ujmie Cygana pod brodę, by mieć pewność, że ten słucha go uważnie. - Dlaczego nie może rozmawiać z nim przy nas? Nie ufam mu, a ty? - Oczywiście, że nie - odparł!Xabbu. - Ale teraz jest jakiś inny. Zauważyłaś to? Sam zgodziła się z nim. Czekali cierpliwie, aż Jongleur skończy przemowę i wróci do nich z Azadorem. - Teraz odnajdziemy most - oświadczył Jongleur obojętnie. Azador sprawiał wrażenie oszołomionego i wyczerpanego jak ktoś, kto zrezygnował z dalszej dyskusji, wiedząc, że i tak nie wygra. Zerknął na Sam i!Xabbu, jakby nigdy wcześniej ich nie widział, po czym odwrócił się i ruszył w dół zalesionego zbocza. - Co mu powiedziałeś? - zapytała Sam zdyszana. - Jak ma myśleć. - Jongleur nie silił się na szczegółową relację. Wyszli z lasu i stanęli tuż nad brzegiem rzeki. Azador stał z rękoma zwieszonymi u boków, wpatrzony w most. - A niech mnie - wysapała Sam. - Udało mu się. To był zadaszony most z drewna, który przypominał dom, rozciągnięty do absurdu ponad ciemną rzeką. Widziała poprzez mgłę miejsce, w którym most dotykał przeciwległego brzegu, ale wiedziała już też, że widoczny dalej pagórkowaty las to tylko odbicie miejsca, w którym jeszcze stali. Gdy dołączyli do Azadora, zobaczyli, że ma zamknięte oczy. - Nie chcę tam iść - powiedział cicho. - Nonsens - rzucił Jongleur. - Przecież chcesz odnaleźć swoich ludzi, prawda? Chcesz zrobić to, co nakazał ci Ten. - Tam jest mój koniec - rzekł Azador ze smutkiem. - Tak jak zostało przepowiedziane. Czuję to. - Boisz się - odparł Jongleur. - Niczego nie można osiągnąć, dopóki nie pokona się strachu. - Zawahał się na moment, a potem położył dłoń na ramieniu Azadora. Ten ludzki gest zdziwił Sam i zaskoczył samego Azadora, który drgnął. - Chodź. Potrzebujemy cię. I jestem pewien, że twoi ludzie także cię potrzebują. - Ale... - Nawet śmierć można przechytrzyć - rzekł Jongleur. - Nie mówiłem ci tego? Azador się zachwiał. Sam niemal widziała, jak opuszczają go siły. Długo się zastanawiała, czy na pewno chce, żeby Azador uległ. - Dobrze - wyrzucił z siebie wreszcie. - Pójdę na drugą stronę. - Tak dobrze. - Jongleur ścisnął jego ramię. Starzec wydawał się podniecony, lecz Sam nie potrafiła powiedzieć, jaka mogła być tego przyczyna. Jej nieufność znowu powróciła, ale Jongleur już wprowadził Azadora na most. Sam i!Xabbu szli kilka kroków za nimi. Niebawem znaleźli się pod dachem mostu, gdzie panowała tak głęboka ciemność, że w porównaniu z nią szary zmierzch, który dopiero co opuścili, wydawał się jasnym popołudniem. Sam poczuła, że jakaś siła ciągnie ją w kierunku szarego punktu widocznego daleko przed nią - do wyjścia po drugiej stronie mostu. Jej kroki odbijały się echem w ciasnym przejściu. Deski skrzypiały. - Zaraz - powiedziała. - Skoro to jest światło z drugiej strony, to dlaczego nie widzimy przed sobą Jongleura i Azadora?!Xabbu? - zatrzymała się. -!Xabbu? Teraz nawet szary punkt drżał lekko, jakby znad rzeki napłynęła mgła, by przykryć most. Serce Sam zabiło szybciej. Spojrzała do tyłu, lecz tam także nie zobaczyła już żadnego światła. -!Xabbu? Gdzie jesteś? Słyszała tylko bicie własnego serca i ciche skrzypienie belek pod stopami. Ciemność była tak blisko i taka silna, że Sam czuła, jak owija się wokół niej niczym żywa istota. Wyciągnęła ręce na boki, by dotknąć ścian, lecz jej palce napotkały tylko zimne powietrze. Przerażona powoli ruszyła przed siebie - a przynajmniej tak jej się wydawało - lecz jej ostrożne kroki szybko przeszły w trucht, a potem w szaleńczy bieg. Pędziła prosto w uścisk czegoś równie silnego jak ból, i zimnego niczym żal. Żywy strach porwał ją niczym ogromna ciemna pięść. W ułamku sekundy jej ciało przeniknął śmiertelny chłód, sprawiając, że przeszło w stan nieistnienia, że nie zostało z niej nic poza płomykiem - myślą, oddechem zmagającym się z wszechogarniającą nicością. Odczuwałam to już wcześniej, w świątyni na pustyni. Ale zapomniałam, jak... jak strasznie! Nie była sama. Czuła, choć nie wiedziała, w jaki sposób, obecność!Xabbu, a nawet Jongleura, jakby wszyscy byli połączeni w ciemności iskrzącym, gasnącym obwodem -!Xabbu zanurzony w pustce, Jongleur krzyczący przeraźliwie w mrokach i chwytający się ciemności, jakby chciał nadać jej bardziej konkretny kształt - lecz trwało to tylko chwilę. Potem zniknęli, a ona została sama niczym gasnąca iskra. Puść mnie, pomyślała, ale wydawało się, że nie istnieje nic, co by ją usłyszało czy też chciało jej wysłuchać. Siła, która ją pochwyciła, trzymała mocno, bardzo mocno, a pustka owinęła ją ciasno i pociągnęła w dół... To był park w pobliżu jej dawnego domu - miejsce, którego dawno już nie widziała, lecz huśtawki i drabinki rozpoznała tak szybko jak własne dłonie. Siedziała na trawie, na skraju skąpanego w słońcu placyku zabaw. Grzebała bosymi stopami w piasku i przyglądała się wzorom, jakie powstawały, oraz kawałkom zdartej kory, które wystawały z piasku niczym kawałki drewna na zamarzniętym oceanie. Obok niej siedział Orlando. Nie Orlando barbarzyński bohater ani nawet nie ta pomarszczona groteskowa postać, jaką widywała w mrocznych snach od czasu, gdy dowiedziała się o jego chorobie, lecz Orlando, którego kiedyś sobie wyobraziła - ciemnowłosy chłopiec o pociągłej, poważnej twarzy. - On cię nie chce - przemówił Orlando. - Jego w ogóle już niewiele obchodzi. Sam wpatrywała się w niego, usiłując sobie przypomnieć, w jaki sposób znalazła się w tym miejscu. Lecz była pewna tylko jednego: że Orlando umarł, co nie wydawało się zbyt dobrym tematem do rozmowy. - Lepiej idź stąd, jeśli możesz - ciągnął Orlando, po czym pochylił się i wyrwał z ziemi długie źdźbło trawy. - Iść stąd? - Stąd, gdzie jesteś, on cię nie chce, Sam. Nie rozumie cię. Chyba przestał próbować. Ziemia zadrżała nieznacznie, lecz Sam odczuła to tak, jakby gdzieś bardzo daleko ktoś zadał ziemi potężny cios. - Boję się - powiedziała. - Pewnie, że tak. - Uśmiechnął się. Zrobił to tak, jak zawsze sobie wyobrażała, jednym kącikiem ust. - Ja też bym się bał, gdybym żył. - A więc wiesz...? Podniósł źdźbło i dmuchnięciem posłał je w powietrze. - Nie ma mnie tu tak naprawdę, Sam. Gdyby tak było, mówiłbym do ciebie „Fredericks”, prawda? - Roześmiał się. Przepełniona ciepłym współczuciem zauważyła, że ma źle zapiętą koszulę. - Właściwie to rozmawiasz z sobą. - W takim razie skąd wiem, co... co on myśli? - Bo jesteś w nim, skaniaku. W jego umyśle, jak byś pewnie powiedziała, w jego wnętrzu. W jego snach. Ale teraz nie jest to najlepsze miejsce do przebywania. Ziemia ponownie zadrżała, jeszcze łagodniej, jakby coś pod nimi odkryło, że jest spętane, i próbowało się pozbyć więzów. Krążki na końcach linek do podciągania zakołysały się lekko. - Ale ja nie wiem, jak stąd wyjść! - powiedziała. - Nic nie mogę zrobić. - Zawsze da się coś zrobić. - Uśmiechnął się smutno. - Nawet jeśli to nie wystarczy. - Wstał i otrzepał spodnie na kolanach. - Muszę iść. - Powiedz, co mam robić. - Nie wiem niczego, czego byś sama nie wiedziała - odparł, po czym odwrócił się i odszedł przez trawnik, pole o wiele bardziej rozległe, niż je pamiętała. Po kilku chwilach jego nieco niezgrabna postać skurczyła się do takich rozmiarów, że wydawało się, iż gdyby wyciągnęła rękę, mogłaby go podnieść w jednej dłoni. - Ale ja nic nie wiem! - zawołała za nim. Orlando się odwrócił. Świat pociemniał, gdyż słońce schowało się za chmurami, dlatego ledwo go widziała. - On się boi! - zawołał do niej. Ziemią wstrząsnęły kolejne konwulsje, aż Sam uniosła się nieco, lecz Orlando pozostał nieruchomy. - On naprawdę jest bardzo przestraszony. Pamiętaj o tym. Sam próbowała wstać, by pójść za nim, lecz ziemia pod jej stopami zaczęła się przechylać. Przez chwilę wydawało jej się, że wreszcie udało jej się złapać równowagę i zdoła go dogonić, zanim zniknie - zawsze szybko biegała, a Orlando jest przecież chory - lecz wtedy z głębi ziemi wyłoniło się coś ogromnego i czarnego, niczym wieloryb wynurzający się z morskiej głębiny. Sam zaś wpadła do pogłębiającej się otchłani. Chrapliwy odgłos, jak się wreszcie zorientowała, wychodził z jej ust, gdy przerażona oddychała gwałtownie. Jej palce dotykały ziemi, podobnie jak twarz. Nie chciała otworzyć oczu w obawie, że napotka czyjeś spojrzenie, spojrzenie czegoś równie ogromnego jak całe stworzenie. Zrobiła to dopiero wtedy, gdy usłyszała czyjś ciężki oddech. Zobaczyła, że leży na plecach, a nad nią rozciąga się ogromny siniak fioletowopurpurowego nieba, jeszcze bardziej ponurego niż to, które wisiało nad lasem. Ziemia pod nią wydawała się twarda i prawdziwa. Znajdowali się na zboczu otoczeni wzgórzami, które przypominały koronę czarnej góry. Ponury krajobraz pozbawiony był roślinności. Sam usiadła.!Xabbu klęczał z twarzą przy ziemi, jego pierś wznosiła się i opadała gwałtownie, jakby przechodził atak serca, a z jego gardła wydobywał się chrapliwy szloch. Podpełzła do niego i objęła go. -!Xabbu, to ja! To ja, Sam. Odezwij się! Szloch nieco ucichł. Jego gibkie ciało przyciśnięte do jej ciała drżało. Wreszcie się uspokoił. Odwrócił do niej twarz mokrą od łez, lecz jeszcze przez chwilę wydawało się, że jej nie rozpoznaje. - Przepraszam - powiedział. - Zawiodłem cię. Jestem do niczego. - O czym ty mówisz? Żyjemy! Jeszcze przez chwilę patrzył na nią uważnie, po czym pokręcił głową. - Sam? Tak, to ja. Żyjemy! O Boże, nie sądziłam... nie wiedziałam... Po prostu zapomniałam o tym, jak o czymś, co jest zbyt bolesne, by pamiętać. Kiedy razem z Orlandem byliśmy w świątyni na pustyni, było tak samo... - Dopiero teraz zorientowała się, że!Xabbu patrzy na nią oszołomiony, a ona mamrocze bez związku. - Nieważne. Tak się cieszę, że jesteś tu ze mną! - Uściskała go mocno i usiadła. Wciąż miała na sobie cygańskie ubrania podobnie jak!Xab-bu. - Tylko gdzie my jesteśmy? Zanim zdążył jej odpowiedzieć, usłyszeli krzyk, który rozległ się gdzieś niżej na zboczu. Dźwignęli się na nogi i zaczęli schodzić po czarnej osuwającej się ziemi, aż dotarli do Felixa Jongleura. Leżał na boku i zaciskając powieki, wił się jak posolony ślimak. - Nie - wycharczał starzec. - Nie możecie! Ptaki... ptaki!!Xabbu wyciągnął ostrożnie rękę. Gdy dotknął Jongleura, ten gwałtownie otworzył oczy. - Ona jest moja! - krzyknął, wymachując ramionami. - Ona... - urwał, a jego twarz się zapadła. Przez chwilę wydawało się, że patrzy na Sam i!Xabbu bez osłony. To był wzrok ściganego, zdesperowanego zwierzęcia. A potem jego twarz znowu zniknęła pod maską. - Nie dotykaj mnie - warknął. - Nigdy mnie nie dotykaj... - Znalazłem! - rozległ się okrzyk Azadora. Odwrócili się w tamtym kierunku. Wspinał się do nich, pochylony mocno na stromym zboczu. Gdy podniósł głowę, zobaczyli, że jego twarz rozjaśnia zdumiewający uśmiech. - Miałeś rację! Chodź zobaczyć! Sam spojrzała na!Xabbu, który tylko wzruszył ramionami i skinął głową. Ponieważ Jongleur wciąż się podnosił z zimną, choć niezbyt stanowczą determinacją, ruszyli w dół za Azadorem. Po kilku minutach dotarli do miejsca, z którego mogli spojrzeć poza ostatnie z niewielkich wzgórz i skąd ujrzeli całą dolinę w kształcie misy. Podobnie jak krąg utworzony z pagórków, także i dolina do złudzenia przypominała szczyt czarnej góry, lecz na jej dnie zamiast olbrzymiej skrępowanej postaci ujrzeli ogromny krater wypełniony czarną wodą i przygaszonymi światłami. Na jego krawędzi tkwił tłum skulonych postaci, zbyt odległych, by dało się je rozpoznać. - Co... co to jest? - spytała Sam. - Studnia - odparł Azador triumfalnym tonem. Odwrócił się i klepnął Jongleura z taką siłą, że niemal go wywrócił. - Miałeś rację! Jesteś mądry, bardzo mądry! - Odwrócił głowę i wyciągnął rękę przed siebie. - Widzisz ich tam w dole? Przyszły wszystkie dzieci Tego. Romowie też tam będą. Mój lud! Jakby zniecierpliwiony ich ociąganiem się, Azador ruszył w dół po osuwisku, zostawiając za sobą zdumionych towarzyszy. Rozdział 32 Bad House SIEĆ/ROZRYWKA: Pechowy Jingle? [obraz: fragment wydania specjalnego Mirthday] KOM: Twórcy i realizatorzy popularnego programu dla dzieci Wuj Jingle zaczynają się zastanawiać, co się dzieje. Po serii dziwnych wypadków w czasie nadawania programu niektórzy przedstawiciele Obolos Enter-tainment, producenta interaktywu, oskarżyli o sabotaż firmę WeeWin, producenta zabawek z siedzibą w Szkocji, który w zasadzie należy do oddziału Krittapong Electronics. W ciągu ostatnich tygodni niektóre postacie Wuja Jingle znikały w środku programu, za to pojawiały się przedmioty nie będące częścią scenografii. Dialogi zaś przerywały niespodziewane odgłosy, które jeden z uczestników programu opisał jako jęki, zawodzenie, a nawet płacz. [obraz: rzecznik prasowy firmy Sigurd Fallinger] FALLINGER: Czy to zwykły zbieg okoliczności, że te ataki nastąpiły tuż po tym, kiedy złożyliśmy całkiem uzasadniony pozew do sądu w sprawie naruszenia praw intelektualnej własności? Wątpimy w to bardzo. Podobne stwierdzenia budzą nasze poważne zastrzeżenia. Tenikowie krążyli wokół podstawy roślinnej wieży; dziesiątki bladych postaci tłoczyły się w ciemności wieczoru niczym larwy na gnijącym mięsie. Renie dobrze pamiętała, w jaki sposób rozprawiły się z królikiem, dlatego nie mogła zbyt długo patrzeć na nich bez nudności i odsunęła się od okna. - Powinniśmy się stąd wynieść, zanim znowu się rozjaśni - jeśli w ogóle to nastąpi. - Spojrzała przez ramię na Ricarda Klementa, który wciąż trzymał na rękach zdeformowaną istotę - Renie zaczęła w myślach nazywać ją niebieskim niemowlęciem. - Masz jakiś pomysł? A w ogóle to jak się tu dostałeś? Klement rzadko nawiązywał kontakt wzrokowy, dlatego trudno było powiedzieć, czy ją usłyszał. Po długiej chwili powiedział: - Szliśmy. Ja szedłem. Na nogach. - Jasne, na nogach. - Wcześniej Renie zezłościła się na siebie za to, że się rozpłakała, lecz jeśli miała być pozbawioną emocji galaretą jak ten człowiek, to była dumna ze swoich łez. - Dlaczego tamte stworzenia was nie napadły? Klement nie odpowiedział. Niebieskie niemowlę poruszyło się gwałtownie w jego ramionach, wierzgając zniekształconymi kończynami. Pomimo obrzydzenia, jakie budził w niej wygląd tej małej istoty, widząc, w jaki sposób Klement ją trzyma, jak kamień albo kawałek drewna, niemal miała ochotę wziąć ją od niego, by dać jej namiastkę jakiegoś ludzkiego kontaktu. Zamiast tego jednak podeszła do Kamiennej Dziewczyny i przyklęknęła obok niej. - Wszystko w porządku? Dziewczynka pokręciła głową. - Boję się. - Ja też. Wydostaniemy się stąd i wszystko będzie dobrze. - Jeśli tylko znajdę karabin maszynowy albo miotacz ognia, który ktoś pomysłowo wyhodował z roślin i zostawił dla mnie. Miotacz ognia nasunął jej na myśl coś innego. - Zastanawiam się, jak one widzą - powiedziała. - To znaczy, czy dysponują takim samym spektrum jak my? A może wykorzystują też podczerwień? Kamienna Dziewczyna patrzyła ze smutkiem na swoje pękate paluszki. - Co to jest pod czereri? - Trudno byłoby to teraz wyjaśniać. - Renie wsunęła dłoń za swój prowizoryczny biustonosz i wyjęła zapalniczkę minisolar. - Ciekawe, czy coś z tej zieleniny się zapali. Teraz Kamienna Dziewczyna podniosła głowę i otworzyła szeroko oczy. - Chcesz rozpalić ogień? To niebezpieczne! Renie roześmiała się, ale przypominało to raczej bolesne szczeknięcie niż prawdziwy śmiech. - Jezu Chryste, dziecko, siedzimy tu otoczeni przez te krwiożercze pełzacze, czekając na koniec świata, a ty się martwisz, że robię coś niebezpiecznego? - Powodowana impulsem pochyliła się i pocałowała Kamienną Dziewczynę w okrągłe chłodne czoło. - Ach, ty. Chodź, sprawdzimy, czy któreś z tych liści i gałęzi są choć trochę suche. Gdy popchnęła dziewczynkę przed sobą - bardziej, by ją czymś zająć, sama z pewnością poradziłaby sobie lepiej - nie mogła nie pomyśleć o Stephenie. Przez wszystkie te lata stoczyła tyle bitew, by razem z chłopcem przejść choćby przez najprostsze prace domowe, których wykonanie jej samej zajęłoby o wiele mniej czasu. Ale chciała go ich nauczyć, żeby nie wyrósł na mężczyznę, który uważa, że w jego życiu pojawi się kobieta i wykona za niego całą czarną robotę. Takiego jak mój ojciec, na przykład, pomyślała, ale zaraz przypomniała sobie czasy, kiedy była młoda, a Joseph Sulaweyo wracał z pracy do domu zmordowany, obolały i lśniący od potu. Kiedyś pracował naprawdę ciężko, musiała to przyznać. Zanim się poddał. - Renie, czy to jest suche? - spytała Kamienna Dziewczyna. - Przynajmniej jest brązowe, tak myślę - powiedziała, wytężając wzrok. Światło, jakim emanował kiwający się kwiat na suficie, było słabsze niż blask lampy gazowej. - Porwij na kawałki i rzuć tu na stos. Nieokiełznana żywotność Morę Very Bush kosztowała Renie i jej małą przyjaciółkę jakąś godzinę poszukiwań suchych liści, z. których miały usypać niewielki stos. Ale i tak większość z nich była bardziej zielona niż brązowa. Ricardo Klement od czasu do czasu spoglądał w ich stronę zupełnie obojętnym wzrokiem. Nie zaoferował pomocy. - Jeśli to się powiedzie - zauważyła Renie z odrobiną złośliwości - nie będziesz mógł tak sobie siedzieć, jakby nigdy nic, chyba że chcesz się przypiec jak ziemniak. Klement patrzył już w inną stronę. Za to niebieskie niemowlę skierowało ku niej na chwilę ślepą twarz, jakby próbowało naprawić winę opiekuna. - Daj mi ten duży liść - zwróciła się Renie do Kamiennej Dziewczyny. - To nic, że jest zielony. Tak, ten. A właściwie podaj mi dwa. Rozpalę ognisko na jednym, a drugi wykorzystam jako wachlarz. - Renie przykucnęła przy stosie porwanych i pokruszonych liści. - A teraz życz mi szczęścia. - Szczęścia - powiedziała Kamienna Dziewczyna z powagą. Renie zapaliła zapalniczkę i przyłożyła ją do najsuchszego liścia, jaki znalazła. Z ulgą zobaczyła, jak krawędź liścia poczerniała i powstał obłoczek dymu. Zasłoniła go dłonią przed podmuchami wiatru z okna, aż ukazał się mały płomień, po czym zaczęła wybierać ze stosu kolejne suche liście i dokładać je do malutkiego ogniska. Niebawem zrobiło jej się nieprzyjemnie gorąco. Liść, na którym zbudowała ognisko, wielkością i grubością dorównujący uchu słonia, poczerniał i zaczął się zwijać. - Za kilka minut będziemy musiały spróbować przebiec do następnego mostu - powiedziała do Kamiennej Dziewczyny. - Tenikowie nas złapią! - Może nie, jeśli to dostatecznie odwróci ich uwagę. A przynajmniej będziemy miały pewną przewagę na początku. Ale będziemy musiały biec prosto do mostu. Mówiłaś, że jest niedaleko. - Nie możemy przejść przez most. - Co? Co ty wygadujesz? Przecież cię pytałam i powiedziałaś, że można, że możemy przejść na drugi brzeg rzeki. Ogień, choć wciąż jeszcze niezbyt okazały, zaczynał się piąć ku niskiemu sufitowi. Wisząca u góry lampa podobna do orchidei zbrą-zowiała i zaczęła się zwijać na brzegach. - Nie wiem nawet, czy teraz potrafiłabym to zgasić. Jak to nie możemy przejść przez most? - Bo on prowadzi do Dżinner Bad House. - Nic mnie to nie obchodzi. Z pewnością jest to coś strasznego. ale jeśli tu zostaniemy, te stworzenia w końcu nas złapią i zabiją. - Nie chcę iść do Bad House. - Nie przyjmuję sprzeciwów. Nie mogę cię tu zostawić. - Wstała i odnalazła długą łodygę, którą wcześniej odłożyła na bok. - A teraz idź do okna, przez które weszłyśmy. - Renie spojrzała na Klemen-ta. - Ty też. Czas się stąd wynosić. Klement patrzył na nią długą chwilę, a potem wstał. Renie znowu zajęła się ogniskiem. Za pomocą łodygi przesunęła poczerniały liść pod ścianę wieży naprzeciwko okna. Kilka kawałków płonących roślin spadło na podłogę i tam zgasło, nie dość rozpalonych, by rozniecić ogień na ciemnej wilgotnej roślinnej podłodze, lecz liście na ścianie od razu poczerniały i zaczęły się kurczyć. - Możemy tu zostać najwyżej kilka minut, bo potem zrobi się za gorąco - powiedziała Renie i odwróciła się. Ze zdumieniem zobaczyła, że w małej zielonej dzwonnicy oprócz niej jest tylko Kamienna Dziewczyna. - Gdzie Klement? - Zszedł tędy. - Dziewczynka pokazała na otwór prowadzący na niższy poziom. - Chryste! Zjedzą go! Renie zrobiła krok w kierunku jeżynowych schodów, lecz w tej samej chwili od ściany oderwał się płonący liść i przywarł do jej koca. Potrzebowała kilku sekund, żeby się go pozbyć. Ściana paliła się już na dobre i nawet mocno zielone rośliny ginęły w ogniu, jakby były całkiem suche. Renie się zawahała. Kamienna Dziewczyna patrzyła na nią, a jej szeroko otwarte oczy wyrażały głównie przerażenie. W końcu kim był ten Klement, zwykłym mordercą, potworem. Może nowa wersja jego osoby była łatwiejsza do zaakceptowania, ale nie miała prawa ryzykować życia dziecka po to tylko, żeby ratować go przed jego głupotą! Smuga ognia wystrzeliła w poprzek podłogi, co pomogło jej podjąć decyzję. - Wychodzimy - zwróciła się do Kamiennej Dziewczyny. - Szybko. Renie wysunęła się za okno. Gdy tylko znalazła w plątaninie pnączy na ścianie pewne podparcie dla stopy, pomogła dziewczynce wyjść przez okno i usadowić się na jej ramionach. - Muszę trochę zejść - powiedziała do Kamiennej Dziewczyny. - Trzymaj się mocno. Zanim Renie zeszła poniżej parapetu, ogień objął już całe pomieszczenie dzwonnicy. Płomienie trzaskały na suficie i zdążyły już wy-żreć kilka dziur w ścianie. Gdy Renie wyczuła pod stopą pierwszą lianę, zeszła po niej, aż trafiła na kolejny roślinny kabel, dzięki czemu mogła się chwycić pierwszej liany. Stojąc pewnie na lianie, opuściła na nią dziewczynkę. Obie kołysały się teraz niebezpiecznie w ciemności nad rojowiskiem teników. - Zaraz cała wieża stanie w płomieniach - wyszeptała Renie - więc lepiej ruszajmy. Jeśli nam się poszczęści, to cały ten bałagan spadnie im na głowy i trochę pomiesza szyki. Może nawet zabije kilku. Posuwały się wolniutko jakieś dwadzieścia metrów od wieży, która teraz płonęła jak pochodnia, wyrzucając w powietrze fragmenty sypiące iskrami, gdy Renie poczuła, że Kamienna Dziewczyna ciągnie za jej koc. - A co... co się stanie, jak już się wszystko zawali? - Ciii. Renie próbowała uspokoić lianę rozhuśtaną przez dziewczynkę. Drgające czerwone światło oblało centrum roślinnego miasta, co oznaczało, że pomimo ognia, który miał odwrócić uwagę teników, mogły zostać zauważone w każdej chwili. - Już ci mówiłam! Wszystko się zawali, odwróci uwagę tych potworów i pozwoli nam uciec. - Ale czy wtedy te liany też nie spadną? Renie zamilkła, kołysząc się z boku na bok. - Cholera! - Powiedziałaś brzydkie słowo! - I chyba powiem ich więcej. A niech mnie szlag trafi, jak mogłam być taka głupia? Zaczęła się przesuwać po lianie znacznie szybciej. Zdała sobie sprawę, że jeszcze nic im się nie stało tylko dlatego, że ogień wędruje w górę szybciej niż w dół, i nie dotarł jeszcze do miejsca, z którego odchodziły ich pnącza. Spojrzała między stopami na ziemię, by sprawdzić, gdzie by spadły, gdyby teraz pnącza się urwały, i zaraz tego pożałowała. W dole kłębiło się jeszcze więcej białych postaci niż przedtem. Kołysały się w przód i w tył na jeżynowym gąszczu niczym delfiny dokazujące za statkiem. - Pospiesz się - syknęła do Kamiennej Dziewczyny. - Poniosę cię, jak już nie będziesz mogła iść. Teraz był to wyścig z ogniem i Renie żałowała, że nie sprawdziła dokładniej pnączy, zanim je wybrała. Liany biegły dość daleko od siebie i nie zawsze jedna nad drugą. Gdy więc pokonały kolejne dwadzieścia metrów, górne pnącze, które służyło im za poręcz, zeszło tak nisko, że dalej biegło tylko trochę wyżej niż pierwsze. Renie musiała znowu wziąć dziewczynkę na plecy, ponieważ sama posuwała się w pozycji niemal horyzontalnej, a odległość między pnączami była zbyt duża, by Kamienna Dziewczyna mogła się trzymać jej nogi. Gdzieś od strony wieży rozległ się trzask i dolne pnącze zniżyło się niebezpiecznie. Ale wytrzymało i Renie znowu mogła stanąć niemal pionowo, lecz po chwili znowu opadło luźno. Renie spojrzała do tyłu i zobaczyła, że z góry wieży, która rzyga ogromnymi płomieniami prosto w niebo, odrywa się kawał. Możliwe, że ktoś usłyszał jej przerażoną modlitwę, ponieważ opadająca część płonącej budowli poleciała w przeciwną stronę, a pnącza tylko rozhuśtały się mocno. Obie liny zadrżały niczym trącone mocno palcem struny, tak że Renie musiała objąć rękoma górną, gdyż dziewczynka uczepiona jej pleców zakołysała się mocno i omal nie spadła. Pozostały im już tylko sekundy, jeśli miało dopisać im szczęście. Renie przeklinała teraz siebie za to, że wybrała najdłuższe pnącza. Wcześniej zamierzała zejść na ziemię jak najdalej od wieży, lecz teraz marzyła o tym, aby gdzieś w pobliżu znalazł się dach, na który mogłyby zeskoczyć. Opuściła głowę, by skoncentrować całą uwagę na stopach widocznych wyraźnie w oślepiającym blasku, które przesuwała teraz szybko. Kamienna Dziewczyna płakała cichutko przyklejona do jej pleców. Miała tylko ułamek sekundy na podjęcie decyzji: pnącze napięło się pod jej ręką, jakby ktoś mocno je pociągnął. Renie wypuściła je i chwyciła się mocno obiema rękoma dolnej liny. - Trzymaj się mocno! - krzyknęła i owinęła ręce i nogi wokół dolnego pnącza. Ciężar ciała dziewczynki pociągnął ją w dół, lecz wytrzymała. Kamienna Dziewczyna wciąż trzymała się jej ramion. Zawieszone do góry nogami zobaczyły, jak górne pnącze odrywa się z trzaskiem od ściany i opada rozjarzone niczym rzemień bata. Jego twarda skóra boleśnie otarła palce Renie. Gdyby przeleciało bliżej, urwałoby mi głowę, pomyślała przerażona. Zerwane pnącze, tona włóknistej masy, przeleciało ze świstem tuż obok z prędkością pocisku. Musimy zejść, zdała sobie sprawę, zanim ta druga... Tym razem nie miała nawet czasu, by ostrzec dziewczynkę. Palce Renie rozluźniły się w momencie, gdy rozległ się trzask drugiego pnącza. Runęły w ciemność, a lina przeleciała ze świstem przez miejsce, w którym znajdowały się ułamek sekundy wcześniej. Spadły na coś, co mogło być gęstymi krzakami, lecz Renie wciąż czuła, jak powietrze wychodzi z jej ciała, jakby otrzymała cios ogromną ręką. Długo leżała wciśnięta twarzą w kłujące gałęzie, nie mogąc złapać oddechu. Kiedy wreszcie zdołała się podnieść, zobaczyła, że płonąca wieża zamieniła się w ogromny ogień o szerokości pięćdziesięciu metrów, którego ogniste macki rozchodziły się jeszcze dalej. Niektórzy z teników zostali przygnieccni szczątkami wieży - widziała, jak giną w ogniu - lecz większość uwijała się podniecona poza obrębem ognia. Kamienna Dziewczyna jęknęła żałośnie. - Wszystko w porządku? - wyszeptała Renie. - Złamałaś coś? Dziewczynka nie podnosiła się, choć wydawało się, że może się poruszać. Renie pochyliła się i wzięła ją na ręce. - W którą stronę? Kamienna Dziewczyna ponownie jęknęła i pokazała palcem. Renie pobiegła w tamtą stronę. W ciemności było to okropne miasto, pełne roślinności, która niemal nie zostawiała twardego gruntu pod stopami, a macki jeżyn, pnączy i korzeni wciąż czepiały się stóp Renie niczym złośliwe palce. Po przebiegnięciu kilkuset metrów poczuła, że nie może złapać oddechu cała obolała po upadku. Zatrzymała się i postawiła dziewczynkę na elastycznym podłożu, by pozbyć się na chwilę solidnego ciężaru jej małego ciała, i dopiero wtedy spojrzała do tyłu. Z ulgą stwierdziła, że zdezorientowani tenikowie wciąż gromadzą się wokół rozprzestrzeniającego się ognia i w pobliżu nie widać innych. - Możesz iść? Nie wiem, czy dam radę nieść cię dalej. - Ja... może mogę. - Kamienna Dziewczyna spróbowała się wyprostować. - Chyba uderzyłam się w nogi. - Spróbuj. Jeśli nie dasz rady, to wezmę cię na ręce. Pospieszmy się. Nie wiadomo, na jak długo jeszcze ogień odwróci ich uwagę. Ruszyły szybko, potykając się. Renie bardzo bolały stopy, a nogi miała podrapane w tylu miejscach, że przestała już zwracać na to uwagę. Będziesz biegła albo zginiesz, pomyślała. Tak było od samego początku, kiedy weszliśmy do tej cholernej sieci. - Czy jesteśmy już blisko? - zapytała dziewczynkę. - Czy idziemy w dobrym kierunku? Potrafisz powiedzieć? Kamienna Dziewczyna w milczeniu brnęła przed siebie z determinacją. Renie uznała, że musi jej zaufać. Gdy w pewnym momencie zerknęła do tyłu, zadrżała przerażona: teraz bez wątpienia dostrzegła za nimi blade postacie. Nie miała pojęcia, czy tenikowie potrafią iść za tropem ani czy są to te same stworzenia, które gromadziły się wokół wieży. Za to wiedziała, że nie będzie to miało najmniejszego znaczenia, jeśli zbliżą się na tyle, by je zauważyć. Pamiętając, z jaką przerażającą prędkością potrafią się poruszać te blade potwory, nie miała złudzeń, że mogą je wyprzedzić zaledwie o kilka kroków. Nagle coś wynurzyło się przed nimi z ciemnego gąszczu. Renie wstrzymała oddech i potknęła się. Opadając na kolano, pociągnęła za sobą dziewczynkę, która upadła twarzą w gałęzie. Zaczęła gorączkowo szukać jakiejś broni - choć wiedziała, ze i tak byłaby bezużyteczna - lecz atak, którego się spodziewała, nie nastąpił. Postać przed nimi miała twarz. - Klement! W jaki sposób... ty nie... Pan Graala wciąż trzymał na rękach niebieskie niemowlę, które w ciemności nocy było niemal niewidoczne. - Gonią nas! - powiedziała Renie. - Widziałam! Lepiej biegnijmy! - Ja... czekam. - Czekasz? Na co? Żeby cię zjedli? Klement pokręcił głową. - Nie wiem, czy to jest dobre... miejsce. Ja... my... nie czujemy... Renie podniosła się i pociągnęła za sobą Kamienną Dziewczynę. - Dosyć gadania. Rób, co chcesz. Dźwignęła dziewczynkę na ręce - stanowiły dziwaczne lustrzane odbicie tamtych dwóch postaci. Klementa i jego zniekształconego niemowlęcia - po czym ruszyła biegiem. Raz obejrzała się i nie miała wątpliwości, że dostrzegła białe lar-wowate postacie, ale gdy uczyniła to ponownie, zobaczyła tylko same rośliny. Wiedziała, że nie może już polegać na własnych oczach. Płuca paliły ją boleśnie. Wydawało się, że od zawsze biegła przez ten nie kończący się koszmarny świat roślinnego gąszczu. Potykając się, pełzła w górę zbocza - ogień skurczył się w ciemności za jej plecami do rozmiarów monety - a Kamienna Dziewczyna ścisnęła mocniej ramieniem jej szyję. - Czuję to - powiedziała dziewczynka. - Jesteśmy prawie na miejscu. Przez szczyt wzgórza biegł wysoki mur tak samo pokryty liśćmi jak wszystko inne w Morę Very Bush. Renie oparła się o niego, by zaczerpnąć głębiej powietrza, zanim ruszy dalej pod górę. Obejrzawszy się, zobaczyła Klementa, który szedł spokojnie kilkaset metrów z tylu. Za nim, zbliżając się szybko, przemykał przez gąszcz jakiś tuzin teników podobnych do rekinów. Z tego miejsca widać było wyraźnie: poruszały się szybko w zwartej grupie. Nie miało znaczenia, czy podążały za Klementem, czy też za nią i dziewczynką, ale na pewno podążały tropem. Renie zaklęła pod nosem. Podniosła Kamienną Dziewczynę, która zdawała się teraz ważyć trzy razy więcej, i zostawiła ją uczepioną szczytu muru, po czym sama zaczęła się wspinać. Podciągnięcie się na niemal pionowej ścianie okazało się prawie ponad jej siły, ale ostatecznie zdołała tego dokonać. Ze szczytu murku ujrzała wreszcie upragnioną rzekę, której ciemna wstęga wiła się w dole przez nie kończące się zarośla. Gdy spojrzała do tyłu, zobaczyła, że tenikowie przebrnęli już przez gęstwinę u podstawy wzgórza i prawie dogonili Klementa. Patrzyła, jak popędzili pod górę niczym sfora psów myśliwskich, zrównali się z nim, a potem rozdzielili, obiegając go, jakby był drzewem na ich drodze, i zupełnie ignorując. Bez wahania kontynuowały bieg ku miejscu, skąd Renie, zawieszona na murze, obserwowała je w zdumieniu. Zdążyła tylko raz zakląć, by wyrazić strach i zdumienie, po czym złapała Kamienną Dziewczynę i opuściła ją jak najniżej, zanim pozwoliła jej opaść na ziemię, a potem szybko sama przerzuciła nogi przez mur i zsunęła się po kłującej ścianie. - Gdzie jest most! - zawołała. - Są tuż-tuż! Kamienna Dziewczyna wzięła ją za rękę i poprowadziła ukośnie w dół zbocza. Tenikowie przelewali się przez górę muru niczym paluchy chmury płynącej zboczem góry. Renie podniosła dziewczynkę i puściła się biegiem. Gdy dopadły gęstych zarośli porastających brzeg rzeki, Renie słyszała już trzask gałęzi łamanych przez ścigające je istoty. - Tam! - zapiszczała Kamienna Dziewczyna. Most był wcześniej prawie niewidoczny. Podobnie jak wszystko inne w Morę Very Bush, zrobiony był z żywych gałęzi i liści - roślinny łuk wynurzał się ze środka gąszczu, by połączyć brzegi rzeki. Renie przebiegła ostatnie kilka metrów i wskoczyła na most z dziewczynką na rękach. Odważyła się spojrzeć do tyłu dopiero wtedy, gdy zobaczyła pod sobą wodę. Tenikowie zatrzymali się na brzegu rzeki, ale bez wątpienia byli świadomi jej obecności na moście. Niektórzy próbowali pójść dalej, lecz wyraźnie coś ich powstrzymywało. - Myślę, że jesteśmy bezpieczne - wysapała Renie. - Czy teraz... czy nie musimy powiedzieć czegoś... zanim przejdziemy na drugą stronę? Czegoś o... szarej gęsi? - Ja nie chcę iść na drugą stronę. - Musimy. Nie możemy wrócić. Spójrz na nich! Czekają na nas. - Ale dlaczego nie zaatakowały Klementa? - pomyślała. - Chodźmy - powiedziała do dziewczynki. - Wszystko będzie dobrze. - Nie będzie - mruknęła Kamienna Dziewczyna i zrezygnowana wyrecytowała rymowankę. - To jest Bad House - powiedziała, gdy skończyła. - Most prowadzi do Bad House. - Tam nie może być gorzej niż tutaj. - Renie odwróciła się do środka rzeki. - Może - odparła dziewczynka. - Naprawdę. Nie zaskoczyła jej mgła, która się podniosła, gdy doszły na środek mostu, ani to, że rzeka zniknęła, a jej odgłosy przypominały cichy oddech. Za to zdumiała ją nagła ciemność. Nieliczne gwiazdy Morę Very Bush zamrugały gwałtownie i zgasły, a z nieba wylała się ciemność, zakrywając wszystko niczym farba. Kiedy wreszcie zarysowały się pierwsze niewyraźne kontury miejsca, które Kamienna Dziewczyna nazwała Dżinner Bad House, Renie zdała sobie sprawę, że ani trochę nie była przygotowana na taki widok. Spodziewała się raczej czegoś w stylu dziecięcej rymowanki, domku z piernika - być może wynaturzonego w jakiś sposób, może nawet do rozmiarów rozległej budowli jak świat Domu, kolejne akry zakończone blankami ciasta ozdobionego marcepanem - dlatego absolutnie zaskoczyła ją niesamowitość Bad House. Przede wszystkim był pozbawiony kształtu. Widziała jedynie srebrzyste błyski, jakby krzywizny i kąty odbijały światło padające z niewidzialnego źródła - cieniutkie półksiężyce i płaskie powierzchnie, które pojawiały się i znikały, jakby całość się obracała. Ale jednocześnie wydawało się, że całość jest... wywrócona na lewą stronę, jakby po konturach zewnętrznych - albo jednocześnie z nimi - pojawiały się obrazy z wnętrza, wewnętrzne kontury ścian. Było nawet coś zaokrąglonego w tym migocącym złudnym zarysie, coś paradoksalnie zamkniętego i tajemniczego. Nie widziała już mostu pod stopami, ale z pewnością nie czuła też nierównej roślinnej powierzchni jak przedtem. Teraz pozostało jedynie wrażenie mostu, wrażenie rozciągłości między nią a... tamtym miejscem. Bad House. A mgły się rozwiewały. Zdała sobie sprawę, że nie czuje uścisku dłoni Kamiennej Dziewczyny. - Gdzie jesteś? - zapytała i zaraz zawołała: - Kamienna Dziewczyno?! Nikt nie odpowiedział. Renie zatrzymała się, a nawet cofnęła kilka kroków, macając dłonią wokół siebie, lecz nic nie znalazła. Znieruchomiała z bijącym sercem, bo wydało jej się, że usłyszała cieniutki głosik, jakby płacz dziecka w odległym pokoju, lecz odgłos dochodził z przodu. Przerażona i zawstydzona, z trudem zbierała myśli. Przyprowadziła tutaj dziewczynkę wbrew jej woli, a teraz ją zgubiła. Nie mogła więc zawrócić, bez względu na to, jak mocno podpowiadał jej to instynkt. Ruszyła przed siebie w ciemność. Bad House otworzył się i zaraz zamknął wokół niej. Teraz była już w środku. Także i to wrażenie było jej już znane, lecz jednocześnie nigdy nie mogła być na to przygotowana: zaciskająca się jak dłoń pustka, tak przerażająca, że w pierwszej chwili niemal całkiem się poddała. Ten bezlitośnie obezwładniający uścisk z pewnością zabił starego Singha, pomyślała, starając się za wszelką cenę zachować przytomność umysłu. Mimo iż doświadczyła tego już wcześniej, doświadczyła i przeżyła, wydawało jej się, że niebezpieczeństwo czyha oddalone zaledwie o jeden oddech, by ją całkowicie unicestwić. Jestem teraz w jego wnętrzu, zdała sobie sprawę. We wnętrzu systemu operacyjnego. Nie w czymś, co stworzył, lecz w nim samym! Błysk tej myśli przyniósł z sobą coś jeszcze, strzęp innej myśli, tak przerażającej, że niemal puściła cieniutką nić przytomności umysłu, której się uczepiła. Czy tak jest przez cały czas w jego wnętrzu? Czy tak właśnie czuje się... Inny? Ciemność nagle rozpadła się na drobne kawałki, jakby to olśnienie rozbiło idealnie czarny kryształ. Fragmenty obrazów przelatywały przez nią, niektóre tak szybko, że zdawały się płynąć nieustannie przez jej umysł niczym strumień lasera, inne na tyle wyraźne, by zdążyła je zobaczyć, lecz tylko na moment, jakby leciała przez wszechświat potłuczonych luster i oglądała kawałeczki tysiąca obrazów. Były też głosy w tysiącach języków, głosy dzieci przepełnione przerażeniem i bólem, głosy dorosłych pełne strachu i złości, twarze pełne cierpienia, mrożące krew w żyłach wybuchy przenikliwego zimna i żaru. A potem wszystko zwolniło i stało się regularne, przybierając postać czasu i przestrzeni w normalnych zależnościach. Pojawił się biały pokój. Jasne światła. Głosy, bardzo głośne i niezrozumiałe jak ryk pędzącej rzeki, i napierające na nią twarze, ogromne i zniekształcone. A potem nastąpiła ogromna konwulsja, jakby cały wszechświat zachłysnął się i zwymiotował, i twarze rozprysły się i zniknęły, wyjące i zakrwawione. Głosy zawyły przeraźliwie. Biel i czerwień. Białe ściany obryzgane krwią. Głębokie warczące głosy dorosłych ściśnięte do wyższych tonów. Krew wypełniła powietrze delikatną mgiełką. Ciemne postacie opadły i leżały, wijąc się. Renie znajdowała się w środku tego horroru, zanurzała się w nim coraz bardziej, lecz on nie był skierowany na nią. Po prostu był, a ona była w nim niczym opadający z sił pływak na środku oceanu. Uczep się czegoś, pomyślała. Złap coś. Patyk, cokolwiek. Toniesz. Stephen. Przez chwilę nie potrafiła sobie nawet przypomnieć, kto to jest Stephen, kim był dla niej. Czy to jedna z tych rozdartych bólem twarzy, które widziała? Mój brat. Mój mały braciszek. Uczepiła się tej myśli całym ciężarem ciała, opierając się strachowi, podczas gdy ciemność i wrzeszczący obłęd wciąż pędziły przez nią. Spróbowała coś zbudować - Stephena z jego jasnymi oczami, krótko ostrzyżonymi włosami i trochę odstającymi uszami oraz powłóczystym krokiem naśladującym krok nastolatka, co nadawało mu jeszcze bardziej dziecięcego wyglądu. Straciła go. Zabrał go jej ten lodowaty huragan przerażenia. Nie zapomniała tego. Nie potrafiła zapomnieć. Chcę go odzyskać! - wykrzyczałaby to, gdyby miała usta. Nie przestanę go szukać. Będziesz musiał mnie zabić, tak jak zabiłeś innych. Ciemność opadła na nią niczym lodowa lawina. Obrazy znikły, a szpikulce obłędu zastygły, przybierając formę czegoś o wiele bardziej przerażającego i nieubłaganego. Stephen, pomyślała. Przyszłam tu po niego. On nie należy do ciebie. Nie obchodzi mnie, czym jesteś, co ci zrobili, jak cię zbudowali, jak wykorzystywali. On nie należy do ciebie. Żadne dziecko nie należy do ciebie. Ciemność przygniotła ją, próbując uciszyć. Renie poczuła, że znika, że zostaje wessana w zimną rozpacz, równie nieskończoną jak podróż przez wszechświat. Już się nie zatrzymam. To była jej ostatnia myśl - kłamstwo, patetyczna przechwałka, ponieważ wszystko, czym jeszcze była... zatrzymywało się... A potem ciemność przybrała inną postać. Była przekonana, iż zostało z niej już tak niewiele, że długo tylko leżała z zamkniętymi oczami, wyciągnięta na plecach, starając się przypomnieć sobie, nie kim jest ani gdzie, ale dlaczego w ogóle miałaby zawracać sobie głowę podobnymi pytaniami. I dopiero dochodzący z oddali płacz pobudził ją do życia. Otworzyła oczy i ujrzała szary świat. Najpierw widziała jedynie pionowy cień, ciemniejszy po jednej stronie. I dopiero po chwili wysiłku zobaczyła wyraźniej. Zorientowała się, że leży na ścieżce, wąskim kamiennym szlaku podobnym trochę do krętej nitki, którą prowadziła innych na czarną górę i w dół. Lecz jakby na dowód tego, że każda wersja rzeczywistości tutaj ma swoją odwrotność, ścieżka zdawała się biec wokół wewnętrznej krawędzi wielkiej okrągłej dziury. Obok szlaku rozciągała się ogromna pusta ciemność, ale jej wydawało się, że dostrzega za nią przeciwległą ścianę. Dół, pomyślała. Jestem na szlaku, który prowadzi do wnętrza ogromnego dołu. Studnia, przypomniała sobie chwilę później. Tak mówiła Kamienna Dziewczyna, że idziemy do studni. Skąd dochodzi światło? Renie spojrzała w górę i w mroku okrągłego pola, które, jak sądziła, musi być otworem dołu, zobaczyła coś. co przypominało gwiazdy. Było to ogromne koło, leczjej chwilowa nadzieja na to, że może to oznaczać, iż znajduje się niedaleko wyjścia, szybko zgasła, gdy przesunęła wzrokiem po przeciwległej ścianie w górę dziury. Trzeba iść długie godziny, aby dotrzeć do wyjścia, nawet jeśli ten ogromny otwór bardziej niż czarna góra rozmiarami przypominał coś z rzeczywistego świata. No właśnie, to jest czarna góra odwrócona do góry nogami... Wywrócona na zewnątrz... - pomyślała, lecz w tej samej chwili jej uwagę ponownie przyciągnął niewyraźny płacz dziecka. Kamienna Dziewczyna! Jest gdzieś poniżej mnie. Renie spróbowała wstać. Jęknęła z bólu i jeszcze raz spróbowała. Miała wrażenie, że zamiast ciała ma wilgotny worek, który w każdej chwili może się podrzeć, jeśli pociągnie się go za mocno. Wydawało jej się, że szyja nie ma tyle siły, by utrzymać na karku głowę. Dopiero po trzeciej próbie udało jej się dźwignąć na nogi. Ścieżka była nierówna, ale szeroka, a niewyraźne gwiazdy dawały dość światła, by mogła się poruszać bezpiecznie. Znowu usłyszała płacz, który przypływał i cichł. Renie ruszyła ostrożnie w dół. Podczas schodzenia zaczęła odczuwać coraz większą obawę, że jakieś akustyczne omamy odciągają ją od głosu, że jego źródło może się znajdować ponad nią. Nie poddała się rezygnacji tylko dlatego, że sama studnia, jeśli rzeczywiście była to studnia, stopniowo zwężała się ku dołowi, a jej przeciwległa ściana przybliżała się do Renie po każdym okrążeniu. Wreszcie gdy jej ciało i umysł niemal znalazły się na granicy wyczerpania, dotarła na dno studni. Ale dno pozostawało poza jej zasięgiem. Ścieżka skończyła się jakieś dziesięć, piętnaście metrów ponad podstawą dołu, przez którą snuła się nitka ciemnej wody rozjaśnionej migotaniem stłumionego błękitnego światła. Nad tą rzeczką siedziała skulona postać. - Czy to ty? - spytała Renie. Postać nie podniosła głowy. Cichutki płacz, niesamowity i rozdzierający serce, popłynął do miejsca, w którym stała Renie. - Kamienna Dziewczyno?! Drobna postać zamilkła. Renie przestraszyła się, że to było tylko złudzenie, że wzięła za dziecko jakiś występ skalny na dnie tego bezsensownego miejsca w najbardziej bezsensownym dla dziecka wszechświecie, że płacz w ogóle nie istniał albo pochodził zewsząd, że powinna po prostu położyć się tam i umrzeć i raz na zawsze rozwiązać wszystkie problemy. I wtedy dziecko spojrzało na nią. To był Stephen. Część czwarta Dzieci smutku Jeden za smutek Dwa za swawole Trzy za dziewczynkę Cztery za pacholę Pięć za srebro Sześć za skarb zakopany Siedem za sekret Co miał być dochowany Tradycyjna Rozdział 33 Weekend SIEĆ/WIADOMOSCI: Szwadron Żachwa - niewypał? [obraz: członkowie SŻ w rybich maskach i szkockich spódniczkach] KOM: Szwadron Żachwa, bojówka grupy antysieciowej znanej pod nazwą Spółdzielni Odzysku Dada, przeprowadziła kolejną nieudaną akcję, która miała na celu sparaliżowanie sieci. Była to już czwarta nieudana próba od chwili ogłoszenia celu grupy. Tym razem próbowano zniszczyć dane dotyczące sprzedaży jednego z największych detalicznych handlowców sieciowych, co mogło spowodować milionowe straty. Ostatecznie kupujący otrzymali jedynie elektroniczne bożonarodzeniowe życzenia kilka miesięcy przed terminem. [obraz: członek SOD w masce Seppa Oswalta] SOD: Zupełnie nie doceniacie tego. jakim szokiem było dla żydowskich i islamskich klientów otrzymanie tych kart świątecznych. Owszem, doznaliśmy kilku niepowodzeń, ale jesteśmy na dobrej drodze do osiągnięcia celu. Poczekajcie tylko, aż dobierzemy się do wyborów ogólnokrajowych. Calliope Skouros siedziała pośród szczątków zrujnowanego sobotniego poranka - brudne filiżanki po kawie, talerze ze śniadania, niektóre jeszcze ze środy, krzykliwe wiadomości rozwalone na większej części ekranu ściennego obok jakiegoś programu dla dzieci, który zwrócił jej uwagę, a teraz bulgotał dziecięcym chichotem w okienku - i zastanawiała się, jak by to było, gdyby miała jakieś życie osobiste. Nie miała na myśli seksu, jedynie kogoś, z kim mogłaby wspólnie spędzać czas. Zastanawiała się, jak by to było, gdyby teraz siedziała obok innej ludzkiej istoty - na przykład Elisabetty, kelnerki - i rozmawiała o następnym dniu, może planowałaby wycieczkę do muzeum albo parku, a nie zastanawiała się, jak długo jeszcze wytrzyma bez prania albo że jeśli zje teraz tego wafeka, będzie musiała zrezygnować z porcji lodów po kolacji. Kiedy w pracy się zawaliło, kiedy nastąpiła gwałtowna zmiana po usunięciu ich od sprawy Merapanui oficjalnie uznanej za przedawnioną, o wiele trudniej było jej ignorować własną pustkę. Może powinnam sprawić sobie jakieś zwierzątko, pomyślała. O nie. tylko nie to. Miałabym zamknąć tu jakiegoś biednego pieska na cały dzień, kiedy wychodzę do pracy? Przepisy tego zabraniają. Poprzedni tydzień, pracowity, choć nudny, spędziła głównie na nadrabianiu zaległości w robocie papierkowej - starodawne wyrażenie przywodzące na myśl biura pełne zakurzonych dokumentów. Po zamknięciu sprawy Merapanui oboje ze Stanem zabrali się do kilku bieżących spraw, ponurych śledztw wymagających nie kończących się pieszych wędrówek w celu przesłuchania gburowatych lub udających nierozgarniętych świadków przestępstw, by wydobyć od nich szczegóły domowych kłótni, które okazały się ostatecznie fatalne dla niektórych. Co takiego było w sprawie Merapanui, że tak bardzo ją podniecało? Zapach siarki, który zdawał się unosić ze wszystkiego, co dotyczyło Johna Stracha? Czy może raczej beznadziejna sytuacja Polly Merapanui, ignorowanej po śmierci i za życia, czekającej cierpliwie, aż ktoś kiedyś nada jej morderstwu jakieś znaczenie? Skouros. to już koniec, skarciła siebie. Miałaś swoją szansę. Nie udało się. Teraz zajmij się praniem. Takie jest życie. Poprawiła pasek szlafroka i zaczęła zbierać naczynia. Wiadomość zostawiono dla niej w pracy jeszcze w piątek po południu. Zostawiła ją Kell Herlihy z archiwum, a natrętne miganie przypomniało jej o tym, że była tak wyczerpana poprzedniego dnia na koniec pracy, że nawet sprawdzenie poczty wydawało jej się czymś zbyt ciężkim, dlatego postanowiła odłożyć to na następny dzień, by tylko poczuć iskierkę przyjemności związanej z ucieczką do domu. To może zaczekać, pomyślała. Pewnie w sprawie tego jak mu tam, co podpalił klub Maxie. Bo czy mogło być coś ważniejszego niż ostatni wafel belgijski? Piętnaście sekund po tym, jak otworzyła wiadomość, już była w centralnej bazie danych, szukając numeru domowego Kell Herlihy. Gdy wreszcie się dodzwoniła, zobaczyła tylko ciemny ekran. Słyszała w tle odgłosy kłótni dwojga lub trojga dzieci, a także głosy z programu, który przypominał Australijskie reguły. - Halo? - usłyszała kobiecy głos. - Kell? Tu Calliope Skouros. Przepraszam, że zawracam ci głowę. Właśnie przeczytałam twoją wiadomość. Chwilę później pojawił się obraz. Herlihy przypominała samą Calliope w sobotni poranek, lecz przynajmniej udało jej się ubrać, co z żalem zauważyła Skouros. - Tak? - Herlihy sprawiała wrażenie nieco oszołomionej. Obserwując trzy dziewczynki usiłujące włożyć kotu niemowlęce ubranko, Calliope zrewidowała swoje poglądy na temat kogoś do towarzystwa. - Kell, nie gniewaj się, naprawdę, ale musiałam zadzwonić. Powiedziałaś, że masz coś na temat Johna Wulgaru, tak? - Skouros. daj spokój, jest weekend. Czy ty nie robisz nic innego poza pracą? Myślałam, że sprawa Merapanui jest zamknięta. - Nie z mojego wyboru. Powiedz mi tylko, co masz. Kell Herlihy wydała pomruk niezadowolenia. - Przede wszystkim ból głowy. Chryste, o czym to mówiłyśmy? Nie miałam na myśli Johna Wulgaru, a samo „Wulgaru”. Mój automatyczny monitoring, który zapuściłam na twoją prośbę, znalazł kogoś, kto szukał informacji na ten temat. - Zmarszczyła brwi, po czym odwróciła się na moment, by uratować kota i wyrzucić z pokoju córki, które oddaliły się, głośno protestując. - Jeśli kiedyś zatęsknisz za przyjemnościami, jakie niesie rola reproduktorki, to przyjdź popilnować moich dzieci. Calliope roześmiała się, udając wesołość. - Kusząca propozycja, Kell. Co to znaczy „samo Wulgaru”? Dokładnie to, co powiedziałam. Ktoś szukał informacji dotyczących tego terminu. Pomyślałam, że może cię to zainteresuje, ponieważ to był jedyny istotny ślad, jaki złapałam od chwili uruchomienia monitoringu. - Szukał informacji? - Podniecenie Calliope nieco ostygło. - Skąd jest ten ślad? - Z jakiegoś uniwersytetu, dziwne miejsce. Helsinki, chyba. To zdaje się jest w Finlandii, prawda? - Tak. - Podniecenie zupełnie zniknęło. - To znaczy, że tych informacji szukał ktoś z uniwersytetu w Finlandii. Cholera. - Podejrzewałam, że to nic ważnego, ale gdybyś chciała dalej to drążyć, to dołączyłam do mojej informacji ścieżkę wsteczną. - Nie, ale dziękuję, Kell. Tak jak mówiłaś, sprawa i tak jest już zamknięta. Nie ma sensu zawracać głowy jakiemuś dyplomacie z Finlandii. - Wyciągnęła rękę, by zamknąć połączenie. - Pewnie tak, jeśli rzeczywiście to był ktoś stamtąd. Calliope zmieniła zamiar. - Co masz na myśli? - To, że nie wiadomo na pewno, czy stamtąd przyszło źródłowe zapytanie. - Herlihy spojrzała w bok, w kierunku dziwnych odgłosów dochodzących z pokoju, którego Calliope już nie widziała. - Przecież sama mówiłaś, że to ktoś z Finlandii. Z uniwersytetu. Herlihy patrzyła na nią przez moment, wyraźnie zafascynowana naiwnością Calliope. - Tak się wydaje. Ale przecież ludzie ciągle wykorzystują uniwersytety w charakterze przykrywki. Łatwo się tam włamać, mają mnóstwo węzłów, wśród których można się zgubić, kiepska księgowość z powodu dużej liczby studentów korzystających jednocześnie z sieci. - Wiesz, jak to jest. - Nie wiedziałam. Czy to znaczy, że ta osoba., może pochodzić z innego miejsca? - Jasne. - Herlihy wzruszyła ramionami. - Ale może jest dokładnie tak. jak wygląda. - Czy możesz dowiedzieć się czegoś więcej? - Boże, jeśli znajdę trochę czasu, może w poniedziałek albo we wtorek... - rzuciła bez przekonania. - Spróbuję. Calliope, ale teraz mam naprawdę dużo pracy. Musiała o to zapytać: - A może spróbowałabyś jeszcze w weekend? - Co? - Znużone rozbawienie Kell Herlihy przybrało nagle formę prawdziwego gniewu. - Żartujesz, prawda? Oczywiście, że nie. Powiedz, że to był żart. Mam tu trójkę rozwrzeszczanych dzieciaków, wałkoniącego się męża, który przez cały dzień będzie mył samochód, a ty pytasz, czy mogę rzucić wszystko i zająć się poszukiwaniami jakiegoś... - Już dobrze, dobrze! To był zły pomysł. Przepraszam. Kell. - Rozumiesz mnie chyba? To, że nie masz rodziny i nic do roboty w weekendy... - Przepraszam. - Wyrzuciła z siebie serię kolejnych podziękowań, pragnąc jak najszybciej zakończyć rozmowę. - Masz rację, zachowałam się jak idiotka. Po skończonej rozmowie siedziała wpatrzona w ekran. W wiadomościach leciał reportaż na temat kłopotów azjatyckiego imperium komputerowego oraz śmierci jego superbogatej właścicielki. Jej twarz o ostrych rysach okalających chirurgicznie gładkie powierzchnie niczym oblicze statuy z Easter Isiand była przerażająco płytka i pusta, nawet na tym wizerunku, który przecież miał pokazywać osobę w jak najlepszym świetle. Oto, co się dzieje z ludźmi, którzy nie mają osobistego życia, pomyślała Calliope. Dawno już umarli w środku, lecz nikt tego nie zauważył. Poprzedni problem nie dawał jej jednak spokoju. Nie mogę tego tak po prostu zostawić. Muszę sprawdzić ten ostatni ślad bez względu na to, co to może być. Pewnie coś bez znaczenia... ...A jeśli nie? Nie dowiem się, dopóki nie sprawdzę. Stan siedział na kanapie między siostrzeńcami, których Calliope widziała tylko częściowo - chudą nogę każdego zakończoną bosą stopą. Sądząc z odgłosów płynących z ekranu ściennego, Chan oglądał ten sam program sportowy, który wcześniej oglądał mąż Kell Herlihy, wałkoń. - Skouros, ty naprawdę masz za dużo wolnego czasu - rzekł Stan. - Jest sobota. - Dlaczego wszyscy od razu wjeżdżają na moje prywatne życie? Brew Chana uniosła się powoli. - A kto przez ostatni tydzień zdawał mi dokładne relacje z wydarzeń w cudownym dzikim świecie kelnerek, nie pytając mnie o zdanie, czy mam ochotę tego wysłuchiwać? W porządku. Jestem dzisiaj trochę rozdrażniona. Możesz mnie pozwać do sądu. - Pomyślała, że dobrze zrobiła, wkładając przyzwoite ubranie, które mogło świadczyć o tym, że ma swoje życie. - A może raczej dostarczysz mi odrobiny rozrywki? Na pewno znasz kogoś, kto może mi pomóc. - W czasie weekendu? Ta sprawa jest zamknięta. Finito. Kaput. Jeśli zamierzasz marnować czyjś czas, dlaczego przynajmniej nie dasz mu pożyć do poniedziałku? - Bo muszę się dowiedzieć. W poniedziałek wrócimy do naszego gówna, a biedna mała Polly znowu się oddali. - Postanowiła spróbować innej taktyki. - Nie wspominając już o tym, że w poniedziałek musiałabym się zająć tą, jak nie omieszkałeś zauważyć, zamkniętą sprawą w godzinach pracy. A teraz marnuję tylko własny czas. - I mój - dodał Stan, lecz zaraz umilkł. - Naprawdę nie przychodzi mi do głowy nikt, kogo mógłbym złapać w weekend. Jeden z siostrzeńców Staną powiedział coś, czego Calliope nie usłyszała. - Żartujesz, co? - spytał Stan. - Wcale nie! - odparła Calliope poirytowana. - Mówiłem do Kendricka. Twierdzi, że ma przyjaciela, który mógłby ci pomóc. - Przyjaciela... to znaczy kogoś... w jego wieku? - Tak. Skouros, chyba nie masz co grymasić. - Stan uśmiechnął się szeroko. - Nie, jeśli szukasz kogoś, kto chciałby popracować w weekend. Calliope zapadła się nieco na swoim krześle. - Cholera, dobra. Dawaj Kendricka. Wydawało się, że minęło cale dziesięć minut między tym, jak starsza siostra Staną wyszła po Kendricka, a momentem kiedy jego przyjaciel pojawił się na ekranie Calliope. Nastolatek był drobny i miał ciemną, okrągłą twarz, nad którą wznosiła się góra czarnych kręconych włosów przyprószonych sztuczną bielą, przez co głowa przypominała zmutowany mlecz. - Pani jest z policji? - Kendrick najwyraźniej zdążył go poinformować. - Tak. Jestem detektyw Skouros. A ty jesteś Gerry Drugi Kij. zgadza się? - Kuma. Zamilkła, starając się przypomnieć sobie, jak się rozmawia z nastolatkiem, którego nie oskarżono o żadne przestępstwo. Nie miała zbyt dużego doświadczenia na tym polu. - Tak... Drugi Kij to rzadkie imię. Z jakiego to plemienia? Sprawiał wrażenie rozbawionego. - Golf. - Słucham? - Mój tato jest zawodowym golfistą w Trial Bay na północy. Tak go wszyscy nazywają, dlatego dzieciaki w szkole też zaczęły tak na mnie mówić. Naprawdę nazywam się Baker. - Aha. - Jak się przedstawiłaś, Skouros? Idiotka? - Czy Ken-drick mówił ci, o co chodzi? Odpowiedział skinieniem głowy. - Chcesz sprawdzić, skąd przyszło pytanie - czy miejsce jest prawdziwe, czy też ktoś ściemniał. - Właśnie. Już ci wysyłam to. co mam. Osoba, od której to dostałam, mówi, że dołączyła ślad wsteczny. Gerry Drugi Kij już patrzył uważnie na dół swojego ekranu. - Spoko. Wygląda na prostą robotę. - Czy jesteś pewien, że... możesz się tym zająć? Rodzice nie będą mieli nic przeciwko temu? Może chcą ze mną porozmawiać? - Nie. Mama wyjechała ze swoim chłopakiem do Penrith na weekend. Ale już wczoraj odrobiłem wszystkie lekcje, więc i tak całe popołudnie siedziałbym w No Face Five albo w Środkowym Kraju. Pogoda jest dzisiaj skitrana. Mam astmę, kuma? Jak to znajdę dla pani. czy wymienią mnie jako siłę pomocniczą policji czy coś takiego? - No... nie wiem. Zobaczymy. - Dobra, oddzwonię, jak coś znajdę. Lecę. Jego twarz znikła, pozostawiając Calliope z uczuciem, jakby została przepuszczona przez maszynę, którą zaprogramowano specjalnie tak, aby poczuła się bardzo stara i ślamazarna. Nawet windy personelu technicznego nie wjeżdżały powyżej czterdziestego piątego piętra. Stąd się tam nie dostaniesz, pomyślała Olga. Kto to powiedział? To był taki żart, tytuł starego programu albo coś takiego. Tak, żart z. czasów, kiedy jeszcze rzeczy były zabawne. Zaczerpnęła głęboko powietrza, by uspokoić szybko bijące serce, i wcisnęła guzik z numerem piętra. Kiedy winda zatrzymała się i drzwi rozsunęły się z sykiem na piętrze nazwanym: „czterdzieste piąte - ochrona”, Olga myślała, że wejdzie do jakiejś komory próżniowej, gdzie przeszyją ją oślepiające smugi s’wiatła jak w czasie scen przesłuchania w starych siećfilmach. Dlatego zupełnie zaskoczył ją widok, jaki ujrzała: z windy wyszła prosto do małej groty, której ciemne ściany rozjaśniały plamy delikatnego światła. Ujrzała też cicho pluskającą fontannę i biurko, na którym stał wazon z przywiędniętymi gardeniami. Olga zatrzymała się na chwilę, by spojrzeć na biurko - lśniący czarny blat wyświetlał przypadkowe sceny z natury. Czy Sellarsowi chodziło o znalezienie czegoś takiego, ekranu terminalu na poziomie piętra ochrony? Teraz to i tak nie miało znaczenia - Sellars nie odzywał się, a nawet jeśli biurko spełniało funkcję portalu prowadzącego do wszystkich tajemnic Korporacji J, to ona i tak nie miała pojęcia, jak się do nich dostać. Nagle przypomniała sobie, że pewnie ze wszystkich stron obserwują ją kamery i że już nie korzysta z osłony tajemniczego wspólnika, dlatego szybko wyjęła z kieszeni kombinezonu szmatkę i ruszyła w kierunku drzwi widocznych z boku groty. Była przekonana, że gdzieś tam musi być winda, która by ją zawiozła na piętro Jongleura. Z informacji, jakie uzyskała, wynikało, że nad poziomem ochrony jest jeszcze co najmniej kilka pięter. Wstrzymała oddech, gdy przyłożyła plakietkę do czytnika, spodziewając się w każdej chwili wściekłego sygnału alarmu. Tymczasem drzwi rozsunęły się po prostu, odsłaniając kolejne pomieszczenie. Gdy zobaczyła je, ugięły się pod nią nogi. Pokój był ogromny. Ściany miały co najmniej pięćdziesiąt metrów długości, a na podłodze leżał dywan. Na środku pomieszczenia znajdowała się ogromna kabina z pleksiglasu. sięgająca od podłogi do sufitu. Jej ściany były z pewnością odporne na kule i bomby. Plastikowa klatka mieściła w sobie całe biuro - nie jakiś ogrodowy kącik jak część recepcyjna, lecz regularne biuro wyposażone w biurka, urządzenia oraz długi rząd ekranów ściennych. Światło było przyciemnione, a strumienie danych, wyświetlane bezpośrednio na ple-ksiglasowych ścianach, dodatkowo utrudniały zajrzenie do wnętrza klatki. Nad dwoma biurkami obracały się hologramowe strukturalne modele budynku i Oldze wydawało się, że nic innego się nie porusza we wnętrzu biura. Gdy jej wzrok przyzwyczaił się do nowych warunków, zobaczyła jednak w różnych częściach biura sześciu muskularnych mężczyzn w krótkich rękawkach, którzy się w nią wpatrywali. Nie mogę oddychać, pomyślała Olga. Pragnęła jedynie pobiec z powrotem przez recepcję i wskoczyć do windy. Wpadłam! Jeden z mężczyzn wstał i skinął na nią. Nie potrafiła zmusić nóg do ruchu. Mężczyzna zmarszczył brwi poirytowany i w następnej chwili jego huczący głos spadł na nią ze wszystkich stron. - Podejdź bliżej! Zmusiła się do wysiłku i podeszła wolno do ciężkich pleksigla-sowych drzwi wbudowanych w przezroczystą ścianę. W głębi plastikowego zbiornika, za strażnikami, piął się do sufitu czarny fibramiczny komin z drzwiami w ścianie od strony Olgi. Winda na samą górę, zdała sobie sprawę, lecz nie odczuła większej radości czy zainteresowania. Winda równie dobrze mogła się znajdować w obcym kraju. - Pokaż plakietkę - rzekł mężczyzna, który prawdopodobnie był o połowę młodszy od Olgi. Głowę miał wygoloną, tylko nad uszami miał dwa pasemka włosów. Mówił spokojnie, ale w jego spojrzeniu było coś przeraźliwie zimnego. Do tego w kaburze pod pachą miał ogromny pistolet, od którego Olga nie mogła oderwać wzroku. - Pokaż plakietkę - powtórzył już nieco ostrzejszym tonem. - Przepraszam. - Niezdarnie odpięła plakietkę i wsunęła do korytka, które otworzyło się w drzwiach. Ręce drżały jej tak bardzo, że była przekonana, iż zabiją ją już choćby tylko na podstawie tego jednego dowodu. - Co tu robisz? - Mężczyzna przyłożył jej plakietkę do małego pudełka. - Nie jesteś rozkodowana na to piętro. Olga czuła, jak podejrzenia mężczyzny rosną z każdą sekundą. Jego towarzysze rozmawiali - jeden nawet się roześmiał, gestykulując żywo, być może opowiadając jakąś zabawną historię - ale nawet w ich pozornym braku uwagi wyczuwało się czujność. - Szukam... - Starała się mówić z wyraźnym akcentem w nadziei, że dzięki temu potraktują ją jako mniejsze zagrożenie, lecz jej umysł uległ całkowitemu paraliżowi. Nie potrafiła przypomnieć sobie tamtego imienia. Zerwała się ze smyczy Sellarsa zaledwie godzinę temu i już wszystko zepsuła. Nie chcę umierać - nie w ten sposób, nie przez taki głupi błąd. Nie chcę, żeby mnie zabili i wrzucili gdzieś do rezerwatu, gdzie wyrosną na mnie kwiaty tak jak na tamtych pozostawionych łodziach... - Jerome’a! - wydusiła wreszcie z siebie i zaraz zaczęła się zastanawiać, czy w ogóle ma to jeszcze sens. - Szukam Jerome’a. - Jerome’a? A kto to, do cholery, jest Jerome? - Sprzątacz. - Bardzo starała się, aby wzięli ją za beznadziejnie głupią wieśniaczkę, na którą nawet nie spojrzy żaden szanujący się Kozak. - To... mój przyjaciel. Strażnik odwrócił się do jednego z towarzyszy, który coś do niego powiedział. - Ach, ten Jerome - odparł i zaraz się roześmiał. - Ten facet, tak? - Spojrzał na Olgę. - A skąd pani przyszło do głowy, że może być tutaj, pani Cho... - Wytężył wzrok, patrząc na monitor. - Pani Chotilo. Dlaczego szukasz go tutaj. Przecież pracuje na niższych piętrach. - No właśnie, ale nie mogłam go tam znaleźć - odparła, mając nadzieję, że jej strach pasuje do jej udawanego charakteru i całej sytuacji. - I pomyślałam sobie, że może mi powiecie, jak go zobaczycie na tych swoich ekranach. Młody strażnik przyszpilił ją na moment twardym spojrzeniem, lecz po chwili jego wzrok złagodniał. - Tak sobie pomyślałaś? - Rzucił coś przez ramię do jednego ze współtowarzyszy, który wybuchnął śmiechem. - No, zobaczę. Czy Jerome to twój chłopak? Olga udała zmieszanie. - To... to tylko przyjaciel. Jadamy razem lunch. Czasem. Mężczyzna podszedł do jednego z monitorów i zaraz wrócił wolnym krokiem. - Widziałem go właśnie, jak wychodził z toalety na poziomie A. Jeśli zaraz wsiądziesz do windy, to jeszcze go złapiesz. - Jego uśmiech zgasł w jednej chwili. - I jeszcze jedno. Lepiej uważaj, gdzie chodzisz. Tutaj szefowie bardzo się wkurzają, kiedy pracownicy nie są tam, gdzie powinni być. Jasne? Skinęła głową i zaczęła się wycofywać w kierunku recepcji. - Dziękuję! - Teraz wcale nie udawała wdzięczności. W windzie Olga przycisnęła ręce do ciała, by powstrzymać drżenie. Była zła na siebie. Sądziła, że to będzie proste zadanie? Miała wielkie, ogromne szczęście, że jeszcze nie siedziała w celi. Co za różnica? Nie ma szans, żeby przejść przez ich pokój. Nie udało mi się. Na zawsze straciłam biedne dzieci. Zapragnęła, aby winda jechała wciąż w dół, przebiła podłogę i zanurzyła się w błotnistym dnie delty, grzebiąc ją w cichej ciemności. Czas, pomyślał Ramsey, mamy coraz mniej czasu. Ile nam jeszcze zostało? Za niecałe czterdzieści osiem godzin skończy się weekend i ktoś zauważy, że Olgi nie ma na jej zmianie. Do tego cały budynek znowu będzie pełen pracowników... - Cholera! - Wyprostował się i utkwił wzrok w padzie. Sellars i mały Cho-Cho leżeli nieprzytomni w sąsiednim pokoju, może nawet umierali, dlatego Catur przyjął na siebie całkowitą odpowiedzialność za los Olgi Pirofsky... Tylko że nie mógł znaleźć jej numeru telefonu. - Nie możemy być tak po prostu... odcięci! - Spojrzał błagalnie na Sorensena. - Na pewno istnieje jakaś możliwość połączenia się z nią. - Czy Sellars nie powiedział ci, co robić? - Major Sorensen zerknął na ekran pada, a wyraz jego twarzy przypominał wyraz twarzy domorosłego mechanika, który właśnie postanowił się przyznać, że nie wie, co to takiego zawór pierścieniowy. - Prawie nic mi nie powiedział. Mówił tylko... sam nie wiem, że system pada czy coś takiego. Że niebawem skontaktuje się ze mną. Ale nie zrobił tego. - Ramsey oparł głowę na dłoniach. W ciągu ostatnich czterech godzin jego działania ograniczyły się do pomocy przy przeniesieniu lekkiego jak piórko, pogrążonego w śpiączce Sellarsa, jednak nigdy nie czuł się bardziej wyczerpany. - Przepuścił połączenie z Olgą przez jakiś labirynt innych połączeń. Mówił, że to dla bezpieczeństwa. Ale nie mogę go znaleźć! Po prostu nie znam się na tym. Sorensen, masz pewnie w bazie kogoś, kto mógłby mi w tym pomóc. Wyraz twarzy Sorensena świadczył o tym, że major przeżywał równie ciężki dzień jak Ramsey. - Czy ty mnie w ogóle słuchałeś? Teraz jesteśmy zbiegami albo lada moment nas za nich uznają. Nie możemy podejmować żadnych innych przedsięwzięć. Nie mamy pojęcia, jak rozległa jest prywatna sieć Yacoubiana w obrębie bazy. Nie mam nikogo we własnym biurze, komu mógłbym zaufać, a ty chcesz, żebym zadzwonił do nich i poprosił, aby pomogli mi się połączyć z naszym szpiegiem z wieży Korporacji J? - A ten facet, który pomógł nam wcześniej. Twój przyjaciel Parkins? Sorensen roześmiał się gorzko. - Ron wie tyle na temat sprzętu informacyjnego, ile ja o balecie. Do tego powiedział wyraźnie, że nie chce być w to zamieszany. - Jezu, wszyscy jesteśmy w to zamieszani! Ramsey odłożył pad i poszedł umyć twarz nad zlewem, starając się nie patrzeć na Sellarsa i chłopca ułożonych obok siebie na łóżku - ofiary katastrofy czekające na identyfikację. Niemal fizycznie odczuwał upływ czasu, od czego aż zadrżały mu dłonie. Głos Sellarsa, niosący apokaliptyczne ostrzeżenie o śmierci w sieci, wniknął w ciało Ramseya niczym wirus. - Posłuchaj, w tej chwili żaden z nas nie może nic zrobić - rzekł Sorensen. gdy Ramsey wrócił do pokoju z twarzą ociekającą wodą. - Mam mocno zestresowaną żonę i córeczkę, która także ledwo się trzyma. Boję się, że Kaylene może w każdej chwili wyjść stąd i pomaszerować na najbliższy posterunek policji. Idę posiedzieć trochę z nimi, a ty zawołaj mnie, jeśli przyjdzie ci coś do głowy. Ramsey machnął ręką. - Jasne, idź. Powiedz im... powiedz, że jest mi przykro. - Nie twoja wina. - Zmęczenie zniekształciło słaby uśmiech majora. - Moja też nie, ale chyba nie uda mi się przekonać o tym Kay. Gdy major zamknął za sobą drzwi łączące oba pokoje, Catur Ramsey podszedł do minibaru i znalazł buteleczkę whisky. Zabrał ją do łazienki - tym razem zamknął oczy, gdy mijał sypialnię - wlał whisky do szklanki, którą napełnił do połowy wodą. Potem wrócił do pokoju i opadł na krzesło. Był tak zmęczony, że wydawało mu się, iż mógłby zasnąć na siedząco. Wiedział też, że whisky to zły pomysł, lecz czasem człowiekowi pozostają jedynie złe pomysły. Pomogliśmy biedaczce dostać się do tego budynku, a do tego jeszcze daliśmy jej ten pierścionek - idealnie obciążający dowód. A teraz ją tam zostawiliśmy. Po to właśnie pije się whisky - by uśmierzyć ból zdrady albo porażki. To tak, jakbym bronił kogoś oskarżonego o przechodzenie przez ulicę w niedozwolonym miejscu, a on na koniec dostałby śmiertelny zastrzyk. Dam ci najlepszą poradę prawną, na jaką mnie stać, Olgo: zmień adwokata. Problem wydawał się trywialny - wystarczyło rozeznać się w telekomunikacyjnym chaosie i odnowić połączenie. W promieniu stu kilometrów od tego miejsca żyło pewnie ze stu bystrych licealistów, którzy poradziliby sobie z czymś takim. Orlando Gardiner uporałby się z tym w kilka minut. Tylko że oni nie należeli do świata Catura Ramseya, a ponieważ musiał zachować wszystko w tajemnicy, szanse znalezienia kogoś do pomocy jeszcze bardziej malały, szczególnie że mieli tak mało czasu. A zatem to jest twój pomysł, pomyślał ze wzrokiem utkwionym w szklance. Twoje wielkie rozwiązanie? Wskrzesić z martwych Orlan-da Gardinera? Ramsey podniósł szklankę do ust i pociągnął spory łyk, myśląc o ciemności i śmierci, o niemożliwych połączeniach. Zanim whisky przestała palić żołądek, przypomniał sobie o kimś, do kogo mógł zatelefonować. Dawno już nie łączył się z tym numerem. Gdy po dwunastym sygnale nie otrzymał odpowiedzi, potwierdziły się jego najgorsze przypuszczenia. I wtedy właśnie, gdy już chciał zrezygnować, ktoś się odezwał: - Halo? Kto mówi? - Ekran pozostał ciemny, ale od razu poznał charakterystyczną intonację głosu. - Catur Ramsey. Pamiętasz mnie, prawda? - Nie poznaję linii, przez którą się łączysz. - Nastąpiła chwila ciszy. - Szczerze mówiąc, to bardzo dziwne połączenie. Pewnie Sellars się o to postarał, zdał sobie sprawę Ramsey. Ich rozmowy zewnętrzne z hotelu idą pewnie przez całe Kansas i pół piekła, jak mawiał jego ojciec. - To ja, przysięgam. Nie możesz sprawdzić tego w jakiś sposób, przeprowadzić rozpoznania głosu czy czegoś w tym rodzaju? - Mogę. - Głos mówił trochę wolniej niż zazwyczaj. - Ale musiałbym go przepuścić przez ten system policyjny, który... podsunął mi mój przyjaciel. Trochę by to potrwało. - Nie mam na to czasu. Posłuchaj, masz jeszcze mój stary numer? Zadzwoń pod niego, a ja odpowiem tylko „to ja”, wtedy się rozłączysz, a ja zadzwonię jeszcze raz. w porządku? Nawet jeśli tamta linia była na podsłuchu, usłyszą tylko dziwną rozmowę. Dwie minuty później po udanym elektronicznym pas de deux Ramsey ponownie uruchomił połączenie na osłoniętej linii. - Zadowolony? - Chyba tak - odburknął tamten. - Ale mogę cię jeszcze przepuścić przez program rozpoznający głos. Ramsey uśmiechnął się mimowolnie. A więc doszło już do tego? Musi udowadniać swoją tożsamość przed urządzeniem niedowiarkiem. - Jak się masz, Beezle? - Może być. Orlando długo się nie odzywa. Mimo iż był sam w pokoju i rozmawiał z zarozumiałą zabawką, aż drgnął przyszyty strzałą poczucia winy i smutku. Czyżby Beezle nie wiedział? Właściwie to skąd miałby wiedzieć? Przecież nikt nie zawracał sobie głowy, żeby skontaktować się z agentem Orlanda i powiadomić go o śmierci jego właściciela. Owszem, rodzice Orlanda szukali Beezle’ego, ale po to, żeby go zamknąć. Nic dziwnego, że nie jest na bieżąco. - Jesteś mi potrzebny - powiedział Ramsey. Zdecydował się przemilczeć całą sprawę, lecz mimowolnie zaczął się zastanawiać, czy okłamywanie maszyny jest niemoralne. - Wciąż szukam odpowiedzi na pytania, nad którymi razem pracowaliśmy, ale mam kłopoty. - No, nie wiem. - Beezle wciąż mówił nieco rozwlekłym głosem taksówkarza, jakby władował w siebie elektroniczny odpowiednik kilku sobotniopopołudniowych piw i teraz miał kłopoty z szybką reakcją. - Muszę mieć wolne linie, na wypadek gdyby Orlando chciał się ze mną skontaktować. Ramsey zamknął oczy. Był tak zmęczony, że z trudem mówił, i aż mu się robiło niedobrze z niepokoju o Olgę Pirofsky. Tylko dzięki długoletniej praktyce sądcwej udało mu się zachować spokój i nie powiedzieć czegoś głupiego, czego nie dałoby się cofnąć. - Jeśli zechce się z tobą skontaktować, to na pewno znajdziesz jakiś sposób, żeby się o tym dowiedzieć. Proszę. Beezle. To dla mnie ważne. Moja sprawa dotyczy tego, przez co przeszedł Orlando, jeśli ma to dla ciebie jakieś znaczenie. Nastąpiła kolejna chwila ciszy, w czasie której według wszelkiego prawdopodobieństwa Beezle rozgryzał boleśnie złożoną wypowiedz’ Ramseya, jakby zastanawiał się nad cierpieniem wyczuwalnym w jego głosie. - Dobra, mów, czego ci trzeba, szefie - przemówił wreszcie. - Zobaczę, czy mogę ci jakoś pomóc. - Dzięki Bogu - wyrzucił z siebie Ramsey. - I tobie. Beezle. Przygotował do przesłania wszystko, co miał od Sellarsa, w tym także zapis ich ostatniej rozmowy. Zaczął się też zastanawiać, co Beezle porabiał przez cały ten czas, jaki upłynął od ich ostatniej rozmowy. - A tak w ogóle to gdzie jesteś? - Nigdzie w szczególności - odparł zaciągający głos. - Po prostu... - Urwał. Ramsey zgromił siebie w myślach za to niezręczne pytanie. Bo jakie znaczenie mogło mieć fizyczne miejsce dla elektronicznych obwodów? Właściwie to - doszedł do wniosku Ramsey, po raz kolejny zdumiony zwariowanym światem, w którym się znalazł - pytanie wcale nie było niezręczne, tylko niemal okrutne. Równie dobrze mógłby zapytać sierotę: „Gdzie są twoi rodzice?” I rzeczywiście, kiedy Beezle ponownie przemówił, w jego głosie pojawiło się coś bliskiego dezorientacji. - Gdzie jestem? Po prostu... czekam. Rozumiesz, czekam. Sobotnie popołudnie ciągnęło się strasznie wolno, niczym oddech zdychającego zwierzęcia. Calliope robiła wszystko, by nie zadzwonić do przyjaciela Kendricka i nie zażądać od niego sprawozdania z postępów prac. Skouros, to jeszcze dzieciak. I pracuje za darmo. A poza tym po co ten pośpiech? Elisabetta nie odpowiedziała na zostawioną wiadomość. Jej współlokatorka wydawała się tak roztrzepana, że Calliope nie była pewna, czy w ogóle przekazała jej wiadomość. Znudzona i ogromnie podekscytowana, zabrała się ponownie do porządkowania domu. Wyniki tylko częściowo pomyślne, złożyła raport wyimaginowanemu dowódcy. Nie złapaliśmy mordercy Merapanui, ale wreszcie do-szorowałam zlew i pozbyłam się starych ubrań. Popołudnie przepełzło w kierunku wieczoru. Gdy w mieszkaniu zapanował wreszcie porządek, a przynajmniej ład większy niż wcześniej, usiadła, by obejrzeć film - jakiś figuratywny obraz z Belgii. o którym opowiadała Fenella w czasie ich ostatniego spotkania. Przynajmniej raz mogłaby wiedzieć, o czym mówi ta druga osoba - chociaż pewnie gdy znowu się spotkają, Fenella będzie już rozprawiała o czymś innym, jakiejś muzealnej retrospektywie albo balecie, którego tematem jest wymordowanie tasmańskich aborygenów. Już po półgodzinie Calliope zupełnie się pogubiła w akcji czy też w tym, co miało ją stanowić. Zamiast więc żałować, że nie zna jakiegoś belgijskiego figuratywisty, którego mogłaby własnoręcznie udusić, wyłączyła film i otworzyła kopię pliku Merapanui. Upiorne wizerunki Johna Stracha patrzyły na nią kpiąco. „Myślisz, że możesz mnie złapać?” - zdawały się mówić. „Jestem pyłem. Jestem wiatrem. Ciemnością twojego cienia”. Zaczęła przeglądać notatki, usiłując znaleźć coś, co być może wcześniej przeoczyła, cokolwiek. Jeśli John Strach żył, o czym była przekonana, dlaczego nikt o tym nie wiedział? A może niektórzy wiedzieli, lecz za bardzo się bali, by o tym mówić? Przypomniała sobie dziwny wyraz twarzy 3Big Pikę: „Jak mu nadepniesz na odcisk, wróci z grobu i zabije cię na trzy sposoby”. Gdzie on mógł być? W pociągu w Europie, na deptaku w Ameryce, gdzie namierzał kolejną ofiarę? A może przyczaił się na jakiejś farmie gdzieś, w głębi kraju i czeka na dogodny moment, by wrócić na swój teren z nową twarzą? Czeka niczym zły duch... Sygnał pada mocno ją przestraszył. - Tak? To był Gerry Drugi Kij. - Pracowałem nad tym. co mi zleciłaś. Poczuła, jak jej serce przyspiesza. - I co...? Spojrzał na nią jakby nieco zawstydzony. - Trudniejsze niż myślałem. Ktoś się niekiepsko nastękał. Ściemniony fenfen. Calliope była dumna ze swego opanowania. - Gerry, nic z tego nie rozumiem. Powiedz mi to w normalnym języku. Wywrócił oczami. - Dosyć skomplikowane? Próbowałem pójść śladem wstecz, ale strasznie kluczą. Pełno przeskoków, ślepych powtórek i taki tam fen. - Czy to znaczy, że przekaz nie wyszedł z Helsinek? - To znaczy, że wyszedł z Uniwersytetu Skaniaka. Ktoś mocno się napracował. Jest dobry w maskowaniu. Calliope pochyliła się do przodu. - A więc to nie jest bezpośrednie zapytanie? Gerry Drugi Kij wzruszył ramionami, potrząsając przyprószoną bielą czupryną. - Nie wiem. To mogło przyjść od prywatnej osoby. Kogoś, kto nie chce, żeby inni wiedzieli, czego szuka. Bardzo starała się zapanować nad uniesieniem. Co tak naprawdę mieli? Tak jak powiedział chłopak, to mogła być prywatna osoba, która z jakichś powodów posługuje się dobrze osłonionym systemem. Odruchowo spojrzała na zastygłą w bezruchu rozmazaną twarz Johna Wulgaru widoczną na ekranie ściennym. Dopadnę cię, sukinsynu, choć jeszcze nie wiem jak i kiedy. - Kiedy sprawdzisz, skąd naprawdę to przyszło? Gerry Drugi Kij posłał Calliope uniwersalne spojrzenie, które nastolatki trzymają zarezerwowane dla zwariowanych dorosłych. - Jeszcze nic nie jadłem. - Uśmiechem złagodził nieco swoją irytację. - Nawet na policji pozwalają człowiekowi coś zjeść, no nie? - Jasne. Bardzo doceniam to, co już zrobiłeś. Przepraszam, że cię tak popędzam. Kiedy się rozłączył, odchyliła się, zła na siebie. Przecież nic jej nie goni. Polly Merapanui zginęła i została pochowana pięć lat temu, John Wulgaru vel Johny Strach został uznany za zmarłego kilka miesięcy wcześniej. Po co więc ten pośpiech? Gdy tak jednak siedziała wpatrzona w niewyraźne obrazy i pliki wyciągnięte na ekran, który był jedynym źródłem światła w pogrążającym się w ciemności pokoju, czuła, że przecieka jej przez palce coś więcej niż tylko weekend. Kończył się ranek, gdy wreszcie wywlokła się z łóżka. Poprzedniego wieczoru potrzebowała czterech piw, żeby zasnąć, i teraz czuła każde z nich. Siedziała w salonie przy szczelnie zasłoniętych oknach, tuląc w dłoniach kawę, i zastanawiała się, czy Bóg specjalnie uczynił światło niedzielnego poranka tak nieprzyjemnym dla oka, by zmusić grzeszników, aby schronili się w ciemności kościołów. Kończyła drugą filiżankę i zaczęła nawet nabierać przekonania, że być może uda jej się coś przełknąć, gdy wreszcie dotarło do niej, że to, co od jakiegoś czasu usiłowała zignorować jako symptom zbliżającego się bólu głowy, jest wskaźnikiem wiadomości, który mrugał natarczywie w rogu ekranu. Najwyraźniej przespała telefon. Elisabetta czy przyjaciel Kendricka? Może ostatecznie ten dzień nie będzie taki najgorszy? Trudno jej było w to uwierzyć, gdy pomyślała o zmaltretowanym żołądku i cierpkim smaku w ustach, ale wywołała wiadomość. Przysłał ją Gerry Drugi Kij. Pracował do późna i ma dla niej mały prezent. To, czego chciała się dowiedzieć - kontynuował jego wizerunek z przesadną powagą. Pomimo bólu głowy, który jednak nadszedł, i zniecierpliwienia nie mogła powstrzymać uśmiechu. Dzieciak na-oglądał się za dużo szpiegowskich filmów. Natychmiast się połączyła. Gdy skończyli, podziękowała za pomoc - tak, obiecała, na pewno się zorientuje, czy można go przedstawić jako policyjnego posił-kowca, cokolwiek to mogło oznaczać - po czym usiadła wygodnie ze wzrokiem utkwionym w zimnej już kawie. Rezultaty poszukiwań Gerry’ego Drugiego Kija mogły się okazać bardzo pożyteczne, ale równic dobrze mógł to być przypadek - po prostu ktoś szukał pewnej informacji z obszaru aborygeńskiego folkloru. Ale pytanie wyszło z telekomunikacyjnego routera z Sydney, gdyby więc udało się namówić providera. żeby podał jej adres... Calliope westchnęła. Czy to był sposób na spędzenie niedzieli? Jeśli firma telekomunikacyjna nie zechce jej pomóc dobrowolnie, będzie musiała zdobyć nakaz sądowy. A w jaki sposób miałaby tego dokonać, nie wyjawiając wszystkiego pani kapitan? A może wszczęto by formalne dochodzenie? Postanowiła, że spróbuje przycisnąć trochę providera i zobaczy, co z tego wyniknie. Kolejny dzień weekendu szlag trafił. Ale lepsze to niż sprzątanie. A jeśli jakimś cudem uda jej się zdobyć ten adres? Będzie czekać do poniedziałku? Numer Staną długo nie odpowiadał, ale w końcu przywitała ją niebieskawa twarz potwora z owadzimi oczami i anteną. - Chryste - wydusiła z siebie zaskoczona. - Stanleya Chana nie ma w domu - oznajmiła osoba grobowym głosem. - Opuścił planetę. - Został porwany - dodała druga owadziooka maska, ukazując się na ekranie. - Porwany przez obce istoty. Teraz dopiero Calliope dostrzegła Staną siedzącego na kanapie i udającego, że jest związany, podczas gdy jego siostrzeńcy nagrywali wiadomość. Pomachał do niej związany czymś, co wyglądało na pasek od szlafroka. - Przepraszam wszystkich, jestem właśnie porywany na inną planetę! - zawołał. - Albo do zoo! Albo jeszcze gdzie indziej! - W kosmos na tortury - rzucił pierwszy potwór, zacierając ręce z radością. - Na masaż - syknął drugi. - Jasne. Jeśli chcesz zostawić wiadomość, to proszę bardzo, ale panu Chanowi to już nie pomoże, bo on już będzie na naszej planecie i będzie umierał w mękach. Calliope zostawiła wiadomość, prosząc, by więzień skontaktował się z nią, jak już wróci do domu. Nawet jeśli jej partner opuścił tę galaktykę, a ona była bliska zmarnowania niedzieli, usiłując wyjaśnić nieistotny szczegół z zamkniętej sprawy, to jednak nie chciała całkiem stracić z nim kontaktu. Rozdział 34 Uśmiech pustyni SIEĆ/DOK/PROGRAMY: IEN. GODZ. 17 (Eu, NAm) - Tyk. tyk. tyk [obraz: uczestnik programu w płomieniach] KOM: Kończący sezon epizod popularnego teleturnieju, w którym dwunastu uczestników otrzymuje zastrzyki o nieznanej zawartos’ci i czeka przez tydzień na wyniki eksperymentu. Dziesięć zastrzyków jest nieszkodliwych, a zawodnicy, którzy je otrzymali, wygrywają jedynie domową wersję teleturnieju. Jeden zastrzyk powoduje pojawienie się na ciele zawodnika logo Dzikich Kredytów, co oznacza wygraną - milion szwajcarskich kredytów. Dwunasty zawodnik - który jest symbolem całego programu - ulega spontanicznemu zapaleniu się. Przez cały tydzień widzowie obserwują więc w napięciu zachowanie uczestników konkursu oczekujących na swój los. Ostatni odcinek sezonu pokaZe finał tego tygodnia, a także najciekawsze i mrożące krew w żyłach momenty z poprzednich wydarzeń... Kapłan o nieobecnym spojrzeniu postawił obok Paula szkatułkę z kości słoniowej. Przyciskając pudełko do jego ciała, otworzył je i wyjął z niego kilka spiżowych noży oraz innych przedmiotów, które trudno było rozpoznać na pierwszy rzut oka. Oto sprawca, bogowie... - Zaintonował Userhotep - Którego usta pozostają przed wami zamknięte niczym drzwi. Paul ze wszystkich sił starał się skupić na monotonnym głosie kapłana, migotaniu światła lampy widocznym na suficie, a nawet drwiąco uśmiechniętej boskiej masce Roberta Wellsa, byleby tylko nie myśleć o tym, co ma nastąpić. Gdy mężczyzna o martwym spojrzeniu pochylił się nad nim z lśniącym półksiężycem noża w dłoni, Paul napiął mięśnie i szarpnął się w bok. napinając więzy. Nóż przeciął jego skórę dość płytko, co i tak przyniosło smugę przenikliwego bólu na piersi. Paul aż zadrżał z wysiłku, który przyniósł mu tylko kilka sekund ulgi. Userhotep posłał mu spojrzenie pełne pogardy i przygotował się do kolejnego cięcia. - To naprawdę nie ma sensu, panie Jonas - rzekł Robert Wells. - Cała ta szamotanina. Czy nie lepiej leżeć spokojnie? Patrząc na znienawidzoną żółtą twarz, Paul poczuł, że jego usta wypełniają się kwaśną wściekłością i rozpaczą. W jego bok wpiło się coś palącego, jakby przypieczono go rozgrzanym do białości żelazem, a z jego ust wyleciał krzyk niczym zwierz umykający z legowiska. - Im szybciej się uspokoisz i przestaniesz walczyć, tym szybciej złamiemy blok hipnotyczny. - Wydawało się, że głos Wellsa płynie do niego z daleka. - Potem już nie będzie bolało. - Ty sukinsynu - wykrztusił Paul. Cienie w pokoju ożyły. Za plecami Wellsa coś się poruszało - powiększająca się plama ciemności. Nagle kapłan kheri-heb upuścił nóż. Zanim narzędzie opadło na podłogę, oprawca zatoczył się, machając rękoma. Otoczyło go coś, czego Paul nie widział dokładnie, a co przypominało chmurę bladych małych postaci. - Panie! - wrzasnął kapłan. - Ratuj mnie! Ale w tej chwili także i Wells został zaatakowany. Paul obserwował kątem oka, jak jego wysoka, zawinięta w bandaże postać zmaga się z czymś niedużym i owłosionym, co chwyciło go za nogę niczym pies. Wells młócił ramionami, przeklinając z bólu i przerażenia. W pokoju pojawiły się kolejne postaci, rozległy się okrzyki. Płomienie zadrżały i cienie, kilka chwil wcześniej idealnie nieruchome, zatańczyły na ścianach. Wydawało się, że wszystko dookoła rośnie i drży. Teraz Wells walczył z ciemnowłosą postacią niemal dorównującą mu wzrostem. Gdy potoczyli się na ziemię, nastąpił błysk elektrycznego światła, od którego świat na moment wypełnił się boleśnie błękitem. Paul podniósł z trudem głowę i zamrugał, usiłując pozbyć się oślepienia spowodowanego błyskiem wybuchu. Co się dzieje...? Tylko tyle zdążył pomyśleć, bo w tej samej chwili Userhotep wzniósł się u jego boku. Wciąż krzyczał z twarzą oblepioną małymi postaciami, trzymając inny nóż w dłoni. Potem kapłan opadł na ołtarz, przygniatając boleśnie głowę Paula do kamienia i wypełniając ją ciemnością. Jego kończyny uwolnione z więzów przenikał palący ból, a jego serce przypominało silnik pracujący na niewłaściwym paliwie. Ktoś chwycił go pod ramiona i podniósł. - Boże, jest cały mokry... To krew! Paula zalała fala wdzięczności, gdy tylko rozpoznał głos Martine. Próbował otworzyć oczy, lecz były pełne czegoś palącego i słonego. - Płytkie... - wyrzucił z siebie, usiłując utrzymać się na własnych nogach kąsanych bolesnym mrowieniem powracającego krążenia. - Płytkie nacięcia. Zaledwie zaczęli... - Nic nie mów - powiedziała Florimel, podtrzymując go z boku. - Oszczędzaj siły. Pomożemy ci, ale nie możemy tu zostać. - Nie sądziłem, że kiedyś zobaczę tego o żółtej twarzy w takim stanie. Paul nie potrafił powiedzieć, do kogo należy ten głęboki, ochrypły głos. Dobiegał gdzieś z dołu, jakby ten ktoś klęczał. - Wije się jak robak na rozgrzanej skale. - Rozległ się śmiech pełen satysfakcji. - Kolego, masz w ręku potężne zaklęcie. - Chcę już wyjść. - Paul usłyszał odpowiedź T4b. Chłopiec dyszał, jakby przebiegł maraton. - Zanim zacznie nas szukać ten sayee lo morderca. - Czy powinniśmy go wykończyć? - zapytała Florimel, a Paul. pulsujący bólem i zdezorientowany, pomyślał, że to jemu przyjaciele postanowili skrócić męki. - Patrzcie, patrzcie tu! - rozległ się cieniutki głosik tuż przy jego uchu. - Cały we krwi! Upadł pan? Wygląda jak zoomrozpru-wacz, co? - Co się dzieje, do cholery? - jęknął Paul. - Co się stało? - Mówisz z takim spokojem o tym, żeby wykończyć Ptaha - przemówił ponownie ochrypły głos, jakby nie słyszał Paula - ale muszę powiedzieć, że zabicie boga zmienia kształt niebios. A zwłaszcza zabicie kogoś tak ważnego jak Pan Białych Murów. - Wells nie jest naszym wrogiem - powiedziała Martine. - Zbliża się prawdziwy potwór. - Może tu być w każdej chwili. Głos płynący gdzieś z poziomu kolan Paula prychnął. - Skoro waszym wrogiem jest nasz nowy władca i pan Anubis - rzekł - to nie potrzebujecie już innych wrogów. Jeśli nas złapie, zgniecie jak pyłek swoimi czarnymi piętami. Paul odzyskał wreszcie poprawne widzenie. Postać znajdująca się przed nim wcale nie klęczała. To był karzeł lub ktoś taki. z bujną potarganą brodą i okrutnie brzydką twarzą, która rozciągnęła się na boki w uśmiechu, gdy Paul spojrzał na nią. - Wasz przyjaciel znowu widzi - rzekł osobnik i się skłonił. - Nie musisz dziękować Besowi za to, że uratował ciebie i twoich przyjaciół. Bóg domowego ogniska nie ma zbyt wiele roboty na ziemi, na której zniszczono wszystkie domostwa. - Karzeł roześmiał się. Sprawiał wrażenie kogoś, kto dużo się śmieje, ale nie wyglądał na specjalnie szczęśliwego. - Można jednak powiedzieć, że odwaliłem małą robótkę. Paul potrząsnął głową oszołomiony. Teraz przed jego oczyma unosiła się żółta małpa wielkości palca. Chwilę później dołączyło do niej kilka innych. - Nikt nie mówi nam, gdzie jest Landogarner - zapiszczała małpka. - A ty wiesz? I Freddicks? Robert Wells leżał na kamiennej podłodze kilka metrów dalej, wijąc się jakby w nagłym napadzie czegoś, z rękoma przyciśniętymi do głowy. Kapłan Userhotep leżał nieruchomo pod ścianą w powiększającej się ciemnej kałuży, w której odbijało się światło pochodni. - Co się dzieje? - zapytał Paul wciąż zdezorientowany. - Później ci powiemy. - Martine puściła go jedną ręką i dotknęła jego twarzy. Jej palce zatrzymały się na moment - chłodny, niosący ulgę dotyk. - Jesteś bezpieczny. - Nie bardziej niż my wszyscy - dodała Florimel ponuro. - Tu jest twoje ubranie. - Zostawcie Wellsa - rzekła Martine. - Czas ruszać. Nie wiem dokładnie, jak daleko jest przejście. - Przejście...? - Paul miał wrażenie, że jego głowę wypełnia czarna farba albo brudny olej, w każdym razie coś lepkiego, co zalewało połączenia. Teraz zorientował się, że w pokoju są jeszcze dwie osoby, więźniowie, których przyprowadzono tuż przed nim. Gdy Nandi Paradiwasz zauważył, że Paul patrzy na niego, ruszył w jego stronę, kulejąc. - Paulu Jonasie, cieszę się, że żyjesz. Na twarzy i ramionach Nandiego widniały plamy zdartej do żywego skóry, na nogach zaś ślady głębokich poparzeń w kształcie dłoni. Wydawał się skurczony, cień dzielnej, zaradnej osoby. - Nigdy sobie nie wybaczę, że cię zdradziłem. Paul wzruszył ramionami, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Miał wrażenie, że Nandi oczekuje czegoś w rodzaju rozgrzeszenia, lecz w tym momencie było to coś zbyt abstrakcyjnego. - Oboje z panią Simpkins... - skierował nieporadnie rękę w stronę kobiety - oboje przez wiele dni byliśmy więźniami człowieka, który nosi imię Strach. - Porozmawiamy o tym później. - Kobieta o nazwisku Simpkins wydawała się spokojna, lecz jej podkrążone oczy nie skierowały się na Paula, a jej dłonie opadły luźno, jakby były pozbawione kości. - Paul, czy dasz radę iść z naszą pomocą? - spytała Martine. - Musimy się spieszyć, a byłoby nam ciężko, gdybyśmy musieli cię nieść. Udało nam się odwrócić uwagę strażników, ale oni wrócą. Bes zachichotał i potruchtał do drzwi. Gdy je otworzył, Paul usłyszał okrzyki dobiegające z głębi korytarza. - To naprawdę jest godne podziwu, ile można narobić zamieszania, dając jedną pochodnię oddziałowi latających małp. Żółta małpia chmura wypłynęła gwałtownie za próg. - Palić, palić, palić! - zapiszczały i zawirowały niczym tuman kurzu. - Wielkie fuegol Królewskie plemię! T4b wyszedł za nimi. Trzymał jedną dłoń tak, jakby go bolała. Paul zauważył, że ręka jest rozjarzona. Podtrzymywany przez Martine i Florimel, Paul wyszedł z celi chwiejnym krokiem. Musiał przejść nad nogą Wellsa, która drżała i podskakiwała, jakby płynął przez, nią prąd. W górze wisiał ogromny biały dysk słońca, a powietrze poza murami Abydos-Którc- Było było tak suche i gorące, że Paul czuł niemai, jak wysysa wilgoć z jego płuc. Dookoła ogromnej świątyni widniały ruiny i zgliszcza budynków, niektóre wciąż jeszcze krwawiące strużkami dymu. Wyglądało na to, że Strach zabawił się tutaj równie wesoło jak w Dodge City. Paul musiał się solidnie oprzeć na Florimel, za to Martine mogła go zostawić i poszła swobodnie kamiennym molem, które wysuwało się z tyłu świątyni i prowadziło prosto do szerokiego kanału wypełnionego brązową wodą. Małpy zawisły na moment nad jej głową, lecz zaraz pomknęły do przodu, żeby się przyjrzeć ogromnej złocistej barce przycumowanej na końcu przystani niczym pływający hotel. Martine zatrzymała się w połowie drogi i obróciła powoli w prawo i lewo. - To nie tutaj. - W jej glosie wyczuwało się rosnące przerażenie. - Wyczuwam przejście, ale nie ma go tutaj. - Jak to? - zapytała Florimel. - Jest niewidzialne? - Nie. po prostu nie ma go tutaj. Wyczuwałam je z wewnątrz i wciąż czuję, bardzo silnie, ale... - Odwróciła się tyłem do świątyni i stanęła twarzą na południe, w dół rzecznej doliny. - Boże - powiedziała powoli. - Jest, ale... bardzo daleko. I bardzo silnie wyczuwalne! Dlatego sądziłam, że będzie gdzieś za murami. - Spojrzała na Besa, który przyglądał sięjej spokojnie z miną kogoś, kto każdego dnia widuje cuda. a nawet sam ich dokonuje. - Co tam jest? - Piasek - odburknął karzeł. - Skorpiony. I znowu piasek. Łatwiej byłoby powiedzieć, czego tam nie ma - wody, cienia i tym podobnych rzeczy. - Pociągnął się za kręconą brodę. - W tamtą stronę ciągnie się czerwona pustynia. - Ale co jeszcze? Co wyczuwam? To coś dużego, silnego, otwartego... - Zmarszczyła brwi. szukając słów zrozumiałych dla Besa. - Wyczuwam wielką... ciemną magię. Bes pokręcił głową. - Kobieto, lepiej tam nic idź. - Cholera, musimy! - Martine podeszła do niego. - Powiedz nam tylko, a my już sami podejmiemy decyzję. Brodaty bóg wpatrywał się w nią przez chwilę, po czym jeszcze raz pokręcił głową. - Kiedy małpki mnie znalazły, zdecydowałem się wam pomóc dlatego, że czułem się winny z powodu tych dwojga - wskazał na Nandiego i panią Simpkins - których zostawiłem w trudnej chwili w świątyni Re. A teraz chcecie iść w jeszcze gorsze miejsce? Wiesz. kobieto, może nie jestem najszlachetniejszym z bogów, ale na pewno nie wysyłam dobrych ludzi na zatracenie. - Powiedz nam tylko, co tam jest! - warknęła Martine. Podeszła do nich pani Simpkins. Jej opuszczone dłonie upodobniały ją do proszącego psa. - Bes, musimy to wiedzieć - przemówiła. - Potem już nic nie będziesz musiał robić, wszystko będzie zależało od nas. Spojrzał na nią zagniewany. - Świątynia Seta - wyrzucił wreszcie z siebie. - Dom zagubionego. To właśnie wyczuwasz tam, na pustyni. Dziura, która prowadzi do świata podziemnego, miejsce, do którego nawet sam wielki Ozyrys wszedł niczym zwykły śmiertelnik wciągnięty żywcem do własnego grobu. Jeśli tam pójdziecie, nigdy nie wrócicie. Nandi i T4b zbliżyli się chwiejnym krokiem z końca przystani, gdzie oglądali ogromną barkę. - Pełno tam czarnych facetów z wiosłami - relacjonował T4b. Wciąż trzymał rozjarzoną dłoń przed sobą, jakby go bolała. - Siedzą i gapią się przed siebie. Skończone skanerstwo. - Proszę bardzo, idźcie tam - zwrócił się Bes do Martine. - Wystarczy wsiąść na barkę i powiedzieć, dokąd chcecie popłynąć, a łódź was tam zabierze. Ani się obejrzycie, jak będziecie na miejscu. - Musimy - odpowiedziała cicho. - Ale bez Besa. - Bożek odwrócił się zdegustowany i ruszył w kierunku świątyni. - Niech siedem Hathor da wam łagodny koniec. Pani Simpkins spojrzała za nim. - Dziękujemy ci za pomoc! Niech cię Bóg błogosławi! Bes odpowiedział jej tylko gestem dłoni, który wyrażał irytację i pożegnanie. Małpy zatoczyły koło nad jego głową i zaraz wróciły do Paula i pozostałych. - Czy to tylko ja odnoszę wrażenie - rzuciła Florimel ciężko - że wciąż ktoś mówi nam, iż miejsce, do którego się wybieramy, spodoba nam się jeszcze mniej niż to. w którym właśnie jesteśmy? Paul drżał, mimo iż otaczało ich gorące egipskie powietrze. - I zawsze mają rację. Kod Delphi. Początek. Mieliśmy ogromne szczęście. Nie, ja miałam niewiarygodne szczęście. Moja desperacka próba sprowadzenia pomocy się powiodła i dzięki niej dotarliśmy do Figlarnego Plemienia, dzieci zaś odnalazły małego bożka Besa, przyjaciela naszych współwięźniów, Nandiego Pa- radiwasza i Bonity Mae Simpkins. A potem kolejny łut szczęścia: małpki nigdy nie dałyby rady podnieść ogromnej zasuwy drzwi naszej celi. ale Bes okazał się o wiele silniejszy, niż sugerowała jego postura. W końcu jest bogiem. Także mimo moich bardzo złych przeczuć udało nam się uratować Paula Jonasa. Był strasznie zmaltretowany, ale żyje i zachował przytomność umysłu. Śpi obok mnie, już obmyty z krwi, z opatrzonymi ranami. Nandi i Bonnie Mae również przeżyli tortury, które pozostawiły na nich głębokie piętno. Wirtualni galernicy wiosłują, popychając barkę Ozyrysa w górę rzeki, zupełnie jak silnik, który nie dba o to, kto prowadzi pojazd. W górę, w kierunku świątyni Seta. Bes nie musiał mi wyjaśniać, jak niebezpieczna jest nasza podróż. Orlando i Fredericks zostali już raz sprowadzeni do tej świątyni jak liście wessane przez wir i ledwo przeżyli, jak opowiadał Orlando. Może to głupie, ale ja ciągle mam odrobinę wiary. Przecież wciąż żyjemy wbrew zdrowemu rozsądkowi. I udało nam się uciec sprzed nosa samego Stracha, przynajmniej na jakiś czas. Coś tańczy we mnie jak dziecko wypuszczone do ogrodu po długim nudnym dniu. Żyję! To najważniejsze. Bo tylko to mam. Na razie musi wystarczyć. Ale gdy tak wyczuwam obok siebie Paula - pogrążonego w głębokim drżącym śnie, przez co tak bardzo przypomina Roberta Wellsa po tym. jak Javier wpakował swoją rozjarzoną rękę w tył jego głowy - wciąż zastanawiam się nad znaczeniem tego wszystkiego. Czy to. iż po raz kolejny nam się udało, zawdzięczamy tylko szczęściu? Znajdujemy się we wnętrzu systemu operacyjnego, który zapoznano z pojęciem opowieści, może więc nie powinien mnie dziwić ten splot zbiegów okoliczności i dziwnych przypadków. Może to, że T4b został okaleczony, co później pomogło nam się uratować, ma jakiś sens? Może była to część opowieści sieci? Oczywiście nie wyjaśnia to wcale wszystkich dziwnych szczęśliwych wydarzeń, których doświadczyliśmy. Przyszłam do tej sieci z własnej woli, by pomóc Renie Su-laweyo odnaleźć brata, zupełnie nieświadoma tego, iż może to mieć związek z dniem, w którym straciłam wzrok. Czy możliwy jest aż tak wielki zbieg okoliczności? Chyba że pojęcie opowieści niesie z sobą sens głębszy, niż możemy zrozumieć. W końcu czy nie w taki właśnie sposób ludzie kształtują wszechświat, sam czas? Czyż nie bierzemy surowej materii chaosu i nie lepimy z niej początku, środka i końca, zupełnie jak w najdawniejszych ludowych opowieściach, by odtworzyć kształt własnego malutkiego życia? A jeśli fizycy mają rację, twierdząc, że świat fizyczny zmienia się tak, jak go widzimy, a my jesteśmy tego jedynymi znanymi obserwatorami? Czy nie może być tak, że staramy się nagiąć cały ten wielki wszechświat wypełniony chaosem, wieczność, wiecznie aktywne Teraz, aby wpasować je w tę znaną nam formę? Jeśli tak, to wszechświat, od najdrobniejszego pyłu do największych dziur wypełnionych próżnią, rzeczywiście posiada kształt... A jeśli tak jest. w takim razie tylko od nas, biednych, nagich pół-małp snujących się w słabym świetle naszej jedynej gwiazdy, rzuconych na skraj pomniejszej Galaktyki, zależy, czy będzie można powiedzieć: „Od tej pory żyli długo i szczęśliwie”. Głowa mnie boli od myślenia o tym wszystkim. Możliwość taka wydaje się zbyt wielka i zbyt dziwna, by wytrwać przy niej dłużej, szczególnie gdy wciąż grozi nam tak wielkie niebezpieczeństwo. Barka Ozyrysa pruje leniwe fale rzeki, kołysząc się pode mną. Belki skrzypią, a wiosła uderzają w nieludzko równym rytmie. Zmierzamy w górę Nilu, ku najmroczniejszemu miejscu w tym świecie, a może nawet we wszystkich światach. Jestem okropnie zmęczona. Spróbuję się trochę przespać. Kod Delphi. Koniec. Strach unosił się w białych przestworzach swojego pałacu powietrznego kraju. Przez portal wpłynęło zawodzenie psa dingo, stanowiące dziwny, choć interesujący kontrapunkt drżących dźwięków pianina, które unosiły się w powietrzu. Przygasił światło, zalewając jałowy krajobraz zmierzchem, by lepiej widzieć abstrakt przygotowany dla niego przez Dulcie Anwin. Skrzywił się, poirytowany, że musi się tym zajmować teraz, gdy wolałby unosić się w snach na jawie. Abstrakt obejmował powiększający się cenny zbiór tablic, trójwymiarowych wykresów oraz list aktywów - staranne podsumowanie dotyczące ogromnej liczby holdingów kontrolowanych przez Felixa Jongleura. Z każdego punktu wyrastał las wskaźników zawierających informacje na temat dostępu i połączenia. Przez moment zastanawiał się, w jaki sposób te sub-korporacje, holdingi czy aktywa mogłyby zostać wykorzystane do żądania bólu. Słuchał z przyjemnością smutnej atonalnej melodii wygrywanej na pianinie. Mógłbym skomponować z tego całą symfonię, pomyślał. Tutaj kryzys ekonomiczny, tam plaga, tak żeby i najbogatsi mogli tego posmakować. Wojna, zaraza - wszyscy cholerni jeźdźcy Apokalipsy, jeden za drugim. Coś w rodzaju trzeciej wojny światowej, ale w zwolnionym tempie, żebym mógł się delektować. Naturalnie musiałbym to umiejętnie rozegrać. Upewnić się, że sprawy nie wymkną się spod kontroli, żeby mnie się nic nie stało. Ale zanim zacznie bawić się na dobre, musi się zająć ostatnimi szczegółami. Dostęp do ściśle poufnych informacji Felixa Jongleura to jedno, a realizacja szalonych artystycznych projektów to zupełnie inna sprawa. Z pewnością kiedyś nieobecny Jongleur zostanie oficjalnie uznany za zmarłego, a wtedy wkroczą różne rady nadzorcze i wyznaczeni wcześniej jego zastępcy, a wraz z nimi armia księgowych i analizatorów danych. Strach wiedział, że zanim to nastąpi, musi umocnić swoją władzę, zebrać potrzebne mu aktywa i połączenia. Czy do tego potrzebował Dulcie Anwin? Nie. W ogóle nie była mu już potrzebna. Poza tym wiedziała zbyt dużo. Jeszcze przez jakiś dzień lub dwa będzie mu pomagała w przejęciu kolejnych ośrodków władzy, a potem jej wycieczka do Australii się skończy. Ostatecznie uznał, że zastosuje rozwiązania nie budzące podejrzeń, a jednocześnie dające mu drobinę przyjemności. Bo kogo zdziwi ciało obrabowanej i zamordowanej amerykańskiej turystki, znalezione w jednej z mniej szacownych dzielnic Sydney? Do dźwięków fortepianu ponownie dołączył inny odgłos, tym razem nie zawodzenie dzikiego psa. lecz spokojne piszczenie ważnej wiadomości. W pierwszej chwili Strach chciał je zignorować, lecz zaraz pomyślał, że może to coś od Dulcie. Ponieważ mieli spędzić wspólnie już tak niewiele czasu, chciał ją maksymalnie wykorzystać. Dobry menedżer nie marnuje wartościowego pracownika. Ze zdziwieniem zobaczył, że połączenie przyszło linią, której jeszcze nie używał. Głowa, która wypełniła okno, była całkiem łysa, a ubranie osobnika ubrudzone sadzą. - O, Panie Wszystkiego! - wyjąkał przerażony kapłan. - Spadło na nas nieszczęście, Wielki Domu. Twoi słudzy pogrążyli się w rozpaczy, terror objął całą Czarną Krainę! Strach zmarszczył brwi. To był jeden z wirtualnych kapłanów Starego. Połączenie skierowano bezpośrednio do niego poprzez linię Jongleura, którą łączył się z Siecią Graala, jakby sługa dzwonił ze świata rzeczywistego, a nie wirtualnego Egiptu. - Czego chcesz? - O, błogosławiony Anubisie, panie ostatniej podróży, wielkie Aby-dos płonie! Wielu kapłanów zginęło, wielu innych, poparzonych, kona w mękach śmiertelnych! Wcale go to nie zaskoczyło, bo przecież niecałą dobę wcześniej sam torturował i mordował kapłanów w Abydos-Które-Było. - I co z tego? Umazana popiołem twarz kapłana zbladła jeszcze bardziej. Mężczyzna otworzył usta, lecz nic nie powiedział. - Więźniowie wielkiego boga uciekli - wydusił wreszcie z siebie. - Co? - Strach zmrużył oczy. - Pozwoliliście uciec tej dwójce idiotów z Koła? Obojgu? Kapłan przełknął ślinę. Gdy znowu się odezwał, mówił niemal szeptem: - Wszyscy uciekli. Wszyscy więźniowie wielkiego boga. O czym ty gadasz? - Zorientował się, że jego głos przypomina gniewne warczenie, jakby rzeczywiście był bogiem, do którego przy{ był kapłan. - Nie ruszaj się stąd! W mgnieniu myśli rzucił się do Egiptu. Wells płaszczył się na podłodze, owinięty w brudne bandaże, z bananowożółtą twarzą wykrzywioną grymasem strachu i niechęci. Spoglądał w górę na ogromną postać Anubisa z głową szakala. f - Skąd mogłem wiedzieć? - wybełkotał niewyraźnie, jakby doznał uszkodzenia mózgu. - To był tylko dzieciak. Pewnie ten sam, który unieszkodliwił Yacoubiana. Po prostu... wsadził we mnie rękę. Zostałem sparaliżowany, jakbym został wyrzucony z sieci, chociaż ani na chwilę nie opuściłem wirtualnego ciała. - Co ty mamroczesz? - Strach obrócił się i grzmotnął Wellsa w bok głowy, wywracając na ziemię owiniętego w bandaże boga. - > Ja ci pokażę sparaliżowany, ty jęcząca babo. Kapłan mówił, że moi więźniowie uciekli. Wszyscy. Miałem tę bogobojną dwójkę, chociaż na nic mi się nie przydali. Byli już prawie martwi. To o kim mówił kapłan? - Tamci po prostu... zjawili się tutaj - wybąkał Wells pospiesznie. - Ci, z którymi przybyłem do świata Kunohary. Zjawili się tutaj, a ja ich zatrzymałem dla ciebie. - Do świata Kunohary? - Strach wytrzeszczył oczy. - Chcesz >? Powiedzieć... * Wells dźwignął się na nogi. - I był z nimi Paul Jonas. - Kto to jest, do cholery? - Nazwisko to wydało mu się znajome, lecz ogarnięty wściekłością nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie je słyszał. - Ktoś, kogo szukał Jongleur! - Wells się wyprostował, najwyraźniej przekonany, że ta ostatnia wiadomość całkiem go zrehabilitowała. - Stary wywrócił sieć do góry nogami, żeby go odnaleźć, ale nie wiedzieliśmy dlaczego. Nawet nie znaliśmy jego nazwiska. Jonas ma zablokowaną pamięć czymś w rodzaju bloku pohipnotycz-nego, pomyślałem więc, że krótka sesja z jednym z kapłanów khe-ri-heb pomogłaby mu się trochę rozluźnić... - Zamknij się! - ryknął Strach. - Gówno mnie obchodzi ten twój Jonas. Kto tu był jeszcze? Jacy więźniowie? Kto uciekł? Wells drgnął i zamrugał gwałtownie. - Już ci mówiłem... ci ze świata Kunohary. Pamiętasz chyba? Napuściłeś na nich te zmutowane robale. Chłopak z dziwną ręką. Kobieta z zabandażowaną głową. Niewidoma... - Miałeś... miałeś tutaj Martine...?-Strach ledwo mówił z wściekłości. Dłonie mocno mu drżały. - Miałeś tutaj Martine Desroubins i jej przyjaciół i nie powiedziałeś mi o tym? Wyprostowany Wells zrobił krok do tyłu, jakby chciał stać się wyższy. - Powiedziałbym ci. Naprawdę! Ale przecież ja też mogę podejmować decyzje. Kierowałem jedną z największych firm na świecie, a teraz także jestem bogiem! Strach skoczył tak szybko, że Robert Wells nie zdążył nawet pisnąć. Ogromna dłoń boga szakala zacisnęła się na jego gardle, a potem bóg uniósł swoją ofiarę tak wysoko, że jej owinięte w bandaże stopy zawisły jakiś metr nad ziemią. - W którą stronę poszli? Wells potrząsnął gwałtownie głową, wybałuszając oczy. - W porządku, sam ich znajdę. - Strach przysunął do siebie Wellsa, po czym zacisnął szczęki na jego głowie, rozgniatając ją niczym orzech. - Cholerni jankesi. Myślą, że są najmądrzejsi. Coś ci powiem, kolego. Może i jesteś jakimś tam bogiem, ale tutaj ja jestem bogiem wszechmogącym. Jego ofiara walczyła przerażona, ale jeszcze tylko przez chwilę. Dłoń Stracha wystrzeliła niczym atakująca kobra i wbiła się w otwarte usta Roberta Wellsa. Potem Strach odwrócił palce do góry i przepchnął je przez czaszkę, jakby to było jajko. Trzymając w ten sposób bezpiecznie mniejszego boga, zdjął drugą rękę z jego gardła i rozciągnął usta na żółtej twarzy tak mocno, jakby to była lateksowa maska, aż twarz znikła. A potem przerażająco szybkim ruchem wyrwał kręgosłup Wellsa z wnętrza ciała i upuścił na ziemię. Marionetka z kości i ścięgien drgała niczym wyrzucona na brzeg ryba tuż obok rzuconej na kupę skóry. Oczy, które pozostały w oczodołach, wywróciły się gwałtownie, gdy zaczęło odpływać z nich życie. - Mówisz, że jesteś bogiem? - Strach splunął tuż obok lśniących kości. - No to wylecz się z tego! I w trochę lepszym nastroju Anubis udał się na poszukiwanie więźniów. Teraz już mógł lepiej myśleć. Ciemna chmura spowijająca jego myśli zaczęła powoli ustępować, jakby rozproszona palącym słońcem Egiptu, lecz mimo to Paul nie tyle że nie miał ochoty na myślenie, ile wręcz nie chciał spróbować tego zrobić. Na wspomnienie swojej bezradności poczuł wstyd i przerażenie. Po przebudzeniu wczołgał się w cień markizy postawionej na pozłacanym pokładzie. Stwierdził, że musieli opuścić kanał i znaleźli się już w korycie samego Nilu. ponieważ po obu stronach brązowej wody ciągnęły się nieskończone połacie piasku. Postrzępione czer-wonoszare góry majaczące w oddali tylko uwypuklały płaską, jednorodną pustynię. Strzępy wspomnień przelatywały przez jego głowę zupełnie bez jego woli: Ava. szczebioczące ptaki, uśmiechnięta, nie całkiem ludzka twarz Mudda, który zobaczył ich, kiedy się obejmowali. Pocałowałem ją. Czy ją kochałem? Dlaczego tego nie czuję? Nie można zapomnieć, że się kogoś kocha. Wszystkie te wspomnienia tonęły w mroku, w smutku. Nie chciał wiedzieć nic więcej - oczywiście w jakiś sposób któreś z nich zdradziło. Bo jak inaczej miałby wytłumaczyć swoją niechęć do tego, by odkryć pozostałe wspomnienia? Uwagę Paula ściągnął na siebie Nandi Paradiwasz, który usiadł ostrożnie obok niego. - Widzę, że nie śpisz. - Mówił o wiele wolniej niż wtedy, gdy spotkali się po raz pierwszy. Właśnie ten Nandi, wysuszony i twardy, jakby skamieniały, w ogóle nie przypominał pogodnego towarzysza, z którym Paul żeglował przez Xanadu. - Cieszę się, że znowu cię widzę, Paulu Jonasie. - Ja też się cieszę. Nie miałem okazji podziękować ci za to, że mnie uratowałeś. - Masz na myśli ludzi Hana? - Przez twarz Nandiego przemknął cień uśmiechu. - Złapali mnie wtedy, ale i tak im uciekłem. Życie tutaj przypomina grę przygodową, prawda? Tylko że jest to bardzo niebezpieczna gra zarówno dla ciała, jak i dla duszy. - Nic z tego, co cię otacza, nie jest prawdziwe, lecz rzeczy, które widzisz, mogą cię zranić, a nawet zabić - zacytował Paul. - Taką wiadomość otrzymałem. Mówiłem ci chyba o tym. Rzeczywiście mnie uratowałeś. Wyjaśniłeś mi, co się naprawdę dzieje. Potem już się nie bałem, że tracę rozum. Nandi przybrał powoli pozycję lotosu, przesuwając ostrożnie poparzone nogi. Patrząc na jego okaleczone ciało, Paul przypomniał sobie ostatnie godziny spędzone w świątyni i zrobiło mu się niedobrze. Nandi zdawał się tego nie zauważać. Siedział ze wzrokiem skierowanym na brzeg. - Bóg obroni nas przed złymi ludźmi. Dożyją chwili, kiedy zawalą się ich budowle. - Spojrzał na Paula. - I tak się stało, prawda? Opowiedziano mi, co się wydarzyło w czasie ceremonii nieśmiertelności Bractwa Graala. - Tak. Chociaż nie wygląda na to, żebyśmy to my byli zwycięzcami. Siedzieli jakiś czas w milczeniu, aż wreszcie Paul się odezwał: - Wiesz, miałeś rację co do państwa Pankie. Nandi zmarszczył brwi. - Kogo? - To ta angielska para. Byli ze mną, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. - Opowiedział o dziwnych wydarzeniach w katakumbach Wenecji, kiedy to przez chwilę bliźniaki i państwo Pankie stanęli naprzeciwko siebie, jakby patrzyli w lustro, a potem Sefton i Un- dine Pankie odwrócili się i znikli. - Ale to i tak nie wyjaśnia ich istnienia - powiedział na koniec. - Może byli wcześniejszymi kopiami - podpowiedział Nandi. - Kopiami wypartymi przez późniejsze doskonalsze wersje, których zapomniano skasować. Ale przecież były też inne - zauważył Paul, przypominając sobie świat Kunohary. - Spotkałem parę owadów, lecz one też się mną nie interesowały. Obsesyjnie szukały czegoś, co nazywały małą królową. - Poczuł ukłucie wspomnienia. - A państwo Pankie szukali wyimaginowanej córki. - Podobny wątek w obu wersjach, bez wątpienia - rzekł Nandi. - Martine powiedziała mi, że znasz ich prawdziwe odpowiedniki. - Paul zdumiał się. że inni rozmawiali o jego nieprzyjemnych sekretach, o jego częściowo tylko zapamiętanym życiu. W końcu to było jego życie, czy nie tak? Ale tajemnica dotyczy wszystkich, upomniał zaraz siebie. Wszyscy tutaj znajdują się w ogromnym niebezpieczeństwie Tak, chyba tak, ale nie pamiętam wszystkiego dokładnie. - Znowu to zobaczył, cień na skraju swoich myśli, niewyraźny zarys czegoś, czego nie chciał poznać lepiej. - Po co im różne wersje zajmujące się różnymi rzeczami? Dlaczego jedne ścigają mnie, a inne nie? - Jeszcze raz z jego pamięci wyłoniły się katakumby Wenecji, dwie pary niczym lustrzane odbicia naprzeciwko siebie, obserwowane przez niego, Gally’ego i Eleanorę. - Może po prostu zaprogramowano ich inaczej. Nandi nie sprawiał wrażenia specjalnie zainteresowanego spekulacjami na ten temat, lecz Paul próbował przypomnieć sobie coś, co powiedziała mu Eleanora, czy raczej mu pokazała... - Boże - przemówił nagle - to rzeczywiście są po prostu kopie. - Usiadł, ignorując przenikliwy ból w żebrach. - Eleanora była prawdziwą kobietą, która mieszkała w symświecie Wenecji. Pokazała mi swojego chłopaka, faceta z mafii, który zbudował dla niej to miejsce, kiedy jeszcze żył. Myślę, że to była wczesna wersja ceremonii Graala. On był prawdziwy - odpowiadał na pytania - a jednocześnie stanowił coś w rodzaju pętli informacyjnej. Ciągle zapominał, o co go pytano, powtarzał w kółko te same rzeczy. A jeśli państwo Pankie i inne wersje bliźniaków są takie same? - Krwawisz - powiedział Nandi cicho. Paul spojrzał w dół. Gwałtowny ruch spowodował otwarcie płytkich ran na piersi. Krew spływała, wsiąkając w brudny kombinezon. - Jonas. co ty wyprawiasz? - rzekła Florimel, idąc szybko w jego stronę. - Martine. on znowu krwawi. - Nie słyszy cię - rzekł Nandi. - Jest na dziobie. - Pomóż mi go obmyć. - Nic mi nie jest - rzekł Paul, lecz nie protestował, kiedy Florimel rozchyliła jego kombinezon i przeklinając, zaczęła zdejmować przesiąknięte krwią opatrunki z materiału założone przez Martine. _ T4b! - zawołała. - Gdzie jesteś?! Znajdź mi cos’, z czego będę mogła zrobić nowe bandaże. - T4b?! - Kiedy nikt nie odpowiedział, zawołała jeszcze raz: - Cholera! Javier! Gdzie się podziewasz?! - Javier? - zapytał Nandi, pomagając Martine zsunąć kombinezon Paula. Paul był zły. W końcu nie doznał aż tak poważnych ran, a myśl, która kołatała się mu w głowie, wydawała się bardzo ważna. Wiele kopii, niektóre mniej idealne od innych... Jestem potłuczonym lustrem, powiedziała mu. Potłuczonym lustrem... - Nie spieszyłeś się, Javier - rzuciła Florimel, gdy chłopiec wreszcie się pojawił. - Znalazłeś jakiś materiał? - Nic nie ma. - Chłopiec zerknął na Nandiego. jakby jego bardziej się bał niż Florimel. - Javier... Javier Rogers? - zapytał Nandi. - Nie! - zaprzeczył T4b, ale zaraz spuścił oczy i dodał: - Tak. - Znacie się? - Florimel patrzyła to na jednego, to na drugiego. - Raczej tak - odparł Nandi. - To za sprawą Koła Javier znalazł się tutaj. Florimel spojrzała na chłopca. - Czy to prawda? - Och, co za fenfen - odparł ponuro. Gdy wszyscy otoczyli chłopca ciasnym kołem, Paul pomyślał o inkwizycji. Ale T4b, spocony i zawstydzony jak typowy nastolatek, nie wyglądał na męczennika. - W czym jeszcze nas okłamałeś? - dopytywała się Florimel. - W niczym was nie kłamałem, nic - odparł T4b nachmurzony. - Nie ściemniam. Po prostu nic nie powiedziałem, kuma? - Nie musisz usprawiedliwiać swojej wiary, kochanie - zwróciła się do niego Bonnie Mae. - Nie zataił przed wami żadnych ważnych tajemnic - rzekł Nandi. - Zwerbowaliśmy wielu takich jak on. obiecujących młodzieńców i kobiety w wierze. Wyuczyliśmy ich, wyposażyliśmy w informacje i sprzęt. W końcu to jest wojna, o czym wiecie lepiej niż ktokolwiek inny. Przecież sami zostaliście zwerbowani przez kogoś, kogo motywy są trudniejsze do ustalenia niż nasze, prawda? - Pracujesz też dla Kunohary? - spytała Florimel T4b. Paul miał wrażenie, że kobieta jest bardzo przygnębiona. - Czyżby Martine także i w tym względzie się nie myliła? - Nie! Nie mam nic wspólnego z tym Kuno-jak-mu-tam. - Wydawało się, że T4b za chwilę się rozpłacze. - Nie zrobiłem wam nic złego, nigdy. Tylko nic nie powiedziałem o... Kole. Paul zerknął na Martine, lecz ona sprawiała wrażenie zajętej czymś innym. - Co miałeś na myśli, mówiąc o młodzieńcach i kobietach w wierze? - zapytał Nandiego. - Łączy nas wiara w moc większą niż tylko ludzkość - odparł Nandi. - Nie kryłem się z tym przy naszym pierwszym spotkaniu. - Ale Javier? Chłopiec jeszcze bardziej spochmurniał, gdy zorientował się, że znowu wszyscy patrzą na niego. - Ponownie się narodziłem. Jezus mnie uratował. - Śmiało chłopcze - zachęciła go Bonnie Mae. - Nie wstydź się ścieżki, którą wybrałeś. „Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości”, jak powiedział Jezus na Górze, „albowiem oni będą nasyceni”. Nie ma nic złego w tym, że ktoś jest złakniony sprawiedliwości. - Zwróciła się do pozostałych: - Ten chłopiec odnalazł swoją drogę dzięki Jezusowi. Czy to was obraża? W takim razie co powiecie o mnie? Czy jest coś złego w tym, że ktoś kocha Boga? - Jezus pomógł mi wyzwolić się od ładunków - wtrącił T4b. - Byłem... stracony, tak jakby. A On mnie uratował. - Przyszedł do was i pokazał kilka nowych sztuczek? - Florimel roześmiała się gorzko. - Przepraszam, ale dorastałam w podobnym nonsensie. Zatruł życie mojej matki i moje. Wybaczcie, że tak zareagowałam, ale czuję się zdradzona. Cały czas służył innemu panu. - Służył innemu panu? - Teraz Nandi sprawiał wrażenie zagniewanego. - Niby jak? Nie rozmawialiśmy z Javierem od momentu, kiedy wszedł do sieci. Czyż nie przyświecają nam te same cele: uratować dzieci i zniszczyć ten diabelski system operacyjny, tę straszną machinę nieśmiertelności napędzaną krwią i duszami? Zastanawiałem się nad czymś ważnym, gdy to się zaczęło, przypomniał sobie Paul. lecz nie potrafił oderwać wzroku od twarzy wściekłych towarzyszy. Tylko Martine Desroubins zdawała się błądzić myślami gdzieś daleko, wsłuchana w odgłosy, które jedynie ona słyszała. - Martine? - zwrócił się do niej. Już blisko - powiedziała. - Czuję to. Coś zupełnie innego niż wszystko, czego tu doświadczyłam. Przypomina jaskinię zagubionych, ale jednocześnie jest bardziej i mniej żywe. I emanuje ogromną mocą. - Skrzywiła się. - Blisko. Tak blisko. Paul spojrzał przed siebie. Statek poruszany siłą niezmordowanej załogi składającej się z galerników robotów pokonywał właśnie zakręt leniwej rzeki. Zobaczył to, gdy minęli skaliste pagórki. - Dobry Boże - powiedział cicho. - Jest puste. - Twarz Martine wydawała się napięta aż do bólu. - Nie, nie puste. Gdzieś w głębi tkwi coś gorącego i aktywnego. Przypomina piekarnik z zamkniętymi drzwiczkami. Małpki z Figlarnego Plemienia, które unosiły się nad głowami wędrowców niczym szczególnie natrętne myśli komiksowych bohaterów, spłynęły żółtą chmurką i oblepiły Paula. - Złe miejsce - powiedziała jedna. - Już tu byłyśmy - dodała inna. - Nie chcemy drugi raz. Iść stąd! Kilka wzbiło się w powietrze i zaczęło ciągnąć Paula za włosy. - Czas iść stąd! Wracać do zabawy! Już! Dyskusja dotycząca T4b ustała, gdy jej kolejni uczestnicy kierowali wzrok na widoczny w oddali brązowy gmach świątyni z masywną fasadą, której kolumny z piaskowca niczym strażnicy stały między prostokątami czarnego jak smoła cienia. - Przypomina... uśmiech - rzekła Florimel. - Martwy uśmiech - dodał Nandi powoli. - Uśmiech czaszki. Świątynia nie tylko wyglądała na pustą. Częściowo przysypał ją niesiony wiatrem piasek, jakby stała tam długo zapomniana i przez nikogo nie odwiedzana. Budowlę częściowo spowijały wzniecane bryzą, której nie czuli, tumany iskrzącego się szarego piasku, przez co świątynia ani przez chwilę nie była widoczna w całości, tak by można było określić jej rozmiary. Ucichł plusk pracujących wioseł. Gdy łódź zatrzymała się gładko w przystani, Paul i pozostali wbili wzrok w ogromną świątynię, której front dorównywał wysokością biurowcowi, a szerokością - kilku przecznicom. Na brzegu panowała idealna cisza. - Nie chcę tam wchodzić - wydusił T4b z siebie. - Musimy - odpowiedziała Martine łagodnie. Nawet jeśli słyszała kłótnię dotyczącą sekretnych usług chłopca, to i tak nie zmieniło to jej zdania o nim. - Będzie nas szukał Strach. Może tu być lada moment. Jego nie da się tak łatwo pokonać jak Wellsa. Do tego będzie bardzo rozgniewany. T4b nic już nie powiedział. Kiedy inni ruszyli w stronę pomostu, poszedł za nimi z miną skazańca prowadzonego na egzekucję. Małpki, jak nigdy grzeczne ze strachu, wisiały uczepione ubrań T4b, Paula i Florimel niczym pogrążone we śnie nietoperze. - Tym razem nie jest tak źle - szepnęła jedna do ucha Paula, lecz bez specjalnego przekonania. - Jakby bardziej spało. Może nie wie, że przyszliśmy. Mimo ostrzeżeń Martine Paul zdobył się jedynie na ciężki trucht przez spieczoną słońcem pustynię. Niesiony wiatrem piasek kłuł w twarz. Wydawało mu się. że przybliżające się kolumny zaraz go połkną. Samo powietrze było ciężkie, jakby brnęli przez coś lepkiego i twardego. Idąca za nim Florimel wydała zduszony okrzyk, usiłując nabrać powietrza przez ściśnięte strachem gardło. Skwar zelżał tylko trochę, gdy zanurzyli się w cieniu między potężnymi kolumnami. Długą ścianę pokrywały panele, kiedyś misternie rzeźbione, teraz niemal całkiem gładkie. Jedyne wejście stanowiła czarna kwadratowa dziura umieszczona na środku frontowej ściany, otwór prowadzący w jeszcze czarniejszą ciemność. Martine weszła pierwsza z rękoma przyciśniętymi do uszu, mimo iż świątynię wypełniała cisza. Paul ruszył za nią wraz z pozostałymi. Gdy jego wzrok przyzwyczaił się do ciemności rozjaśnionej jedynie przez światło wpadające przez otwór drzwi, Paul zobaczył na podłodze około trzydziestu ubranych na biało ciał. Postaci leżały nieruchomo, a wszystko wskazywało na to, że zmarły w mękach. Odwrócił się z odrazą od najbliższej postaci o palcach zakrwawionych od wpijania się w nieczułą kamienną podłogę. Oczy miała zwrócone ku górze, jakby spodziewała się stamtąd ratunku, który nigdy nie nadszedł. - To nie są marionetki - powiedział Nandi cicho. Paul spojrzał na niego zaskoczony. - Puste symy - mówił dalej ciemnoskóry towarzysz. - Zobacz, nie gniją, nie zmieniły się, tylko zesztywniały. Prawdziwi ludzie zmarli albo wyszli z sieci, zostawiwszy tu swoje symy. Martine stała od jakiegoś czasu przed ogromnymi spiżowymi drzwiami, które sięgały aż do sufitu. Już sam ich rozmiar sprawiał, że przerażenie ściskało żołądek jeszcze mocniej, niemal przyprawiając Paula o nudności. Tak naprawdę to wcale nie chcę zobaczyć, co jest za nimi... Podskoczył, poczuwszy dotknięcie na ramieniu. - Nie okłamałem, nikogo - wyszeptał T4b. Paul zdumiał się, że chłopiec wciąż się przejmuje tym, co myślą inni. chociaż znajdowali się w tak przeklętym miejscu. - Wierzę ci, Javier. - Przepraszam. Przepraszam, że... próbowałem cię sprzątnąć. - Mówił tak cicho, że Paul nie od razu go zrozumiał. - No, tam, na górze. - Och! O to ci chodzi, nie ma o czym mówić. - Ale tamta dziewczyna, Emily, była ekstra. Zakręciła mnie. Nie-kiepsko. - Wydawało się, że bardzo mu zależy na tym. aby Paul go zrozumiał. - A potem, jak wyskoczył cały ten fen... Od początku wszystkie te rozmowy wydawały się surrealistyczne. Najpierw Nandi, a teraz ten chłopak. Od kiedy to zostałem spowiednikiem? A może zachowują się tak, ponieważ uważają, że pewnie nie pożyjemy zbyt długo i niebawem może już nie będzie czasu na przeprosiny... - Czy będziecie tak sobie spacerować, aż zjawi się tu ktoś. by nas zabić?! - zawołała Martine, a jej głos drżał od bólu lub strachu, a może jednego i drugiego. - Pomóżcie mi otworzyć te drzwi. Paul i T4b natychmiast pospieszyli jej z pomocą. Pozostali zebrali się pod drzwiami, szepcąc. Paul miał ochotę się roześmiać, lecz strach zbytnio go paraliżował. Co za różnica, czy będą cicho, czy nie? Czy wierzyli, że to coś po drugiej stronie drzwi naprawdę śpi i ich nie usłyszy? Przypomniał sobie monstrualną istotę, którą sprowadził na Itace, tę samą, która przyszła do Orlanda i Fredericks w zamrażarce. Czy jeszcze tego nie rozumieją? Inny zawsze śpi - ale i wciąż słucha. Przygnieciony mrocznym przeczuciem, które paraliżowało jego myśli i ciało, pozwolił się postawić obok T4b i Nandiego, by razem z nimi pociągnąć ogromne drzwi. Przez chwilę nic się nie działo, lecz potem ogromne spiżowe panele odchyliły się, wydając odgłos podobny do pisku pradawnego zwierzęcia. Figlarne Plemię odfrunęło w tył, jakby pieczarę ze drzwiami wypełniał trujący gaz albo parzące powietrze. Paul przypomniał sobie, jak Martine porównała to miejsce do piekarnika. - Nie wchodzimy tam! - zawołała jedna z małp. - Tu czekamy! Wzniosły się wysoko pod sam sufit ogromnego holu i zawisły w pobliżu drzwi prowadzących na zewnątrz, przerażone i podekscytowane. Martine zdążyła już przekroczyć próg. Szła ciężko, jakby zmagała się z silnym wiatrem. Paul ruszył za nią, spodziewając się podobnych doznań, lecz wrażenie bliskiego zagrożenia nie było silniejsze wewnątrz niż na zewnątrz. Komnatę zbudowano z surowego ciemnego kamienia, jakby wykuto ją w pośpiechu w żywej skale. Na środku spoczywał ogromny czarny sarkofag, którego misternie rzeźbione i lśniące ściany kontrastowały ze ścianami pomieszczenia. Paul czuł, jak inni napierają z tyłu, lecz nie miał ochoty wchodzić dalej. Martine znowu przyłożyła dłonie do uszu i zakołysała się, jakby zakręciło się jej w głowie. Paul przestraszył się, że może się przewrócić, ale nawet to nie zmusiło go, by zbliżył się do milczącego czarnego pudła. - On... mnie czuje... - wyrzuciła z siebie Martine zduszonym szeptem, który odbił się od ścian i powrócił do nich w okruchach: - Mnie czuje... czuje... Z boku pieczary, jakieś dwadzieścia metrów od sarkofagu paliło się boleśnie czerwone światło. Jakby zanurzony w koszmarze, Paul nie mógł się poruszyć, ale serce biło mu gwałtownie w piersi. Światło zawisło na chwilę w powietrzu, ociekając iskrami niczym płonący magnez, po czym przyjęło postać białej dziury o kształcie ludzkiej istoty. Paul ze zdziwieniem stwierdził, że kształt ten nie jest mu obcy. Ani on, ani nikt z jego towarzyszy nie był przygotowany na wysoki głos, który popłynął przez pieczarę: - O rany! Co to za mierda? Gdzie tym razem wrzucił mnie ten zwariowany staruch? Zdumiewający spektakl wiercącej się, pozbawionej konkretnych rysów postaci przeklinającej po hiszpańsku przerwało nagłe pojawienie się w grobowcu żółtego obłoczka małpek wielkości palca. - Ktoś idzie! - zapiszczały. - Uwaga! Le wielka chienl Ich podniecenie było tak ogromne, że trudno było się zorientować, co się dzieje. - Co wy tam wrzeszczycie? - zapytała Bonita Mae Simpkins. - Zunni. mów mi zaraz, a reszta niech siedzi cicho! - Nic dziwnego, że jesteście przyjaciółmi Sellarsa - oświadczyła pusta postać głosem pełnym rozbawienia i obrzydzenia. - Wszyscy jesteście loco. naprawdę. - Sellarsa? - powtórzyła Florimel zaskoczona. - Idzie - wyjaśnił Zunni. - Co? - Wielki czarny pies - zapiszczała małpka. - Idzie przez pustynię. - Duży, duży pies - dodały inne. - Wielki jak góra. Idzie szybko! Rozdział 35 But tęczy SIEĆ/WIADOMOŚCI: Ładowacze w odpowiednim „nastroju” [obraz: pacjenci ambulatoryjni w kolejce do regulacji modułu] KOM: Symulacja nerwu błędnego, SNB, sztuczna zmiana nastroju przepisywana przez niektórych lekarzy jako lekarstwo na uzależnienie od ładunków, może stać się czynnikiem uzależniającym, [obraz: dr Karina Kawande] KAWANDE: To było nieuniknione, naprawdę. Stymulacja nerwu błędnego w celu obniżenia poziomu stresu jest dopuszczalna jako substytut niebezpiecznych pokątnych środków tylko wtedy, gdy da się kontrolować dawkowanie pulsu. Ale w każdym urządzeniu kod da się złamać, dlatego spotyka się pacjentów, których SNB pulsuje przez całą dobę... Szli przez tłum, a przed oczyma Sam Fredericks przesuwały się kolejne dziwne twarze jak w koszmarze - psy. niedźwiedzie, węże o oczach w kolorze opalu, skrzydlate dzieci o ptasich głowach, chłopcy i dziewczynki z drewna, piernika, a nawet szkła. Ale w całym tym tłumie tysięcy stworzeń, które zebrały się wokół Studni wypełnionej kipiącym światłem, w całym tym ogromnym obozie uchodźców rozbitym pod niebem zasnutym wiecznym zmierzchem nie napotkała ani jednej znajomej twarzy. Żadna z nich nie była twarzą Renie Sulaweyo. Sam bała się spojrzeć na!Xabbu, który musiał być jeszcze bardziej rozczarowany niż ona. Gdy rozstali się z Azadorem, który przyłączył się do swojej odnalezionej cygańskiej rodziny,!Xabbu od razu niemal biegiem wyruszył na poszukiwanie Renie, lecz w miarę upływu czasu mały Buszmen poruszał się coraz wolniej. Nie pamiętała, by wcześniej, nawet w najgorszych chwilach, wyglądał na naprawdę zmęczonego. Teraz poruszał się tak, jakby samo oddychanie sprawiało mu kłopot. - Powinniśmy wracać. - Sam położyła dłoń na jego ramieniu. Czuła jego opór, lecz zacisnęła mocniej palce. - Możemy jeszcze poszukać później. Gdy spojrzał na nią, zobaczyła jego umęczoną twarz. - Nie ma jej tutaj, Sam. Nigdzie. A skoro jest to ostatnie miejsce na tym świecie... Nie chciała o tym myśleć i nie chciała, żeby on o tym myślał. - Nie, nie wiemy do końca, jakie prawa rządzą tym skanerskim światem. A poza tym mogliśmy ją przeoczyć - jestem okropnie zmęczona i pieką mnie oczy. Westchnął. - Zachowałem się okropnie, ciągnąc cię z sobą, Sam. Wróćmy do ludzi Azadora trochę odpocząć. - Jasne. A pamiętasz, gdzie oni biwakują? - Sam powiodła wzrokiem po kręgu jednakowo wyglądających wzgórz. - Zupełnie się pogubiłam. Czuła się trochę winna, bo specjalnie odwołała się do jego instynktu opiekuńczego, ale wiedziała, że to dla jego dobra. To zabawne, jak bardzo!Xabbu przypomina Orlanda, pomyślała. Trudno ich namówić, żeby zrobili coś dla siebie, za to jeden i drugi gotów byłby skoczyć z dachu, by ratować przyjaciela. Orlando nawet dał się dla mnie zabić... Nie była to dobra myśl, więc szybko ją odsunęła. Wydawało się, że przedzieranie się przez krążący bez celu niespokojny tłum nigdy się nie skończy. Niektórzy uchodźcy także usiłowali odnaleźć zagubionych towarzyszy - tu i tam podpowiadano im, by sprawdzili w małych obozach wygnańców z takich miejsc, jak Gdzie Gada Fasola czy Warsztat Latacza Obuwia. Lecz większość po prostu przybyła na skraj Studni i tam się zatrzymała. Cygańscy ziomkowie Azadora albo zjawili się tam stosunkowo wcześnie, albo też okazali większą agresywność niż inni. Ich obóz znajdował się na samym skraju Studni. Malowane wozy zgromadzili na dnie skalnego występu, jakby grupa jednodniowych wycieczkowiczów postanowiła urządzić piknik na krawędzi ogromnego leju po bombie - tyle że żaden lej po bombie tak nie wyglądał. Gdy Sam ujrzała go po raz pierwszy, myślała, że w czarnej wodzie odbija się wieczorne niebo ze słabo migocącymi gwiazdami. Kiedy jednak podeszli bliżej, stwierdziła, że Studnia rzeczywiście przypomina zwierciadło, ale innego rodzaju. Gwiazdy - czymkolwiek były słabe światła poruszające się w ciemnych głębinach - nie były tak statyczne jak gwiazdy na niebie: rozbłyskały i gasły na podobieństwo fosforyzującego próchna. Czasem nawet gdzieś głęboko rozkwitało większe światło, tak że na krótko cała Studnia wypełniała się rudawym jarzeniem, jakby gdzieś w najgłębszych otchłaniach zrodziła się supernowa. Kiedy indziej znowu malutkie błyski gasły całkowicie i przez, kilka chwil Studnia wypełniona całkowitą ciemnością przypominała dziurę wydrążoną w opustoszałej ziemi. - To jest góra odwrócona do góry nogami - powiedział!Xabbu w chwili, gdy po raz pierwszy ujrzeli Studnię, a Azador popędził do przodu jak mężczyzna do swojej kochanki po długiej rozłące. Wtedy Sam nie całkiem go zrozumiała, lecz teraz wydało jej się, że już wie, co miał na myśli. Wszystko w tym najbardziej innym z Innych Światów wydawało się odwrócone na drugą stronę. Odetchnęła z ulgą, gdy wreszcie ujrzała ogniska obozu Cyganów. Im dłużej przyglądała się studni, szczególnie gdy wypełniała ją ciemność, tym bardziej przypominała jej jaskinię czy jamę. Wyobrażała sobie, że z kipiących głębin mógłby się nagle wyłonić olbrzym wielki jak góra. Za to Cyganie, podobnie jak inni fantastyczni mieszkańcy tego miejsca, ani trochę nie wydawali się przestraszeni bliskością studni. Dla nich koniec świata stał się okazją do pogodzenia się, a nawet świętowania. Gdy oboje z!Xabbu minęli podnóże urwiska i zaczęli schodzić w kierunku obozu, usłyszeli muzykę i śpiewy. Felix Jongleur nie przyłączył się do ich poszukiwań. Sam przyjęła to z zadowoleniem, chociaż wydało jej się dziwne, że taki ponury, zimny osobnik zdecydował się pozostać w obozie Cyganów pełnych beztroskiej radości. Teraz gdy szli obrzeżem obozu, dostrzegła go siedzącego na stopniach jednego z wozów; obserwował trzy tancerki owinięte w długie szale, którym żywo przygrywał skrzypek. Pociągnęła!Xabbu w drugą stronę: uznała, że to niezbyt dobry moment na rozmowę z tym okropnym starcem. Azador zauważył ich już wcześniej i wyszedł im na spotkanie. Znoszone ubranie zdążył już zamienić na nowe: kolorową kamizelkę i białą koszulę z bufiastymi rękawami. Jego czarne buty lśniły. Włosy, wyczesane i natarte oliwą, świeciły się niemal równie mocno. Z szerokim uśmiechem i mocno zarysowaną szczęką przypominał bohatera z kiepskiego siećfilmu. - No, jesteście! - zawołał. - Chodźcie tutaj! Słuchamy muzyki i rozmawiamy. Będziemy czekać na przyjście Pani, a wtedy zostaniemy uratowani. Gdy prowadził ich przez obóz, który tworzyło wiele mniejszych rodzinnych obozowisk. Sam zaczęła się zastanawiać, jak szybko gniew Azadora z powodu nazywania go Cyganem zastąpiło niemal religijne poczucie więzi z tymi ludźmi. Przyglądając się zgromadzonym Romom, którzy także czasem spoglądali na nią, Sam nie mogła się oprzeć wrażeniu, że wszyscy bardzo przypominają Azadora tym, że są tak bardzo... cygańscy - nie mogła znaleźć lepszego słowa - aż do przesady. Widziała mężczyzn z długimi kręconymi włosami, zajętych wykuwaniem podków na małych kowadłach, a także staruchy ubrane od stóp do głów na czarno, pochłonięte plotkowaniem, podobne do wron na drucie. Na skraju obozu Cyganie zachęcali do gry przybyszów i łupili ich niemiłosiernie, przesuwając błyskawicznie naparstki, pod którymi schowane były ziarnka grochu. Tak pewnie wyglądają Cyganie, gdy się ich wskrzesza ze starych opowieści, pomyślała. Azador zaprowadził ich na sam brzeg Studni, gdzie rozłożyła się jego wielka rodzina. Gdy zaczął przedstawiać swoich krewnych, w wielu wypadkach po raz drugi, wszystkich tych chals, chais i chabos o czarnych lśniących oczach i błyskających bielą uśmiechach, Sam poczuła, że w każdej chwili może zasnąć na stojąco.!Xabbu, który dostrzegł jej znużenie, wziął ją pod rękę i zapytał Azadora, gdzie mogłaby się położyć. Cmokająca starucha poprowadziła ją do jednego z wozów, w którym znajdowało się malutkie łóżko. Sam chciała zauważyć, że to!Xabbu bardziej potrzebuje odpoczynku, lecz. zanim się obejrzała, już leżała w łóżku i było za późno, by powiedzieć cokolwiek. Nawet jeśli coś jej się śniło, to nic nie pamiętała po przebudzeniu. Wyszła z wozu niepewnym krokiem i niemal spadła ze stromych schodków. Wszędzie gdzie spojrzała, spali Cyganie, jakby zabawa trwała tak długo, że wreszcie opadli z sił i posnęli tam, gdzie stali. Tylko niebo nadal było jednostajnie sinoszare. Stęskniłam się za czasem, pomyślała ze smutkiem. Za porankami, za słońcem i... za wszystkim. Usłyszała niski, zawodzący śpiew. Obeszła wóz i ujrzała!Xabbu kucającego przy trzeszczącym ognisku - śpiewał i rysował coś na ziemi końcem zwęglonego patyka. Uśmiechnął się na jej widok, lecz był to zaledwie cień uśmiechu. - Dzień dobry, Sam. A może dobry wieczór. - Trudno powiedzieć, prawda? Czasem wydaje się, że to jest najbardziej zwariowana część tego wszystkiego. - Przykucnęła obok niego. - Co rysujesz? - Rysuję? - Spojrzał w dół. - Nic. Pozwoliłem tylko poruszać się swobodnie mojemu ramieniu, kiedy rozmyślałem. To przypomina taniec, ale nie jest tak męczące. - Nie wykrzesał już z siebie drugiego uśmiechu, nawet po własnym dowcipie. - A o czym myślisz? - Była niemal pewna, co usłyszy, dlatego zdumiała ją jego odpowiedź. - O Jongleurze. - Rozejrzał się. - Ale zanim o tym pomówimy, chodźmy gdzieś... - Szukał odpowiedniego słowa. - W bardziej ustronne miejsce? - Właśnie. Skąd będzie widać więcej terenu wokół nas. Wstał i poprowadził ją między wozami, dymiącymi ogniskami i śpiącymi Cyganami w kierunku cypla, który wznosił się nad obozem. Wspięli się na niewielki występ skalny, zostawiwszy wszystkie wozy jakieś sto metrów za sobą. Także i tutaj koczowali ludzie, ale nie byli to Cyganie, lecz baśniowi ludzie, jak zaczęła ich nazywać w myślach Sam - gadające koty i piernikowe dzieci, które zupełnie nie zwracały uwagi na obcych. - Co myślisz na temat Jongleura? - zapytała Sam, kiedy usiedli. - Wydaje mi się, że jego i Azadora łączy jakaś tajemnica. -!Xabbu zmarszczył brwi. - Po pierwsze zastanawia mnie to, w jaki sposób Azadorowi udało się przyprowadzić nas tutaj. Po drugie dziwi mnie jego zainteresowanie obozem cygańskim. Przecież pogardzał wszystkimi ludźmi i stworzeniami, które tu spotykał. - Wiem. - Sam wzruszyła ramionami. - Ale może odpowiedź jest prosta. W końcu to on zbudował tę sieć. Może więc rzeczywiście wie o niej więcej niż my, tylko nie chce nam tego powiedzieć. Wiesz, to nie jest pan hojny. - Prawda. Ale wciąż coś nie daje mi spokoju. Siedzieli, obserwując obóz Cyganów budzący się ze snu, a także innych ludzi i półludzi zgromadzonych wokół Studni w nie całkiem ludzkiej osadzie. Patrząc na ten księżycowy krajobraz, Sam zatęskniła za domem. - W takim razie czy my naprawdę czekamy tu na koniec świata? - zapytała. - Nie wiem. Sam. Ale zawsze jest nadzieja. Czy opowiadałem ci historię o tym, jak Ten Który Wszystko Pożera przyszedł do wioski pradziadka Modliszki? To jest opowieść o nadziei. Opowiadałem ją Renie, ponieważ ona jest ukochanym Jeżozwierzem. - Co? - Sam roześmiała się pomimo przygnębienia. !Xabbu skinął głową. - Dokładnie tak samo zareagowała Renie, gdy jej to powiedziałem. Jeżozwierz jest synową pradziadka Modliszki, jego ulubienicą wśród pierwszych ludzi. Należała też do najdzielniejszych - gdy strach zmógł pradziadka Modliszkę, zachowała rozwagę i zrobiła to, co było konieczne. Dlatego bardzo przypomina mi Renie, zgodzisz się ze mną? Spojrzała na niego z sympatią. - Ty ją naprawdę kochasz, prawda? W pierwszej chwili nic nie odpowiedział, ale jego twarz wyraźnie odzwierciedlała złożone uczucia. - W naszym języku nie ma słowa, które by miało tyle znaczeń, co „kochać”. Jej los bardzo mnie obchodzi. Tęsknię za nią bardzo i jestem bardzo nieszczęśliwy z tego powodu, że nie możemy jej odnaleźć. Jeśli już bym jej więcej nie zobaczył, moje życie stałoby się bardziej smutne i pomniejszone. - Dla mnie to brzmi jak miłość. Chcesz się z nią ożenić? - Chciałbym... spróbować wspólnego życia. Tak myślę. Tak. Sam się roześmiała. -!Xabbu, może i pochodzisz z innego miejsca, ale gadasz jak typowy kawaler. Nie możesz po prostu tego powiedzieć? Kochasz ją i chcesz się z nią ożenić. Mruknął gniewnie, lecz widać było, że żartuje. - Niech ci będzie, Sam. Jest tak, jak mówisz. Domyślała się, że jego dobry humor jest tylko powierzchowny. - Zobaczysz,!Xabbu, znajdziemy ją. Ona gdzieś tu jest. - Muszę w to wierzyć. - Westchnął. - Miałem ci opowiedzieć historię o Tym Który Wszystko Pożera. Straszna opowieść, ale mówi też o nadziei. Sam usiadła wygodniej. - Opowiadaj. !Xabbu był doskonałym gawędziarzem, bardzo angażującym się w swoją opowieść. Modulował głos odpowiednio do postaci, a także obrazował wydarzenia gestami, a nawet krokami podobnymi do tańca. Zerwał się na nogi, aby pokazać Jeżozwierza wędrującą do domu ojca, lub przyłożył dłonie do ust, odmalowując zjadającego wszystko na swojej drodze Tego Który Wszystko Pożera. Kiedy przykucnął i powiedział ściszonym, przestraszonym głosem Modliszki czekającego na potwora: „Och, córko, dlaczego jest tak ciemno, skoro na niebie nie widać chmur?”. Sam poczuła grozę chwili, w której człowiek widzi grzechy wracające wreszcie do domu. Gdy!Xabbu skończył opowieść, zauważyła, że grupka baśniowych ludzi obozujących nieopodal podeszła bliżej, by także posłuchać. - Cudowna opowieść.!Xabbu. ale i straszna! To nie była zwykła ludowa opowieść, jakiej oczekiwała. W obcych jej obrazach i gąszczu motywów drzemało coś potężnego, czego do końca nie udało jej się zrozumieć. - Ale mówi też o tym, że za największą ciemnością jest światło. Dziadek Modliszka i jego lud przetrwali i żyli dalej. - Jego twarz posmutniała. - Myślałem, że moim zadaniem jest zachować pamięć o nich, a z nimi opowieści o moich ludziach. Sądziłem, że to jest zadanie mojego życia, ale nie zrobiłem nic w tym kierunku. - Jeszcze zrobisz - powiedziała, a!Xabbu odruchowo odpowiedział jej skinieniem głowy. Pragnęła, aby znowu się ożywił i zaczął myśleć o czymś innym niż ich okropna sytuacja. W końcu nie musieli się spieszyć. Nie mieli już dokąd pójść. - Może opowiesz mi jeszcze jakąś historię? Podniósł brwi. jakby podejrzewał podstęp, ale się zgodził. - Dobrze, ale potem chciałbym pójść poszukać Renie. Może przyszli jacyś nowi. kiedy spaliśmy. - Spojrzał na Studnię. - No cóż, samo to miejsce nasuwa mi na myśl jedną z największych opowieści mojego ludu. - Ekstra - powiedziała. - O czym jest? - To kolejna historia dziadka Modliszki o tym, jak na niebie pojawił się księżyc... a także o innych rzeczach. Zrozumiesz, dlaczego pomyślałem o niej w tym miejscu, obok dziury w ziemi pełnej gwiazd pływających w wodach stworzenia. - W wodach... Naprawdę uważasz, że tak to wygląda? - Nie wiem, ale tak to widzę, zupełnie jak na obrazach, które mi pokazywali w miejskiej szkole, obrazach oglądanych oczami teleskopów patrzących daleko w kosmos, ale jednocześnie w głąb czasu. Bo. jak mi mówili, światło było stare, gdy do nas dotarło. Mnie ta Studnia przypomina miejsce narodzin wszechświatów. Sam zadrżała. Zaczęła się zastanawiać, jak by to było, gdyby utonęła w tej głębokiej dziurze, a potem wydała z siebie ostatnie tchnienie pośród wirujących dookoła galaktyk. - Skanerstwo - wyszeptała. !Xabbu się uśmiechnął. - Ale opowieści mojego ludu rzadko dotyczą wielkich rzeczy, wojen, gwiazd czy stworzenia wszechświatów. A nawet jeśli tak jest, to opowiadają o tym małymi literami. Bo jesteśmy małymi ludźmi. Poruszamy się bardzo cicho, a kiedy umieramy, wiatr szybko zaciera ślady naszych stóp. Nawet dziadek Modliszka, który kiedyś wykradł ogień spod skrzydła Strusia i dał go ludziom, żeby już nie bali się ciemności - tak, nawet dziadek Modliszka, największy spośród nas, jest tylko malutkim owadem. Ale jest też osobą. Wszystkie rzeczy na początku były ludźmi. - Skinął głową skupiony, z zamkniętymi oczami. - Jak zaraz się przekonasz, ta opowieść bierze początek w czymś bardzo małym. To kawałek skóry. Pewnego dnia dziadek Modliszka znalazł na skraju szlaku kawałek skóry. To był kawałek buta - ty byś go nazwała sandałem - który należał do Tęczy, jego syna. Oderwał się i leżał tam zapomniany. Ale dziadek Modliszka zwrócił na niego uwagę. Coś kazało mu się zatrzymać przy tym malutkim porzuconym przedmiocie, podnieść go i zabrać z sobą. Smutek i przygnębienie!Xabbu topniały w miarę, jak pogrążał się w swojej opowieści. Jego głos ożywił się, a dłonie strzelały w powietrze niczym przestraszone ptaki. Sam zauważyła, że kolejni uchodźcy podchodzą, zaciekawieni nowym obrazem w tym cichym, smutnym miejscu. - Modliszka przyszedł nad wodę - opowiadał dalej!Xabbu. - W miejsce obrośnięte trzcinami, ustronne i żyzne. Tam też zanurzył w wodzie kawałek skóry. Działał jak we śnie, ale nie spał wtedy i nie śnił. Potem odszedł, lecz wciąż myślał o tym małym przedmiocie. Wreszcie wrócił tam i zawołał: „Kawałku buta Tęczy! Kawałku buta Tęczy! Gdzie jesteś?” Tymczasem kawałek buta zamienił się w wodzie w malutką antylopę eland. Może tego nie wiesz, ale mój lud uważa je za największe z antylop. Mój ojciec polował na antylopę eland tak długo i z taką desperacją, że wyszedł za nią z pustyni, jedynego znanego mu miejsca, i natknął się na deltę rzeki, którą zamieszkiwał lud mojej matki. Także dziadek Modliszka, jak głosi opowieść, gdy pragnął podróżować dostojnie, sadowił się między rogami ogromnego elanda. !Xabbu zaczął naśladować dostojny krok antylopy - posuwał się tanecznym krokiem z głową uniesioną wysoko, tak że Sam niemal zobaczyła wielkie poroże podobne do korony. Tłum widzów wciąż rósł i teraz siedzieli już w kilku rzędach. Wpatrywali się w małego Buszmena szeroko otwartymi oczami, lecz ten zdawał się ich nie zauważać. Eland, który wyszedł z wody, wcale nie był wielki i silny. Była to malutka ociekająca wodą i drżąca antylopa, na której widok w oczach dziadka Modliszki pojawiły się łzy. Zaśpiewał pieśń chwały i wdzięczności, ale jej nie dotknął, ponieważ była jeszcze zbyt mała i słaba. Odszedł, a gdy wrócił, zobaczył w błocie na brzegu malutkie ślady kopytek i tak się ucieszył, że aż zatańczył. Eland zobaczył go i przyszedł jak do ojca. Modliszka przyniósł miód, ciemny, słodki i święty, i natarł nim boki antylopy, żeby nabrała sił. Każdej nocy wracał do wody i swojej antylopy. Każdej nocy śpiewał jej, tańczył i nacierał ją słodkim miodem. Aż któregoś dnia uznał, że musi odejść i zaczekać, by zobaczyć, czy antylopa będzie rosła. Przez trzy dni i trzy noce trzymał się z dala od wody, chociaż bardzo cierpiał. A gdy wrócił nad staw czwartego ranka, z wody w blask dnia wyszedł eland, stukając kopytami. Wyrósł na wspaniałą antylopę, a dziadek Modliszka tak się ucieszył, że zawołał: „Patrzcie, idzie osoba! Cha! Idzie kawałek buta Tęczy!” Krzyczał, ponieważ czuł, że stworzył żywą istotę z porzuconego kawałka skóry buta Tęczy. Ale Tęcza i jego synowie, Mangusta i Młodsza Tęcza, wcale się nie ucieszyli, gdy doszło ich, co zrobił Modliszka. „Chce nas omamić swoimi opowieściami”, mówili, „i zatrzymać mięso dla siebie. Wszyscy wiedzą, jak sprytny jest stary Modliszka”. Udali się więc nad wodę, gdzie na brzegu pasł się młody eland. Otoczyli go i zabili włóczniami. Ogarnęło ich wielkie podniecenie - była to ogromna, wspaniała antylopa - dlatego śmiali się i tańczyli, dzieląc mięso. Dziadek Modliszka już z daleka usłyszał ich głosy. Obserwował ich ukryty w krzakach i szybko zrozumiał, co się stało. Zasmucił się i rozzłościł, nie dlatego że po prostu zabili antylopę, lecz że nie podzielili się z nim mięsem i zrobili to z pominięciem obrządku, nie wykonawszy nawet tańca dziękczynnego. Bał się ich jednak, ponieważ było ich trzech, a on sam. dlatego odczekał, aż odejdą, wciąż pełni radości, z mięsem zawiniętym w skórę antylopy. Dopiero wtedy Modliszka wyszedł z trzcin i udał się na miejsce, w którym zabito elanda. Tęcza i dwaj wnukowie dziadka Modliszki zostawili tylko jedną część zabitej antylopy, organ, który zawiera czarną gorzką żółć, jakiej nie przełkną nawet moi ludzie, nauczeni jeść niemal wszystko. Modliszka, powodowany żalem i złością, zamierzył się włócznią, by przebić pęcherz organu, ale wtedy z jego wnętrza przemówiła żółć: „Nie rób tego”. Modliszka rozsierdził się jeszcze bardziej. „Mogę cię przebić, jeśli przyjdzie mi na to ochota”, rzekł. „Rzucę cię na ziemię i podepczę. Przebiję włócznią”. Żółć ponownie przemówiła do niego: „Jeśli to zrobisz, wyleję się i zakryję cię ciemnością”. Ale dziadek Modliszka nie słuchał jej. rozgniewany. Uniósł włócznię i przebił organ. Żółć wypłynęła, tak jak zapowiedziała, gorzka i czarna jak bezgwiezdna noc, i zalała Modliszkę, a nawet wlała się do jego oczu. oślepiając go. Wtedy Modliszka rzucił się na ziemię i zawołał: „Pomóżcie! Nic nie widzę! Czarna żółć zasłoniła mi oczy i jestem zagubiony!” Lecz nikt nie słyszał jego wołania w tym odległym miejscu i nikt nie przyszedł z pomocą. Modliszka pełzał po ziemi, bezradny, macając w koło dłońmi. „Teraz znajdzie mnie Hiena”, pomyślał, „albo jakaś inna głodna istota i zginę”. Dziadek Modliszka umrze - czy to nie smutne? Nikt nie przyszedł mu z pomocą, a on wciąż pełzał w ciemności. Aż wreszcie, gdy utrudzony i przerażony już z trudem się poruszał, jego dłoń dotknęła czegoś. To było białe jak dym i jasne jak płomień strusie pióro. Serce dziadka Modliszki napełniło się nadzieją. Podniósł pióro i starł nim żółć z oczu. Gdy znowu ujrzał piękno świata, starł resztę gorzkiej żółci, lecz pióro pozostało śnieżnobiałe. Nie mogąc się nadziwić temu cudownemu zrządzeniu losu, uradowany ocaleniem Dziadek Modliszka rzucił pióro wysoko pod niebo, gdzie zawisło - biały półksiężyc na tle ciemności czarnej jak żółć. Modliszka zatańczył i zaśpiewał. „Zostań tam na niebie!” - zawołał do pióra. Od dzisiaj będziesz księżycem. Będziesz świecił w nocy i dawał światło ludziom, którzy inaczej byliby pogrążeni w ciemności. Jesteś księżycem, będziesz żył, potem spadniesz i znowu odżyjesz i dasz ludziom światło”. I tak było. I tak jest do dzisiaj. !Xabbu zamilkł i opuścił głowę, jakby chciał powiedzieć „amen” na koniec modlitwy. Sam spojrzała na dziecięce, pełne oczekiwania twarze widzów siedzących dookoła w nie kończącym się zmierzchu. Tłum jeszcze bardziej zgęstniał, otulając szczelnie niewielki wzgórek i napierając na nich niczym rodziny ofiar katastrofy poszukujące informacji. Sam pomyślała, że powinna podziękować za opowieść, chociaż i tym razem czuła, że chyba nie do końca ją zrozumiała - bo o co chodziło z tym paskudnym czarnym fenfen, który zalał owada? I jak to możliwe, że był robakiem, a jego synem była tęcza? Dziwiło ją także to, że jedna historia o tym, jak z sandała zrobiono antylopę, przeszła nieoczekiwanie w inną, co kłóciło się z jej zasadami przekazywania opowieści. Wiedziała jednak, że!Xabbu traktuje to wszystko bardzo poważnie, niemal jak religię, a ona przecież nie chciała obrazić kogoś, kogo tak bardzo lubi. Z milczącego tłumu popłynął cienki głosik: - Jeszcze jedna! !Xabbu podniósł głowę, nieco zaskoczony, lecz zanim się zorientował, kto to powiedział, rozległy się inne natarczywe głosy: - Opowieść! - Jeszcze jedna! - Proszę! - Chcą usłyszeć więcej opowieści - powiedział!Xabbu zdumiony. - Bardzo się boją - odparła Sam. - Świat zmierza ku końcowi. A przecież oni wszyscy są dziećmi, prawda? - Ledwo powstrzymała łzy, patrząc na otaczające ich twarze, na których malowały się tylko przerażenie i niema prośba. Gdyby Jongleur znajdował się bliżej, uderzyłaby go, spróbowała powalić na ziemię, żeby zapłacił za to, co wyrządził tym niewinnym duszom swoją okrutną obsesją. - Muszą nimi być - powiedziała zarówno do siebie, jak i do!Xabbu. - To muszą być porwane dzieci. W tym momencie jej uwagę przykuła znajoma twarz, którą dostrzegła w tłumie, chociaż potrzebowała chwili, żeby sobie przypomnieć, gdzie widziała tego przystojnego ciemnowłosego mężczyznę. Stał w którymś z rzędów i trzymał w ramionach coś. czego Sam nie widziała dokładnie. Wpatrywał się w!Xabbu nieruchomym, niemal pustym spojrzeniem. Baśniowe dzieci stały w odpowiedniej odległości od niego, jakby wyczuwały jego inność. Sam dotknęła ramienia!Xabbu. - Patrz, tam stoi ten facet z Graala. Ten, który zniknął razem z Renie! - Ricardo Klement? Gdzie? - Tam - powiedziała Sam i w tym momencie zobaczyła, że w miejscu, gdzie stał Klement, nie ma nikogo. - Dopiero co tam był, nie ściemniam! Kiedy zaczęli przeczesywać wzrokiem tłum uchodźców. Sam poczuła, że ktoś stanął bardzo blisko niej - dziecko ulepione z gliny. Spróbowała obejść małą przeszkodę, lecz dziecko poszło za nią i chwyciło grubymi paluszkami cygańską koszulę Sam. - Nigdzie go nie ma - rzekł!Xabbu. - Jest wyższy niż większość tych ludzi, więc byśmy go zauważyli... - Nie mógł odejść tak szybko - rzuciła Sam ze złością. Zbocze za tłumem żebrzącym o kolejną opowieść było puste. - Musielibyśmy go zauważyć. Gliniane dziecko wciąż próbowało zwrócić na siebie jej uwagę. - Przestań mnie ciągnąć - warknęła Sam. Dziecko puściło ją i cofnęło się o krok. Z wyrazu jego twarzy, której rysy powstały głównie z kombinacji zagłębień i wybrzuszeń, trudno było się domyślić intencji, za to postawa ciała sugerowała wyraźnie, że nie ma zamiaru dać się łatwo zbyć. - Chcę z tobą porozmawiać. - Sam usłyszała głos małej dziewczynki. - O co chodzi? - Czy ty... czy ty jesteś przyjaciółką Renie? Sam spodziewała się prośby o kolejną opowieść!Xabbu, dlatego długą chwilę po prostu gapiła się na dziewczynkę oniemiała. - Renie...? !Xabbu dopadł dziecka w ułamku sekundy. - Kim jesteś? - zapytał. - Znasz Renie? Wiesz, gdzie ona jest? Tak, jesteśmy jej przyjaciółmi. Dziewczynka przyglądała mu się przez chwilę. - Ja... nazywam się Kamienna Dziewczyna. - Jej proste usta, wykonane jednym pociągnięciem palca, wykrzywiły się i dziewczynka się rozpłakała. - Wy też nie wiecie, gdzie ona jest? Usłyszawszy, jak!Xabbu jęknął. Sam domyśliła się, jak bardzo jest rozczarowany. - Lepiej powiedz nam wszystko, co wiesz - powiedziała do płaczącej dziewczynki. - ...I wreszcie uciekłyśmy przed teknikami na górę i przeszły-śmy przez most. - Dziewczynka wciąż pochlipywała cichutko, lecz możliwość opowiedzenia historii swoich podróży podziałała na nią kojąco. - A potem zobaczyłyśmy tego dziwnego mężczyznę, który też był jej przyjacielem, tylko że on szedł sobie, a teknikowie go omijali. - Zdarzenie to wyraźnie wywarło na niej duże wrażenie. - Jakby w ogóle ich nie obchodził. - Zupełne skancrstwo! - powiedziała Sam. - To musi być ten Klement. !Xabbu zmarszczył brwi. - I co się wydarzyło potem? Kiedy przeszłyście przez most? Kamienna Dziewczyna ssała przez chwilę gliniany paluszek zamyślona. - Tak naprawdę to wcale nie weszłyśmy do Dżinerowego Domu. nie tak normalnie. Obie weszłyśmy, tak jakby, a potem od razu znalazłam się tutaj, przy Studni. Ale Renie nie przyszła ze mną. - Zmrużyła oczy, powstrzymując łzy. - Myślisz, że nic jej się nie stało? - Wierzymy, że nie - odparła Sam i odwróciła się do!Xabbu. - W takim razie gdzie ona jest? Nieobecna twarz małego Buszmena wyrażała niepokój. - My. zdaje się, przybyliśmy tu w podobny sposób. Zbliżyliśmy się do Innego, zostaliśmy poddani osądowi, po czym zostaliśmy odesłani. Ci. którzy należą do tego świata, jak Azador czy ta dziewczynka, nie musieli chyba nawet tego przechodzić i od razu zostali wysłani. - Co to znaczy? !Xabbu wstał, głaszcząc Kamienną Dziewczynę po głowie, lecz sprawiał wrażenie tak bardzo przybitego, jakim go jeszcze Sam nie widziała. - Może się mylę. ale myślę, że Renie została wpuszczona. - Wpuszczona? - Do Studni. -!Xabbu odwrócił się i spojrzał na krater wypełniony niespokojnym światłem. - Myślę, że ona jest teraz w samym sercu Innego. - Och. nie - wyszeptała Sam. - Boże, naprawdę tak sądzisz? Uśmiech!Xabbu po raz pierwszy był nieprzyjemny. - Tak, w sercu Boga. naprawdę. Boga tego miejsca. Umierającego, oszalałego Boga. Serce Sam zabiło mocniej. Niemal zapomniała o Kamiennej Dziewczynie, która wciąż stała między nimi z surową twarzą, zagubiona i smutna. -!Xabbu, co zrobimy? - Oto co ja zrobię: pójdę za nią. Utkwił wzrok w Studni, jakby widział ją po raz pierwszy. Sam przypomniała sobie, jak bardzo bał się zanurkować w spokojnej rzece. - Zejdę... zejdę na dół. - Nie pójdziesz tam beze mnie. - Przez moment obawa przed tym. że musiałaby zostać sama. wzięła górę nad ogromnym strachem przed niezwykłą Studnią. - Już ci mówiłam, co myślę na temat tego całego fenfen o ratowaniu innych. Pokręcił głową. - Nie rozumiesz. Sam. Inny... myślę, że on już raz odrzucił mnie. a także ciebie i innych. - Mówił coraz ciszej. - Nie sądzę, aby udało mi się dotrzeć do Renie, ale muszę spróbować. - Spojrzał na nią niemal błagalnie. - Nie mogę cię zabrać, Sam, tam, gdzie nie ma nadziei. Szykowała już gniewną ripostę, gdy zorientowała się. że głos, który odwracał jej uwagę od kilku sekund, należał do Jongleura. Mówił coś głośno, rozgniewany. Gdy spojrzała w tamtą stronę, ujrzała go w połowie drogi między miejscem, gdzie stali, a skrajem cygańskiego obozu. - ...Już w to nie wierzę. Twoje milczenie to czysta obraza albo coś jeszcze gorszego. Osobą, do której wykrzykiwał te słowa, był Ricardo Klement. !Xabbu szedł już szybko w ich stronę. Sam ruszyła za nim. lecz zaraz się zatrzymała, usłyszawszy płacz, i spojrzała do tyłu. Zupełnie zapomniała o Kamiennej Dziewczynie. - Chodź - powiedziała. - Chcesz, żebym cię wzięła na ręce? Kamienna Dziewczyna pokręciła głową, ale wzięła Sam za rękę - był to chłodny i zdumiewająco mocny uścisk. Kiedy obie doszły do pozostałych.!Xabbu już usiłował wydobyć z Klcmenta jakieś informacje na temat Renie, podczas gdy Felix Jon-gleur, rozwścieczony, nie ustawał w swoich tyradach. Sam zobaczyła wreszcie, co Klement trzyma w ramionach, a widok ten napełnił ją odrazą i obrzydzeniem. Wszystko razem, kształt niemowlęcia, jego szczątkowe cechy i szaronicbieski kolor, stanowiło paskudną kombinację. - A więc nawet mi nie odpowiesz? - Jongleur spytał Klemcnta. - Daj spokój, Ricardo, myślałem, że jesteśmy po jednej stronie. Poniosłem wiele wyrzeczeń dla ciebie. Tymczasem ty znikasz, kiedy jesteśmy w potrzebie, a potem nie chcesz powiedzieć, gdzie się po-dziewałeś. I pewnie nie wyjaśnisz mi, co to za mały... souvenir? Przez moment wydawało się. że Klement mocniej przytulił niemowlę - pierwszy ludzki gest, jaki Sam zobaczyła u niego. - Jest... moje. - Powiedz mi tylko, co robiłeś do tej pory - dopytywał się Jon-gleur. - Czekałem - przemówił Klement po długiej chwili milczenia. - Na co? - Na... coś. - Klement odwrócił się powoli w kierunku Studni, a potem znowu spojrzał na Jongleura.!Xabbu i Sam. - I wreszcie... znalazłem to. W następnej chwili Ricardo Klement zniknął. Sam wpatrywała się w puste miejsce, po czym spojrzała na!Xab-bu, podejrzewając, że jej zmysły zaczynają szwankować. Przyjaciel także sprawiał wrażenie zaskoczonego, lecz jego zdziwienie było niczym w porównaniu ze zdumieniem Jongleura, który wyglądał jak ktoś. kogo przed chwilą zaatakował własny mebel. - Co...? - wybąkał. - Jak...? W tym samym momencie wszechświat zadrżał i rzeczywistość zastygła w bezruchu. Minęło wiele dni od momentu, gdy Sam doświadczyła tego po raz ostatni, i niemal zapomniała już, jakim przerażeniem napełniały ją te chwile, kiedy zacinały się czas i przestrzeń. Barwy i głosy zlały się w gmatwaninę informacji sensorycznej. Sam była pewna, że wreszcie nadszedł koniec, że system przestał działać, i przygotowała się na atak przenikającego na wylot ciało bólu, którego doświadczyła, kiedy poprzednio została wyrwana z sieci Graala. Tymczasem pozbawiony znaczenia chaos pełen dźwięków i obrazów ponownie przybrał formę rzeczywistości, jakby ktoś włożył klucz i nakręcił mechanizm zegara. Rzeczywistość powróciła. A przynajmniej znaczna jej część. Kamienna Dziewczyna ciągnęła Sam za rękę, lecz Sam ledwo ją widziała, ponieważ światło, które powróciło, było o wiele słabsze niż poprzednio, jakby cały ten wszechświat wirtualny zasilał jeden stary, wadliwy generator. Postacie innych były tylko trochę wyraźniejsze niż cienie. Rozległy się pomruki przerażenia uchodźców zebranych wokół Studni - odgłos podobny do zawodzenia wiatru w koronach wysokich drzew. Kamienna Dziewczyna jeszcze raz pociągnęła ją za ramię. - Spójrz na gwiazdy - powiedziała dziewczynka zduszonym szeptem. Sam spojrzała w górę. Niebo zasnute wiecznym zmierzchem pociemniało wreszcie nocą, ale gwiazdy wcale nie zaświeciły jaśniej. Wręcz przeciwnie, przygasły. Niebo pokrywało się czernią, a blask gwiazd umierał, pogrążając ziemię wokół Studni w głębokim cieniu. Rozdział 36 Bez sieci SIEĆ/OGŁOSZENIA: ANVAC znaczy „zaufanie” [obraz: scenki przedstawiające psy, dzieci oraz domy i parki z przedmieść] KOM: Głupota mocno się rozpleniła, lecz jeśli ktoś twierdzi, że nasza firma bierze udział w jakimś spisku, okazuje arogancję lub mściwość, to z pewnością posuwa się za daleko. Powstaliśmy po to, aby ochraniać ludzi. Owszem, niektórzy z naszych klientów to czołowe postacie ze świata polityki czy biznesu, ale wielu jest zwykłymi ludźmi, takimi jak ty. Dobrymi ludźmi. Ludźmi, którzy wiedzą, że szczęście jest pochodną bezpieczeństwa, a bezpieczeństwo daje wam ANVAC. Wielu pytało nas: „Co oznacza nazwa firmy? Czy składające się na nią litery mają jakieś znaczenie?” Wierzcie mi, to nie powinno nikogo obchodzić. Jesteśmy prywatną korporacją i tak jak wy nie życzylibyście so-bie, aby ktoś wszedł do waszego domu i zaczął czytać wasze listy. tak samo i my mamy prawo do zachowania prywatności. Wystarczy wiedzieć, że nasza nazwa oznacza prawo klienta do bezpieczeństwa, a zatem A-N-Y-A-C w rzeczywistości znaczy „wiara”... Stała sparaliżowana na platformie, obserwując, jak łuk trapezu płynie w jej kierunku, zawisa na moment w powietrzu i wraca w cień pod sufitem ogromnego namiotu. Wiedziała, że mu.si skoczyć i chwycić go przy następnym nawrocie, bo potem już go nie dosięgnie i na zawsze zostanie na platformie. Ale wiedziała też, że w dole nie ma sieci, a upadek w koło wysypane trocinami, niewidoczne z powodu reflektorów, byłby porównywalny ze skokiem z trampoliny, tyle że na beton. Trapez ponownie popłynął w jej stronę, a jego odrobinę pomniejszony łuk mówił wyraźnie, że to jej ostatnia szansa. Napięła mięśnie i przycisnęła mocno miękkie podeszwy pantofelka do krawędzi platformy, wychylając się jednocześnie poza granice bezpiecznej równowagi, tak że nie miała już odwrotu. Gdy poprzeczka osiągnęła skrajny punkt wychylenia i zawisła w powietrzu na ułamek sekundy, wyskoczyła w słup światła przecinający nie kończącą się ciemność. Dopiero gdy dotknęła pręta, gdy chwyciła go i poczuła, jak wymyka się z jej uścisku niczym kostka mydła, dopiero w tym momencie, kiedy i ona na krótko stała się lekka jak powietrze, a śmierć i wieczność krzepnące wokół niej sprawiły, że z osoby zamieniła się w zwykły dowód na istnienie siły ciężkości, Olga zorientowała się, że śni. Z gardeł wyśnionej publiczności wydobył się zniekształcony okrzyk zdumienia i przerażenia, który zupełnie ją ogłuszył, kiedy spadała. A potem nagle zorientowała się, że dyszy ciężko na podłodze magazynu, w którym zasnęła, drżąc i chwytając łapczywie powietrze, a nad jej głową niczym silnik odrzutowca ryczy śmigło klimatyzacji. Zanim znalazła kranik z wodą, z którego pociągnęła długi łyk, jej ciało uspokoiło się i przestało drżeć. Wysoka częstotliwość klimatyzacji sprawiała, że poczuła nudności, zebrała więc swoje rzeczy i przeniosła się w drugi koniec pomieszczenia. Nie zamierzona drzemka wcale nie poprawiła jej samopoczucia. Wciąż czuła przerażenie towarzyszące poślizgowi i upadkowi, które nawet po latach treningów razem z ojcem i jego skoczkami nigdy nie utraciło siły oddziaływania. Nie byłoby czego oglądać, gdyby nie istniało niebezpieczeństwo, że ktoś może zginąć. Ze zdziwieniem poczuła, że myśl ta przyniosła jej ulgę. Nie było nic pewnego ani w tamtym życiu, ani w tym: nawet sieć zabezpieczająca nie dawała gwarancji. Jansci, linoskoczek z Węgier, przyjaciel ojca, spadł na sieć podczas treningu, potem zaczepił nogą o oczko i poleciał dalej w dół. Zaledwie pięć metrów do podłogi, lecz wystarczyło, żeby go sparaliżować. Żadnej gwarancji, nawet jeśli masz sieć. Napiła się jeszcze wody, po czym po raz kolejny spróbowała się połączyć z Caturem Ramseyem, lecz czary, dzięki którym wcześniej łączyła się przez telematyczny wtyk ze światem poza sztuczną czarną górą, przestały działać. Kareta znowu była dynią, a lokaj zamienił się na powrót w mysz. Będzie musiała sama sobie poradzić. Spakowała swój skąpy dobytek i ruszyła do windy towarowej. Niczym szczur spędziwszy niemal cały dzień we wnętrzu domu Felixa Jongleura, nauczyła się zachowywać ostrożność. Gdy rozległo się syknięcie drzwi na półpiętrze, wyjrzała ostrożnie i zaraz cofnęła się do środka, by poczekać, aż młody mężczyzna w końcu korytarza skręci za róg. Ubrany był w koszulę bez kołnierza i robocze spodnie, lecz przypominał raczej kogoś z personelu kierowniczego w codziennym ubraniu niż technika - może był to jeden z młodych menedżerów, który udawał się na górę do nieobowiązkowej pracy, by zrobić wrażenie na swoich szefach. Nawet słudzy piekieł nie muszą się stroić w weekendy, pomyślała. Nie przypominam sobie, aby pan Dante wspominał coś na ten temat. Przytrzymując dla pewności drzwi przez kilka sekund, pomyślała o dziesiątkach szeregowych pracowników, których widziała w budynku, zajętych swoimi „zwykłymi obowiązkami”. Na razie nie zauważyła niczego, co mogłoby dowodzić, że przyczyna jej obecności w tym miejscu nie jest tylko mrzonką. Siedziba Korporacji J, jak się przekonała, gdy wreszcie przeniknęła jej pilnie strzeżoną czarną fasadę, nie miała niczego, czego by nie znalazła w każdym innym biurowcu w dużym mieście. Nawet szczególnie wzmocnione pomieszczenie oddziału ochrony nie wydawało się niczym nadzwyczajnym, jeśli wziąć pod uwagę, że budynek jest jednocześnie rezydencją jednego z najbogatszych ludzi świata. Każda logicznie myśląca osoba musiałaby przyznać, że fantazje na temat zagubionych dzieci i światowego spisku wydawały się coraz bardziej naciągnięte - a przecież Olga należała do tego rodzaju ludzi. Czy można być rozsądnym i jednocześnie niespełna rozumu? - zastanawiała się. Chyba nie do końca. Gdy się upewniła, że korytarz jest pusty, ruszyła w dół schodów na parter ogromnego lobby w kształcie piramidy. Wcześniej widziała kilka osób przechodzących z jednej windy do drugiej, lecz teraz ogromna sala była pusta - przerażająco pusta, jak wszystkie zamknięte gmachy publiczne. Gdy zaczęła iść szybko po czarnej marmurowej podłodze w kierunku głównej recepcji, echo jej kroków zabrzmiało niczym strzały. Dotarłszy do biurka, odegrała przed kamerami scenkę przypadkowego potrącenia kwadratowego wazonu z kwiatami. Woda spłynęła na podłogę, niosąc z sobą przywiędłe irysy, które stały tu od piątkowego poranka. Udając, że nie zauważyła, co się stało, wróciła szybko w bezpieczną strefę półpiętra. Ukryta bezpiecznie w kępie ozdobnych drzewek w donicach, czekała i obserwowała przerażająco wolno płynący strumyk pracowników Korporacji J, którzy przechodzili przez zabezpieczone drzwi i udawali się na swoje stanowiska, by nadrobić zaległos’ci z tygodnia, albo wędrowali przez lobby z jednego końca budynku w drugi. Wydawało się, że niektórzy zauważyli rozlaną wodę i kwiaty na podłodze przed biurkiem, lecz nawet jeśli ktoś zdecydował się powiadomić kogoś w tej sprawie, musiał to zrobić za pomocą wtyku telematycznego. Olga nie miała możliwości sprawdzenia, jak było naprawdę. Minęła godzina. Przez lobby przeszło dwudziestu, może trzydziestu pracowników, lecz nikt nie przyszedł uprzątnąć rozlanej wody. Ogromny zegar na ścianie, złoty prostokąt wielkości furgonetki, zdobiony egipskimi postaciami i literami, pokazywał kilka minut po ósmej. Sobotni wieczór, minęła niemal połowa czasu, jaki miała na wykonanie zadania, a ona jeszcze nic nie zrobiła. Olga należała do cierpliwych osób, lecz teraz drżała jak cieniutka żyłka na granicy zerwania. Była już niemal gotowa, by wyjść z ukrycia i udać się na przeszukiwanie niższych pięter, gdy z windy towarowej wyszła wysoka i chuda postać i ruszyła przez lobby, pchając przed sobą plastikowe wiadro na kółkach, a na ramieniu jak strzelbę niosąc mop. Olga odetchnęła z ulgą. Przyglądała się przez chwilę, jak sprzątacz powolnymi, ostrożnymi ruchami zbiera irysy, a potem opuszcza mop. Gdy już się upewniła, kim jest - kto wie, ilu sprzątających pracuje tam w czasie weekendów? - przeszła szybko do windy i weszła do środka. Minutę później winda została ściągnięta na poziom lobby. Udała zaskoczoną, gdy wsiadł. - Witaj, Jerome - powiedziała, kiedy jego wiadro utknęło w niewielkiej szczelinie między kabiną i drzwiami windy. Posłała mu uśmiech. - Co robisz tu na górze? Nic o tym nie wiem, Ol-go. - Mówił powoli, wyraźnie zaniepokojony. - Tamte piętra są zamknięte. Chodzę tam tylko wtedy, gdy ci z ochrony każą mi przyjść i pomóc coś poprzestawiać. - Siedział z otwartymi ustami i przymkniętymi mlecznymi oczami, trzymając kanapkę w połowie drogi do ust. Olga zmusiła się, by ugryźć kanapkę z pasztetową, którą koniecznie chciał się z nią podzielić. Ponieważ udało jej się namówić go, żeby poszli zjeść do magazynu, a nie do jadalni dla sprzątających - w magazynie spędziła już tyle czasu, że zaczynała się czuć tam jak u siebie - uznała więc, że powinna się zgodzić na wspólny lunch pomimo swojej niechęci do pasztetowej. - A zatem... byłeś na wyższych piętrach? - O tak, wiele razy. Ale nigdy nie wyżej niż piętro ochrony. - Znowu zmarszczył brwi. - Tylko raz zaszedłem wyżej, do sali z maszynami, bo jeden z szefów zauważył tam mysie odchody i chciał mi je pokazać. Ale ja mu powiedziałem, że przecież tam nie sprzątam, więc skąd miałbym wiedzieć, że mają tam myszy? - Roześmiał się i zawstydzony starł z brody kawałek pasztetowej. - Lena powiedziała, że myszy wjeżdżają tam windą! Dobre, co? Olga starała się powstrzymać swoje przeniknięte strachem zainteresowanie drugim pomieszczeniem z urządzeniami. Bo co jej to da? Nie miała pojęcia, w jaki sposób zainstalować pudełko Sellarsa ani co do niego podłączyć, a poza tym nie było już żadnego Sellarsa, który miałby z tego jakąś korzyść. Tyle że pomieszczenie to znajdowało się w części wieży, którą zamierzała odwiedzić. - Czy mógłbyś mnie tam zaprowadzić? - Nie wolno nam tam chodzić - odparł, kręcąc głową. - Narobimy sobie kłopotów. - Już ci mówiłam, jeśli tam nie pójdziemy, ja będę miała kłopoty. - Nie rozumiem - odparł i ponownie ochoczo zaatakował kanapkę. - Mówiłam ci, jak to było. Koleżanka ze zmiany zabrała mnie tam w piątek, żeby mi pokazać to miejsce, a ja zgubiłam portfel, rozumiesz? Przypadkiem. Będę miała kłopoty, jeśli ktoś go tam znajdzie. Do tego mam tam karty płatnicze i inne drobiazgi. - Mówisz, że możesz mieć kłopoty, tak? Tak. Wyleją mnie jak nic. I nie będę mogła pomagać córce i małej wnuczce. - Olga była rozdarta między wzgardą dla siebie i rosnącą paniką. Tylko ktoś, kto ma poważne problemy z myśleniem, mógłby kupić taką kiepską historię. Mogła wykorzystać Jerome’a, ponieważ był łatwowierny i gotowy pomagać innym, poza tym pewnie był też upośledzony. Dlatego czuła się jak najgorsza szumowina. Potrafiła stłumić nieco poczucie winy spowodowane swoim postępowaniem tylko w tych momentach, gdy wracała myślami do dzieci ze snów. jakby powtarzała mantrę, przypominała sobie, jak gromadziły się wokół niej niczym przestraszone ptaki poszukujące schronienia, krzyczące błagalnie. - A może... może powiemy któremuś z tych facetów z ochrony - odezwał się Jerome. - Są całkiem mili. Mogliby przynieść twój portfel. - Nie! - Złagodziła swój ton i spróbowała jeszcze raz. - Nie, bo musieliby spisać raport, żeby sami nie mieli kłopotów, rozumiesz? A wtedy koleżanka, która zaprowadziła mnie tam na górę, popadłaby w tarapaty. Nie chcę, żeby kogoś zwolnili z powodu mojego błędu. - Jesteś miła, Ol-go. Aż zamrugała, ale spróbowała zatrzymać uśmiech na twarzy. - Jerome, pomożesz mi? Wyraźnie niepokoiła go perspektywa złamania przepisów, ale widziała, że wciąż się zastanawia. - Mogę spróbować, ale nie wiem, czy winda się otworzy. Na którym piętrze zgubiłaś portfel? - Na tym, gdzie są urządzenia. Można było przypuszczać, że przebywa tam stosunkowo mało ludzi, ponadto istniała szansa, że da się stamtąd przejść wyżej - w końcu nawet najlepiej strzeżone i najbardziej podejrzane budynki musiały chyba posiadać zwykłe schody i drogi przeciwpożarowe? Nie miała planu co do tego, jak pozbyć się Jerome’a, by swobodnie się rozejrzeć, ale uznała, że zajmie się tym, gdy już dotrą na górę. Może po prostu dasz mu w łeb czymś ciężkim, Olgo, pomyślała z niesmakiem. Żeby odpowiednio zakończyć całą sprawę. Jerome schował nie dojedzoną kanapkę do torby próżniowej i zamknął ją szczelnie. Wydawało się, że stracił apetyt. - Pojedźmy na górę i zobaczmy, co się da zrobić, Ol-go. Ale nie wściekaj się na mnie, jak nic z tego nie wyjdzie, dobrze? - Obiecuję. - I niech mi Bóg wybaczy, pomyślała. Ramsey rozejrzał się po pokoju, usiłując objąć go wzrokiem. Nawet jak na pomieszczenie wirtualne, gdzie grawitacja nie ma żadnego znaczenia, a metraż jest czystym złudzeniem, wydawał się niesamowicie zagracony. Większość wielopoziomowego pokoju zajmował stos głów w przezroczystych pojemnikach, kolekcja ludzkich i nie tylko ludzkich trofeów, bardziej przypominających zatrzymane w kadrze hologramy niż prawdziwe głowy. Ale to nie wszystko. Wszędzie było widać dziwne przedmioty, miecze, włócznie, a nawet całe zbroje, klejnoty wielkości wirtualnej pięści Catura Ramseya, ogromne czaszki zwierząt, które, dzięki Bogu, nigdy nie żyły w świecie rzeczywistym, a nawet balasek, który miał postać nieruchomego węża z głową w połowie tak dużą, jak wysoki był Ramsey. Ściany w miejscach wolnych od stosów memorabiliów pokrywały dwie sceny. Ich dzi-waczność stanowiła jedyny powód, dla którego Ramsey przyjął, że są to tylko obrazy, a nie rzeczywiste otoczenie elektronicznego domu Orlanda Gardinera w Dystrykcie Środkowym. Kredowe bagno, gdzie nawet w tej chwili samica hadrozaura odganiała długiego dromeozaura, który kilkakrotnie podkradał się nieśmiało do jej jaj, stanowiło dość oczywisty obiekt zainteresowania dziecka. Za to druga scena, krajobraz pozornie wymarły, wypełniony czerwonym pyłem, wydawała się mniej zrozumiała. Tak czy inaczej, był to pokój chłopca w miejscu pozbawionym granic, a zebrane tu przedmioty stanowiły trofea dumnego właściciela, który nigdy po nie nie wróci. Ramsey pomyślał o chłopcu królu, Tutenchamonie, którego grobowiec wypełniony rzeczami osobistymi odkopano i otworzono tysiące lat po jego śmierci. Czy pokój Orlanda po prostu zostanie w sieci? Podejrzewał, że Gardinerowie musieliby płacić za niego. A jeśli tak? Czy ktoś natknie się na niego za kilka pokoleń i spróbuje wniknąć w umysł i świat zapomnianego dziecka z dwudziestego pierwszego wieku? Była to dziwna i smutna myśl - życie z całą swoją złożonością zredukowane do kilku zabawek i pamiątek. No, może nie kilku... W podłodze otworzyła się dziura i ukazało się w niej coś na podobieństwo głowy postrzępionego mopa spowitej obłoczkiem kre-skówkowego kurzu. - Dzięki, że zechciałeś się ze mną spotkać tutaj - rzekł Beezle. - Dlaczego nie. Czy to jest... - Chciał zapytać, czy miejsce to ma jakieś szczególne znaczenie dla agenta, lecz po raz kolejny poczuł się nieswojo. Przecież Beezle nie był nawet prawdziwą sztuczną osobą. To była zabawka. - Często tu przychodzisz? Beezle wywrócił wyłupiaste oczy. Odpowiedział z dziwnym wahaniem. - Znam tu wszystko. To dobre miejsce. Do robienia różnych rzeczy. - W porządku. Ramsey rozejrzał się za czymś, na czym mógłby usiąść. Jedynym przedmiotem, który z pewnością się do tego nadawał, był hamak rozciągnięty w kącie pomieszczenia. - Chcesz krzesło? - Beezle sięgnął do otworu w podłodze i wydając dziwne odgłosy, wyciągnął z niego krzesło trzy - lub czterokrotnie większe od niego. - Siadaj. Powiem ci, co znalazłem. Gdy Ramsey usadowił się wygodnie, Beezle wyjął niewielką czarną kostkę i potrząsnął nią. Kostka rozrosła się do trójwymiarowego, trochę zamglonego przedmiotu, który zawisł w powietrzu na środku pokoju. Chwilę później bryła nabrała wyrazistości, a w jej wnętrzu ukazał się wysoki czarny przedmiot. - To jest budynek Korporacji J. - Zgadza się. - Beezle uderzył lekko w przezroczystą kostkę i budynek otworzył się niczym papierowa książka, ukazując swoje wnętrze. - Wziąłem to z notatek tego faceta Sellarsa. - Znalazłeś je! - Tak. Właściwie to czym on jest. jakimś robotem albo czymś takim? Zapisuje wszystko językiem komputerowym. - Nie jest robotem, ale to długa historia, a ja nie mam teraz czasu na opowiadanie. Czy możesz połączyć mnie z Olgą Pirofsky? - Chcesz zobaczyć, gdzie jest teraz? - Beezle machnął niekształtną stopą i po chwili mniej więcej na wysokości jednej trzeciej budynku zaświecił się czerwony punkt. - Sellars ma na nią namiary. Ona ma przy sobie plakietkę czy coś takiego, którą sczytują czytniki na każdym piętrze, zgadza się? Sygnał jest słaby, ale wystarczy, żeby go namierzyć. Ramsey zobaczył, że czerwony punkt zaczął się przesuwać. Przynajmniej żyje, pomyślał. Chyba że ktoś ją niesie. - Czy Sellars w swoich notatkach zdradził, co zamierzał zrobić? Coś na temat wpięcia się do ścieżki danych budynku. Tylko tyle wiem. - Trochę - odparł Beezle głosem taksówkarza i zaraz umilkł. - Twoja przyjaciółka idzie - dodał po chwili. - Widziałem... - zaczął Ramsey i nagle uzmysłowił sobie, że czerwony punkt przestał się poruszać poziomo i teraz sunie powoli w górę. - O mój Boże, co się dzieje? Co ona robi? - Winda towarowa. Jedzie do góry. - Ale na górze...! Sellars mówił, że tam właśnie znajduje się mieszkanie Jongleura, a pod nim jest piętro ochrony. Muszę ją powstrzymać! - Nagle przyszło mu coś do głowy. - Czy plakietka pozwoli jej dostać się na górę? Beezle wzruszył ramionami na tyle, na ile było to możliwe w wypadku stworzenia pozbawionego ramion i wyposażonego w zbyt dużą liczbę nóg. - Nie, chyba że wprowadziła jakieś zmiany. Sprawdzę. - Po chwili milczenia znowu przemówił: - Nic z tego. Może dojechać do piętra ochrony, lecz jeśli spróbuje pójść wyżej, ponad poziom czterdziestego piątego piętra, uruchomi pewnie wszystkie alarmy. - Chryste. Możesz mnie z nią połączyć? - Nie zdążyłem jeszcze przejrzeć tego wszystkiego, ale spróbuję. - Obok Beezlego otworzyła się kolejna dziura w podłodze. Ruszył w jej stronę, lecz zaraz się zatrzymał. - Wiesz, że na tej wyspie mają całą armię? Właściwie to po jakie licho pakujecie się w takie miejsce? - Połącz mnie tylko! - krzyknął Ramsey. Beezle powlókł się w kierunku otworu i zniknął w nim. Kilka chwil później elektroniczne pomieszczenie wypełniły odgłosy walenia młotkiem i przerażające zgrzytanie piły. - Dobry Boże, co ty tam robisz? - To, o co mnie prosiłeś, szefie. Mam dalej pracować? - Głos Beezlego przypłynął echem z wnętrza dołu. Czerwony punkt wciąż płynął w górę. Ramsey nie mógł dłużej na niego patrzeć. Spojrzał na czerwoną pustynię, która pokrywała całą ścianę. Dopiero teraz dostrzegł małe postaci podobne do chrząszczy, częściowo zagrzebane w piasku, nieruchome niczym skamieliny. Przypomniał sobie, że czytał coś w sieci na temat projektu bazy na Marsie, o tym. że małe roboty już nie pracują. Może to ich nauczy, żeby nie polegać na maszynach, pomyślał rozgoryczony i zamrugał, gdy znowu rozległy się odgłosy piły oraz wiertarki, od których zatrzęsły się ściany całego domku, grożąc zawaleniem. Z otworu w podłodze wypłynął obłoczek kurzu. Ustawiona na półce smocza czaszka zatrzęsła się i stoczyła na podłogę. Odłamki rozsypały się na wszystkie strony, a kawałek szczęki zatrzymał się tuż obok stopy Ramseya. Tymczasem czerwony punkt płynął nieubłaganie w górę. Mimo iż winda sunęła gładko, Oldze wydawało się, że pochwyciła ją ogromna dłoń i podnosi coraz wyżej, ku monstrualnej twarzy, której nie chciała zobaczyć. Nagle zrozumiała, dlaczego śnił jej się cyrk - wszyscy artyści już odeszli, nie żyli. Ta część jej życia obumarła. Wtedy było tak jak teraz: wspinała się po drabinie na pomost, wciąż i wciąż od nowa, niemal mechanicznie, ręka za ręką w wyćwiczonym ruchu, z głową pełną wskazówek ojca, który chciał ją uspokoić i przygotować na wszelką ewentualność. Musisz zawsze być wewnątrz swoich myśli i poza ciałem, moja kochana. Nagle niemal go zobaczyła w windzie, jakby stał tak samo blisko jak Jerome. Tato z przystrzyżoną siwiejącą brodą, z blizną u nasady nosa, którą pozostawiła pięta jego brata jeszcze w czasach młodości, kiedy razem występowali. To była tylko jedna z wielu blizn - ich wstążki pokrywały jego ogromne dłonie poprzecinane linami i sznurami. Często powtarzał, że po pracy grywa w łapankę z nożownikiem z Le Cirąue Royale. Gdy wyjawił to po raz pierwszy - miała wtedy trzy lub cztery lata - bardzo się przestraszyła i uspokoiła dopiero wtedy, gdy zapewnił ją, że tylko żartował. Zawsze pachniał sosnową żywicą, którą wcierał w ręce na arenie. Pamiętała tę woń, a także inną - zapach papierosów mamy, paskudnych rosyjskich papierosów. Te dwa zapachy nawet po tylu latach od razu przywodziły jej na myśl dzieciństwo. Obraz ojca z rękoma na ramionach mamy albo obejmującego ją od tyłu w pasie, gdy przyglądali się próbom. Mama niezmiennie z papierosem w kąciku ust, z głową uniesioną, by dym nie zasłaniał jej widoku. Idealnie wyprostowana, smukła - jej ciało pozostało twarde i dobrze umięśnione jeszcze po siedemdziesiątce. „Moja polska księżniczka”, tak tato nazywał mamę. „Spójrzcie tylko na nią”, mawiał niby żartobliwie, ale i z dumą jednocześnie. „Może i nie pochodzi z rodziny królewskiej, ale jest zbudowana jak królowa. Tyłeczek zgrabny jak u chłopaka, wąskie bioderka”. Potem zwykle klepał mamę w plecy, a ona odpowiadała syknięciem jak kot zaczepiony przez dziecko. Wtedy tato wybuchał śmiechem i puszczał oko do Olgi i całego świata. „Spójrzcie na moją wspaniałą żonkę”, chciał przez to powiedzieć. „I patrzcie, jaki ma temperament!” Oboje dawno już odeszli, mama zmarła na raka, ojciec niedługo potem, tak jak się wszyscy spodziewali. Sam kiedyś powiedział: „Nie chcę żyć dłużej niż ona. Ale tobie i twojemu bratu, Olgo, niech Bóg da długie życie. Nie gniewajcie się, jeśli nie będę czekał, żeby zobaczyć wnuki”. Oczywiście nie było żadnych wnuków. Brat Olgi Beniamin zmarł niedługo po śmierci rodziców w wyniku nieszczęśliwego wypadku, kiedy to doznał ostrego ataku wyrostka robaczkowego w czasie wakacyjnej górskiej wspinaczki. A jeszcze na długo przed tym ona straciła dziecko i męża w ciągu jednego tygodnia - a tym samym szansę na szczęście, jak wtedy myślała. Wciąż zresztą tak sądzi. A zatem jestem ostatnia, pomyślała. Linia mamy, taty oraz ich dziadków kończy się na mnie. Może skończy się dzisiaj w tym budynku. Po raz pierwszy od wielu dni poczuła się ogromnie przybita. To takie smutne, takie... ostateczne. Wszystkie te plany, jakie snuli tamci ludzie, dziecięce kocyki, które dziergali, pieniądze, które odkładali - wszystko to skończyło się na podstarzałej kobiecie, która prawdopodobnie marnuje swoje życie z powodu jakiejś iluzji. Winda zdawała się pełznąć w górę równie wolno jak przypływ. Na panelu z czarnego szkła zapalały się kolejne kwadraty. Jakie to smutne. - Masz tu rodzinę? - spytała Jerome’a po to tylko, żeby usłyszeć dźwięk ludzkiego głosu. - Mamę. - Mrużąc oczy, stał jak zahipnotyzowany mrugającymi światełkami na panelu. Olga zastanawiała się, jak dobrze widzi jej towarzysz. Minęli trzydzieste piąte piętro, potem trzydzieste szóste i siódme. Jak na nowoczesne urządzenie winda poruszała się przeraźliwie wolno. - Mieszka w Garyville - mówił dalej Jerome. - Brat mieszka w Houston w Teksasie. - Olga? Słyszysz mnie? - Głos w jej głowie odezwał się tak niespodziewanie, że aż podskoczyła i wstrzymała oddech. - Co się stało, Ol-go? - zapytał Jerome. - To tylko ból głowy. - Przyłożyła dłoń do skroni. - Kto mówi? - zapytała podprogowo. - Czy to pan. panie Ramsey? - Jezu, myślałem, że już nigdy się z tobą nie połączę. Musisz wysiąść z windy. Spojrzała na panel. Teraz zaświeciły się kolejno czterdziesty i czterdziesty pierwszy numer. - O czym ty mówisz? Skąd wiedziałeś...? - Ol-go, naprawdę wyglądasz niedobrze. Machnęła ręką, dając mu do zrozumienia, że nie chce w tej chwili rozmawiać. - Po prostu wysiądź z windy! - Pomimo chwilowej dezorientacji usłyszała wyraźnie przerażenie w głosie Ramseya. - Jeśli drzwi windy otworzą się nad czterdziestym piątym piętrem, uruchomisz alarmy w całym budynku. Ochrona dopadnie cię, zanim zrobisz krok. Poczuła, że udawany ból głowy staje się rzeczywistością. - Zatrzymaj windę - zwróciła się do Jerome’a. - Na którym piętrze jesteśmy? - Mrugające światełko mówiło, że na czterdziestym trzecim. - Jerome, muszę iść do łazienki, w porządku? - Jasne. Lecz w momencie gdy przycisnął guzik, winda opuściła już piętro. Olga odruchowo wstrzymała oddech. Winda zatrzymała się po kilku sekundach i rozległ się syk otwieranych drzwi. Olga zobaczyła wyłożony wykładziną korytarz oświetlony dziwnie fantazyjnymi światłami. Dopiero po chwili zorientowała się, że na ścianach umieszczono neonowe kompozycje, które emanowały przyciemnionym światłem. Jerome stał w otwartych drzwiach windy. Olga domyśliła się, że założył, iż ona wie, gdzie znajdują się toalety. W końcu pracowała tutaj, czy nie tak? - Nie byłam na tym piętrze - powiedziała. Kiedy wyjaśnił jej, w którą stronę ma iść, poprosiła go, aby zaczekał w holu przy windach. Bała się, że ktoś może zauważyć, iż winda stoi zbyt długo na jednym piętrze. Toaleta była pusta. Usiadła w ostatniej kabinie i podciągnęła stopy. - Mów, co się dzieje - powiedziała do Ramseya. - Gdzieście się podziewali? Przez cały dzień próbowałam się z wami skontaktować. Jego wyjaśnienia wcale nie dodały jej animuszu - trudno było sobie wyobrazić bardziej kruchą konstrukcję niż ta, jaką tworzyły resztki jej pewności siebie. - No to niech Bóg ma nas w opiece. Mówisz, że Sellars... odszedł? W takim razie kim jest ten Beezle, który ci pomaga? Czy to jakiś specjalista przysłany przez tego wojskowego? - To długa historia. - Ramsey nie palił się, by ją opowiadać. - W tej chwili musimy postanowić, co robić. Czy jesteś w bezpiecznym miejscu? Nie potrafiła powstrzymać śmiechu. - Panie Ramsey, znajduję się na terytorium wroga! Jestem tu tak samo bezpieczna jak karaluch w wannie w momencie, gdy ktoś zapala światło. Nic mi nie grozi poza tym, że ktoś może mnie walnąć butem. - Olgo, wierz mi, robię, co mogę. Nawet nie wiesz, ile wysiłku kosztowało mnie, aby ponownie się z tobą połączyć po tym, jak Sellars... zamilkł czy cokolwiek się z nim stało. - Zaczerpnął głęboko powietrza. - Dam ci Beezlego. Jest... trochę ekscentryczny. Ale nie martw się. Jest naprawdę dobry. - Jeśli tylko ekscentryczny... panie Ramsey. Głos, który się pojawił, przypominał głos komika z epoki telewizji. - Ty jesteś’ Olga, tak? Miłociepoznać. - Mnie również. Pokręciła głową. Oto siedzi w toalecie jakieś dwadzieścia stóp pod oddziałem uzbrojonych ludzi, którzy chętnie by ją zabili albo przynajmniej solidnie obili, gdyby tylko wiedzieli, co próbuje zrobić, i gada z osobnikiem, który uciekł ze starego programu. Musi istnieć jakiś łatwiejszy, bardziej sensowny sposób na popełnienie samobójstwa, pomyślała. - Posłuchaj, jeśli tam są jakieś urządzenia, to może ich właśnie szuka Sellars - odpowiedział jej Beezle po tym, jak zrelacjonowała to, czego dowiedziała się od Jerome’a. - Nie dowiemy się, dopóki ich nie znajdziemy, a i wtedy nie będziemy mądrzejsi, bo jeśli się nie mylę, to ten Sellars odgrywa teraz rolę śpiącego partnera. - Prychnął wyraźnie oburzony, co wydało jej się niemal zabawne. - Tylko że jeśli pójdziesz tam bez wejściówki, zrobią z ciebie miazgę, kuma? Wydawał się trochę za stary, by posługiwać się młodzieżowym slangiem, ale Olga spędziła całe życie wśród ludzi areny, którzy lubili się popisywać. - Kuma, chyba. - Dlatego musimy jeszcze trochę pomajstrować przy twojej plakietce. Nie wiem, co planował Sellars. Nie znalazłem nic na ten temat w jego notatkach, ale wciąż je przeglądam. Możliwe, że miał nawet jakiś legalny kod. ale ja go nie mam. Może spróbuj znaleźć kogoś, kto ma tam dostęp, wtedy mógłbym, no wiesz, zmontować podróbę. - Jest tu sprzątacz, który mi pomaga - powiedziała Olga z wahaniem. - Był na górze raz czy dwa. - Co? - Ramsey słuchał ich rozmowy. - Olgo, nie możemy nikomu mówić...! - Nic mu nie powiedziałam - rzuciła ze złością. - Zaufaj mi trochę. Podsunęłam mu okropne, głupie kłamstwo. Jest chyba trochę upośledzony, więc wyobrażasz sobie, jak się czuję, wykorzystując go w ten sposób. - Znowu niemal się rozpłakała. - Czy jego plakietka będzie dobra? - Tak. - Obcy o imieniu Beezle zamilkł na moment. - Może uda się zrobić tak, żeby wyglądało, jakby to ten sprzątacz wysiadł na niewłaściwym piętrze... Rozumiesz, że niby się pogubił... - Jeśli wpakujesz go w jakieś kłopoty, to cię zabiję! - Zabijesz mnie? - Rozległ się ochrypły śmiech. - Moja pani, rodzice dzieciaka próbowali mnie wyłączyć przez długie tygodnie i nie dotarli nawet do pierwszej bazy, więc nie wiem, jak ty byś to mogła zrobić. Olga nie wiedziała, co odpowiedzieć, zupełnie zaskoczona tym dziwacznym non seąuitur. - Posłuchaj, po prostu zdobądź tę plakietkę - odezwał się Ramsey po chwili. - Masz pierścionek, tak? - Lepiej sobie poradzę z jej wtykiem t - rzekł Beezle. - Dobrze. Zrób to, Olgo. Potem zdecydujemy, co dalej. Olga poczuła się jak bohater jakiejś bardzo starej farsy, ale wyszła szybko z toalety i ruszyła korytarzem. Jerome stał nieruchomo przy windach wpatrzony w swoje buty. Światło z góry odbijało się w jego wydatnych kościach policzkowych, przez co przypominał maszynę, która przestała pracować. Uniósł głowę, gdy usłyszał jej kroki. Uśmiech zmienił jego niekształtną twarz w coś o wiele bardziej przyjemnego, twarz starej lalki, zepsutej, lecz dobrze znanej. - Chciałam ci tylko powiedzieć, że prawie jestem gotowa - powiedziała. - Och, mój but. Mogę się o ciebie oprzeć? Wsparta na jego ramieniu, udała, że poprawia but, starając się jednocześnie przysunąć swój wtyk jak najbliżej do jego plakietki, a potem szybko wróciła do toalety. Ramsey i jego nowy przyjaciel już analizowali zdobyte informacje. - Mogę coś wykombinować, żebyś tam weszła - odezwał się Beezle wreszcie. - Ale nikt się na to nie nabierze, jeśli cię sprawdzą. a pewnie zauważą, że wchodzisz. Według schematu na całym piętrze mają kamery. I chyba zdalnie sterowane stanowiska obronne. - To się nie uda - rzucił Ramsey zrezygnowanym tonem. - Nawet gdyby miała dość czasu, żeby podłożyć paczkę Sellarsa - zakładając, że znajdziemy właściwe miejsce - to i tak sprawdzą wszystko, jeśli ją złapią z podrobioną plakietką. Na pewno mają inżynierów gotowych do działania w każdej chwili. Ulga, jaką Olga odczuła na myśl o tym, że nie będzie mogła wejść na wyższe piętro, uzmysłowiła jej, jak bardzo się boi. - A zatem sprawa jest beznadziejna? - Nie potrafię czynić cudów, moja pani - burknął Bezzle. - Mój właściciel, Orlando, mawiał... - Zaraz - powiedział Ramsey, przerywając kolejną zdumiewającą uwagę swojego towarzysza. - Mamy jeszcze coś innego. Możemy uaktywnić to dymne urządzenie. - W jaki sposób miałoby nam to pomóc? Olga zaczęła się już oswajać z porażką. Coraz większy strach tłumił kolejne bodźce, by iść dalej, nawet wspomnienie dzieci. Bardzo pragnęła znowu ujrzeć niebo, poczuć na twarzy prawdziwy wiatr, zażyć ciepłej kąpieli w wannie, którą w tej części Stanów Zjednoczonych nazywają bąbelkami. - Przecież nie wysadzimy tym żadnych drzwi, a poza tym byłabym za nisko. Gdybym chciała się ukryć, udusiłabym się. - Ale gdyby musieli ewakuować cały budynek, nie będą zwracać większej uwagi, że ktoś wsiada i wysiada na czterdziestym szóstym piętrze. - Mówiłeś, że mają kamery. Nawet jeśli nie zauważą mnie od razu, to sprawdzą wszystko jeszcze raz, kiedy się zorientują, że to był fałszywy alarm. - Jeśli dopisze nam szczęście - tobie, powinienem powiedzieć, bo przecież to ty ryzykujesz - skończysz już. swoją robotę, może nawet zdążysz opuścić budynek, i nie będzie to już miało żadnego znaczenia. Musisz tylko szybko się uwinąć. Podłączasz i wynosisz się stamtąd. Kręciło jej się w głowie. - Ja... spróbuję. Czy już teraz uruchomicie bombę dymną? - Jeszcze nie - odparł Ramsey. - Beezle musi popracować nad twoją autoryzacją. Nic nam nie da fałszywy alarm, jeśli nie będziesz miała dostępu do tamtego piętra. Poza tym chciałbym też przejrzeć notatki Sellarsa. Bardzo chciałem się z tobą skontaktować i nie miałem czasu pomyśleć. - Znowu sprawiał wrażenie przygnębionego. - Nie mam wprawy w robieniu takich rzeczy. - A kto ma? - Olga opuściła stopy na podłogę. - Dasz radę znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, żeby się ukryć na razie? Skontaktujemy się z tobą o północy. - W porządku. - Gdy się rozłączała, miała wrażenie, że patrzy na odpływający statek, który wysadził ją na bezludnej wyspie. Drzwi toalety zamknęły się za nią z sykiem, kiedy ruszyła do Jerome’a, by powiedzieć mu, że zmieniła plany. Niewielką pociechę stanowiło to, że nie będzie musiała narażać go na niebezpieczeństwo. Pomyślała o zagubionych dzieciach. Wyglądało na to, że miała zostać ich obrońcą bez względu na to, czy miało to sens, czy nie, ani też czy tego chciała. Miała nadzieję, że docenią to. Jak mawiała jej matka o wdzięczności? „Powinnaś okazywać mi wdzięczność teraz, kiedy jeszcze żyję. Zaoszczędzisz na znaczkach”. Mamo. chętnie wydałabym pieniądze na znaczek, pomyślała, gdybym tylko znała twój adres. Mama nalegała, żeby poszła z nią do sklepu, lecz Christabel nie chciała. Nic nie chciała robić. Powiedziała, że woli zostać w hotelu i oglądać ekran ścienny, ale w rzeczywistości wcale nie miała na to ochoty. Mama i tata trochę się pokłócili - tacie nie podobało się, że mama chce wyjść, bo ktoś mógłby ją zobaczyć. - Musimy się przyczaić - powiedział. - Nie będę się aż tak czaić, żeby moje dziecko musiało jeść tylko gotowe żarcie - odpowiedziała. - Mamy tu kuchnię i zamierzam zrobić z niej użytek. To dziecko nie może ciągle jeść wysmażonych jarzyn. To była tylko drobna kłótnia i wcale nie z jej powodu Christabel czuła się źle, ale mimo wszystko nie podobało jej się to. Mama i tata już nie żartowali. Tato nie obejmował już mamy i nie pochylał się, żeby ją pocałować w kark. Wziął Christabel na ręce i potrząsnął nią. ale nie był wesoły, podobnie jak mama. Kłócili się niemal bez przerwy od czasu, gdy coś się stało panu Sellarsowi i chłopcu. - Kochanie, na pewno nie chcesz pójść ze mną? - zapytała mama. - Mogłabyś wybrać swoje ulubione płatki. Christabel pokręciła głową. - Jestem zmęczona. Mama zamknęła drzwi i wróciła do Christabel, by sprawdzić jej czoło. - Nie masz temperatury. Ale nie czujesz się dobrze, tak? - Nie za bardzo. - Wkrótce się stąd wyniesiemy - odparła mama. - W taki czy inny sposób. Kupię ci coś dobrego. - Kay. zadzwoń, gdybyś miała być dłużej niż pół godziny - powiedział tato. - Pół godziny? Tyle będę potrzebowała na dojście i powrót. - Gniew, który teraz niemal nie schodził z jej oblicza, zniknął na moment i spojrzała na tatę tak jak dawniej. - Jeśli nie wrócę za godzinę, dam znać, obiecuję. Po jej wyjściu tato poszedł do drugiego pokoju porozmawiać z panem Ramseyem. Christabel próbowała oglądać ekran ścienny, ale nie znalazła niczego ciekawego. Nawet Wuj Jingle wydał się głupi i smutny - historia księcia Popo, nowego dziecka Kociej Królowej Chmur, które zgubiło się w cyrku. Ledwo się uśmiechnęła, gdy słoń chwycił Wuja Jingle’a za nogę i zaczął nim kręcić w kółko. Znudzona, a także bliska płaczu, otworzyła drzwi do sąsiedniego pokoju. Tato rozmawiał z panem Ramseyem. Wpatrzeni w pad pana Ramseyanie zauważyli jej. Poszła dalej do sypialni, w której na jednym łóżku leżeli obok siebie milczący i nieruchomi pan Sellars i Cho-Cho. Przychodziła tam już wielokrotnie i za każdym razem miała nadzieję, że zobaczy, jak pan Sellars otwiera oczy. tak by mogła pobiec do rodziców i pana Ramseya i oznajmić im, że się obudził. Byliby z niej bardzo dumni, że to zauważyła, a pan Sellars usiadłby i powiedział do niej „mała Christabel” i podziękowałby jej za to, że czuwała przy nim. Może Cho-Cho też by się obudził i byłby dla niej miły. Ale pan Sellars wciąż leżał z zamkniętymi oczami i nawet nie było widać, żeby jego pierś się poruszała. Dotknęła jego ręki. Była ciepła. Czy to nie znaczyło, że nie umarł? Czy raczej należało dotknąć szyi? W sieci zawsze tak robili, ale nie pamiętała dokładnie, w jaki sposób. Cho-Cho wydawał się teraz bardzo mały. On także miał oczy zamknięte, za to usta rozchylone, a na poduszce widać było odrobinę śliny. Christabel pomyślała, że to bardzo nieładnie, ale zaraz uznała, że przecież to nie jego wina. Pochyliła się. - Niech się pan obudzi, panie Sellars - powiedziała szeptem, na tyle głośno, aby usłyszał, lecz nie tak głośno, aby usłyszał ją tato siedzący w sąsiednim pokoju. - Teraz może się pan obudzić. Nie obudził się. Wyglądał bardzo źle, jak ktoś, kto leży przy drodze potrącony przez samochód. Znowu zachciało jej się płakać. W programie Wuja Jingle’a wciąż nie działo się nic ciekawego, dlatego próbowała obejrzeć inne, nawet włączyła Nastoletni tłum, program, którego rodzice nic pozwalali jej oglądać, ponieważ, jak twierdzili, jest wulgarny, co chyba oznaczało zły albo straszny, nie była pewna. Może jedno i drugie. Gdy do pokoju wszedł tato, szybko zmieniła program. - Christabel, czemu, do licha, oglądasz lacrosse? - zapytał. Domyśliła się, że jest to nazwa gry. Zawodnicy wymachiwali na siebie rakietami. - Sama nie wiem. Ciekawy sport. - Położę się trochę. Mama powinna zadzwonić za kwadrans. Obudź mnie, jeśli nie zadzwoni, dobrze? - Pokazał na zegar widoczny w rogu ekranu ściennego. - Kiedy tutaj będzie 17:50, tak? - Tak, tatusiu. Odczekała, aż wyjdzie do sypialni, po czym przełączyła z powrotem na Nastoletni tłum. Wydawało się, że w sieci ludzie wciąż rozmawiają tylko o tym, kto z kim tańczył - wymieniano nazwy tańców, których wcześniej nie słyszała, jak shoeboxing czy doing the hop. Ktoś powiedział: „Klorine gotowa jest zabawić się w zderzaki z każdym, kto nosi spreje”, a Christabel nie miała pewności, czy chodziło o taniec, czy też o prawdziwe samochody do zderzania się, chociaż nie było takich w programie. Ktoś powiedział jeszcze: „Pewnie, i dlatego zawsze potem cierpi”, co by raczej wskazywało na samochody niż na taniec. Wyłączyła ekran. Wydało jej się to niesprawiedliwe: pan Sellars był chory, może nawet umierał, a oni nawet nie wezwali lekarza. A jeśli on potrzebował lekarstwa, żeby wyzdrowieć? Wprawdzie mama poszła do sklepu na zakupy, ale Christabel wiedziała, że prawdziwych lekarstw nie kupuje się w spożywczym, jedynie pastylki na kaszel o smaku owocowym albo coś w tym rodzaju. Kiedy ktoś był naprawdę chory, jak babcia Sorensen, potrzebne było lekarstwo z apteki albo nawet trzeba było iść do szpitala. Zaczęła chodzić po pokoju, zastanawiając się, czy powinna pójść i porozmawiać z panem Ramseyem. Mama miała zadzwonić dopiero za dziesięć minut, a Christabel uznała, że będzie to najdłuższe na świecie dziesięć minut. Była głodna. A także znudzona, bardziej znudzona niż smutna. Uznała, że powinna była pójść z mamą do sklepu. Zaczęła przeszukiwać kieszeń marynarki taty w nadziei, że znajdzie precelki, które zabrał jej rano, twierdząc, iż nie powinna jeść takich rzeczy na śniadanie, i natknęła się na okulary z opowiastkami. Zdziwiła się, ponieważ sądziła, że tato zostawił je w domu. Gdy tylko przypomniała sobie dzień, w którym wyjechali, poczuła ogromną tęsknotę za domem. Zapragnęła zobaczyć inne dzieci - nawet Ophelię Weiner, która w końcu nie zawsze była zarozumiała. Bardzo chciała znowu położyć się w swoim łóżku, skąd widziała plakat Pę-dzika Zizza, a także swoje lalki i zwierzątka. Wyjąwszy okulary, usiadła na kanapie i włożyła je. Przez chwilę siedziała wpatrzona w czarne szkła, co wydało jej się bardziej interesujące niż wszystko inne w tym głupim smutnym hotelu. Dopiero później dotknęła okularów, żeby je włączyć. Okulary pozostały ciemne, lecz usłyszała w uchu głos pana Sellarsa. Początkowo sądziła, że to jedna z jego dawnych wiadomości, ale tak nie było. - Jeśli to ty, mała Christabel, to podaj nasze słowo kod. Pamiętasz je? - Rumplestiltskin - wyszeptała po chwili zastanowienia. - Dobrze. Posłuchaj, chcę ci coś powiedzieć. - Gdzie pan jest? Nic panu nie jest? Obudził się pan? - Znalazła się już na środku pokoju, zmierzając do drzwi, by go zobaczyć, lecz gdy pytania przestały płynąć z jej ust, on wciąż mówił. W ogóle jej nie słyszał. - ...I nie mogę ci tego wyjaśnić, ale naprawdę jestem bardzo zajęty. Wiem, że wygląda, jakbym był chory, ale tak nie jest - po prostu teraz nie mogę być w swoim ciele. Mam nadzieję, że nie martwi cię to zbytnio. - Czy pan wyzdrowieje? - spytała, lecz on już mówił dalej i wreszcie dotarło do niej, że to tylko nagranie, że nie dzwoni do niej, by jej powiedzieć, że się obudził. Nawet do niej nie zadzwonił. To była tylko wiadomość. - Chcę, żebyś mnie wysłuchała uważnie, mała Christabel. Nie chcę, żebyś się bała. Mam bardzo mało czasu i muszę wracać do moich obowiązków, dlatego powiem szybko, co mam do powiedzenia. Podejrzewam, że Cho-Cho jest w takim samym stanie jak ja - że wygląda, jakby był chory albo spał. Nie martw się. Jest tutaj ze mną. Chciała zapytać, co to znaczy „tutaj”, lecz wiedziała, że to nie ma sensu. - Zostawiam tę wiadomość z dwóch innych powodów - kontynuował głos pana Sellarsa. - Bez względu na to, co mówimy, dorośli nie zawsze potrafią sprawić, żeby wszystko poszło dobrze. Mam nadzieję, że cię zobaczę i porozmawiam z tobą i że jeszcze długo będziemy przyjaciółmi. Jeśli jednak coś mi się stanie, pamiętaj, Christabel, że jestem bardzo starym człowiekiem. Chcę, żebyś wiedziała, iż uważam cię za najmilszą i najdzielniejszą dziewczynę, jaką kiedykolwiek spotkałem. A widziałem ich wiele, więc jest to spore wyróżnienie. Jeśli uda mi się... zostać tutaj dłużej, a sprawy, którymi się tu zajmuję, pójdą dobrze, może jeszcze raz będę potrzebował twojej pomocy. Nie jestem pewien, czy sam wszystko dobrze rozumiem, i nie mam czasu ci tego wyjaśniać - mam tyle roboty jak wtedy, gdy spaliliśmy mój dom i przeniosłem się do tunelu, pamiętasz? - ale chcę, żebyś mnie wysłuchała uważnie i zastanowiła się nad tym, co ci powiem. Wiem, że bardzo się bałaś Cho-Cho, kiedy się poznaliście. Ale myślę, że ostatecznie uznałaś, iż wcale nie jest taki zły. Na pewno rozumiesz, że miał trudne życie i dlatego nie ufa ludziom i zawsze myśli, że tylko złe rzeczy mogą mu się przytrafić. Jest inny niż ty, bo miał inne życie, ale ma w sobie dużo dobra. Chcę. żebyś o tym pamiętała, ponieważ mogę potrzebować twojej pomocy. Jeśli zajdzie taka potrzeba, to poproszę cię, żebyś... się z kimś spotkała. Tylko tak mogę to wyjaśnić. A ta osoba może ci się wydać jeszcze bardziej dziwna i groźna niż Cho-Cho. Będziesz musiała być tak samo dzielna jak wcześniej, Christabel, to znaczy naprawdę dzielna... Rozdział 37 Zamknięty pokój SIEĆ/WIADOMOŚCI: Rodzice podani do sądu za to, że za bardzo się starali [obraz: potomkowie Wahlstromów wchodzący do budynku sądu w Sztokholmie] KOM: Czwórka dzieci zmarłych Gunnara i Ki Wahlstrom, pary słynnych szwedzkich aktywistów środowiskowych, domaga się spuścizny po rodzicach, którzy zapisali wszystko na rzecz organizacji zajmujących się ochroną środowiska. [obraz: Per Wahlstrom] WAHLSTROM: Wszyscy uważają, że nasze postępowanie jest skandaliczne. Ale oni nie musieli mieszkać z rodzicami, którzy interesowali się wszystkim, tylko nie swoimi dziećmi. Mieliśmy w nosie wieloryby czy lasy tropikalne. Czy my się nie liczymy? Nic nam się nie należy za to, że wychowywali nas rodzice, których nigdy nie było w domu? Bardziej troszczyli się o węże niż o nas. Paul pobiegł do wejścia do świątyni, mając nadzieję, że małpki /. Figlarnego Plemienia przesadziły. Gdy wybiegł poza próg, upał i światło uderzyły go niczym podmuch wybuchu, dlatego przez chwilę stał zdezorientowany i oślepiony. Kiedy wreszcie jego wzrok przyzwyczaił się do nowych warunjców, zobaczył coś, co przypominało błąkający się cień - coś czarnego, co sunęło szybko przez pustynię. Ostrzeżenia dzieci przygotowały go trochę, lecz dopiero gdy zobaczył, jak cień potrzebuje zaledwie kilku kroków, by pokonać jedno z pobliskich wzgórz, pozostawiając za sobą ogromne tumany kurzu, zdał sobie sprawę, jak przeraźliwie ogromny jest napastnik. Istota zatrzymała się na szczycie wzgórza. Uniósłszy psi pysk, zawyła przeciągle, a kilka sekund później powietrze na zewnątrz świątyni, oddalonej od niej o całe kilometry, zadrżało. Potem opuściła łeb i znowu ruszyła biegiem. Paul wycofał się za próg świątyni. Jego nogi przypominały spalone zapałki. - Nadchodzi! Strach idzie! Zatrzymał się dopiero w przedsionku. Florimel, T4b i pozostali patrzyli na niego oniemiali z przerażenia, które zdawało się rosnąć z każdą sekundą. - Rzeczywiście jest ogromny! Tylko Martine się nie odwróciła. Stała twarzą w kierunku przezroczystej białej postaci, która ukazała się im zaledwie kilka chwil wcześniej i teraz wisiała w powietrzu tuż nad ziemią niczym kukiełka. - Powiedz mi - zwróciła się do zjawy - możesz rozmawiać z Sel-larsem? - El Viejol - Zjawa poruszyła się, rozmazując swoje krawędzie. - Czasem. Słyszę go. Ale teraz jest bardzo zajęty. Powiedział, że mam zostać z wami. - W takim razie wydał na ciebie wyrok śmierci! - Paul usłyszał, jak głos Florimel łamie się z powodu bezbrzeżnej rozpaczy. W oddali rozległo się dudnienie podobne do bicia w bębny, od którego zatrzęsła się kamienna podłoga świątyni. - Zdepcze nas! - zawołał T4b. - Cisza. - Martine odwróciła się od nich ku ogromnemu, czarnemu sarkofagowi, który spoczywał na środku komnaty. - Trzymajcie się razem! - zawołała. - Niech ktoś zbierze małpki. - Co robisz? - zapytał Nandi, przywołując naglącym gestem Figlarne Plemię. Kilka małpek usadowiło się na ciele Paula, przywierając do jego ubrania i włosów. - Bądźcie cicho. - Martine zamknęła oczy i spuściła głowę. - Mamy bardzo mało czasu. Teraz podłoga trzęsła się tak, jakby eksplodowały pod nią ładunki. Każdy kolejny potężny krok był głośniejszy od poprzedniego. - Usłysz mnie! - zawołała Martine. - Secie. Inny czy jak się nazywasz, pamiętasz mnie? Kiedyś się spotkaliśmy, jak sądzę. Sarkofag pozostał tajemniczy i nieruchomy jak nie naruszone jajo. Paul z trudem utrzymywał równowagę na drżącej podłodze. - Co to za psychodziura? - zapytała biała zjawa przestraszona. Bonita Mae Simpkins się modliła: - Ojcze nasz. któryś jest w niebie, święć się imię Twoje... - Posłuchaj! Jestem Martine Desroubins - powiedziała Martine do czarnego sarkofagu. - To ja opowiedziałam ci historię o chłopcu w studni. Słyszysz mnie? Jestem uwięziona w tym symświecie, podobnie jak wielu innych, których sprowadziłeś do swojej sieci. Niektórzy to jeszcze dzieci. Umrzemy wszyscy, jeśli nam nie pomożesz. Wydawało się, że chwila rozciąga się w nieskończoność. Słyszeli ryk oddechu nadchodzącego olbrzyma, świszczący niczym burza piaskowa. - Nic z tego - odezwała się wreszcie Martine głosem ściśniętym rozpaczą. - Nie słucha mnie! Ziemia zadrżała tak gwałtownie, że wydawało się. jakby cała świątynia się poruszyła. Ściany otrząsnęły się z pyłu. Bonnie Mae i T4b upadli na ziemię. A potem kroki zatrzymały się. Ucichł nawet huragan monstrualnego oddechu. Paul oblizał usta, usiłując wydobyć z siebie głos. - Spróbuj... spróbuj jeszcze raz, Martine. Zacisnęła powieki i przyłożyła dłonie do skroni. - Pomóż nam, czymkolwiek jesteś, kimkolwiek jesteś. Czuję, że mnie słuchasz! Wiem, że cierpisz, ale te dzieci zginą. Pomóż nam! Nad ich głowami nastąpił wybuch. Potem następny i kolejne. Rzucony na plecy Paul patrzył przerażony, jak przez ściany i dach ogromnej świątyni przebijają się ogromne palce. Na moment wszystko znieruchomiało, a potem sufit wielkiej komnaty oderwał się i uniósł w powietrze. Kamień wielkości samochodu zachwiał się i potoczył tuż obok Paula, po czym uderzył w ścianę, lecz Paul patrzył tylko sparaliżowany strachem. Do wnętrza wlał się oślepiający blask słońca i jeszcze raz ujrzeli nad sobą bezkresne pustynne niebo. Monstrualna postać z głową szakala odsunęła dach i opuściła go na ziemię. Grzyb kurzu wzniósł się, a potwór pochylił się nad raną powstałą w suficie komnaty. Patrzył uśmiechnięty, z jęzorem wysuniętym z wielkiego pyska, którym mógłby połknąć na raz tyrano-zaura. - To wcale nie jest zabawne!!! - zagrzmiał Anubis. Kolejne obłoki kurzu spłynęły z kruszących się ścian. - Wyszliście, zanim zaczęło się przyjęcie. To trochę nieuprzejme. Tylko Martine stała, kołysząc się obok sarkofagu. Paul zaczął pełznąć w jej stronę, by ją pociągnąć na ziemię, zanim potwór wyciągnie rękę i strąci jej głowę jak puszek mleczu. - Pomóż nam - usłyszał jej głos. Ledwie szept. - No, no. A co tam się gramoli na podłodze? - przemówił potwór radośnie. Ściany sarkofagu zaczęły się rozstępować. Wzdłuż jego krawędzi pojawiły się szczeliny, przez które niczym krew wyciekło czerwone światło. Chwilę później cały sarkofag wywrócił się na drugą stronę, jakby nie zawierał w sobie ciała boga, lecz jakiś nowy wymiar czasoprzestrzeni, który się rozwija i rozlewa niczym płynąca w zwolnionym tempie fala wybuchu, aż wreszcie Paul widział już tylko całkowitą ciemność i oślepiająco czerwone światło. - Krzyczy...! - Usłyszał głos przerażonej Martine, który zanikał szybko jak słabnący sygnał. - Dzieci... Paul miał wrażenie, że jego głowę wypełniła mgła - chłodna, pusta, martwa. - Co, do cholery...? - To były ostatnie słowa, jakie usłyszał - ryczący grzmot płynący z góry. lecz dziwnie stłumiony. A potem nawet ten przerażający odgłos odpłynął, Paul zaś zanurzył się w ciszy i pustce. Wyjąc niezrozumiale i pryskając śliną, która niczym deszcz opadała na pokrytą gruzem podłogę, Strach grzebał w rumowisku jak dziecko, które właśnie odkryło, że w pudełku zamiast prezentu jest tylko bibułka. Wycie przeszło w warczenie kipiące wściekłością. Czarne punkciki zawirowały mu przed oczami jak ujemne gwiazdy. Kopnął w ścianę świątyni, drugą zburzył jednym machnięciem ręki, po czym pochylił się, spowity tumanem kurzu, i chwycił obelisk. Wyrwawszy go z podstawy, cisnął jak najdalej. Tuman piasku widoczny w oddali pokazywał miejsce, w którym upadł kamień. Gdy zamienił cały teren świątyni w gruzowisko, wyprostował się. Wciąż trawił go gniew, napierając na przód mózgu, tak że wydawało mu się, że za chwilę stanie w płomieniach. Odchylił głowę i zawył przeciągle, lecz nie przyniosło mu to ulgi. Gdy echo zamilkło w widocznych w oddali górach, pustynia wciąż milczała, pusta, nie licząc jego osoby. Zamknął oczy i wrzasnął: - Anwin!!! Odezwała się dopiero po kilkunastu sekundach, które odmierzał puls w jego czaszce niczym uderzenia młota. Zobaczył ją w otwartym oknie zawieszonym w powietrzu na tle pustynnego nieba. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, zdumiona i przerażona. Nie potrafił powiedzieć, czy widzi jego prawdziwą osobę, czy też ogromną postać Anubisa, boga zmarłych. W tej chwili nic go to nie obchodziło. - Co? O co chodzi? Siedziała na krześle i jak wywnioskował z kąta perspektywy, miała go na padzie, a nie na ekranie ściennym. Jej twarz wyrażała raczej poczucie winy niż strach, dlatego na chwilę jego wściekłość ostygła nieco i zaczął się nad tym zastanawiać. Lecz po chwili pomyślał o Martine i jej małych przyjaciołach, którzy wymknęli mu się spod nosa, i dusząca wściekłość znowu powróciła. - Jestem w sieci - wyrzucił z siebie, usiłując pohamować gniew na tyle, by mógł z nią rozmawiać, chociaż pragnął powalić na ziemię wszechświat i podeptać go. - Przed chwilą... otworzyło się jakieś połączenie. Chcę pójść tym śladem - przejść na drugą stronę. To ma coś wspólnego z systemem operacyjnym. Sam system mu się sprzeciwił - to właśnie tak bardzo go zirytowało. Gdy tylko zdał sobie z tego sprawę, przeszył system strumieniem bólu, który powinien całkowicie go unieruchomić. Obawiał się nawet, że może go nieodwołalnie zniszczyć, lecz był zbyt wściekły, by dłużej o tym myśleć. Tymczasem system przyjął karę, lecz nie przestał działać. Zabrał mu jego więźniów i ukrył gdzieś. Sprzeciwił mu się! Podobnie jak oni. Wszyscy zapłacą. - Zobaczę... zobaczę, co da się zrobić - wybąkała. - To może trochę potrwać. - Natychmiast!!! - wrzasnął. - Zanim połączenie się zamknie albo zniknie, czy co tam może się stać. Szybko!!! Jej szeroko otwarte oczy wyrażały coś bardziej zwierzęcego niż zwykłe poczucie winy i bardziej elektrycznego niż zdziwienie, gdy pochylała głowę, by zabrać się do pracy. - Wciąż tam jest - powiedziała. - Masz rację. Jakieś tylne drzwi. - A co to ma znaczyć, do cholery? - To miejsce, przez które można wchodzić i wychodzić z sieci, tyle że otwiera się chyba jedynie do wewnątrz. Nie potrafię tego wyjaśnić, bo sama do końca nie rozumiem. Teraz była już skupiona, lecz widział, jak jej palce drżą nad ekranem. Nawet w takim momencie, niemal zaślepiony wściekłością, nie mógł nie podziwiać jej skupienia, które wypierało wszystko inne, jej miłości do tego, czym się zajmowała. W pewnym sensie stanowimy pokrewne dusze, pomyślał. Ale wciąż różnimy się na tyle, że moja dusza musi pożreć twoją. Zajmie się nią, kiedy skończy z Martine i pozostałymi. Czy ta suka, Sulaweyo, też była z nimi? Nie zdążył się przyjrzeć, a przecież zredukował wolę systemu operacyjnego do zidiociałego bełkotu. - Zaczepiłam się najlepiej, jak mogłam - powiedziała. - To przypomina trochę furtkę z części sieci... - Zmywaj się na razie - przerwał jej i się rozłączył. Zaczął zawężać pole widzenia, aż wreszcie niemal zobaczył słabnący punkcik przejścia podobny do świetlika, wciąż unoszący się nad rozbitym sarkofagiem. Bardzo wyraźnie czuł w sobie skręt, rozjarzony niczym rozgrzany do białości drut w jego przodomózgowiu, który uaktywnił się bez jego woli. jak to się czasem zdarzało, kiedy polował. W końcu teraz też poluję, pomyślał. O tak. Zakpili z niego, dziwaki, i teraz wydaje im się, że są bezpieczni. Znajdę ich wszystkich i rozerwę na strzępy, tak że zostanie po nich tylko wrzask. Przeszedł na drugą stronę, bóg o sercu z czarnego ognia. Oszalały bóg. Paul leżał na piasku, usiłując przypomnieć sobie, gdzie jest, kim jest... dlaczego jest. To przypominało podróż przez środek gasnącej gwiazdy. Wszystko zdawało się roztapiać w nieskończoną gęstość. Przez jakiś czas był całkowicie zdezorientowany. Wcześniej myślał, że nie żyje, nic tylko cząsteczki świadomości rozpadające się w pustce, oddalające się coraz dalej i dalej jak okręty, które odłączyły się od konwoju, aż wreszcie utraciły kontakt, tak że każdy był już tylko samotnym pyłkiem. Paul dźwignął się z ziemi, twardej i pokrytej kurzem podobnie jak dziedzińce świątyni Seta. Pod jednym względem było tu milej niż w Egipcie: na szarym niebie migotały słabe gwiazdy i panowała o wiele niższa temperatura. Paul siedział u podnóża niewielkiego wzgórza, na środku równiny pofalowanej garbami pagórków. Krajobraz wydał mu się znajomy. Bonnie Mae usiadła obok niego, rozcierając głowę. - Jestem cała obolała - powiedziała cicho. - Ja też. Gdzie są inni? Gdzie w ogóle jesteśmy? - W środku, jak sądzę - odpowiedział ktoś inny. Paul się odwrócił. Martine zsuwała się ze stromego zbocza. Za nią szli Nandi, T4b. Florimel i chłopiec, którego Paul nie znał - brudny chłopiec z nierówno obciętymi czarnymi włosami. Nad ich głowami niczym chmara komarów krążyły małpki z Figlarnego Plemienia już nie tak żółte w szarym zmierzchu. - Co masz na myśli? - zapytał. - I co to za chłopak? - To jest Cho-Cho - oświadczyła Martine. - Przyjaciel Sellar-sa. Spotkaliście go wcześniej, tylko że wtedy wyglądał trochę inaczej. Rozmawiałam z nim. Pójdzie z nami. - Ani mi się, moja pani - burknął chłopiec. - Wy tu wszyscy loco. Wszyscy znaleźli się już na dole, gdy Paul i Bonnie Mae wstali wreszcie. Paul był tak słaby i obolały, że od razu zapragnął położyć się z powrotem na ziemi. Na usta cisnęły mu się pytania, wiele pytań, lecz nie miał siły ich zadać. - Co do tego, gdzie jesteśmy - powiedział Martine - to myślę, że jesteśmy we wnętrzu systemu operacyjnego. - Myślałem, że już wcześniej byliśmy w środku, mniej więcej. - Nie. - Pokręciła głową. - Przez cały czas byliśmy w sieci Gra-ala, a system operacyjny rozciąga się w niej jak niewidzialne nerwy. Ale myślę, że teraz weszliśmy do samego systemu czy też czegoś w rodzaju stworzonej przez niego niszy, do której nie mają dostępu Jongleur, Bractwo Graala, a teraz Strach. - Renie powiedziała, że... jest w sercu systemu - przypomniał sobie Paul. - Skąd to wiesz? - zapytał Nandi podejrzliwym tonem. - Wszystko, co mówisz, brzmi sensownie, ale to mogą być tylko domysły. - Ponieważ dotknęłam Innego, zanim nas przeprowadził na drugą stronę - odparła. - Nie mówił do mnie słowami, ale i tak dużo zrozumiałam. Wiem też dlatego, że byliśmy już w podobnym miejscu. Dwukrotnie, chociaż pierwsza wersja, Patchworkland, była niedokończona. Nie zauważyłam podobieństwa poprzednim razem, ale teraz widzę te same wzorce. - Byliśmy już... tutaj? - Paul przesuwał wzrokiem po natarczywie znajomym krajobrazie. - Nie tutaj, ale w podobnym miejscu, zbudowanym po to, abyśmy mogli spotkać naszego gospodarza na gruncie neutralnym. Paul, nie byłeś z nami za pierwszym razem, ale z pewnością pamiętasz drugie miejsce. - Góra! - Właśnie. - Martine skrzywiła usta w upiornym uśmiechu. - Mam nadzieję, że i tym razem Inny będzie na nas czekał. Może teraz będziemy wiedzieli, jak z nim rozmawiać. - A zatem dokąd idziemy? - spytała Florimel. - Wydaje się, że wzgórza obniżają się w tym kierunku... - Tak - przerwała jej Martine. - Ale nie potrzebujemy wzgórz ani nachylenia terenu, żeby się zorientować. Wyczuwam ogromne zagęszczenie danych z tamtej strony, coś żywego i aktywnego, co nie ma odpowiednika w sieci. Dokładnie to samo, co czekało na górze. - Przez chwilę wydawała się ogromnie zmęczona i przestraszona. - Chociaż niezupełnie. Tym razem jest trochę inne - słabsze, mniejsze. Myślę, że... że Inny umiera. - Jak to? - zapytała Florimel. - Przecież to tylko system operacyjny, kod! - A jeśli on nas załatwi, to co się z nami stanie? - zapytał T4b. Martine pokręciła głową. - Nie wiem, ale boję się odpowiedzi na twoje pytanie. Poprowadziła ich przez płytką dolinę, a potem w górę zbocza najbliższego wzgórza. Uszli zaledwie kilkaset metrów, gdy Paul poczuł mrowienie na karku, jakby coś podążało za nim. Obrócił się na pięcie, lecz nic nie zobaczył na tle bezbarwnych wzgórz. Wciąż jednak wyczuwał jakieś napięcie w powietrzu, podwyższone ciśnienie, co sprawiało, że nie miał ochoty się odwrócić. Także i Martine spojrzała w tamtą stronę, obracając powoli głowę na boki. Gdy namierzyła właściwy kierunek, znieruchomiała na moment. - Biegnijcie - powiedziała. - Co...? - zaczęła Florimel i wtedy niebo się otworzyło. Nie wiadomo skąd, spadł na nich wyjący wiatr i zatrzęsła się ziemia. Drżenie objęło wszystko. Ziemia i powietrze drgały równomiernie, a potem na szczycie wzgórza, które dopiero co opuścili, pojawiło się coś ogromnego - niewyraźna ciemna postać. Wokół jej zniekształconej głowy błyskały ciche błyskawice. Istota klęczała, wyjąc z wściekłości i - jak się wydawało - bólu. Szczekający ryk wdzierał się boleśnie do uszu Paula. Wiatr dął coraz mocniej, niosąc z sobą tumany kurzu, tak że Paul musiał zasłonić oczy dłońmi i patrzył tylko przez szczeliny między palcami. - Mówiłam wam, biegnijcie! - krzyknęła Martine. - To Strach! Przeszedł za nami! Ogromna postać na szczycie wzgórza wiła się z bólu, a jej wycie stawało się coraz bardziej przenikliwe. - Coś go powstrzymuje! - zawołał Paul. - System! Walczy z nim! - System przegra! Martine chwyciła go za ramię i pociągnęła do przodu, zmuszając do marszu w górę zbocza. Małpki z Figlarnego Plemienia przemknęły, popiskując przerażone, nad ich głowami niesione falą nawałnicy. Paul odwrócił się i chwycił za ramię Bonnie Mae, która się potknęła. Gdy odważył się spojrzeć do tyłu. zobaczył niewyraźną postać, która usiłowała stanąć na nogach, wyjąc głośniej niż wicher, z głową spowitą w obłoku migających błyskawic. Paul szybko odwrócił głowę i ruszył biegiem. Ryk za jego plecami wzmagał się coraz bardziej, aż wydało się, że cały świat wibruje wstrząśnięty pojedynczym zwierzęcym okrzykiem wściekłości. Niebo pociemniało. Gwiazdy w górze gasły powoli. Serce Dulcie waliło mocno. Co on tam robi? Co go tak rozwścieczyło? Jeszcze go takim nie widziałam, nawet podczas ataku na Ata-sca. Cokolwiek to było, przecież nie jest prawdziwe, na miłość boską, to tylko coś w sieci. Dlaczego więc tak wrzeszczał na mnie? Zamknęła powoli pad. czekając, aż serce się uspokoi. On cię nie widzi, próbowała się pocieszyć. Zerknęła na zupełnie nieruchomego Stracha na falującym wolno łóżku, lecz wiedziała, że to jeszcze nic nie znaczy. Mógł ją obserwować poprzez ukryte kamery - może nawet przez jej pad. Nie, zganiła siebie. Bzdury. Może przez ekran ścienny, ale nie potrafi się dostać do mojego systemu. Mam lepsze zabezpieczenia niż większość rządów. Gdyby dysponował takim sprzętem, nie potrzebowałby mnie. Dulcie wiedziała, że nie będzie mogła pracować, jeśli się nie uspokoi. Włączyła wodę, by przygotować sobie filiżankę earl greya. Parzenie herbaty tradycyjnym sposobem zajmowało sporo czasu, ale już raz spróbowała samozaparzającej się herbaty. I wystarczy. On nie wie, co robisz, uspokajała siebie. I się nie dowie, jeśli zachowasz ostrożność. Po prostu wyczyść wszystko dobrze. Ale wciąż odczuwała niepokój. Po co w ogóle to robisz? Traktujesz to jako wyzwanie? Chcesz się włamać do jego plików tylko po to. żeby udowodnić, że jesteś lepsza od niego? Nie, uznała. Chcę tam wejść, ponieważ jest to coś, co chowa przed ludźmi - przede mną. To ma dla niego jakieś znaczenie, więc może, jeśli uda mi się złamać to i skopiować, zdobędę atut, dzięki któremu uda mi się wyplątać z tego układu. A poza tym mam już dość trzymania mnie w niewiedzy. Gdy herbata się zaparzyła, a dłonie przestały drżeć, wzięła filiżankę i zaniosła ją na stolik, który ustawiła w kącie pomieszczenia. Z ulicy w dole płynął śmiech ludzi i muzyka z samochodów. Pomyślała, że byłoby o wiele przyjemniej, gdyby była młodą, wrażliwą kobietą, która wychodzi gdzieś razem z przyjaciółmi w sobotni wieczór, zamiast siedzieć na strychu ze szczelnie zasłoniętymi oknami i odgrywać rolę opiekunki humorzastego, gwałtownego sukinsyna takiego jak Strach. Wzięła łyk herbaty wpatrzona w ekran pada. Wciąż nie potrafiła złamać hasła Stracha. Doprowadzało ją to do szału. Niemal nie mogła w to uwierzyć. Hasło? Generator znaków losowych powinien rozgryźć nawet najbardziej wymyślną kombinację liczb i liter, ale tak się nie stało. Jej frustrację pogłębił jeszcze fakt, że hasła - dziewięć znaków - nie złamał nawet nowy. nie całkiem legalny kryptopro-gram. który zdobyła. Wydawało się to wręcz niemożliwe. Tylko dziewięć znaków! Program szybko przeprowadził analizę wszelkich kombinacji, liter, cyfr i znaków interpunkcyjnych, lecz wciąż nie dawał jej niczego, czym mogłaby otworzyć zamknięty pokój Stracha, jak nazywała w myślach jego plik. Mając w pamięci film z nagraniem i dziwny, niewyraźny zapis eksperymentu, próbowała też najprzeróżniejszych kombinacji z nazwiskiem John Wulgaru. jak sądziła prawdziwym nazwiskiem Stracha. Program wciąż dawał te same odpowiedzi utworzone w ramach algorytmu, lecz nie mogła się oprzeć wrażeniu, że to. co tak skrupulatnie ukrywał Strach, swoje nazwisko i pochodzenie, ma jakiś związek z. innymi rzeczami, które chciał ukryć przed światem, jak choćby tym tajemniczym zapisem eksperymentu. Ale nazwisko w niczym jej nie pomogło, ani nawet imiona wzięte z mitologii Aborygenów, które zaczęła wprowadzać, jeszcze zanim Strach napadł na nią tak nieoczekiwanie. Chociaż program sam pewnie by je wygenerował w swojej, niemal nieskończonej cierpliwości. Dulcie spojrzała na pad, a potem znowu na leżącą postać Stracha o ciemnej twarzy Buddy. To nie miało sensu. Tylko dziewięć znaków, a spędziła nad nimi cztery godziny i nic. Wciąż czegoś jej brakowało. Ale czego? Wiedziona przeczuciem sięgnęła do skrzynki z narzędziami po program, którego nie używała zbyt często - była to dziwna plątanina kodów, jeszcze bardziej ezoteryczna niż program, który określił dla niej liczbę znaków. Malajski haker, z którym czasem robiła interesy, sprzedał go jej w zamian za pliki personelu jednego z azjatyckich banków, które ściągnęła dla siebie przy okazji jednej z akcji. Przemysłowi piraci wylądowali w więzieniu w Singapurze, a jeden został nawet stracony. Dulcie zadbała o ty, aby nikt nie powiązał jej osoby z tamtym wydarzeniem, lecz ponieważ nie otrzymała wynagrodzenia za swoją pracę, postanowiła zarobić na zdobytym materiale. Program, który otrzymała w zamian, a który jej malajski przyjaciel nazwał Stetoskopem, nie miał aż tak szerokiego zastosowania jak inne. ale posiadał zalety. Potrafił na przykład wyśledzić nawet najmniejsze zmiany w szybkości przetwarzania danych - szczegóły nie do zauważenia na poziomie interfejsu, które pomagały zlokalizować wirusa, zanim narobił większych szkód. Dulcie nigdy nie używała tego narzędzia zgodnie z jego przeznaczeniem, ale od czasu do czasu posługiwała się nim, by znaleźć słabe punkty zabezpieczeń systemów, które zamierzała złamać. Nie sięgała po ten program niemal od roku, ale okazał się bardzo pomocny przy inwazji Stracha do systemu Graala. A teraz - może była to intuicja hakera - czuła, że znowu powinna po niego sięgnąć. Bo musi być coś jeszcze, pomyślała i uruchomiła Stetoskop. Wcześniej włączyła generator znaków losowych, żeby nowy program miał co analizować, po czym usiadła wygodniej, by delektować się herbatą. Niemal zapomniała już o lęku. jaki poczuła, gdy na ekranie pojawił się rozwścieczony Strach. Niemal. Kilka minut później generator zakończył cykl, bez powodzenia, tak samo jak kilkadziesiąt razy wcześniej. Otworzyła raport Stetoskopu i serce jej zabiło mocniej. Wreszcie coś miała, a przynajmniej tak to wyglądało: drobne wahnięcie, uskok, jakby system zabezpieczający Stracha zatrzymał się na moment. Co, jak się domyślała, oznaczało, że system zauważył to. czego szukał, przeprowadził analizę, nie znalazł tego. co było wymagane do uzyskania dostępu, i odrzucił próbę otworzenia pliku. Dulcie zagryzła wargę zamyślona. Uznała, że musi to być coś w rodzaju podwójnego hasła - najpierw X, potem Y. Tylko jeśli generator podał dziewięć wymaganych znaków, dlaczego nie otrzymała nawet najdrobniejszej wskazówki na temat drugiego hasła? Dlaczego system nie zatrzymał się i nie czekał? Żaden człowiek nie mógłby wprowadzić kolejnego hasła w tak krótkim czasie, nawet gdyby posługiwał się w tym celu głosem. Głos. Poczuła mrowienie na karku. Sprawdziła system Stracha i od razu przeszedł ją dreszcz zadowolenia. Tak jak się domyślała, input audio był wyłączony. Tak. Drugie hasło miało być podane głosem po wpisaniu pierwszego. Wcześniej system usłyszał pierwsze hasło, sprawdził audio, przekonał się, że jest wyłączone, i uznał całą próbę za nieudaną, a wszystko to działo się w zbyt krótkim czasie, by ludzkie zmysły mogły cokolwiek zauważyć. Włączyła audio, powtarzając w pamięci, że potem ma je wyłączyć - bo inaczej równie dobrze mogłaby mu zostawić wiadomość z informacją, że próbowała się włamać do jego systemu - po czym zabrała się do wprowadzania modyfikacji i podłączyła generator znaków do Stetoskopu. Spodziewała się, że gdy tym razem program zawaha się na moment, generator zatrzyma się do odczytu, dzięki czemu zdobędzie drugie hasło. Niemal odruchowo napiła się herbaty i uruchomiła generator - w jej wyobraźni przypominało to koło ruletki obracające się z taką szybkością, że pozostawało prawie niewidoczne. Przed upływem minuty generator zatrzymał się. a w okienku logowania zamrugało hasło „SENCZAS”. Poczuła przyjemne ciepło zadowolenia - spotkała już to słowo podczas krótkiego rekonesansu po mitologii Aborygenów. Tym razem, przy włączonym audio, system rozpoznał pierwsze hasło i czekał na drugie. Pewnie nie będzie czekał w nieskończoność, uzmysłowiła sobie i uczucie triumfu odpłynęło. Da mi jakieś dziesięć sekund, może dwadzieścia, i wyrzuci mnie, jeśli nie podam właściwego słowa. A później, jeśli wciąż nie wypowiem odpowiedniego hasła, zamknie się na dobre - odetnie wszelki dostęp, może nawet uruchomi alarm. W każdym razie na pewno zasygnalizuje, że ktoś próbował się do niego dobrać. Mogła nigdy nie wymyślić drugiego hasła, nie przychodziło jej na myśl nic innego poza nazwiskiem „Wulgaru”, które wydawało się zbyt oczywiste, by mogło się okazać właściwym słowem. Nie potrafiła też tworzyć werbalnie haseł z taką samą prędkością, z jaką wprowadzała znaki bezpośrednio do systemu, nawet gdyby wprowadziła modyfikacje do generatora znaków - co by jej zajęło kilka dni, a może nawet tygodni, ponieważ prawie nic o tym nie wiedziała. Minęło dziesięć sekund. „SENCZAS” wciąż mrugał na ekranie, kpiąc z niej. lecz w każdej chwili okienko mogło zniknąć. Tak ciężko pracowała nad rozwiązaniem pierwszej części zagadki, lecz została pokonana, powstrzymana. - Sukinsyn! - wycedziła przez zaciśnięte zęby. Ekran zgasł. Chwilę później wyświetlił się napis „Dostęp wolny” i drzwi do ukrytego pokoju Stracha się otworzyły. Pięćdziesiąt sześć zbiorów uporządkowano według dat - pierwszy powstał pięć lat wcześniej i nosił tytuł „Nuba 1”. Był to dokument typu dźwięk i obraz, ale 2D. nie zmodyfikowany. Pod wieloma względami jakością ustępował nawet zbiorom z danymi na temat laboratoryjnego eksperymentu. Całość sfilmowano prymitywną kamerą umieszczoną w stałym punkcie, jak materiał przeglądowy. Początkowo niewiele udało jej się odczytać. Obraz był bardzo ciemny. Upłynęło pół minuty, zanim się zorientowała, że widoczne na pierwszym planie betonowe filary są częścią jakiejś konstrukcji, na przykład rampy autostrady, a ciemne tło u góry to nocne niebo. U podstawy jednej z kolumn coś się poruszało niewidoczne w mroku, którego nie mogła rozproszyć kałuża światła pochodząca z lampy ustawionej w górze przy autostradzie. Ostatecznie uznała, że są to dwie postaci ludzkie. W pierwszym momencie pomyślała, że postaci oparte o filar kochają się - najpierw ręka, potem noga wysunęła się poza obręb plamy światła. Lecz po chwili wstrzymała oddech przerażona, gdy dotarło do niej, że większa postać dusi tę drugą. Ale nawet i tego nie mogła być pewna, gdyż w następnej chwili większa postać się wyprostowała, druga zaś wciąż się poruszała i oparta o filar, wyciągała ramiona, jakby błagała, by tamta nie odchodziła. Jedynym dźwiękiem w całym zapisie był monotonny odgłos ruchu ulicznego, przyciszony, słaby, jakby umieszczono kamerę bliżej jezdni, ni/ znajdowali się ludzie. Trudno było powiedzieć, co działo się później, a jeszcze trudniej zrozumieć, dlaczego ktoś miałby dokonywać takiego zapisu. Jakość była okropna, jakby ktoś odtworzył film z kamery przemysłowej ze złym chipem korekcyjnym. Ale dlaczego? Co to wszystko miało znaczyć? Większa postać pochyliła się nad mniejszą, trzymając w dłoni coś jasnego, co błysnęło przez moment w świetle - butelka? nóż? zwinięty kawałek papieru? Wydawało się, że mniejsza postać oponuje, błaga może, poruszając gwałtownie rękoma, lecz nie próbowała uciekać, co nieco uspokoiło Dulcie. Większa postać przyklęknęła, trzymając przedmiot tak blisko drugiej osoby, że znowu wydawało się, że uprawiają miłość albo się do tego przygotowują. Przez długi czas - dwie minuty zapisu, choć wydawało się, że trwało to dłużej - obie postaci trwały złączone. Co pewien czas jedna podnosiła dłoń. jakby machała powoli do kamery albo odjeżdżającego pociągu. W pewnym momencie ramię wysunęło się dalej niż zwykle. Rozcapierzone palce zgięły się powoli niczym roślina, która zamyka kwiat na noc - można by niemal dostrzec piękno w prostocie tego ruchu. Wreszcie wyższa postać wstała. Mniejsza wciąż, siedziała oparta o filar, lecz Dulcie nic więcej nie zobaczyła, ponieważ zapis się skończył. Dulcie siedziała wpatrzona w pad z niesmakiem na ustach. Nie sposób było powiedzieć, co się wydarzyło, a poprawienie obrazu za pomocą programów zajęłoby całe godziny. Ale bez względu na to, co zamierzała uczynić, powinna to zrobić w swoim systemie. Głupotą było siedzieć tam z tajemnicą Stracha wyciągniętą na widok publiczny - uznała, że powinna skopiować wszystko i dopiero wtedy dokładnie sprawdzić. Nie potrafiła jednak oprzeć się pokusie i otworzyła kilka kolejnych zbiorów, by się przekonać, czy wszystko, co zgromadził Strach, jest równie tajemnicze jak to, co już widziała. Wybrała do przejrzenia kilka plików ze zbioru opatrzonego tytułem „Nuba 8”. Tym razem jakość obrazu była o wiele lepsza, choć znowu wydawało się, że zapis ściągnięto z kamery przemysłowej, tym razem umieszczonej na klatce schodowej w biurowcu albo bloku mieszkalnym. Całą scenę zalewało światło reflektorów. Postać kobiety, która wyszła zza oszklonych drzwi z torebką pod pachą i padem w drugiej ręce, była dobrze widoczna. Była młoda, mniej więcej w wieku Dulcie, szczupła, ciemnowłosa. Zatrzymała się na najniższym stopniu, wsunęła rękę do torebki i wyjęła z niej cylindryczny przedmiot podobny do protektora z bronią chemiczną, po czym uniosła głowę z za skoczeniem na twarzy. Jakiś cień przemknął przed nią niczym nietoperz. Chwilę później klatka schodowa była pusta. Obraz drgnął i się zmienił. Teraz filmowano z innej kamery, najwyraźniej umieszczonej w podziemnym parkingu, ale kobieta popychana w głąb parkingu przez ubraną na czarno postać była bez wątpienia tą samą osobą, tylko grymas przerażenia zmienił jej twarz. Niezwykle poruszona scenami z tego horroru - czy na tym polegała brzydka tajemnica Stracha, kolekcjonowanie pornografii okraszonej morderstwem? - Dulcie poczuła jeszcze większe obrzydzenie do samej siebie. Wszystko pasuje, pomyślała. Pierwszy facet, jaki wpadł mi w oko od dłuższego czasu, i okazuje się, że siedzi w takim gównie. Dobrze, że nie pozwoliłam mu... Kobieta została przewrócona na ziemię. Ten zapis był niemy, lecz Dulcie nie miała wątpliwości, że kobieta krzyczy przerażona. Potem mężczyzna, który rzucił ją na betonową podłogę, spojrzał w obiektyw kamery - od początku wiedział, że tam jest - i uśmiechnął się, jakby pozował do zdjęcia, które zamierza wysłać rodzinie. Dulcie dopiero później się dowiedziała, że tak było naprawdę. Patrzyła z niedowierzaniem i przerażeniem, jak John Strach, znany także jako John Wulgaru albo Johnny Ciemny, krępuje nadgarstki kobiety, zakleja jej usta taśmą izolacyjną i wyjmuje strasznie długi nóż. Działał powoli i tak, by kamera mogła wszystko zarejestrować. Dulcie patrzyła jak zahipnotyzowana, jakby to ją samą związano, unieruchomiono, tak że mogła jedynie posługiwać się wzrokiem. Dopiero kiedy popłynęła cicha melodia grana na pianinie, do której niebawem przyłączyły się instrumenty strunowe i sztuczny chór. a Dulcie zdała sobie sprawę, że ścieżka dźwiękowa została dodana później, coś w niej pękło. Zerwała się, zanosząc się płaczem, i upadła dwukrotnie, zanim wreszcie dowlokła się do łazienki, by zwymiotować. Rozdział 38 Chłopiec w ciemności SIEĆ/OGŁOSZENIA: Uśmiech - rozrywka dla dorosłych [obraz: sala gier hazardowych Uśmiechu, występy na scenie] KOM: Miałeś ciężki dzień, prawda? Dlaczego nie miałbyś więc wieczorem zakosztować odrobiny rozrywki dla dorosłych najwyższej jakości, nie opuszczając domowego zacisza? Uśmiech, numer jeden wśród sieciowych klubów dla panów, oferuje wszystko, co najlepsze w dziedzinie wy-sokotaktorowej rozrywki, jak również całkowitą prywatność, ze wszystkim, dlaczego to nie przestanie to boli jest tak ciemno i zimno przestań nie nie nie rań... - Stephen? - Renie posuwała się wzdłuż krawędzi, usiłując znaleźć miejsce, w którym mogłaby zejść do chłopca, lecz ścieżka skończyła się kilka metrów ponad nim, stapiając się ze ścianą dołu niczym rozgrzane szkło. - Stephen! To ja. Renie. Uniósł głowę powoli, a w jego ocienionych oczach odbił się blask powolnego migotania gwiazd zawieszonych wysoko w górze. Lecz żaden inny znak nie wskazywał na to, że ją rozpoznał. Czy mogła się mylić? Pomimo światła gwiazd tutaj, w dole, panowała ciemność, mrok wieczoru, a on był oddalony od niej o wiele metrów. Renie pełzała to w jedną, to w drugą stronę niczym lampart uwięziony na gałęzi. - Stephen, powiedz coś. Nic ci nie jest? Przestał płakać. Gdy umilkło echo jej nawoływań, usłyszała, jak wzdycha - drżący odgłos, który głęboko przeniknął jej serce. Był taki mały! Zapomniała, jaki jest mały, jak bardzo wystawiony na okrucieństwa świata. - Posłuchaj. - Bardzo starała się, by nie pokazać, jak się boi. - Nie mogę zejść niżej, ale może tobie uda się znaleźć takie miejsce. z którego mogłabym cię wciągnąć. Spróbuj, Stephen, proszę. Znowu westchnął i opuścił głowę. - Nie ma drogi do góry. Renie poczuła się, jakby otrzymała silne uderzenie w pierś. To był jego głos, bez wątpienia. - Cholera, Stephenie Sulaweyo, nie mów mi nic, zanim nie spróbujesz. - Usłyszała gniew we własnym głosie, gniew zrodzony ze strachu i zmęczenia, i zaraz spróbowała się uspokoić. - Nie wiesz, jak długo cię szukałam, w ilu miejscach. I nie poddałam się. Tobie też nie wolno się poddać. - Nikt mnie nie szukał - odparł ponuro. - Nikt nie przyszedł. - To nieprawda! Ja próbowałam! Wciąż próbuję. - Łzy rozmyły i tak już dziwne otoczenie w całkowicie absurdalne miejsce. - Och. Stephen, tak bardzo tęskniłam za tobą. - Nie jesteś moją mamą. Renie zastygła w bezruchu wychylona poza krawędź ściany spadającej do rzeki. Otarła łzy z twarzy. Czy ma uszkodzony mózg? Czy myśli, że mama wciąż żyje? - Nie, nie jestem. Jestem twoją siostrą, Renie. Pamiętasz mnie? Odpowiedział dopiero po długiej chwili. - Pamiętam. Nie jesteś moją matką. Jak dużo pamiętał? Może wymyślił sobie, że mama wciąż żyje, żeby się bronić. Czy może go wpędzić w katatonię, jeśli spróbuje wyprowadzić go z błędu? Czy wolno jej ryzykować? - Nie, nie jestem twoją mamą. Jej nie ma tutaj, ale ja jestem. Szukałam cię... bardzo długo. Stephen, musimy się stąd wydostać. Czy możesz w którymś miejscu wyjść na górę? Pokręcił głową. - Nie - odparł z goryczą. - Nie ma takiego miejsca. Nie mogę wyjść. Cierpię. Zwolnij, upomniała swoje trzepoczące się serce. Powoli. Nie pomożesz mu, jeśli poddasz się panice. - Co cię boli, Stephen? Powiedz mi. - Wszystko. Chcę do domu. Chcę do mamy. - Staram się... - Teraz! - krzyknął. Wyrzucił ramiona przed siebie i zaczął się okładać po głowie. - Teraz! - Stephen, przestań! - zawołała. - Już dobrze. Dobrze. Jestem tutaj. Już nie jesteś sam. - Zawsze sam - odparł z goryczą. - Tylko głosy. Sztuczki. Kłamstwa. - Jezu Chryste. - Renie wydawało się. że zadusi się własnym obolałym, nabrzmiałym sercem. - Och, Stephen. Ja nie jestem sztuczką. To naprawdę ja. Renie. Milczał długo, malutka postać ledwo widoczna na tle kamiennych guzów na dnie dołu. Rzeka szemrała cicho. - Zabrałaś mnie nad ocean - przemówił wreszcie spokojniej. - Były ptaki. Rzucałem... rzucałem coś. A one łapały to w powietrzu. - Jego głos był bliski zdziwienia, jakby właśnie coś mu oddano. - Chleb. Rzucałeś w górę kawałki chleba. Mewy biły się o nie. pamiętasz? Śmiałeś się. - Margate, przypomniała sobie. Ile miał wtedy lat? Sześć? Siedem? - Pamiętasz tamtego mężczyznę, który grał, a jego pies tańczył? - Zabawny. - Powiedział to odruchowo, jakby bez przekonania. - Zabawny piesek. W sukience. Śmiałaś się. - Ty też. Och, Stephen, pamiętasz inne rzeczy? Swój pokój? Nasze mieszkanie? Tatę? - Zobaczyła, jak drgnął, i zaraz przeklęła siebie w myślach. - Krzyczał. Zawsze krzyczy. Duży. Głośny. - Już dobrze, Stephen, on... - Krzyczał! Zły! Coś przesunęło się pod gwiazdami wysoko w górze, cień, który na moment pogrążył w ciemności całą jaskinię i sprawił, że serce Renie znowu zabiło mocniej. Wstrzymywała oddech dopóty, dopóki ponownie nie zobaczyła małej, skulonej postaci Stephena. - Nie zawsze krzyczy - zaczęła ostrożnie. - I cię kocha, Stephenie. - Nie. Kocha cię. I ja też. Wiesz o tym, prawda? Wiesz, jak bardzo cię kocham? - Jej głos się załamał. Czuła się strasznie, będąc tak blisko niego, ale tak daleko. Pragnęła go objąć i ucałować jego twarz, przytulić mocno i poczuć jego sztywne loki, poczuć zapach małego chłopca. Czy prawdziwa matka mogła poczuć cos’ więcej? Wydawało się, że na wspomnienie ojca znowu zamknął się w ponurym milczeniu. - Stephen? Porozmawiaj ze mną, Stephenie. - W odpowiedzi usłyszała tylko szmer wody. - Nie rób tego! Musimy się stąd wydostać! Musimy znaleźć jakiś sposób! Ale nie rób niczego, zanim ze mną nie porozmawiasz. - Nie mogę się wydostać! - powiedział tak cicho, że ledwo go usłyszała. - Sztuczki. Boli. - Kto cię krzywdzi, Stephenie? - Wszyscy. Nikt nie przyszedł. - Ja przyszłam. Tak długo cię szukałam. Nie spróbujesz znaleźć drogi, którą mógłbyś przyjść do mnie? - Oddaliła się od końca ścieżki, szukając miejsca, w którym dałoby się zsunąć po stromej skalistej ścianie. - Opowiedz mi, co jeszcze pamiętasz! - zawołała. - A twoi przyjaciele? Pamiętasz swoich przyjaciół? Eddiego i Sokiego? Podniósł głowę. - Soki. Bolała... bolała go głowa. Poczuła zimny dreszcz na plecach. Czy miał na myśli atak Sokiego, drgawki, których przyczyną mogła być Renie, kiedy zaczęła go wypytywać? Jak dużo Stephen wiedział na ten temat? Czy możliwe, że zagrzebał w pamięci wspomnienia ich pierwszej wizyty w nocnym klubie U Pana J.? - Tak, bolała go głowa - powiedziała ostrożnie, czekając na odpowiedź. - On też się bał - odparł Stephen cicho. - On... odszedł. I zranił się w głowę. - Jego głos przybrał dziwny ton. - Jestem... taki samotny. Renie zamknęła oczy, próbując powstrzymać łzy, choć bała się, że Stephen zniknie, gdy je otworzy. - Nie pamiętasz nic miłego? Ty, Eddie i Soki bawiliście się w żołnierzy, pamiętasz? I w netsurfingowych detektywów? - Tak... bawiliśmy się... Sprawiał wrażenie strasznie zmęczonego, jakby nawet ta krótka rozmowa pozbawiła go sił. Powiedział coś jeszcze, czego już nie zrozumiała, i zamilkł. Po raz kolejny Renie poczuła w piersi ucisk przerażenia. - Naprawdę chcę, byś coś zrobił - powiedziała. - Dobrze? Stephenie, posłuchaj mnie. Chcę, żebyś wstał. Po prostu wstań. Możesz to zrobić? Siedział zgarbiony, z głową opuszczoną na pierś. - Stephen! - Teraz już nie potrafiła ukryć strachu. - Stephenie, mów do mnie! Cholera, Stephen, nie przestawaj rozmawiać ze mną. - Przesunęła się szybko na koniec ścieżki i wychyliła jak najdalej. - Stephen! Mówię do ciebie. Chcę. żebyś wstał. Słyszysz mnie? - Siedział nieruchomo od pół minuty. - Stephenie Sulaweyo! Słuchaj, co do ciebie mówię! Zaczynam mieć tego dość! - Nie krzycz! - Jego niespodziewany krzyk zabrzmiał niczym grzmot. Odbił się od ścian ich więzienia i rozbił na echa. - Krzycz... krzycz... krzycz... Renie wisiała uczepiona krawędzi ścieżki. Omal nie spadła zaskoczona jego nagłym wybuchem. - Stephen, co...? -,.To jakaś paskudna klucha”, powiedział Scoop. Serce Renie przyspieszyło nagle i zwolniło. Cytował dialogi z Net-surfingowych detektywów, których czytywała mu w szpitalu, ale nie to przyprawiło ją niemal o palpitację serca. - Zostawił holopasiasty pad w powietrzu i odwrócił się do podekscytowanego przyjaciela. „Mówię ci, mamy poważny problem, dubeltowy!” Ciemność spowijała ją coraz ciaśniej. Kręciło jej się w głowie i było jej niedobrze. Stephen mówił do niej jej głosem. - Co... co ty robisz...? - Dość tego, chłopcze! - przemówił burkliwy głos Długiego Josepha, idealnie naśladowany, jakby odtworzony z nagrania. - Dość już tych głupot. Bierz się do roboty albo przetrzepię ci skórę. Jak mnie obudzisz jeszcze raz. kiedy odpoczywam, to ci tak przyłożę w papę. że głowa ci się odkręci w drugą stronę...! Ale najgorsze było to. że Stephen śmiał się własnym głosem, a mówił głosem ojca. - Nie rób tego! - krzyknęła Renie. - Przestań! Po prostu bądź Stephenem! Na miłość boską, po co komu taki system zabezpieczeń? - Renie usłyszała ze zdumieniem, jak z dna dołu popłynął głos Susan Van Bleeck, ostry, kąśliwy, lecz Stephen wciąż się śmiał, chociaż jego śmiech niemal przypominał szloch. - Czego, u licha, mieliby tak bardzo strzec? - mówiła dalej doktor Susan, osoba, której Stephen nigdy nie poznał. Susan Van Bleeck, która już nie żyła. - Irenę, zadajesz się z kryminalistami? Przez moment wydało jej się, że już więcej nie zniesie tego horroru. A potem nagle zrozumiała. Jej strach osłabł nieco i ograniczył się tylko do jej osoby, lecz jego miejsce zajęło osamotnienie tak wielkie, że niemal niewyobrażalne. - Ty... ty nie jesteś Stephenem, prawda? Głos zamilkł natychmiast. - Nigdy nie byłeś Stephenem. Istota podobna do jej brata wciąż siedziała zgarbiona nad wodą, pogrążona w cieniu. - Co z nim zrobiłeś? Postać nie odpowiedziała i stała się mniej wyraźna, jakby zaczęła się zlewać z kamiennymi ścianami ogromnego dołu. Powietrze wypełniła nabrzmiała oczekiwaniem cisza. Renie poczuła mrowienie na skórze. Nagle wydało jej się, że w powietrzu nie ma dość tlenu, żeby mogła wypełnić płuca. Po raz kolejny poczuła gniew, ślepą wściekłość spowodowaną tym, że ta dziwaczna istota, zlepek kodów, udawała jej brata - ta sama nieludzka istota, która wcześniej go zabrała. Stłumiła strach i skupiła się na oddechu. W jakimś sensie znajdowała się w jej sercu. Wszystko dookoła musiało być częścią Innego, częścią jego umysłu, jego wyobraźni... Jego snu? Nic nie osiągnie, jeśli go rozgniewa. Był jak dziecko - jak Stephen w najgorszych chwilach, rozwrzeszczany, opierający się dwulatek, niemal niezdolny do racjonalnego myślenia i porozumiewania się. Jak sobie wtedy z nim radziła? Nie najlepiej, skrytykowała siebie. Cierpliwość - nigdy nie miałam jej tyle, ile trzeba było. - Czym... czym ty właściwie jesteś? - Czekała, lecz nic nie zmąciło ciszy. - Czy... czy masz jakieś imię? - zapytała ponownie. Istota się poruszyła. Cienie się wydłużyły. Gwiazdy w górze zdawały się wciąż gasnąć, oddalać, jakby wszechświat przyspieszył nagle swoje rozprężanie się. - Chłopiec - odparła istota głosem Stephena z opadającą intonacją. - Zagubiony chłopiec. - Czy... chcesz, żebym tak cię nazywała? - Chłopiec. - Wydawało się. że upłynął cały eon. - Nie... mam imienia. i Powiedział to tak, że Renie poczuła ukłucie, które przebiło jej smutek, strach i wściekłość z powodu utraty brata. - Jezu Chryste. - W jej oczach znowu zalśniły łzy. - Co oni ci zrobili? Wydawało się, że istota na dnie dołu stała się jeszcze mniej wyraźna. Odgłosy rzeki wzmogły się - jednostajny szum przetkany pluskiem. Renie miała wrażenie, że słyszy w nich też głosy. - Gdzie jesteśmy? - zapytała. - Co tu robisz? - Ukrywam się. „- Przed kim? Wydawało się, że istota znowu się zastanawia. - Przed diabłem - odpowiedziała wreszcie. Przez moment, chociaż nie potrafiła powiedzieć, co to znaczy, poczuła to samo co tamta istota - bezbrzeżny strach, wymuszoną rezygnację. Dlaczego ja? - zastanawiała się. Dlaczego mnie tu wpuścił? Tu... cokolwiek to znaczy. Czy to z powodu moich uczuć do Stephena? W chwili gdy to pomyślała - jej myśli przypominały cieniutką membranę racjonalności nałożoną na paraliżujący strach - zrozumiała istotę, z którą rozmawiała. On umiera. Płomień jego istnienia się wypalał. Świadczyły o tym nie tylko jego słowa, lecz wszystko dookoła: gasnące światło, rzednące powietrze. Oznaki wyczerpania, które mogło prowadzić tylko do śmierci. Może posługuje się Stephenem, żeby porozmawiać ze mną, pomyślała. Posługuje się nim jak maską. Chociaż niezupełnie. Sądząc po tym. jak zareagował na wspomnienie o tacie, wie to, co wie Stephen, choć nie mam pojęcia, jak to jest możliwe, a nawet to, co wiem ja. Czuje to samo, co czułby Stephen. - Myślę, że możesz się stąd wydostać. Nie wierzyła do końca we własne słowa, ale nie mogła tak po prostu czekać tam, aż wszystko się skończy, nie mogła opuścić siebie i przyjaciół, a także wszystkich dzieci, które ta istota pożarła. Nie mogła czekać na ostateczne zniszczenie, które z pewnością by nastąpiło, gdyby system operacyjny przestał pracować z nimi w swoim wnętrzu. - Możemy stąd uciec. Moi przyjaciele pomogą ci, jeśli ty pomożesz nam. Niewyraźna postać się poruszyła. - Anioł...? - spytała błagalnym tonem. Teraz jej głos nic przypominał już tak bardzo głosu Stephena. - Nigdy nie śpi...? - Oczywiście. - Nie miała pojęcia, o co mu chodzi, ale nie mogła pozwolić, by to ją powstrzymało. Przypomniała sobie, w jaki sposób podtrzymywała na duchu Kamienną Dziewczynę sparaliżowaną strachem. Cierpliwość. Cierpliwość i wiara, że dorosły panuje nad sytuacją. - Jeśli zdołasz przyjść do mnie. - Nie. - Słowo nabrzmiałe znużeniem i rezygnacją. - Ale ja chyba mogę ci pomóc... - Nieeeee! Tym razem wydawało się wręcz, że sam dół się skurczył. Cienie pociemniały, jakby za chwilę ciemność miała pochłonąć przestrzeń. Teraz echo kołatało się przerażająco długo, zanim wreszcie zlało się z odgłosami rzeki, które stały się całkiem wyraźne - smutek, strach i samotność wypowiedziane przez tysiąc głosów, głosów dzieci. - Chcę ci pomóc - powiedziała, starając się zachować spokój, choć miała ochotę, aby krzyk wypełnił jej płuca. Zakończenia jej nerwów były rozgrzane do białości. Przez moment znowu poczuła uścisk zimnej pięści, zaciskające się na niej serce nicości. Cierpliwość, Renie, upomniała siebie. Na miłość boską, uspokój się. Ale trudno było zachować spokój. Czas płynął tak szybko, a głosy wyrażały tak wielki smutek, bezradność. Wszystko odchodziło. - Chcę ci pomóc! - zawołała. - Jeśli tylko zbliżysz się do mnie... - Nie mogę stąd wyjść! - zawołał cień. Renie opadła na kolana, przyciskając dłonie do uszu, lecz przeraźliwy głos był w jej wnętrzu, przenikał jej kości, rozrywając ją na strzępy. - Nie mogę! Ranią! Wciąż ranią! - Gniew zmieszany z przerażeniem, który wzbierał teraz w istocie, mógłby rozłupać świat na pół. - Bardzo rozgniewany! Zły! Zły! ZŁY! Ciemność opadła na nią niczym miażdżąca dłoń. Jeremiah siedział wpatrzony w zegar widoczny na największym monitorze, walcząc ze snem. 07:42. Rano. Ale które rano? Jaki dzień? Niemal nie sposób było śledzić upływu czasu w tej dziurze we wnętrzu góry, setki metrów pod powierzchnią, której dotyka słońce. Wcześniej próbował, przez całe tygodnie trzymał w ryzach porządek rzeczy, lecz wydarzenia ostatnich dni zburzyły wszystko, co zbudował. Sobota rano, ustalił ostatecznie. Dzisiaj musi być sobota rano. Jeszcze kilka miesięcy temu przygotowywałby śniadanie w swojej czystej, dobrze wyposażonej kuchni. A potem umyłby samochód. zanim razem z doktor Van Bleeck udaliby się do kościoła. Niepotrzebnie - Susan tak rzadko opuszczała dom, że samochód zawsze był czysty. Ale robił to z przyzwyczajenia. Wtedy chwilami miał wrażenie, że tonie w rutynie. Teraz rutyna wydawała mu się najpiękniejszą wyspą, o jakiej mógł marzyć tonący. Przy monitorach powinien czuwać Długi Joseph, na którego wypadła kolej. On jednak siedział na skraju pomostu ze zwieszonymi nogami wpatrzony gdzieś przed siebie. Wyglądał na przygnębionego i zagubionego i wcale nie dlatego, że nie miał niczego do picia. Wcześniej Jeremiah i Del Ray postanowili, że jedyną sensowną rzeczą, jaką można było zrobić z ciałem najemnika, którego zabił Jeremiah, było umieszczenie go w jednym z nie używanych i nie podłączonych zbiorników wirtualnych. Zrobili to wspólnymi siłami, zawinąwszy uprzednio ciało w prześcieradło, lecz gdy tylko wieko pojemnika zamknęło się hermetycznie, Joseph odszedł na bok i od tej pory nie odezwał się słowem. O dziwo, tym razem Jeremiah mu współczuł. Zbiornik, teraz tak bardzo podobny do trumny, z pewnością przypomniał Josephowi o córce Renie zamkniętej obok w niemal identycznej kadzi. Ona i jej przyjaciel Buszmen wciąż żyli. lecz w tym momencie różnica między nimi a martwym najemnikiem wydawała się czysto akademicka. A nasza trójka’.’ - zastanawiał się Jeremiah. Nasze położenie jest identyczne, tyle że siedzimy w większej trumnie. Ostatnia myśl pękła niczym bańka mydlana i znikła w chwili, gdy Jeremiah spojrzał na monitor. - Joseph, co jest, do cholery’.’ Miałeś pilnować monitorów, tak? Długi Joseph spojrzał na niego, skrzywił się i ponownie zanurzył się w kontemplacji podłogi laboratorium i milczących pojemników. - Del Ray! - zawołał Jeremiah. - Chodź tu! Szybko! Ich młodszy towarzysz zajęty przygotowywaniem śniadania (Jeremiah. zbyt zmęczony i przygnębiony, przestał gotować prowizoryczne ciepłe posiłki) przybiegł szybko z niższego piętra. - O co chodzi? - Spójrz. - Jeremiah wskazał na monitor, który pokazywał widok z kamery umieszczonej przed wejściem do bazy. - Ciężarówka. Nie ma jej. - Odwrócił się do Josepha. - Kiedy znikła? - Kiedy co znikło? - Joseph dźwignął się na nogi i najeżony ruszył w kierunku monitorów. - O co się tak pieklisz? O tę cholerną ciężarówkę, która wyparowała. Nie ma jej! - Jego gniew łagodziła niemal nuta nadziei. - Ciężarówka najemników odjechała! - Ale oni zostali - wtrącił Del Ray grobowym głosem. - Spójrzcie. Pokazał na inny monitor, który dawał obraz terenu wokół windy. gdzie wcześniej kopali najemnicy. Obok wydrążonej dziury widać było uśpione postacie otoczone kręgiem przewróconych na boki krzeseł. - W takim razie gdzie jest ciężarówka? - Nie wiem. - Del Ray nie odrywał wzroku od monitora. - Naliczyłem trzech. A zatem jeden gdzieś pojechał. Może po prowiant. - A może - wtrącił Joseph z ponurą satysfakcją - po kolejnych morderców. - A niech cię, Josephie Sulaweyo! Lepiej się zamknij. - Jeremiah ledwo się powstrzymał, by nie uderzyć go w twarz. Co się ze mną dzieje? - Mogliśmy się tego domyślić. Pewnie wyjechał nocą. Schrza-niłeś robotę. - Jaką robotę? - Joseph wydawał się zupełnie niepodobny do siebie - ledwo okazywał zainteresowanie w sytuacji idealnej do kłótni. - Co za różnica? Pobiegniesz za nim, żeby go zatrzymać? Powiesz: „Panie morderco, nie przyprowadzaj pan więcej ludzi z bronią?” Po co więc to zamieszanie? Jeremiah opadł ciężko na krzesło ustawione przed monitorami. - Och, zamknij się. - Jak chcesz, żebym siedział całą noc i gapił się w jakieś malutkie ekraniki - powiedział Joseph ze spokojem, z jakim schizofrenik mógłby wyjaśniać szczegóły światowego spisku - to lepiej naucz się grzecznie ze mną rozmawiać. Ciężarówka pojawiła się na monitorze późnym rankiem. Jeremiah zawołał pozostałych i razem patrzyli, zdruzgotani, jak najemnik wyskakuje z szoferki, poprawia kaburę pod pachą i przechodzi na tył szarego samochodu. - Jak myślicie, ilu teraz? - Długi Joseph mówił szeptem, mimo iż od morderców dzieliły ich setki metrów betonu. Jeremiah w ogóle się nie odezwał. - Kto wie? Tam się zmieści z dwunastu ludzi. - Twarz Dela Raya lśniła od potu. Kierowca otworzył tylne drzwi i wspiął się do środka samochodu. - Co on tam robi, do cholery? - spytał Joseph, gdy upłynęła minuta, a mężczyzna wciąż się nie pokazywał. - Może daje wskazówki. - Jeremiah miał wrażenie, że ogląda sieciową relację z jakiegoś strasznego wypadku, tyle że sam w nim uczestniczył. Tylne drzwi znowu się otworzyły. - Jezu Chryste - jęknął Długi Joseph. - Co to jest? Wyskakiwały kolejno, węsząc przy ziemi. Gdy kierowca zeskoczył na ziemię, obstąpiły go niczym rekiny głębinową boję. Każdy z potężnych psów miał szczecinę najeżonych włosów na karku, co jeszcze bardziej upodabniało je do drapieżców. - Ridgebacks - rzucił Del Ray. - Mutanty. Zobaczcie, jakie mają wypukłe czoła. Nie wolno ich hodować. - Powiedział to tak. jakby poczuł się urażony. - Nie sądzę, żeby ci ludzie przejmowali się podobnymi zakazami. - Jeremiah nie potrafił oderwać oczu od monitora. Nawet w jasnym świetle przed główną bramą oczy psów pozostawały niewidoczne, osadzone zbyt głęboko pod wypukłymi brwiami, co nadawało ich pyskom złowieszczy wygląd. Poczuł ukłucie mało przyjemnego wspomnienia. - Hiena - powiedział cicho. - Co ty wygadujesz? - warknął Długi Joseph. - Słyszałeś, co mówił Del Ray - ridgebacks. - Przypomniała mi się opowieść małego Buszmena. Brama otworzyła się na oścież. Kierowca założył grube smycze na obroże psów i pozwolił, aby pociągnęły go do bazy. - Opowieść o Hienie i jej córce. - Jeremiahowi zrobiło się niedobrze. - Nieważne. Dobry Boże. i co my teraz zrobimy? Po długiej chwili ponurego milczenia pierwszy odezwał się Del Ray: - No cóż. mam dwie kulki. Jeśli się dobrze ustawimy i poczekamy, aż psy też się odpowiednio ustawią, przestrzelę jednego i drugiego, który będzie stał za nim. Dwie kulki, cztery psy. Długi Joseph zmarszczył czoło i wybałuszył oczy. - Żartujesz, co? To miał być żart. prawda? - powiedział ochrypłym głosem. - Jasne, ty cholerny idioto. - Dcl Ray opadł ciężko na krzesło ustawione przed konsolą i ukrył twarz w dłoniach. - Tych psów używano do polowania na lwy jeszcze na długo przed tym, jak zaczęli je udoskonalać genetycznie. Wytropią nas tu nawet w ciemności i rozerwą na strzępy. Jeremiah słuchałjednym uchem. Psy i najemnik szli przez poziom garażu bazy, ale Jeremiah nie zwracał uwagi także na nich. Siedział wpatrzony w odczyt na dole jednego z monitorów konsoli. - Sellars nie daje znaku życia - powiedział zamyślony. - Żadnej wiadomości, nic. - Jest dokładnie tak, jak myślałem! - wybuchnął Joseph. - Najpierw wciąż gada. co mamy robić, gada i gada, a potem, jak go potrzebujemy, znika! - Ten pomysł z dymem uratował nam życie - rzucił Del Ray ze złością. - Gdyby nie to. już dawno by tu byli. - Uratował nas tylko po to, żeby mogły nas pożreć jakieś ohydne psy! - odparł Joseph, ale cała energia zdążyła już z niego odpłynąć. - Może powinniśmy rozpalić jeszcze jedno ognisko i sprawdzić, jak te potwory znoszą dym? - Spojrzał na Jermiaha. - Psy chyba też muszą oddychać, co? Jeremiah nie odrywał wzroku od monitorów. Najemnicy przy windzie zdążyli już wstać i ustawić się przed przybyłym mężczyzną. Psy siedziały - maszyny zbudowane z mięśni i białych kłów, które czekały, aż ktoś je uruchomi i pośle do pracy. Jeremiah zrozumiał, że tamci przebili się już prawie przez podłogę i teraz zamierzali się posłużyć psami, by mieć pewność, że nie napotkają kolejnego ataku dymem albo zbrojnego oporu. Gdyby tylko wiedzieli, pomyślał. Z tym, co mamy, nie moglibyśmy przepędzić nawet grupy zdeterminowanych uczniaków. - Nie uda się nam ta sztuczka jeszcze raz bez Sellarsa - powiedział. - Nie wiemy, jak posłużyć się szybami wentylacyjnymi. Pewnie nie mamy nawet do nich dostępu. - Zmarszczył brwi, próbując zatrzymać pomysł, który już zaczynał się zanurzać w jego strachu i chaosie myśli. - Nie zostało nam nic. co dałoby taki trujący dym... - W takim razie będziemy tak siedzieć? - Joseph także patrzył bezradnie w ekrany. - I czekać na te... potwory? - Nie. - Jeremiah wstał i ruszył w kierunku schodów. - A przynajmniej ja nie mam zamiaru czekać. - Dokąd idziesz?! - zawołał Del Ray. - Znaleźć coś, co dałoby się podpalić! - krzyknął Jeremiah. - Nie możemy wykurzyć ich dymem, ale nawet największy pies boi się ognia. - Spaliliśmy już wszystko! - Nie, mamy jeszcze papiery. Pełną szafkę papierów, tam gdzie najemnik próbował zabić Josepha. Musimy zrobić pochodnie! Gdy zaczął biec, usłyszał, jak Joseph i Del Ray ruszają szybko za nim. Przez moment - na szczęście tylko przez moment - Renie czuła, że znowu znalazła się w nieubłaganym uścisku otchłani. Tym razem nic jej nie powstrzymywało. Czuła jedynie ślepą, eksplodującą, wszechpotężną wściekłość. A potem jeszcze raz zobaczyła wokół siebie dół. Klęczała podparta na rękach, a jej piersią wstrząsały nudności, lecz z. ust wypływało tylko powietrze. Głosy z rzeki wznosiły się coraz wyżej - zawodzący i błagający chór. - Idzie! Okrzyk stanowiący czystą formę dziecięcego przerażenia wibrował w jej czaszce niczym dzwonek alarmu. Płynące obrazy obijały ją boleśnie, ogromne postaci, wyjące psy, pokój pełen krwi i krzyczących przeraźliwie ludzi ubranych na biało. Skwierczący ból płynął przez nią niczym prąd. Renie zaczęła krzyczeć, wijąc się, a jej krzyki zmieszały się z krzykami płaczących dzieci z rzeki, kiedy usłyszała w głowie kolejny przeraźliwy okrzyk: - Idzie tutaj!!! Dół zaczął się powiększać, stawał się coraz głębszy, ciemniejszy, a ściany oddalały się z taką szybkością, że wydawało się, iż opadają w pustkę. Rzeka i malutka postać nad jej brzegiem także się oddalały, odpływając nie kończącym się tunelem, opadając w głąb bezdennej studni. - Kto? - wyjąkała. - Kto idzie? Słaby, coraz słabszy głos w jej głowie był teraz jedynie szeptem. - Diabeł. A potem ściany runęły w dół i Renie zanurzyła się w zniekształconym nocnym niebie, które zdawało się zalewać ją niczym odwrócony do góry nogami ocean. Drżała jak bańka uwięziona między przeraźliwie zimną czarną nicością a białą jasnością gwiazd płonących wszędzie dookoła. Monstrualne prądy obijały ją, pędziły, obracały, gniotąc. Tonę, pomyślała, a myśl ta przypominała pełną zadumy iskrę świadomości zanurzoną w niemym ryku ogromnych gwiazd. Tonę we wszechświecie. Rozdział 39 Potłuczony anioł SIEĆ/WIADOMOŚCI: Wdowa procesuje się z firmą nanotechniczną po tym, jak przeżyła holokaust miodowego miesiąca [obraz: pogrzeb męża Sabinę Wendel] KOM: Po tragedii, która stała się pożywką dla komików z całego świata, Sabinę Wendel z Bonn wytoczyła sprawę dystrybutorowi mastermana, produktu opartego na nanotechnologii mającego pomagać w zaburzeniach erekcji. Mimo nalegań producentów - firmy Borchardt- Schlie-mer - aby produkt sprzedawano jedynie pod kontrolą lekarza, wielu dystrybutorów rozprowadza go bez recepty i w taki właśnie sposób mastermana zakupił Jorg Wendel. Mikroskopijne roztocza wyzwalające stały się przyczyną wypadku nazwanego przez sieciowe brukowce seksplozją... Potykając się. zeszli ze wzgórz na opustoszałą równinę i poszli szybko w kierunku czegoś, co wyglądało jak ocean pełen gwiazd. Za ich plecami błyskawica rozpruła niebo. Na brzegach oceanu trwały skulone postaci. Noc opadała - konstelacje widoczne w górze świeciły słabszym światłem niż te pływające w Studni. Zupełnie jak zakończenie Wehikułu czasu H. G. Wellsa. Przerażające ostatnie chwile Ziemi, jakie ogląda podróżnik w czasie - szare niebo, szara ziemia i umierająca na pustej plaży postać podobna do kraba. Bonita Mae Simpkins potknęła się i runęła do przodu, zbyt słaba, by podeprzeć się poranionymi dłońmi. Paul skoczył, by ją podtrzymać. Ryk istoty, która przeszła za nimi z Egiptu, tłumiły teraz wzgórza, a elektryczne wyładowania wciąż spowijały widoczne w oddali miejsce, gdzie ukazała się monstrualna postać. Paul nie miał wątpliwości, że Martine się nie myliła - bez względu na to. jak bardzo opiera się system operacyjny. Strach wkrótce podąży za nimi. Podejmie polowanie. Pani Simpkins szeptała, gdy pomagał jej dźwignąć się na nogi. - ...Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach. Prowadzi mnie nad wody... Chociażbym chodził ciemną doliną, pomyślał Paul. Zła się nie ulęknę. Ale się uląkł. Zostali połknięci przez koszmar. Pozostali byli już daleko z przodu i tylko Nandi Paradiwasz zatrzymał się, by poczekać na nich. Paul objął ramieniem panią Simpkins i popchnął ją delikatnie do przodu. - Dziękuję - powiedziała szeptem. - Niech cię Bóg błogosławi. Nandi bez słowa wsunął się pod jej drugie ramię, by razem z Paulem ją podtrzymywać. Morze kipiącej jasności wydawało się już bardzo bliskie. Niektórzy członkowie tłumu zebranego na brzegu zaczęli biec w kierunku Martine i pozostałych. Przez chwilę, gdy jego towarzysze zginęli w powodzi obcych, Paul czuł nagły strach, lecz zaraz się zorientował, że obcy nie mają złych zamiarów. Wręcz przeciwnie, tłum przypominał raczej żebrzące dzieci, jakie widział w Rzymie i Madrycie. - Ci ludzie to... oni są... - Nandi także przyglądał się obcym. - Nie mam pojęcia, kim są! Podobnie jak Paul. Gdy dotarli na skraj tłumu, ze zdumieniem zobaczył, jak różne osobniki go tworzą - chodzące na dwóch nogach zwierzęta, a także stworzenia o ludzkich twarz i ciałach zwierząt czy też zrobione z rzeczy, z których nie dałoby się złożyć żywej istoty. Różnorodność była zdumiewająca, lecz jeszcze bardziej zdumiewała fantazja, która dała im początek. Był to tłum sztucznych postaci, zbiorowisko istot wydestylowanych z dziecięcych opowieści. Najbliższa grupa antropomorficznych niedźwiedzi, kóz i ryb z nogami - była w niej też para, chudzielec i potężna kobieta, Jack Sprat 1 Jego gruba żona z dziecięcej rymowanki, na których widok serce Paula zamarło na moment - ruszyła biegiem w kierunku Paula, pani Simpkins i Nandiego, a na ich twarzach, nawet na tych najmniej ludzkich, malował się wyraźny strach. - O co chodzi?! - zawołał chudy Jack Sprat z daleka. - Kim jesteście? Czy przysłał was Ten? - Kto zabrał gwiazdy?! - wrzasnęła jego małżonka kiwająca się z boku na bok. - Widzieliście Panią? - Dlaczego nie przychodzi do Studni? Dlaczego nie przychodzi powiedzieć nam, co mamy robić? Pochwycony przez falę zasypujących ich pytaniami osobników, Paul został poniesiony ku brzegowi niczym unoszony prądem liść. - Martine! - zawołał, starając się zostać przy Bonnie Mae i Nandim, podczas gdy ze wszystkich stron chwytały go kosmate dłonie i skrzydła. - Florimel?! Gdzie jesteście?! Ktoś pociągnął Bonnie Mae tak mocno, że Paul oderwał się od niej i upadł. Był pewien, że zaraz zginie zadeptany. Po tym wszystkim, przez co przeszedłem, zginę pod nogami bohaterów kreskówek, pomyślał, krztusząc się kurzem. Co za ironia! Nagle ludzie zaczęli krzyczeć. Las nóg i stóp. który go otaczał, zaczął się wycofywać. Paul dźwignął się na nogi i zorientował się. że Nandi i pani Simpkins stoją zaledwie kilka metrów od niego wpatrzeni w coś. Odwrócił się, by zobaczyć, co ich tak zafascynowało. Nie był to najniezwyklejszy widok, jaki ujrzał tego dnia, ale i tak go zadziwił. Przez tłum zbliżał się, posuwając się wolno, by fantastyczne stworzenia zdążyły usunąć mu się z drogi - choć czasem pomagał im trzaśnięciem bicza - uśmiechnięty od ucha do ucha Azador. Siedział na koźle fantastycznie kolorowego wozu zaprzęgniętego w dwa białe konie. - Ionas, przyjacielu! - zawołał, połyskując zębami. - No, jesteś! Chodź razem ze swoimi przyjaciółmi. Wskakujcie albo ci idioci podepczą wam palce. Paul patrzył oniemiały, a nie tylko zaskoczony nagłym ocaleniem. Przez cały czas, kiedy podróżowali wspólnie, nawet podczas trudnych chwil w lotosowym śnie, Azador nigdy nie wyglądał na tak szczęśliwego. Paul spojrzał na niebo teraz niemal czarne i usiane zaledwie punkcikami gwiazd. Jak można być w dobrym nastroju, gdy dzieją się takie rzeczy? Chyba że jest się głupcem. Mimo wszystko było to lepsze niż zadeptanie przez pluszowe misie. Paul wspiął się na górę i pomógł Nandiemu i pani Simpkins wejść po stopniach, a wtedy Azador cmoknął, trzasnął batem i zawrócił wóz w kierunku migocącego morza. - Czekają na ciebie ludzie, mój przyjacielu! - zawołał Azador. - Ucieszysz się. Będziemy tańczyć, śpiewać i bawić się! Nie zwykłym głupcem, pomyślał Paul, gdy jechali pod umierającym niebem, ale skończonym głupcem. Ziomkowie Azadora ustawili wozy w półkolu wzdłuż brzegu krateru, odgradzając się od reszty uchodźców i tworząc miasteczko na kołach. Pokryte lakierem wozy lśniły zarówno od ogni licznych ognisk, jak również od srebrzystobłękitnego migotania wielkiego dołu. Paul wdzięczny za chwilę wytchnienia nie mógł się powstrzymać, by nie spojrzeć do tyłu na wzgórza. Nad ich szczytami wciąż migały błyskawice, szybkie jak uderzające o siebie miecze, lecz było ich chyba mniej, jakby walka dobiegała końca. Paul nie miał zbyt dobrych przeczuć co do tego. jaki to może być koniec. Chwilę później jego uwagę przyciągnęli ludzie przeciskający się przez tłum ciekawskich Cyganów w jego stronę i przywołujący go po imieniu. Gdyby się nie przedstawili, nigdy by nie poznał Sam Fredericks i Buszmena!Xabbu. Może by się domyślił tożsamości niedużej postaci o oczach w kształcie migdałów, gdyby sytuacja była bardziej normalna, ale niemal zapomniał o tym, że jeszcze w Troi Fredericks przyznała się do tego. iż jest dziewczyną. - To... Jestem zdumiony, widząc was tutaj - powiedział. - I niezmiernie rad. - Zawahał się. - A gdzie... gdzie jest Renie? !Xabbu spochmurniał. Pokręcił tylko głową. - Nie wiemy - wyjaśniła Sam Fredericks. - Zostaliśmy rozdzieleni.!Xabbu zamierzał chyba coś dodać, lecz w tym samym momencie Martine Desroubins. która jak się wydawało, także uratowała się przed gwałtownym zainteresowaniem ze strony baśniowego tłumu, stała przy jednym z wozów, klaszcząc głośno w ręce. - Florimel! Paul! Javier! - zawołała. - Musimy porozmawiać! Natychmiast! - Zaraz jednak jej uwagę zwróciło coś innego, bo spojrzała na Paula. W przeciwieństwie do niego zdawała się nie mieć najmniejszego problemu z rozpoznaniem nieznajomych postaci. - Fredericks...!Xabbu? - Zaczęła się przeciskać przez tłum, aż wreszcie ich objęła. Kilka chwil później do grupy dołączyła Florimel. Śmiejąc się, uściskała!Xabbu tak mocno, że Paul przestraszył się, iż złamie żebra małemu Buszmenowi.!Xabbu wydawał się jednak chłodny, lecz Paul uznał, że być może nie zna dobrze prawdziwej twarzy Buszmena. Nawet T4b pozwolił sobie na kilka serdecznych uścisków i krótką wymianę szczątkowych pytań i odpowiedzi. - Dosyć - odezwała się Martine niespodziewanie, choć wciąż serdecznie ściskała dłoń Sam Fredericks. - Niestety nie jest to zbyt szczęśliwy moment, mimo iż cieszymy się na wasz widok. Strach idzie za nami. Fredericks skrzywiła się zdumiona. - Strach? - Spotkałaś go chyba tylko raz, na czarnej górze, kiedy występował pod postacią boga - złego, zagniewanego boga. - Skanerstwo! Tak, pamiętam! - Właśnie nadchodzi. Nie, właściwie już tu jest. System operacyjny z nim walczy. Tam. Nad widocznymi w oddali wzgórzami coraz rzadziej pojawiały się błyskawice, teraz równie słabe jak ślady świetlików. Wszyscy zasiedli wokół jednego z ognisk, skuleni pod nocnym niebem. Tuż obok pulsowała Studnia, dół wypełniony zdążającą ku ziemi zorzą polarną, w której blasku nawet te nieliczne znane twarze przybierały groteskowy wygląd. Martine starała się nadać jakiś porządek ich obradom, ale okazało się, że ciekawość i niecierpliwość to zbyt wybuchowa mieszanka: zdołano odpowiedzieć zaledwie na kilka pytań, gdy już posypała się lawina następnych. Nandi, pani Simpkins i chłopiec o imieniu Cho-Cho patrzyli zdumieni, jak z ust pozostałych płyną potoki słów. Paul stwierdził, że opis ich przygód - przerażająco dziwna opowieść - przedstawiony po raz kolejny wywarł na nim niemal takie samo wrażenie jak historia!Xabbu i Sam. Jeden szczegół w ich relacji zwrócił jego szczególną uwagę, tak że w pewnym momencie nie wytrzymał i przerwał Sam Fredericks w połowie zdania: - Przepraszam, ale... - Głowę rozsadzał mu pulsujący ból, a całe jego ciało było tak osłabione przez stres i zmęczenie, że ledwie siedział, lecz szczegół ten nie dawał mu spokoju. - Wprost nie chce mi się wierzyć w to, co usłyszałem. Podróżowaliście z Jongleurem? Z Fel ixem Jongleurem, tym sukinsynem, który zbudował to wszystk. Ico? - Z tym sukinsynem, który zabrał mi życie?! - pragnął wykrzyczeć, lecz wyraz twarzy Sam mówił mu, że ona też nie jest szczęśliwa z tego powodu. - Uznaliśmy, że tak trzeba, chociaż wydawało się to skończonym szaleństwem. - Zerknęła w bok, szukając pomocy!Xabbu. lecz mały Buszmen już wstał i odszedł czymś zajęty, więc zmuszona była sama odpowiedzieć Paulowi. - Renie powiedziała, że... możemy go potrzebować. Jego wiedzy. Paul starał się stłumić gniew. - Jestem zdumiony. - Przełknął ślinę. - Jestem zdumiony tym, że nie zepchnęliście go po prostu ze skały albo nie rozwaliliście mu czaszki kamieniem. - Wyprostował się, by się uspokoić. Chciał usłyszeć tę najważniejszą informację. - Dokąd poszedł? Co się z nim stało? - Jak to... co masz na myśli? - odpowiedziała Sam dopiero po dłuższej chwili. - Gdzie się rozstaliście? A może coś go pożarło? Po raz pierwszy jej młody wiek dał znać o sobie. W tym momencie była po prostu zdenerwowaną nastolatką, która stoi przed rozgniewanym dorosłym. - Przecież... on jest tutaj. - Spojrzała na Paula i towarzyszy zdumiona, że jeszcze się o tym nie dowiedzieli. - Tam - dodała i pokazała ręką. Paulowi wydało się, że wokół jego skroni zacisnęła się opaska bólu. Zaledwie kilka metrów od nich Azador stał w towarzystwie łysego mężczyzny w ciemnym ubraniu, który słuchał w milczeniu z przymkniętymi oczami jego opowieści. - To... to on? - Paul miał wrażenie, że ktoś usiadł mu na piersi. - To jest Felix Jongleur? - Tak. ale... - Zanim Fredericks zdążyła dokończyć, Paul już biegł. Azador spojrzał w tę stronę. - Ionas, przyjacielu! - rzucił, rozkładając ramiona, lecz Paul minął go. Całym ciałem natarł na łysego mężczyznę i przewrócił go na ziemię. Jongleur widział, jak nadbiega, lecz gniew Paula był tak wielki, że przez kilka chwil nic nie mogło go powstrzymać. Chwycił głowę Jongleura w dłonie i uderzył nią o ziemię, po czym usiadł na nim i zaczął go okładać po twarzy. Tamten wyrzucił ramiona w górę, próbując zablokować ciosy Paula, i skręcił ciało, by go zrzucić z siebie. Paul z satysfakcją poczuł, że niektóre z jego uderzeń wylądowały na twardej głowie Jongleura. lecz wydawało mu się, że jego ramiona są za krótkie, by tego dokonać. Jego głowę wypełniały krzyki, a rozsadzający go gniew zdawał się wypaczać czas. Ukradł mi życie! Próbował mnie zabić! Zamierzył się jeszcze raz i jeszcze. Sukinsyn! Morderca. Niektóre słowa wypowiadał głośno. Słyszał też niewyraźnie innych - ludzie wykrzykiwali jego imię, ciągnęli go za ręce. ale Jon-gleur zachował zimne milczenie. Starzec przetrwał nawałnicę uderzeń. W pewnym moment je jednak jego ramię wystrzeliło w górę i chwycił Paula za podbródek, po czym odgiął jego głowę tak mocno. że Paul poczuł, iż zaraz pęknie mu kręgosłup. - Zabiję cię! - krzyczał Paul, lecz Jongleur oddalał się od niego, jakby Paul znajdował się na brzegu rzeki, a on odpływał łodzią. Wreszcie Paul, spowity mgiełką wściekłości i adrenaliny, zorientował się, że znalazł się w sieci ramion, które podnosiły go i odciągały od ofiary. Przynajmniej dwóch trzymających go było muskularnymi Cyganami, którzy pachnieli dymem z ogniska. - Puśćcie mnie! - ryczał, ale nie zdało się to na nic. Trzymali go mocno. - Uspokój się - powiedziała Florimel prosto do jego ucha. - Paul, nic dobrego z tego nie będzie. Azador odciągnął Jongleura poza zasięg ramion Paula. - Dlaczego to robisz? - zapytał Cygan. - Ionas, jesteś moim przyjacielem, ale on też jest moim przyjacielem. Dlaczego przyjaciele mieliby z sobą walczyć? Paul słyszał słowa Azadora, lecz zupełnie nie rozumiał ich sensu. Wpatrywał się w Jongleura pełen bezradnej nienawiści. Starzec także patrzył na niego, lecz jego twarz wyrażała tylko spokojną pogardę, a jedynym śladem po tym, co się stało, była strużka krwi cieknąca z jego nosa. - Martine? - powiedział ktoś. Paul zorientował się, że niewidoma kobieta była jedną z osób, które go przytrzymywały. - Martine? - O co chodzi. Sam? Martine, nigdzie go nie ma. - Sam Fredericks była blada nawet w metalicznym świetle przepastnego dołu. - Przepadł, nie ma go nigdzie! - O kim mówisz? - zapytała Martine. Ludzie przytrzymujący Paula powoli się wycofywali, chociaż dwaj Cyganie wciąż trzymali go mocno. - Kto przepadł? -!Xabbu - odparła Sam zasmucona. - Odszedł od ogniska i nie wrócił. A teraz nie mogę go znaleźć. Sam powinna się poczuć lepiej, widząc, jak pozostali dzielą się na pary. by poszukać!Xabbu, ale tak nie było. Jego nagłe zniknięcie zrodziło w niej przekonanie, że na pewno tak po prostu nie odszedł gdzieś czy się zgubił.!Xabbu się nie gubi, pomyślała i posmutniała jeszcze bardziej. Wiedziała, że nie powinna stać i czekać na powrót innych, ale nie miała pojęcia, gdzie jeszcze mogłaby go poszukać. Obeszła już obóz Cyganów, wołając małego Buszmena, wpatrzona w tłum uchodźców poza kręgiem wozów, a teraz pewnie Martine i pozostali robili to samo. Gotowa była zająć się czymkolwiek, byleby tylko nie siedzieć bezczynnie na tym końcu świata. Gdy się odwróciła, niemal wpadła na Kamienną Dziewczynę. - Ty jesteś Sam, prawda? - zapytała dziewczynka. Nie potrafiła tak po prostu zignorować tego dziecka, chociaż chciała to zrobić. - Tak, jestem Sam. - Twój przyjaciel chciał, żebym ci coś powiedziała. - Mój przyjaciel? - Przykucnęła. - Jaki przyjaciel? - Ten z kręconymi włosami, bez koszuli. - Kamienna Dziewczyna wyglądała na zmartwioną. - On nie jest twoim przyjacielem? - Co ci powiedział? - Muszę sobie przypomnieć. - Dziewczynka zmarszczyła gliniaste czoło. Wgłębienia, które miały być jej oczyma, zmrużyły się w skupieniu. - Powiedział... powiedział... - No, mów! Kamienna Dziewczyna spojrzała na nią urażona. - Myślę! Powiedział... że teraz jesteś z przyjaciółmi, więc może odejść, bo jest spokojny o ciebie. - Uśmiechnęła się zadowolona z siebie. - Tak właśnie powiedział! Przypomniałam sobie! - Dokąd odejs’ć? Dlaczego? - Sam chwyciła dziewczynkę za ramię. - Powiedział ci? Widziałaś, w którą stronę poszedł? Kamienna Dziewczyna pokręciła głową. - Nie. Pokazał w twoją stronę i powiedział, żebym szybko poszła do ciebie i ci to powiedziała. - Dziewczynka odwróciła się i pokazała na miejsce na krawędzi dołu. - Stał tam. W tym momencie Sam przypomniała sobie. - Och, fenfen. On uważa, że Renie jest na dole. Mówił, że pójdzie jej poszukać! Kamienna Dziewczyna spojrzała na nią zaintrygowana, lecz Sam nie miała już nic więcej do powiedzenia. Pobiegła w dół łagodnego zbocza, na którym Cyganie rozbili obóz, w kierunku poszarpanej krawędzi dołu. Powinnam zawołać innych, pomyślała. Paula i Mar-tine - sama go nie powstrzymam... W tym momencie na tle pulsującego światła płynącego z głębi Studni ujrzała smukłą sylwetkę, którą rozpoznała od razu. Wiedziała, że nie zdąży zebrać pozostałych i wrócić. -!Xabbu! - zawołała. - Zaczekaj! Nawet jeśli ją usłyszał, nie dał żadnego znaku. Stał jeszcze przez chwilę na krawędzi oceanu wypełnionego błękitnym, jasnożółtym i srebrzystym migocącym światłem, po czym zrobił krok do przodu i skoczył do Studni. To nie był skok do wody, lecz skok samobójcy. Nigdy wcześniej nie widziała, by poruszał się równie niezgrabnie. - Nie! Nieeee! Upłynęło kilka sekund, zanim dotarła do miejsca, w którym stał. Ani śladu po nim, jedynie wibracja zmąconego światła. Mówił, że tak bardzo boi się wody. Ale skoczył... Przeszedł ją zimny dreszcz. Jak bardzo musiał się bać! Czuła, że jeśli zacznie się zastanawiać, zdrowy rozsądek weźmie górę - wróci do obozu Cyganów z dziurą w samym środku ciała. Straciłam Orlanda, pomyślała. Potem Renie. I jeszcze!Xabbu? Nie! Przez moment chwiała się na krawędzi dołu, a potem skoczyła za nim. Coś zaczęło się wznosić ku niej, by ją pochłonąć, ale nie była to woda. Coś o wiele bardziej dziwnego - wibrujący, skwierczący prąd, który zdawał się przenikać jej ciało. Oczy otworzyła gwałtownie jak za pociągnięciem sznurków, lecz nie zobaczyła głębokości ani szerokości, niczego, jedynie niemożliwą jednoczesność ciemności i oślepiającego światła. Jak ja go znajdę? - zastanawiała się, ale tylko przez chwilę. Iskrzący się ocean zamknął się wokół niej, ściskając ją niczym kostkę mydła wymykającą się z zaciśniętej dłoni. Orlando powiedział, że... on mnie nie chce... A potem zobaczyła, że leży na brzegu oszołomiona i drżąca. Wpatrywała się biernie, jak świetlne bańki wyrastają i pękają pod powierzchnią Studni. Przyglądała się im z obojętnością, zastanawiając się, czy tak właśnie czuje się ktoś, kto umiera. Głosy stawały się coraz wyraźniejsze. Florimel, Martine wciąż coś powtarzały, pewnie jej imię, ona jednak pozostawała pod wpływem tego niezwykłego doznania, że oto została spróbowana i wypluta. Paul przyklęknął obok Florimel. - Czy Fredericks nic się nie stało? Co jej jest? Wydarzenia ostatnich chwil nie przytępiły ostrza obcesowości Florimel. - A skąd ja mam to wiedzieć, do diabła? Oddycha. Nie straciła przytomności. Bóg jeden wie, co jest tego przyczyną. - Skoczyła - powiedział T4b. - Po prostu wskoczyła, sayee loo. Widziałem, no. - Ale dlaczego? - zapytał Paul. Martine, zmrużywszy oczy, patrzyła w kierunku pulsujących świateł z wyrazem twarzy kogoś, kto próbuje spojrzeć w głąb strasznej wichury. - Szukała!Xabbu... - Jezu, czy to znaczy... - Paul poczuł ucisk w żołądku: odnaleźli się po tak długim czasie i od razu jedno z nich miałoby się zgubić, a może nawet oboje... Martine odwróciła się gwałtownie plecami do pulsującego morza. - Mamy poważny problem - powiedziała. - Co? - Paul wpatrywał się w Studnię, lecz nie zauważył niczego nowego. Potem spojrzał na równinę, w tę samą stronę co Martine. - Cholera. To był zaledwie punkcik, który powinien być niewidzialny w mroku zmierzchu, lecz niewyraźna postać ludzka emanowała negatywnym promieniowaniem, jakby nie całkiem należała do świata, w jakim się znalazła. - Nie jest już tak ogromny - rzekł Paul. Niespodziewana zmiana powinna wzbudzić w nim nadzieję, lec/ było coś tak chorobliwie fascynującego w tej istocie o imieniu Strach, która zbliżała się do nich ogromnymi krokami przez opustoszałą szarą równinę, że wcale go to nie ucieszyło. Przez ciało Paula popłynął strach, paraliżujące, przygniatające przerażenie, równie obezwładniające jak aura bliźniaków, a nawet gorsze w pewnym sensie. Podczas gdy tamci dwaj byli uosobieniem okruciedstwa i zniszczenia, ta blada zjawa wydawała się czystym złem. - Pozbył się wszystkiego, co nie było mu potrzebne - powiedziała Martine. - Został wypalony i wymłócony, aż stwardniał niczym czarny diament. Ale to on. - Jej głos drżał przesiąknięty przerażeniem. - Inny nie mógł go powstrzymać. Pozostali także już go zauważyli i rozdziawili usta, zahipnotyzowani widokiem nadchodzącej postaci. Dookoła rozlegały się okrzyki rozpaczy, co oznaczało, że uchodźcy wyczuwali, co się zbliża. Gdy niewidzialny obłok strachu przepłynął ponad nimi, osoby znajdujące się na obrzeżu baśniowego tłumu zaczęły uciekać w kierunku Studni. Ich ucieczka stała się zarzewiem paniki - setki kolejnych przerażonych osobników przyłączały się do nich i biegły, krzycząc przeraźliwie, w dół zbocza ku krawędzi przepastnego dołu niczym stado saren uciekających przed ogniem. Paul i jego towarzysze otoczyli ciasno Sam Fredericks, trzymając się mocno za ręce. by nie dać się porwać fali oszalałych ze strachu uciekinierów. - Gdzie jest Nandi?! - zawołała Martine. - I ta kobieta Simpkins z chłopcem? - Są gdzieś w tłumie! - Paul uczepił się mocno ramienia T4b, gdy trzy beczące żałośnie kozy natarły na nich tyłem. Zupełnie nie zwracały na nich uwagi, mimo iż Paul grzmotnął najbliższą pięścią. - Troll, troll, troll! - beczały żałośnie sparaliżowane strachem, wpatrzone w zbliżający się cień. Mam tylko nadzieję, że najpierw zabije tego sukinsyna Jongleu-ra - to była jedyna sensowna myśl, jaką Paul był w stanie z siebie wykrzesać. Przerażony tłum napierał coraz mocniej, aż Paul zobaczył tuż za swoimi plecami Studnię. Niektórzy uchodźcy zostali zepchnięci poza krawędź dołu. Widział, jak krzycząc przeraźliwie, zanurzali się w milczące odmęty światła i już się z nich nie wynurzali. Paul i T4b scze-pili się mocno ramionami; młodzieniec mruczał coś pod nosem, co przypominało modlitwę. Florimel. przekrzykując tłum, nakazała im ścieśnić się jeszcze bardziej, by ochronić Fredericks przed zadeptaniem. Paul poczuł, jak czyjeś ramię wsuwa się pod jego drugą rękę t i ktoś przywiera do jego ciała. To była Martine. Jej twarz wyrażała czysty, dziecięcy strach. Paul mocniej ścisnął jej ramię. Strach dotarł już na skraj obozowiska. Stanął na ziemi skotłowanej stopami uciekających uchodźców i uniósł ramiona, jakby zamierzał podnieść cały tłum. Jego twarz przypominała grę cieni - jej ludzkie cechy były wyraźne, ale niestałe, oczy miały kształt ślepych białych półksiężyców. Wyraźne były tylko zęby - ogromne, chciwie wyszczerzone. Postać emanowała tak wielką triumfującą, ślepą, zbroczoną krwią mocą, że najbliżej stojący uchodźcy padali na ziemię, wijąc się i krzycząc, nawet nie dotknięci. Martine nie patrzyła. Stała z twarzą wtuloną w ramię Paula. - To pewnie... Takie przerażenie czuje pewnie Inny - jęknęła. Paul pomyślał, że wszelkie rozważania są już bezsensowne, bo i tak nadszedł koniec. - Och, jacy jesteście sprytni. - Głos śmiejącego się Stracha zabrzmiał w uszach wszystkich. - Ale wiem, że gdzieś tu jesteście. - Ślepo białe oczy przesunęły się po tłumie skulonych postaci. Szuka nas. Serce Paula to biło wściekle, to zatrzymywało się nagle. Wie. że tu jesteśmy, ale nie ma pewności gdzie. Człowiek cień i wszystko dookoła niego pociemniało nagle. A ja ślepnę jak Martine... Slepnę? Powietrze zgęstniało nagle, jakby wypełniła je mgła. Paul zamrugał szybko, lecz mgła nie była w jego oczach, lecz przed nim. Lepka gęstość formowała się nad migocącym dołem i wokół nich. W pierwszej chwili pomyślał, że to Strach wysysa metaforyczne powietrze z całego świata, lecz ciemna postać także sprawiała wrażenie zaniepokojonej, ponieważ zasłoniła twarz dłońmi, wykrzywiając palce, jakby chciała zerwać zasłonę. - Przecież cię zniszczyłem! - warknął Strach. - Nie możesz mnie już zatrzymać! Rzeczywiście to zasłona, stwierdził Paul zdumiony. Między Strachem a jego ofiarami tworzyła się ściana szybko gęstniejącej mgły. Cieniutka jak pajęczyna półprzezroczysta bariera szybko rosła, tworząc półkolistą ścianę wokół Studni, lecz pozostała na tyle przezroczysta, że wciąż widać było przez nią czarną postać Stracha, i na tyle gruba, że odbijała przyćmione migotanie płynące z dołu. Czło-wiek-cień rzucił się do przodu, wbijając dłonie w krzepnącą mgłę, której jęzory wyciągały się do granic wytrzymałości... ale się nie Urywały. Wrzask rozwścieczonego Stracha zagrzmiał w głowie Paula, aż ten opadł na kolana, drżąc. Wszędzie dookoła uchodźcy biegali jak oszalali, wpadając na siebie, próbując uciec przed czymś, co było w ich głowach. Okrzyk rozbrzmiewał coraz głośniej, aż Paulowi wydało się, że jego mózg się zagotuje. Z nosa i uszu popłynęła mu krew, a potem krzyk odpłynął jak huragan. Na chwilę zapadła cisza. We wnętrzu chmurnej kopuły była to cisza wyrażająca zdumienie, a nie ból, chwila wytchnienia przed utratą wszelkiej nadziei. - Czuję... czuję takie... o mój Boże! - Głos Martine był ledwo słyszalny, osłabiony agonią i szokiem. - Inny zrobił to ostatkiem sił. Postać za ścianą z chmury znieruchomiała. - To nie będzie trwało wiecznie. - Lodowate słowa przeszyły uszy Paula. Wszędzie dookoła słychać było szloch dzieci, które nie potrafiły uciec przed upiornym głosem. - To tylko kwestia czasu. Ciemna postać jeszcze raz rozłożyła ręce i przycisnęła je do kopuły. Stojący najbliżej niej uchodźcy zaszlochali, próbując się odsunąć, lecz tym razem Strach nie starał się przerwać przeszkody. - Wiem, że tam jesteście. Wszyscy. - Zamilkł na moment. - Martine, kochanie, spędziliśmy razem słodkie chwile. Wiesz, co mam na myśli. Martine leżała z twarzą przy ziemi. Gdy położył dłoń na jej plecach, poczuł, jak jej ciałem wstrząsają dreszcze. - Będzie bardzo źle, jeśli każesz mi czekać - wymamrotał Strach. - Zaboli. I to nie tylko ciebie, moja mała Martine. Krzyk. Och, ktoś będzie głośno krzyczał. Dlaczego nie przyjdziesz do mnie i nie uratujesz niewinnych? - Nie - powiedziała tak cicho, że nawet Paul ledwo ją usłyszał. - Wyjdź - mówiła dalej ciemna postać. - Jeszcze raz pokażę ci wszystkie te tajemnicze miejsca. Miejsca w tobie, których, jak sądziłaś, nikt nie znajdzie. Po co zwlekać? Wiesz, że to się stanie. Po co czekać? Strach tylko pogorszy sprawę. - Głos stawał się coraz niższy, przeraźliwie nęcący. - Lepiej chodź od razu do mnie, słodka Martine. Uwolnię cię. Już nie będziesz musiała się bać. Paul z przerażeniem zobaczył, że Martine zaczyna pełznąć w kierunku bariery. Chwycił ją wpół, próbując zatrzymać, lecz moc, która ją ciągnęła, była silna, przeraźliwie silna. Szlochając, młócąc ramioi nami, usiłowała się wyrwać, tak że musiał opleść ją ramionami i nogami. T4b przedarł się przez gęsty tłum, chwycił ją za ramiona i wreszcie przestała się wyrywać. Zapłakała głośniej, a jej ciało wciąż drżało konwulsyjnie. Paul przycisnął twarz do jej policzka i przytulił ją mocno, szepcąc jej do ucha pozbawione znaczenia słowa pociechy. - No cóż - powiedział Strach. - W takim razie będziemy musieli rozegrać to inaczej. - Przesunął się wzdłuż bariery szybko jak pająk poruszający się po swojej sieci i znowu znieruchomiał. - To, że jestem na zewnątrz, wcale nie znaczy, że nie mogę cię dotknąć. Że nie mogę sprawić, żeby było... ciekawie. Ta ścianka, którą wzniósł system operacyjny, zatrzyma mnie może na kilka minut, ale to oznacza też, że ty i twoi starzy przyjaciele zostaliście tam zamknięci. - Nacisnął dłonią mglistą sieć. - Są wszędzie, prawda? Cała sieć jest ich pełna. Raczej nieszkodliwi. - Zachichotał. - Dopóki ich nie obudzę. W nabrzmiałej zdumieniem ciszy Paul pomógł Martine usiąść, lecz wciąż obejmował ją mocno. Gdzieś dalej na brzegu rozległ się słaby krzyk, potem następny i kolejne, aż złączyły się w chór przerażenia. Ludzie zgromadzeni w tamtym miejscu zaczęli uciekać na wszystkie strony niczym przerażone szczury umykające z płonącego okrętu. W środku całego zamieszania pojawiło się coś, co szybko rosło - złożony kształt, który powstał jakby z pyłu. Nie. Paulowi zrobiło się niedobrze, gdy to zobaczył. Dwie postaci. W głowie słyszał śmiech Stracha, za plecami przekleństwa T4b. Trzymał w ramionach Martine jak pusty worek. Jack Sprat i jego żona wyrośli jak nadmuchane marionetki do rozmiarów znacznie przekraczających normalne. Chude palce Sprata kurczyły się i prostowały niczym szybko rosnące gałązki. Jego nogi wydłużyły się, a palce u stóp wygięły jak pazury. Nawet jego twarz się rozciągnęła, aż cała jego wielka postać zaczęła przypominać wysokie drzewo o poskręcanych korzeniach. Wyciągnął kościste ramiona i chwycił w szpony popiskującą postać pokrytą futrem, z różową wstążką na szyi, po czym rozdarł ją na strzępy, a szczątki rzucił na pozostałych uchodźców, którzy usiłowali uciec. Żona Sprata pęczniała niczym balon z wesołego miasteczka. Jej nogi i ramiona pozostały malutkie jak kończyny lalki, lecz tułów wciąż się rozrastał, gniotąc bezradne stworzenia stłoczone tuż obok. Jej głowę zasłoniły rozdęte ramiona, tak że widoczne pozostały jedynie ogromne usta podobne do pyska hipopotama, pełne zepsutych zębów osadzone jakby bezpośrednio na wydatnym biuście. Schyliła się. składając jak ogromny pudding. i zaraz wyprostowała z tuzinem baśniowych postaci w pysku. Przełknęła powoli. Jej szyja się rozdęła, a pod skórą widać było ruszające się małe postaci. - Gdzie jest księżniczka? - Jack Sprat nie miał już oczu, tylko zmarszczkę w poprzek najwęższego miejsca na czole. - Księżniczka! - ryknęła jego żona. Mała mokra postać usiłowała się wydostać z jej ust, lecz zaraz została wessana z powrotem i szybko połknięta. - Nasza śliczna, smakowita księżniczka! Ruszyli przez tłum - Jack Sprat, pięciometrowy olbrzym o palcach podobnych do splątanych gałązek, i jego rozdęta żona, sunąca u jego boku niczym ogromna meduza. Zabijali wszystkich, którzy znaleźli się na ich drodze. Uchodźcy uwięzieni między ścianą mgły a dołem deptali swoich towarzyszy ogarnięci paniką. Ciała, całe lub rozszarpane, wylatywały w powietrze. Okrzyki przerażenia zlały się w jednostajny skowyt rozpaczy. Popchnięty do tyłu przez napierający tłum Paul zdołał jedynie chwycić mocniej Martine i powstrzymać ją przed upadkiem. Za ich plecami pulsowało światło ze Studni, jakby rozgorzał tam jakiś straszny pożar, lecz Paul nie mógł się nawet obejrzeć i z trudem oddychał. - Dajcie nam księżniczkę! - Jack Sprat trzymał w podobnych do gałązek palcach coś, co wcześniej mogło być żywą istotą. Posługiwał się tym jak maczugą. - Przyprowadźcie ją do nas! Razem z żoną znaleźli się zaledwie metr od Paula i jego towarzyszy. Ich postaci wydawały się teraz jeszcze bardziej groteskowe, oblane skaczącym światłem. - Przestańcie! - Głos był słaby, ale przeciął ścianę chaosu niczym ostrze brzytwy. - Przestańcie! - zawołał ponownie. - Ranicie ich! Zabijacie! Ogromne zdeformowane postacie zatrzymały się i skierowały ku studni wygłodniałe, pozbawione oczu twarze. - Nasza księżniczka. - Żona Jacka Sprata jęknęła niemal, jakby wreszcie stanęła wobec możliwości zaspokojenia wilczego apetytu. - Księżniczka! Ku niebu wciąż, płynęły krzyki i jęki rannych i umierających uchodźców, ale nawet i oni zastygli w bezruchu, jakby ktoś rzucił na nich zaklęcie. Unosiła się nad wzburzonym morzem światła z szeroko rozpostartymi ramionami, zawieszona na jakimś niewidzialnym krzyżu i cierpienia, pojawiając się i znikając niczym postać z celuloidowego filmu. Upłynęło tyle czasu od chwili, gdy Paul widział ją po raz ostatni, że już zapomniał, jakim pięknem emanuje, jakie światło ją przenika, tak jasne, że przes’wiecało nawet to jakże wypaczone wcielenie. - Ava - powiedział zduszonym szeptem. - Avialle. Nie widziała go i nie obchodził jej. W nagłym bezruchu, jaki zapanował, jej postać zamigotała, stając się jeszcze bardziej ulotna, a jej upiorna twarz wyrażała ból i przerażenie. - Zostawcie... zostawcie ich. - Znowu się rozmyła jak brud na obryzganej deszczem szybie. - Ranicie... nas... - My cię zjeść, księżniczko! - ryknęła monstrualna żona Jacka Sprata. - Wracaj do domu! Bliźniaki ruszyły w kierunku krawędzi dołu, rozrzucając na boki ciała albo wgniatając je w szarą jałową ziemię. Jęknęła, a odgłos ten przetoczył się po brzegu, po czym zasłoniła twarz dłońmi w geście rezygnacji. - Avialle! Avialle! Nie był to głos Paula. Przez tłum uchodźców w kierunku zjawy przedzierał się jakiś mężczyzna. Był to Felix Jongleur. - Aviallc! - krzyknął starzec i tym razem Paul usłyszał wściekłość przebijającą się przez jego desperację. Twarz Jongleura, blada i ożywiona szaleńczym oczekiwaniem, zdawała się jaśnieć tak bardzo, że Paul nie widział nic poza nią, nawet migocącej postaci anioła, który go nawiedzał od tak dawna. - Avialle! Przyjdź do mnie! Jego słowa rozbrzmiewały w głowie Paula coraz głośniej i głośniej, aż wreszcie nie słyszał niczego poza jej imieniem powtarzanym raz po raz, odbijającym się w jego mózgu niczym pocisk roztrzaskujący umysł na drobne kawałki, tak że ciemność z jego wnętrza wypłynęła na wierzch i połknęła go całego. - Ho, ho! - powiedział ktoś. Ava krzyknęła przeraźliwie i odskoczyła do tyłu. wysuwając się z objęć Paula. Odwrócił się i ujrzał szczerzącą zęby w uśmiechu paskudną twarz Mudda przyglądającego im się poprzez gałęzie. - Niegrzeczni, niegrzeczni - rzekł grubas. - Co my tu mamy? - dodał kpiąco, ale miał dość niewyraźną minę, jakby sam był zaskoczony. - Zostaw nas samych! - zawołała Ava. - Och, raczej nic. - Mudd potrząsnął ogromną głową. - Myślę. że pan Jonas nadużył swoich przywilejów. - Posłał Paulowi spojrzenie pełne rozbawionej złośliwości. - Myślę, że należy się za to kara. - Łypnął na Avę. - Może nawet dla was dwojga. - Nie! - Ava skoczyła na nogi, lecz zaplątała się w nocną koszulę i potknęła. Mudd wyciągnął ogromną łapę. by ją chwycić, a może tylko podtrzymać. Widząc ogromną dłoń sunącą w jej kierunku, Paul chwycił pierwszy ciężki przedmiot, kamień wielkości pięści, i cisnął nim prosto w twarz Mudda. Olbrzym ryknął z bólu i upadł. Gdy odsunął dłonie od czoła, całe były we krwi. - Zabiję cię, gówniany karzełku - wysapał. - Wypatroszę cię! Paul pociągnął Avę do góry, by stanęła na nogi, i zaczął biec. Mudd, który został z tyłu, rozmawiał z kimś, wypowiadając słowa w powietrze: - Uwaga! Ochrona na poziom cieplarni! Natychmiast! Gałęzie chłostały Paula po twarzy, gdy biegł między drzewami. popychając przed sobą Avę. Dokąd mogli uciec? To nie był prawdziwy las, tylko park na dachu drapacza chmur. Ludzie z ochrony przyjadą windą. Nie mogli uciec w dół. Zwolnił. - To bez sensu, Avo. Nie uciekniemy, a oni mogą cię skrzywdzić. - Mnie też skrzywdzą, pomyślał, lecz nie powiedział tego głośno. - Czy potrafisz połączyć się bezpośrednio ze swoim przyjacielem? - Nie wiem! Rozmawiam z nim tylko, kiedy... kiedy on odzywa się do mnie. - Oczy miała szeroko otwarte, rozgorączkowane, jakby to ona wcześniej za dużo wypiła. Paul poczuł, że robi mu się zimno, a wszystko dzieje się jakby gdzieś daleko. - Nie pozwolę, żeby cię skrzywdzili - powiedziała ze łzami w oczach. - Kocham cię, Paul. - Zachowaliśmy się głupio - powiedział. - Nie powinniśmy do tego dopuścić. Poddam się. - Nie! - Tak. - Mieli go w garści i mogli zrobić z nim, co chcieli. Nagle przyszło mu coś do głowy, mało prawdopodobna iskierka nadziei. - Czy możesz porozmawiać ze swoim przyjacielem, którego nazywasz duchem? Możesz się z nim w tej chwili skontaktować? Być może był to jedyny krok, jaki mógł przedsięwziąć, by nie pozwolić, aby zgnietli go i pozbyli się jak natrętnego robaka. Jeśli tamta osoba potrafiła wchodzić na łącza komunikacyjne, to może mok głąby się skontaktować z jego przyjacielem, Nilesem Peneddynem. Może przynajmniej przekazałaby mu wiadomość o tym, co tu się dzieje. Wtedy ludzie Jongleura nie mogliby tak po prostu się go pozbyć - miałby w ręku jakiś atut. - Możesz się z nim skontaktować? - spytał ponownie. - Ja... nie wiem. - Zatrzymała się i zamknęła oczy. - Pomóż mi! Przyjacielu! Potrzebuję cię! W ciszy, która nastąpiła. Paul usłyszał odgłosy pościgu: głos Mud-da, a także kilka innych, którzy nawoływali się pośród drzew. Towarzyszyły im wrzask i gwizdy przestraszonych ptaków. Pewnie przybyła już pierwsza grupa ludzi z ochrony i zaczynają przeczesywać sztuczny las. - On... on nie odpowiada - powiedziała Ava zrezygnowana. - Czasem nie przychodzi od razu... Teraz wiem. dlaczego chcieli zatrudnić kogoś takiego jak ja. kto nie ma implantu z wtykiem, pomyślał z goryczą. Sądziłem, że uznali to za coś całkiem nowoczesnego, tymczasem nie chcieli, żebym się swobodnie komunikował ze światem. - Gdzie on jest? - Ostry, wysoki głos płynący echem między drzewami należał do Finneya. Szczekanie psów Jongleura dochodziło teraz ze wszystkich stron. Paul zastanawiał się. czy po prostu nie usiąść i nie poczekać na to. co i tak było nieuniknione. - Pomóż mi! - zawołała Ava w powietrze. - Daj spokój. - Teraz czuł już tylko słaby gniew. - Był zły na siebie, na tę głupią, omamioną dziewczynę, nawet na Nilesa z tymi jego kontaktami w wyższych sferach. - To już koniec. - Nie. - Ava wysunęła rękę spod jego ramienia i pobiegła między drzewa. - Wyjdziemy z lasu. Musi być jakieś wyjście! - Nie ma! - zawołał Paul, lecz ona pędziła już przez gąszcz. Ruszył za nią, ale jego nogi poruszały się powoli jak w koszmarze. Myśliwi zacieśniali krąg, zawężając pole ucieczki. Ava parła do przodu, jakby las rzeczywiście miał się gdzieś skończyć, jakby wierzyła, że wybiegną spomiędzy drzew i ujrzą wzgórza, łąki i wolność. - Wracaj! - krzyknął, lecz ona nie słuchała. Jej powiewająca koszula zaczepiała się o gałęzie, ale ona biegła dalej, nie zważając na nic, wciąż szybciej niż on, podobna do zjawy. Podążał ciężko za nią, usiłując przypomnieć sobie, co znajduje się przed nimi. Jeszcze jedna winda? Nie, nie po tej stronie. Ale czy nie mieli tam wyjścia przeciwpożarowego? Czy Mudd i Finncy nie wspominali o nim pierwszego dnia jego pobytu tam? Tak. „Módl się, Jonas, żebyś nigdy nie musiał z niego skorzystać”, powiedział mu wtedy Mudd, uśmiechając się złośliwie. „To okno jest szczelnie zamknięte. Pan Jongleur nie lubi, żeby rząd mówił mu, jak ma urządzać własny dom”. Szczelnie zamknięte. Jak szczelnie? Smagany i obijany przez gałęzie, potykał się na nierównej sztucznej ziemi, z trudem zbierając myśli. Ava. która biegła kilkanaście metrów przed nim, wołała, by się pospieszył. Słyszał też wyraźnie odgłosy pościgu - krótkie okrzyki przekazujące kolejnym myśliwym informacje podobne do komend niezawodnej maszyny. - Jonas, nie bądź głupi! - Głos Finneya rozległ się tuż za jego plecami. - Zatrzymaj się, zanim coś ci się stanie. Idź do diabła, koleś, pomyślał Paul. - Paul, widzę koniec lasu...! - Jej głos wyrażał nadzieję. Chwilę później rozległ się jej okrzyk, zwierzęcy skowyt wyrażający ból i cierpienie. Serce Paula zatrzymało się na moment. Przedarł się przez ostatnie gałęzie i zobaczył Avę, która stała nieruchomo, zdumiona, na krawędzi naturalnej ziemi, wpatrzona w białą ścianę. Idealnie gładka, pozbawiona jakichkolwiek otworów, ciągnęła się jakieś dziesięć metrów w górę, po czym łukiem przechodziła w sufit, który imitował niebo. Pas wolnej przestrzeni między lasem i ścianą także odchodził łukiem w obie strony i urywał się w gęstwinie roślinności. - To... to jest... - wymamrotała Ava zdumiona. - Wiem. Serce Paula waliło teraz tak szybko, że aż kręciło mu się w głowie. Ślepy łuk zewnętrznej ściany nie podsuwał żadnej nowej możliwości. Myśliwi znajdowali się tuż za nimi. Musiał zdecydować, w którą stronę skręcić. Nie miał pojęcia, gdzie szukać wyjścia przeciwpożarowego. Naprzeciwko windy - ale gdzie to mogło być? Biegli przez las zygzakiem i mogli się oddalić od tego miejsca o setki metrów. Na lewo, zdecydował, a jego myśli pędziły niczym przestraszone ryby. Orzeł czy reszka? Pięćdziesiąt procent szans, ale pewnie to i tak nie będzie miało znaczenia. Chwycił Avę za ramię - wydawała się lekka jak dziewczynka, jakby jej kości były puste - i pociągnął ją za sobą wzdłuż łuku ściany. Niektóre gałęzie wysuwały swe macki poza obręb sztucznego laM su. Rzuciły mu się do twarzy, gdy ruszył przed siebie, zmuszając do zasłonięcia oczu dłonią. Mało co widział, dlatego nie od razu zauważył, że gałęzie wycofały się po jakimś czasie. Teraz poczuł z tej strony coś chłodnego i gładkiego, bardziej śliskiego niż ściana. Paul zatrzymał się i odsłonił oczy. Przed nimi rozciągała się panorama całej wyspy, tyle że widok był zniekształcony, kolory rozmazane i rozszczepione. Okno zaczynało się kilka centymetrów nad jego głową i kończyło na poziomie kolan. Pod nogami mieli tylko gładki parkiet - sztuczny las odsuwał się w tym miejscu od ściany z oknem, co znacznie poszerzyło przejście, na którym mogłoby teraz zaparkować kilka ciężarówek. Ryk rozwścieczonego Mudda przybliżał się szybko. Wydawało się, że gołymi rękami przewraca drzewa na swojej drodze. - Jest tutaj! - wykrztusiła Ava zduszonym szeptem. - Wiem. - Paul żałował, że nie ma jeszcze jednego kamienia - z wielką przyjemnością wycelowałby w paskudne zęby grubasa. Albo spróbował wybić jedno z wężowych ślepi Finneya. - Nie, mówię o moim przyjacielu. On tu jest! Paul odwrócił się, spodziewając się, że zaraz zobaczy widmową postać, lecz oczywiście nie było nikogo. Jego spojrzenie ponownie powędrowało ku dziwnej panoramie za oknem, gdzie budynki, widoczne daleko w dole, wyginały się w jego stronę, jakby były odbite w zagłębieniu łyżki. Szkło jest pod napięciem, pomyślał. Naładowali je czymś, pewnie jednym z tych superwynalazków, który ma powstrzymać innych przed wstrzeleniem do środka pocisku i rozwaleniem tego domu wariatów... - Powiedz mu, żeby wyłączył okno - rzekł Paul. - Prąd, zasilanie, trzeba wyłączyć, bo nie dostaniemy się do schodów przeciwpożarowych. - Nie rozumiem - odparła Ava, ale coś innego zrozumiało. Okno zmieniło się nagle, a widok przez nie stał się wyraźny - niebo było niebieskie, powietrze wypełnione mżawką, a budynki w dole nabrały ostrości niczym ekspresjonistyczna rzeźba. Ściana wokół okna zamigotała. Przez krótką chwilę Paul pomyślał, że i ona zaraz zniknie, a wszystko okaże się złudzeniem i staną twarzą w twarz z żywiołami. Zaraz jednak zobaczył, że całą ścianę wypełniła jastrzębia twarz Felixa Jon-gleura, której obraz najpierw się podwoił po obu stronach okna, a potem popłynął zwielokrotniony wzdłuż łuków ściany. - Kto włączył alarmy?! - Była to twarz rozgniewanego boga przemawiającego głosem podobnym do kontrolowanej eksplozji. Paul skulił się i z trudem powstrzymał, by odruchowo nie opaść na kolana. - Avialle!!! Co ty wyprawiasz?!!! - Tato! - zawołała. - Oni chcą nas zabić! Oddział strażników wypadł z zarośli i zamarł na przejściu z bronią skierowaną w ich stronę. Paul sądził, że takie paskudne wynalazki istnieją tylko w siećfilmach. Grozę całej sceny złagodził nieco widok ogromnej twarzy Felixa Jongleura. Jeden ze strażników krzyknął nawet ze zdumienia. Wszyscy wpatrywali się w nią z otwartymi ustami. Finney wynurzył się spomiędzy drzew kilka metrów od Paula. Jego drogi garnitur był podarty w kilku miejscach i oblepiony liśćmi i ziemią. - Co tu się dzieje?!!! - ryknął Jongleur. Ava płakała, wsparta na Paulu. - Kocham go! - Sir, wszystko jest pod kontrolą - oświadczył Finney, ale sprawiał wrażenie zdenerwowanego. Dwadzieścia metrów od nich z lasu wypadł niczym rozwścieczony nosorożec Mudd, a wraz z nim grupka strażników. - Tu jesteś, angielski sukinsynku! - warknął Mudd. Próbując zetrzeć z twarzy krew, rozmazał ją tylko, przez co wyglądał, jakby nałożył barwy wojenne. - Zastrzelcie go. - Zamknij się - warknął Finney. - Nie! - Ava zasłoniła sobą Paula. - Nie róbcie mu krzywdy. Ojcze, nie pozwól, żeby go skrzywdzili! Koszmar całkowicie wymknął się spod kontroli. Bez względu na to, w co wierzyła dziewczyna, Paul nie miał wątpliwości, że Jongleur nie ma zamiaru go oszczędzić - nie chcieli tylko, żeby stało się to na jej oczach. Zerknąwszy przez ramię, skoczył do tyłu i odwrócił się w kierunku dźwigni widocznej na brzegu ramy okiennej. Przez moment trzymał na niej doń. zobaczył nawet czarne metalowe poręcze schodów na zewnątrz, i wtedy rozległ się trzask krótkiej serii z broni. Kule świsnęły tuż obok niego, wyrywając ze ściany kawałki pianki konstrukcyjnej wielkości pięści, a grube szkło pokryło się pajęczyną pęknięć. - Zwariowaliście?!!! - ryknął Jongleur, którego twarz zakrywała całą ścianę niczym maski rozgniewanych bogów. i Barwne ptaki, przestraszone nagłym hałasem, wzbiły się w powietrze. - Mogliście trafić moją córkę!!! - Nie strzelajcie, idioci! - krzyknął Finney. Paul leżał pod oknem bez sił, niemal sparaliżowany. Przegrał. Okno wciąż było zamknięte. Ogromna dłoń chwyciła go za kołnierz i szarpnięciem postawiła na nogi. - Takie małe gówno. - Mudd nachylił się nad nim. - Nawet sobie nie wyobrażasz, w jakie kłopoty wdepnąłeś. Finney chwycił Avę i zaczął ciągnąć w kierunku lasu. - Ojcze! - zawołała, próbując się uwolnić. - Ojcze, zrób coś! - Uśpijcie ją - rzekł Jongleur. - Popełniliście błąd i ktoś za to zapłaci. Finney się zatrzymał. - Ale. sir...! - Zamknijcie gdzieś nauczyciela. Później się nim zajmiemy. Mudd popchnął Paula w stronę strażników. Jeden z nich zrobił krok do przodu, jakby zamierzał go złapać, lecz zamiast tego podniósł pięść i wyrżnął Paula w bok głowy. Paul upadł, a jego czaszkę wypełniły ognie fajerwerków i trzepot skrzydeł przestraszonych ptaków. - Nie! - krzyknęła Ava. Wyrwała się z uścisku Finneya i pobiegła do Paula. - Powstrzymajcie ją, do cholery! - zagrzmiał Jongleur. Finney zdążył ją chwycić za rąbek koszuli nocnej, która wytrzymała przez ułamek chwili i zaraz się rozdarła. Jeden ze strażników rzucił się i chwycił ją za stopy, co spowodowało, że zachwiała się w kierunku okna. Ptaki, które wcześniej usadowiły się na parapecie, znowu zerwały się przestraszone. Przez chwilę Ava przebierała rękoma, jakby próbowała je złapać, a potem uderzyła w szybę. Szkło osłabione kulami pokryło się tysiącem zygzakowatych pęknięć i przez jeden kwant chwili Ava zawisła w tej sieci na tle pustki, jakby zastygła w radosnym zdumieniu, otoczona aureolą szklanych smug niczym anioł z witrażu. A potem szyba wypadła, buchając kaskadą potłuczonych kryształów, ona zaś zanurzyła się w szarym powietrzu. Kiedy uderzyła w poręcz, schodów, rozległo się głuche uderzenie. Chwila długa jak wieczność poprzedziła moment, w którym usłyszał jej krzyk, a potem wieczność odleciała ze świstem i zgasła. Mógł to być tylko niemy okrzyk przerażenia. A może wypowiedziała jego imię. Nikt się nie odzywał - Finney, Mudd, strażnicy, a nawet olbrzymia zdumiona maska Felixa Jongleura, półkolisty hol pełen skamieniałych twarzy. Nagle spomiędzy drzew wypłynął barwny, mieniący się obłok, którego Paul w pierwszej chwili nie rozpoznał. Szybko wypłynął przez rozbite okno. Ptaki. Bijące skrzydła, trzepot, głosy, najpierw niepewne, pytające, a potem złączone w triumfalnym okrzyku - ptaki uciekły z długiej niewoli, pomknęły w powietrze zroszone deszczem i rozproszyły się po niebie, połyskując wielobarwnymi piórami jak okruchy rozbitej tęczy. W ciszy, jaka nastąpiła, coś błękitnozielonego i połyskującego opadało powoli między drzewami i szokująco pustym oknem, zataczając szerokie koła, aż wreszcie spoczęło na podłodze między dłońmi Paula. Rozdział 40 Trzecia głowa cerbera SIEĆ/INTERAKTYWA: HN, Godz. 2.0 (Eu, Nam) - Ziemniaczana łata Pippy [obraz: Pippa i Purdy w poszukiwaniu pękniętej podkowy] KOM: Pippa chce zasadzić kwiaty, lecz szelma Królik ma inne pomysły i chowa jej narzędzia. Także krótki epizod z Magicznego liczypudetka i kiedy wiatr zawieje kołyska się zakołysze kiedy gałąź trzaśnie kołyska spadnie a z nią dziecinka a z nią dziecinka a z nią dziecinka... Zostań tam, gdzie jesteś - powiedział Catur Ramsey. - Nie sądzę, aby było tyle dymu, żeby dotarł aż do twojego magazynu, ale miej pod ręką mokrą szmatkę, żeby zakryć usta. tak na wszelki wypadek. - Według tych obliczeń ładunek powinien wypełnić poziom piwniczny - rzekł Beezle. - A nawet więcej niż tylko wypełnić. Sellars chciał mieć pewność, że nikt nie będzie mógł od razu zejść na dół. by sprawdzić, jak duży jest pożar - szczególnie że w ogóle nie będzie ognia. Olga spojrzała na szyb wentylacyjny umieszczony wysoko na ścianie magazynu. - Jesteś pewny, że się tu nie uduszę? Tu albo w windzie? - Niech pani mi zaufa - mruknął Beezle. - Zaufać ci? - Olga była zmęczona i podenerwowana. W ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin tyle razy jeździła windą w górę i w dół, że zaczynała szukać oznaczeń pięter przy każdych drzwiach, przez które przechodziła. Przerażała ją myśl, że mogłaby utknąć za którymiś, podczas gdy z szybu buchałyby kłęby dymu. - Dlaczego miałabym ci zaufać? Skąd ty się wziąłeś i kim właściwie jesteś? - Jest naszym przyjacielem - wyjaśnił Ramsey pospiesznie. - On jest... - Jestem agentem, proszę pani. Nie wiedziałaś? - Co? - Olga bardzo starała się zrozumieć to, co usłyszała. - Agentem teatralnym? Tajnym agentem? Jakim znowu agentem? Odgłos jego oburzenia był równie plastyczny jak kreskówkowe pierdnięcie. - Agentem software’owym. Jestem programem. Infosekt, wirtualny asystent wyprodukowany przez Funsmart Entertainment. Ramsey. nie powiedziałeś jej? - Ja... ja nie... nie było czasu... - Chwileczkę. Czy to znaczy, że powierzyłeś całą sprawę komuś wymyślonemu? - Iskra przypomnienia rozbłysła w jej głowie. - Infosekt? Przecież to zabawka! Reklamowaliśmy je u Wuja Jingle’a! Wieki temu! - No. moja pani. może nie jestem najnowszym modelem, ale i tak jestem najlepszy. - Panie Ramsey, nie chce mi się wierzyć, że zrobił mi pan coś takiego. - Poczuła się zdradzona. Po raz pierwszy od wielu dni pełnych stresu i gniewu w jej oczach zalśniły łzy. - Moje bezpieczeństwo w rękach... zabawki! - Pani Pirofsky... Olgo. - Ramsey jąkał się jak chłopiec przyłapany na kradzieży. - Przepraszam. Jest mi bardzo przykro. Oczywiście powinienem był ci powiedzieć. I zrobiłbym to, ale wszystko działo się tak szybko. Beezie nie jest zwykłą zabawką - jest mocno unowocześniony. Pracuję z nim już od jakiegoś czasu... - Panie Ramsey, to jest zabawka! Sprzedawaliśmy je w naszym programie. Mój Boże, pakowano je w pudełka z obrazkiem chłopca, który mówił: „Ojej! Mam nowego najlepszego przyjaciela!” Gdyby miał pan klienta, któremu grozi kara śmierci, posłużyłby się pan zestawem sądowym sędziego Jingle’a do zbierania materiałów? Nie sądzę. Tymczasem prosi mnie pan, żebym złożyła moje życie w ręce tej kukiełki, która wyskakuje na sprężynce z pudełka? * - Mnie również miło panią poznać. - Posłuchaj, Olgo, to nie tak, naprawdę. - Ramsey sprawiał wrażenie mocno przestraszonego, co nieco osłabiło jej gniew. Tak bardzo się starał. Głupi może, ale miły był z niego młodzieniec, który wciąż jeszcze wierzy, że życie można namówić, aby toczyło się dobrze. Tylko że życie nie chce dyskutować, pomyślała. Ono po prostu zalewa cię jak kolejne fale przypływu, zabierając za każdym razem kawałek ciebie. - Kogo w końcu próbuję oszukać? - powiedziała głośno i niemal się roześmiała. - Przybyłam tutaj z powodu głosów, które słyszałam we własnej głowie, głosów dzieci duchów, które do mnie mówiły. Przemykam się tutaj jak szpieg. Zamierzamy spalić gmach najbogatszego człowieka na świecie - nawet jeśli tylko przez przypadek. Dlaczego więc całą operacją nie miałaby kierować zabawka? Proszę bardzo. - Olgo, już ci mówiłem, że jest mi bardzo przykro. - Ramsey źle ocenił zmianę jej nastroju, biorąc ponure rozbawienie za czysty sarkazm. - Mogę ci pomóc, ale tylko Beezle... - Panie Ramsey, nie traćmy czasu. Dlaczego nie? - Teraz naprawdę się roześmiała. I niemal jej to pomogło. - Lepiej zaryzykować złamanie karku, niż nigdy nie spojrzeć w niebo, jak mawiał mój ojciec. Nastąpiła chwila ciszy. - Wie pani co - powiedział Beezle z podziwem. - Jest pani babka z klasą, w pewnym sensie. - I tyle mi zostało, przynajmniej w tej chwili. Ale dziękuję. - Czy to znaczy, że... możemy kontynuować? - Ramsey wciąż sprawiał wrażenie nieco przestraszonego. - Odpalić ładunek dymny? - Tak. Jasne. Dlaczego nie? - Zachowamy ostrożność, Olgo. Mamy tutaj plany szybów wentylacyjnych. - Będziemy śledzić uważnie wszystko... - Proszę, panie Ramsey. Catur. Zróbcie to, zanim zacznę się zastanawiać. - Dobrze, dobrze. - Zaczerpnął głęboko powietrza. - Beezle, uruchom to. - W porządku. Trzy, dwa. jeden - bingo! - Zamilkł, jakby coś obserwował. Olga zaczęła się zastanawiać, co może widzieć software’owy agent - kształty? Barwy? A może czyta tylko surowe dane, pozwałając, by przelatywały przez niego i obok niego, jak polip, który przesiewa morski prąd? - Dobrze. Odpaliło! - powiedział agent ożywiony. Olga zamknęła oczy i czekała. - Czy nie powinnam już być w windzie? - zapytała, gdy zamknęły się za nią drzwi. - Żeby zaoszczędzić czas? - Szefie, mamy dym na trzech poziomach - relacjonował Beez-le. - I szybko idzie w górę. Unieruchomiłem zasłony przeciwpożarowe, zauważyłem je na rysunku. - Za duże ryzyko - rzekł Ramsey. odpowiadając na pytanie Olgi. - Dlatego właśnie wyruszasz niemal z samej góry. Nie chcemy, żeby ktoś zaczął się tobą interesować bardziej, niż to konieczne. Dlatego czekamy, aż strażnicy rozpoczną procedury przeciwpożarowe. Beezle, włączyli już jakieś alarmy? - Jasne, kilka. Ale Sellars przygotował kilka wirusów, żeby im pomieszać szyki. Pozmieniają kody wyjściowe alarmów i prześlą informacje do niewłaściwych jednostek albo przekażą błędne informacje na temat lokalizacji pożaru. Na razie nie powiadomili nawet własnych strażaków z bazy wojskowej. Minie co najmniej kwadrans, zanim ktoś spoza wyspy połapie się, co się dzieje. Przez ściany popłynęło beczące wycie, regularne trąbienie wyrażające przerażenie robotów, jakby sam budynek krzyczał przestraszony, poczuwszy dym. - No to jedziemy - powiedział Ramsey. - Wciśnij numer piętra. Olgo. Zobaczymy, czy dobrze przerobiliśmy twoją plakietkę. Wcisnęła guzik i zakryła uszy dłońmi, ponieważ alarm zawył głośniej. - Ledwo cię słyszę! - Wyobraziła sobie, jak ściany drżą od tego hałasu, dym wali w górę, a weekendowi pracownicy uciekają w popłochu, a także nieliczne sprzątaczki i sprzątacze - biedny, ospały Jerome! - Co się stanie z ludźmi na dole? - zapytała przerażona. - Mówiłeś, że dym nie jest trujący, ale jeśli wypełni cały poziom? - Nie wypełni - wtrącił Beezle ponurym głosem taksówkarza. - Przewody wentylacyjne działają. Tak wygląda lepiej. Ochrona otrzymuje wezwania z całej wyspy. - Jedziesz - rzekł Ramsey z wyraźną ulgą, gdy winda ruszyła. - Wiem. - Przepraszam, oczywiście, że wiesz. Po prostu obserwuję cię stąd. Coraz wyżej. Sprawiał wrażenie niemal podnieconego. Olga czuła się tak, jakby zostawiła żołądek na dole. - Czy na poziomie ochrony są jeszcze strażnicy? - Nie wygląda na to - odparł Ramsey. - Pewnie zajęli się już wyprowadzaniem ludzi z budynku. - Dużo ruchu na dole, ale na monitorach ochrony całkowity spokój - rzekł Beezle. - Kiedy otworzą się drzwi, nie wychodź od razu, jasne? - Jasne. - Przyjmuję polecenia od zabawki, pomyślała. Czekała w windzie na czterdziestym piątym piętrze i wydawało jej się, że Ramsey i Beezle unoszą się nad jej ramionami niczym niewidzialni aniołowie. Alarm wciąż beczał bezrozumnie. Tam na lądzie nie potrzebują żadnych raportów. Teraz słyszy nas pewnie cała Luizjana. - Wciąż spokój - powiedział Beezle. Drzwi otworzyły się z sykiem. Dyskretnie oświetlony hol recepcji był pusty, lecz ekran został automatycznie przełączony i zamiast leśnego krajobrazu pokazywał mapę piętra, na której mrugały światełka wyjść ewakuacyjnych. Tutaj alarm nie brzmiał już tak donośnie, jakby górną część budynku zbudowano z grubszego dźwiękoszczelnego materiału. Słychać było za to inne ostrzeżenie - irytująco spokojny kobiecy szept instruujący tych. którzy go słuchali, aby „udali się niezwłocznie na wyznaczone miejsce ewakuacji”. Kochana, nie wszyscy mają takie wyznaczone miejsce. Czytnik drzwi w głębi holu przyjął jej zmodyfikowaną plakietkę i zaraz usłyszała syk otwieranych drzwi. Pomimo zapewnień Beezlego przeszła przez próg jak treser, który wchodzi do klatki bardzo nieobliczalnego zwierzęcia. Pomieszczenie ochrony było puste, a pleksiglasowe ściany pokrywały neonowe hieroglify danych niczym malowidła ścienne pozostawione przez wymarłą rasę. Monotonny kobiecy głos wciąż ją ponaglał, aby udała się na wyznaczone miejsce ewakuacji, lecz teraz Olga prawie nie zwracała na niego uwagi. Przyłożyła plakietkę do czytnika wbudowanego w gruby plastik. Drzwi otworzyły się natychmiast, jakby ucieszone jej wizytą. Przeszła szybko przez oszklone pomieszczenie do czarnego fibramicznego szybu, który zauważyła podczas pierwszej wizyty w tym miejscu. Było tak, jak przewidywała: zobaczyła drzwi windy, a obok nich czarny panel czytnika. Zaczerpnęła głęboko powietrza i przyłożyła plakietkę. Po chwili drzwi się rozsunęły, odsłaniając wnętrze pomieszczenia wyłożone jakimś drogim rodzajem skóry. - Udało się! - Ramsey powiedział to tak, jakby od jakiegoś czasu wstrzymywał oddech. - Skąd wiesz? Przecież nic nie słyszałeś. - Twój pierścionek. Mamy obraz z jego kamery, co może nam się przydać. Widziałem, jak drzwi się otwierają. Drzwi, o których mówił, zdążyły się zamknąć, lecz ona była już w środku. Winda ruszyła gładko w górę. Trzy sekundy, pięć, dziesięć... - Miało być jeszcze tylko jedno piętro - powiedziała. - Dlaczego to trwa tak długo? - Grube stropy - wyjaśnił Beezle. - Pomyślałem sobie, że może będziesz chciała wiedzieć. Właśnie wyprowadzają głównym wejściem grupę ludzi. Wciąż nie widać strażaków. Myślę, że Sellars zaaranżował coś jeszcze innego, żeby mieć pewność, że budynek będzie pusty. - Co masz na myśli? - spytał Ramsey. - Powiem ci, jak się dowiem. Winda się zatrzymała. Drzwi otworzyły się na komorę przejściową. Przez chwilę informacje potwierdzające brak zagrożenia i udzielenie dostępu przekrzykiwały się z ogłoszeniem ewakuacyjnym, lecz zaraz potem czytnik drzwi komory odpowiedział na informacje z jej plakietki i drzwi wewnętrzne się otworzyły. Olga wyszła z komory. W pierwszej chwili pomyślała, że ogląda film w sieci, jedną z tych epopei science fiction na szerokim ekranie. Potem przypomniała sobie, że to wszystko jest prawdziwe, w co trudno jej było uwierzyć. Całe piętro było jednym ogromnym pomieszczeniem, w którym zaledwie kilka kolumn konstrukcyjnych burzyło jednostajność podłogi liczącej może nawet dziesiątki tysięcy metrów kwadratowych. Znaczną część pomieszczenia zajmowały urządzenia. Hala maszynowa nie miała okien, jedynie ciągnący się łukiem biały ekran ścienny, w tej chwili wypełniony schematami wyjść ewakuacyjnych, które zajęły miejsce planów budynku. Ogromną halę wypełniała tylko cisza, jaka zapada w muzeum po zamknięciu, i pomruk pracujących silników. Była zupełnie nierzeczywista. Ale przecież była prawdziwa. - ...Niezwłocznie do wyznaczonego miejsca ewakuacji. Powtarzam, to nie jest alarm próbny... - Boże - powiedziała Olga. - Jest ogromna. - Podnieś pierścionek - poinstruował ją Ramsey głosem nabrzmiałym od podniecenia - bo widzimy tylko podłogę. Wyciągnęła przed siebie ramię z dłonią zaciśniętą w pięść, kierując ją wzdłuż rzędów milczących maszyn. Już poprzednie pomieszczenie z maszynami było imponujące, lecz w porównaniu z tym przypominało toster, podczas gdy to było jak maszynownia liniowca. - Co... co mam zrobić? - Nie wiem, Beezle? - Nie jestem tak dobry w czytaniu obrazów - burknął agent. - Pełno efektów translacyjnych w jedną i w drugą stronę, ale się postaram. Idź powoli. I daj widok z boku, dobrze? Olga ruszyła między rzędami lśniących maszyn wartych z pewnością miliardy kredytów, jakby prowadzona wyciągniętą do przodu ręką. Upłynęło pięć, a potem dziesięć minut, aż poczuła, że drętwieje jej ramię. Zaczęła się zastanawiać, czy w budynku są już strażnicy i kiedy ochrona wróci na swoje stanowiska. Dwukrotnie natrafiła na przedmioty, które sugerowały, że pracownicy opuścili to miejsce w pośpiechu - wyglądający na kosztowny mały pad wciąż podłączony do portu, a dwadzieścia metrów dalej rozbita filiżanka w kałuży parującej kawy. Właśnie znalazła trzeci przedmiot, bezkształtny kawałek materiału syntetycznego, który - jak się domyślała - służył za nakrycie głowy, gdy usłyszała głos Beezlego: - Chyba jesteśmy na miejscu, szefie. Spojrzała w kierunku, który wskazywała jej pięść, i zobaczyła urządzenie uformowane z kilku elementów nieco inne od pozostałych. z którego wychodziło więcej światłowodów. - To? - Warto spróbować - odparł Ramsey. - Beezle, czy stanie się coś złego, jeśli się pomyliłeś? - Budynek może wylecieć w powietrze. Żartowałem tylko. - Bardzo zabawne - mruknęła Olga. Coraz bardziej przytłaczała ją niesamowitość sytuacji, jak również głos powtarzający w nieskończoność instrukcje ewakuacyjne. - Przepraszam. Orlando lubi takie rzeczy. Po tym nic nie mówiącym jej wyjaśnieniu Beezle zaczął ją instruować, gdzie umieścić tajemnicze pudełko Sellarsa. Tak jak poprzednio kilkakrotnie zmieniała nieznacznie położenie urządzenia, aż wreszcie jej instruktor - za pierwszym razem był to Sellars, teraz Beezle, a skoro Beezle jest programem, to kim. do licha, jest Sellars? - je zaakceptował. Rozległo się ciche trzaśniecie, skrzynka zadrżała i przywarła do urządzenia. Gdy cisza zaczęła się przedłużać, Olga poczuła strach. - Jesteś tam jeszcze, Catur? - Jestem, Olgo. Beezle. czy to ta maszyna? Co tam masz? Znowu zapadła cisza, tym razem na dłużej. Ramsey, coraz bardziej zaniepokojony, kilkakrotnie wzywał Bezzlego. Upłynęła niemal minuta, gdy wreszcie się odezwał: - Ho, ho - powiedział głosem zniekształconym bardziej niż przedtem. - Szkoda że nie potrafię kląć, ale jak słusznie zauważyła nasza dama, jestem tylko zabawką. To jest niecholerniewiarygodne. - Co? - zapytał Ramsey. - Przepływ danych tutaj jest tak duży jak w dużym mieście. Nie żartuję. - W którym mieście? - Nie miałem na myśli żadnego konkretnego miasta - mruknął Beezle. - Nie bądź taki dosłowny. Mówiłem o zdolności przepustowej. Niesamowite! Na dachu mają całą elektrownię - zestaw laserów, jakich jeszcze nie widzieliście, które pompują dane do góry i czytają wychodzące. Dziwne. Według schematów to jakieś cezowe lasery. Chcesz, żebym przyjrzał się temu bliżej? - Nie teraz - odparł Ramsey. - O co tu chodzi? - dopytywała się Olga. - Wszystkie te dane. Czy to ta sieć Graala, o której mi opowiadano? - A skąd ja mam to wiedzieć? - odburknął Beezle. - Nie jestem aż tak dobry. Nie da się tak po prostu zrozumieć takiej ilości danych. - Ale czy Sellars nie powiedział... - Moja pani. nie wiem. co planował Sellars. Nie zostawił żadnych notatek na ten temat. A ja nawet ze zwiększoną mocą przetwarzania i innymi unowocześnieniami, które zafundował mi Orlan-do, i tak nic nie kapuję. To tak, jakby przepuścić dane UN Telecomm przez liczydło! Jak na zabawkę, pomyślała Olga, sprawia wrażenie autentycznie przygnębionego. I doskonale posługiwał się metaforą. - W takim razie co robimy, panie Ramsey? i - Chyba... chyba zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy - odparł prawnik. - Przynajmniej dopóki znowu nie połączymy się z Sellarsem. Beezle. jesteś pewien, że nie wykrzeszesz z siebie, sam nie wiem, więcej mocy przetwarzania, żeby spróbować coś zrozumieć? - Cokolwiek? Prychnięcie agenta było bardzo wymowne. - Jasne - rzekł Ramsey. - W takim razie chyba rzeczywiście nie możemy zrobić już nic więcej. Dobra robota, Olgo. Musimy wierzyć, że na coś się to przyda, że Sellars znowu się pojawi i będzie wiedział, jak to wykorzystać. - Catur Ramsey sprawiał wrażenie, jakby nie wierzył do końca w swoje słowa. - A zatem możemy już cię wyprowadzić. Olga rozejrzała się po ogromnym pomieszczeniu. - Jeszcze nie. Dopiero po chwili Ramsey zrozumiał, co do niego powiedziała. - Olgo. tam lada moment zaroi się od strażaków i policjantów, że nie wspomnę o ochronie Korporacji J. Wychodź! - Jeszcze nie. - Spłynął na nią spokój, jakiego nie czuła od długich godzin, a nawet dni. - Przede wszystkim moim głównym powodem przybycia tutaj nie było wpięcie się. czy jak to tam nazywa Sellars. Przyszłam tutaj, bo tak kazały mi zrobić głosy. Chcę wiedzieć, dlaczego tego chciały. - O czym ty mówisz? - Jego irytacja przemieniła się w strach, który powoli zamieniał się w coś jeszcze gorszego. - Olga, co ty wygadujesz, do cholery? Wciąż słychać było alarmy, zarówno dźwiękowe, jak i pusty głos kobiecy. - Idę na górę - powiedziała. - Tam, gdzie mieszka ten okropny człowiek. Do domu Wuja Jingle’a, można by powiedzieć. Do jaskini Wuja Jingle’a. - Ojej. - Beezle wyartykułował gwizd. - Pani naprawdę jest stuknięta. - Pewnie tak jest - odparła, szczęśliwa teraz, że rozmawia z programem. - W młodości spędziłam sporo czasu w szpitalu dla psychicznie chorych. A ostatnio, no cóż, dobrze wiemy, co to znaczy, kiedy ktoś słyszy głosy w swojej głowie. - Słyszysz je w tej chwili - zauważył Beezle. - Masz rację. Przyzwyczajam się do tego. - Odwróciła się i ruszyła przez ogromną halę w stronę windy. - Olga, nie! - Ramsey wydawał się bardzo zdesperowany. - Musimy cię stamtąd wydostać! - I coraz lepiej przychodzi mi ich ignorowanie - dodała. Teraz było trochę łatwiej, ale tylko trochę. Już nie czuł, że umiera tak szybko. Po raz setny, może tysięczny, Sellars nie miał pojęcia, odparł atak i zachował otwarte połączenie z siecią Graala. Bogaty w doświadczenia tego straszliwie przedłużającego się pojedynku i poprzednich prób, wciąż nie mógł się nadziwić sile oporu. Unosił się, pozbawiony ciała, w ciemności, która wydawała się ożywiona złośliwością. Po pierwszej nawałnicy oporu, którą udało mu się przetrwać, kolejne ataki nadchodziły falami z różną częstotliwością. Czasem miał nawet minutę na zastanowienie się. zanim nastąpiły kolejne, a wtedy musiał skupić wszystkie myśli na tym, jak przetrwać. Na podstawie doświadczeń doszedł do wniosku, że system w zabezpieczeniach wykorzystuje coś więcej niż zwykłe techniczne środki, nieważne jak bardzo zaawansowane. Posługiwał się technikami rozłączania, śledzenia i kontratakami, jakich Sellars mógł się spodziewać po tak zaawansowanej technologii. Atakował, bronił się i kontratakował z taką szybkością, że przypominało to kosmiczny pojedynek toczony z prędkością światła. Ale wszystkie te zmagania miały też czysto fizyczny aspekt, który być może wywoływał zespół Tanda-gore’a. W czasie każdego ataku czuł. że system zabezpieczający nie sięga tylko do jego systemu, lecz w głąb niego samego, próbując w jakiś sposób manipulować jego odruchami, przyspieszać lub zwalniać akcję serca i oddech albo przeprogramować jego obwody neuronowe. Ale Sellars nie był dzieckiem wchodzącym prosto w paszczę ukrytego potwora. Długo studiował system i zmodyfikował swoje wewnętrzne obwody, dzięki czemu większość prób wpłynięcia na jego fizyczność potrafił skierować na boczne tory, gdzie wytracały siłę uderzenia na buforach. Mimo to dopóki pozostawał uwięziony w sieci, zmagając się z jej systemami obronnymi, dopóty musiał być całkowicie rozłączony ze swoim starym, zmęczonym ciałem, tak by nic zostało rozerwane na strzępy w czasie kolejnych napadów. System zabezpieczający nie potrafił się jeszcze z nim uporać, on jednak nic mógł się rozłączyć, bo groziłoby to utratą kontaktu z Cho-Cho, a przecięż nie mógł pozwolić, aby tak niewinna istota zginęła w ciemności serca systemu - miał już zbyt wiele podobnych grzechów na sumieniu. System operacyjny wyraźnie słabł, prawdopodobnie psuł się, ale wcale to go nie cieszyło, ponieważ całkowita awaria przesądziłaby los tych, którzy pozostali w sieci. Sellars i system trwali więc zwarci w klinczu i żaden nie potrafił się poddać - słabnący przeciwnicy pogrążeni w tańcu śmierci. Ostatnia fala ataków ustała. Unosił się w powietrzu, usiłując znaleźć sposób na wyjście z impasu. Gdyby tylko potrafił zrozumieć, z czym walczy! Mroczny i zły. tak mógłby opisać swojego przeciwnika (bardzo długo wzbraniał się przed takimi antropomorficz-nymi porównaniami, aż zdał sobie sprawę, że postępując w ten sposób, nic doceniał nieprzewidywalności przeciwnika), ale wiedział, że system operacyjny kryje w sobie o wiele więcej. Zewnętrzna część systemu, programy zabezpieczające, które próbowały go zabić, była tylko jedną głową tego cerbera. Inna obserwowała go i zastanawiała się w czasie trwania bitwy. Co więcej, wyczuwał nawet, bo nie potrafił tego wyjaśnić ani zdefiniować, że życzyła mu dobrze. Zastanawiał się. czy system operacyjny nie miał bardzo małej kontroli nad reakcjami systemu zabezpieczeń tak jak przeciętny człowiek nad swoim układem odpornościowym. Ta druga głowa, jak się domyślał, była częścią systemu operacyjnego, która uzyskała coś na podobieństwo prawdziwej inteligencji. Ona też zapewne pozwala wchodzić do sieci dzieciom takim jak Cho- Cho, nie wyrządzając im krzywdy - bo skąd zwykły system zabezpieczający wiedziałby, czy użytkownik jest dzieckiem, czy nie? - i poszła śladem jego ochotników. Sellars wyczuwał, że istnieje także trzecia głowa, milcząca, odwrócona od niego, lecz nie miał pojęcia, co może myśleć, o czym śnić. W jakimś sensie ta trzecia głowa napawała go największym strachem. Nowy atak obronny rozpoczął się zupełnie niespodziewanie, bez ostrzeżenia. Gwałtowna fala, która porwała go niczym huragan, tak że przez długie minuty wszystkie jego myśli skupiły się na przetrwaniu. Także i tym razem czuł, że system próbuje sięgnąć w głąb jego umysłu. Wytrzymał, ale wiedział, że jeśli ta sytuacja potrwa dostatecznie długo, to ta parszywie dziwna i przebiegła maszyna znajdzie sposób, żeby pokonać jego obronę. Zaczął się zastanawiać, jak długo już zmaga się z cerberem w tym niemiejscu. Gdy nawałnica ucichła, a on zdobył kilka sekund odpoczynku, którego tak bardzo potrzebował, udało mu się połączyć ze swoim systemem na tyle długo, by stwierdzić, że upłynął prawie cały dzień, od kiedy razem z Cho-Cho weszli do sieci. Cały dzień walczył o życie! Nic dziwnego, że był wyczerpany. W świecie rzeczywistym było już sobotnie popołudnie. Miał coraz mniej czasu. Gdyby system zabił go albo on zabił system, poniósłby porażkę. Musiał znaleźć inny sposób. Liczył na to, że Olga Pirofsky i Catur Ramsey zdołają się wpiąć do sieci Graala, co pozwoliłoby mu znaleźć odpowiedzi. Nie, pomyślał, nie tyle odpowiedzi, ile rozwiązanie tego niemożliwego problemu. Nie udało mu się jednak nawet sprawdzić, jak daleko zaszli w swoich działaniach, bo nastąpił kolejny atak. Wcześniej, w czasie ciszy przed burzą, udało mu się przeprowadzić kilka awaryjnych połączeń i uruchomić nowe programy obronne, ale nie miał aż tyle czasu, by zająć się podsłuchem danych. Cieszył się, że zachował czujność, bo kolejny atak nadszedł bardzo szybko i był równie gwałtowny jak poprzednie. Kiedy jednak odpierał kolejne próby pokonania go, wyczuł coś nowego, pewne osłabienie mocy, które mógł jedynie nazwać stanowczością ataku. Kiedy już zdusił niemal wszystkie programy zabezpieczające poza podstawowymi, z którymi powinny poradzić sobie jego systemy obrony, przygotował się, by sprawdzić, co się dzieje w wieży Korporacji J. Ale zanim przeniósł się do swojego systemu i uaktywnił połączenia ze światem rzeczywistym, zawahał się - unosił się w ciemności zaniepokojony czymś, czego nie potrafił nazwać. Ta chwila wahania go uratowała. Atak, który nastąpił zaraz potem, po jego ostatnim zwycięstwie, był najgwałtowniejszy ze wszystkich. Nie był to tylko zdwojony wysiłek mający na celu przerwanie jego połączenia, lecz masowy, prowadzony na wielu frontach atak, próba złamania jego oporu wobec bardziej subtelnego i niszczącego sprzężenia zwrotnego. Przez długie chwile dosłownie czuł, jak system niczym potwór napierający na liche trzeszczące drzwi zapuszcza macki wzdłuż jego połączeń, i przeraził się. Ciemność pozbawiona obrazów przybrała postać innej ciemności, nieskończonej otchłani, w której się pogrążył osamotniony, zagubiony, ścigany. Wytrzymał jakoś, a gdy napastnik wysunął ostrożnie mackę i go dotknął, Sellars zdołał nawet przeprowadzić pojedynczy kontratak częściowo otwartym kanałem. Był przekonany, że tamta obecność drgnęła ugodzona i zdziwiona, a potem nagle atak ustał. Bestia wycofała się poraniona do swojej jaskini. Jego serce i oddech osiągnęły niemal poziom krytyczny, a umysł analizował gorączkowo ostatnie doświadczenie, lecz zdesperowany Sellars postanowił wykorzystać czas, jaki wywalczył, bez względu na to, ile go było. Zostawiwszy automatyczne systemy, by informowały go o kolejnym ataku, wycofał się do własnego systemu. Jego ukochany, tak starannie pielęgnowany interfejs Ogród Poezji, w którym wcześniej spędzał tyle czasu, sadząc nowe rośliny czy przycinając stare, prawie nie istniał. W jego miejscu widniała teraz zmutowana plątanina aktywności, płożący się po ziemi chaos korzeni danych i wirtualnych pnączy, w którym tylko on potrafił dostrzec ślady porządku. Poświęcił chwilę na wysłanie ważnych wiadomości i uruchomił kilka pomniejszych zadań, po czym skierował całą swoją uwagę na cieniutką czarną roślinkę, która wyrosła na brzegu morza flory. Trzy gałązki pięły się po ciemnej pionowości i dotarły zaskakująco wysoko. Wiedział, co przedstawiają dwie, lecz nie miał pewności co do trzeciej, odnogi o żywym nienaturalnym kolorze i strukturze, które bardziej upodabniały ją do plastikowej rury niż rośliny. Sorensen? Nie sądził, aby ogród przedstawił go w ten sposób. Przygotowany na wszystko Sellars otworzył połączenie. Jak duch słuchał rozmowy Catura Ramseya z Olgą i choć podzielał niepokój Ramseya o jej osobę i przez chwilę zastanawiał się nawet, czy nie przyłączyć się do jego przestróg, uznał, że podsłuch danych jest ważniejszy. Nie potrafił powstrzymać uśmiechu, gdy zidentyfikował trzecią odnogę - software’owy agent Orlanda Gardi-nera! Co za pomysł! Ale skuteczny. Wspólnymi wysiłkami zdołali w jakiś sposób zainstalować podsłuch danych. Sellars poczuł jeszcze większy podziw i sympatię dla Ramseya, a także dla Olgi. Żałował. że nie ma tyle czasu, by ich lepiej poznać. Co gorsza, czuł, że nie pożyje już na tyle długo, by to nadrobić. Korzystając z obrazu Beezlego, szybko skierował uwagę na podsłuch i przyjrzał się uważnie długim rzędom maszyn danych, które zdawały się zasilać sieć Graala. Już wcześniej, kiedy jeszcze nie wiedział, gdzie się znajdują i jak wyglądają, domyślał się tego, co teraz potwierdził agent, i zadbał o to, aby ludzie z Domu-na-Drzewie dostarczyli mu wystarczającą moc przetwarzania, by poradził sobie ze strumieniem danych w wieży. Dwukrotnie sprawdził wcześniejsze obliczenia. Wyszeptał modlitwę, którą kiedyś’ odmawiał przed każdym lotem, i otworzył podsłuch. Ogród wybuchł. Ilość informacji była zbyt duża - niewyobrażalna. Granice ogrodu rozprysły się w jednej chwili, niezdolne do powstrzymania powodzi. Cały jego system znalazł się na granicy załamania. Wiedział, że gdyby tak się stało, oznaczałoby to ostateczną porażkę. Zostałby uwięziony w ciemności zespołu Tandagore’a, pozbawiony nawet istnienia w sieci, albo czekałby bezradny na kolejny cykl ataku ze strony systemu operacyjnego. Próbował walczyć, lecz ogród umierał, redukowany w kolejnych mikrosekundach do pojedynczych, pozbawionych znaczenia okruchów. Patrzył wewnętrznymi oczyma, jak misterna sieć matrycy ogrodu rozpada się na abstrakcyjne wzorce złożone z światła i ciemności, błyskające czasem, zwijające się i więdnące niczym skupisko gwiazd. A potem, gdy wydawało się, że już nic gorszego nie może się wydarzyć, pojawiły się sygnały alarmu. System operacyjny rozpoczął kolejny atak, próbując zniszczyć jego połączenie z siecią Graala. Nie. uświadomił sobie, chce się dobrać do mnie. Do mnie. Poczuł, jak macka systemu przebija się przez jego słabą obronę i wsuwa się do jego umysłu. Był bezradny. Sellars krzyknął z bólu i przerażenia, gdy poczuł ten dotyk, lecz w tej pustce wypełnionej nieskończonym strumieniem danych nie mógł rozbrzmieć żaden odgłos, nie było tam żadnej nadziei ani pomocy - jedynie obojętne pulsowanie rodzącego się wszechświata. Albo wszechświata, który umierał. Nie potrafiła powiedzieć, w jaki sposób wróciła na swoje miejsce ani dlaczego, ale znowu siedziała ze wzrokiem utkwionym w padzie. Upłynęły zaledwie minuty od chwili, gdy otworzyła skrytkę swojego pracodawcy, lecz jej wydawało się, że minęły eony. Otaczał ją tunel ciemności, który coraz bardziej zawężał jej pole widzenia, aż w końcu widziała już tylko ekran, straszny ekran. Widać było na nim zapis ze zbioru zatytułowanego Nuba 27. Strach robił okropne rzeczy kobiecie w pokoju, być może hotelowym, a cała scena nabrała niezwykle wyraźnych, ostrych konturów przez światło, które wlewało się przez okna. Wstań, pomyślała Dulcie. Wstań. Lecz tunel wokół niej zakrywał wszystko poza ekranem. Widziała tylko przeraźliwie jaskrawe światło z pokoju hotelowego. Wstań. Nie miała pewności, czy mówi do kobiety przywiązanej do łóżka przykrytego plastikową narzutą, czy do siebie. Głuchy odgłos podobny do bicia dzwonu wcisnął się w jej coraz bardziej ponure myśli. Przypomniała sobie, że wyłączyła dźwięk zapisu - drobna ulga w nie kończących się mękach, ponieważ nie mogła już się zmusić do słuchania. Ścieżka dźwiękowa wywierała jeszcze gorsze wrażenie niż same krzyki. W takim razie skąd ten odgłos? W rogu ekranu pada otworzyło się okno. Zobaczyła w nim postać w płaszczu przed drzwiami. Przez chwilę wydawało jej się, że to dalszy ciąg horroru Stracha, może kolejna ofiara z makabrycznego duetu na dwa przerażające głosy, lecz w końcu zorientowała się, że drzwi, które widzi w oknie, to drzwi ich strychu oglądane obiektywem kamery umieszczonej nad nimi. Potrzebowała jeszcze dużo czasu, który wypełniało dzwonienie do drzwi, żeby w końcu dotarło do niej, że wszystko to dzieje się naprawdę. W tej chwili. Zamknij oczy, podpowiedział jej głos. Pozwól, by to odeszło. Nigdy już ich nie otwieraj. To koszmar. Ona jednak wiedziała, że to nie jest koszmar. Wiedziała, że tak nie jest, choć w tym momencie wiedziała niewiele więcej. Jedną dłoń zaciskała na pustej filiżance tak mocno, że zdrętwiały jej palce, chociaż nie pamiętała, żeby brała filiżankę do ręki. Spojrzała w górę poprzez wirującą ciemność tunelu i zobaczyła Stracha, który wciąż leżał na łóżku, oddalony o miliony mil. Światło gwiazd, pomyślała bez przyczyny. Płynie tak długo i wydaje się takie zimne, gdy wreszcie tu dociera. Ale spaliłoby nas od razu. gdybyśmy znajdowali się bliżej... Dzwonek do drzwi ponownie zadzwonił. Zabije mnie, pomyślała. Nawet jeśli spróbuję uciec. Gdziekolwiek bym nie pobiegła, cokolwiek bym zrobiła... Wstawaj, głupia! Ten ostatni glos zabrzmiał bardzo słabo, lecz jego natarczywość przebiła się przez mgiełkę wypełniającą jej głowę, mrok, który stanowił jej jedyną zasłonę przed czystym, wypełnionym przeraźliwym krzykiem zwierzęcym przerażeniem. Podniosła się z trudem i omal nie upadła. Oparta o krzesło, czekała, aż nogi przestaną drżeć tak bardzo. Krzesło zaskrzypiało. Spojrzała przerażona na Stracha, lecz on wciąż leżał nieruchomy, podobny do wizerunku boga wyrzeźbionego w ciemnym drewnie. Chwiejąc się, doszła do schodów i zeszła niezdarnie jak kaleka. Znowu rozległ się dzwonek, lecz głośnik znajdował się na górze, dlatego tutaj dźwięk ten zabrzmiał jak odgłos tonięcia czegoś w oceanie. Jeśli się tu położę, pomyślała, niedługo nie usłyszę nawet i tego. Ale jakiś wewnętrzny przymus kazał jej nacisnąć kciukiem blokadę zamka i otworzyć drzwi. Z bliska zobaczyła, że osoba za drzwiami jest niższa od niej, ale lepiej zbudowana. Ciemne kręcone włosy, oczy zmrużone w wyrazie podejrzliwości albo zniecierpliwienia. Kobieta. Kobieta... - pomyślała. Jeśli to jest kobieta, to muszę jej coś powiedzieć... ostrzec... Ale nie wiedziała, przed czym. Nie pamiętała. Ciemność była bardzo gęsta. - Przepraszam - odezwała się po chwili kobieta głosem niskim i stanowczym. - Przepraszam, że zawracam głowę w niedzielę. Szukam kogoś o nazwisku Hunter. - Tu... nie ma... - Dulcie oparła się ciężko o framugę. - Tu nie mieszka nikt o takim nazwisku. - Ucieszyła się. Będzie mogła zamknąć drzwi i wrócić na górę. by przykryć się ciemnością jak kocem. Ale... Hunter? Dlaczego to nazwisko wydało jej się znajome? Dlaczego w ogóle cokolwiek wydawało jej się znajome? - Na pewno? Przepraszam, obudziłam panią? - Kobieta przyglądała jej się uważnie, a jej spojrzenie wyrażało troskę i coś jeszcze. - Wszystko w porządku? I wtedy sobie przypomniała. To było jak wspomnienie z innego kraju, a może nawet z innego życia. Hunter - tym nazwiskiem podpisano wszystkie dokumenty dotyczące wynajmu ich strychu. Widziała je też w systemie Stracha i sądziła, że to jeszcze jeden jego pseudonim, lecz teraz... - O Boże - powiedziała. Kobieta podeszła bliżej i wzięła ją pod ramię - delikatnie, choć jej uścisk sugerował, że może chwycić o wiele mocniej, jeśli zechce. - Możemy porozmawiać? Nazywam się Skouros. Jestem detektywem, pracuję w policji. Mam kilka pytań. - Zerknęła szybko w ciemność za plecami Dulcie. - Może pani wyjść? Dulcie, zaskoczona, poczuła się jak sparaliżowana. - Ja... nie... mogę. On... - W domu jest ktoś jeszcze? Pytanie wydało jej się naprawdę zabawne. Bo gdzie jest to miejsce? Inny Świat, tak je nazwali. Gdzieś indziej. Gdzieś? Nigdzie? I dlatego się roześmiała. Ale gdy usłyszała siebie, uznała, że nie był to dobry śmiech. - k Nie, on... wyszedł... - A zatem wejdźmy na górę. Czy wszystko w porządku? Zdobyła się tylko na skinienie głowy. Jestem duchem, pomyślała. usiłując sobie przypomnieć, jak to było po drugiej stronie ciemności. Nieważne - przyzwana czy wypędzona, i tak już nic nie mogę poradzić. Gdy weszły na górę, kobieta wyjęła coś z kieszeni. Przez moment Dulcie pomyślała, że to pistolet, lecz zaraz zobaczyła, że to tylko mały srebrzysto-czarny pad. Kobieta przysunęła pad do ust, jakby chciała coś do niego powiedzieć, i w tej samej chwili Dulcie przypomniała sobie, że pliki w jej padzie wciąż są otwarte, tak że każdy może je obejrzeć. Nuba 27. Tamte palce wijące się jak coś tonącego i opadającego na dno oceanu... Pomimo otępienia poczuła wstyd, jakby straszliwe sceny były jej własnością. Kiedy więc dotarły na szczyt schodów, chwyciła tamtą kobietę za rękę. - Nie są moje - wyjaśniła. - Nie wiedziałam, że ja... on... Kiedy się odwróciła, wciąż ściskając dłoń kobiety, zobaczyła, że łóżko jest puste. - Niech pani mi tylko powie... - zaczęła kobieta i nie dokończyła. Jęknęła, wypuszczając powietrze przez zaciśnięte usta, i zatoczyła się do przodu. Przeszła jeszcze cztery, może pięć kroków i upadła na twarz. Z jej pleców wystawał ogromny nóż, jakby po prostu pojawił się nagle. Kilka cali ostrza oddzielało rękojeść od miejsca powiększającej się czerwonej plamy, gdzie nóż przebił płaszcz. Dulcie patrzyła oniemiała na kobietę, która jeszcze chwilę wcześniej mówiła do niej. a teraz leżała milcząca, nieruchoma. Ciemność szybko powracała, spowijając ją niczym gnana wiatrem mgła. - Ach, kochanie, co porabiałaś podczas nieobecności tatusia? Strach wyłonił się z cienia za drzwiami strychu. Ubrany był w biały szlafrok luźno przewiązany w pasie. Minął ją - boso poruszał się cicho jak kot - i stanął nad policjantką. Dulcie zobaczyła, że oczy tamtej kobiety są wciąż otwarte. W kąciku jej ust drżała bańka czerwonej śliny. Strach przykucnął, tak że jego twarz znalazła się tuż nad jej twarzą. - Szkoda że nie mam czasu, żeby zająć się tobą jak należy - powiedział do leżącej. - Musiałaś się nieźle napracować, skoro aż tu dotarłaś. Ale dzieje się teraz tyle, że nie mam czasu na gierki. - Wstał, szczerząc zęby w uśmiechu, pełen szalonej energii. - A ty, Dulcie, mój kotku, co chciałaś zrobić? - Gdy jego spojrzenie powędrowało do jej pada. którego ekran migał obrazami przemocy, otworzył oczy szerzej, ale tylko trochę - i tak przypominały szeroko otwarte oczy osoby zjeżdżającej kolejką górską w lunaparku. - A jednak jesteś małą wścibską suką. Odruchowo zaczęła się cofać w kąt, w którym urządziła sobie barek. - Ja nie... ja... dlaczego? - Dlaczego? Dobre pytanie, kochanie. Dlaczego? Ponieważ to lubię. Ponieważ potrafię to robić. Gdy oparła się plecami o szufladę, zaczęła szukać palcami uchwytu. Pamiętała, co tam schowała. Coś wreszcie obudziło ją do życia, jakby na jej myśli wylał się kubeł zimnej wody, i po raz pierwszy od godziny mogła pomyśleć. Jezu, spraw, żeby nie przestał mówić, błagała w myślach. To skończony potwór, ale lubi gadać. - Dlaczego? Przecież... nie musisz tego robić. - Bo mogę mieć seks normalnie? - Uśmiechnął się leniwie. Był czymś podniecony, bardzo. - Nie o to chodzi. A seks nie ma znaczenia. Najmniejszego w porównaniu z tym czymś. Zaczęła wysuwać szufladę, powoli, bezszelestnie, bojąc się przez cały czas, że przez mocno bijące serce i drżące palce wyciągnie ją za mocno i zrzuci na podłogę. - Co... co ze mną zrobisz? - Pozbędę się. Kochanie, wiesz, że muszę to zrobić. Ale wykonałaś dla mnie kawał dobrej roboty, więc zrobię to szybko. Wypowiedzenie umowy powinno zostać przeprowadzone szybko i na godnych warunkach, nieprawdaż? Czy nie piszą tak we wszystkich poradnikach biznesu? A poza tym obecnie jestem zajęty. Bardzo, bardzo zajęty. - Uśmiechnął się. Gdyby nie wiedziała, co skrywa jego maska, przysięgłaby, że jest to szczery uśmiech. - Teraz już poradzę sobie bez ciebie. Panuję nad wszystkim. Szkoda że nie widziałaś. co się dzieje z siecią i twoimi starymi przyjaciółmi! Bardzo niechętnie stamtąd wychodziłem - dzieje się tam wiele ekscytujących rzeczy. Ale uważam, że należy utrzymywać bliski kontakt z podwładnymi. Otworzyła szufladę. Wydała cichy okrzyk przerażenia, by zagłuszyć szuranie dłoni po dnie. Wcale nie musiała udawać strachu, ani trochę. Wpatrywał się w nią z hipnotyczną czujnością, a jego ogromne czarne źrenice przypominały lufę... Pistolet. Gdzie jest pistolet? Zdecydowana postawić wszystko na jedną kartę, odwróciła się jak najszybciej potrafiła i wysunęła szufladę do końca. Była pusta. k - Tego szukasz? - zapytał. Gdy obróciła się jeszcze raz, zobaczyła, jak wyjmuje pistolet z kieszeni szlafroka. Lufa zmontowana z lokówki skierowała się prosto między jej oczy. - Nie jestem idiotą, kochanie. - Strach pokręcił głową, udając rozczarowanie. - Och, wiesz co? Wprawdzie mówiłem, że zrobię to szybko... Opuścił pistolet i przyłożył lufę do jej brzucha. Dulcie usłyszała głośny trzask i poczuła uderzenie w brzuch, które odrzuciło ją do tyłu. A potem już leżała na boku, usiłując zrozumieć, w jaki sposób tyle rzeczy mogło się skończyć w tym samym czasie. Chciała wydobyć z siebie jakiś odgłos, zawołać o pomoc, lecz nie mogła: coś wypychało z niej powietrze, ogromna pięść ściskająca jej pierś. Jej dłonie powędrowały instynktownie ku brzuchowi. Spojrzała w dół i zobaczyła krew wypływającą między palcami. Gdy odsunęła ręce, krew zaczęła skapywać na podłogę, tworząc tam powiększającą się kałużę. - ...Ale zmieniłem zdanie - dodał. Rozdział 41 W roli rycerza SIEĆ/WIADOMOŚCI: Automatyczny Tropiciel nie jest nielegalny, uznaje sąd [obraz: Uśmiechnięty Mściciel, sieciowe wcielenie pozwanego Duncana], KOM: Sąd okręgowy ONZ uznał, że prawo nie jest łamane, gdy posługujemy się programem, który tropi użytkownika w sieci wirtualnej i krzywdzi jego symuloid, jeśli nie narusza to praw obowiązujących w danym węźle. Amanda Hoek. siedemnastoletnia Afrykanka, była tropiona przez program stworzony przez jego byłego chłopaka i - jak się wyraził jej obrońca - „wielokrotnie napadana i molestowana”. [obraz: Jens Verwoerd, obrońca Hoekl VERWOERD: Biedna dziewczyna nie może korzystać z sieci - jakże istotnej w szkole i życiu towarzyskim - ponieważ za jej postacią z sieci chodzi sym pozwanego, zaprogramowany tak, by wciąż jej się naprzykrzał. Wielokrotnie została przez niego znieważona, napastowana fizycznie i molestowana seksualnie, zarówno werbalnie, jak i poprzez taktory węzłów VR, lecz sąd twierdzi, że to jedynie głupie figle nastolatków... Nawet w chwili gdy płynęła i tonęła w migocącej ciemności. Renie nie potrafiła się pozbyć smaku strachu - lecz był to strach kogoś innego. Nie kogoś, pomyślała, czegoś. Jak to możliwe, aby przedi miot, maszyna, która powstała z kodów, była tak bardzo przestraszona? System operacyjny dotknął jej i odrzucił ją, wycofał się w swoje ostępy. Tonęła powoli - jej świadomość gasła, osobowość się rozpadała. Już wcześniej doznała podobnego wrażenia, kiedy doświadczyła złości systemu. Wtedy bardzo się bała. Teraz unosiła się, pulsując niczym zanikające echo pośród samotnych świateł, i wiedziała, że system operacyjny żyje w strachu o wiele większym niż cokolwiek, co mogłaby sobie wyobrazić. Przerażeniu tak całkowitym i obcym, że nawet jego odległe echo mogło zabić. Co za różnica, zastanawiała się. Umrzeć w ten sposób czy ze strachu? Czuła, że się poddaje, rozpada, lecz wszystko to działo się tak powoli, było takie... nieistotne. Śmierć z zimna, mówiono, to dobra śmierć. Ciało i umysł się rozłączały, to. co wcześniej było nieprzyjemnym chłodem, zamieniało się w przyjemne ciepło, aż w końcu nadchodził sen jak przyjaciel. To uczucie jest pewnie podobne do tamtego. Aleja nie chcę odchodzić, pomyślała jak przez mgłę i nawet trochę w to uwierzyła. Nawet jeśli to nie boli, nie chcę przecinać sznurka. Miałaby już nigdy nie zobaczyć Stephena, Martine i pozostałych, Fredericks...!Xabbu... To jest chyba z jego wiersza. Coś o śmierci, a może o sznurku? Pewni ludzie, jacyś ludzie Zerwali mój sznurek Dlatego To miejsce jest dla mnie smutnym miejscem, Ponieważ sznurek został zerwany. Niemal znowu go usłyszała, jego głos. z tą szczególną modulacją, jak przyspiesza w nieoczekiwanych momentach, by potem nagle zwolnić jedną sylabą jak w muzyce.!Xabbu. Sznurek został zerwany Dlatego Nie czuję już tego miejsca. Tak jak dawniej je czułem. Ponieważ, sznurek został zerwany. Czym była ta nić? Życiem? Snem? Sznurem, dzięki któremu trzyma się razem cały wszechświat? A może wszystkim tym jednocześnie? Teraz już go słyszała, jakby stał tuż obok niej, jak to bywało wielokrotnie w trudnych chwilach, płomień, który nie gasł w żadnej ciemności. Teraz wydaje mi się, że to miejsce stoi przede mną otwarte. Puste, Ponieważ sznurek się zerwał. Dlatego To miejsce nie jest nieszczęśliwe, Ponieważ sznurek jest zerwany. To miejsce nie jest nieszczęśliwe, powtórzyła w myślach. Ponieważ sznurek jest zerwany. Bo jestem sama. Czuję, jakby to miejsce otworzyło się przede mną, powiedziała do ciemności, unosząc się i rozpadając, dryfująca zabawka porzucona przez przerażone dziecko. Puste, wyszeptał ktoś do niej z głębi migocącej pustki. Bo sznurek jest zerwany. Przez chwilę dryfowała zdezorientowana, usiłując sobie przypomnieć, co takiego przyciągnęło jej rozpadającą się uwagę. Głos. Głos? System operacyjny, pomyślała. Wrócił po mnie. Cokolwiek może to znaczyć. Cokolwiek znaczy „po mnie”... Coraz trudniej było jej myśleć. Bo sznurek jest zerwany. Słowa popłynęły do niej przez pustkę, lecz nie był to dźwięk, coś więcej i mniej jednocześnie. Był to błysk światła podobny do odległego wybuchu w próżni, drobne pulsy ciepła na dnie zamarzniętego ospałego oceanu. To był szept z głębi snu słyszany na progu przebudzenia, idea. zapach, ledwo słyszalne uderzenie serca. To był...!Xabbu? Z drugiego końca wszechświata, słabe, ciche: Renie...? Niemożliwe. Niemożliwe!!Xabbu! Jezu Chryste, czy to ty? I nagle jej rozpad, który traktowała jak błogosławieństwo, stał się horrorem. Nagle zapragnęła odzyskać wszystko, co utraciła, choć wiedziała, że jest za późno. Już niemal nie istniała, zredukowana do tego, co najistotniejsze, i rozwleczona po mglistej nietrwałości gwiezdnego morza. Nie, pomyślała. On tam gdzieś jest w jakiś sposób. Jest tam! Wytężyła wszystkie siły, lecz prawie już nie czuła się prawdziwą osobą - nie było niczego, od czego mogłaby się odepchnąć.!Xab-bu! Tonę! Renie. Słaby, tylko głos, prawie. Wyciągnij rękę. Gdzie jesteś? Przy Tobie. Zawsze przy tobie. I wtedy otworzyła się i poczuła go tam, tak jak powiedział, obecność równie słaba i rozproszona jak jej, ale znajdująca się tuż obok, jakby byli dwiema galaktykami, które mkną przez długą noc wszechświata, by się spotkać i przeniknąć niczym duchy. - Czuję cię - powiedziała. - Nie zostawiaj mnie. Nie zostawiaj mnie - powtórzył jak echo, a może to było: „Nie obawiaj się”. Już się nie bała. Wyciągnęła rękę ku niemu i wysiłkiem woli powstrzymała sznurek przed zerwaniem się. - Dotknij - powiedziała. - Dotknij. Czuję. I wtedy spotkali się i objęli - oddaleni od siebie o lata świetlne, ale jednocześnie tak sobie bliscy jak przypływ i odpływ, dwie matryce nagich myśli przyciągnięte do siebie w ciemności i złączone mocno nieskończoną siłą przyciągania miłości. Znowu miała ciało. Nie musiała otwierać oczu, by to stwierdzić, ponieważ obejmowała go mocniej niż kogokolwiek wcześniej. - Gdzie jesteśmy? - zapytała wreszcie. Słyszała, jak szybko i mocno bije jego serce, słyszała oddech w jego piersi. Poza tym panowała cisza, lecz ona nie potrzebowała niczego więcej. - To nie ma znaczenia - odparł. - Jesteśmy razem. - Czy my... kochaliśmy się? - Nieważne. - Westchnął i zaraz się roześmiał. - Nie wiem. Nie wiem. Wydaje mi się, że... złączyła nas miłość. Nagle zdała sobie sprawę, że boi się otworzyć oczy. Objęła go mocniej, gdy pomyślała, że mogłaby już tego nigdy nie zrobić. - Nieważne - przyznała mu rację. - Myślałam, że już cię nigdy nie znajdę... Dotknął jej twarzy. Jego palce były chłodne, prawdziwe. Gest ten zaskoczył ją tak bardzo, że odruchowo otworzyła oczy. Ujrzała jego twarz, prawdziwą, kochaną, która patrzyła na nią w chłodnym świetle wieczoru. W jego oczach lśniły łzy. - Ja... nigdy bym nie uwierzył... Nie mogłem pozwolić... - Opuścił głowę, aż ich czoła się dotknęły. - Tak długo pływałem... w tym świetle. Tonąłem. Wołałem cię. Rozpadałem się... Ona także płakała. - Mamy ciała. Możemy płakać. Czy to znaczy, że... wróciliśmy? Do prawdziwego świata? - Nie. Zaniepokojona jego dziwnym tonem. Renie usiadła, lecz wciąż go obejmowała, jakby bała się, że znowu się zgubią. Krajobraz, choć obcy, wydawał się znajomy, szary w świetle zmierzchu. Przez chwilę wydawało jej się, że wrócili na szczyt czarnej góry, lecz zmieniła zdanie, gdy spojrzała na sylwetkę pozbawionego liści drzewa i pierzasty krzak. - Na początku myślałem, że znajdujemy się w miejscu, w którym zanurkowałem za tobą - powiedział wolno!Xabbu. - Zanurkowałeś...? Gdzie? - W Studni. Ale się myliłem. - Wskazał na niebo. - Popatrz. Podniosła głowę. Gwiazdy świeciły jasno. Księżyc, okrągły i żółty, wisiał nad horyzontem niczym dojrzały owoc. - Taki księżyc jest w Afryce - powiedział. - To jest księżyc Kalahari. - Ale... przecież mówiłeś, że my nie... wróciliśmy. Odsunęła się od!Xabbu i przyjrzała się mu uważniej. Ubrany był w przepaskę ze zwierzęcej skóry. Na ziemi obok niego leżał łuk i prosty kołczan ze strzałami. Ona także była ubrana w skóry. - To jest twój świat - powiedziała cicho. - Symulacja świata Buszmenów, do której mnie zabrałeś. - Boże, wydaje się. że to było całe wieki temu! Tańczyliśmy wtedy. - Nie. - Znowu pokręcił głową. Zdążył otrzeć z łez oczy i policzki. - Nie, Renie, to jest jeszcze coś innego. Coś, co jest... bardziej. Wstał i wyciągnął do niej rękę. Gdy się poruszył, strąki wokół jego kostek zagrzechotały. - Ale skoro nie jest to twój świat...? - Tam jest ognisko - powiedział i wskazał na migocące światło, które rozrzucało po pustynnym piasku czerwonopomarańczowe plamy. - Tuż za wzgórzem. Poszli przez suchą nieckę, wzniecając obłoczki kurzu, które zakrywały ich stopy, tak że wydawało się, że idą w chmurach. Księżyc muskał srebrzystym światłem wydmy, skały i cierniste krzewy. i Ognisko było małe, zaledwie kilka rzuconych na krzyż patyków. Ale w całym tym bezmiarze pustynnej nocy nie było widać żadnych innych oznak ludzkiego życia. Zanim Renie zdążyła zadać kolejne pytanie,!Xabbu wskazał na zagłębienie w spękanej ziemi obok ogniska - koryto dawno wyschniętego strumienia. - Tam w dole - powiedział. - Widzę go. Nie, wyczuwam. Renie widziała jedynie skaczące cienie wokół ogniska, lecz coś w głosie!Xabbu kazało jej spojrzeć na niego. Twarz miał poważną. ale ona dostrzegła coś więcej, jakiś pełen uniesienia ogień w głębi oczu, który w wypadku innej osoby wzięłaby za wyraz histerii. - O co chodzi? - Chwyciła go za rękę przestraszona. Nie wypuszczając jej dłoni, poprowadził ją w dół niecki. Gdy zatrzymali się na chwilę przy ognisku, zauważyła mimowolnie, że na piasku odciśnięte są jedynie ślady ich stóp. Spojrzawszy w dół koryta strumienia, zobaczyła, że nie całkiem wysechł: jego dnem płynęła strużka wody tak wąska, że gdyby Renie zeszła niżej, mogłaby zatrzymać ją stopą. Tuż przy strumyku coś się poruszało - coś bardzo, bardzo małego. !Xabbu usiadł na piasku. Rozległ się szept jego grzechotek. - Dziadek - powiedział. Modliszka spojrzał na niego. Przekrzywił trójkątną głowę i uniósł wysoko grzebieniaste ramiona. - Pasiasta Mysz. Jeżozwierz. - Spokojny, cichy głos. który dochodził zewsząd, znikąd. - Przeszliście daleką drogę, by zobaczyć koniec. - Możemy usiąść przy twoim ognisku? - Tak. Renie powoli zaczynała rozumieć. -!Xabbu - wyszeptała. - To nie jest dziadek Modliszka. To jest Inny. W jakiś sposób zabrał to z twojego umysłu. Mnie ukazał się pod postacią Stephena. Udawał mojego brata. !Xabbu uśmiechnął się tylko i ścisnął jej dłoń. - W tym miejscu to jest Modliszka - powiedział. - Jakkolwiek byś to nazwała, wreszcie spotkaliśmy sen, który nas śni. Usiadła obok niego, zmęczona fizycznie, wykończona emocjonalnie. Pragnęła tylko być z!Xabbu. Może ma rację, pomyślała. Po co się opierać? Tu już nie ma logiki. Rzeczywiście jesteśmy w czyimś śnie. Jeśli Inny w taki sposób chciał się z nimi porozumieć - może tylko w ten sposób potrafił się porozumiewać - dlaczego nie mieliby się zgodzić? Próbowała nakłonić widmo Stephena, aby spojrzało na rzeczywistość jej oczyma, i w rezultacie gniew i frustracja tamtej istoty niemal ją zabiły. Modliszka spuścił lśniącą głowę i znowu uniósł ją nieco, lustrując ich błyszczącymi wypukłymi oczami. - Ten Który Wszystko Pożera przybędzie tu wkrótce - oświadczył. - Także zasiądzie przy moim ognisku. - Wciąż można coś zrobić, dziadku - rzekł!Xabbu. - Zaczekaj - wyszeptała Renie. - Myślałam, że jeśli w tej opowieści ktoś w ogóle ma być Tym Który Wszystko Pożera, to właśnie on. Mam na myśli Innego. Owad chyba ją usłyszał. - Doszliśmy do końca wszystkiego. Moja walka dobiegła końca. Wielki cień, głodny cień pożre wszystko, co zrobiłem. - Wcale tak nie musi być, dziadku - rzekł!Xabbu. - Są jeszcze tacy, którzy mogliby nam pomóc - przyjaciele, sprzymierzeńcy. I zobacz! Jest też twój ukochany Jeżozwierz. mądra i odważna. Odważna być może. Ale mądra? Mało prawdopodobne. Nie w środku tej wypaczonej opowieści, pomyślała Renie, jednak głośno powiedziała: - Chcemy pomóc. Pragniemy ocalić nie tylko własne życie, ale także życie dzieci, wszystkich. Ledwo dostrzegalny ruch głowy był wyrazem sprzeciwu Modliszki. - Dla pierwszych dzieci nie ma już ratunku. Ten Który Wszystko Pożera już zaczął je zjadać. - Ale nie możemy się poddawać! - Renie mówiła coraz głośniej, choć bardzo starała się zachować spokój. - Bez względu na to, jakie są widoki, musimy walczyć! Przynajmniej próbować! Modliszka zdawał się kurczyć, jakby zwijał się w sobie, i teraz był zaledwie plamką cienia. - Nie - wyszeptał, a jego głos przez chwilę przypominał smutny głos dziecka. - Nie. Już za późno. !Xabbu ściskał jej dłoń. Renie się wyprostowała. Bez względu na to. jak bardzo frustrujące były to chwile, musiała pamiętać, że ta... istota, cokolwiek ją stworzyło, cokolwiek nadało kształt jej myślom i snom, nie da się namówić, by zrobiła to, co należy. - Nie myślisz o świecie za tym tutaj? Świecie, w którym można uratować dobre rzeczy, w którym można znowu urosnąć? Jego usta są pełne ognia - wyszeptał Modliszka. - Biegnie szybko jak wiatr. Połyka wszystko, co zrobiłem. Za tym tutaj nic nie ma. - Milczał przez chwilę, pocierając delikatnie przednimi odnóżami o siebie. - Ale dobrze jest nie być samemu, tak uważamy. Dobrze jest siedzieć w miejscu, gdzie wciąż płonie ogień, przynajmniej jeszcze przez chwilę. Dobrze jest słyszeć głosy. Renie zamknęła oczy. A więc tak to wszystko miało się skończyć - uwięzieni w wyobraźni oszalałej maszyny czekają na koniec świata zbudowanego z myśli i wspomnień!Xabbu. Ciekawa śmierć. Szkoda tylko, że nie będzie mogła nikomu o tym opowiedzieć. - Ale cisza - rzekł Modliszka cichutko. Jego głos przypominał wiatr ocierający się o gałązki krzewów. - Jeżozwierzu, ukochana córko, jesteś smutna. Pasiasta Myszo, opowiedz jeszcze raz historię piórka, które się zamieniło w księżyc. !Xabbu spojrzał na niego nieco zaskoczony. - Znasz tę opowieść? - Znam wszystkie twoje opowieści. Opowiedz ją, proszę. I tak pod rozgwieżdżonym niebem Afryki, w ciszy, która jak się zdawało, mogłaby trwać wiecznie, choć Renie wiedziała swoje,!Xab-bu rozpoczął opowieść o tym, jak to Modliszka stworzył życie z porzuconego kawałka skóry sandała. Umierający Modliszka, skulony nad strużką strumyka, słuchał uważnie historii o własnej mądrości i wydawał się nią bardzo zaintrygowany. Przygotowali nie tyle ognisko, ile ścianę ognia - ogromny stos z papierów, pudeł, worków po zbożu i innych łatwopalnych przedmiotów, który ułożyli w kącie pomieszczenia i podpalili. Za ogniową zaporą zgromadzili wszystkie meble, które nie były przytwierdzone do podłogi - biurka, krzesła, a nawet pokrywy wyłączonych zbiorników wirtualnych. W szpary między meblami poutykali cienkie wojskowe materace. Tylko że to wszystko nie zatrzyma kul, pomyślał Joseph zasmucony. Ani psów. Jego uwagę przyciągnął ruch na jednym z monitorów. - Ruszają się. Podłóżcie ogień. - M-mam ochotę to zrobić - bąknął Del Ray, nie próbując nawet ukrywać strachu - ale poczekam, aż przyjdziesz do nas. Powiedz, co tam się dzieje na górze. Joseph czuł się coraz bardziej odsłonięty, kiedy tak obserwował czwórkę najemników pochylających się nad dziurą i żywo gestykulujących. Włożyli już stroje bojowe - grube kamizelki z kapturami wyposażonymi w gogle. Niechętnie przyjął obowiązek dyżurowania przy monitorze, ponieważ można było sądzić, że już raz schrzanił tę robotę. A co, moglibyśmy zatrzymać ciężarówkę? Przeszkodzić w sprowadzeniu tych potwornych psów? O wiele gorsze od jego niechęci było jednak przyprawiające o dreszcz przeświadczenie co do ich losu. - Są gotowi - oznajmił. - Nie mam co tu siedzieć. - Mów. co robią - odparł Jeremiah. - Ubierają psy. - Co? Spojrzał uważniej na monitor. - Nie. Chyba zawijają je w koce, chociaż jeszcze coś robią. - Poczuł uścisk w żołądku na sam widok bestii. Ogromne psy drżały z podniecenia i machały kikutami ogonów. - Oni... chcą chyba wykorzystać koce w inny sposób. Może żeby przenieść psy. - Patrzył zdruzgotany, jak mężczyźni podchodzą do dziury wykutej w podłodze i opuszczają na linach pierwszego ridgebacka, który siedział wyprostowany w kocu niczym władca. - Och. Chcą opuścić psy na kocach na sam dół. - Cholera - rzucił Del Ray przygnębiony. - Czas rozpalić ogień. Wracaj do nas! Joseph nie potrzebował zachęty. Popędził przez ciemne laboratorium i przeskoczył papierową zaporę, po czym zaczął się wdrapywać na barykadę z mebli. Niemal przewrócił Dela Raya, gdy staczał się po drugiej stronie. - No, zapalaj! - Próbuję! - jęknął Jeremiah. - Mieliśmy mało benzyny do polania. - Drżącą dłonią rzucił na stos kolejny papieros Renie. Rozległo się pfu i papiery zapaliły się. Przez chwilę, gdy niebieski płomień sunął grzbietem barykady. Joseph poczuł nadzieję. - Dlaczego wyłączyliście światła? - zapytał szeptem. - Nie będzie widać, do kogo strzelać. - Mamy tylko dwie kule, a oni pewnie tysiące - odparł Del Ray. - Joseph, przestań się kłócić, proszę. - Ciemność nie zmyli psów - zauważył Joseph, ale już ciszej. Del Ray wydał z siebie dziwny jęk. - Przykro mi, Joseph, nic chciałem, żeby to były moje ostatnie słowa, ale muszę to powiedzieć: zamknij się. Długi Joseph czuł, jak serce rośnie w jego piersi, staje się coraz większe i słabsze, czuł, jak bardzo próbuje bić, mimo iż coś mocno je ściska. - Przykro mi, że tu jesteśmy. - Mnie także - rzekł Del Ray. - Bóg jeden wie jak bardzo. - Coś się zbliża - rzekł Jeremiah załamującym się głosem. Patrzyli poprzez płomienie, usiłując zobaczyć to, co się rusza w mroku w drugim końcu laboratorium. Joseph miał wrażenie, że coś coraz mocniej zaciska się na jego sercu. Próbował wyobrazić sobie swoich przodków Żulu, którymi tak często się chełpił, jak siedzą przy ognisku wpatrzeni w afrykańską ciemność. Próbował wyobrazić sobie, jak byli odważni nawet w chwili, gdy słyszeli pomruki lwa. lecz nie potrafił. Jego jedyna broń, żelazny pręt ze spodu stołu konferencyjnego, wisiała luźno w jego spoconej dłoni. Boże, proszę, pomyślał. Nie pozwól, żeby skrzywdzili Renie. Niech to się stanie szybko. Joseph zobaczył, jak coś poruszyło się w drugim końcu laboratorium - niski, milczący cień. I zaraz zobaczył następny. Pierwszy podniósł głowę i obrócił ją na boki. Dwa żółte punkciki zamigotały złowieszczo, gdy blask ognia odbił się w jego oczach. Głośne bum sprawiło, że Joseph aż podskoczył. Coś przebiło się przez niewielką ścianę ognia, rozrzucając snopy iskier, i pędziło w kierunku ich kryjówki. Chwilę później nad jego głową pojawił się obłok dymu, który wypełnił jego oczy i płuca. Zaczął machać rękoma, słyszał też kaszel i krzyki Jeremiaha, lecz zanim zdążył cokolwiek zrobić, nad płonącą barierą przepłynął ogromny cień i wylądował na nim, warcząc. Został przewrócony na ziemię i coś chwyciło go za ramię - poczuł ukłucie szpili srebrzystego bólu, jaśniejszego nawet od ognia. Próbował się podnieść, lecz na jego ciało napierało coś cięższego niż on, co pragnęło wbić kły w jego brzuch. Nad jego głową zahuczała salwa wybuchów, lecz wszystkie wydawały się bardzo odległe, pozbawione znaczenia. Bestia go dopadła. Usłyszał krzyk przerażenia jednego z towarzyszy zmieszanego z gniewem, a potem pistolet Dela Raya rzygnął ogniem tuż obok jego głowy i ciężar zsunął się z niego. Joseph dźwignął się na nogi, chwytając łapczywie powietrze. Rozległo się terkotanie serii - katokkatokkatok! - niczym trzaski fajerwerków. Kolejne zwierzęce kształty zbliżały się między resztkami ognia. Krzyczeli ludzie, padły kolejne strzały. Przez drzwi do pomieszczenia pełnego dymu wbiegło kilka ludzkich postaci. Joseph mimo załzawionych oczu naliczył ich więcej niż cztery, o wiele więcej. Niedobrze! Chciał krzyknąć, lecz usta miał spieczone, a gardło ściśnięte. Obok niego klęczał drżący Del Ray. w wyciągniętej ręce trzymając pistolet z ostatnią kulą. Joseph nie słyszał, kiedy wystrzelił, nawet nie widział ognia z lufy, ale dwa psy padły. Dwa jednym strzałem, pomyślał Joseph z uznaniem, oszołomiony dymem, który wypełniał jego płuca i myśli. Tak jak mówiłeś. Del Ray, gdzie się tego nauczyłeś? Lecz zanim zrozumiał cokolwiek, kolejny pies mutant wyłonił się z dymu i przeskoczywszy zaporę z biurek i materaców, spadł na Josepha niczym piorun, przewracając go na ziemię. Warczący łeb skierował się ku jego twarzy, po czym wbił gorący, mokry pysk w gardło Długiego Josepha i wycisnął z niego powietrze. Paul Jonas leżał u stóp Sam, jęcząc i drgając, jakby go poraził prąd. Sam zaledwie kilka chwil wcześniej odzyskała świadomość po nagłym wyrzuceniu ze Studni i teraz usiłowała zrozumieć, co się dzieje. Płaczący anioł zgasł i zniknął. Bliźniaki pod postacią Jacka Sprata i jego żony wrzeszczały ogarnięte wściekłością i ciskały krzyczących z przerażenia uchodźców do migocącego dołu, jakby to mogło zmusić anioła do powrotu. Żadna z bezbronnych istot, które wpadły do dołu, nie wypłynęła z powrotem. Anioł także nie powrócił. - Sam Fredericks! - To był głos Martine. Sam nie widziała jej w tłumie przerażonych, uciekających na oślep uchodźców. Próbowała chwycić Paula za ramię, by go uchronić przed zadeptaniem, lecz on, zlany potem, wił się jak ktoś w szponach koszmaru. Ktoś przepchnął się przez tłum i także go chwycił, potem wspólnie udało im się odciągnąć Jonasa na krawędź dołu, gdzie było trochę luźniej. Po halucynacyjnych doświadczeniach ostatnich minut Sam nie zdziwiła się aż tak bardzo, gdy zobaczyła, że pomagał jej Felix Jongleur. - Musimy się stąd wynieść - warknął. - Nie mam żadnej kontroli nad tą wersją Finneya i Mudda. Gdzie są twoi przyjaciele? Sam pokręciła głową. Niemożliwością było dostrzec kogokolwiek w tym chaosie. Mogła jedynie osłonić Paula przed zadeptaniem przez oszalałe mleczarki i przerażonych karłów. - Fredericks! - zawołała ponownie Martine. Tym razem Sam dostrzegła ją kilkanaście metrów w dół brzegu, gdzie razem z kilkunastoma innymi postaciami stała na skraju wyłomu w krawędzi tuż nad powierzchnią Studni. Sam pochyliła się i chwyciła Paula pod ramiona, próbując go dźwignąć. Jego głowa opadła i zakołysała się bezwładnie, lecz oczy miał otwarte, wpatrzone w niebo. Jongleur chwycił go za nogi i ruszyli, to niosąc go, to ciągnąc po ziemi, do miejsca, w którym Martine z pozostałymi znalazła względny spokój. Paul Jonas zwrócił głowę w jej stronę. Przez chwilę wydawało się, że patrzy przytomnie. - Powiedz mu, żeby wyłączył okno... - powiedział niemal rozkazująco, jakby mówił coś sensownego, a potem znowu wywrócił oczami i słowa zlały się w bełkot. Przeszli kolejne kilkanaście kroków, gdy nagle coś chwyciło Sam za kostkę i pociągnęło na ziemię. - Przyprowadź z powrotem księżniczkę! - zasyczał głos za jej plecami. Próbowała czołgać się dalej, lecz dłoń zaciskająca się na jej nodze trzymała mocno, a druga uderzyła ją w plecy. - Chcemy księżniczki! - krzyczał Jack Sprat i pogroził jej czymś. To była kolejna ofiara - człowieczek o wybałuszonych oczach, ubrany na zielono, który wisiał trzymany za kark. Jack Sprat nachylił się do niej. Jego ziarnista twarz przypominała stare białe drewno. Przerażona tak bardzo, że nie mogła zaczerpnąć dość powietrza, by krzyknąć. Sam kopnęła, lecz łykowate palce wciąż trzymały ją mocno. Wielkolud podniósł ją i trzymając do góry nogami, ponownie skierował swoją uwagę na szamocącego się mężczyznę ubranego na zielono. Ścisnął szyję ofiary, łagodnie, jakby eksperymentował, i przyglądał się z zainteresowaniem, jak malutka postać szamoce się gwałtownie, a potem powoli nieruchomieje. - Miecz! - krzyknął Felix Jongleur. - Daj mi miecz! Sam zastanawiała się przez krótką chwilę, dlaczego starzec pamiętał o mieczu, a ona nie. Wysunęła broń zza pasa i opuściła ją. Gdy zobaczyła wyraz triumfu na twarzy Jongleura, kiedy chwytał miecz, przeklęła siebie za głupotę. I tyle go zobaczę... - pomyślała z głową wypełnioną rykiem i bólem, gdy tak kołysała się jak wahadło dwa metry nad ziemią. I zaraz zdumiała się, widząc, że Jongleur skoczył do przodu i zadał cios w wiciowatą dłoń, która trzymała ją za kostkę. Wciąż zafascynowany agonią swojej drugiej ofiary, Jack Sprat zdawał się w ogóle nie zauważyć tego, co zrobił Jongleur, jednak jego palce wyprostowały się nagle. Sam spadła na ziemię z taką siłą, że dopiero po chwili zorientowała się, gdzie jest góra, a gdzie dół. - Szybko! - zawołał Jongleur. - Pomóż mi nieść Jonasa! Wciąż nieco zamroczona, Sam dźwignęła się na nogi. Podnieśli Paula i poszli chwiejnym krokiem na brzeg Studni, przedzierając się przez tłum zawodzących i szlochających uchodźców. W najniższym miejscu brzegu czyjeś dłonie z dołu pomogły Paulowi, a potem i Sam zejść na półkę szeroką zaledwie na trzy kroki i długą na kilkanaście, która znajdowała się kilka metrów poniżej krawędzi dołu i nad migocącą powierzchnią Studni. Jongleur zszedł za nią i przycupnął na skalnym występie zdyszany, ignorując zdumione czy wręcz wrogie spojrzenia innych. Martine, Florimel, T4b, a także pani Simpkins i Nandi tkwili stłoczeni na wąskiej półce, a na niektórych z nich wisiały, popiskując cicho, przestraszone małpy z Figlarnego Plemienia. Cho- Cho przywarł do boku Martine i patrzył przerażony z plecami przyciśniętymi do szarej ziemi. - Będziemy tu tkwić, aż nas znajdą? - spytała Bonnie Mae Simpkins zdyszanym szeptem. - Co to za stworzenia?! - krzyknęła Florimel. - Skąd przyszły te potwory? Nandi Paradiwasz spojrzał na Paula, który leżał u stóp Sam wciąż pogrążony w koszmarnym śnie. - To są kopie prawdziwych bliźniaków - ludzi, którzy szukają Jonasa w sieci. Najwyraźniej istnieje wiele ich kopii ogarniętych obsesją na punkcie córki Jongleura, ale zwykle nieszkodliwych. Strach ma kontrolę nad systemem, choć Inny powstrzymuje go jeszcze. Wygląda na to, że Strachowi udało się zmutować kopie bliźniaków. - Ale po co? - dopytywała się Florimel. Drgnęła, gdy ponad ogólne krzyki wzbił się zduszony wrzask, po czym chwyciła małpkę, która wierciła się nerwowo na jej głowie, i posadziła ją sobie z powrotem na ramieniu. - W ten sposób nie pokona systemu operacyjnego. Zabija tylko dzieci! Czy on po prostu oszalał? - Chce, żebyśmy się poddali - wtrąciła Martine grobowym głosem - i w ten sposób uratowali dzieci. - One i tak by nie przeżyły, nawet gdybyśmy to zrobili. - Florimel machnęła ręką, by przyciągnąć uwagę pozostałych. - Przecież on zabija system operacyjny! Dzieci i tak zginą! Może... może Strach jest bardziej przebiegły, niż sądzimy. - Głos Martine brzmiał tak przerażająco pusto, jakby nic już jej nie obchodziło. Sam bardzo się tego przestraszyła. - Najwyraźniej bardzo go zaskoczyło i rozzłościło to. że Inny wciąż stawia opór, ale jeśli całkiem go zniszczy, straci kontrolę nad siecią. Może jednak nie chodzi mu o to, żeby nas stąd wywabić. Może krzywdząc dzieci, których broni Inny, próbuje raczej doprowadzić system operacyjny do szaleństwa. - Czy nikogo z was to nie obchodzi? - Pełne udręki słowa Florimel przebiły się przez ogólny zgiełk. - Tam są nasze dzieci! Nasze dzieci! A te bestie je mordują! Moja córeczka Eirene. Czuję, że jest w tej chwili przy mnie, czuję jej ciało, przysięgam! Musi być przerażona, jej serce bije tak szybko! Te potwory ją zabiją, ponieważ tam jest ta jej część, którą zawładnął Inny, cokolwiek to jest! Kto jeszcze jest tam z nią? - zastanawiała się Sam przygnębiona. Kto jeszcze jest miażdżony i pożerany tuż obok nas? Brat Renie? Przyjaciel T4b? Ten biedny dzieciak, który nazwał siebie Senbarem Łupieżcą w Środkowym Kraju? Czuła, jak otula ją ogromna zimna beznadzieja. Nic już nie miało sensu. Wszyscy mieli ten sam cel: uratować dzieci i wydostać się z sieci. Zanosiło się na podwójną porażkę. - A zatem co robimy? - ponaglała ich Bonnie Mae Simpkins. - Pozwolimy im wyrzynać niewiniątka? - Księżniczko! Kołyszący się tułów żony Jacka Sprata ukazał się zaledwie kilkanaście metrów od brzegu. Sam i jej przyjaciele przywarli do półki, lecz bezkształtna twarz patrzyła gdzieś ponad pulsującymi wodami i nie widziała ich. Zawodzący, ryczący głos ani trochę nie przypominał już ludzkiego. - Wróć do nas, Księżniczko! Chcemy cię pożreć! Jack Sprat, zaczął się posuwać wzdłuż brzegu i ciskał wszystkim. co udało mu się pochwycić. Zmierzał prosto do ich kryjówki. Zanosiło się na to, że wpadnie na nich, nawet jeśli jeszcze nie wiedział, że tam są. - Zabijać, dopóki nas nie nakarmisz! - zaskrzeczał. - Nakarmisz. Bonnie Mae znowu zaczęła się modlić. Niemal sparaliżowana strachem Sam spojrzała na ogromne postaci bliźniaków widoczne w górze i odwróciła głowę. Ona także chciała zamknąć oczy - nie żeby się pomodlić, lecz aby nie musiała patrzeć na istoty, które miały ich zabić. Ale nie zrobiła tego. Zorientowała się, że patrzy na ciemność zalewającą Studnię, mrok, który rozchodził się z jednego punktu niedaleko brzegu, przyćmiewając ogromne, pulsujące światła. On naprawdę umiera, pomyślała. Wszyscy umrzemy w ciemności! I wtedy coś innego przyciągnęło jej uwagę. W zalewającej Studnię ciemności pojawiła się strużka światełek, malutkich rozżarzonych baniek, których przybywało z każdą sekundą. - Spójrzcie - powiedziała cicho i zaraz zdała sobie sprawę, że nikt jej nie słyszy. - Spójrzcie! Coś wynurzało się z kipiącej wody. Znowu anioł? - zastanawiała się Sam. Inny? Czyżby wreszcie przyszedł? Ale nie czuła przerażająco zimnej obecności, jaką napotkała w zamrażarce. To było coś mniejszego, bardziej ludzkiego. Rozpoznawała już nawet niewyraźny zarys postaci płynącej ku powierzchni poprzez odmęty pulsujących świateł. Smukłe, muskularne ciało połyskiwało. Światła Studni przygasły - nawet ogromne bliźniaki przypominały teraz niewyraźne plamy cienia. Oblany smugami światła przybysz był najjaśniejszym punktem w całym krajobrazie, dlatego oczy wszystkich zwróciły się ku niemu. Przez ułamek chwili Sam pomyślała, że to Ricardo Klement, lecz w tej chwili obcy odwrócił się i uniósł miecz, a wtedy ujrzała jego profil, długie ciemne włosy. Jej serce zabiło mocno, ożywione zdumieniem i radością. Małpki z ramienia Nandiego wzbiły się w powietrze i zawołały podniecone: - Landogarner! Landogarner! - Orlando! - zawołała z całych sił. - O mój Boże, to Orlando! Krzyki morderców i ich ofiar ucichły już wcześniej, lecz nawet jeśli przybysz usłyszał okrzyk Sam, nie dał tego poznać po sobie. Skierował miecz w stronę bliźniaków w geście, który wyrażał wyzwanie i groźbę. Jack Sprat wydał z siebie jęk. Dopiero po chwili Sam się zorientowała, że był to pełen podniecenia śmiech. Jack Sprat skoczył do niego. Światła Studni rozbłysły nieoczekiwanie, przywracając światu gasnący zmierzch. Sam zaczęła się wdrapywać na krawędź kryjówki, gdy poczuła, że ktoś chwyta ją za nogę i ciągnie w dół. Krzyknęła rozgniewana i uderzyła w rękę, przekonana, że to Jongleur, lecz gdy spojrzała za siebie, ujrzała twarz. Nandiego Paradiwasza, podobną w blasku światła Studni do twarzy wykutej z szarego marmuru. - Zostaw go - powiedział Nandi. - To jego pojedynek, tak myślę. - To skończony fenfen! Muszę mu pomóc! - Kopnęła mocno, lecz Florimel złapała ją za drugą nogę i trzymała mocno. - Nie, Sam - warknęła. - Inny wystawił swojego rycerza. Sam nie miała pojęcia, o czym mówi Florimel, i wcale jej to nie obchodziło - pragnęła jedynie wyrwać się z rąk przyjaciół. Orlando także skoczył do ogromnego przeciwnika. Od pobytu w symulacji Środkowego Kraju nie widziała, aby ciało Thargora poruszało się tak szybko - jego miecz pojawiał się i znikał, niemal niewidoczny w niby-świetle Studni. Zdążył zadać trzy ciosy w nogi Jacka Sprata. zanim ten zamierzył się na niego po raz pierwszy, dlatego Sprat chwiał się już mocno i chaotycznie młócił ramionami. Ale i tak był bliski zadania ciosu. Jego wiciowate palce przeleciały tuż obok głowy Orlanda z taką szybkością, że Sam się domyśliła, iż z pewnością strąciłby mu ją z karku, gdyby Orlando nie rzucił się na ziemię. Sam me potrafiła oderwać wzroku od tego, co się działo, choć czuła, jak pozostali tłoczą się za nią. To był sen, koszmar - Orlando! Walczący o swoje życie! Dopiero teraz dostrzegła, że jest odmieniony - nie tylko poruszał się szybciej niż kiedykolwiek, ale sama jego postać była inna. Jego ciało teraz nie przypominało ciała Thargora z ostatnich dni gry w Środkowym Kraju, pokrytego bliznami, zahartowanego w walce, ani nawet jego młodszej wersji z początku ich bytności w sieci Graala. Nowy Thargor także był muskularny, ale szczuplejszy i bardziej zwinny, jakby Sam oglądała wersję tej postaci, której jeszcze nie widziała - młodziutkiego Thargora istniejącego jedynie w wyobraźni Orlanda. Bardziej masywna, starsza wersja byłaby może teraz bardziej przydatna, ponieważ w tym momencie Jack Sprat zaskoczył go uderzeniem na odlew, po którym Thargor upadł na ziemię zaledwie kilka metrów od trzęsącej się żony przeciwnika. Drugi potwór ruszył w jego stronę z zadziwiającą szybkością, po czym wzniósł się nad nim, nadęty niczym ogromna żywa galareta. Przez ułamek chwili Sam sądziła, że Orlando zniknął we wnętrzu ogromnej gęby, lecz zaraz zobaczyła, jak ostrze miecza Orlanda wysuwa się z boku głowy potwora, który wycofał się natychmiast, wydając bulgocące ryki. Orlando zdołał upaść na bok, by uniknąć morderczego ataku, a teraz, złożył się wpół przed ciosem Jacka Sprata, który zdążył się przysunąć, kiedy Orlando zajęty był walką z bulgocącą przeciwniczką. Żona Jacka Sprata, zraniona w głowę, z której teraz wyciekały jakieś płyny, zaatakowała ponownie, tak że Oriando został osaczony z dwóch stron. Obie istoty nauczone doświadczeniem tym razem podchodziły bardzo ostrożnie. Oriando cofnął się, próbując wydłużyć dystans, lecz za plecami miał Studnię. Radość Sam zamieniła się w bezradne przygnębienie. Nie wierzyła, by udało mu się pokonać obu przeciwników. Po raz kolejny patrzyła, jak umiera. Próbowała oderwać krępujące ją ręce, lecz przyjaciele trzymali ją mocno. - Biegnij! - krzyknęła. - Biegnij, Oriando! Już nie mógł iść dalej. Gdy jego stopa zachwiała się na krawędzi Studni, zerknął szybko za siebie w migocącą głębię. Sam dostrzegła strach w jego pozornie spokojnym spojrzeniu i od razu zrozumiała całą prawdę: wyszedł ze Studni, ale nie mógł tam powrócić żywy. Jeśli tam wejdzie, znowu odejdzie, pomyślała przerażona, zniknie. Nie potrafiła powiedzieć, skąd to wiedziała, ale nie miała wątpliwości, że tak jest: w Studni nie było dość energii, by znowu go stworzyć. Stworzyć? Przecież to jest Oriando, prawdziwy! Jack Sprat zbliżał się, kulejąc z powodu ran nóg. i młócił wściekle ramionami, które przypominały ogromne miotły. Nie próbował żadnych ambitnych sztuczek. Dążył jedynie do tego, by zepchnąć Or-landa poza krawędź Studni. Pozbawiony możliwości odwrotu. Oriando wykonał jedyny ruch, jaki jeszcze mógł zrobić: skoczył do przodu między młócącymi ramionami i potoczył się niczym kula do kręgli wprost na cienkie nogi napastnika. Rozległ się suchy trzask jednej nogi i potwór się zachwiał, wydając z siebie ryk wściekłości. Odzyskawszy równowagę, posunął się krok do przodu i sięgnął w dół. lecz Oriando był już za jego plecami. Ściskając miecz w obu dłoniach, zadał cios w ranną nogę. a potem pchnął chwiejącego się olbrzyma w kierunku Studni. Jack Sprat wyleciał poza krawędź, lecz zdołał się przytrzymać, wbijając palce w miękką ziemię. Wisiał, przebierając nogami nad powierzchnią kipiącej wody. Zaczął się nawet podciągać, lecz Oriando zdołał wykonać unik przed ciosem drugiego z napastników, po czym zmiażdżył palce jednym uderzeniem. Jack Sprat osunął się w pulsujące odmęty, krzycząc i piszcząc jak krewetka wrzucona do wrzątku. Potem wynurzył się na moment, młócąc wściekle ramionami, i zaraz rozpłynął w migocącej substancji, która wypełniała Studnię. Monstrualna galaretowata postać żony Jacka Sprata pochyliła się nad Orlandem, bulgocąc wściekle. W ostatniej chwili zdołał uskoL. czyć przed uderzeniem potężnej pięści. Potwór natychmiast przelał się w bok, by zagrodzić drogę Orlandowi, i znowu się wyprostował. Gębę miał otwartą w grymasie idioty, który upodabniał go do gigantycznej kukiełki toczonej rakiem. Zanim przeciwnik opadł na niego, Orlando zdążył wbić miecz w jego tułów, po czym przesunął się w bok, ciągnąc go za sobą. Jego mięśnie napięły się mocno, gdy rozpruwał walące się na niego gumiaste cielsko. Serce Sam zamarło i zabiło ponownie, tak jej się przynajmniej wydawało, dopiero gdy Orlando wyczołgał się spod przygniatającego go cielska, oblany śluzem potwora. Okrzyk potwora brzmiał coraz wyżej, wyrażając najpierw wściekłość, potem ból, a nawet strach. Uniósł jeszcze głowę, lecz coś lepkiego sączyło się z jego rozprutego tułowia. Żona Jacka Sprata zachwiała się i zaczęła się kurczyć jak balon, z którego wypuszczono powietrze, po czym zsunęła się poza krawędź - lepka plama szybko znikła w głębinach Studni. Sam już biegła, przedzierając się przez tłum zdumionych uchodźców, przeskakując nad zabitymi i umierającymi. Orlando odwrócił się od Studni, zrobił krok do przodu i opadł na kolana. - Orlando! - krzyczała. - Och, dzang! Gardiner, to naprawdę ty?! - Klękła przy nim i objęła go. - Nie umieraj, lepiej nie umieraj! O Boże, wiedziałam, że nie umarłeś. Wróciłeś! Jak Gandalf! Wróciłeś na dobre! Spojrzał na nią. Poczuła uścisk w żołądku, bo przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby patrzył na obcą osobę. A potem się uśmiechnął. Smutny, zmęczony uśmiech, lecz dla niej była to najwspanialsza rzecz, jaką kiedykolwiek zobaczyła. - Frederico, ja naprawdę nie żyję - powiedział. - Naprawdę. - Nie, nieprawda! - Uściskała go z całej siły. Płakała, bełkocąc niezrozumiałe słowa. Nic jej nie obchodziło, nic nie wiedziała. On żył, żył! Ich towarzysze biegli ku nim, lecz ona nie chciała go wypuścić z objęć, nigdy. - Nieprawda. Jesteś tutaj. Po dłuższej chwili odsunął ją trochę od siebie. - Gandalf? - Zerknął na nią, mrugając szybko, by pozbyć się łez, i roześmiał się. - A niech mnie, a więc przeczytałaś. Przeczytałaś i nigdy mi o tym nie powiedziałaś. Fredericks, jesteś skończony skaniak - dodał i osunął się bezwładnie w jej ramiona. Rozdział 42 Stara szkoła SIEĆ/WIADOMOŚCI: Biedne kraje chcą pełnić funkcję więzień [obraz: nowy zakład karny w Totness] KOM: Rządy biednych krajów, takich jak Surinam czy Trynidad i Tobago, rywalizują o zdobycie prawa do przyjęcia więźniów z Europy i Stanów Zjednoczonych, dla których nie ma miejsca w tamtejszych więzieniach, ponieważ przyrost ludności jest większy niż tempo budowy zakładów karnych. Pomysł ten spotyka się ze zdecydowanym sprzeciwem licznych organizacji działających w biednych krajach. [obraz: Vicenta Omarid, wiceprzewodnicząca ruchu Nie!] OMARID: Nasz kraj nie może się stać składowiskiem toksycznych odpadków i toksycznych ludzi. Jest to cyniczny sposób wyzyskiwania społeczeństw przez kraje pierwszego s’wiata, próba ukrycia skutków prowadzonej przez pierwszy świat polityki puszkowania biednych za pieniądze, którymi kusi się głodne kraje takie jak Trynidad i Tobago... Sellars nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Siedział zanurzony głęboko w miękkim siedzisku, które bardziej przypominało łono niż fotel. Był podłączony, przepełniony poczuciem komfortu. Ogromne okno przed nim wypełniało mnóstwo płonących punkcików, a on wyczuwał niemal nieme wibracje silników. Nie, zdał sobie sprawę, nie ^ tyle wyczuwał wibracje, ile wręcz czuł pracę antyprotonowego napędu, wszystkie szczegóły jego pracy, jak również tysiące innych funkcji statku. Wszystko to wlewało się do jego zmienionego systemu nerwowego. Leciał wśród gwiazd. - To jest Sally Ride - powiedział cicho. Mój statek! Mój wspaniały statek. Ale coś się nie zgadzało. Skąd się tu wziąłem? Przez jego umysł sączyły się wspomnienia, kalejdoskop dni. pożar, przerażenie, lata odosobnienia. Przeszłość, w której ten srebrzysty statek zamienił się w poskręcaną kupę złomu w hangarze w Dakocie Południowej, nie wyleciawszy nawet poza niższą termos ferę... A te gwiazdy? Przecież widzi je. większe niż życie. Czy to możliwe, że wszystko, co brałem za prawdę, zniszczenie Sokoła, moje wieloletnie więzienie, było tylko snem. koszmarem zimnego snu? Chciał w to uwierzyć. Tak bardzo tego pragnął, że niemal poczuł smak tej prawdy. Jeśli to była prawda, to wkrótce zapomni nawet o pięćdziesięciu latach pełnego bólu okaleczenia i zostanie sam ze swoim statkiem pośród bezkresnych przestworzy wypełnionych blaskiem gwiazd. - Nie - powiedział głośno. - To nieprawda. Złamałeś moje systemy obronne. Wydobyłeś to w jakiś sposób z mojej głowy. Przez długą chwilę słyszał jedynie szum silników statku. Gwiazdy przelatywały w oknie niczym niesione wiatrem płatki śniegu. A potem statek przemówił. - Zostań - powiedział. - Zostań z... tym. Słyszał ten głos wcześniej, w czasie niezliczonych testów - bezbarwny, stworzony komputerowo głos jego statku. Coś ścisnęło mu serce. Po katastrofie w Sand Creek wyrzucił statek ze swoich myśli jak wspomnienie o zmarłej ukochanej. Cudem wydało mu się to, że znowu go usłyszał po tylu latach. Ale zaniepokoiło go to, co usłyszał. Czy system operacyjny sieci Graala, który zbudował ten sen w jego głowie, naprawdę chciał tylko porozmawiać? Sellars zmagał się z nim tak długo, że teraz trudno mu było w to uwierzyć. - Wiem, że to wszystko nie jest prawdziwe - powiedział. - Ale dlaczego to robisz? Dlaczego mnie po prostu nie zabiłeś, kiedy już. przedarłeś się do mojego umysłu? - Ty... jesteś inny - odparł mechaniczny głos statku. Za grubym oknem wciąż wirowały płatki gwiazd. - Zrobiony ze światła ‘ liczb. Jak ten. Moje obwody - mój system wewnętrzny. Czy on naprawdę myśli, że jestem czymś takim jak on? Czyżby rzeczywiście szukał... bratniej duszy? Nie wierzył, by chodziło tylko o to - że system operacyjny wyczuł go już dawno temu, przyglądał mu się uważnie w czasie kolejnych ataków, tak jak on badał jego. Dlaczego więc czekał tak długo, by się z nim skontaktować? Czy dlatego, że nie pozwalały mu na to własne zabezpieczenia? A może chodziło o coś innego? Sellars był bardzo zmęczony i zdezorientowany. Nie potrafił się skupić, ponieważ nowy sen był tak kuszący. Przynosił mu jego największe pragnienie, które utracił dawno temu. - Gwiazdy - powiedział głos, jakby wyczuwał jego myśli. - Znasz gwiazdy? - Kiedyś znałem - rzekł Sellars. - Sądziłem, że spędzę wśród nich życie. - Bardzo samotny - odparł statek. Wreszcie usłyszał prawdę. Żaden mechaniczny program pokładowy nie mógłby wygenerować tak szczerego smutku. - Niektórzy tak nie myślą - powiedział niemal z czułością. - Samotny. Pusty. Zimny. Sellars miał ochotę odpowiedzieć - słuchając takiej dziecięcej rozpaczy, trudno było nie zareagować - lecz w miarę jak oswajał się z niesamowitością nowego doświadczenia, zaczynał odczuwać brak logiki w tym. co się działo. Jeśli chciał ze mną tylko porozmawiać, dlaczego to zrobił teraz? Już dawno mógł wyjść poza własną sieć - tak przecież było U Pana J.. podobnie próbował penetrować inne systemy ze świata rzeczywistego. Dlaczego po prostu me skontaktował się ze mną, tylko czekał, aż spróbuję wejść do sieci Graala? A nawet jeśli musiał czekać, aż wejdę, dlaczego zwlekał do tej chwili? Byłem w sieci już wielokrotnie. Próbował pozbierać wcześniejsze wydarzenia. Walczyliśmy, a przynajmniej ja walczyłem z jego programami zabezpieczającymi. Potem odszedłem, żeby otworzyć podsłuch danych... danych z sieci Graala. ogromnej rzeki informacji... i wtedy zaatakował mnie ponownie. Złamał moją obronę. W momencie gdy otworzyłem podsłuch. - Ty. ten - tacy sami - odezwał się nieoczekiwanie statek wyraźnie przestraszony. Wykorzystałeś mnie, prawda? - Sellars skinął głową. - Przebiegły sukinsynu. Czekałeś, aż się włamię do systemu Jongleura, a potem sam tam wszedłeś po moim połączeniu. Sam nie potrafiłeś sobie z tym poradzić, prawda? Coś cię blokowało. Potrzebny ci byłem żywy z moim połączeniem, żebyś mógł się tam dostać. - Poczuł jeszcze większy strach z chwilą, gdy sobie to uświadomił. O co walczył jego przeciwnik z taką przebiegłością i zawziętością? Co knuł choćby i w tej chwili, kiedy tak zabawiał go odtworzonymi wspomnieniami? I co z nim zrobi, kiedy już nie będzie go potrzebował? - Nie. Sam w ciemności. Już nie chce tu być. - Mechaniczny głos był coraz bardziej zniekształcony. - W takim razie pozwól mi sobie pomóc - poprosił Sellars. - Powiedziałeś, że jestem podobny do ciebie. Daj mi szansę! Chcę tego samego co ty. Pragnę uratować dzieci. - Nie uratować - wyszeptał głos. Także i gwiazdy za oknem świeciły słabiej, jakby Sally Ride pędził szybciej niż ich pradawne światło. - Za późno. Za późno dla dzieci. - Których dzieci? - zapytał szybko. - Wszystkich dzieci. - Co ty zrobiłeś? - zapytał Sellars. - W jaki sposób się mną posłużyłeś? Jeśli mi powiesz, może jeszcze będę mógł ci pomóc. Albo przynajmniej dzieciom. - Nie pomóc - odparł głos ze smutkiem i zaczął śpiewać, zacinając się: Dotknął mnie anioł, dotknął mnie anioł Rzeka mnie obmyła... Sellars nigdy wcześniej nie słyszał tych słów ani prostej melodii piosenki. - Nie rozumiem. Powiedz mi tylko, co zrobiłeś. Dlaczego mnie tu zatrzymałeś? Co zrobiłeś? Głos ponownie zaczął śpiewać. Tym razem Sellars rozpoznał piosenkę. Kołysz, się dziecinko w koronie drzewa... I wtedy statek zniknął, znikły też gwiazdy i wszystko inne, a on wrócił do swojego jakże mu znanego ogrodu. Teraz jednak nie był to już ogród, a przynajmniej nie ten zakątek, który tak długo pielęgnował. Teraz miejsce to rozciągało się na całe kilometry, było większe niż ogrody Kcnsington czy te z Wersalu - niewiarygodny gąszcz roślinności rozciągający się na wszystkie strony. Wytrzymał, pomyślał Sellars. Mój ogród przyjął informacje sieci Graala i nie rozpadł się. I ja też żyję. Inny zrobił to, co chciał zrobić, i uwolnił mnie. Natychmiast sprawdził, czy jego połączenie z siecią jest wciąż otwarte, czy wciąż ma kontakt z Cho-Cho. Odetchnął z ulgą, gdy przekonał się, że tak jest. Co takiego zrobił system operacyjny? - zastanawiał się. Czego chciał? Zanurzył się w gąszczu danych, morzu informacji, na których analizę cały sztab specjalistów potrzebowałby długich lat. Lecz on był sam i nie miał tyle czasu. Podejrzewał, że został mu dzień, może dwa, zanim wszystko się rozpadnie. Szybko dokonał istotnych odkryć, przynajmniej tych najważniejszych. Gdy zaczął przeglądać ostatnie wydarzenia dotyczące sieci Graala - by zyskać na czasie, skupił się tylko na tym, co zdarzyło się od chwili zamontowania podsłuchu - a potem szybko sprawdził pliki Bractwa Graala, by potwierdzić swoje podejrzenia, dowiedział się. czym jest system operacyjny i co zrobił. Rzeczywistość okazała się gorsza niż jego przewidywania. Przy odrobinie szczęścia zostały mu jakieś trzy godziny na to. aby uratować przyjaciół i niezliczone rzesze istnień ludzkich. Może cztery, gdyby dopisało mu niewiarygodne szczęście. Założyli nowy prowizoryczny obóz pośród szczątków, jakie pozostały po obozie Cyganów Azadora. Wraki porozbijanych wozów przypominały w półświetle szkielety zwierząt. Wszędzie dookoła leżały ciała baśniowych stworzeń, okaleczone, pozbawione członków. Wiele z nich zostało zabranych przez przyjaciół. Także Cyganie złożyli zabitych ziomków na skraju obozu, przykrywszy ich kolorowymi kocami, lecz wciąż pozostało wiele ciał, których nikt nie pochował i nie opłakiwał. Paul nie mógł znieść tego widoku. W pewnym sensie można było uznać za błogosławieństwo to, że Studnia umierała, a jej światło gasło. Woda była niemal czarna, a światła, które wcześniej żywo płonęły, teraz zaledwie migotały. Ich blask ledwo dotykał kokonu chmurnej szarości nad powierzchnią, dlatego wydawało się, że płomienie nielicznych ognisk dają więcej światła niż sama Studnia. Coraz głębszy cień po obu stronach bariery zdawał się mieć jeszcze jedną zaletę. Paul nie wątpił, że Strach wciąż czeka za ścianą mgły, a teraz przyk. najmniej nie musieli patrzeć, jak przeraźliwie czarny cień o ludzkim kształcie postaci chodzi w tę i z powrotem po drugiej stronie zasłony. Przypomniał sobie urywek z Biblii, który przeczytał w dzieciństwie: „Skąd przychodzisz? A wtedy Szatan odpowiedział Panu: Chodziłem po ziemi, przemierzyłem ją wzdłuż i wszerz”. Tylko że w tym wszechświecie jest dwóch szatanów, pomyślał Paul. A jeden z nich znajduje się tutaj. Jest z nami. Spojrzał na Felixa Jongleura, który podobnie jak on, siedział w pewnej odległości od ogniska i pozostałych. Jongleur odpowiedział mu spojrzeniem. Ich towarzysze wydawali się bardziej zainteresowani Orlandem, który wciąż nie odzyskał świadomości. Ale wydawało się, że poza tym, iż nie żyje - stanowiło to poważny problem z medycznego punktu widzenia - chłopiec jest po prostu skrajnie wyczerpany. Ja nikogo nie obchodzę, pomyślał Paul. Poza człowiekiem, który próbował mnie zabić. Właściwie dlaczego mieliby się mną przejmować? Nie wiedzą tego. co ja wiem. Wszystko sobie przypomniał - wróciły nie tylko straszne ostatnie chwile w wieży, lecz także wszystkie brakujące fragmenty, codzienne nudne zajęcia, wszystko, co ukrył przed nim blok posthi-pnotyczny. - Ona nie żyje - powiedział do Jongleura. - Ava nie żyła przez cały czas, prawda? - A więc odzyskałeś pamięć - powiedział Jongleur powoli. - Tak, nie żyje. - Dlaczego zatem tu była? Dlaczego... wciąż mi się ukazywała? - Zerknął na pozostałych, którzy zgromadzili się wokół Orlanda. Siedzieli oddaleni od niego zaledwie o kilka metrów, lecz on czuł tak wielkie odosobnienie, że równie dobrze mogłyby ich dzielić setki metrów. - Czy przez coś takiego przeszedł tamten chłopiec, Orlan-do Gardiner? Jongleur spojrzał na niego uważniej. Nawet blask ognia odbity w jego oczach nie był w stanie ożywić jego twarzy. Wygląda jak wypchany, pomyślał Paul. Jakby miał szklane oczy. Martwe oczy. - Nie wiem - odezwał się Jongleur wreszcie. - Nie wiem, czym jest ten chłopiec, choć mam pewne podejrzenia. Ale moja Avialle, kiedy umarła... zostały tylko kopie. - Kopie? - Słowo to przyprawiło go o dreszcz, chociaż spodziewał się je usłyszeć. Z poprzednich ceremonii Graala. Różne zeskanowane obrazy umysłu wykonane w czasie kolejnych testów. Żadna nie była w pełni zadowalająca. - Zmarszczył czoło, jakby miał odesłać wino, które nie spełniło jego oczekiwań. - Jak Tinto z symulacji Wenecji - powiedział Paul. - Miałem rację. Jongleur uniósł brwi, usłyszawszy to imię, lecz nic nie powiedział. W jaki sposób te... jak Ava. wszystkie Avy, dostały się do systemu? Dlaczego wciąż mi się ukazywała? Jongleur wzruszył ramionami. - Po jej śmierci, kiedy stwierdziłem, że wszystkie kopie, także te Finneya i Mudda. zostały wyrzucone, pomyślałem, że to na skutek jakiegoś błędu w systemie Graala. Ostatecznie jest to ogromne i piekielnie złożone przedsięwzięcie. - Zmrużył oczy. - Nie zdawałem sobie sprawy, że Inny - system operacyjny - wyszedł poza swoje terytorium, wydostał się z kaftana bezpieczeństwa sieci i przedostał do mojego systemu. Nawet gdy... zobaczyłem ją po raz pierwszy w jednej z moich symulacji, nie rozumiałem, w jaki sposób jedna z kopii przedostała się do sieci Graala. - Przez chwilę siedział wyprostowany z zaciśniętymi ustami. Paul pomyślał, że przypomina kogoś, kto chce ukryć ogromny ból albo złość. - Odwiedziłem wtedy moją symulację elżbietańską. Zobaczyłem ją w Southwark, w pobliżu teatru The Globe, gdzie goniło ją dwóch rzezimieszków podobnych do Mudda i Finneya. Złapałem ich i unieruchomiłem, żeby przyjrzeć się im później, lecz ona uciekła. Wtedy właśnie zrozumiałem, że pozostałe brakujące kopie musiały zostać w jakiś sposób umieszczone w sieci Graala, ale nie podejrzewałem, że mógł to zrobić system operacyjny. - A zatem... wszystkie wersje bliźniaków są kopiami? - Paul czuł się okropnie, wyciągając informacje od tego potwora, mordercy, lecz pragnienie poznania prawdy było silniejsze. - Nie, Finney i Mudd wciąż żyją. Po... po tym, co się stało z Avial-le. zostali ukarani - uwięzieni w pewnym sensie - lecz wciąż pracują dla mnie. To oni ścigali cię w sieci Graala. - Dlaczego, do diabła? - Znowu poczuł płynącą w górę kręgosłupa gorącą falę złości. Ledwo potrafił usiedzieć na miejscu. - Dlaczego ja? Dlaczego jestem tak cholernie ważny? Ty? Ty jesteś niczym. Ale znaczyłeś coś dla mojej Avialle. - Starzec zmarszczył brwi i spuścił oczy. - Jej kopie, wszystkie te L duchy... podążały do ciebie. Chociaż na początku nie wiedziałem o tym. Po utracie Avialle uwięziłem cię nieprzytomnego. Wciąż potrzebowałem odpowiedzi na wiele pytań. Wszczepiłem ci implant z neurokaniulą i wprowadziłem do jednej z moich symulacji, dzięki czemu mogłem ci się... przyjrzeć. - Dzięki czemu mogłeś mnie torturować - syknął Paul. Jongleur wzruszył ramionami. - Nazywaj to, jak chcesz. Moje fizyczne życie już prawie nie istnieje. Chciałem cię mieć w swoim świecie. I w ten sposób szybko stwierdziłem, że zwróciłeś uwagę... czegoś. Czegoś, co wciąż mi umykało, ale pozostawiało ślady. To była Avialle - czy raczej skopiowane wersje. W jakiś sposób przyciągałeś je. Wciąż wracały do ciebie. - Kochała mnie - rzekł Paul. - Zamknij się. Nie masz prawa mówić o niej teraz. - Tak było. A mój grzech polegał na tym, że mogłem jej ofiarować jedynie współczucie. To i tak więcej, niż ty jej dałeś, prawda? Jongleur zerwał się na nogi. blady z wściekłości, i uniósł dłonie zaciśnięte w pięści. - Ty świnio. Powinienem cię zabić. Paul także wstał. Spróbuj. No, śmiało. Tylko tego jeszcze mi nie zrobiłeś. Towarzysze Paula usłyszeli ich podniesione głosy i odwrócili się w ich stronę. Azador ruszył pospiesznie do nich. - Moi przyjaciele, proszę, dość walki. Jeden wróg nam wystarczy, prawda? Paul wzruszył ramionami i usiadł. Azador szepnął coś Jongleu-rowi do ucha, po czym wrócił do Orlanda. Jongleur wpatrywał się w Paula długą chwilę, zanim usiadł na ziemi. - Nie chcę o tym słyszeć ani słowa więcej - warknął. - Będę mówił to, co mi się podoba. Gdybyś jej nie uwięził, nie traktował jak eksponatu w muzeum, nic złego by się nie stało. - Nic nie rozumiesz - odparł Jongleur trochę spokojniej. - Nic. Przez chwilę Paul słuchał trzasku ognia i cichych głosów swoich towarzyszy. - A zatem umieściłeś mnie w symulacji pierwszej wojny światowej - powiedział wreszcie. - Wystawiłeś na przynętę. Jongleur patrzył na niego, jakby widział go w oddali. - Tak, miałem nadzieję, że przyjdzie na tyle blisko, że uda mi się ją złapać. Że zbiorę wystarczającą liczbę kopii, bym mógł odtworzyć postać przynajmniej zbliżoną do prawdziwej Avialle. - Po co? Czy ma to coś wspólnego z ojcowską miłością? A może chodzi o coś mniej przyjemnego? Może po prostu chciałeś odzyskać coś, co należało do ciebie? Starzec się wyprostował. - Nikt nie dowie się... co mam w sercu. - W sercu? Ty masz serce? - Spodziewał się kolejnego ataku gniewu, lecz tym razem Jongleur wydawał się zbyt znużony, żeby odpowiedzieć. - A zatem o co chodziło? Po co te wszystkie dziwactwa, dom podobny do muzeum. Co zamierzałeś? Jongleur długo nie odpowiadał. - Wiesz, co to jest ushabti? - zapytał wreszcie. Paul potrząsnął głową. - Nie znam tego słowa. - Nieważne - rzekł Jongleur. - Cała ta gadanina nie ma sensu. Wkrótce i tak obaj umrzemy. Kiedy system się załamie, wszyscy tutaj umrzemy. - W takim razie równie dobrze możesz mi powiedzieć całą prawdę. - Paul się pochylił. - Miałeś zamiar mnie zabić, prawda? Ava mówiła prawdę. Zamierzałeś mnie zabić, strzepnąć jak muchę. Tak? Felix Jongleur przyglądał mu się badawczo przez długą chwilę, po czym skierował spojrzenie w ogień. - Tak. Paul wyprostował się przepełniony mdlącym uczuciem zwycięstwa. - Dlaczego? Jongleur pokręcił głową. - To był błąd, zły pomysł. Nieudany projekt. Nazwałem go ushabti, tak jak nazywają malutkie statuetki z grobowców faraonów, które mają im służyć w życiu pozagrobowym. - Zaraz, nie nadążam. Chciałeś, żebym ci służył po twojej śmierci? Jongleur posłał mu zimny uśmiech. - Nie ty. Panie Jonas, przypisuje pan sobie zbyt duże znaczenie. To powszechna cecha mieszkańców waszej wysepki. Paul powstrzymał gniewną ripostę. Prastary Francuz chce obrażać Brytyjczyków - niech sobie gada. Nigdy wcześniej nie wyobrażał sobie, że będzie miał okazję stanąć twarzą w twarz z tym człowiekiem. Nie zmarnuje jej. - W takim razie kto? Albo co? - J Projekt Ushabti rozpocząłem kilkanaście lat temu, gdy już nabrałem pewności, że ceremonia Graala się nie powiedzie. Pierwsze eksperymenty z rozszczepieniem wzgórza wzrokowego się nie powiodły i system operacyjny sieci Graala - Inny. jak go niektórzy nazywają - szwankował. - Jongleur zmarszczył czoło. - Byłem już wtedy bardzo, bardzo stary. Czekała mnie śmierć w razie niepowodzenia projektu Graal. A ja nie chciałem umierać. - Nikt nie chce. - Ale niewielu posiada takie możliwości jak ja. Niewielu ma tyle odwagi, by przeciwstawić się śmierci. Paul starał się powstrzymać zniecierpliwienie. - A więc... rozpocząłeś ten... Projekt Ushakti. - Ushabti. Tak. Skoro nie potrafiłem uwiecznić własnego „ja”. postanowiłem zrobić coś innego. Tak jak faraonowie chciałem przedłużyć moją linię. Uratować świętą krew. stwarzając wersję własnej osoby, która by pozostała po mojej śmierci. - Ale powiedziałeś, że technologia się nie sprawdziła... - Nie. Więc spróbowałem innej drogi, najlepszej, na jaką było mnie stać. Skoro nie potrafiłem uniknąć śmierci, stworzyłem klon. Kolejne przerażające myśli przelatywały przez głowę Paula. - Ale to... nie ma sensu. Klon to nie ty. To tylko twoje geny. Wyrosłaby z niego całkiem inna osoba, wyposażona w całkiem inne... doświadczenia... - Widzę, że zaczynasz rozumieć. Rzeczywiście, to nie byłbym ja. Ale gdybym wychował tę osobę tak, jak ja zostałem wychowany, wtedy byłaby bardziej do mnie podobna. Na tyle podobna, żeby docenić to, co zrobiłem. Może nawet tak bardzo podobna do mnie, że kiedyś sama zechciałaby mnie wskrzesić z kopii - bez. względu na to, jak były niedoskonałe - które już otrzymaliśmy w projekcie Graal. - Jongleur zamknął oczy, pogrążając się we wspomnieniach. - Wszystko było gotowe. W wieku dojrzałym miał wypowiedzieć swoje prawdziwe imię - Hor-sa- iset. Horus Młodszy - przed moim systemem operacyjnym i stałoby się ono kodem dostępu. To jest prawdziwy Horus z egipskiej mitologii - Horus zrodzony z ciała zmarłego Ozyrysa. Wszystkie moje tajemnice stałyby się jego tajemnicami. - Zmarszczył czoło, jakby zniecierpliwiony. - Gdybym rozpoczął projekt Ushabti w chwili, gdy zakładałem Bractwo Graala, nigdy nie nadałbym imienia kodu Horus temu imbecylowi Yacoubianowi... Chwileczkę. Ty... zamierzałeś posłużyć się klonem do odtworzenia swojego dzieciństwa? - Paul słuchał zdumiony szaleństwem swojego rozmówcy. - Na samej górze drapacza chmur? - Kolejna myśl spadła na niego jak grom z jasnego nieba. - O mój Boże! A Ava... miała być... - Matką. Moją matką, a przynajmniej matką mojego ushabti. Naczyniem, w którym miała się przechować krew. - Chryste, ty naprawdę jesteś’ szalony. Skąd wziąłeś to biedne dziecko? Wynająłeś aktorkę, żeby odegrała twoją świętą mamę? Przecież nie mogła być twoją prawdziwą córką, chyba że wyhodowałeś ją w laboratorium. - Poczuł zimny dreszcz, bo w tej samej chwili w pełni zrozumiał znaczenie swoich słów. - Jezu. Zrobiłeś to. Wyhodowałeś ją... Twarz Jongleura wyrażała znużone rozbawienie zdumieniem Paula. - Tak. Była moim kolejnym klonem - oczywiście, zmodyfikowanym, by zmienić płeć, dlatego właściwie zupełnie innym. Nie powinieneś się tak dziwić - Egipcjanie dopuszczali związki małżeńskie między siostrami i braćmi. Dlaczego nie miałbym postąpić podobnie dla dobra mojej potomności? Mógłbym się posłużyć ciałem własnej matki w celu zdobycia materiału genetycznego dla Avialle, lecz nie mogłem się zdobyć na to, aby ekshumować jej zwłoki. Spoczywały na cmentarzu Limoux od niemal dwóch wieków i wciąż tam są. Nienaruszone. - Machnął ręką lekceważąco. - Ale to nie miało większego znaczenia. Zadaniem matki nie było przekazanie DNA, lecz odegranie roli żywicielki. Miała donosić, urodzić i wychować mojego prawdziwego syna. - Boże, to staje się coraz gorsze. A zatem Ava miała rację - ona naprawdę była w ciąży! - Krótko. Bo dokonaliśmy przełomu w projekcie Graal i porzuciłem projekt Ushabti. - Zabrałeś zarodek. Ale Avę zatrzymałeś... Uwięziłeś ją. Maska pogardy opadła na moment z twarzy Jongleura. - Stała mi się bliska. Moje dzieci od dawna już nie żyły. Prawie nie znam ich potomków. Paul oparł głowę na rękach. - Ty... ty... - Zaczerpnął głęboko powietrza. - Powinienem już dać spokój, ale nie potrafię powstrzymać pytań, które cisną mi się na usta. A ja? Co zamierzałeś zrobić ze mną, zanim Ava pokrzyżowała twoje plany, zakochując się we mnie? Na usta Jongleura powrócił zimny uśmiech. i k. - Nic nie pokrzyżowała. Zrobiła dokładnie to, czego się spodziewałem. Moja matka także zakochała się w swoim nauczycielu. Popełnił samobójstwo. Zrozpaczona, pozwoliła rodzicom zaaranżować małżeństwo z moim ojcem, lecz nigdy się z tego nie otrząsnęła. Ten smutek ukształtował resztę jej życia. Gdyby to się nie wydarzyło, nie byłaby matką, jaką znałem. - Uśmiech przeszedł w grymas niezadowolenia. - To ci głupcy, Mudd i Finney, pozwolili wypadkom wymknąć się spod kontroli. Powinni byli pozwolić wam zostać razem do momentu, gdy bylibyśmy gotowi się ciebie pozbyć. Wcześniej już przerwałem realizację projektu Ushabti, więc jakie to miało znaczenie? - Dla mnie miało - odparł Paul mocno poruszony, ale także zły. - Miało znaczenie dla mnie i dla Avy. - Przestań już mówić o Avialle. Mam już dość tej twojej poufałości. Paul zacisnął powieki, powstrzymując wściekłość, która z pewnością położyłaby kres wszelkim pytaniom i odpowiedziom. - W takim, razie powiedz tylko jedno: dlaczego, u licha, wybrałeś mnie spośród tysięcy sukinsynów, jakich można było znaleźć na świecie? Czy to przypadek? Czy wybrałeś pierwszą osobę, która wydała ci się godna tego drobnego... zaszczytu? A może to było coś, co wiązało się bezpośrednio ze mną? Gdy starzec spojrzał na niego, jego oczy znowu były szkliste i martwe. - Wybrałem cię, ponieważ chodziłeś do Cranleigh. - Co? - Była to ostatnia rzecz, jaką spodziewał się usłyszeć. - O czym ty mówisz, o szkole prywatnej, do której chodziłem? Szyderczy uśmiech Jongleura był niemal oznaką jego słabości - Paul nigdy wcześniej nie widział u niego podobnej reakcji. - Chodziłem tam jako dziecko. Anglicy upatrzyli mnie sobie - dla nich byłem cudzoziemcem i słabeuszem. Torturowali mnie. - I dlatego mnie wybrałeś? Chciałeś mnie zamordować tylko dlatego, że chodziłem do Cranleigh? - Paul roześmiał się mimowolnie - był to bolesny, niemal histeryczny trzepot u góry płuc. - Chryste, nienawidziłem tego miejsca. Starsi chłopcy traktowali mnie w taki sam sposób jak ciebie. - Z wyjątkiem Nilesa, przypomniał sobie i zaraz pomyślał o czymś jeszcze. - A zatem co się stało ze mną później? Z prawdziwym mną? Czy nie żyję tak jak Ava? Czy kazałeś mnie zabić? Starzec stracił energię. - Nie. Zaaranżowaliśmy wypadek samochodowy, ale bez twojego prawdziwego ciała. Ono, jeśli się nie mylę, spoczywa bezpiecznie w jednym z laboratoriów, w którym pracują nad projektem, i jest całkiem żywe. Do Anglii wysłaliśmy szczątki włóczęgi. Angielskie władze nie miały powodów, aby wątpić w tożsamość zwłok. Nawet jeśli nie zmarłem naprawdę, to może tak się stać, pomyślał. Niles aż tak bardzo mnie nie szuka, to pewne. Pewnie już dawno temu wygłosił tę swoją mowę zaczynającą się od słów: „Pamiętacie starego dobrego Paula Jonasa?” - Jak długo? - zapytał. Jongleur spojrzał na niego zdezorientowany i wyraźnie poirytowany. - O co ci chodzi? - Jak długo jestem w tym cholernym systemie? Ile czasu minęło od chwili, gdy zabiłeś swoją córkę i właściwie zabiłeś mnie? - Dwa lata. Paul podniósł się i stanął na drżących nogach. Nie mógł już dłużej usiedzieć naprzeciwko mordercy. Dwa lata. Dwa lata wymazane z życia, które i tak zostało zrujnowane. A wszystko to za nic. Za to, że nie powiódł się jakiś szalony projekt. Dlatego że chodził do tej szkoły, a nie innej. Trudno było wyobrazić sobie bardziej koszmarny dowcip. Ruszył na chwiejnych nogach w kierunku Studni. Chciał zapłakać, lecz nie mógł. Orlando poruszał się, nawet próbował walczyć. Sam odsunęła się od niego niechętnie i usiadła. - Nic mu nie jest? - Chyba się budzi - powiedziała Florimel. Spoglądając ponad ramieniem T4b, Sam zobaczyła, jak Paul Jo-nas wstaje gwałtownie i odchodzi chwiejnym krokiem w kierunku dołu. Mając w pamięci!Xabbu, czuła się rozdarta między obawą o Paula i niechęcią do oddalenia się od Orlanda, lecz w tym momencie zobaczyła, jak Martine wstaje szybko. - Pójdę do Paula - powiedziała niewidoma kobieta. - Później porozmawiam z Orlandem. Orlando zatrzepotał powiekami i otworzył oczy. Spojrzał na pochylone nad nim twarze. - Miałem niesamowity sen - odezwał się po chwili. - Byłaś w nim - i ty, i ty. i ty! - Jego usta zadrżały. - To miał być żart - dodał i rozpłakał się. Sam objęła płaczącego barbarzyńcę. - Już dobrze. Jesteśmy z tobą. Jestem przy tobie. Nic ci nie jest. Florimel chrząknęła i wstała. - Mamy mnóstwo rannych. Zobaczę, czy mogę im jakoś pomóc. Kiedy nikt z pozostałych nie ruszył się z miejsca, spojrzała groźnie na T4b. - Javier, wciąż gniewam się na ciebie, że nas okłamałeś, ale może łatwiej przyjdzie mi ci wybaczyć, jeśli mi pomożesz. - Ale chciałem najpierw pogadać z Orlandem... - zaczął, lecz w tej samej chwili twarz Florimel spochmurniała jeszcze bardziej. - No, jasne, pewnie, że idę. - Wstał, po czym pochylił się i poklepał Orlanda po ramieniu. - Niekiepski cud ci się przydarzył. Chwalmy pana, kuma? - Nandi, pani Simpkins, możecie mi też pomóc? - zapytała Florimel. - Azador, niektórymi z twoich ludzi także trzeba się zająć. - Oczywiście, rozumiem, co się do mnie mówi - rzekła Bonita Mae Simpkins. Ona także pochyliła się i dotknęła ręki Orlanda, zanim wstała. - Javier ma rację. Tak, chłopcze, to istny cud. że znowu jesteś wśród nas. Zostawimy teraz młodych samych. Na pewno mają sobie wiele do powiedzenia. Sam zrobiła minę, patrząc na plecy odchodzących towarzyszy. - Można by pomyśleć, że jesteśmy zakochani czy coś takiego. Orlando uśmiechnął się niewyraźnie. - Tak, można by pomyśleć. - Oczy i policzki miał wciąż mokre. Otarł twarz grzbietem dłoni. - Tak mi wstyd - Thargor nigdy nie płacze. Sam po raz kolejny poczuła ukłucie w sercu. - Och. Orlando. tak bardzo tęskniłam za tobą. Nie myślałam, że cię jeszcze zobaczę. - Teraz ona także płakała. Zła na siebie otarła łzy podartym rękawem cygańskiej koszuli. - Cholera, to takie głupie. Znowu będziesz mnie traktował jak dziewczynę. - Przecież jesteś dziewczyną, Fredericko - powiedział cicho. - Może i pierwszy raz widzę cię w tej postaci, ale z pewnością wyglądasz na dziewczynę. - Nie dla ciebie! Nie dla ciebie, Gardiner! Ty mnie traktujesz jak osobę! Westchnął. - Rozpoznałem twój głos, gdy... powróciłem. Widziałem, jak próbowałaś mi pomóc w walce z tamtymi istotami. Mogłem cię zabić. Co ty sobie myślałaś? - Nie chciałam siedzieć i patrzeć, jak cię zabijają, ty skończony idioto! Już raz myślałam, że nie żyjesz. - Bo nie żyłem. I nie żyję. - Nie gadaj takiego fenfen. - To prawda. - Wziął ją za rękę. - Posłuchaj, Sam. To ważne, naprawdę ważne. Cokolwiek się stanie, musisz to zrozumieć. Nie chcę. żebyś już więcej cierpiała. Powiedział to takim tonem, że jej serce zabiło mocniej. To nie była miłość, na pewno nie taka, o której rozmawiają dzieciaki w szkole i w sieci. Coś szerszego, głębszego i bardziej dziwnego. - Co masz na myśli? - Ja umarłem, Sam. Wiem, że tak się stało. Czułem to. Walczyłem z tamtą istotą, z tym sukinsynem z Graala z głową ptaka... - Urwał. - I co się wtedy stało? - Zabiłeś go - odparła z dumą. - T4b wsadził mu rękę do głowy, tę rozjarzoną, pamiętasz? Wtedy przebiłeś mu mieczem serce, a on upadł na ciebie... - Nagle przypomniała sobie. - Och, twój miecz! Orlando machnął ręką, by przerwać jej wywód. - Jest tutaj, w mojej dłoni. Posłuchaj, Sam. Kiedy walczyłem z tą istotą o ptasiej głowie, wszystko we mnie... się zamknęło. Czułem to. A potem umarłem, całkowicie! Znalazłem się gdzieś i... i nie potrafię tego wyjaśnić. A potem nadeszła ciemność, a ja popłynąłem w górę poprzez światła i wiedziałem, że muszę zabić tych dwoje i... i... - Zmarszczył czoło i spróbował usiąść, lecz Sam popchnęła go delikatnie na plecy. - Nie wiem do końca. Ale wiem jedno. Ten drugi Orlando. ten, który chorował na progerię, który miał mamę. tatę i ciało... nie żyje. - Jak to? - Pamiętasz, co mówili w czasie ceremonii Bractwa Graala? O tym, że trzeba opuścić ciało, żeby żyć w sieci? Tak właśnie stało się ze mną, jak sądzę. Nie wiem, w jaki sposób, ale... umierałem. A teraz nie. Wiem to. - To dobrze, Orlando. To cudownie! Pokręcił głową. - Sam, ja jestem duchem. Moje ciało - tamten Orlando - umarło. Nie wrócę. - Nie wrócisz? - Znaczenie tych słów docierało do niej powoli. - Nie możesz? - Nie mogę wrócić do świata rzeczywistego. Nawet jeśli przetrwamy, nawet jeśli wam wszystkim uda się powrócić... nie będę mógł pójść z wami. - Patrzył na nią w milczeniu. Jego szeroko otwarte oczy płonęły blaskiem podniecenia. Zaraz jednak jego twarz złagodniała. - Cholera, Fredericks. znowu płaczesz. - Przysunął rękę do jej policzka i zebrał łzę na palec, po czym podniósł dłoń. by odbiło się w niej światło z ogniska. - Przestań. - Co... i co zrobimy? - powiedziała i zaczerpnęła głębiej powietrza, próbując powstrzymać płacz. - Spróbujemy nie dać się zabić. Czy raczej w moim wypadku nie dać się zabić ponownie. - Usiadł. - A teraz opowiedz mi o tym, co się wydarzyło po mojej śmierci. Jego słowa zupełnie ją zaskoczyły. Mimowolnie parsknęła śmiechem, lecz jednocześnie poczuła w sobie przerażającą pustkę. - A niech cię, Gardiner. nie rób mi tego więcej. Uśmiechnął się. - Przepraszam. Ale pewnych rzeczy chyba nie da się zmienić. Dogoniła go na skraju Studni. Bez słowa wsunęła mu rękę pod ramię. Drgnął zaskoczony niespodziewanym dotykiem, lecz się nie odsunął. Miło było poczuć czyjś dotyk - zdał sobie sprawę i jednocześnie pomyślał, że ma zamiar żyć. - Nie miałem zamiaru się rzucać - powiedział. - Nie podejrzewałam cię o to - odparła. - Ale byłoby trochę zamieszania, gdybyś wpadł przez przypadek. Skręcił, a ona razem z nim. Szli wzdłuż brzegu. - Powiedz, czy tym razem wszystko sobie przypomniałeś? - zapytała. - Więcej, niżbym sobie życzył - odparł. Gdy zaczął opowiadać jej o swoich wspomnieniach, o swoim życiu, które odzyskał, a także o dziwnych wyjaśnieniach Jongleura, bardziej niż kiedykolwiek zawstydził się z. powodu swojej nieśmiałości. Z taką łatwością pozwolił się nieść wydarzeniom, co doprowadziło go do takiego strasznego końca. - ...I jeszcze Ava. Była taka młoda. - Wiedział, że Martine czuje, jak drży jego ramię, kiedy zacisnął dłoń w pięść. - Bo jak mogłem? Co jak mogłeś? - przerwała mu wyraźnie rozgniewana, co go zdziwiło. - Pocieszyć ją? Pomóc jej najlepiej, jak potrafiłeś w tej dziwacznej, przerażającej, tajemniczej sytuacji? Próbowałeś ją uwieść? - Nie! - Czy wykorzystałeś jej nieświadomość, jej strzeżoną niewinność? - Nie, oczywiście, że nie. A przynajmniej nie z rozmysłem. Ale biorąc udział w tym wszystkim, pozostając jej nauczycielem, kiedy już wiedziałem, że coś tu śmierdzi... - Paul. - Zacisnęła dłoń na jego ramieniu. - Ktoś... przyjaciel... powiedział mi kiedyś taką rzecz. Wtedy mówił o mnie, ale równie dobrze mógłby powiedzieć to o tobie. „Ty nigdy nie przepuścisz okazji, żeby pogapić się na to, co nie trzeba”, tak powiedział. - Wydała z siebie odgłos, który mógł być śmiechem. Paul zorientował się, że po raz pierwszy zastanawia się, jak wygląda prawdziwa Martine. i zaraz posmutniał na myśl o tym, że jej ślepota czyni jej twarz pozbawioną wyrazu. - W jego ustach zabrzmiało to jeszcze bardziej wymownie - dodała. - Gdy powiedział o gapieniu się. - Zabrzmiało dość okrutnie. - Tak też wtedy pomyślałam, ale doceniałam to - w czasach studenckich byłam dość cyniczna. Teraz jednak myślę, że on po prostu nie miał dość sił, by okazać delikatność. - Uśmiechnęła się. - Paulu Jonasie, być może to są nasze ostatnie godziny. Czy naprawdę chcesz rozpamiętywać wszystkie te sytuacje, w których źle postąpiłeś? - Chyba nie. Szli jakiś czas w milczeniu nad brzegiem Studni wypełnionej słabym pulsującym światłem. - To nie jest takie łatwe - powiedział. - Przez cały czas myślałem, że ją odnajdę... uratuję. Albo że ona uratuje mnie. - Masz na myśli... Avę? - zapytała ostrożnie. Przytaknął. - Tylko że nie ma żadnej Avy. Avialle Jongleur nie żyje, a to, co po niej pozostało, to tylko fragmenty. Złożone razem przez Innego, jak sądzę, ale nie do końca. To tak, jakby ktoś próbował ułożyć puzzle, nie mając wszystkich elementów. Na swój sposób Inny musiał kochać ją bardziej niż ktokolwiek z nas. A już na pewno bardziej niż jej tak zwany ojciec. Bardziej niż ja. Była jego aniołem. Martine nic nie odpowiedziała. - Jest coś jeszcze - kontynuował. - Jongleur powiedział, że jeśli się nie myli, moje ciało wciąż żyje. - Myślisz, że kłamie? - Nie. Ale to już chyba nie jest moje ciało. Martine się zatrzymała. - Co masz na myśli, Paul? - Tak się zastanawiałem w czasie tych krótkich chwil, kiedy nic nie próbowało nas zabić. - Zmusił się do uśmiechu. - W czasie tych nielicznych chwil. I chyba wiem, co się stało, kiedy Sellars wydobył mnie z symulacji pierwszej wojny światowej. Widzisz, dopóki ludzie z Graala mieli moje ciało, dopóty mieli też mój umysł. Sellars, a także Ava mogli się porozumiewać ze mną tylko wtedy, gdy śniłem. Lecz w jakiś sposób uciekłem z tamtej symulacji. - I myślisz, że... - Myślę, że zostałem poddany ceremonii Bractwa Graala. że moja świadomość została w jakiś sposób rozszczepiona, tak jak to planowali zrobić z sobą. Może to stało się przez przypadek, bo nie wiem, dlaczego mieliby robić dla mnie umysł wirtualny, taki, jaki stworzyli dla ludzi z Graala. Ale myślę, że tak się stało, a Sellars w jakiś sposób ożywił ten wirtualny umysł. Sądzę, że ten drugi wirtualny Paul Jonas to... właśnie ja. Nic nie odpowiedziała, tylko ścisnęła mocniej jego ramię. - Tak więc wszystkie te rzeczy, które zostawiłem za sobą, głupie drobiazgi, które trzymały mnie przy życiu, kiedy miałem ochotę się położyć i umrzeć, moje mieszkanie, nudna praca, całe moje dawne życie... nic z tego nie należy już do mnie. Należą do prawdziwego Paula Jonasa. Tego. którego ciało znajduje się gdzieś w laboratorium. Nawet jeśli ono umiera. Nigdy już nie odzyskam tego wszystkiego... - Zamilkł. Mówienie stało się zbyt bolesne. - Jak brzmiał ten wers z T. S. Eliota? - zaczął znowu, gdy poczuł, że ma na tyle sił. - Jakoś tak: „Byłbym parą drapieżnych pazurów, umykających po cichym dnie morza...” Zwróciła ku niemu ślepą twarz. - Czy znowu poddajesz siebie krytyce? - Nie. miałem na myśli krajobraz. - Zatrzymał się. - To miejsce rzeczywiście przypomina to, w którym można by czekać na koniec świata, prawda? - Jestem zmęczona czekaniem na koniec świata - odparła i nienaturalnie przechyliła głowę. 1 T. S. Eliot, Poezje wybrane, Warszawa 1988. - No cóż, chyba nie mamy wyboru - zaczął. - Strach wciąż czai się w pobliżu, a nie sądzę, by Orlando, choć poradził sobie z bliźniakami, mógł stawić czoło temu, czym stał się Strach... - Chyba masz rację. Inny wystawił swojego rycerza, dzięki czemu zyskaliśmy trochę czasu, ale nic poza tym. - Swojego? - Rycerza. Pamiętasz opowieść o chłopcu ze studni? Jednym z jego wybawców miał być rycerz. Myślę, że Orlando otrzymał tę rolę od Innego już na samym początku. - Zmarszczyła czoło i uniosła dłoń. - Nic nie mów przez chwilę. I nie ruszaj się. - O co chodzi? - zapytał Paul po chwili milczenia. - Woda opada. - Pokazała ręką. - Widzisz? - Cokolwiek to jest, ja tego nie widzę - odparł, ale zaczął się zastanawiać, czy światła rzeczywiście nieco nie ściemniały. - Czuję, że wszystko słabnie - powiedziała nieobecnym głosem. - Jak silnik, który pracował zbyt długo. Koniec nadchodzi bardzo szybko. - Co możemy zrobić? Nasłuchiwała długą chwilę. - Nic, obawiam się, że nic. Wrócimy do pozostałych i będziemy czekać z nimi. - Stanęła zwrócona do niego twarzą. - Ale najpierw muszę cię o coś zapytać. Czy możesz mnie objąć? Na chwilę. Upłynęło dużo czasu. Nie chciałabym... nie chciałabym umrzeć... nie mogąc wcześniej kogoś dotknąć. Otoczył ją ramionami z głową pełną sprzecznych myśli. Była mała, przynajmniej w tym wcieleniu. Czubek jej głowy dotykał jego podbródka, policzek przywarł do jego piersi. Zastanawiał się, co powiedzą jej wyostrzone zmysły o tym, jak szybko bije mu serce. - Może w innym świecie - powiedziała z twarzą wciśniętą w jego ciało. - W innym czasie... Zamilkli i stali tak, obejmując się. A potem poszli razem przez szarą ziemię w kierunku ogniska, przy którym czekali ich przyjaciele. Rozdział 43 Łzy Re CIEĆ/ROZRYWKA: Gwiazda porno ignoruje protesty związane z realizacją interaktywu dla dzieci [obraz: Violet w klipie z Nadfioletu] KOM: Aktorka interaktywna z programów dla dorosłych twierdzi, że nie rozumie sprzeciwów wobec jej pomysłu wyprodukowania, jak się wyraziła, serii interaktywów edukacyjnych dotyczących seksu, a przeznaczonych dla dzieci poniżej dwunastego roku życia. VIOLET; Dzieci chcą poznać różne rzeczy i dowiedzą się ich w ten czy inny sposób. Czy nie lepiej, żeby nauczyły się tego z interaktywów pozbawionych przemocy, w których razem z nimi wystąpią przygotowani do tego profesjonaliści jak ja, zamiast zbierać informacje na boisku szkolnym lub na ulicy? Na miłość boską, wszystko zostało napisane przez lekarzy! - Widzę to - rzekł Catur Ramsey - ale nie wierzę własnym oczom. - A ja tu jestem - odparła Olga. - I też nie mam pewności, czy mam wierzyć w to, co widzę. Ramsey odchylił się i przetarł zmęczone oczy, niemal przekonany, że za chwilę obudzi się i stwierdzi, że cały len dziwny dzień to tylko sen. Lecz gdy ponownie spojrzał na obraz przekazywany przez rybie oko kamery Olgi umieszczonej w pierścieniu, nic się nie zmieniło. - To jest las - powiedział. - Wychodzisz z windy na ostatnim piętrze i wchodzisz do... lasu? - Wymarły - powiedziała cicho. - Co? - Spójrz. Kamera przesunęła się w górę i teraz Ramsey zobaczył, że większość gałęzi jest naga. Nawet na zimozielonych krzewach pozostały zaledwie plamy brązowych igieł. Obiektyw znowu zjechał w dół. Ramsey widział teraz nogi Olgi. która szła przez dywan brązowo-szarych liści, wyrzucając w górę obłoczki kurzu. Obraz zatrzymał się, gdy Olga przystanęła i rozgarnęła nogą wierzchnią warstwę liści, odsłaniając szeroki pas czarnego podłoża upstrzonego białymi cętkami. - Co to jest? - zapytał Ramsey. - Nie widzę dokładnie. - To chyba był strumień - odparła. - Zostało błoto. Niemal wyschnięte. Kamera przybliżyła się na tyle, że Ramsey zdołał zobaczyć, iż białe plamki mają znajomy kształt. - Czy to są ryby? - To były ryby. Olga mówiła swobodnym tonem, lecz Ramsey usłyszał w jej głosie obcą nutę bliską rozpaczy. - Olgo, zejdź na dół. Beezle podpowiada mi, że kończą ewakuację. Pewnie zostały nam już tylko minuty, żeby cię stamtąd wydostać. - Coś widzę. Kamera znowu skierowała się do góry. Ramsey także to zobaczył. Był to jeszcze dziwniejszy widok niż wymarłe drzewa i szkielety ryb. - Dom? Dom?! - Przyjrzę się z bliska. - Lepiej nie. - Ramsey otworzył drugie połączenie. - Beezle, nie mogę jej namówić, żeby zeszła. Ile mamy czasu? - Mnie pytasz? Sellars tak to ustawił, że wszystko się poplątało - fałszywe alarmy, źle skierowane przekazy i co tylko możliwe. Włączył się nawet jakiś alarm reaktora. Wojsko może tu być za kilka minut albo nikt nie zbliży się do budynku przez następne dni. - Alarm reaktora? Mają tu reaktor? Jezu. Informuj mnie na bieżąco, co się dzieje, dobrze? Beezle prychnął i dodał po chwili: - Jeśli się czegoś dowiem, ty też będziesz o tym wiedział. Widok, który teraz oglądał na ekranie pada, przyprawiał go o zawrót głowy. Olga machała zamaszyście ręką, przedzierając się przez chaszcze. Zamknął oczy. - Jak duży jest ten las? - zapytał. - Widzisz coś jeszcze? Co masz nad głową? - Nic. Ogromny biały sufit jakieś pięćdziesiąt stóp nade mną. - Obraz znieruchomiał, gdy skierowała dłoń z pierścieniem przed siebie, by pokazać mu dom. teraz o wiele większy. - Widzisz? - Nie możesz tam wejść, Olgo. A jeśli w środku coś jest? - Nie widzisz zbyt dużo - odparła, lecz nie wyjaśniła nic więcej. Ramsey wstrzymał oddech, kiedy ruszyła przez połać brązowego nierównego poletka, które kiedyś mogło być dużym ładnym ogrodem. - Dom nie jest raczej w stylu amerykańskim - powiedziała Olga. - Bardziej przypomina europejski dworek. Widziałam wiele takich w dzieciństwie. - Bądź ostrożna. - Panie Ramsey, niech pan się tak nie martwi. Wygląda na to, że nikt tu nie mieszka od dłuższego czasu. - Kamera przybliżyła obraz, kiedy Olga skierowała dłoń do kłamki. - Ale ciekawe, kto tu mieszkał. Drzwi zaskrzypiały, gdy je otworzyła. Ramsey usłyszał to na tyle wyraźnie, by zorientować się, że cisza, która potem zapadła, jest równie prawdziwa. - Olgo? Wszystko w porządku? - Nic... nie ma tu nikogo. Wyłoniła się z pomieszczenia, które wyglądało na wąski korytarz, i omiotła obiektywem kamery frontowy pokój. Okna były zasłonięte okiennicami, a pokój tonął w ciemności. Ramsey poprawił jasność i rozdzielczość na ekranie, lecz nie zobaczył niczego więcej poza niewyraźnymi kształtami ogromnych antycznych mebli. - Nie widzę zbyt wiele. Co tam jest? - Kurz - powiedziała nieobecnym głosem. - Wszystko jest zakurzone. Meble wyglądają na stare. Powiedziałabym, że sprzed dwóch albo nawet trzech wieków. Dywan także pokrywa warstwa kurzu, ale nie ma żadnych odcisków stóp. - Zamilkła na długą chwilę. - Nie podoba mi się tutaj. Dziwna atmosfera. - W takim razie wychodź, Olgo. Proszę, już mówiłem... Ciekawe, kto tu mieszkał? Felix Jongleur? Ale po co tyle zachodu, żeby zbudować cos” takiego na samej górze domu, skoro można mieć prawdziwą rezydencję na ziemi, z prawdziwymi ogrodami, sadami... - Jest bogaty i pewnie szalony, Olgo. Taka kombinacja może dać wiele dziwnych efektów. - Ktokolwiek tu mieszkał, było to smutne miejsce. Kamera przesunęła się wzdłuż ściany, mijając blat stołu, na którym leżały oprawione obrazy. Ramsey zauważył ponure twarze wciśnięte w wysokie kołnierze. - Dom. w którym straszy... - Olgo. wracaj. - Masz rację. Nie podoba mi się tutaj. Jeszcze tylko sprawdzę niektóre pokoje. Ramsey z trudem powstrzymał się od odpowiedzi. Nie miał nad nią żadnej kontroli, mógł jedynie coś sugerować. Nic by nie wskórał, przedstawiając jej ultimatum, którego nie mógł poprzeć czynem. Ale jej dziwny spokój sprawiał, że denerwował się coraz bardziej. - Jadalnia. Spójrz, przygotowane nakrycie. Jedno. Jakby ktoś po prostu nie przyszedł na posiłek. - Przesunęła obiektywem po zakurzonych talerzach i srebrnych sztućcach. Szkło otulały pajęczyny. - Jak w Pompejach. Był pan tam, panie Ramsey? - Nie. - Dziwne miejsce. W pewnych sytuacjach nawet najzwyklejsze przedmioty nabierają magicznych właściwości. Przeszła przez kilka następnych pokoi. Odezwała się dopiero wtedy, gdy weszła do pokoju bez wątpienia będącego sypialnią dziewczynki - jedną z półek wypełniały lalki; pokryte pajęczyną patrzyły przed siebie szeroko otwartymi oczami. - Teraz już pójdę. To miejsce jest zbyt smutne, czymkolwiek było wcześniej. Ramsey nic nie odpowiedział z obawy, by nie zmieniła zdania. Milczał do momentu, gdy wyszła z powrotem do wymarłego ogrodu. - Olgo? - odezwał się, kiedy stanęła przed nieczynną kamienną fontanną. - Dzieci, nie ma ich na tym piętrze. - Westchnęła. - Tutaj nic nie zostało. - Wiem... - A zatem zostało mi do sprawdzenia jeszcze jedno miejsce - powiedziała. - Co? Co ty wygadujesz? - Pomiędzy tym poziomem a piętrem, na którym były maszyny, jest jeszcze jedno piętro - mówiła. - Sprawdzę tam. - Olgo, nie masz tyle czasu! - Panie Ramsey, czas to jedyne, co mi jeszcze zostało. Catur. Całe moje życie sprowadza się do tego - do tego miejsca i tej chwili. - Mówiła nieobecnym, ale stanowczym głosem. - Mam czas. - Chyba zapomniałam drogi do windy - odezwała się wreszcie. Od wielu minut nie pokazywała mu niczego swoją kamerą. Ramsey widział tylko, jak obiektyw kołysze się nad martwymi liśćmi i suchą ziemią. - Beezle - powiedział na drugiej linii - w którą stronę powinna pójść? - A skąd ja mam to wiedzieć? - warknął agent. - Nie mam planów tego piętra. Ale ściany są okrągłe, więc pewnie jest przejście na obrzeżu pokoju, tak jak było przy windzie. Niech idzie przed siebie. Prędzej czy później dojdzie do windy. - Prędzej czy później? - Ramsey ponownie zamknął oczy i zaczerpnął głęboko powietrza. - Dobry Boże, czy nikomu tutaj poza mną się nie spieszy? - Ale przekazał wiadomość Oldze. Beezle miał rację. Przeszedłszy kilkaset kroków, wyszła z lasu na drewnianą lśniącą podłogę i stanęła przed ścianą. - W którą stronę mam skręcić? - spytała. - Beezle mówi, żebyś sama zdecydowała. Skręciła na prawo i poszła wzdłuż łuku pozbawionej znaków szczególnych ściany. Po chwili zwolniła i zatrzymała się. Ramsey, zrozpaczony, znowu widział tylko jej stopy. - Co jest? Kamera skierowała się do góry. Zobaczył wbudowany w ścianę ogromny kwadrat z lekko przezroczystego plastiku. Za nim w dole majaczyły niewyraźnie dachy budynków i przez moment pomyślał, że to po prostu jeszcze jedno okno, lecz zaraz zobaczył, że pianka wypełniająca na brzegach okna została nałożona niedbale, co kłóciło się ze starannym wykończeniem całego piętra i sugerowało, że naprawy tej dokonano później. - Czuję... czuję je. Dopiero po chwili zrozumiał, co miała na myśli. - Głosy? Czujesz je? - Słabo. - Usłyszał, jak się roześmiała. - Wiem, że wreszcie uwierzyłeś w to. co od dawna próbowałam ci powiedzieć. Tak, zwariowałam. Ale je czuję, bardzo słabo. - Zamilkła na moment. - Niedobrze. Jeszcze jedno smutne miejsce. Zupełnie inne niż tamten dom. gorsze. Niedobrze. - Poszła dalej. - Ale cokolwiek się tam wydarzyło, nie to sprowadziło mnie tutaj - dodała. Ramsey poczuł dreszcz, słysząc, z jakim spokojem i pewnością siebie mówi. - Ale... wyczułaś je? - Wyczułam duchy, panie Ramsey. Znalazła windę i przywołała ją za pomocą plakietki. Gdy weszła do środka i drzwi zamknęły się za nią, Ramsey przeniósł się na drugą linię. - Nie spieszy się. Beezle. Jedzie na niższe piętro. Jaka sytuacja’.’ Przyjechali już strażacy? Agent nie odpowiadał. - Beezle? - Musiałem się podłączyć i chyba go zgubiłem - odpowiedział mu głos, który bez wątpienia nie należał do Beezlego. - Sytuacja jest... dość trudna. - Sellars? - Prawie, ale to ja. Był to niewątpliwie jego głos, lecz nieco zmieniony. Pod warstwą spokoju wyczuwało się drżące napięcie. Ramsey pomyślał, że mógłby to być głos kogoś, kto trzymał końcówkę kabla o napięciu pięciu tysięcy woltów. - Jezu, co się dzieje? - Długo by mówić. Widzę, że Olga jest jeszcze w wieży... - Tak i nie mogę jej namówić, żeby stamtąd wyszła. Uruchomiliśmy wszystkie alarmy i to. co przygotowałeś, ale władze pewnie wpadną tam lada moment, a ona nie chce wyjść. Nie słucha mnie. Wciąż szuka dzieci, rozumiesz, głosów, które słyszała w swojej głowie... - Panie Ramsey - przerwał mu Sellars - obecnie jestem zanurzony w informacjach, nie, tonę w nich. Jest ich więcej, niż potrafi pan sobie wyobrazić. Każdy nerw w moim ciele jest rozżarzony do białości i może się spalić na węgiel w każdej chwili. - Sellars zaczerpnął głęboko powietrza. - Więc niech pan mi wyświadczy przysługę i zamknie się, dobrze? - Jasne. Oczywiście. - Dobrze. Muszę porozmawiać z Olgą. Chcę, żeby w tym czasie poszedł pan do sąsiedniego pokoju i porozmawiał z Sorensenami. Jeśli starczy mi czasu, dołączę do was. To bardzo ważne. Jeśli ich tam nie ma. niech pan ich znajdzie, natychmiast. - Jasne. - Jak już z nią skończę, chcę, żeby pan do niej wrócił. - Ja? Ale? Ze zdumiewającą oszczędnością słów Sellars opowiedział mu o swoich odkryciach i zrelacjonował to, co Ramsey miał przekazać Oldze Pirofsky. Ramsey czuł się tak. jakby został kopnięty przez konia w brzuch. - ...Teraz rozumiesz, dlaczego chcę, żebyś wrócił do niej - zakończył Sellars nieco zagniewanym głosem. Widać było, że zachowanie spokoju dużo go kosztuje. - Chryste. - Ramsey ledwo mógł skupić wzrok na ekranie pada. - O Chryste. Boże. - Zobaczył stopy Olgi, która właśnie wyszła z windy i stanęła na wyłożonej wykładziną podłodze. - Ona... właśnie wyszła. - Wiem - rzekł Sellars już łagodniej. - Idź do Sorensenów, dobrze? - dodał i wyłączył się. - Kto to był, do cholery? - zapytał Beezle. - Sukinsyn wciął się jakby nigdy nic. Wywalił mnie z linii. - Beezle. nie mogę teraz rozmawiać - odparł Ramsey. - O mój Boże, nie mogę w to uwierzyć. Zostań na linii. Wrócę. - Kurczę - rzekł Beezle. - Mam nauczkę, żeby nie pracować więcej z mięsem. - A zatem nic już się nie da zrobić? - zapytała Florimel ze złością. - Znowu musimy czekać? - Jeśli nie znajdziemy sposobu, żeby się stąd wydostać - rzekła Martine - nie mamy wyboru. Orlando usiadł prosto i wyciągnął długie ramiona, po czym przejechał palcem po czubku miecza. Ten jakże znajomy gest Thargora odwrócił uwagę Sam od czegoś, co usilnie próbowała sobie przypomnieć. Przez chwilę niemal uwierzyła, że znowu są w Środkowym Kraju, gdzie gra toczy się według określonych zasad. Ale przecież jest z nimi Thargor. Czy to nie znaczy, że wygrają? Thargor zawsze wygrywał. Tylko że już nie ma Thargora, pomyślała przygnębiona. Jest tylko Orlando, który już raz został zabity. Spojrzała na nierzeczywistą szarą ścianę z chmur. Ten Strach wciąż tam jest, mimo iż nie widzimy go w tej chwili. Poczuła się jak mysz, której kot odciął drogę do dziury i teraz podchodzi ją niespiesznie. Naprawdę umrę, uświadomiła sobie Sam. Wcześniej nie dopuszczała do siebie tej myśli - zawsze była jakaś nadzieja albo przynajmniej coś innego, czym mogła zająć myśli. Teraz nie było już nic między nią i nicością, poza słabnącą obroną umierającego systemu. Nigdy już nie zobaczę mamy i taty. Szkoły. Nawet tego mojego głupiego pokoju... - A to dziecko? - zapytał Nandi Paradiwasz. - Mówiłaś, że jest emisariuszem Sellarsa. - Nie jestem żadnym syriuszem, vato - warknął mały Cho-Cho, który odsunął się od pozostałych tak daleko, że najbliżej niego siedział tylko ponury Felix Jongleur. - On nigdy mnie nie dotyka. Potnę każdego, kto tego spróbuje. Ja mu tylko pomagam. - Tak. chłopcze - rzekła Bonnie Mae Simpkins. - Emisariusz to ktoś. kto pomaga. Przekazuje wiadomości. - Ale jakie wiadomości? Florimel uspokoiła się nieco od czasu, gdy pozbyli się bliźniaków, lecz wciąż trudno jej było trzymać nerwy na wodzy. Patrząc na spustoszenie, jakie pozostawiły bliźniaki, setki cierpiących uchodźców skulonych wokół Studni i dziesiątki ofiar wciąż leżących na miejscu zgonu. Sam uznała, że nie sposób jej nic zrozumieć. Każda z tych przerażonych baśniowych postaci mogła być córką Florimel albo bratem Renie. Lecz gdy wcześniej próbowali wypytać niektóre o ich przeszłość, okazało się, że jej nie pamiętają. - Jakie wiadomości? - powtórzyła Florimel. - Nic nie wiemy. Tak jak na samym początku! - Czy Sellars coś ci mówił? - zwróciła się Martine do chłopca. - Czy teraz go słyszysz? - Nie słyszałem od czasu, jak ten memlok z psim łbem zerwał dach z tamtego miejsca - rzucił Cho-Cho ponuro. - Po prostu wrzucił mnie tu. - Wygląda więc na to, że Sellars nie powie nam zbyt dużo - zauważył Paul zrezygnowany. - W takim razie co dalej? Pierwszy niezręczną ciszę przerwał Felix Jongleur: - To cud, że wszyscy jeszcze żyjecie. Demokracja oglądana z bliska to przerażająca rzecz. - A Zamknij się - warknęła Florimel. - Ty świnio, chcesz poznać przerażającą stronę demokracji? Pamiętaj, że nas jest wielu, a ty jesteś sam. - Zdaje się, że chodziło o to, aby on się na coś przydał - powiedział Paul powoli. Sam nigdy wcześniej nie widziała, aby był tak zimny i zagniewany. - Najwyższy czas. Może już nie ma to sensu, ale chciałbym usłyszeć jeszcze kilka odpowiedzi na pytania dotyczące systemu operacyjnego... Pozostali zdawali się podzielać jego zdanie, bo wokół ogniska rozległy się pomruki niezadowolenia. Wszyscy zwrócili się w stronę Jongleura, który jak zwykle schował się za kamienną maską. Lecz Sam wydało się, że w jego wrogim spojrzeniu dostrzegła coś jeszcze, co czaiło się pod samą powierzchnią, coś szczególnego. Czyżby się wstydził? Przestraszył? Sprawiał wrażenie... zdenerwowanego. - Chodź, przyjacielu! - zawołał Azador, który siedział u boku Martine. - Ci ludzie chcą ci zadać kilka pytań. Zaspokój ich ciekawość. Paul spojrzał na Cygana. - Azador. a ty co? Wiesz, kim jest ten twój tak zwany przyjaciel i sojusznik? To jest Felix Jongleur, ten, który założył Bractwo Graala. Pamiętasz tych sukinsynów, o których ciągle opowiadałeś, tych, którzy cię ścigali i uwięzili twoich ludzi, a potem wykorzystali ich do swoich urządzeń? On im przewodził. Ten człowiek, który tu siedzi. Sam wstrzymała oddech, zastanawiając się, czy Azador rzuci się na Jongleura tak jak Paul wcześniej. Zakrawało na cud to, że tajemnica, którą dzieliła z!Xabbu. wydała się dopiero teraz... -!Xabbu - powiedziała głośno, przypomniawszy sobie, co nie dawało jej spokoju. Azador nie zwrócił na nią uwagi. Patrzył przez chwilę na Jongleura. a potem skierował wzrok na Paula Jonasa i wzruszył ramionami zawstydzony. - Wydaje się, że to było tak dawno temu. - Co?! - krzyknął Paul. - Dobry Boże, ten człowiek mordował twoich ludzi, a ty mówisz: co było, to było, tylko dlatego, że teraz jesteście... cholernymi kumplami? Jak możesz? - Ponieważ to się nigdy nie zdarzyło - rzucił Jongleur z pogardą. - Owszem, ci tutaj są jego ludźmi. - Machnął ręką w stronę porozbijanych wozów, pozostałych przy życiu Cyganów i Cyganek skulonych przy ogniskach. - Ale wszystko inne to fantazje. -!Xabbu! - powtórzyła Sam głośniej. - Słuchajcie, przez te potwory i Orlanda, i wszystko, zupełnie zapomniałam o!Xabbu. Wskoczył do tego dołu. Zanurkował! Skoczyłam za nim, lecz zostałam wyrzucona z powrotem i nie udało mi się dotrzeć do niego. On wierzył, że Renie jest tam na dnie! Krąg wokół ogniska zawrzał podnieconymi szeptami. - A zatem odszedł, Sam. - Pierwsza odezwała się Florimel. Powiedziała to bardzo łagodnym tonem przepełnionym smutkiem. - Orlando stamtąd wrócił! - rzuciła Sam ze złością. - On to co innego. Sam - wtrąciła Martine. - Dobrze wiesz o tym. Bo on nie żyje, w przeciwieństwie do!Xabbu, pomyślała Sam. To chciała powiedzieć. W głębi serca wiedziała, że Martine ma rację, choć nienawidziła tej myśli. Kilkoro towarzyszy zaczęło mówić jednocześnie. Bo Orlando nie przyszedł stamtąd, lecz tam... się narodził. - W łatwy sposób można sprawdzić, czy ona tam jest - powiedział Jongleur. Złośliwy uśmieszek czaił się w kąciku jego ust. - Ale na pewno już o tym pomyśleliście i nie potrzebujecie pomocy takiego potwora jak ja. - Nie przeginaj - ostrzegła go Martine. - Jeśli masz coś do powiedzenia, to lepiej powiedz. - Dobrze. Macie jeszcze to urządzenie dostępu? Byłem z tą Renie, kiedy się z nią łączyliście. Dlaczego nie mielibyśmy spróbować zrobić to jeszcze raz? - Boże - powiedziała Martine. - Mój Boże. przez całe to zamieszanie zupełnie zapomniałam. - Wyjęła z kieszeni kombinezonu srebrny prostokąt zapalniczki. - Skąd to masz? - spytała Sam zdumiona. - Przecież Renie ją miała! - To kopia - wyjaśniła Martine. - Później ci to wyjaśnię. Sam dostrzegła błysk zadowolenia albo czegoś innego w oku starca o jastrzębiej twarzy. Zerwała się na nogi i pokazała na Jongleura. - Nie pozwól mu się zbliżać do siebie! Jongleur rozłożył ręce. - Jestem po drugiej stronie ogniska. Was jest tylu, jak sami zauważyliście, a ja jestem sam. Martine podniosła rękę z zapalniczką. - Renie - powiedziała - słyszysz mnie? To ja, Martine. Renie, jesteś tam? Nastąpiła długa chwila ciszy. - Słyszysz mnie, Renie? I nagle jej głos pojawił się w powietrzu, tak bliski i wyraźny, jakby zasiadła z nimi przy ogniu: - Martine? Martine, czy to ty? Martine zaśmiała się uradowana. - Renie! Jak dobrze znowu cię słyszeć. Gdzie jesteś? - Ja... nie jestem pewna. Chyba w systemie operacyjnym. Ale to dopiero początek moich przedziwnych przygód.!Xabhujest ze mną... -!Xabbu! - Sam znowu się rozpłakała. - A więc on żyje! - Słyszysz Sam Fredericks? - zapytała Martine, nie przestając się śmiać. - Ona... Ktoś przewrócił Martine na ziemię. Sam krzyknęła i zerwała się na nogi. Orlando. wciąż zmęczony i poobijany, potrzebował aż dwóch sekund, żeby stanąć u jej boku. Azador stał nad Martine z zapalniczką w dłoni i triumfalnym uśmiechem na ustach. - Odzyskałem! - zawołał. - Odzyskałem! Wydawało się, że głos płynie znikąd. - Renie - mówił - słyszysz mnie? To ja, Martine. Renie, jesteś’ tam? Wcześniej zapadła w półdrzemkę, poddając się zmęczeniu, dlatego przez długą chwilę nie potrafiła sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. -!Xabbu, co się dzieje? Patrzyła nieprzytomnie na wysuszoną nieckę, suche krzewy i rozgwieżdżone niebo, usiłując sobie wyobrazić, gdzie może być Martine. Czy można śnić we śnie? - Słyszysz mnie, Renie.’ - zapytała Martine ponownie. - To jest w twoim kaross. !Xabbu pokazał na strój ze skóry antylopy, który miała na sobie. Renie wyjęła urządzenie. Wciąż miało postać zapalniczki, chociaż teraz wydawało się najmniej prawdopodobnym przedmiotem w tym nieprawdopodobnym świecie. Naciskała gorące punkty w odpowiedniej kolejności, modląc się. by była to właściwa sekwencja. - Martine? Martine. czy to ty? - Renie.’ Jak dobrze znowu cię słyszeć. Gdzie jesteś’? Spojrzała na!Xabbu, a potem na malutką postać pradziadka Modliszki skuloną na dnie zagłębienia, tuż przy korycie niemal wyschniętego strumienia. Teraz leżał na boku z podkurczonymi nogami. Pewnie jeszcze oddycha, pomyślała, bo inaczej wszystko to już by znikło. Ale czy bogowie oddychają? - przyszło jej do głowy po chwili. - Ja... nie jestem pewna. Chyba w systemie operacyjnym. Ale to dopiero początek moich przedziwnych przygód.!Xabbu jest ze mną... - Słyszysz Sam Fredericks? - Martine sprawiała wrażenie niezwykle uradowanej. Renie poczuła łzy napływające do oczu. - Ona... Nagle transmisja ustała. - Martine? - zapytała Renie po chwili. - Martine, jesteś tam jeszcze? - Spojrzała na!Xabbu. - Rozłączyła się... Modliszka się poruszył. Słyszała jego przeraźliwie ciche słowa w swojej głowie: - Nie powinnaś... nie powinnaś była się odzywać. Teraz Ten Który Wszystko Pożera pójdzie śladem twoich słów. Przyjdzie prosto tutaj. - Czy to ty nas rozłączyłeś? - Renie dźwignęła się na nogi, świadoma absurdalności swojego zachowania, bo przecież chciała krzyknąć na zdychającego owada. - To są nasi przyjaciele! - Za późno. Za późno dla nich. - Mówił cichutkim szeptem, dobiegającym z oddali. - Wszystko, co mieliśmy... to odrobina czasu. Teraz to utraciliśmy. - Martine! - krzyczała Renie do zapalniczki. - Martine. mów do mnie! - Lecz głos. który ponownie popłynął z zapalniczki, nie należał do Martine. Azador odsunął się od niewidomej kobiety, która powoli podnosiła się na kolana. - Moje! - powiedział podniecony. - Myśleli, że mogą mi zabrać moje złoto! Ale Azador nigdy nie zapomina! Orlando warknął i uniósł miecz, lecz zanim zdążył cokolwiek zrobić, rozległ się czyjś głos: - Niech nikt się nie rusza! Sam. której wydawało się, że ogląda koszmar, odwróciła się i zobaczyła, że Felix Jongleur złapał małego Cho-Cho. Chłopiec wyrywał się jak oparzony kot, aż Jongleur przyłożył mu do gardła złamane ostrze starego miecza Orlanda. - Nie żartuję - rzucił Jongleur. - Jeśli nie chcecie, żebym zabił go na waszych oczach, wasze jedyne połączenie z Sellarsem. usiądźcie i nie ruszajcie się. - Spojrzał groźnie na Orlanda. - A zwłaszcza ty. Azador zbliżył się do Jongleura wpatrzony w zapalniczkę, którą trzymał w złożonych dłoniach. - Spójrz, czy to nie piękne? Miałeś rację, przyjacielu. Powiedziałeś, że niewidoma kobieta na pewno to ma, i tak było! Jongłeur się uśmiechnął. - Okazałeś wielką cierpliwość. Mogę zobaczyć? Azador cofnął się o krok i spojrzał na Jongleura podejrzliwie. - Nie możesz jej dotknąć. - Nie chcę jej dotknąć - rzekł Jongłeur. - Chciałem tyko zerknąć, upewnić się. czy cię nie oszukali. Słyszałeś, co mówili o kopii? - To nie jest kopia! - odparł Azador oburzony. - Wiedziałbym o tym! To jest moje! - Naturalnie - powiedział Jongłeur. Nagle Cho-Cho wyrwał się z uścisku starca i pomknął przed siebie przez obóz cygański. Azador popatrzył za chłopcem, a w tym samym momencie Jongłeur chwycił go i jednym pociągnięciem poderżnął mu gardło. Z ustami pełnymi krwi Cygan odwrócił się i spojrzał zdumiony na swojego domniemanego sprzymierzeńca, po czym wyciągnął ramię, by go uderzyć, lecz Jongłeur chwycił go za rękę. Azador zachwiał się i upadł. Jongłeur stał nad nim z zapalniczką w dłoni czerwonej od krwi. - Sukinsyn! - zawołał Paul Jonas. Orlando ruszył powoli w kierunku starca. Jongłeur podniósł dłoń z zapalniczką. - Ostrożnie. Z tego miejsca mogę ją wrzucić do Studni, prawda? A wtedy stracicie swoją przyjaciółkę Renie. Orlando się zatrzymał, dysząc jak dog, z twarzą wykrzywioną grymasem wściekłości. - Wiedziałam! - Sam zerknęła na Azadora. Krew Cygana utworzyła ciemną plamę na szarej ziemi. Oczy miał wciąż otwarte w wyrazie zdumienia. - Wiedziałam! - krzyknęła do starca. - Ty kłamco! Morderco! Jongłeur się roześmiał. - Kłamco? Owszem. Morderco? Być może, ale nie w jego wypadku. - Trącił Azadora czubkiem cygańskiego buta. - On nie jest nawet osobą. To jeszcze jedna kopia, tak jak bliźniaki. Tak samo jak moja Avialle. - Kopia? - zapytał Paul zdumiony. Owszem, kopia mojej osoby - odparł Jongłeur. - Dość kiepska i niekompletna, pewnie z początku eksperymentów, której schronienia tutaj udzielił nasz niegrzeczny system operacyjny. Może została wykonana podczas mojego snu, nie pamiętam. Wyraźnie zdominowana przez moje chłopięce fantazje. Taki śmieszny obóz cygański istniał pewnie tylko w literaturze wiktoriańskiej - od razu go rozpoznałem. - Uśmiechnął się drwiąco. - Jako chłopiec udawałem, że pochodzę z takiego miejsca, i nie chciałem się przyznać do moich nudnych rodziców i nudnego domu. - I co ci to dało, Jongleur? - zapytała Martine Desroubins, wciąż brudna na twarzy po ataku Azadora. - Mamy sytuację patową. Nie pozwolimy ci uciec z zapalniczką. - Przecież nie możecie mnie powstrzymać. - Wyszczerzył zęby w drapieżnym uśmiechu. - Czekałem cierpliwie na tę chwilę. A teraz wracam do domu, żeby wyłączyć was i mojego byłego pracownika, a także cały ten krnąbrny system. Powinniście być mi wdzięczni - to nie będzie bolało. Myślę, że po prostu wasze serca przestaną bić. - Jongleur podniósł wyżej zapalniczkę. - Zmiana programu - powiedział. - Łzy Re. W następnej chwili zniknął z wymarłej krainy otaczającej Studnię. Rozdział 44 Skradzione głosy SIEĆ/WIADOMOŚCI: Arizona - społeczeństwo voucherów? [obraz: Thornley przed budynkiem stanowego kapitolu] KOM: Durwood Thomley, pierwszy gubernator z Partii Libertariańskiej, proponuje, aby system edukacyjnych voucherów zastosować także do płacenia podatków, dając podatnikom różne możliwości, co nie wszystkim się podoba. Zgodnie z propozycją Thornleya, podatnik miałby możliwos’ć skierowania w inny sektor swojego podatku za usługi, których nie chciałby finansować. I tak na przykład Thornley sugeruje, że obywatele, którzy nie jeżdżą samochodami, zechcieliby pewnie przekazać swoje vouchery na naprawę chodników i patio, a podatnicy nie posiadający żadnych zwierząt mogliby przekazać vouchery na eksterminację niechcianych domowych i przydomowych zwierząt... Przez chwilę podejrzewał, że zadanie nowych wartości nie zadziałało, że system w jakiś sposób zdołał dokonać zmian w swoim podstawowym oprogramowaniu. Lecz już w następnym momencie obca ciemność przybrała postać dobrze mu znanej, pozbawionej głębi szarości jego systemu. Znowu poczuł swoje ciało - nie przyjemną fizyc/.ność sztucznej postaci, lecz jego prawdziwego umierającego ciała, które unosiło się w zbiorniku, podtrzymywane przy życiu przez drogie urządzenia. Było to wspaniałe uczucie mimo horroru powrotu do swojego prawdziwego środowiska. Felix Jongleur wrócił do domu. Teraz sekwencja Apop. Bez dwóch zdań Inny powinien zostać zniszczony, szczególnie jeśli Strach przejął nad nim kontrolę. Niestety, miliony godzin pracy, jakie mu poświęcono, zostaną zaprzepaszczone, lecz już dawno się przekonał, że go nie doceniał. Źle się stanie, jeśli ucierpi przy tym znacznie sama sieć Graala. I wcale nie miał na myśli uwięzionych w niej ludzi - gotów był zabić Paula Jonasa i pozostałych bez mrugnięcia okiem, szczególnie że Jonas czekał na swój wyrok od dwóch lat. Po prostu nie wiedział, jak sieć zniesie zamknięcie. Nawet mając do dyspozycji system dublujący, nie da się pewnie uniknąć dużych strat dotyczących szczegółów i reakcji, ponieważ system operacyjny został przystosowany do wyjątkowych i nieprawdopodobnych możliwości systemu znanego pod nazwą Inny. Przy okazji też Jonas i jego przyjaciele, wszyscy podłączeni do niezwykłej matrycy Innego, z pewnością zginą. Nie miał nawet pewności, czy przeżyją duchy-kopie Avialle, chociaż będąc czystym kodem, powinny pozostać w pamięci w chwili ponownego otworzenia sieci. Teraz żałował, że jego próby stworzenia innego systemu operacyjnego się nie powiodły i że nie miał czasu, by razem z Robertem Wellsem stworzyć bardziej konwencjonalny, alternatywny system. Ale było już za późno na takie rozważania. Trwała wojna - wojna o jego sieć, która wymagała ogromnej ilości pieniędzy, wysiłku i krwi - a wojna oznacza ofiary. Oczywiście najbardziej martwił się o własne bezpieczeństwo. Już wcześniej z niechęcią wchodził na stałe w wirtualne ciało, jakże więc teraz mógłby zaufać systemowi, którego twórcami byli inżynierowie z Telemorphixu Wellsa. Jeśli kopie Avialle przetrwają zamknięcie systemu, pomyślał, to i moje wirtualne ciało powinno przeżyć przełączenie. Jeśli więc będę musiał zaryzykować ostateczne przejście przez ceremonię Graala, nawet wiedząc, że nowy system może się okazać zawodny... No cóż, nigdy nie bałem się ryzyka. Ostatnie dni przyniosły zupełnie nieprzewidywalne wydarzenia: był bliski załamania, ale ostatecznie zachował siłę. Aby przetrwać i wygrać, będzie musiał okazać więcej sprytu i agresji niż inni, tak jak zawsze. Niełatwo przyszło mu zachować cierpliwość i pokorę w obecności Jonasa i innych, szczególnie gdy dowiedział się, że jedno z urządzeń dostępu znajduje się w zasięgu ręki, w posiadaniu tej Martine. Ale dla niego takie pojedyncze urządzenie nie miało większego zastosowania, bo gdyby tak było, już dawno odebrałby je siłą Renie Sulaweyo. Wcześniej obawiał się, że będzie musiał sam znaleźć drogę do serca systemu, ale na szczęście ta nieokrzesana Sulaweyo dokonała tego. Jongleur musiał tylko czekać na moment, w którym zostanie otwarte połączenie między dwoma urządzeniami, by postawić wszystko na jedną kartę, licząc na to, że gdy jego komenda zmiany wartości dotrze do końca obwodu komunikacyjnego Renie Sulaweyo we wnętrzu Innego, wymusi posłuszeństwo systemu. Naturalnie ryzyko to jedno, a niepotrzebne ryzyko to coś zupełnie innego. Dlatego długo przygotowywał się na tę chwilę, udając, że pomaga błazeńskiemu Azadorowi, podczas gdy przez cały czas namawiał tego niby-Cygana, by odebrał przedmiot, który - jak naiwnie sądził - był jego własnością, dzięki czemu pozostawiał sobie możliwość ponownego działania, gdyby pierwsza próba się nie powiodła. W rzeczywistości trochę go zaniepokoiło to, iż tak łatwo oszukał i manipulował kolejną wersją swojej osoby - nawet jeśli nie była to wersja doskonała. Jego duma została urażona. Ale to był tylko drobiazg. Wszystko poszło tak, jak zaplanował. Czekał cierpliwie, zaryzykował i wygrał. Nadszedł czas ostatecznej rozgrywki. Podał komendę rozpoczęcia procedury Apop, tak by ją ostatecznie wprowadzić, gdy już upora się z krnąbrnym systemem operacyjnym, po czym wynurzył się z szarej pustki przestrzeni systemowej i przeniósł w rzeczywistość swojego ogromnego domu. Który, jak ze zdumieniem zobaczył, wydawał się całkiem opustoszały. Co tu się dzieje? W systemach budynku aż huczało od zaprzeczających sobie alarmów - alarm przeciwpożarowy z poziomów podziemnych i alarm o zagrożeniu toksycznym z elektrowni na wyspie. Włączył kamerę, która pełniła funkcję oczu, i zaczął sprawdzać kolejne poziomy pracownicze. Była niedziela, więc nie należało się spodziewać wielu ludzi, ale korytarze i biura były całkiem puste. Jongleur przesłał pilną wiadomość na poziom ochrony, lecz nikt nie odpowiedział. Przywołał obraz stanowiska ochrony znajdującego się dwa piętra poniżej. Było puste Niemożliwe. Działo się coś bardzo złego. Przesłał wiadomości o jeszcze wyższym priorytecie do prywatnej bazy wojskowej na wyspie, lecz wszystkie linie były zajęte. Ktoś wyłączył także jego podgląd na kamery przemysłowe. Przełączył się na jeden z niskoorbi-talnych satelitów i przez chwilę zawężał pole widzenia, aż dostrzegł ruch - ogromne pole ruchu, jakby oglądał przemarsz mrówczej armii. Patrzył, jak jego żołnierze wchodzą na pokłady poduszkowców. Ewakuacja. Jongleur wyczuwał, jak urządzenia wspomagające jego serce próbują przyspieszyć pracę i natychmiast zostają wyciszone przez inne maszyny. Poczuł chłodne uspokojenie napływające wraz ze strumieniem równoważących substancji chemicznych. Odszukał panel zmian wartości i zmniejszył dawkę uspokajającą. Stało się coś bardzo złego i nie chciał dać się otumanić. Poziom piwniczny, pomyślał. Zacznę od tego. Przywołał obraz. Rzeczywiście podziemie zasłaniał gęsty dym, który przeciekł nawet do atrium, jednak nigdzie nie było widać ognia. Sprawdził czas uruchomienia alarmów: od momentu wykrycia pożaru minęły prawie dwie godziny. Jongleur nic nie rozumiał. Ogień, który dawał głównie dym. mógł się oczywiście tlić tak długo, ale czy stanowiło to tak wielkie zagrożenie, żeby zaraz ewakuować cały budynek, a nawet wyspę? Gdzie się podziali strażacy? Przeprowadził krótką analizę systemów wentylacyjnych i nie znalazł nic szczególnego, żadnych toksyn. Co się dzieje, do cholery? Może odpowiedzią na wszystko był alarm z elektrowni, lecz z informacji, jakie uzyskał, wynikało, że tamte alarmy pojawiły się dopiero jakieś pół godziny po alarmie przeciwpożarowym, choć bez wątpienia stanowiły główną przyczynę ewakuacji bazy. To wszystko nie miało sensu - elektrownia znajdowała się na wysepce oddzielonej od głównej wyspy z bazą i wieżą. Budując wszystko, Jongleur postanowił, że będzie miał do dyspozycji własny mały reaktor, tak by system operacyjny wydzielonej sieci Graala posiadał dodatkowe źródło zasilania. Ale głupio postąpił, umieszczając je tuż obok swojej kwatery głównej - obok miejsca, w którym przebywało jego bezbronne ciało. Wyświetlił odczyty z elektrowni, ale pokazywały sprzeczne albo niejasne dane. Pewne było to. że wszczęto alarm i ewakuowano wszystkich z elektrowni, lecz wciąż nie potrafił powiedzieć dlaczego. Obraz nie dawał wyraźnej odpowiedzi: reaktor wydawał się sprawny, a z dokładniejszej analizy danych wynikało, że jest wyłączony, temperatura w normie. W rzeczywistości został wyłączony na długo przed uruchomieniem się własnych alarmów, jakby obsługa zareagowała na jakieś polecenie i zabezpieczyła urządzenie, podnosząc osłony zabezpieczające jeszcze przed ewakuacją. Skoro więc pożar nie był groźny, a reaktor bezpieczny, dlaczego wszyscy opuszczali wyspę? Czy to robota jednego z jego wrogów? Czyżby Wells także uciekł z sieci? Ale dlaczego miałby ryzykować zniszczenie całej sieci, zaprzepaszczać własne ogromne inwestycje, gdyby tylko chodziło mu o to, żeby mnie zaatakować? Strach. Myśl ta spłynęła na niego niczym powiew zimowego wiatru. Przez chwilę nawet widział, jak twarz jego byłego pracownika wtapia się w przerażające oblicze Pana Jingo, koszmaru jego dzieciństwa. To pewnie jego robota. Ten pospolity morderca, zwykły chuligan, nie zaspokojony przejęciem mojej sieci, zaatakował mój dom. posługując się moim systemem operacyjnym. Ale co on takiego chce osiągnąć, doprowadzając do ewakuacji wyspy? Nie wie. że dysponuję kilkoma źródłami zasilania, że mogę przetrwać w moim zbiorniku długie miesiące, jeśli zajdzie taka potrzeba? Im dłużej się zastanawiał, tym bardziej go to zdumiewało. Tajemnica ta zupełnie przesłoniła jego myśli dotyczącego uruchomienia sekwencji Apop. Powodowany nagłym strachem, szybko zlustrował wielkie jak hangar pomieszczenie, w którym znajdował się sprzęt Graala, by się upewnić, że wszystko działa bez zarzutu. Okiem kamer zobaczył, że w ogromnej sali nie ma ani jednego technika, a ustawione w rzędach procesory i przełączniki wykonywały swoją pracę. A zatem co knuje John Strach? Czy tylko sprawdza moje systemy obronne? Czy raczej chodzi o coś mniej racjonalnego? Zawsze był dziecinny. A może miał to być taki sztubacki żart, telefon do byłego pracodawcy wart miliony kredytów? Może on nawet nie wie, czy żyję, czy w ogóle jestem jeszcze w sieci? Stwierdziwszy, że nie ma żadnego bezpośredniego zagrożenia w budynku, uspokojony Jongleur powrócił do przygotowań do sekwencji Apop, lecz zaraz ponownie je przerwał, gdy jego uwagę przyciągnęła pewna anomalia w odczytach. Wydawało się, że jest to oczywisty błąd. Uznał, że przy całym tym zamieszaniu informacyjnym, w tej nawałnicy alarmów i ostrzeżeń, zostały wypaczone nawet te najistotniejsze dane dotyczące sieci Graala. Według odczytu, który miał przed sobą, program Apop został już uruchomiony, co nie mogło być prawdą. Według zapisu nastąpiło to niemal dwie godziny wcześniej. A przecież rozpoczął procedury inicjujące przed kilkoma minutami. Musiał wystąpić jakiś błąd, pomyślał. Z pewnością. Najbardziej oczywisty dowód stanowiły całkowicie nonsensowne trajektorie. W tym momencie na jednym z monitorów kontrolnych dostrzegł jakiś ruch, co odwróciło jego uwagę od problemu tak ważkiego jak los jego krnąbrnego systemu operacyjnego. Ktoś się poruszył. Ktoś był jeszcze w budynku. Gdy powiększył pole widzenia, odsuwając pozostałe obrazy, zobaczył dokładniej. Fala przerażenia przelała się przez niego. Obcy był tutaj - na tym samym piętrze, na którym znajduje się jego zbiornik! Przez krótką chwilę miał wrażenie, że znowu został wrzucony do swojego dzieciństwa - znowu poczuł zapach wnętrza szafy, w której chował się przed Hal-sallem i innymi starszymi chłopcami wciśnięty w wykrochmalone ręczniki i prześcieradła. Niemal usłyszał ich teraz: Jingle? Jingle-Jan-gle? Wychodź, Francuziku, zaraz cię wypatroszymy, mały pedziu. Wydawszy bezgłośny szloch, odepchnął to wspomnienie. Jak? W jaki sposób ktoś dostał się do mojego sanktuarium? Jego rozpaczliwa wiara w to, że jest to jakiś odważny technik, który postanowił zostać na posterunku, natychmiast się rozwiała, gdy dokładniej przyjrzał się obrazowi z kamery. Była to kobieta w średnim wieku, o krótkich włosach. Nie widział jej nigdy wcześniej. Jeszcze bardziej zdumiał się, gdy zobaczył, że kobieta ubrana jest w kombinezon sprzątaczki. Sprzątaczka? Na tym piętrze? Na moim piętrze? Uznał to za coś tak absurdalnego, że gdyby nie strach z powodu naruszenia jego prywatności, gdyby nie dezorientacja i podejrzenia co do tego, co dzieje się na zewnątrz, pewnie by się roześmiał. Lecz w tym momencie nie było mu do śmiechu. Wpatrywał się w twarz kobiety, usiłując zobaczyć w niej coś, co by mu podpowiedziało, kim jest i czego chce. Szła powoli, rozglądając się, wyraźnie niespokojna i zdziwiona - dokładnie tak wyglądałaby osoba, która przypadkiem weszła do tego pokoju. Nie sprawiała wrażenia osoby działającej według planu, nie miała precyzji ruchów sabotażysty czy mordercy. Jongleur odetchnął nieco, lecz wciąż się bał. W jaki sposób mógł się jej pozbyć? Nie miał do dyspozycji nikogo - nawet ochrony. Powoli wzbierała w nim wściekłość. Zaraz mnie usłyszy, postanowił, i to głośno. To będzie ryk rozgniewanego Boga. To ją przestraszy, zmusi do ucieczki. Lecz zanim pozwolił, aby jego głos zagrzmiał w systemie audio, ściągnął zapis kamery tamtego pomieszczenia, by przekonać się, w jaki sposób tam weszła. Miała zwykły kod ogólnego dostępu, jakim dysponowali wyznaczeni technicy, którzy pracowali na różnych piętrach. Olga Pirofsky. personel sprzątający - przeczytał. Wydało mu się, że już słyszał to nazwisko. Ale jeszcze bardziej zdumiał go kod widoczny na śladzie jej poprzednich miejsc pobytu, którego nie rozpoznał w pierwszej chwili. Gdzie to było? Zastanawiał się przez długą chwilę - nie widział tego kodu od jakiegoś czasu. Najwyższe piętro, pomyślał i wtedy jego mózg drgnął niczym umierający organizm. Była na zamkniętym piętrze... w miejscu śmierci... W jaki sposób się tam dostała... Kto jej pomógł? I wtedy przypomniał sobie, skąd zna to nazwisko. Oddech Felixa Jongleura stał się przerażająco płytki. Jego puls zatrzymał się na moment, a potem skoczył gwałtownie. Znowu zaczęły napływać uspokajające substancje chemiczne - kojący serce strumień dostający się do jego ciała plastikowymi rurkami. Lecz to nie wystarczyło, by ukoić przerażenie, jakie go ogarnęło. Zupełnie nie wystarczyło. To piętro było tak samo duże jak piętro poniżej i nad nią, ale było puste. Nie czuło się tu zimnej, przytłaczającej obecności tysiąca urządzeń ani surrealistycznego gąszczu lasu pod dachem. Na środku ogromnego ciemnego pokoju wznosiła się łukiem maszyneria skąpana w kałuży światła niczym ruiny budowli druidów. Na środku całego zestawu, w kole ułożonym z marmurowych płytek, widniały cztery czarne pojemniki ustawione w trójkąt - ten w środku miał jakieś pięć metrów kwadratowych, drugi, niemal równie duży, stał ponad nim i dwa mniejsze bardziej z tyłu. Nie, nie trójkąt, pomyślała. To jest piramida. Trumny, przyszło jej na myśl. Przypominają trumny zmarłych królów. Podeszła bliżej, poruszając się bezszelestnie na czarnym dywanie. Światła pokoju rozjaśniły się nieco, tak że zobaczyła pozostałe ściany, mimo iż główne źródło oświetlające urządzenia i plastikowe sarkofagi wciąż świeciło najjaśniej. Pozbawione okien pojemniki pokryte były czymś czarnym i nie odbijającym światła jak wykładzina na podłodze, przez co nawet jaśniej oświetlone urządzenia na środku pokoju zdawały się unosić w kosmosie pozbawionym blasku gwiazd. Dobry Boże, pomyślała. To przypomina salę w domu pogrzebowym. Wydawało jej się niemal, że za chwilę usłyszy muzykę organową, lecz pokój wypełniała niczym nie zmącona cisza. Do tej części wieży nie docierały nawet automatyczne głosy ostrzeżeń. Gdy dotarła na środek pokoju, stanęła wpatrzona w milczące czarne pojemniki, próbując się pozbyć dreszczu przesądnego strachu. Środkowy pojemnik przewyższał ją, drugi był trochę niższy, a dwa pozostałe jeszcze niższe i bardziej pękate. Spojrzała na ten znajdujący się najbliżej niej, lecz plastikowe ściany były nieprzezroczyste i zdawały się tworzyć całość z podłogą. Plastikowe rury, które - jak się domyślała - mieściły okablowanie, wynurzały się z prowadnic umieszczonych wzdłuż boków pojemnika i zanurzały w czarny dywan niczym korzenie. Przysunęła się do pojemnika stanowiącego czubek piramidy, drugiego pod względem rozmiarów. Zaczerpnęła głęboko powietrza i wyciągnęła rękę przed siebie. W chwili gdy jej palce dotknęły gładkiego, chłodnego plastiku, na boku zamrugało czerwone światełko. Odskoczyła, przestraszona i zaskoczona, lecz nic się nie poruszyło. Obok światła rozjarzyły się niewielkie litery. Nachyliła się ostrożnie, uważając, by niczego już nie dotknąć. Projekt: Ushabti Zawartość: Blastocysta 1.0, 2.0, 2.1: Horus 1.0 Uwaga: Kriogeniczne uszczelnienie - Nie otwierać albo Postępowanie bez autoryzacji Wpatrywała się w litery, usiłując sobie przypomnieć, co to jest blastocysta. Jakaś komórka, rakowa? Nie, to miało coś wspólnego z ciążą. Ale zupełnie nie wiedziała, co to jest horus - pewnie inny rodzaj komórki. Olga nie próbowała nawet zgadnąć, dlaczego ktoś chciałby trzymać tkanki w takim ogromnym zbiorniku. Ciekawe, czy te zawierają to samo? - zastanawiała się. Czy to są jakieś zamrażarki używane w eksperymentach medycznych? Czyżby zajmowali się tu inżynierią genetyczną? Dotknęła jednego z mniejszych pojemników. Znowu zapaliło się czerwone światełko, lecz napis był krótszy: J. L. Mudd i jeszcze ciąg cyfr. Drugi z mniejszych sarkofagów wyświetlił: D. S. Finney i kolejne cyfry. Długą chwilę zbierała się na odwagę, by dotknąć największego zbiornika, lecz gdy musnęła go palcem, nic się nie stało. Stała nieruchomo, aż poczuła, jak jej drżąca dłoń się uspokaja, po czym ponownie dotknęła ściany i pozostawiła dłoń na miejscu. - Pani Pirofsky? Zapiszczała i odskoczyła do tyłu. Głos rozbrzmiewał w jej głowie. - Przepraszam, nie chciałem pani przestraszyć. To ja. Sellars. - Mówił ochrypłym głosem, jakby bardzo cierpiał, ale bez wątpienia to był on. Olga zrobiła krok do przodu, zachwiała się i usiadła na dywanie. - Myślałam, że leży pan w śpiączce. Ale mnie pan przestraszył. Tutaj jest jak w grobowcu mumii. Niemal umarłam ze strachu. - Jeszcze raz przepraszam, nie chciałem. Ale muszę z panią porozmawiać i to jak najszybciej. - Co to za miejsce? Co to za urządzenia? Sellars zwlekał chwilę z odpowiedzią. - Największy z pojemników to prawdziwy dom Felixa Jongleura. Człowieka, który jest właścicielem Korporacji J, człowieka, który stworzył sieć Graala. - Dom? - Jego ciało jest bliskie śmierci. Trwa to już długie lata. Do tego stanowiska podtrzymywania funkcji życiowych podłączonych jest wiele urządzeń. Ciągnie się ono niemal dziesięć metrów w głąb pod podłogą. - On... on jest właśnie tu? - Spojrzała na zbiornik zdumiona i zaniepokojona. - I nie może z niego wyjść? - Nie może. - Sellars odchrząknął. - Muszę z panią porozmawiać, pani Pirofsky. - Wystarczy Olga. Tak, wiem, że powinnam wracać. Ale nie dowiedziałam się niczego... niczego na temat głosów... - Ja się dowiedziałem. Dopiero po chwili dotarło do niej znaczenie jego słów. - Ty się dowiedziałeś? Czego? - To trudne do opowiedzenia, pani... Olgo. Przygotuj się. Obawiam się, że będzie to dla ciebie szokujące. Trudno było jej wyobrazić sobie coś jeszcze dziwniejszego niż to, przez co już przeszła. - Po prostu powiedz mi to. - Miałaś dziecko. Była to ostatnia rzecz, jaką spodziewała się usłyszeć. - Tak. Zmarło. Urodził się już nieżywy. - Zdumiała się, jak szybko powrócił tamten ból. - Nigdy go nie zobaczyłam. Sellars ponownie się zawahał. Gdy znowu się odezwał, zaczął mówić szybko, jakby się spieszył. - Nie widziałaś go, bo on nie umarł. Nie umarł. Olgo. Okłamali cię. - Co? - Już nie było łez, tylko tępy gniew. Jak ktoś mógł powiedzieć coś tak okrutnego i absurdalnego? - Co ty mówisz? - Twoje dziecko stanowiło rzadki przypadek mutacji - było telepatą. Nie przeżyłoby w normalnych warunkach. Czysta moc jego umysłu była tak wielka, że pomimo wielu przygotowań lekarz przyjmujący poród zmarł na atak serca w czasie wykonywania cesarskiego cięcia. Dwie pielęgniarki także miały napady, ale asystowało ich więcej i jednej z nich udało się podać dziecku dużą dawkę środka usypiającego. - To jakieś szaleństwo? Czy coś takiego mogło się zdarzyć i ja bym o tym nie wiedziała? - Zostałaś uśpiona wcześniej. Powiedziano ci, że to będzie bardzo trudny poród, przodowanie pośladkowe, pamiętasz? Postąpili tak, ponieważ mieli dowody na to, że dziecko nie jest normalne. Nie pamiętasz wszystkich tych testów? Z pewnością musiałaś coś podejrzewać. Zaangażowano bardzo dobrze wykwalifikowanych lekarzy i pielęgniarki. Bardzo dobrze opłacany personel. Olga miała ochotę zwinąć się w kłębek i zakryć uszy dłońmi. Jej dziecko nie żyło. Przez ponad trzydzieści lat borykała się z tą myślą, nauczyła się z nią żyć. - Nic z tego nie rozumiem. - Człowiek w tym zbiorniku. Felix Jongleur, poszukiwał niemowlęcia z takim potencjałem. On i jego współpracownicy mieli liczne kontakty w wielu szpitalach w całej Europie, wiele z nich należało do nich. Nie wybrałaś sama szpitala, do którego cię zabrano, prawda? - My... zwrócono się do nas. To był lekarz, bardzo miły człowiek! - Możliwe. Być może nic rozumiał do końca, co robił. Ale faktem jest, że razem z dzieckiem trafiłaś w ręce ludzi, którzy chcieli jedynie twojego dziecka, twojego syna. Gdy po wstępnych testach zorientowali się, co znaleźli, zaczęli go usypiać jeszcze w łonie. Dobrze się przygotowali na jego przybycie, lecz i tak niemal umarł na skutek szoku poporodowego. Za dużo energii umysłowej, na skutek tej hiperaktywności umarłby po kilku minutach. W rzeczywistości jedna osoba umarła. Ale jak mówiłem, byli dobrze przygotowani. Przeniesiono go do komory kriogenicznej, gdzie obniżono mu znacznie temperaturę ciała. Wprawili go w stan zawieszenia czynności życiowych. Teraz już nie potrafiła powstrzymać łez. Wraz z nimi powróciły wspomnienia: noce, kiedy siadała w łóżku obok śpiącego Aleksandra, przekonana, że z jej dzieckiem nie jest dobrze, ponieważ czuła to w sobie. Albo chwile, kiedy gotowa byłaby przysiąc, że wyczuwała, jak dziecko w jej brzuchu... myśli - obca istota żyjąca w jej ciele. Ale uspokajała siebie, że przecież inne matki przeżywały podobne doświadczenia, a lekarze przyznali jej rację. - Skąd wiesz to wszystko? - zapytała. - Skąd wiesz? Dlaczego dopiero teraz mi o tym mówisz? Zmyśliłeś wszystko. To jakaś szalona gra, spisek, szalony spisek! - Nie, Olgo - odparł ze smutkiem. - Nie powiedziałem ci tego wcześniej, bo sam nie wiedziałem. Aż do teraz. Nie miałem pojęcia, jak działa system operacyjny sieci Graala, ponieważ wydawało się, że nie opiera się na zasadach nawet najbardziej zaawansowanych sieci neuronowych. Ale... - Moje dziecko! - Olga zerwała się na nogi i zataczając się, podeszła do zbiornika, który stanowił górę piramidy. Słowo „kriogeniczny” już zgasło, lecz wciąż jarzyło się w jej pamięci. - Czy on tam jest? W środku? - Zaczęła drapać plastik. - Gdzie on jest? - Nie ma go tam, Olgo. - Głos Sellarsa drżał wyraźnie, jakby on także walczył ze łzami. - Nie ma go w tym budynku. Nie ma go nawet na Ziemi. Nogi ugięły się pod nią. Upadła na podłogę, uderzając czołem o dywan. - Co ty mówisz? - jęknęła. - Nie rozumiem. - Proszę, Olgo. Proszę. Tak mi przykro. Ale muszę powiedzieć ci wszystko. Mamy mało czasu. - Czasu? Niemal przez całe życie wierzyłam, że moje dziecko nie żyje. a ty mi mówisz teraz, że nie mam czasu? Dlaczego? Co ty chcesz zrobić? Proszę. Wysłuchaj mnie do końca. - Sellars zaczerpnął głęboko powietrza. - Jongleur przy pomocy techników zbudował system Graala wokół twojego dziecka. Jego problem... jego dar, jakkolwiek to nazwiesz, ta hipermutacja. która normalnie zabiłaby go jeszcze przed rozwiązaniem, a także i ciebie, uczyniła z niego idealny obiekt do celów Graala. Mimo ogromnych wysiłków, jakie włożyli w przygotowanie świata, w którym mogliby spędzić wieczność, wciąż nie potrafili stworzyć wystarczająco realistycznego i czułego środowiska wirtualnego, choć dysponowali najnowszą technologią. Po co mieliby czynić się nieśmiertelnymi, gdyby nie mieli odpowiedniego miejsca, w którym mogliby żyć w nieśmiertelności? Tak więc Jongleur i jego naukowcy stworzyli potężny procesor równoległy zbudowany z ludzkich mózgów - głównie z mózgów płodów - i wykorzystując naturalne zdolności twojego syna, wpłynęli na nie i ukształtowali z nich system operacyjny swojej sieci, czego nie dokonałoby żadne urządzenie. Ale od samego początku napotykali problemy. Umysł ludzki to nie komputer. Żeby rosnąć, musi robić to, co robią ludzie. Nie rozwija się, jeśli się nie uczy. Twój syn był przypadkiem jednym na miliard, Olgo, ale był człowiekiem, dzieckiem. Inżynierowie i naukowcy z Graala stwierdzili, że aby doprowadzić do rozwoju tych potężnych zasobów, trzeba zacząć go uczyć - umożliwić mu kontakt z innymi umysłami ludzkimi, nauczyć go komunikowania się, a nawet w pewnym sensie myślenia, bo inaczej nie mieliby z niego pożytku. Paradoksalnie ludzie z Graala poddawali go wpływom ludzkiej myśli głównie po to, by uczynić z niego idealną maszynę. Zupełnie nie interesowała ich jego osobowość. Ostatecznie to właśnie ich zabiło. - Powiedział to z ponurą satysfakcją. - Tak więc już na samym początku eksperymentów, by pomóc mu w rozwoju, umożliwili mu kontakt z dziećmi, normalnymi dziećmi. Należała do nich jedna z osób przebywających obecnie w systemie, kobieta o nazwisku Martine Des-roubins. Poznała twojego syna tylko jako głos, ale go poznała. Olga przestała już płakać. Siedziała oparta o pojemnik ze wzrokiem utkwionym w dłoniach. - Nic z tego nie rozumiem. Gdzie on teraz jest? Co oni mu zrobili? - Wykorzystali go, Olgo. Wykorzystywali go przez wszystkie te trzydzieści lat. Przykro mi to mówić, uwierz mi, ale nie obchodzili się z nim łagodnie. Wychowywano go w ciemności, dosłownie i w przenośni. On nawet nie wie, czym jest. Działa niemal bezmyślnie, na wpół obudzony, jak we śnie, zdezorientowany. Ma moc boga, lecz umysł autystycznego dziecka. - Chcę iść do niego! Nie obchodzi mnie, czym teraz jest! - Wiem. I wiem też, że rozmawiając z nim, będziesz dla niego miła. Spróbujesz zrozumieć. - Co zrozumieć? - Dyszała, zaciskając dłonie w pięści. Siekiera przeciwpożarowa, pomyślała. Musi gdzieś tu być siekiera przeciwpożarowa. Porąbię tę jego trumnę na kawałki, wyciągnę tego Jon-gleura na światło jak robaka z dziury... - Twój syn nie jest... normalną istotą ludzką. Bo jak mógłby być? Mówi niemal wyłącznie przez innych. W jakiś sposób nawiązał kontakt z dziećmi, które zapadły w śpiączkę Tandagore’a. Nie rozumiem tego do końca, ale... - Mówi przez innych? - Przez dzieci... Dzieci z twoich snów. Myślę, że one są jego głosem, że przez nie próbował mówić do ciebie. Serce Olgi zabiło mocniej. - On... on mnie zna? - Niezupełnie. Ale wydaje mi się, że coś w tobie wyczuł. Sama mówiłaś, że twoje podejrzenia wzbudziło to, iż żadne z dzieci, które zapadły w śpiączkę, nie oglądało twojego programu, prawda? Twój syn już jakiś czas temu wydostał się poza granice sieci Graala - badał otoczenie i jak sądzę, w szczególny sposób zwrócił uwagę na widzów twojego programu, tak jak wcześniej kierował się ku innym dzieciom. Nie wiem co takiego kazało mu zwrócić uwagę na ciebie, ale może poczuł jakieś głębokie pokrewieństwo, jakieś... podobieństwo do siebie. Nie potrafiąc wyrazić tego słowami, nie rozumiejąc tego. od razu stracił zainteresowanie twoją dziecięcą widownią. Potem na wpół świadomie próbował... nawiązać kontakt. Z tobą. Szlochała gwałtownie, lecz jej oczy pozostały boleśnie suche, jakby juz wypłakała wszystkie łzy. Te uciążliwe bóle głowy, tajemnicze głosy, to nie było żadne przekleństwo, to było moje... - Moje dziec-ko! Moje malutkie dziecko! Próbowało mnie znaleźć! - Olgo. mamy mało czasu. Może już tylko minuty, zanim będzie za późno. Spróbuję przyprowadzić go do ciebie, żebyś mogła sama z nim porozmawiać. Nie przestrasz się. - Nigdy bym się nie przestraszyła! - Zaczekaj. Zaczekaj, aż będziesz mogła z nim pomówić. Urodził się inny. ale nawet jego surowe ludzkie cechy zostały ukształtowane przez zimnych egoistów. A teraz jeszcze jeden człowiek, ktoś jeszcze bardziej okrutny, zranił go tak bardzo, że niemal się poddał. Może już jest za późno. Ale jeśli uda ci się z nim porozmawiać, spróbuj go uspokoić. Od tego zależy życie wielu ludzi. - Wciąż nic rozumiem. Gdzie on jest? - Zaczęła się rozglądać, wyobrażając sobie, że za chwilę z cienia wyłoni się postać podobna do Frankensteina. - Chcę iść do niego. Nie obchodzi mnie, czym jest i jak wygląda. Pozwól mi pójść do niego! - Olgo, posłuchaj mnie uważnie. - Sellars mówił z jeszcze większym napięciem, jakby wisiał na skalnym występie. - Nie mamy czasu. Nie powiedziałem ci jeszcze wielu innych rzeczy, istotnych faktów... - A zatem powiedz to teraz! I gdy tak siedziała w tym dużym ciemnym pokoju, jedyna poruszająca się rzecz w kręgu światła, opowiedział jej najdelikatniej, jak potrafił, o tym, gdzie jest jej syn i co robi. A potem zostawił ją tam samą, by zająć się resztą spraw nie cierpiących zwłoki. Olga sądziła, że już wypłakała wszystkie łzy. Myliła się. Obca wciąż z kimś rozmawiała - z kimś, kogo Jongleur nie widział. Zanurzony w ochronnych płynach, wił się skręcany bezradną wściekłością. Spróbował włączyć fonię z tamtego pokoju, lecz przekonał się, że komendy nie działały. Był zablokowany. Domyślał się, że stoi za tym jego były pracownik, lecz wciąż się zastanawiał, dlaczego to prymitywne zwierzę zadało sobie tyle bezsensownego trudu, aby go zdezorientować. Jongleur wpatrywał się w ekran z siłą spojrzenia szalonej istoty, starego sokoła, który żyje już po to tylko, żeby atakować wszystko, co się poruszy. Usta kobiety się poruszały. Co mówiła? Cholera, czy ona rozmawia ze Strachem? Patrzył, jak kobieta znowu wybucha płaczem i chowa twarz w dłoniach, i po raz kolejny jego znajdujące się daleko serce zamarło na moment. Dowiedziała się. Poznała prawdę. Czyli jego wrogowie też wiedzą, bo kto inny by jej powiedział? Po co ją w to wciągnął? Co on sobie wyobrażał, że co ona może zdziałać? Teraz stała nad jego zbiornikiem - nad jego zbiornikiem, zaledwie kilka metrów od strzępów jego żywego ciała. Obrócił kamery tak, by mógł zobaczyć jej twarz, wykrzywioną teraz w grymasie rozpaczy i wściekłości. Zacisnęła dłoń w pięść i uderzyła pojemnik. Było to pozbawione znaczenia uderzenie w twardą plastikową powłokę, ale Felix Jongleur poczuł nagle, że się dusi dławiony pętlą strachu. W jego domu znajdowali się obcy. została naruszona jego prywatność. Ścigano go. Złapano. Nie! Nie pozwolę na to! Przez jego umysł przesuwały się kolejne możliwości odwetu, które jednak musiał kolejno odrzucić z powodu ewakuacji i zamętu w systemie. Nawet ostateczne środki zostały unieruchomione. Nie mógł wypełnić pokoju gazem obezwładniającym czy też paraliżującymi ultradźwiękami. Nie pozwolę na to! Myśl ta pojawiła się zupełnie nieoczekiwanie, a on nie wiedział, czy jest przejawem geniuszu czy też całkowitego szaleństwa. Długie miesiące. Byli unieruchomieni niemal od dwóch lat. Czy to się uda? Uda się, musi się udać. Wydał komendę zaaplikowania obu dużej dawki adrenaliny. Uda się. Wiedział, że się uda. Znowu poczuł podniecenie, jego puls ponownie bił szybko, lecz tym razem ożywiała go radość, a nie przerażenie. Musi przypomnieć sobie sekwencję uwolnienia. Gdyby nic mogli wyjść na zewnątrz przy takiej dawce adrenaliny, zamęczyliby się tam na śmierć - zniszczyliby maski i utopili się w zawiesinie. Mam. Wybrał odpowiednie polecenia. W oknie znajdującym się w jego umyśle system wyświetlił dane funkcji życiowych. Wykresy podniosły się do poziomu normalnego i zaraz je przekroczyły, napędzane przypływem adrenaliny. Ponownie wywołał obraz pokoju, w którym cierpiąca kobieta wciąż siedziała na podłodze jego sanctum sanctorum. niepomna na wszystko, między jego bezradnym ciałem i resztkami ushabti, strasznego błędu, który zniszczył jego śliczną Avialle. Zbezcześciła moje miejsce... - Obcy jest tuż obok was - powiedział do podwładnych, sprawiając, aby jego słowa zagrzmiały w ich uszach i przebiły się przez zamęt wypełniający ich ciała bezczynne przez ostatnie dwa lata. - Złapcie ją i zmuście, żeby powiedziała wszystko, co wie. Zróbcie to, a potem będziecie wolni. Światełka wskaźników zamrugały raz, a potem jeszcze raz w chwili, gdy wieka obu czarnych pojemników zaczęły się otwierać. Rozdział 45 Wyślij SIEĆ/NEKROLOGI: Robert Wells, założyciel TMX [obraz: Wells w Telemorphiksie na walnym zjeździe członków firmy] KOM: Robert Wells, pionier nowych technologii i jeden z najbogatszych ludzi świata, zmarł wczoraj na atak serca. Wells, założyciel korporacji Telemorphix. miał sto jedenaście lat. [obraz: Owen Tanabe, asystent Wellsa] TANABE: Umarł tak. jak by sobie tego życzył - w biurze, podłączony do sieci, zajęty do ostatniej chwili pracą na rzecz lepszego życia człowieka. I choć Bob Wells już odszedł, jego wizja świata będzie nam towarzyszyć jeszcze przez długie lata... Śmiał się głośno, bardzo głośno. Jego serce płonęło ogniem radości, jego myśli wirowały niczym iskry i dym. Tętnił życiem jak w swoich najlepszych chwilach, jak w czasie najlepszych momentów polowania, które, wypełnione ekstazą, przechodziły w trwający długie godziny orgazm. Chór w jego głowic osiągnął crescendo. Zbliżenie kamery. Twarz rumiana, lecz przystojnie chłodna. Zwycięzca. Niepowstrzymany. Teraz wszyscy jego wrogowie w sieci znajdowali się na wyciągnięcie ręki, uwięzieni, bezradni - niewidoma kobieta, Jongleur, ta suka Sulaweyo. a nawet sam system operacyjny. Drżeli przed nim. On był niszczycielem, bestią, człowiekiem diabłem. Bogiem. A poza siecią...? Kamera do tyłu na wrogów u jego stóp. Długie ujęcie. Pojedyncze. Strach spojrzał na oba ciała na podłodze strychu. Dulcie leżała w coraz większej kałuży krwi z podkurczonymi kończynami niczym marionetka, której podcięto sznurki. Policjantka wciąż się ruszała. ale tylko trochę. Jej głowa drgała w rytm jej urywanego, szybkiego oddechu, na jej ustach pieniła się jasna krew z tętnicy. Zmarszczył brwi. Nawet w tak podniosłej chwili pamiętał o swojej mantrze dotyczącej zbytniej pewności siebie. Strach ściszył muzykę wewnętrzną, po czym schylił się i obrócił policjantkę na bok. Zareagowała jedynie świszczącym jękiem, nawet wtedy gdy obrócił ostrze noża tkwiące w jej plecach. To wstyd, że miał zostawić ją w tych ostatnich chwilach, ale musiał się zająć większą zwierzyną. I tak nie była w jego typie - nie lubił krępych. Sięgnął pod jej płaszcz, znalazł kaburę i wyjął z niej glocka. Przyłożył lufę do głowy policjantki, ale zaraz przypomniał sobie, że nawet po jego powrocie do sieci kamery i tak zarejestrują jej ostatnie chwile. Po co marnować taką powolną śmierć? - pomyślał. Dulcie rozczarowała go tym, jak szybko odeszła. Zastanawiał się jeszcze przez chwilę, po czym wyjął pociski z pistoletu policjantki, jak również ze składanego pistoletu Dulcie i schował oba do kieszeni szlafroka. Wsunął rękę do kieszeni na piersi policjantki i wymacał w niej pad. Przykro mi, kochanie. Żadnych rozmów więcej. Stanął butem na padzie, aż usłyszał trzask, po czym kopnął go mocno. Nie ma sensu kusić umierającej kobiety, pomyślał i się uśmiechnął. Kobiety nie potrafią oprzeć się pokusom - ładne drobiazgi, jasne kolory, fałszywe nadzieje. W tym względzie przypominają zwierzęta. Wróciwszy na łóżko, z niesmakiem popatrzył na plamy krwi, jakie pozostawił na idealnie białej powierzchni. Trudno. Wykadruję to później. A może nawet da to niezły efekt? Sprawdził szybko, czy kamery zarejestrują wszystkie wydarzenia ze strychu, czy sam będzie mógł to oglądać z sieci. Pewny siebie, zarozumiały, leniwy, martwy, tak? Ale nie len chłopiec. Ponownie podkręcił muzykę - triumfalne tony płynące ze strun i kotłów. Powrócił chór, setki głosów rozbrzmiewających w jego głowie. On zaś powrócił do wszechświata, który podbił. Paul wpatrywał się w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą stał Felix Jongleur. W jednej sekundzie starzec zniknął jak bańka mydlana. Pierwszy odezwał się T4b. Wydawał się zagubiony, młodszy niż kiedykolwiek. - Stary sukin-Graak.. Wygrał, co? To... już koniec? Po wszystkim? Sam Fredericks płakała. Orlando Gardiner objął ją muskularnym ramieniem. - Wiedziałam! - powtórzyła Sam po raz któryś z kolei. - Wariactwo. Jacy byliśmy głupi! On tylko czekał na tę chwilę! Paul przytaknął jej niemo wciąż zdumiony. Powinienem był się domyślić, przewidzieć, że takie urządzenie będzie coś dla Jongleura warte. Ale jednak dał się uśpić niezwykłą gadatliwością Jongleura. skłonnością do wyjawiania sekretów. Starzec zachowywał się jak ktoś, kto już stracił nadzieję. Paul rozpoznał to uczucie i uwierzył mu. - Może pozostały nam już tylko chwile - powiedziała Martine cicho. - Wszystko w rękach Boga - rzekła Bonita Mae Simpkins. - Nie wiemy, jakie są Jego plany. - W każdym razie nie w naszych rękach - odparła Martine. - To pewne. Florimel wstała. - Nie, nie wierzę. Nie oddam bez walki mojego życia ani życia córki. - A z kim chcesz walczyć? - Przygnębienie sprawiało, że Paul mówił z trudem. - Nie doceniliśmy go. Ale teraz jest za późno. Nawet jeśli ktoś powstrzyma go przed zamknięciem systemu, to co z tym? - Pokazał na kopułę z chmur, za którą poruszała się sylwetka Stracha podobna do demona z przedstawienia cieni. - Co z nim? - Gdzie się podział chłopiec? - zapytał Nandi. - Ten od Sellarsa. Był bardzo przestraszony. Pobiegł gdzieś. - Jest tam. - Orlando pokazał ręką. Paul zobaczył Cho-Cho skulonego na brzegu Studni - plamka cienia na tle migocących świateł. Wiedział, jak to jest czuć się zagubionym i całkowicie zdezorientowanym. Powinniśmy trzymać się razem do końca, tak jak powiedziała Martine. - Coś się dzieje. - Twarz Martine Desroubins wyrażała napięcie. Paul zawahał się. lecz odwrócił się, by pójść po chłopca. Koniec, pomyślał. Oto co się dzieje. Patrząc na słabnące migotanie świateł, pomyślał o Avie i ostatnim ich spotkaniu, kiedy tak bardzo cierpiała, walczyła z tym, co nieuniknione. Wybacz, powiedział do jej wspomnienia. Czymkolwiek byłaś, kimkolwiek byłeś, nie ma znaczenia. Ryzykowałaś dla mnie wszystko - straciłaś wszystko. A ja cię zawiodłem. Chłopiec kucał rozdygotany. Kiedy Paul go dotknął, odsunął się wzdłuż krawędzi, aż Paul się przestraszył, że spadnie do Studni. Co za różnica? Pomyślał, lecz wyciągnął ramię. - W porządku, chłopcze. Jestem jednym z tych dobrych facetów. - A to dobre! - On tutaj jest - odparł chłopiec. - Nie, nie ma go tutaj. Odszedł. - Nie! Jest w mojej głowie, verdad\ Paul znieruchomiał z ręką wyciągniętą przed siebie. - O czym ty mówisz? - El viejo! Sellars! Jest w mojej głowie. Słyszę go! - Chłopiec odsunął się jeszcze trochę do tyłu. - To boli! Mój Boże, pomyślał Paul. Tylko go nie przestrasz, żeby nie spadł. - Pomożemy ci. Chodź tutaj. - A jeśli spadnie? Jeśli spadnie i nigdy się nie dowiemy? - Co mówi Sellars? - Nie wiem! Nie rozumiem. Boli! On chce... chce... żebyś ty słuchał. - Chłopiec się rozpłakał, po czym zaraz otarł twarz ze złością, jakby chciał wepchnąć łzy z powrotem do kanalików. - Zostaw mnie. m’enliendes! - Trudno było powiedzieć, do kogo to mówił. Paul zaryzykował i odwrócił się na moment, by machnięciem ręki przywołać na pomoc towarzyszy, lecz nie miał pewności, czy ktoś zauważył cokolwiek. - Cho-Cho. tak się nazywasz, prawda? Wracaj ze mną. Człowiek, który chciał cię skrzywdzić, odszedł. Sellars może nam powiedzieć, jak się stąd wydostać. Przecież chcesz tego, prawda? - Mentiroso - warknął chłopiec. - Słyszałem, co mówiłeś wcześniej. Wszyscy tu umrzemy. - Nie, jeśli Sellars nam pomoże. - Przysunął się odrobinę. - Proszę, chodź ze mną. Nie dotknę cię, obiecuję. Nikt tego nie zrobi. Odwrócę się i pójdę do pozostałych, a ty idź za mną. Chłopice podpełzł jeszcze bliżej krawędzi Studni. Paul rozejrzał się, lecz zobaczył, że nikt nie nadchodzi, chociaż część z jego towarzyszy przyglądała im się z jakimś gorączkowym zainteresowaniem. - Posłuchaj. Wstaję i wracam do ogniska. Chodź ze mną, jeśli chcesz. Wszyscy jesteśmy przyjaciółmi. - W końcu kim jest ten chłopiec? Jakie słowa mogłyby go przekonać? - Wiesz, naprawdę istnieją ludzie, którzy chcą pomóc. Uwierz mi. Czekał kilka sekund, lecz chłopiec nie poruszył się i nic nie powiedział. Przeświadczony, że głupio postępuje - bo ile jeszcze minut im zostało? - Paul wstał, odwrócił się i ruszył z powrotem do ogniska. Nie obejrzał się. Nie słyszał za sobą żadnych odgłosów: nawet jeśli chłopiec szedł za nim. to musiał się poruszać bezszelestnie. Florimel i Nandi siedzieli najbliżej. Spojrzeli na niego pytającym wzrokiem. Paul zatrzymał się przy nich, po czym usiadł ostrożnie, nie patrząc za siebie. - Jak mnie ktoś dotknie - rzucił chłopiec - to go potnę. - W takim razie siadaj tam - powiedziała Florimel. Paul chrząknął. - Sellars mówi do niego. - Co? - Próbuje - dodał chłopiec ponuro. - Ale od tego głowę mi rozwala. Teraz wszyscy patrzyli na nich z zainteresowaniem. - Dzieciak jest przerażony - powiedziała Bonnie Mae. - Powiedz nam, co on próbuje ci powiedzieć - rzekła Florimel. - Tylko o to nam chodzi. Martine. słuchasz? - Próbuję... ale... jest... dużo zakłóceń. Paul się domyślał, że chodzi o coś więcej niż zwykłe zakłócenia. Martine Desroubins wyglądała jak ktoś, ktoś cierpi na straszną migrenę. - Znowu mówi - odezwał się Cho-Cho niespodziewanie. Wszyscy nachylili się do niego. - Mówi... mówi... - Chłopiec westchnął i zamknął oczy. Przez długą, pełną napięcia chwilę poruszał bezgłośnie ustami. - Jest... trudno - przemówił wreszcie. - Przepraszam za... za to zamieszanie. - Choć bez wątpienia był to głos Cho-Cho. miał inną intonację. - Sellars? - zapytała Florimel. - Czy to ty? - Tak. - Oczy Cho-Cho pozostały zamknięte, podczas gdy jego usta się poruszały. Jakby przemawiał przez niego duch, pomyślał Paul. - Jest wiele rzeczy - mówił dalej Sellars - za które powinienem przeprosić, ale nie ma na to czasu. Nie jest łatwo mówić bezpośrednio za pomocą neurokaniuli. ale to, co mam wam do powiedzenia, jest zbyt ważne i skomplikowane, by przekazać to przez. Cho-Cho. - Co się dzieje? - spytała Florimel. a jej głos wyrażał gniew i ulgę jednocześnie. - Gdzie się podziewałeś. podczas gdy wszyscy w tym cholernym sztucznym wszechświecie próbowali nas zabić? - Chyba nie ma czasu na takie wyjaśnienia. Jestem bardzo zajęty w związku z siecią i systemem operacyjnym i mam wrażenie, że moja głowa za chwilę wybuchnie. A to najmniejszy Z moich problemów. Paul wyczuwał napięcie w jego głosie, mimo iż Sellars przemawiał za pośrednictwem Cho- Cho. - To już wiesz, że Jongleur uciekł? - zapytał. - Co? - warknął chłopiec, choć jego twarz pozostała niewzruszona. - Jongleur? Zdali krótką relację z ostatnich wydarzeń. - Planował to od samego początku - wtrąciła Sam Fredericks przygnębiona. - To nie twoja wina, Frederico - pocieszył ją Orlando. - Ale jeśli nadarzy się jeszcze okazja, to obetniemy mu głowę, dobrze? - A niech mnie - rzekł Sellars. - Czy to... czy ja słyszę Orlanda Gar diner a? Orlando uśmiechnął się ponuro. - Niezłe skanerstwo. co? - Musimy odłożyć wyjaśnienia na później - jeśli w ogóle będzie jakieś później - odpowiedział Sellars. - System operacyjny traci moc, przygotowuje się do samodestrukcji. Muszę uzyskać bezpośrednie połączenie z nim. To nasza jedyna nadzieja, aby utrzymać go przy życiu na tyle długo, żebyście zdążyli się wydostać. A szanse są niewielkie. Do rzeczy więc. Jeszcze niedawno widziałem ślad połączenia z waszej grupy do samego środka systemu. - Tak, jest tam Renie Sulaweyo, w samym środku. To z nią rozmawialiśmy przez urządzenie dostępu - wyjaśniła Florimel. - Ale zabrał nam je Jongleur. Paul czekał, że Sellars coś odpowie, cokolwiek, lecz glos, który przemawiał przez wirtualne ciało Cho-Cho, zamilkł. - To tyle, tak? - powiedział Paul po chwili. - Sami byliśmy gotowi się poddać, zanim się odezwałeś. Tylko tyle miałeś nam do przekazania? - Cholera, myślę - warknął Sellars. - Ale przyznaję, że nie wiem, co robić. Robiłem, co w mojej mocy, ale świadoma część systemu operacyjnego zamknęła się i nie odpowiada. Paul spojrzał na Martine Desroubins, która nie słuchała zbyt uważnie. - Martine, opowiadałaś mi, w jaki sposób znalazłaś wyjście z tamtego dziwnego świata. Jak razem z!Xabbu otworzyliście przejście. Myślisz, że udałoby ci się to jeszcze raz? - Otworzyć... przejście? - Wyraźnie cierpiała. Oboje z Sellar-sem przypominali osoby, które robią coś, podczas gdy żądlą je setki os. - Renie...!Xabbu... Oni znajdują się poza wszelkimi przejściami, tak sądzę. - Ale miałaś w ręku urządzenie. - Paul nachylił się do niej, starając się przyciągnąć jej uwagę. - Nie potrafisz tego... wyczuć? Kiedy wróciliśmy ze szczytu góry do świata Kunohary, powiedziałaś, że wyczuwałaś połączenie. Wyczuwałaś je w jakiś sposób umysłem. Trzymałaś się tej nici, żebyśmy mogli pójść za nią. Martine, potrafisz robić rzeczy, jakich żadne z nas nie potrafi! Nic innego nam nie zostało! - Zrób to - powiedział T4b. Dotknął palców niewidomej kobiety. Drgnęła nieznacznie, zaskoczona. - Musisz być silna. Nie chcę. żeby nas tu załatwili. Jeszcze nie. - Ale połączenie ze światem Kunohary było aktywne - odparła Martine cicho. - Uchwyciłam je, zanim zgasło. - Spróbuj - ponaglił ją Paul. - Jesteś nam potrzebna. Nikt inny tego nie potrafi. - On ma rację - dodała Florimel łagodnym tonem. - Wszystko w twoich rękach. - To nie fair. - Martine potrząsnęła gwałtownie głową. - Ból i tak już... nie mogę... tego znieść. Paul przysunął się do niej i objął ją. - Dasz radę - powiedział. - Potrafisz dokonywać cudów. Na miłość boską, Martine. co to dla ciebie jeszcze jeden cud? Odsunęła ręce od twarzy. - Kiedy byłam spokojniejsza - powiedziała przez ściśnięte gardło - wtedy tak nie bolało. - Pokręciła głową, gdy Paul próbował coś powiedzieć. - Daj spokój. Potrzebuję ciszy. Renie wpatrywała się w zapalniczkę zdumiona i rozwścieczona. Pomarańczowy księżyc wisiał nisko na niebie i spoglądał na nich kpiąco. - Nie! Słyszałam ją. Ty też słyszałeś! Była tam! - Rzeczywiście słyszałem - rzekł!Xabbu. - Ale słyszałem też głos Jongieura. - Co się stało.’ - Renie nie potrafiła sobie poradzić ze sprzecznymi uczuciami - najpierw radość na dźwięk głosu Martine, podniecenie z powodu spotkania z przyjaciółmi, a potem gorycz zdumienia, gdy rozległ się głos Felixa Jongieura, który mówił coś o zmianie wartości programu. A teraz... - Nic - powiedziała, wybierając po raz kolejny sekwencję. - Głucho. !Xabbu wyciągnął rękę w jej stronę. Podała mu zapalniczkę, po czym spojrzała ponownie na malutką postać umierającego Modliszki. - Mam nadzieję, że jesteś szczęśliwy - warknęła. - Nasi przyjaciele odeszli. Gdybym nie miała pewności, że to przez Jongieura, gdybym myślała, że to ty... - Umieram. - Głos zewsząd i znikąd był niemal niesłyszalny. - Próbowałem przetrwać... dopóki dzieci... uratowane. - Dzieci? - powtórzyła z goryczą. - Nie uratowałeś żadnych dzieci. Nie słyszałeś? Jongleur, ten, który cię zbudował, znowu panuje. - Nie. Diabeł. Wciąż... diabeł. Ten, który rani, wciąż rani... - Czuję coś - powiedział!Xabbu cicho. - Co? - Nie jestem pewien. Bardzo słabe. - Zmarszczył brwi i zamknął oczy. - Jak słaby trop zwierza. Zapach niesionego wiatrem piżma antylopy oddalonej o pół dnia drogi. - Otworzył oczy szeroko. - Gra w sznurek! Ktoś mówi coś o grze w sznurek! - Co ty mówisz? - zaczęła Renie i w tej samej chwili przypomniała sobie. - Martine! Czy nie w ten sposób ty i Martine...? Znowu zamknął oczy. - Coś czuję, ale to jest takie... trudne. - Nie. - Głos Modliszki podobny do tchnienia wiatru nabrał siły. - Nie, nie wolno wam otwierać... - Zamknij się! - warknęła Renie. - Nasi przyjaciele próbują się z nami połączyć! Modliszka dźwignął się na cieniutkie, podkurczone nogi. Malutkie oczy miał ciemne, zamglone. - Za wcześnie sprowadzicie tu diabła. Zabierze ostatnie chwile... - Chyba to zgubiłem. -!Xabbu ściskał zapalniczkę tak mocno, że Renie widziała, jak jego białe kłykcie napinają brązową skórę. - Ona jest tak daleko! - Nie... nie wolno... Nie! - Przestań! - zaczęła Renie i wtedy pustynia dookoła nich zaczęła się rozpływać, kolory zlewały się, barwy nocy. bursztynowy księżyc, a nawet migotanie gwiazd. - Przestań! Ale było już za późno. Niebo i ziemia się złączyły, jakby ktoś zamieszał farbę w puszce. Renie wyciągnęła rękę. by pochwycić malutkiego owada, lecz ten jednocześnie rósł i kurczył się, ogarniając sobą wszystko, aż przybrał postać plamki nicości, która odpłynęła w dal. Po długiej chwili wypełnionej chaosem świat znowu spowolniał. -!Xabbu? - wyszeptała zamroczona. - Jestem tutaj. Renie. - Jego dłoń dotknęła jej ręki i zacisnęła się na niej. Wciąż znajdowali się na pustyni Kalahari z wyobraźni!Xabbu, lecz w jakiś sposób był to jednocześnie dół, w którym Renie rozmawiała z fałszywym Stephenem. Gwiazdy, dopiero co tak jasne, wydawały się niewyobrażalnie dalekie, jak iskierki żaru. Renie i!Xabbu przykucnęli na skraju obszaru, który wcześniej stanowił krawędź wysuszonej niecki, lecz teraz ziemia się wznosiła, tworząc ściany dołu, a koryto ze strużką strumienia oddaliło się bardzo i pozostawało poza ich zasięgiem - pięćset metrów poniżej półki, na której się znajdowali. Pomimo odległości i umierających gwiazd światło posiadało niewiarygodną czystość snu. Renie zobaczyła, że skulona postać nad strumieniem nie przypomina już modliszki, ale nie było to też dziecko. Coś zupełnie innego, coś, co nie do końca dało się określić - małe, ciemne i bardzo samotne. - Wszystko umrze. - Szept wzniósł się jak dym. - Nie mogłem... uratować dzieci. Na szarym kamieniu dna dołu leżało coś srebrnego i lśniącego, ale znajdowało się tak beznadziejnie daleko, jakby na jednej z gwiazd nad ich głowami. Wpatrując się w to, zobaczyła ze zdumieniem, że wyciąga nogi. Niczym malutki metaliczny chrabąszcz popełzło w stronę przeciwną do dziecka, potykając się nieporadnie, aż wpadło do rzeki i znikło. Zapalniczka, zdała sobie sprawę Renie. Malutki płomyk nadziei, jaką czuła na pustyni, wreszcie zgasł. Straciliśmy ją. Wszystko. - To słońce - powiedział!Xabbu cicho. Przez chwilę sądziła, że mówi do niej, lecz miał oczy zamknięte, a to, co powiedział, nie miało sensu. - Tak. A teraz schodzi niżej. Palce w ten sposób, kciuki szeroko. Dobrze, zachodzi za wzgórza. Nie potrafiła już dłużej utrzymać zamkniętych oczu. Zmęczenie ogarniało powoli całe jej ciało ciemną mgłą rozjaśnioną czerwonym światłem i wybuchami gwiazdek. Jeszcze chwila i łatwiej jej będzie ‘ zrezygnować. Nie ustający ból - jego źródło znajdowało się w plecach, wiedziała, lecz miała wrażenie, że płynie przez jej ciało i przebija pierś - stawał się coraz mniej wyraźny. Ustępował. Calliope Skouros wiedziała, że to nie wróży nic dobrego. Powinnam była zaczekać, aż Stan oddzwoni, pomyślała i wypluła kolejną bańkę krwi. Szkoda że go tu „nie ma. Patrz, Stan, powiedziałabym do niego, przynajmniej raz włożyłam kamizelkę. Dzięki niej ostrze nie przebiło płuca i nie doszło do serca. Dzięki niej pożyję jeszcze dwie lub trzy minuty. Mnóstwo czasu. Tak. Mnóstwo czasu na co? Calliope spróbowała się przewrócić na brzuch. Gdyby mogła się podczołgać, może udałoby się jej coś zrobić - zsunąć po schodach, a potem na korytarz. Poza tym na brzuchu miałaby większą pewność, że nie zawadzi o nic nożem. Wiedziała, że nie wolno jej go wyjmować z rany - ostrze i żel wytłumiający z kamizelki z pewnością tamowały częściowo krew. Gdyby nie nóż, który niemal pozbawił ją życia, umarłaby po kilku sekundach. Nic z tego. Nie miała tyle sił w ramionach, by się obrócić na brzuch, co oznaczało, że z pewnością nie będzie też mogła podnieść trochę ciała w czasie czołgania. Tyle czasu spędziła w siłowni i teraz rzucała się tylko bezradnie jak ryba wyrzucona na pokład łodzi. Może i dałaby radę podciągnąć się kilkanaście centymetrów, ale nigdy nie zsunie się po schodach. Zakasłała i ostrze bólu przeniknęło jej ciało. Potem z całych sił długo zaciskała zęby, żeby nie krzyknąć, co z pewnością otworzyłoby ranę. Usłyszała gdzieś w pobliżu westchnienie. Uniosła nieco głowę, lecz nic nie zobaczyła. Johnny Strach znajduje się pewnie w drugim końcu pokoju - wcześniej słyszała, jak szedł w tamtą stronę i siadał na czymś, co musi być tym dziwnym łóżkiem w kącie, a potem już go nie słyszała. W takim razie czyj to głos? Kobiety, kobiety, która z nim mieszkała. Tej, którą zabił. Calliope skręciła nieco ciało, obracając się wolno na biodrze i ślizgając w kałuży własnej krwi, aż zobaczyła tamtą kobietę, która także leżała na boku. Obie przypominały dość niecodzienne podpórki na książki. Twarz miała śmiertelnie bladą, lecz oczy szeroko otwarte. Wpatrzone w nią. Postrzelona kobieta wydała z siebie cichutkie miauczenie. Ja też, siostro. Calliope ze wszystkich sił starała się zachować przytomność umysłu, opierając się, choć nie wiedziała dlaczego, ciemności przesłaniającej oczy i zamazującej krawędzie myśli. Obie chciałyśmy go dostać, choć ty pewnie z innych względów. I obie go nie doceniłyśmy. Kobieta otworzyła szerzej oczy. Wydała z siebie kolejne westchnienie. Jakby chciała mi coś powiedzieć. Jest jej przykro? Nie wiedziała, że jest w domu? Kazał jej ją zwabić? Co za różnica? I wtedy dostrzegła róg pada tamtej kobiety, który wystawał spod jej piersi, pobrudzony krwią, jakby pomalowało go dziecko. Upadła na niego i zakryła go ciałem przed Strachem. Oczy kobiety powędrowały ku padowi, a potem znowu spojrzała na Calliope, przesyłając jej nieme błaganie. Widzę go, spróbowała powiedzieć Calliope, lecz z jej ust wyszły tylko bańki krwi. To mnie zabije, jeśli spróbuję się tam dostać, pomyślała z trudem. Ale na pewno umrę, jeśli nie spróbuję. Spróbowała wyciągnąć ramiona, licząc na to, że uda jej się wbić paznokcie w dywan i podciągnąć do przodu. Ale gdy tylko wysunęła ręce poza pierś, jej ciało przeszył ból, jakby ktoś kopnął w rękojeść noża wbitego w plecy. Gdy cienie zatańczyły jej przed oczami, a włókna dywanu zaczęły się oddalać, aż wydało jej się, że patrzy z okna samolotu na dziwny las pokryty śniegiem, odkryła, że skręt nóg pozwala jej odrobinę się przesunąć. Tego ćwiczenia nie przerabialiśmy... Starała się ignorować piekący ból, który zalewał ją przy każdym ruchu. Dywan ciągnął ją niczym czyjeś dłonie. Wszystkie te zaprawy na ścianie, strzelanie do celu. Powinni nas raczej uczyć, jak pełzać w pozycji robaka... Robak zakaszlał. Zwinął się w agonii, skręcił ciało, a nawet wydał cichutki bulgocący okrzyk. Kiedy czerwona mgła po szoku elektrycznym ustąpiła, robak zaklął cicho, gorzko i znowu spróbował po-pełznąć. Szkoda że nie mam mózgu na obu końcach ciała. Czy robaki tak nie mają? A może chodziło o dinozaury? Siostrzeńcy Staną by wiedzieli. - Skouros, od kiedy interesujesz się dinozaurami? - zapytał ją Stan. - Ciekawe zwierzęta - odpowiedziała mu. - Wymarły, bo byty głupie. Za duże. Za wolne. Nie nosiły kamizelek. - Wcale nie. Nosiły je nawet w czasie weekendowych wizyt w dni wolne od pracy. Po prostu chodziły same bez partnerów. Na tym polegał ich problem. Zapytaj Kendricka - on uwielbia te istoty. - W porządku. Nieważne. Dawno już wymarły, prawda? Przy-siądę sobie na kanapie... odsapnę trochę. - Jesteś zmęczona, Skouros? - Och, tak. Stan. Bardzo zmęczona... bardzo... Mgła rozproszyła się nieco. Zobaczyła coś bladego przed sobą. Księżyc? Znajdował się zaskakująco blisko. Ale czy to właściwa pora? Upiornie biała plama okazała się twarzą tamtej kobiety oddalonej od niej zaledwie o centymetry. Boże, nie, byłam tam... coraz mniej tlenu... Calliope przysunęła się odrobinę i wreszcie dotknęła pada. Przesunęła palcem po jego obudowie. Nie mogę go otworzyć - przygniotła go... Trąciła kobietę lekko głową, by ją przesunąć, lecz tamta nie zareagowała, chociaż oczy miała wciąż otwarte. Cholera, tylko nie mówcie mi, że ona nie żyje, proszę, proszę... Trup. Akurat na nim. Calliope wysunęła rękę, obserwując ją z zainteresowaniem, jak zaciska się na padzie. Pociągnęła. Straciła uchwyt na śliskiej powierzchni. Spróbowała jeszcze raz, zmagając się z krwią, która teraz nie tylko była na jej dłoniach, podłodze i padzie, lecz zdawała się spowijać wszystko mgiełką wciskającą się nawet do uszu, przez co odgłos jej serca stał się dziwny i bliski jak szum morza w muszli. Powoli wyprostowała drugą rękę. Promień bólu w plecach stał się jaśniejszy, bardziej przenikliwy, jakby za moment wnętrze jej ciała miało się zapalić od niego. Jej palce zacisnęły się na padzie. Pociągnęła. Wysunął się. Przesuwała palcami, aż znalazła właściwe miejsce. Pokrywa odskoczyła. Zobaczyła ekran, zaskakująco czysty i jasny. Ani śladu krwi, pomyślała. Pewnie ostatnie miejsce na ziemi... Nic nie rozumiała z tego, co zobaczyła, otwarte zbiory, jakiś ruch w okienku w rogu - widziała wszystko jak przez mgłę. Modliła się, aby odbiór audio był włączony. Spróbowała coś powiedzieć, ale tylko zakasłała, zapłakała i spróbowała ponownie. Gdy wreszcie głos wyszedł z jej ust, był cichutki jak głos nieśmiałego dziecka: - Wzywam zero... zero... zero. Calliope pozwoliła, aby jej głowa opadła na podłogę, która wydawała się miękka jak poduszka i zachęcała do snu. Powinna dodać kod pierwszeństwa policji, ale nie mogła go sobie przypomnieć. Teraz wszystko zależało od bogów. Czy to urządzenie przekazało jej głos? Czy miało włączoną funkcję przekazywania komend głosem? A nawet jeśli tak się stało, ile czasu upłynie, zanim wyślą patrol? Zrobiłam wszystko, co mogłam, pomyślała. Teraz może... odpocznę... trochę. Nie potrafiła powiedzieć, czy minęły sekundy, czy minuty, lecz gdy wynurzyła się z kolejnej, jeszcze gęstszej mgły, zobaczyła, że coś rusza się tuż obok niej. Calliope otworzyła szeroko oczy. ale nic więcej nic mogła zrobić. Nie potrafiłaby się poruszyć choćby o centymetr, nawet gdyby to był Strach. Ale to była jakaś inna zakrwawiona dłoń. Nie jej. Kobieta o twarzy białej jak papier próbowała dosięgnąć pada. Jej palce posuwały się powoli niczym biało-czerwony pająk. Calliope patrzyła zrozpaczona, jak dłoń wpełzła na ekran i zaczęła nieporadnie, lecz z determinacją otwierać pliki, coś sprawdzać. Przerwie połączenie. Calliope spróbowała wyciągnąć rękę, lecz jej mięśnie nie zareagowały. A jeśli nikt jeszcze nie odebrał mojego wezwania? Co ta idiotka wyrabia, do cholery? Zakrwawiona dłoń przesunęła się jeszcze raz powoli, dotknęła ekranu, znieruchomiała, a potem zsunęła się z ekranu, zostawiając na nim szkarłatną smugę. Poprzez spowijającą ją coraz gęstszą mgłę Calliope usłyszała, jak kobieta bierze głęboki, bulgocący oddech. Już po wszystkim, pomyślała Calliope. Nie żyje. - Wyślij - wyszeptała kobieta. Rozdział 46 Myśli jak dym SIEĆ/WIADOMOŚCI: Sąd Najwyższy przy ONZ ma rozpatrzyć sprawę Kamizelki ratunkowej [obraz: fragment epizodu z Kamizelki ratunkowej Svetlany Stringer] KOM: Sąd Najwyższy przy ONZ w Hadze zgodził się rozpatrzyć sprawę Svetlany Stringer, która twierdzi, że netshow Kamizelka ratunkowa nie miał prawa filmować jej bez jej zgody ukrytą kamerą w celu stworzenia filmu dokumentalnego dotyczącego jej życia miłosnego i problemów rodzinnych. Jej obrońcy twierdzą, że jeśli Wysoki Sąd nie zajmie wyraźnego stanowiska, to na skutek ciągłego zamazywania granic przez media niebawem wszyscy utracimy prawo do prywatności. Z kolei prawnicy amerykańskiej sieci, producenta Kamizelki ratunkowej, utrzymują, że dokument, który pani Stringer podpisała kilka lat wcześniej, kiedy jeszcze była nastolatką, a dotyczący zgody na filmowanie jej w związku z. innym programem, poświęconym edukacji muzycznej, posiada wciąż obowiązującą moc prawną. [obraz: Bling Saberstrop, adwokat ICN) SABERSTROP: Tak właśnie brzmią wskazówki ONZ, wskazówki, a me prawa. Dla nas jest to przykład niemożliwego: zjeść ciastko i je mieć - prywatność tylko wtedy, kiedy tego chce. Po wejściu do sieci obserwował jeszcze przez chwilę, jak umierająca policjantka wiła się w kałuży własnej krwi, lecz później musiał zamknąć okno. Zbyt go to rozpraszało. Zbyt ciekawiło. Problem polegał na tym, że chciał robić wszystko naraz. Jak dzieciak w sklepie ze słodyczami, pomyślał. Chciał popatrzeć na ostatnie chwile tej suki policjantki, ale to była jedna z rzeczy, które mógł odłożyć na później. Chciał też wykurzyć z kryjówki system operacyjny i raz na zawsze złamać jego pseudo-wolę, zmusić go, aby zaprzestał bezsensownej, doprowadzającej go do szału walki i poddał mu się całkowicie. I bez wątpienia pragnął też dopaść Martine Desroubins, tę Sulaweyo i pozostałych uciekinierów, a potem sprowadzić ich do swojego bezkresnego białego domu na wirtualnym odludziu i zadać każdemu cudownie wymyślną, powolną śmierć. Perspektywa ta bardzo go podniecała: uwięzi ich, nastraszy, pozwoli na kilka prób ucieczki, a nawet sam weźmie udział w pierwszej, może i w następnej, by przeżyć z nimi niebezpieczne chwile, tak jak było z Quan Li, i pogrążając ich w nadziei i rozpaczy, doprowadzić niemal do obłędu. Ale nie całkiem, oczywiście. Bo wtedy koniec nie byłby tak atrakcyjny. Naturalnie wszystko nagra. A kiedy wielkie przedstawienie dobiegnie końca, będzie je oglądał w nieskończoność, doda muzykę i efekty specjalne, by podnieść poziom artystyczny. Będzie to najwspanialsze i najdłuższe przedstawienie, jakie kiedykolwiek powstało. Może nawet kiedyś pozwoli innym je obejrzeć. Jego dzieło nabierze znaczenia religijnego, przynajmniej dla tych, którzy naprawdę rozumieją, jak działa świat. Jeszcze długo po jego śmierci będą wymieniać jego imię przerażonym szeptem. Ale przecież ja nie umrę, prawda? Nigdy nie umrę. Nic dziwnego, że był tak bardzo podniecony. Miał tyle do zrobienia... i całą wieczność, by zająć się tym wszystkim. Zmusił się do spokoju. Żadnych błędów, pomyślał. Jego głowę wypełniła kojąca muzyka, glissando na smyczkach, delikatny szmer cymbałów. Najpierw system operacyjny. Stał na księżycowej równinie i przyglądał się uważnie barierze, którą system operacyjny wzniósł między nim a jego ofiarami. Dotknął niematerialnej, ale niezniszczalnej mgły. Skąd się to wzięło? Jak mógłby się przedostać na drugą stronę? Nie miał wątpliwości, że system operacyjny Graala znajdował się na progu wytrzymałości, on jednak chciał go tylko złamać i podporządkować sobie, a nie złamać całkowicie, ryzykując zniszczenie całej sieci. Nie przed zainstalowaniem systemu zastępczego. Teraz kiedy Dulcie leżała przestrzelona na strychu, mogło to okazać się trochę trudniejsze do wykonania, ale na szczęście zdążyła jeszcze włamać się do domowych plików Jongleura: stary musiał mieć jakiś system dublujący. Tak więc najrozsądniej było zaczekać, aż będzie można uruchomić nowy system. Ale co będzie, jeśli przez to zabije obecny system operacyjny, a także Martine i pozostałych? Wściekał się na myśl o tym, że litościwie szybka śmierć mogłaby sprzątnąć mu sprzed nosa jego wrogów. A oni są tuż-tuż...! Posuwał się czujnie wzdłuż bariery, usiłując coś przez nią zobaczyć. Chodząc tam, pozwolił jednocześnie, by jego umysł penetrował sieciową infrastrukturę. Było to dziwne doświadczenie, przebywanie w dwóch miejscach jednocześnie, bardzo dziwne. Bo oto stał tutaj, potężny jak bóg, a nie potrafił znaleźć miejsca swojego pobytu w sieci: doszedł tu, idąc za Martine i pozostałymi, lecz samo miejsce nie istniało na żadnym ze schematów sieci. Cholernie dziwne miejsce, cokolwiek to jest, pomyślał. Tutaj dysponował nawet większą mocą niż w innych częściach sieci - mieszkańcy uciekli przerażeni, zanim zrobił cokolwiek - ale jednocześnie system operacyjny miał jej więcej niż gdzie indziej. Jasna cholera! Myśl ta spadła na niego jak grom z jasnego nieba. Pewnie jestem... w środku tego cholerstwa. Roześmiał się, a ściana mgły cofnęła się przed nim niczym czuła tkanka dźgnięta narzędziem chirurga. Pewnie, że mam tu moc. On wie, kto mu zadaje ból. Boi się mnie. A zatem jeśli on w coś wierzy, uzmysłowił sobie, wtedy to realizuje się tutaj. Zrozumiał, dlaczego bariera stanowi dla niego przeszkodę nie do pokonania - była wyrazem wiary systemu w jego ostatnią deskę ratunku. Gdyby jednak system utracił ostatni strzęp wiary, że potrafi się bronić... To wszystko jest wymyślone. To jest świat duchów, magii. Tak samo jak te cholerne opowieści mojej matki. Ta myśl kłóciła się z nastrojem uniesienia, dlatego szybko ją odrzucił. Ale gdzie on jest? Gdzie się ukrywa? Strach szedł wzdłuż bariery z zamkniętymi oczami, nie przestając studiować wewnętrznej mapy systemu. Znowu doznał tego dziwnego uczucia przebywania w dwóch miejscach jednocześnie. Trochę mu to przeszkadzało - zawsze dobrze schowany i posiadający pełną kontrolę nad wszystkim, czuł się trochę niepewnie, zmuszony do podzielenia uwagi na dwie sfery operacyjne. Ale jego duma i pewność siebie rosły razem z władzą, więc szybko pozbył się wątpliwości. Lecz nie mógł się pozbyć głównej zagadki. Obie rzeczy są powiązane. Dopóki nie okaleczę skutecznie mózgu systemu, dopóty nie będę mógł dostać w swoje ręce tych, którzy mi uciekli. Jeśli jednak zranię go zbyt mocno, zniszczę go, stracę ich. Umrą albo... uciekną. Nie widział już monstrualnych agentów Jongleura po drugiej stronie bariery. Cokolwiek mieli do zrobienia, zostało zakończone, ale najwyraźniej nie udało im się złamać systemu operacyjnego, ponieważ bariera pozostała na swoim miejscu. Nie przyprowadzili mu też Martine ani nikogo innego. Za barierą nie było już żadnych kopii agentów. Resztę będzie musiał zrobić sam. A jakżeby inaczej, pomyślał. Ogarniało go coraz większe podniecenie, jakie zwykle czuł w czasie polowania. Jego myśli znowu zaczęły przeczesywać sieć w poszukiwaniu kryjówki systemu. Odnalazł kilka świeżych śladów aktywności, lecz żadne w niczym mu nie pomogły. I gdy próbował uporać się z zawiłościami związanymi z logowaniem w sieci, zirytował się, przypomniawszy sobie, jak nielojalna okazała się Dulcie. Suka, teraz by mi się przydała. Jego wrogowie, jak i sam system wciąż się przed nim ukrywali. Chroniła ich wirtualna bariera w tym wirtualnym świecie i gąszcz zawiłości sieci. Nie mógł znieść myśli, że dysponując mocą boga, nie może ich po prostu znaleźć. Że musi przeszukiwać wirtualne światy albo nasłuchiwać rozmowy prowadzone przez wirtualne komunikatory. Komunikatory! Wykonał jeden gest i srebrna zapalniczka znalazła się w jego dłoni. Otworzył kanał komunikacyjny i od razu zobaczył, że jest aktywny, lecz to, co usłyszał, nie miało sensu: słabe, nierozpoznawalne głosy, nonsensowne rozmowy o sznurkach, zachodach słońca i jakimś miodowniku. Najwyraźniej linia była uszkodzona. Rozgniewany, już miał wrócić na swój strych, by posługując się kodami dostępu Jongleura, wyłączyć całą sieć, zabić ją, a potem wskrzesić już z innym, bardziej klarownym systemem operacyjnym... Ale to by oznaczało, że Renie Sulaweyo, Martine i ludzie z Koła otrzymają zbyt łaskawy wyrok. Wpatrywał się w zapalniczkę rozwścieczony. Co za pożytek z takiego urządzenia? Komunikator, który nie pozwalał się połączyć, pełen nonsensownej paplaniny. Ale Dulcie mówiła, że może też pełnić inną funkcję. Jak ona to nazwała? V-fektor. Mówiła, że może transmitować nie tylko głosy, lecz także... dane pozycyjne. Strach się uśmiechnął. Ponownie otworzył główne dane sieci. Linia była aktywna, a zatem ktoś z niej korzystał, mimo iż transmisja była zakłócona. Szybko wyszukał informacje pozycyjne, ale nie potrafił określić końców połączenia z żadnej strony. Strach zdusił kolejną falę wściekłości. Oczywiście, skoro znajdowali się gdzieś we wnętrzu systemu, nie było mowy o konwencjonalnych informacjach dotyczących efekto-rów. Ale przecież ten wymyślony świat musiał się gdzieś znajdować w tej nieprzestrzeni sieci. A zatem tak samo jak wyśledził system operacyjny poprzez jego luki, podobnie podąży za tym śladem komunikacyjnym, aż znajdzie jeden jego koniec albo drugi. Sięgnął tam natychmiast, zapuszczając macki swojego umysłu - jego skręt natychmiast się ożywił niczym rozgrzane do białości włókno. Otwarty kanał komunikacyjny był jak srebrzysta stalowa nić, napięta, delikatna. Podąży za nią i znajdzie ich wszystkich. Znajdzie system i będzie go torturował tak długo, aż opadnie bariera, a wtedy tamci będą jego do końca, do ostatniego oddechu. - Chyba... czuję!Xabbu - wyszeptała Martine. Sam przeraziła się, widząc niemal śmiertelny grymas na jej twarz. - Ale on jest milion kilometrów od nas. miliard! Na drugim końcu wszechświata! Za... za daleko. Martine Dcsroubins zachwiała się i zacisnęła dłonie na głowic. Paul Jonas wyciągnął rękę, by ją podtrzymać, lecz szarpnęła się gwałtownie. - Nie! - jęknęłabłagalnie.-Tak trudno... trudno... coś usłyszeć... - Musisz utrzymać połączenie otwarte - powiedział Sellars przez Cho-Cho. - Nie jestem jeszcze gotowy. - Nie mogę... - Martine zgięła się wpół, zaciskając palce na czaszce, jakby się bała, że ta się otworzy. - Coś strasznego... Ach! Aaach! Inny! On... tak strasznie cierpi! - Nogi ugięły się pod nią i upadła na twarz. Paul Jonas podbiegł do niej. Podniósł ją, lecz była zupełnie bezwładna. - Gotowy czy nie. - To był Strach szepcący w głowie Sam. - Oto jestem! Sam krzyknęła przerażona. Inni najwyraźniej także go usłyszeli. Paul, przestraszony, niemal upuścił Martine na ziemię. A potem rzeczywistość drgnęła i znowu zatrzymała się na moment. Trwało to tylko chwilę, lecz gdy świat wokół Sam ponownie obudził się do życia, był już inny. Jak zimno! Teraz temperatura spadła do zimowego chłodu. Coś jeszcze przybyło z chłodem - kleszcze przerażenia, które sprawiało, że z trudem oddychała. Słyszała okrzyki swoich towarzyszy, lecz wciąż zaciskała mocno oczy. Wszystkie dziecięce instynkty podpowiadały jej, aby naciągnęła koc na głowę i została w ukryciu, aż minie koszmar. Ale nie miała koca. - Chryste! Już po nim! - rzekł Paul. Sam ledwo słyszała jego słowa, zagłuszane okrzykami przerażenia baśniowych istot zebranych na krawędzi Studni. Krzyknęła, gdy silna dłoń zacisnęła się na jej ramieniu. - Wstań, Sam - powiedział Orlando. - To się zaczęło. Otworzyła oczy. Orlando w ciele Thargora wydawał się teraz odmieniony, źle odmieniony i nie chodziło tylko o dziwne światło. Był niekompletny, jakby skasowano najwyższy poziom rzeczywistości, pozostawiając tylko jej zarysy. - On naprawdę umiera - powiedział Orlando, a ona usłyszała przerażenie tuż pod powierzchnią jego słów. - System umiera. Popatrz na nas. Sam spojrzała na swoje ramię, zawsze brązowe, teraz purpurowo-szare w jarzącym się świetle dołu, równie nierzeczywiste jak wszystko inne. Ścieżka, kamienne ściany, jej towarzysze - wszystko straciło jakąś istotną cechę, dzięki której wyglądało naturalnie. Powróciło do wcześniejszego pierwotnego stanu, tak samo jak czarna góra tworzyła się pod jej stopami w czasie ich długiej wspinaczki. Nie jesteśmy ludźmi, pomyślała, patrząc na gładkie plamy na policzkach Paula Jonasa, na kanciaste mięśnie Orlanda. Naprawdę jesteśmy marionetkami. Podniosła się, usiłując pokonać paraliżujący strach. Nie, to system operacyjny. Inny, a nie my. On słabnie. Traci swój sen... - Och. to jest skończone wariactwo - wyszeptał Orlando. Podniósł miecz nie po to. by walczyć, lecz żeby zasłonić widok, którego nie chciał oglądać. Bariera się rozpraszała. Na skraju obozu sieć opalizujących chmur, która spowijała ich szczelnie, zaczęła przybierać postać zwykłej mgły. Uchodźcy, którzy również utracili krytyczny poziom definicji, zaczęli uciekać w popłochu niczym źle zaprogramowane roboty, potykając się, przewracając i krzycząc jak przerażone dzieci. Z mgły wyłoniła się ciemna postać i dużymi krokami zbliżała się do Studni, ciągnąc za sobą resztki rozerwanej bariery. Baśniowe istoty, które znalazły się zbyt blisko rozpadającej się kurtyny, uskakiwały w bok, by zejść z drogi ogromnego cienia, i padały twarzą do ziemi. Istota nie zwracała na nich uwagi i szła przez uwolnioną przestrzeń jak jakiś negatyw Mojżesza przechodzącego przez Morze Czerwone. Sam tkwiła w miejscu sparaliżowana strachem. Orlando stojący u jej boku zachwiał się i wypuścił miecz z ręki. - Teraz skończymy - przemówiła istota, a jej przerażający, radosny głos sprawiał, że Sam miała ochotę roztrzaskać głowę o coś. byleby tylko go nie słyszeć. - Koniec. Zaciemnienie. Podliczamy kredyty. - Studnia! - jęknęła Florimel. Jej głos zdawał się dochodzić z drugiego końca świata. - Wysycha! Sam odwróciła się i zobaczyła, że nawet przyćmione światło, które do tej pory wypełniało Studnię, zapadało się w serce świata, pozostawiając pustkę w wielkiej dziurze i ściągając na nich puste czarne niebo niczym zbutwiały koc. Jedynym światłem w całym świecie zdawały się oczy i wyszczerzone w uśmiechu zęby ich wroga. - Do Studni! - krzyknął ktoś za jej plecami; Paul, może Nandi, nie potrafiła powiedzieć. - To jedyne miejsce, w którym można się ukryć! Do Studni! Ale Sam nie potrafiła oderwać oczu od kroczącej ciemności. Idzie. To coś pod łóżkiem... Hałas w szafie... Uśmiechnięty obcy, który zatrzymuje się przy tobie, kiedy wracasz ze szkoły... Twarda dłoń Orlanda chwyciła ją i szarpnęła do góry. Pociągnął ją do miejsca na krawędzi dołu, gdzie wcześniej Martine Desroubins opadła na ręce i kolana. Większość jej przyjaciół już schodziła w ciemność ścieżką, której Sam nie widziała. Niewidoma kobieta wyglądała, jakby krzyczała z bólu. Orlando i Paul Jonas podnieśli ją. - Gdzie jesteście? - wyszeptał Strach. Jego głos wsunął się miękko do ucha Sam niczym język żmii. - Nie ukryjecie się przede mną. Znam was dobrze. Podążyła za Orlandem i Paulem nierówną półką skalną. Mimo iż nieśli Martine, poruszali się szybko. Idąc za nimi, Sam potknęła się o coś i przewróciła. Zanim się pozbierała, zdążyli już zniknąć w ciemności poniżej. Przerażona, obejrzała się, przekonana, że istota mówiąca lodowatym głosem idzie tuż za nią, i w tej samej chwili zobaczyła, o co się potknęła - była to ludzka stopa. Na brzegu ścieżki leżał mały Cho-Cho, prawie niewidoczny w pogłębiającej się ciemności. Niemal oszalała z przerażenia na myśl o tym, co jest za nią. pragnęła jedynie dogonić pozostałych. Nie, to jeszcze mikrus! Nie mogę zostawić go na pastwę... tego. Zagłuszając w sobie wrzask wszystkich nerwów, odwróciła się i ruszyła z powrotem. Cho- Cho sprawiał wrażenie pogrążonego we śnie, zupełnie nieświadomego obecności istoty, która na nich polowała. Wzięła go na ręce i zachwiała się, zdumiona jego ciężarem. - Co się dzieje? - nieziemski szept Sellarsa popłynął z ust chłopca. - Kim jesteś? - Wszystko, wszystko się dzieje! To ja, Fredericks! - Znowu się potknęła. - Gdzie jest Martine? - Och... zamknij się - mruknęła Sam. Ruszyła w dół ścieżki, starając się zachować równowagę. Ściany dołu traciły szybko resztki tego, co sprawiało, że wyglądały naturalnie. Teraz emanowały przygaszonym światłem, nieco ciemniejszym niż blask wodnych gwiazd. Wydało jej się, że kilka metrów przed sobą na spiralnej ścieżce dostrzega już niewyraźne sylwetki Orlanda i Paula. Do góry nogami -!Xabbu miał rację! Jej myśli mknęły jak podrażnione dymem osy. To jest góra odwrócona do góry nogami! Wciąż nie widziała niczego za sobą, lecz obrazy w jej głowie pozostały żywe - cień o pustych oczach, który był Strachem, urósł do gigantycznych rozmiarów w jej wyobraźni. Widziała, jak paluchami podobnymi do smug cienia przeczesuje tłum krzyczących z przerażenia uchodźców, podnosi ich garściami, ogląda i rzuca na ziemię, roztrzaskując im kości. Szuka nas. pomyślała Sam. Nas! Przyjdzie za nami lada moment... Na myśl o tym przeraziła się tak bardzo, że gdy pokonawszy kolejny zakręt, wyszła na szerszy odcinek ścieżki i wpadła na Paula Jonasa, niemal nie zemdlała. - Sam? - Wydawał się tak samo zdumiony jak ona. Martine leżała na środku ścieżki, tam, gdzie ją położyli, zwinięta w kłębek jak płód. Orlando przeszedł nad nią i chwycił Sam za ramię. Trzymał ją. jakby nie chciał się już z nią rozstać. - Kurczę... - Zerknął na bezwładną postać Cho-Cho, jakby nic widział jej dokładnie. - Jasna cholera, Frederico. Nie wiedziałem, gdzie jesteś! - Ja... musiałam się wrócić - wysapała. - To ten chłopiec, to znaczy... Sellars... - Nie mogę tu dłużej zostać. - Kapryśny głos Sellarsa tuż przy jej uchu znowu ją zaskoczył. - Mam za dużo spraw na głowie. Powiedz Martine, żeby za wszelką cenę utrzymała połączenie. Wrócę. - Nie odchodź - rzekł Paul. - Ta istota... Strach... dopadnie nas lada moment. - Już nic tu nie wskóram - odparł Sellars zniecierpliwiony. - Przykro mi. ale muszę skończyć to. co mam do zrobienia. Bez względu na to. co się stanie. Martine musi utrzymać połączenie z sercem systemu. Za wszelką cenę! - Cholera. Sellars, nie waż się... - zaczął Paul, lecz nie skończył, ponieważ Sam wpadła na niego, kiedy chłopiec, którego trzymała na rękach, zaczął się nagle rzucać. - Postaw mnie! - wrzasnął Cho-Cho. Wyswobodził jedną rękę i chwycił Sam za twarz, przez co zachwiała się mocno. Przez moment nie czuła niczego pod lewą stopą, lecz zaraz oparła piętę o ścieżkę. - Puść mnie! Łokieć chłopca wyrżnął ją w bok głowy z taką siłą, że kolana ugięły się pod nią i osunęła się w bok. W następnej chwili nic już nie trzymała w ramionach. Upuściłam go, pomyślała i zaraz poczuła, że i ona leci bezwładnie, i wtedy silna dłoń chwyciła ją za tył koszuli i pociągnęła z powrotem na półkę. Błysk światła z głębi Studni położył srebrzystoniebieskie smugi na jednej stronie ciała Orlanda. Przyciskał mocno do piersi wciąż wierzgającego wściekle Cho-Cho. - Całkiem zeskanowałeś? - warknął na chłopca i pacnął go w głowę podbródkiem. Nieprzytomny, a może tylko właściwie pouczony Cho-Cho przestał się rzucać i wisiał bezwładnie w zagięciu muskularnego ramienia Orlanda. - Jesteście tam wszyscy w dole, prawda? Nie macie już dość tych gier? Paul Jonas klęknął obok Martine i próbował ją podnieść. Orlando jeszcze raz ścisnął ramię Sam. - Wiesz, Frederico, może to tylko moja wyobraźnia. - Jego nonszalancki ton nie do końca ukrył drżenie głosu. Jego dłoń też pewnie drżała, lecz Sam nie czuła tego, ponieważ sama się trzęsła. - Ale ten nasz przyjaciel, książę Strachula, czy on nie jest Australijczykiem? Catur Ramsey wpadł do sąsiedniego pokoju i zdążył jeszcze usłyszeć ostatnie słowa Sellarsa. Starzec był w gorszym stanie niż kiedykolwiek wcześniej. Był bardzo osłabiony, jakby mówił przez wąż ogrodowy z drugiego końca galaktyki. - ...nie mam czasu wyjaśniać tego po raz kolejny - powiedział. - Zostały już tylko minuty. Kaylene Sorensen stała przed Christabel na szeroko rozstawionych nogach z zaciśniętymi pięściami, jakby pozbawiony ciała głos płynący z ekranu ściennego stanowił fizyczne zagrożenie dla jej córki. - Mikę, ty chyba zwariowałeś! Czy jestem tutaj jedyną osobą, która nie postradała zmysłów? - Pani Sorensen, nie mam innych możliwości. - Sellars sprawiał wrażenie wyczerpanego do granic. - Ale ja mam. - Odwróciła się do męża. - Już źle się stało, że cała ta... fantazja wyciągnęła nas z domu. że musieliśmy przez to uciekać jak przestępcy. Ale jeśli myślisz, że pozwolę, aby Christabel ponownie została wciągnięta w to... w tę... bajkę... - Wszystko to jest prawdą, pani Sorensen - wtrącił Ramsey. - Choć chciałbym, aby tak nie było. Ale... - Ramsey, co tu robisz? - zapytał Sellars z zaskakującą werwą. - Miałeś zostać na linii z Olgą Pirofsky. - Ona nie chce ze mną rozmawiać. Powiedziała, żebyś się pospieszył. Czeka na syna. Oczywiście wszystko nie odbyło się w tak prosty sposób. Olga. z którą teraz rozmawiał, była inną kobietą niż ta, z którą się zaprzyjaźnił - zamkniętą w sobie i przerażająco oddaloną, jakby Sellars połączył go z obcą osobą. Nie zareagowała na jego słowa żalu i współczucia. Sprawiała wręcz wrażenie, że nie całkiem rozumie, co Ramsey do niej mówi. Wydawało się, że podobnie jak Sellars. odpłynęła w głąb galaktyki. - To nasza jedyna szansa - rzekł Sellars. - Przegramy, jeśli nie uda mi się połączyć z systemem operacyjnym. Ale nawet w tej chwili, kiedy w grę wchodzi tyle istnień ludzkich, nie mogę pani zmuszać do niczego. - Nie - rzuciła matka Christabel ze złością. - Nie możesz. I nie zmusisz. - Kaylene... - zaczął major Sorensen żałośnie, rozdarty między gniewem i niemocą. - Jeśli Christabel nic się nie stanie... - On tego nie powiedział! - warknęła żona. - Spójrz na chłopca w tamtym pokoju. On także był pod jego opieką. Czy chcesz, żeby i twoją córkę spotkało to samo? - Nie, nie ma żadnej gwarancji. - Sellars mówił jak ktoś, kto wspina się na szczyt pozostający poza granicami jego możliwości, o czym dobrze wie. - Ale Cho-Cho to co innego. On dzięki neuro-kaniuli jest podłączony bezpośrednio do systemu. Christabel nie ma takich możliwości. Ramsey czuł się jak zdrajca, ale musiał to powiedzieć. - A inni, którzy zostali uwięzieni w systemie? Niektórzy nie posiadali neuronowych połączeń. Podobnie jak wiele dzieci, które zapadły w śpiączkę. - A widzisz! - rzuciła Kaylene ze zwycięską zawziętością. - To co innego - odparł Sellars ledwo słyszalnie. - Tak przynajmniej uważam. System operacyjny... syn Olgi... umiera. Nie można zamknąć... pętli sprzężenia zwrotnego. Sorensenowie stali zwróceni twarzami do ekranu ściennego, dlatego tylko Catur Ramsey widział, jak Christabel zsuwa się z łóżka i stawia gołe stopy na podłodze. Jest taka mała. Wydawała się teraz bardzo przestraszona i bardzo, bardzo młoda. Dobry Boże, pomyślał Ramsey. Co my im robimy? Dziewczynka wstała i poszła bez słowa do łazienki, zamykając za sobą drzwi. Ma już dość. Każdy by miał. - Ja... nie mogę się nie zgodzić z żoną - mówił major Sorensen. - A co to ma znaczyć? - burknęła żona. Żadne z nich nie zauważyło wyjścia Christabel. - Uspokój się, kochanie - rzekł Sorensen. - Zgadzam się z tobą. Tylko że czuję się parszywie. - A zatem wszystko jasne - oświadczył Sellars głosem umierającego. Jak na ironię ekran ścienny, przez który rozmawiał, przełączył się właśnie na hotelowy węzeł reklamujący parki rozrywki i restauracje Nowego Orleanu pełne uśmiechniętych turystów. - Spróbuję wykorzystać to, co mam do dyspozycji. Ramsey nie potrzebował wizji, by się zorientować, że Sellars się wyłączył. Sorensenowie stali wpatrzeni w siebie, nie widząc nikogo i niczego dookoła. Ramsey stał na progu pokoju. Po odejściu Sel-larsa w jednej chwili zamienił się z uczestnika dyskusji w podglądacza. - Muszę iść - powiedział. Nawet nie spojrzeli na niego. Gdy zamknął za sobą drzwi, oparł się na chwilę o ścianę, zastanawiając się. co się wydarzyło i co to w rzeczywistości oznaczało. Czy naprawdę Sellars nie potrafił sobie poradzić bez pomocy dziewczynki, która dopiero zaczęła chodzić do szkoły? A jeśli mu się nie uda? Ramsey z trudem nadążał za biegiem wydarzeń. Tylko w ciągu ostatnich dwóch godzin dopuścił się kilku poważnych przestępstw: za pomocą dymnej bomby doprowadził do ewakuacji biurowca, uruchomił alarmy na całej wyspie i założył podsłuch danych jednej z największych korporacji na świecie. Nie wspominając o jeszcze dziwniejszych odkryciach, jakich dokonał: opuszczony dom i las na dachu, pokój-grobowiec, niewiarygodne rewelacje dotyczące utraconego przez Olgę dziecka, które stało się systemem operacyjnym sieci Gra-ala. Olga. Cholera, muszę do niej wrócić. Drzwi do pokoju Sorensenów otworzyły się gwałtownie, niemal go uderzając. Na progu stanął major Sorensen, blady, niemal szary. - To Christabel. - Ton głosu majora i wyraz jego twarzy sprawiły, że Ramsey miał ochotę zwymiotować. Kaylene Sorensen siedziała na łóżku i tuliła córkę, nawołując ją, jakby Christabel znajdowała się gdzieś daleko. Bezwładne kończyny dziewczynki i wywrócone oczy mówiły wszystko albo prawie wszystko. Na łóżku przy nogach Christabel leżały czarne okulary przeciwsłoneczne. - Zrobił to! - wycedziła pani Sorensen z wściekłością. - Potwór! - Udawał, że pyta o pozwolenie... - Wezwę lekarza - powiedział jej mąż i zwrócił się do Ramsea, a jego twarz wyrażała tak wielkie zagubienie, że Ramsey znowu poczuł się niedobrze. - Powinienem wezwać lekarza? - Zaczekaj. Nic... nic nie rób. Zaczekaj! Ramsey ruszył do swojego pokoju, lecz zaraz przypomniał sobie, że może zadzwonić z ekranu ściennego i nie będzie musiał ryzykować utraty połączenia z Olgą. Podał szybko numer, modląc się w duchu, że go właściwie zapamiętał. - Sellars! Odezwij się, szybko! - Tak? Ramsey, o co chodzi? - Sprawiał wrażenie jeszcze bardziej umęczonego, jeśli to było możliwe. - Cholera, Christabel zapadła w śpiączkę! W śpiączkę Tandagore’a! - Co? - Sellars wydawał się szczerze zdumiony. - Jak to możliwe? - Nie pytaj mnie. Leży na łóżku. Rodzice ją tak znaleźli. - Przez cały czas próbował zrozumieć sytuację. - Obok niej leżą okulary przeciwsłoneczne... - Och, o mój Boże. - Sellars zamilkł na moment. - Wcześniej przygotowałem kod dostępu, ale... tylko na wypadek, gdyby się zgodzili! - Pomimo zmęczenia, napięcia i obcego mu wahania, był bardzo skupiony. - Powiedz im, żeby jej nie ruszali. Pewnie już weszła do systemu. Muszę lecieć. - Zapadła cisza, lecz zanim Ramsey zdążył się rozłączyć, ponownie usłyszał głos Sellarsa: - Przekaż, im, że jest mi bardzo przykro. Nie chciałem, żeby tak się stało, nie w ten sposób. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby... wróciła. Wyłączył się. Ramsey zostawił ich w pokoju. Oboje siedzieli w milczeniu, tuląc nieruchome ciało córeczki. Pomimo poczucia odpowiedzialności, a może właśnie z jego powodu, bardzo chciał opuścić ich pokój. Wrócił do pada, by porozmawiać z Olgą. Zastanawiał się też, czy powinien jej powiedzieć, co się dzieje u niego, ponieważ podejrzewał, że jeśli ona wciąż jest w takim stanie jak podczas ich ostatniej rozmowy, to w ogóle nie będzie go słuchać. Wpatrzony w ekran, zatopiony w myślach, dopiero po kilkunastu sekundach w pełni zrozumiał, co widzi. Olga Pirofsky wciąż siedziała przed ogromnymi czarnymi zbiornikami, kołysząc się z boku na bok, z twarzą ukrytą w dłoniach - uosobienie strasznego, zżerającego smutku. Najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy z tego, co się dzieje dookoła niej. Wieka dwóch pojemników unosiły się powoli i bezgłośnie. Ram-seya ogarnęła ta sama bezradność, niemal seksualne przerażenie, jakie odczuwał w dzieciństwie w ciemności sali kinowej. Obcy statek kosmiczny, drzwi się otwierają, coś zaraz z nich wyjdzie... Ale co to będzie? Tylko że to nie był film. To się działo naprawdę. W bliższym zbiorniku ukazała się jakaś postać. Zaczęła się podnosić, skąpana w blasku słabych świateł umieszczonych wzdłuż wewnętrznej krawędzi wieka. Ramsey otworzył linię i krzyczał do ekranu pada, lecz Olga najwyraźniej go nie odbierała. Wołał ją w kółko, tymczasem z wypełnionego żarem pojemnika wyszedł strasznie gruby nagi mężczyzna. Włożyła okulary z opowiastkami. Poczuła się dobrze w ciemności za szkłami. Słyszała głos matki dobiegający z sąsiedniego pokoju. Mama była zła, bardzo zła na pana Sellarsa, zła na tatę, a nawet na pana Ramsey a, który według Christabel nic złego nie zrobił. Dobrze było znaleźć się znowu w ciemności. Żałowała, że nie ma też okularów, które by mogła zakładać na uszy. - Opowiedz mi historię - wydała polecenie okularom, lecz nic się nie stało. Soczewki pozostały czarne. Nie było nawet wiadomości od pana Sellarsa. Zasmuciło ją to - wydawał się taki zmęczony, obolały. Niemal zaczęła żałować, że mama i tato odkryli ich tajemnicę - dowiedzieli się o jej wizytach u niego, o tym, w jaki sposób mu pomagała, o wszystkich ich sekretach. O tym, jak się uśmiechał i mówił do niej „mała Christabel”. Ich tajemnicze hasło. - Rumplestiltskin - powiedziała. Światło zakwitło przed jej oczyma niczym kwiat. - To będzie jak rozmowa z kimś z bardzo daleka - usłyszała głos pana Sellarsa. - Albo jak chodzenie po sieci. Przyjdę do ciebie za chwilę... - Gdzie pan jest? - zapytała, lecz głos wciąż mówił, nie słysząc jej. To było jeszcze jedno nagranie, tak jak poprzednio. - ...A potem zostanę z tobą, obiecuję. Lecz teraz zajmuję się wieloma rzeczami, mała Christabel, i może upłynie chwila, zanim będę mógł przyjść do ciebie. Nie bój się. Po prostu czekaj. Światło poruszyło się, zatańczyło i zawirowało. Zakręciło jej się w głowie. Próbowała zdjąć okulary, lecz z jakichś powodów nie mogła ich znaleźć. Czuła swoją głowę, lecz wydawało jej się, że zmienia kształt - najpierw miała wrażenie, że włosy pod palcami nie są włosami, a palce przestały być palcami. Światło odpłynęło, zabierając ją z sobą, jakby została wessana w odpływ wanny, a światło zawodziło podobnie jak wiatr czy dziecko. - Przestań! - zawołała. Teraz, naprawdę się bała. Jej głos brzmiał niewłaściwie, niby blisko, w jej głowie, ale jednocześnie z oddali, z echem. - Nie chcę! Światło było wszędzie dookoła. A potem zgasło. Zapanowała ciemność, a ona nie czuła już niczego. Przez kilka sekund była sama, tak sama jak nigdy do tej pory. jak w złym śnie, lecz nie spała. W całym świecie nie było nikogo innego poza nią, ani pana Sellarsa, ani mamy i taty... A jednak coś było... Przerażona, wstrzymała oddech, lecz wrażenie było o wiele silniejsze, ponieważ nie czuła niczego w piersi. Czuła się tak, jakby miała się zmoczyć, chociaż to nie było zupełnie tak. Coś jej szukało. Coś dużego. W ciemności. Dotknęło jej. Christabel chciała krzyknąć, uderzyć, ale nie miała ust ani rąk. Było takie zimne! Jak cała ciemność zamrożona, jakby znajdowała się wewnątrz zamrażarki, w której zamknięto drzwi i zgaszono światło. A ona nie mogła się wydostać i nikt jej nie słyszał, nikt nie słyszał, nikt... To wielkie zimne coś dotknęło jej w środku głowy. Tamten film w sieci, którego nie wolno mi było oglądać, o wielkim gorylu, który podniósł panią, powąchał ją i patrzył na nią, i to było takie straszne, bo myślałam, że on ją rzuci na ziemię albo zje, i wtedy się posikałam i nawet o tym nie wiedziałam, aż przyszła mama i powiedziała Omójboże co ty oglądasz Mikę zostawiłeś włączony ekran i ona się zmoczyła i zniszczyła kanapę przez tego twojego głupiego potwora mówiłam ci że jest za mała... I wtedy to coś ją puściło. Duże czarne coś przeszło przez nią jak wiatr, a ona poczuła jego zapach, ale czuła zapach tego, jak to myśli, a było zmęczone, smutne i rozgniewane, a nawet przestraszone, lecz już go nie obchodziły dziewczynki, więc ją puściło. Unosiła się w ciemności. Zagubiona. - Christabel? Nie mogła się dłużej powstrzymać, gdy usłyszała łagodny głos pana Sellarsa, podobny do pohukiwania sowy. Rozpłakała się i płakała tak mocno, że wydawało jej się, iż już nigdy nie przestanie, nigdy, przenigdy. - Chc-chcę do mamy. - Ledwo wydusiła z siebie. - Wiem - powiedział. - Przepraszam, nie chciałem, żeby to się stało w ten sposób. Nie czuła go, nie tak jak wcześniej odczuwała lodowatą ciemność, ale go słyszała, i w całej tej ciemności było to coś malutkiego i dobrego. Próbowała przestać płakać. Dostała czkawki. - Jestem z tobą - powiedział pan Sellars. - Jestem z tobą, mała Christabel. Musimy iść. Potrzebuję twojej pomocy. - Nie chciałam tego zrobić! - Wiem. To moja wina. Może tak miało się stać, a może nie. Tak czy inaczej, niebawem się to skończy. Chodź ze mną. - Chcę do mamy. - Wiem. Nie ty jedna. Teraz już nie bała się tak bardzo i słyszała wyraźnie, że pan Sellars bardzo cierpi. - Chodź ze mną, Christabel. Zaprowadzę cię do kogoś. Przykro mi. że tak się stało, ale cieszę się, że jesteś ze mną, bo inaczej musiałbym wysłać twojego przyjaciela samego na to spotkanie. A potem usłyszała nowy głos - co ją zupełnie zaskoczyło, ponieważ wiedziała, że osoba, do której należy ten głos, nie może mówić, gdyż leży na łóżku uśpiona jak nieżywa. Ale przecież pan Sellars także leżał uśpiony jak nieżywy! Czy ja też tak śpię? Czy mama i tato nie będą się bali? - Zabierz mnie stąd! - krzyczał głos. - Już nigdy więcej tego mierda! - Cho-Cho - powiedziała. Milczał przez chwilę. Christabel wisiała w ciemności i zastanawiała się, czy tak jest po śmierci. - Malutka? - powiedział wreszcie. - To ty? - Tak. - Pan Sellars posapywał śmiesznie, jakby odszedł gdzieś i zaraz przybiegł szybko. - To ona, senor Izabal. Pójdziemy gdzieś razem. Oboje odszukacie zagubionego chłopca. A potem... a potem postaram się, abyście wrócili do domu. - Zwariowałeś - powiedział Cho-Cho. - Nic nie robię! Ale chwilę później, gdy ciemność zaczęła ustępować światłu, szarości podobnej do porannego nieba, tyle że obecnej wszędzie, na górze i na dole, Christabel poczuła, że ktoś bierze ją za rękę. - W porządku, malutka? - zapytał Cho-Cho szeptem. - Chyba tak - wyszeptała. - A ty? - Dobrze - odparł. - Nie boję się, niczego. Bez względu na to, czy to była prawda, czy nie, jego palce zacisnęły się na jej dłoni, podczas gdy szarość wylewała się coraz obficiej. Paul i Orlando nieśli Martine krętą ścieżką, aż dotarli do miejsca, w którym idący przed nimi towarzysze zablokowali drogę. - Nie zatrzymujcie się! - ponaglił ich Paul szeptem. - Nie sły[? szeliście tego szaleńca? Idzie za nami. - Ścieżka się skończyła - rzekła Florimel. - Odpadła. Roztopiła się albo jeszcze coś innego. - Jak na górze - powiedziała Sam cicho, gdy zatrzymała się niepewnie za Paulem i opuściła Cho-Cho na kamień. - Tam też zniknęła. A zatem tu się wszystko kończy, pomyślał Paul. Tak długo dryfowałem, biegłem. Droga zwężała się coraz bardziej, aż w końcu dotarłem do końca pułapki. Popatrzył na innych, na Nandiego, młodego T4b - oczy wszystkich patrzyły z plam coraz mniej prawdziwych twarzy, a kolory ciała, ubrań, a nawet kamieni przed nimi blakły, spływały. Ściany dołu wydawały się abstrakcyjne, podobne do maź-niętych pędzlem brył malującego w pośpiechu ekspresjonisty. - Wciąż możemy walczyć - rzekł Orlando. Stwierdzenie to wydało się Paulowi tak absurdalne, że niemal komiczne; ponury żart, którego puentą mogła być tylko ich bezsensowna śmierć. Martine wzdrygnęła się i spróbowała usiąść. - Czy t-to t-ty. Paul? Trzęsła się tak bardzo, że Paul przykląkł przy niej i przytrzymał jej nogi, bojąc się, że za chwilę spadnie z półki w otchłań. Nie kończąca się ciemność była jedyną rzeczą, która jeszcze wyglądała naturalnie. - To ja - odparł i dotknął jej twarzy. Była zimna. On także. - Jesteśmy tutaj wszyscy, ale musimy zachować spokój. Ta istota. Strach, szuka nas. - Ja wy-wytrzymałam - powiedziała. - Wciąż... czuję... gdzie jest!Xabbu, i je- jeszcze dalej. Czuję, gdzie... jest Inny. Do samego końca. - Nie drżała już tak mocno, ale wydawała się nieobecna. - Jestem tutaj. - Zimno. Tak zimno. Jak w próżni. Próbował rozgrzać jej dłoń. lecz cofnęła ją. - Dziwne uczucie. Czuję, że mnie dotykasz, ale mam wrażenie, jakby to się działo na innej planecie. Nie trzeba, Paul. Pozwól mi pomyśleć. Tak trudno... utrzymać... zatrzymać... - Witajcie, kochani - przemówił przeciągle Strach. - Wiem, że meczy was to czekanie na mnie. - Ścieżka za nimi wciąż była pusta. a światło załamane. - Już miałem być u was, ale zabawiałem się trochę z dzieciakami. Posłuchajcie. W głowie Paula rozległ się cichy, zawodzący szloch. Wszyscy go usłyszeli i aż drgnęli, wydając okrzyki, połączeni łańcuchem przerażonej bezradności. - Celowo zwleka - jęknęła Florimel. - Sadysta. Chce, żebyśmy najpierw cierpieli. - Wącha, czy już śmierdzimy strachem - powiedział T4b. - Cisza! - syknął Nandi. - Nie wiemy, jak daleko się znajduje. Może próbuje nas sprowokować, żebyśmy zdradzili, gdzie jesteśmy. - Jaki problem znaleźć nas na tej ścieżce? - rzuciła Florimel z pogardą. - Nie będę przed nim pełzała. - Ani ja - rzekł Orlando. - Nie obchodzi mnie, czy jest Dra-culą, człowiekiem- wilkiem czy też Nikczemną Wiedźmą z Zachodu. Trochę mu nabruździmy, zanim... zanim przyjdzie koniec. Gdy to mówił, Sam Fredericks wstała, chwiejąc się, i stanęła u jego boku. Migocące światło skakało po jej przerażonej i pełnej determinacji twarzy. Serce Paula zaczęło wypełniać coś, czego nie potrafił nazwać. Te biedne, dzielne dzieci. Dlaczego to je spotkało? - Zimno! - krzyknęła Martine. Zaskoczony Paul zakrył jej usta dłonią. Strąciła ją. Gdy ponownie przemówiła, był to ledwo słyszalny szept. - Czuję Innego. Ale jest taki mały! Przestraszony! Dzieci... już nie płaczą. Spokojne, takie spokojne! - Tam, gdzie jest Inny, jest zimno. Wszyscy drgnęli na dźwięk głosu Sellarsa. - Wrócił - rzuciła Sam obojętnie. - Nie marnujmy czasu. - Cho-Cho leżał teraz u stóp Sam jak ktoś pogrążony w głębokim śnie, a z jego ust sączył się rzeczowy głos Sellarsa. - Martine. spróbuję dotrzeć do ciebie, połączyć mój koniec połączenia z twoim. Z pewnością będzie to dziwne uczucie, ale, proszę, staraj się nie opierać. - Nie mogę myśleć. Za zimno... boli... - Inny jest uwięziony w strasznym zimnie, na zewnątrz, jak i wewnątrz - rzekł Sellars bardzo szybko. - Jeśli to zrozumiesz, nie będziesz się tak bała. On nie jest maszyną, a przynajmniej nie był nią na początku. Był dzieckiem, ludzką istotą zmienioną przez Bractwo Graala w serce ogromnej maszynerii nieśmiertelności. Paul poczuł przypływ bezradnej nienawiści. Inny, mały Gally, Orlando i Sam Fredericks, krzyczące ofiary na brzegu Studni - tyle niewinnych istot poświęconych po to, aby taki człowiek jak Jongieur mógł pełzać przez kolejne lata. - Przestraszony... - Martine zapłakała. - Taki mały... - Zawsze taki był, przynajmniej w swoich oczach. Przestraszony. Męczony. Trzymany w ciemności, dosłownie i w przenośni, ponieważ bali się jego niemal nieograniczonego potencjału. Potrafił wpływać na umysły tych. którzy go pilnowali, dlatego skazali go na wygnanie - umieścili w najbardziej okrutnym, a jednocześnie najbezpieczniejszym więzieniu, jakie można wymyślić. - Więzieniu? - Satelita. - Sellars mówił cicho, lecz jego słowa głośno rozbrzmiewały na skalnej półce nad otchłanią. - Inny znajduje się w satelicie, który okrąża Ziemię. Kriogeniczne silniki spowalniają jego metabolizm, dzięki czemu łatwiej nad nim zapanować - a przynajmniej tak sądzili. Wygnali go w pustkę kosmosu, do satelity wyposażonego w zabezpieczenia, tak że gdyby nawet coś się nie udało, mogą go wysłać poza orbitę. Sekwencja Apop, tak brzmi hasło Jon-gleura. Apop, wąż, który każdej nocy próbował połknąć lecącą łódź. Re, króla bogów. Martine jęknęła. - Szybko! Nie mogę... - Drgnęła i zaraz jeszcze raz; poruszała się niemal rytmicznie. Gdy Paul spojrzał na jej ręce, zobaczył, że rysują dziwne kształty, palce zginały się i prostowały przed jej piersią. -!Xabbu też... bardzo cierpi... _ przez ca{y czas próbuję się połączyć - powiedział Sellars ustami uśpionego chłopca. - To przypomina... nawlekanie nitki... o długości miliona mil. A... ja trzymam jej... przeciwległy koniec. Coś pojawiło się po drugiej stronie Studni - punkt ciemności tak czystej, że nawet w tym pogrążonym w mroku podziemnym świecie Paul dostrzegł go wyraźnie, jak kroczy ścieżką powolnym krokiem. - Zbliża się - wyszeptał Paul. choć zdawał sobie sprawę, że niepotrzebnie to mówi. że Sellars nie może niczego przyspieszyć. - Idzie Strach. - Dotknął Martine. a właściwie musnął palcem jej nogę. Jęknęła i skrzywiła się. - Nie! - Jej dłonie poruszały się coraz szybciej, palce prostowały się i zaciskały, ledwo widoczne w półświetle. - Nic! Boli! - Nie dotykaj jej - powiedział Sellars, dysząc. - Proszę, już... bardzo blisko. Bardzo... trudno. Postać-cień odwróciła się, wciąż posuwając się wzdłuż ściany. Mimo iż znajdowała się jeszcze bardzo daleko, Paul dostrzegł błyski jej oczu. Jego serce zabiło jeszcze szybciej. Czujemy to samo, co czuje Inny, pomyślał. Ale przecież ja odczuwałem to samo przez cały czas, kiedy ścigały mnie Bliźniaki - ten strach przed nimi, przed Jongleurem. Nie jestem nawet prawdziwym człowiekiem, a tylko kodem w tej cholernej sieci. Nie posiadam nawet własnych uczuć! Człowiek-cień wciąż zbliżał się ścieżką. Co to wszystko naprawdę znaczy? Myśli przerażonego Paula wirowały. Co tu jest prawdą? Morderca czy też sam diabeł? Chłopiec, który myślał, że jest systemem operacyjnym? System operacyjny, któremu wydawało się, że jest chłopcem, który wpadł do studni? Szaleństwo. Koszmary. To naprawdę jest sen Czerwonego Króla. Wszystko jest prawdą. Kiedy sen się skończy, kiedy umrze sieć, Paul Jonas zgaśnie jak świeca. Ale ja nawet nie jestem Paulem Jonasem, pomyślał nagle z chłodnym zrozumieniem. Nie naprawdę. Nie naprawdę. Jestem produktem ubocznym procesu Graala - kopią, tak jak Ava. Lepszą kopią, to wszystko. Spojrzał na towarzyszy, zmrożony nagłym olśnieniem. Jedynym dźwiękiem był ciężki oddech Martine. To już koniec, pomyślał, a ja wciąż biegnę. Wciąż dryfuję. A obiecałem sobie, że już tak nie będzie... Sellars potrzebuje czasu. Ta myśl przeszyła poprzednią jak krzyk. A my go nie mamy. On potrzebuje czasu, żeby uratować moich przyjaciół. A co mnie z tego przyjdzie, nawet jeśli przeżyję? Wieczne życie w tym świecie po drugiej stronie lustra? Postać-cień pokonała ostatni zakręt, spowita obłokiem niewidzialnego przerażenia. - Witajcie! - zawołał Strach i roześmiał się. - Czekacie na mnie? - Oczy potwora i zęby wyszczerzone w uśmiechu lśniły na tle bryły cienia w kształcie głowy, jakby włożył wypaloną maskę Komedii. - Czekacie na starego Johna? Na starego kumpla. Johnny’ego Ciemnego? Koniec, pomyślał Paul. I zaczął biec. Słyszał za sobą okrzyki towarzyszy, zdumione głosy, a teraz to był tylko hałas. Zanurzył się w chmurze trującego strachu, która spowijała człowicka-cienia. Poczuł ten strach każdym nerwem - paraliżujące przerażenie, które coraz bardziej spowalniało jego ruchy. Stawiał z trudem każdy kolejny, zataczając się jak ktoś, kto idzie pod wiatr. Istota zwana Strachem zatrzymała się i patrzyła na niego. Wyczuwał jej pełne rozbawienia zainteresowanie, lecz była to zaledwie pojedyncza nuta w grzmiącej symfonii przerażenia, która rozbrzmiewała coraz głośniej w miarę, jak się zbliżał. Zero. Ciemność. Już nie myślał. Zmuszał się do każdego kroku. Koniec. Koniec! W ciemność, koniec! Zrobił kolejny krok. Jego serce biło tak szybko, że było to niemal jedno uderzenie bumbumbum-bumbumbum... - Które to z was? - Istota sięgnęła po niego ręką zimną jak grób. Jej puste oczy się rozszerzyły, gdy Paul zrobił jeszcze jeden krok, a potem jego umysł i kręgosłup odmówiły posłuszeństwa. Runął na ziemię u stóp człowieka-cienia. wstrząsany konwulsjami przerażenia. - A co ty chciałeś zrobić? - zapytał go. - Wyzwać mnie na pojedynek? Walczymy według zasad markiza Queensbury? - Pochylił się. Lodowaty paluch podniósł podbródek Paula, zmuszając go, aby spojrzał w ślepo białe oczy. aby zobaczył uśmiech lśniący niczym lód na tle czarnej chmury twarzy. - Zjem twoje serce, kolego. I twoich przyjaciół. Zabiorę ich do domu i zgwałcę ich dusze. Drżące dłonie Paula, które na moment uniosły się kilka centymetrów nad ziemię, opadły na ścieżkę. Gdy czarna chmura spłynęła na niego, uczepił się pojedynczej nici przytomności. - Już dość - wyrzucił z siebie. Strach schylił się tak nisko, że jego uśmiechnięta twarz znalazła się na szerokość palca od niego. Paul był przekonany, że jego serce przestanie zaraz bić. - Co, już się poddajesz? Jestem rozczarowany. - Już dość... dryfowania! - krzyknął i poderwał się na nogi. Objąwszy ramionami istotę-cień. pociągnął ją poza krawędź półki. Opadali przez długą chwilę, a ciemny mężczyzna rzucał się w jego ramionach niczym ogromny nietoperz. Paul wyczuł pełne zdumienia przerażenie Stracha i przez, jego strach przebiło się coś na podobieństwo triumfu. I wtedy zwolnili i zatrzymali się. Wisieli w powietrzu - Paul jak niemowlę na końcu wyciągniętych ramion Stracha. Wyszczerzone usta wykrzywiał teraz grymas wściekłości. Przez, ciało Paula popłynął nagle strumień piekącego żaru, a na jego kończynach, nawet w jego wnętrzu strzeliły płomienie i pomknęły gardłem do ust. Wydał z siebie dymiący agonalny okrzyk. kiedy potwór podniósł go i cisnął w dół - poleciał jak ognista kometa i uderzył w pochyłą ścianę dołu. Pierwsze uderzenie było tak silne, że przypominało coś tak nagłego i przemieniającego jak uderzenie pioruna. Bardzo słabo czuł. że osuwa się po nierównej kamiennej ścianie, bezradny, bezwładny, lecz miał wrażenie, jakby to było coś mało ważnego. Wszystko w jego wnętrzu było połamane. Wreszcie się zatrzymał. Podejrzewał, że wciąż płonie, lecz płomienie stanowiły jedynie kolejne źródło migających mu przed oczyma świateł, które zresztą zaczęły gasnąć. Tak chyba nie czułaby się kopia, pomyślał. Tak pewnie czuje się ktoś, kto... umiera. Chmura ciemności spłynęła z góry i zatrzymała się tuż przed nim. - Marnujesz mój czas. Masz pecha. Paul mógłby się roześmiać, gdyby jakaś część jego ciała funkcjonowała normalnie. Co za nieistotna uwaga. Jego myśli przypominały dym wznoszący się spiralą w górę, lżejszy od powietrza, lżejszy niż wszystko inne. Ciekawe, czy istnieje też kopia Nieba... I wtedy przestał myśleć. Rozdział 47 Gwiazda nad Luizjaną SIEĆ/STYL ŻYCIA: Nie możesz zastosować’ diety? A może da się zmienić twoje geny? [obraz: laboratorium wydziału inżynierii genetycznej, Instytut Candide] KOM: Instytut Candide w Tuluzie we Francji ogłosił przełom w poszukiwaniu tego, co niektórzy nazwali genami niezdrowej żywności. Nowe rozwiązanie zupełnie inaczej traktuje problem leczenia złych nawyków żywieniowych ludzi z krajów pierwszego świata, [obraz: Claudia Jappert, naukowiec z Instytutu Candide] JAPPERT: Niektórzy ludzie nie potrafią poprawić swojej diety bez względu na to, jak bardzo się starają. Nie mamy zamiaru ich krytykować ani karać za to. że się źle odżywiają, szczególnie że wierzymy, iż możemy zoptymalizować ciało, zamiast zmieniać żywność. Skoro kilka poprawek genetycznych może pomóc komuś poradzić sobie z dietą ukierunkowaną na tłuszcze nasycone, cukier i zbyt dużą ilość czerwonego mięsa, to po co niepotrzebnie znosić skracające życie choroby? Już nie było łez. Teraz Olga mogła tylko czekać. Nic już jej nie zostało, na zewnątrz i w jej wnętrzu, nic poza szumem pustego kanału. Nastawiła na całą moc połączenie z Sellarsem - przy ostatniej rozmowie mówił już tak cicho, że ledwo rozróżniała słowa - ale teraz płynął z niego jedynie odgłos jego długiej nieobecności. Może to ja. pomyślała ze smutkiem. Może straciłam słuch. Przed wejściem do wieży uznała, że zostawiła za sobą już wszystko, lecz w ciągu kilku minut zrozumiała, jak głupio myślała. Trzydzieści lat wiary w straszne kłamstwo, na którym zbudowała życie i z którym się pogodziła, jak ktoś, kto przyzwyczaja się do mieszkania w kiepskim, lecz znanym mu domu. Teraz kłamstwo przestało istnieć. Ile razy moje dziecko płakało? I nikt do niego nie przyszedł. Nie mogła się poruszyć, otworzyć oczu. Lepiej, żebym nigdy się nie dowiedziała. Czy może być coś gorszego? Kanał połączenia z Sellarsem wciąż sączył do jej ucha tylko duchy elektronów, upiorne głosy kwantów. Wyobraziła sobie życie, w którym słucha się tylko takiej pustki, w którym nie wie się nawet, że jest się człowiekiem. Dlaczego akurat jej syn. Dlaczego ona spośród wszystkich matek na świecie została wybrana do takiego horroru... Światło zmieniło się już wcześniej. Przez szczeliny między palcami Olga zobaczyła niebieską smugę i czarną plamę przesuwającego się cienia. Serce zabiło gwałtownie i zatrzymało się, jakby w ogóle miało zamiar przestać bić. Czyżby Sellars przyprowadził go tutaj? Mimo wszystko? To był tylko strzęp myśli. Gdy się odwróciła - błysk paniki i absurdalnej nadziei - widok ogromnej, ociekającej cieczą postaci, która sunęła ku niej, powłócząc nogami, stał się jeszcze bardziej niezrozumiały. - Wihaj. - Postać uśmiechnęła się, pokazując wielkie zęby. - Wihaj. Słowa zlewały się w niezrozumiały bełkot - wydawało się, że szczęki grubasa nie pracują właściwie. Niczym stwór morski, który zaplątał się w wodorosty, ciągnął za sobą złącze światłowodowe i kable medyczne. Zwoje jego bladej skóry połyskiwały od jakiegoś fluorescencyjnego tłuszczu. Wieko sarkofagu za jego plecami było uchylone. Po przeciwnej stronie głównego zbiornika Jongleura inne wieko także było podniesione. Na krawędzi pojemnika zacisnęły się kościste dłonie kogoś lub czegoś, co próbowało się z niego wydostać. Grubas zrobił jeszcze jeden ciężki krok do przodu i wzniósł ogromne ramię. Olga się cofnęła. Mężczyzna działał powoli, ale nabierał prędkości. Nawet w słabym świetle widziała mokre plamy na dywanie niczym ślad monstrualnego ślimaka. - Nech uchechnesz - powiedział trochę wyraźniej, ale tylko trochę. - Secheliśmy w tych kubchach bachdzo dchugo. Bchachowao ncham chozrychki. Vinney, gche jechteś? W drugim zbiorniku stanęła inna postać - przeraźliwie chudy nagi mężczyzna, ale o wiele bardziej normalny w ogólnym wyglądzie. Mężczyzna odwrócił się i spojrzał nieprzytomnym wzrokiem na grubasa. - Niz nie wizę... - jęknął. - Gdze zo moje... okulary? Grubas się roześmiał. Na jego wargach i podbródku zalśniły plamki niebieskiej pianki. - Niech martw się, Vinney. Zawsze machwisz się za duho. Niech bedoch ci potrzebche. Scham ją złapchię, a tych... róbch, co chcesz. Olga odwróciła się i pobiegła przed siebie. Dopadła windy, lecz drzwi były zamknięte. Zaczęła wołać Ram-seya i jego przyjaciela agenta, gdy przypomniała sobie, że wyłączyła ich linię, żeby nasłuchiwać powrotu Sellarsa. - Ramsey! - powiedziała, gdy uaktywniła połączenie. - Otwórz windę! - Już jedzie - krzyknął równie przestraszony jak ona. - Już ją wysłałem! Wrzeszczałem do ciebie, ale mnie nie słyszałaś! Drzwi windy otworzyły się z sykiem. Wskoczyła do środka i machnęła ręką przed czujnikiem zamykającym drzwi. Obaj mężczyźni zmierzali ku niej po dywanie, a grubas machał ramionami, wołając radośnie: - Wracaj, wracaj, mała damo! Chcemy się tylko zabawić! - Tą windą dostaniesz się tylko na poziom ochrony - ostrzegł ją Ramsey, gdy drzwi wreszcie się zamknęły. - Będziesz musiała się przesiąść do innej, którą zjedziesz do lobby. Tak mi się przynajmniej wydaje. Mam rację. Beezle? - Tak myślę, ale kto mnie słucha? - odparła postać z kreskówki. Coś uderzyło w metalowe drzwi windy z taką siłą, że Olga zobaczyła, że drzwi wygięły się nieco do wewnątrz. - Do góry - powiedziała. - Do góry! - Co ty wygadujesz? Nad tobą jest tylko jedno piętro. Znajdziesz się w potrzasku! - Nie zjeżdżam. W porządku, w takim razie sama to zrobię. - Przesunęła plakietkę przed czytnikiem i dotknęła guzika w górę, lecz winda nawet nie drgnęła. - Musisz mieć kod dostępu, pamiętasz? - powiedział Ramsey. - Beezle nieźle się nad tym napocił. - Zrób to - powiedziała błagalnie. Kolejne potężne uderzenie wygięło drzwi. Słyszała, jak grubas wykrzykuje nieprzyzwoite propozycje. - Zrób to. na miłość boską! - Się robi, psze pani - rzekł Beezle. Winda ruszyła do góry. - Nawet jeśli jest tam ten las, nie możesz się ukrywać w nim w nieskończoność, Olgo - mówił Ramsey. - Nie rozumiem, co chcesz zrobić. - Nie będę musiała się ukrywać zbyt długo - odparła. Sam patrzyła bezradnie w przepaść, gdy istota o ślepym spojrzeniu i lśniących zębach zaczęła się wznosić ku nim. Przerażona miała wrażenie, że w miejscu, gdzie powinny być jej serce i żołądek, teraz ma kawał lodu. Patrzyła bezradnie, jak Paul Jonas został spalony i rzucony w dół. Była zbyt przestraszona, by choćby krzyknąć. Na ścieżce obok niej Martine dyszała, pojękując jak kobieta w czasie porodu. Orlando przytrzymywał jej głowę. Florimel, T4b i pozostali milczeli, sparaliżowani strachem i udręką. Obłoczek malutkich cieni usadowił się na Orlandzie. a kilka spłynęło na Sam. - Idzie, Fredericks - coś wyszeptało z przestrachem. Malutkie paluszki ciągnęły ją za włosy, starając się uzyskać dobry uchwyt. - Trzeba się stąd wynieść! - Nie ma dokąd - odpowiedziała. Martine wciągnęła gwałtownie powietrze i usiadła. Oczy miała szeroko otwarte, rozbiegane. - Czuję go! Inny. To straszne! Nie ma ciała - to tylko mózg, ogromny mózg! Sam odwróciła się i chwyciła ją za rękę, starając się powstrzymać krzyk, kiedy Martine niemiłosiernie mocno ścisnęła jej palce. Niedługo to już nie będzie miało znaczenia, pomyślała Sam. Poczuła, jak Orlando ściska jej drugą dłoń. Uśmiechający się cień zbliżał się do nich niczym czarny liść niesiony przez ciepły, leniwy wiatr. - Nie zawracali sobie głowy ciałem - głos Sellarsa płynął niczym westchnięcie dochodzące z odległości miliona kilometrów. Usta Cho-Cho ledwo się poruszały. - Tak łatwiej... utrzymać... sam mózg. - Głos wydawał się coraz bardziej odległy, podobny do zanikającego sygnału. - W procesie inżynierii genetycznej... komórki odtwarzające... by zastąpić... umierające... źle obliczone... wypełniły... satelitę. Martine znowu oddychała szybciej, wydając z siebie ochrypłe pomruki, które wcale nie przypominały ludzkich odgłosów. Cień wypłynął do góry. - Żegnaj - powiedziała Sam do nikogo w szczególności, nawet nie do Orlanda. Może do samej siebie. - Koniec - wyszeptała. - Przykro mi. Księżyc wyblakł tak bardzo, że teraz był to tylko białawy cień na niebie. Nawet pustynne gwiazdy ledwo świeciły. Renie trzymała głowę!Xabbu na kolanach. Był na granicy przytomności, a płytkie rzężenie, jakie wydobywało się z jego piersi, nie przypominało oddechu. Długo jeszcze po tym, jak przestał mówić głośno, jego dłonie układały się w figury ze sznurkowej zabawy. Teraz znieruchomiały. -!Xabbu, nie zostawiaj mnie. Nie po tym wszystkim. Nie chcę, żebyś odszedł pierwszy. Coś zamigotało. Spojrzała w dół, przekonana, że dno dołu znajduje się jeszcze dalej niż przedtem. Dostrzegła kolejny błysk. Wody rzeki znowu migotały. Drobniutkie iskierki zaczynały rosnąć, tworząc smugi bulgocącego światła wzdłuż ścian dołu. lecz dziecięca postać nad brzegiem rzeki nie poruszyła się ani nawet nie otworzyła oczu. Dopiero gdy całe koryto wypełniło się roziskrzoną jasnością, malutka postać podniosła głowę. Dwoje dzieci, dziewczynka i chłopiec, stało na środku rzeki, jakby przyszli po wodzie. Renie nie widziała ich nigdy wcześniej, a przynajmniej teraz ich nie rozpoznała: światło, które je otaczało, było tak silne, że momentami ginęli w blasku zimnego ognia. Dziewczynka wyciągnęła rękę do skulonej postaci. Wyglądała jak istota ze snu. lecz jej głos był drżący, a słowa, które wypowiedziała, były słowami prawdziwego, przestraszonego dziecka. - Chodź z nami. Już dobrze. Możesz. Dziecko-cień spojrzało na postacie skąpane w blasku rzecznego światła. Nic nie odpowiedziało, nawet nie pokręciło głową, lecz woda w rzece podniosła się nagle do poziomu piersi dzieci. Żadne się nie poruszyło, lecz Renie widziała, że otworzyły szeroko oczy. - Nie bój się - powiedziała dziewczynka. - Przyszliśmy, żeby zaprowadzić cię do mamy. - Kłamca! Dziewczynka spojrzała na ciemnowłosego chłopca o poważnym spojrzeniu, który zaciskał usta, być może, by powstrzymać okrzyk przerażenia. Chłopiec spojrzał na nią i pokręcił gwałtownie głową. - Powiedz mu - rzekła dziewczynka. - Powiedz mu, że wszystko jest w porządku. Chłopiec ponownie pokręcił głową. - Musisz - powiedziała. - Ty... ty jesteś bardziej podobny do niego. - Znowu spojrzała na dziecko-cień. - Chcemy cię tylko zaprowadzić do mamy. - Kłamca! - Istota skurczyła się jeszcze bardziej, przez co wydawała się ciemniejsza i mniej widoczna. Rzeka zapłonęła jaśniejszym światłem i na chwilę zakryła dzieci. Serce Renie się zatrzymało. - Diabeł zawsze kłamie! Światło przygasło. Przestraszone dzieci, wciąż stały nietknięte przez pędzącą, roziskrzoną wodę. Trzymały się za ręce. - Powiedz mu - zwróciła się dziewczynka do swojego towarzysza. Jej szept popłynął do Renie, jakby do niej były skierowane te słowa. - On się naprawdę boi! Teraz czarnowłosy chłopiec płakał, jego ramiona wyraźnie drżały. Spojrzał na dziewczynkę, a potem na dziecko-cień skulone na brzegu rzeki. - Lu-ludzie - zaczął powoli i tak cicho, że Renie musiała się pochylić, by go usłyszeć. - Pewni ludzie... oni chcą pomóc, kuma? - Wciąż zanosił się od płaczu. - Oni naprawdę próbują ci pomóc. - Płakał tak mocno, że ledwo mówił. - To pr-prawda. Rozjarzona rzeka zawirowała i roziskrzyła się na moment.!Xabbu na kolanach Renie drgnął, lecz gdy spojrzała przestraszona na jego twarz, wydawał się nieco spokojniejszy. Dziecko-cień podniosło się. stało przez chwilę na brzegu, po czym weszło do rozjarzonej światłem rzeki. Przez długi moment stali naprzeciwko siebie w milczeniu, które wydawało się najpełniejszym sposobem porozumienia się - tamtych dwoje, lśniących w świetle rzeki, i on, taki mały i mroczny, że nawet w sercu takiej świetlistości żadne światło nie mogło go dotknąć. A potem cała trójka znikła. Renie nie miała pewności, co się wydarzyło, ale teraz widziała wszystko zamazane poprzez łzy. Po chwili spowiła ich ciemność, pustynię, dół, wszystko. Przytuliła!Xabbu mocniej i w jej głowie pojawiła się ostatnia myśl: Koniec. Wreszcie. A potem: Och, Stephen! Zanim dotarła do opuszczonego domu, Olga podrapała się i zaczęła krwawić w kilkunastu miejscach. Weszła do środka i zasunęła zasuwę od wewnątrz. Nie zatrzyma ich to na długo, ale to już jej nie obchodziło. Patrzyła, jak obaj, grubas i chudzielec, wychodzą, potykając się, spomiędzy drzew na końcu ogrodu i odwracają w kierunku domu. Pozostawali w tamtych zbiornikach na tyle długo, by teraz pościg sprawiał im kłopoty. Trzymam formę, pomyślała. Kto by przypuszczał, że przyda mi się w takiej chwili? Jadąc windą w górę, poczuła nagle niemal przerażającą wolność. Jej życie było kłamstwem. Zbudowała je całe na kłamstwie. Przez wszystkie te lata, przez które zabawiała dzieci, by ukoić swój ból po stracie, jej dziecko żyło - i znosiło męki, jakich pewnie nie doświadczyła żadna ludzka istota. I co można było zrobić, gdy już poznała prawdę? Pogrozić pięścią wszechświatowi? Plunąć w twarz Bogu? Teraz to już nie miało znaczenia. - Olga... - Głos Sellarsa zabrzmiał w jej uchu jak grzmot, choć wydawał się bardzo słaby. Ściszyła go. - On idzie. Nie bój się. - Nie boję się - wyszeptała. - To nie to. Gdy jej syn przyszedł wreszcie, nie usłyszała go, lecz wyczuła - malutka konstelacja świateł wynurzająca się z podziemnych głębin, pokonująca niewyobrażalne odległości. Jego przyjście przypominało przybycie stada ptaków, postaci-cieni, wirowanie i trzepot wyrażające strach i dezorientację. - Jestem tutaj - powiedziała łagodnie, bardzo łagodnie. - Och, mój malutki, jestem tutaj. Jej prześladowcy łomotali teraz w drzwi opuszczonego domu, usiłując wyłamać zasuwę. Olga wycofywała się do kolejnych pokoi, aż wreszcie znalazła się w sypialni dziewczynki. Usiadła na łóżku przykrytym zakurzoną narzutą, pod półką pełną bardzo starych lalek. - Jestem tutaj - powtórzyła. Głosy przypominały na początku te, które słyszała w snach: chaotyczne szepty, zawodzenia, chór śmiejących się dzieci. Potem stopniowo zaczęły się stapiać w jeden odgłos, który nie przypominał głosu człowieka. - Mama? Teraz czuła go wyraźnie, czuła wszystko, mimo iż słyszała też trzask wyłamywanych drzwi. Chwilę później usłyszała w korytarzu okrzyki rozochoconego grubasa i ostre odpowiedzi jego chudego towarzysza. - Jestem tutaj - wyszeptała. - Zabrali mi ciebie, ale nigdy o tobie nie zapomniałam. - Mama. - Żaden człowiek nie potrafiłby zawrzeć tyle smutku w jednym słowie. Głos wypłynął jak niewidoma istota wynurzająca się z głębi oceanu. - Sam. - Wiem, mój malutki. Ale już niedługo. - Ju-hu! - rozległ się okrzyk grubasa za drzwiami sypialni. Słaby zamek mógł wytrzymać najwyżej kilka chwil. Inny głos przemówił na bocznym kanale: - Olga, mówi Ramsey. Musisz stamtąd wyjść! Zirytował ją nieco, lecz zaraz przypomniała sobie, że Catur Ramsey znajduje się w innym świecie, w świecie żywych. Tutaj wszystko wyglądało inaczej. - Zostało już może tylko kilka minut... - Chwileczkę, panie Ramsey. Muszę dokończyć zadanie, które mi zlecił pan Sellars. - Rozłączyła się i wstała. - Wciąż tu jestem - zapewniła, samotną istotę. - Zostanę tutaj. Ale musisz im pozwolić sobie pomóc. Czy czujesz, że ktoś próbuje się do ciebie zbliżyć? Daj mu to, czego chce. - Poczucie winy ukłuło ją boleśnie, gdy pomyślała, że w ten sposób marnuje cenne chwile matczynej miłości, że manipuluje dzieckiem, które nic nie wiedziało. Ale obiecała. Wciąż miała dług do spłacenia żywym. - Dać mu? - On uratuje, co będzie mógł. A potem już nie będziesz musiał się o nic martwić. Drzwi sypialni zatrzęsły się i rozległy się trzaski łamanego drewna. - Dobrze... mamo. - Nastąpiła chwila ciszy, a potem znowu go wyczuła. - Zrobiłem. Odetchnęła. Wykonała wszystko, co miała do zrobienia. Bolesne wspomnienie zagrzebane w pamięci wreszcie wynurzyło się na powierzchnię. - Masz imię, mój malutki, wiedziałeś o tym? Nie, oczywiście, że nie, nie mogłeś tego wiedzieć. Ale tak jest, masz imię. Wybraliśmy je dla ciebie z twoim ojcem. Zamierzaliśmy dać ci imię Daniel. Chwila milczenia, długa chwila. - Daniel? - Tak. Daniel, prorok, który zachował wiarę nawet w jaskini lwa. Ale nie bój się - lew już nie może cię skrzywdzić. - Mam... unię. Daniel. - Tak - mówiła z trudem. Już nie było łez, jedynie suche odrętwienie. - Teraz idę do ciebie. Gdy otworzyła drzwi, grubas i chudzielec odskoczyli zdumieni, lecz gotowi do walki. Podniosła ręce. by pokazać, że nic w nich nie ma. - Powinniście coś zobaczyć - powiedziała, po czym minęła ich spokojnie i poszła do saloniku. Nadzy, lśniący mężczyźni patrzyli na nią zdziwieni. Dłonie grubasa drgnęły, lecz jej już nie było. Spojrzeli po sobie, po czym ruszyli za nią przez salonik i dalej na ganek. - A zatem postanowiłaś być rozsądna - zaczął chudzielec. - Panie Ramsey, czy może pan poprosić swojego przyjaciela, mechanicznego agenta, żeby otworzył okno na tym piętrze? - spytała. - A-ale, Olgo! - wyjąkał do jej ucha. - Proszę. - Co się dzieje, do cholery? - warknął grubas. Wyciągnął rękę i zacisnął, masywne paluchy na jej nadgarstku. - Co to za sztuczka? - Urwał zdumiony, gdy duży kwadrat dachu rozsunął się ze zgrzytem, odsłaniając ciemne niebo, prawdziwe niebo, którego gwiazdy przyćmiewał blask świateł metropleksu w dole. Przyćmiewał wszystkie gwiazdy poza jedną, która coraz bardziej jaśniała na horyzoncie Olgo! - W porządku, panie Ramsey. Catur. Dziękuję ci za wszystko. Naprawdę, szczerze. Ja już nigdzie nie idę. - Odwróciła się z uśmiechem do grubasa i jego chudego towarzysza. - No, panowie. Mamy kilka chwil, żebyście zdążyli złapać oddech. Grubas spojrzał na chudzielca. - O czym ona gada? - Mój syn - powiedziała Olga Pirofsky. - Czekam na mojego syna. Sellars wisiał w zimnej pustce tak długo, że ledwo pamiętał, gdzie się znajduje i kim jest. Ale czuł łańcuch cierpienia, który rozciągał się daleko - kruche połączenie z sercem pustki. Niewidoma kobieta, Buszmen, dwoje przestraszonych dzieci - jak długo jeszcze mogą przetrwać? I wtedy to poczuł. Coś w ciemności dotknęło jego połączenia. Tak jak rybak, który zobaczył, że na haczyk złapał się lewiatan, tak samo Sellars przygotował się na gniew tego czegoś. Czekał pozbawiony obrony, stawiając wszystko na jedną kartę, by mieć pewność, że go nie przestraszy. Nawet w chwili agonii mogłoby go z łatwością zabić, gdyby tylko zechciało. Nie. nie ono, pomyślał. On. Dotyk okazał się jednak zdumiewająco łagodny. - Ma imię. - Nieludzki głos niósł w sobie nową nutę. - Daniel. - Ach - powiedział Sellars. - Daniel. Nie cię Bóg błogosławi, dziecko, dobre imię. - Zawahał się. Zostały im tylko chwile, ale jeśli będzie zbyt naciskał, może zniszczyć kruche połączenie. Tymczasem Inny miał swój plan. - Szybko. Mama... moja mama... czeka. - Uzyskawszy ostateczną obietnicę od Sellarsa, przekazał klucze do królestwa, które sam zbudował, które zbudował z siebie - wyspę wygnańca na środku oceanu strachu i samotności. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy. żeby ich uratować - powiedział Sellars. Niemy jęk - uwolnienia? Strachu? - Wszystko zrobione. Wszystko zrobione. - Żegnaj, Danielu. Lecz ogromna zimna istota już odeszła. Strach czuł. jak rozpiera go świetlista ciemność, jakby ogień, który go wypełniał, pożerał całą planetę, wieczne paliwo, pożywienie bogów. Wewnętrzna muzyka grzmiała, grały rogi i dudniły bębny. Gdy wzniósł się i wyciągnął rękę do skulonych postaci na skalnej półce, jego myśli, jego rozpalony skręt, pomknęły w dół, wzdłuż srebrzystej nici do serca systemu, do umierającej istoty, która tak długo ukrywała się przed nim i mu się opierała. Nie wyczuł żadnego oporu. Wygrał. Znalazł ją wreszcie, drżącą iskierkę życia w środku wszystkiego. Zbite, skulone istnienie. Zadał jej ból, żeby poczuć, jak się kurczy niczym płonący liść. Jego skręt rozjarzył się mocniej, podsycany jego uniesieniem i gniewem, jego triumfem i pożerającą wszystko wściekłością. Moje, pomyślał w uniesieniu. Wszystko moje! Zatrzymał się, by się przyjrzeć temu, co wreszcie schwytał - cząstce indywidualności, nagiej woli, jaka jeszcze została z całego rdzenia inteligencji systemu. Teraz mógł ją zniszczyć samą myślą. Od tej pory system będzie jego bezrozumnym niewolnikiem. A potem? Ofiara poruszyła się w jego uścisku, niemal mu się wymknęła. Zaskoczony, skupił całą wolę i przyszpilił ją jak bezradnego robaka, mimo iż zwinęła się i zamknęła w sobie, próbując się ukryć. Jak to możliwe, że jeszcze się broni? Po tylu cierpieniach? Przecież tylko Strach spośród wszystkich ofiar świata potrafił znaleźć siłę w takim cierpieniu. Nie potrafiła tego żadna maszyna, jedynie John Strach. Bo czyż nie był czarnym aniołem, mocą na ziemi? Bogiem? Zmusił ją do otwarcia się. Usłyszał jedynie cichutki głos, niemal westchnienie. - Pewny siebie... zarozumiały - wyszeptała ofiara. - Leniwy. Martwy. Zdradziła mu swoje ostatnie tajemnice, a on nagle zrozumiał wszystko. Przerażony spróbował się rozłączyć, wycofać się w swoje ciało, lecz w momencie gdy chciał wyrwać rozpalony skręt z serca systemu, ten chwycił jego umysł jak ranne zwierzę, które wbija kły w ciało swojego oprawcy. Muzyka zacięła się, umilkła. Próbował zmiażdżyć go wolą. rozerwać na strzępy, lecz system przywarł do niego ślepo. Ważna wiadomość. Słowa te zapaliły się przed jego okiem wewnętrznym. Wykorzystywał całą swoją moc, by się wycofać, by go wyłączyć. Nie potrafił więc powiedzieć, skąd mogło przyjść coś tak dziwnego. Jego moc zaczynała przeważać, lecz ofiara wciąż go nie puszczała, zdeterminowana pociągnąć go za sobą w samodestrukcję. Przez jego świadomość zaczęły przelatywać obrazy. Ciała... ciała kobiet, okaleczone i porozrywane, śliskie i mokre. Ale dlaczego? Skąd? Nie wolno mu było się rozpraszać - zostały mu tylko sekundy. Obrazy wypełniły jego umysł, przelatując przez niego jak anioły zestrzelone z nieba. Strużka zamieniła się w potok, obsceniczną, niepowstrzymaną powódź okaleczonych ciał i śmierci, a także jego twarzy uśmiechającej się szyderczo do niego z tysięcy luster, tysięcy krzyczących ust, krzyczących tak długo, że nie mógł myśleć. Rzucił się usiłując znaleźć drogę powrotną odzyskać kontrolę aby się wydostać musiał się wydostać lecz wszystkie oczy patrzyły na niego wpatrzone w niego oczy oczy pełne zrozumienia uśmiechające się szyderczo usta twarze roześmiana twarz jego matki krzyki krew niema muzyka śmierci i umierania a to wciąż go ciągnęło wciąż ciągnęło... Finney i Mudd ścigali kobietę aż na ostatnie piętro, lecz Felix Jongleur nie widział, co się tam działo - już dawno zablokował swój dostęp do tego miejsca. Najstarszy człowiek świata wił się bezradnie w ochronnych płynach pełen domysłów. Strach. Wszystko to było winą Stracha. Jongleur wychował go, lecz jego podwładny zwrócił się przeciwko niemu jak pies. Zęby miał ostre, to prawda, ale w końcu to tylko zwierzę, zwierzę stworzone niemal całkowicie przez Jongleura... Jego uwagę ponownie zwróciła kakofonia alarmów. Próbował się skupić, ale myśli wciąż miał rozbiegane. Od dziesięcioleci nie czuł takiego strachu. Jak mogło do tego dojść? Ile czasu upłynie, zanim wszystko wróci do normy? Zmusił się, by spojrzeć na informacje z piętra ochrony, ale przedstawiały kompletny chaos. Nowe alarmy sugerowały chyba zagrożenie z powietrza. Gdzie są moje helikoptery i odrzutowce pionowego startu? To był pewnie kolejny fałszywy alarm, ale w końcu za to płacił wszystkim tym bezużytecznym, nieudolnym żołnierzom... Nie ma ich. Oczywiście. Zostali ewakuowani. Przez chwilę wpatrywał się w mrugające światełka. Tworzyły linię, która zaczynała się gdzieś wysoko w atmosferze, a kończyła... tutaj? Obok migały wskaźniki sekwencji Apop. Zaskoczony i przerażony naruszeniem swojej prywatności, zignorował uporczywe sygnały programu, który odpowiadał, że już został uruchomiony. Błędny, to musi być błędny odczyt. Dane mówiły, że rakiety zostały już odpalone, wystrzelone z orbity z prędkością tysięcy mil na godzinę, tak jak miało się stać, tylko że trajektoria satelity była absolutnie niewłaściwa... Trajektoria. Opadająca zamiast wznoszącej się. Przywołał obraz kamer zewnętrznych, ale nie mógł znaleźć żadnej skierowanej w niebo. Gdy wreszcie znalazł taką, którą można było przesunąć, upłynęły całe wieki. Wreszcie kamera zatrzymała się i dokonała korekty obiektywu, a on zobaczył na niebie ognisty kwiat, który pędził ku niemu. W jednej strasznej chwili zrozumiał wszystko, a przynajmniej wystarczająco dużo. Ale Felix Jongleur nie żył tak długo dlatego, że ulegał panice, nawet w takich momentach. Może i wszystko wydawało się stracone, lecz coś można było jeszcze’ uratować. Zaledwie sekundy trwa uruchomienie procesu Graala - był gotowy jeszcze przed ceremonią. Możliwe, że fizyczna osoba Felixa Jongleura umrze, lecz jego nieśmiertelne „ja”, ukryte w pamięci sieci, ogromnym rezerwacie sejfu danych Telemorphixu w drugim końcu kraju, mogło przetrwać nawet tak dramatyczne zamknięcie systemu. Kiedyś znowu będzie wolny w elektronicznym wszechświecie, wyposażony w wiedzę, dzięki której odzyska całą władzę. Jongleur rzucił się do systemu domowego i otworzył połączenie z siecią. Nastąpiła długa chwila pełna napięcia, lecz wreszcie autonomiczne systemy zabezpieczające Innego przepuściły go. Sięgnął do panelu, który miał uruchomić proces Graala i obudzić jego uśpionego wirtualnego sobowtóra - Felixa Jongleura, który będzie żył wiecznie bez względu na to, co się stanie z jego ciałem, Felixa Jongleura, w którego postaci się obudzi, odnowiony i nieśmiertelny, jakby śmierć była jedynie popołudniową drzemką. Szare światło zgasło. Zapadła ciemność. Nie rozumiał, co się stało. Jeszcze nic nie zrobił. Proces Graala nie został nawet uruchomiony. Dlaczego przestrzeń wokół niego pociemniała? Ciemność powoli nabierała kształtu - była długa, niska, bezpiecznie zamknięta. Felix Jongleur patrzył zdumiony. W jakiś sposób został sprowadzony do swojej symulacji Egiptu, bo bez wątpienia widział trumnę Seta. Ale gdzie się podziała reszta świątyni? Dlaczego wszystko tonęło w mroku? Wzdłuż krawędzi sarkofagu ciągnęła się czerwona linia. Jongleur spostrzegł, że przysuwa się bliżej. Przerażony, zaczął szukać komend zmiany wartości, lecz był równie bezradny jak w koszmarze sennym. Ognista linia się rozszerzała. Wieko unosiło się powoli. Ktoś leżał w środku. Mężczyzna usiadł. Jego czarny garnitur pozostawał niemal niewidoczny na tle ciemności wypełniającej sarkofag. Blada twarz przypominała kolorem świecę pod czarnym cylindrem, gdy się uśmiechnął i rozprostował prastare blade dłonie. Felix Jongleur poczuł, jak przerażenie zaciska na nim dłonie, dusi go, zgniata. Oczy wpiły się w jego spojrzenie, wypalając jego myśli na popiół, lecz Jongleur nie potrafił odwrócić wzroku. Spróbował krzyknąć, ale gardło miał ściśnięte, a serce biło mu tak szybko, że żadna substancja chemiczna ani żadne urządzenie nie mogły zwolnić jego pracy. - Idę po ciebie. - Uśmiech Pana Jingo, którego zęby przypominały płyty nagrobkowe, rozszerzał się coraz bardziej, aż wydawało się, że połknął wszystko. - Wreszcie przyszedłem. Po niebie. - Otworzył szeroko usta, odsłaniając ciemność za zębami. W ciemności tej zaświeciła nowa gwiazda i popędziła w jego stronę, rosnąc niczym reflektor nadjeżdżającego pociągu. - Oto jestem, Feliksie - rzekł Pan Jingo. Ten uśmiech. Serce Jongleura drgnęło i znowu popędziło naprzód. Ten pusty, ognisty uśmiech! - Wreszcie cię dopadłem. I wtedy w mroku i ciszy, w których poruszały się tylko elektrony, starzec wreszcie krzyknął. Jego krzyk popłynął w nisze pustki pozostałe po ruchu, coraz słabszy, lecz wciąż słyszalny. Odbijał się echem w miejscu, gdzie nie rządził nawet Czas. Gwiazda pędziła ku niej, smuga ognia podobna do wskazówek zegara pokazującego północ. Olga nawet się nie odwróciła, by spojrzeć na grubasa i chudzielca, którzy wrzeszcząc, popędzili do windy. Nadlatujący satelita rósł z każdą chwilą. Teraz już niczym płonące oko wypełnił niebo widoczne w otworze dachu. Czuła syna w swoim umyśle. Był tak blisko jak bicie jej serca. Był już cały w płomieniach i mimo iż to jego ręka złamała gałąź, strącając kołyskę, bardzo się bał. Sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej opaskę z laminowanego papieru. - Jestem tutaj, Danielu. - Wpatrywała się przez chwilę w szpitalną opaskę, po czym zamknęła oczy. - Jestem z tobą. I wtedy poczuła go, naprawdę, jakby znalazł się w jej ramionach, a nie tylko w umyśle. Tak jak powinno być. Przytuliła go i pogłaskała. Kilka metrów za nią, w innym świecie, przybyła winda. Drzwi otworzyły się do połowy i zatrzymały. Grubas i chudzielec, stękając z wysiłku, rzucili się na siebie, usiłując wepchnąć się do środka. Grubas zacisnął dłoń na gardle chudzielca. Ten zatopił zęby w ramieniu grubasa i wbił paznokcie rąk i nóg w jego nagi brzuch. W miejscu za jej oczyma, w czasie poza czasem, Olga tuliła syna. Światło spadającej gwiazdy stawało się coraz jaśniejsze. Na wszystkich ścianach wyły alarmy, nieproszone głosy krzyczały w jej uszach, a obaj mężczyźni jęczeli z bólu. walcząc przed windą, lecz ona słyszała tylko jedno. - Ciii - uspokajała go. - Nie płacz. Mama jest przy tobie. Ramsey krzyczał do niej bez przerwy, iecz Olga Pirofsky nie odpowiadała. Widział ją w oknie, które otworzył Sellars. Biorąc pod uwagę okoliczności, wydawała się dziwnie spokojna, wpatrzona w niebo przez świetlik otworzony przez Bezzlego, za to dwaj mężczyźni, którzy ją ścigali, walczyli teraz zawzięcie przed windą. Wszystko to nie miało większego sensu. Przywołał Sellarsa, lecz i on nie odpowiadał. - Beezle, co się dzieje, do cholery? Sellars mówił, że mamy minuty, żeby ją stamtąd wydostać, tymczasem ona nie chce wyjść. Nawet nie odpowiada. Pewnie już jest za późno. Czy ochrona już tam idzie? - To nie ochrona. - Nawet jak na program głos Beezlego brzmiał dziwnie. - To coś innego. - Słodki Jezu - wymamrotał Ramsey. - Sorensen! Niech wszyscy padną na podłogę! Usłyszał jakiś łoskot w sąsiednim pokoju, głos krzyczącego majora Sorensena. lecz wciąż nie potrafił oderwać wzroku od nieba. Nowa gwiazda zajaśniała na niebie Luizjany, gwiazda jaśniejsza od wszystkich innych, gwiazda, która rosła z każdą sekundą. Gdy ognisty ogon przemknął nad ich głowami, z ciemności nad wyspą popłynęły mniejsze smugi. Pewnie automatyczna obrona, pomyślał. Rakiety. Bo przecież wszyscy opuścili wyspę. Prawie wszyscy. Cholera. Dlaczego, Olgo’ Mniejsze smugi popłynęły ku nadlatującej gwieździe. Dwie minęły ją i zgasły w nieskończonej ciemności nocy, lecz następna trafiła płonący pocisk. W tył i w dół posypały się okruchy ognia, lecz korpus został jedynie okaleczony. Wciąż opadał ku horyzontowi, aż zniknął z oczu Ramseya. zasłonięty przez budynki i ogromną czarną fałdę bagien. Cisza. Noc niczym nie zmącona. Catur Ramsey odetchnął odrobinę. Oślepiający blask rozlał się po niebie niczym światło błyskawicy płaskiej. Ze środka ciemnego jeziora wzniósł się słup ognia. Ramsey patrzył z rozdziawionymi ustami, jak ogniste zwoje, emblemat samego boga, pną się ku chmurom, wirując, a ich oślepiające światło zamienia miasto i bagna w plamę matowej elektrycznej bieli. Rzucił się do tyłu, przetoczył po kanapie i opadł na podłogę w tej samej chwili, gdy podmuch uderzenia podobnego do końca świata wypchnął szyby z okien hotelu. Kiedy dźwignął się na nogi pół minuty później, jego uszy wypełniało bolesne dzwonienie. Przcpełzł przez szklane skorupy i stanął w oknie. Jego twarz owionęło chłodne, wilgotne powietrze zatoki. Słup żywego ognia skurczył się nieco, lecz wciąż wydawał się na tyle wysoki, by przypalić spód niebios. Rozdział 48 Nieprawdziwe ciała SIEC/WIADOMOSCI: ANVAC pokazuje swojego doktora [obraz: obezwładnieni osobnicy poddani testom] KOM: Korporacja ANVAC ogłosiła dzisiaj, że dokonała kroku milowego, jeśli chodzi o sposoby kontrolowania tłumu, i pokazała swój produkt nazwany Doktorem Wert. Trzon wynalazku, zademonstrowany już wcześniej na Międzynarodowej Wystawie Ochrony, oficjalnie nazwano wyrzutnią elektroniczną do rozpraszania tłumu (stąd przydomek Doktor Wert). Jest to urządzenie wyrzucające pocisk wielkości pięści, który przykrywa kilkaset metrów kwadratowych gęstą siecią elektromagnetycznego pola. Każdy, kto znajdzie się w jego zasięgu bez inhibitora dostarczanego przez ANVAC w zestawie, traci kontrolę nad swoim ciałem, a często i świadomość. ANVAC twierdzi, że Doktor Wert to wielki krok naprzód w dziedzinie poskramiania niebezpiecznych elementów ludzkości... Sam puściła powoli ramię Orianda. Białe ślady, jakie pozostawiły jej palce, widniały jeszcze przez chwilę w półświetle. - Wciąż... wciąż lu jesteśmy - powiedziała. Orlando wybuchnął śmiechem i opadł na plecy, rozkładając ramiona na ścieżce. - Dzang, Frederico. Ani trochę się nie zmieniłaś. Spojrzała do wnętrza dołu. Zaledwie kilka chwil wcześniej czaiło się tam coś, co Sam uznała za samego Szatana, a teraz... znikło. - Chciałam powiedzieć, że... żyjemy! - Mów za siebie. - Orlando przewrócił się na brzuch i wstał, po czym roztarł miejsce na ramieniu, gdzie Sam zaciskała palce. Oburzony nagłą utratą kontaktu małpi obłoczek wzniósł się, protestując głośno, i zatoczył koło nad pustą teraz Studnią. Pomimo oszołomienia i dezorientacji Sam niemal się uśmiechnęła. Prawdziwy Thargor nie masowałby sobie ramienia, nawet gdyby odgryzł mu je smok. - Wszystko wydaje się... inne - powiedziała Florimel, która także wstała. - Wielkie złe coś odeszło - zapiszczała małpka, która zawisła przed nią w powietrzu. Zamilkła na moment, jakby nasłuchiwała. - Oba wielkie złe cosie. - Nie tylko to - rzekł Orlando wpatrzony w otwór wysoko w górze, w którym świeciły słabo gwiazdy. - Całe to miejsce jest teraz inne. Skanersko inne, ale nic potrafię powiedzieć dlaczego. Sam także spojrzała w górę. Przecież niedawno gwiazdy znikły całkowicie, a teraz znowu widniały na ciemnym niebie. Orlando miał rację, wszystko się zmieniło. Wcześniej dół zdawał się nie mieć dna. Był nieskończenie, przeraźliwie ogromny, nawet wtedy, gdy zamienił się w coś mniej realistycznego. Teraz pomimo ogromnych rozmiarów wydawał się prosty, niemal normalny. Po prostu ogromna dziura w ziemi. Czy wszystko się zmieniło? A może tylko widzieli wszystko inaczej? - Martine! Gdzie ona jest? - Sam obróciła się na pięcie. Ciało niewidomej kobiety leżało rozciągnięte na skalnej półce twarzą do ściany, niemal niewidoczne w ciemności. Sam przewróciła Martine na bok. Była nieprzytomna, ale oddychała. Florimel pochyliła się nad nią. - Zdaje się, że wszyscy przeżyliśmy. - Wszyscy z wyjątkiem Paula - zauważyła Sam. Myśl o tym napawała ją złością. Taka głupia strata! - Nie musiał zginąć. - Uznał, że musiał - odparła Florimel cicho. Uniosła powiekę Martine, zmarszczyła brwi i sprawdziła drugie oko niewidomej kobiety. Ale co się stało? Niech mi to ktoś wyjaśni. - Sam odwróciła się i poszukała wzrokiem chłopca, który przemawiał głosem Sellarsa, lecz nigdzie go nie było. - On... zniknął - powiedziała Bonnie Mae Simpkins. - Ten Cho-Cho. Nie pytaj mnie. dziecko. Ja też tego nie rozumiem. - Sellars sprowadził go do sieci - rzekł Nandi. - Jeśli zniknął chłopiec, znaczy to, że Sellars też odszedł albo... nie żyje. - To kto wygrał? - zapytał T4b. Zupełnie stracił swoją wojowniczość. Wydał się teraz bardziej dziecięcy. - My? - Tak, w pewnym sensie - odezwał się głos znikąd. - Nasi wrogowie nie żyją albo są obezwładnieni. My jednak także ponieśliśmy duże straty. - Sellars? - Florimel podniosła głowę poirytowana jak ktoś, kto musi przerwać sprzątanie zaczepiony przez sąsiada. Sam domyślała się, że Niemka, podobnie jak pozostali, nie chodzi jeszcze na pełnych obrotach. - Gdzie jesteś? Mamy już dość sztuczek. Niewidzialna obecność się roześmiała. Sam zastanawiała się przez chwilę, czy słyszała, aby Sellars zrobił to kiedykolwiek wcześniej. Był to zaskakująco miły śmiech. - Gdzie jestem? Wszędzie! - Zeskanowal - mruknął T4b. - Zupełnie zeskanował. - Nie - odparł. - To jest coś jeszcze bardziej niesamowitego. Ale Florimel ma rację - powinienem się opamiętać i postarać, żeby było nam łatwiej rozmawiać. I nagle pojawił się, pokurczona postać na wózku o twarzy pomarszczonej jak wysuszony owoc. Koła wózka nie dotykały skalnej półki. Właściwie wózek unosił się w powietrzu kilkanaście metrów nad nią. - W takim razie jestem. Wiem, że nie prezentuję się zbyt okazale. - Czy to znaczy, że wszyscy będziemy żyć? - zapytała Florimel. - Możesz mi pomóc z Martine? Sellars podpłynął do przodu. - Myślę, że wkrótce się obudzi. Fizycznie ma się dobrze. - Pokręcił pokurczoną głową. - Dźwigała ogromny ciężar - ból i strach, jakie znieśliby nieliczni. Niesamowita osoba. Martine jęknęła, zakryła twarz dłonią i obróciła się na bok. odwracając do nich tyłem. - Wyrażasz się o mnie bardzo pochlebnie - powiedziała ochrypłym głosem. - Mam nadzieję, że to znaczy, iż nie żyję. Sam podpełzła do niej i niezdarnie pogładziła ją po włosach. - Martinc, nie mów tak. - To prawda. Dokonałaś niezwykłej rzeczy, Martine Desroubins - rzekł Sellars. - W sumie to wszyscy dokonaliśmy niemal równie wielkiego wyczynu, choćby tylko dlatego, że przeżyliśmy. A możliwe, że będziemy świadkami czegoś jeszcze bardziej niezwykłego. - Dosyć tych napuszonych gadek - powiedziała Florimel. - Żyję, chociaż się tego nie spodziewałam, ale nie dam się uśpić gadaniem o tym, co zrobiliśmy. Gdzie jest moja córka Eirene? Czuję ją, tak mi się wydaje. Jej prawdziwe ciało wciąż żyje, to dobrze. Ale co ze śpiączką? - Zmarszczywszy brwi, wstała i spojrzała na Sellar-sa. - Jej duch musi być gdzieś nad nami - zagubiony i przerażony po całym tym kataklizmie. Pójdę do niej, a wy możecie sobie tu gadać, ile tylko chcecie. - Przykro mi, Florimel. - Sam uznała, że słowo „unosił” się nie było właściwe: Sellars tkwił w jednym miejscu nad dołem niczym skała i wydawało się, że nawet huragan nie przesunąłby go choćby o centymetr. - Chciałbym móc powiedzieć, że jej prawdziwe ciało budzi się, ale nie mogę. Wielu rzeczy po prostu nie wiem, a poza tym mamy tu wciąż mnóstwo tajemnic. Ale zapewniam cię, że Eirene, którą kochasz, nie ma tam na górze, nie siedzi przestraszona na brzegu Studni i nigdy jej tam nie było. Czy teraz pozwolisz mi powiedzieć to, co wiem? Florimel patrzyła na niego przez chwilę, po czym skinęła głową. - Słucham. - Będę wam opowiadał w czasie drogi - rzekł Sellars. - Jeszcze coś musimy tu zrobić, a ja nie ufam sobie na tyle, by zająć się tym samemu. Orlando westchnął. - Czy trzeba jeszcze coś zabić? - Nie. - Sellars się uśmiechnął. - To coś bardziej przyjemnego. Przyjaciele czekają. Nie, nie w tę stronę, Javier. T4b już ruszył ciężko w górę stromej ścieżki. - Co? - Idziemy w dół. - Sellars zaczął powoli opadać wzdłuż krawędzi skalnego występu. - Musimy zejść na sam dół. Stary pokurczony skurczy wózek - mruknął T4b cicho do Sam i Orlanda, którzy pomagali Martine wstać. Pozostali także podnosili się ciężko, postękując z bólu i zmęczenia. - Nie musi chodzić. Po prostu frunie sobie jak jakiś sayee lo motylek. Leżał nieruchomo i nie odzywał się. ale jego pierś unosiła się i opadała. -!Xabbu? - Potrząsnęła nim delikatnie. -!Xabbu? - Nie mogła, nie chciała uwierzyć w to. że tyle przeszła, by teraz ponieść porażkę. -!Xabbu, wydaje mi się, że... już po wszystkim. Spojrzała w górę, wciąż niepewna, co się zmieniło. Dno dołu tonęło w półświetle, którego tylko znikomą część dostarczały gwiazdy widoczne wysoko w górze. Gwiazdy. Czy wcześniej świeciły gwiazdy? Głównym źródłem światła była rzeka, jeśli jeszcze można było ją tak nazwać. Rozjaśniały ją błękitnosrebrzyste błyski, ale sama rzeka skurczyła się znowu do rozmiarów strumyka. Lecz Modliszka, dziecko-cień... Inny... znikli. Przyszło tamtych dwoje dzieci, przypomniała sobie. Zabrali to... go. Kim oni byli. do cholery? Zmieniła się nie tylko rzeka. Także światło, powierzchnia kamiennej ścieżki pod jej rękami, wszystko - całe miejsce stało się jednocześnie bardziej i mniej prawdziwe. Najbardziej groteskowo wynaturzone cechy znikły, lecz gdy Renie poruszyła szybko głową, wydało jej się, że dostrzegła nieznaczne opóźnienie. I jeszcze coś... Jej uwagę odwrócił!Xabbu, który się poruszył. Oczy miał otwarte, choć wydawało się. że jej jeszcze nie widzi. Przyłożyła głowę do jego piersi, wyczuła ruch. posłuchała bicia serca. - Powiedz, że nic ci nie jest. Proszę. - Ja... żyję - odezwał się. - To jedno. Zdaje się, że żyję po tym, jak... nastąpił koniec świata. - Usiadł z wysiłkiem. Odsunęła się. - To coś innego - mówił dalej. - Coś bardzo dziwnego. - Jest coś jeszcze - powiedziała. - Pomacaj twarz. Spojrzał na nią zdziwiony. Zdziwił się jeszcze bardziej, kiedy dotknął dłonią szczęki, a potem przesunął palcem po podbródku, ustach i nosie. - Coś... czuję. Maska - odparła i nagle się roześmiała. - Maska ze zbiornika wirtualnego. Ja też ją czuję! Co oznacza, że możemy wyjść z sieci. - W chwili gdy to powiedziała, pomyślała o czymś innym.- Jeremiah! Tato! Słyszycie mnie?! - zawołała. Powtórzyła głośniej. - Nie. Nie wiem dlaczego, ale nie możemy się jeszcze z nimi połączyć. A jeśli coś jest nie tak ze zbiornikami?!Xabbu pokręcił głową. - Przykro mi. Renie, nie rozumiem tego. Jestem... zmęczony. Zupełnie zdezorientowany. Nie byłem przygotowany na takie doświadczenia. - Przejechał dłońmi po głowie w tak mu obcym geście wyrażającym zmęczenie, że Renie patrzyła na niego zdumiona. Po chwili znowu go objęła. - Przykro mi - powiedziała. - Nic dziwnego, że jesteś zmęczony. Po prostu martwiłam się o ciebie. Skoro nie możemy się porozumieć z Jeremiahem i moim ojcem, nie wiemy, czy zbiorniki się otworzą. Od wewnątrz mamy awaryjne uchwyty zwalniające, ale... - Zdała sobie sprawę, że jest tak samo zmęczona jak!Xabbu. - Jeśli jednak nie zadziałają, zostaniemy w nich uwięzieni. - Zrobiło jej się niedobrze na myśl o tym. że mogliby znaleźć się w pułapce zbiorników wypełnionych żelem, choć byli tak blisko wolności. - Może powinniśmy... czekać. -!Xabbu z trudem utrzymywał oczy otwarte. - Zaczekać, aż... - Przynajmniej jakiś czas - powiedziała i przyciągnęła go do siebie. - Tak, śpij. Ja popilnuję. Wkrótce jednak, uspokojona dotykiem jego głowy, ciepłej i tak prawdziwej, na swojej piersi, także i ona zapadła w sen. Budziła się powoli, a gdy spróbowała otworzyć oczy, z trudem oderwała powieki, tak że przez krótką chwilę była niemal pewna, że obudzili się w zbiornikach. Jej nie skoordynowane ruchy obudziły!Xabbu, który zsunął się z niej i opadł ciężko na kamienną ścieżkę. - Co... - Podniósł się na łokciach. Rozejrzawszy się, Renie rozpoznała kamienną ścieżkę, kamienną ścianę za ich plecami i wypełnioną ciemnością pustkę za krawędzią ścieżki. - Nic. Ja... nic. - Zmrużyła oczy, potrząsnęła głową i jeszcze raz spojrzała dookoła. Rzeka przestała świecić. Teraz była to tylko ciemna kreska biegnąca przez dno dołu. Ale Renie dostrzegła inne źródło ciepłego, różowo-żółtego światła, które rozlewało się po kamieniach w miejscu, gdzie przedtem czekało dziecko-cień. - Tam w dole coś świeci - powiedziała. !Xabbu podpełzł do krawędzi ścieżki i spojrzał w dół. - Światło dochodzi ze szczeliny w ścianie, tam, z boku rzeki. - Usiadł. - Co to może być? - Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. - Ale może tam jest wyjście. Wydawało się. że!Xabbu odzyskuje swoją pewność siebie, za to poziom adrenaliny w organizmie Renie wyraźnie opadł i teraz czuła się tak, jakby dostała porządne lanie od kogoś, kto wie, jak to robić.!Xabbu pokazał w górę ścieżki. - Spójrz, jak długo musielibyśmy wchodzić z powrotem na górę. - Kto mówił o wchodzeniu na górę? Zaczekamy, aż Jeremiah i mój ojciec zorientują się, że jesteśmy gotowi do wyjścia. A jeśli się nie odezwą, zaryzykujemy i spróbujemy wyjść bez ich pomocy. Dlaczego więc mielibyśmy się przejmować tym, czy jest stąd jakieś inne wyjście? - Bo może chodzi o coś innego. Kolejne niebezpieczeństwo. A może to nasi przyjaciele, którzy nas szukają? - Jak to, z latarkami? - Renie machnęła ręką. - W takim razie ty tu zaczekaj i odpocznij, a ja pójdę sprawdzić - powiedział. - Nie waż się! !Xabbu odwrócił się do niej z zaskakująco poważnym wyrazem twarzy. - Renie, czy ty mnie naprawdę kochasz? Mówiłaś, że tak. - Oczywiście. - Zaskoczył ją, wręcz przestraszył. Oczy zapiekły ją trochę, więc szybko zamrugała. - Oczywiście. - A ja wyznałem ci to samo. I to prawda. Nie próbowałbym cię powstrzymać od zrobienia czegoś, co uważałabyś za ważne. Jak moglibyśmy żyć razem, jeśli nie okażesz mi nawet tyle szacunku? - Żyć razem? - Poczuła się tak, jakby ten, kto wcześniej ją pobił, wrócił, by dobić ją jeszcze jednym ciosem. - Na pewno tego spróbujemy. Nie chcesz? - Chcę. Tak myślę. Naturalnie, ja tylko... - Urwała, by zaczerpnąć powietrza. - Po prostu nie miałam okazji się nad tym zastanowić. - Będziesz mogła pomyśleć o tym. kiedy pójdę. - Uśmiechnął się i wstał, lecz wydawał się nieco chłodny. - Siadaj, cholera. Nie chciałam, żeby to było w ten sposób. - Próbowała uporządkować myśli. - Oczywiście,!Xabbu. Pewnie, że będziemy mieszkać razem. Nie potrafiłabym żyć bez ciebie. Tego jestem pewna. Po prostu nie spodziewałam się tego rodzaju dyskusji w środku wymyślonego świata. Tym razem uśmiechnął się cieplej. - Ostatnio tylko w takim świecie mogliśmy porozmawiać. - Usiądź, proszę.-Wyciągnęła ramiona. - To ważne. Nigdy nie byliśmy razem - nie jako kochankowie - w prawdziwym świecie. W pewnym sensie to może się okazać tak samo dziwne i trudne jak wszystko, czego doświadczyliśmy w tym... nieprawdziwym świecie. - Chyba masz rację. Renie. - Teraz był bardzo poważny. - Zacznijmy więc od podstawowych rzeczy. Wygląda na to, że utknęliśmy tutaj, przynajmniej na razie. Źródło światła, czymkolwiek jest, pozostaje w miejscu. Jesteśmy tu od jakiegoś czasu i nic złego się nie stało. Nie rozjaśnia się ani nie ściemnia. - Wszystko to prawda. - To zamiast sprzeczać się ze mną o jakąś nową wirtualną głupotę, dlaczego nie przyjdziesz do mnie i mnie nie przytulisz? - Bardzo się niepokoiła, ale jednocześnie była spragniona jego dotyku. Przeżyli tyle przerażających przygód. Teraz zapragnęła czegoś lepszego. - Mamy tu trochę miejsca. Mamy czas. Mamy siebie. Zróbmy coś z tym. Uniósł brew. Mogłaby niemal przysiąc, że się zawstydził. - Wy. kobiety z miasta, nie jesteście specjalnie wstydliwe. - Nie jesteśmy. A wy. mężczyźni z pustyni? Usiadł, nachylił się do niej, objął ją ramieniem i przyciągnął łagodnie do siebie. Uznała, że aż tak bardzo się nie wstydził. - A my mamy krzepę - powiedział. Zdała sobie sprawę, że znowu spała, tym razem wyczerpana czymś o wiele bardziej przyjemnym. Jej powieki uniosły się powoli i sprawdziła wzrokiem otoczenie. Kamienna ściana, otchłań, widoczne w oddali niebo - wydawało się. że nic się nie zmieniło. Ale oczywiście w pewnym sensie zmieniło się wszystko. - Czy policzymy to jako nasz pierwszy, czy drugi raz? - zapytała.!Xabbu podniósł głowę z jej piersi. - Hmm? Roześmiała się. - Lubię cię takiego. Odprężonego. Czy tak zachowuje się myśliwy po spożyciu ogromnego posiłku? - Tylko jeśli posiłek jest aż tak dobry. - Podniósł się nieco i pocałował ją w podbródek, w ucho. - Zabawne jest to całowanie. Często to robisz. - A ty szybko się uczysz. A więc pierwszy czy drugi raz? - Masz na myśli wtedy, gdy odnaleźliśmy się w... wielkiej ciemności? Przytaknęła, pociągając go za loki. - Nie wiem. - Uniósł się nad nią uśmiechnięty. - Przecież wciąż mamy przed sobą ten pierwszy raz! Musiała się zastanowić przez chwilę. - Prawdziwe ciała. Jezu Chryste, niemal zapomniałam. To naprawdę było jak w rzeczywistości. !Xabbu spojrzał w dół. - Światło wciąż tam jest. Renie wywróciła oczami. - No dobrze, poddaję się. Ale nie pójdziesz tam sam. Kapitulacja ograniczyła się tylko do słów. W rzeczywistości Renie nie chciała wypuścić go z ramion i miała ochotę jeszcze raz wypróbować możliwości świata wirtualnego, lecz!Xabbu bronił się zielnie. Wreszcie, protestując głośno, pozwoliła, aby pomógł jej wstać. - Jest tak miło - rzuciła leniwie. - Dlatego nie chce mi się nigdzie iść. Tak dobrze jest pobyć... człowiekiem. Nie trzeba walczyć I o życie. Nie trzeba się bać. Uśmiechnął się i ścisnął jej rękę. - Może tym się właśnie różnimy. Jestem z tobą szczęśliwy, Renie, bardzo szczęśliwy. Ale poczuję się całkiem bezpieczny dopiero wtedy, gdy sprawdzę wszystko wokół nas. Na pustyni znamy każdy krzak, każdy ślad, każdą wydmę. Odpowiedziała uściskiem dłoni i puściła jego rękę. - W porządku. Tylko proszę, idź powoli, i zachowajmy ostrożność. Jestem naprawdę wyczerpana. Częściowo z twojej winy. - Posłucham cię, Jeżozwierzu. - Wiesz - powiedziała, gdy ruszyli do miejsca, w którym kończyła się ścieżka. - Coraz bardziej mi się to podoba. !Xabbu patrzył uważnie na kamienie poniżej ścieżki. Czy to z powodu zmiany światła, czy też bardziej nieuchwytnej zmiany w całym otoczeniu zejście nie wydawało się już tak niewiarygodnie strome. - Chyba wiem, którędy można pójść - powiedział. - Nie będzie łatwo. Jesteś pewna, że nie chcesz zaczekać na mnie? - Jeśli mam uszanować twoją decyzję wspinania się i schodzenia bez wyraźnych powodów - odpowiedziała ze spokojem - to lepiej zapamiętaj, że nie znoszę dobrze tego, kiedy się mnie zostawia gdzieś samą. - Dobrze. Jeżozwierzu. - Zmrużył oczy wpatrzony w kamienie. - Nie masz nic przeciwko temu, że pójdę pierwszy? - Cholera, ani trochę. Zajęło im to niemal pół godziny, ale Renie z ulgą stwierdziła, że nie myliła się wcześniej: droga nie była aż tak zła, szczególnie dla kogoś, kto przeżył zejście z czarnej góry. Wystarczyło tylko zachować ostrożność. Przy pomocy!Xabbu, który pokazywał jej, gdzie może się przytrzymać i gdzie przystanąć na krótki odpoczynek, zeszli na samo dno bez nieprzyjemnych przygód. Dno było dziwnie gładkie, przypominało bardziej dno prawdziwego kanionu, które roztopiło się i potem ostygło. Renie spojrzała na gwiazdy i krąg czarnego nieba. Odległość przyprawiała ją o zawrót głowy. Zamierzała wspomnieć coś o drodze powrotnej - zastanawiała się, czy da radę to zrobić bez dłuższego odpoczynku - gdy!Xabbu uniósł dłoń, nakazując jej milczenie. Z bliska szczelina była o wiele większa. Główny otwór wypełniony brzoskwiniowym światłem był na tyle szeroki, że przejechałby przez niego samochód. !Xabbu ruszył ostrożnie w kierunku dziury. Wydawało się, że światło oblewa go niczym ciecz, dlatego Renie widziała jedynie zarys jego sylwetki. Przestraszona nagle, ruszyła szybciej za nim. Kiedy przeszli przez szczelinę, Renie znalazła się w wysokim korytarzu z surowego kamienia wypełnionym miękkim światłem, dlatego z początku nic nie widziała. Dopiero po chwili dostrzegła pewną regularność w rozkładzie światła, jakby ściany korytarza zawierały mnóstwo nisz. a każda z nich mieściła małe źródło światła. Co to jest? - zastanawiała się. Przypomina ul. Są ich chyba setki... tysiące... - Słyszałem waszą rozmowę i inne odgłosy - odezwał się ktoś cicho za nimi. Renie obróciła się na pięcie. - Myślałam... zastanawiałam się... kiedy się pojawisz. W wejściu do groty, blokując im drogę odwrotu, stał wysoki mężczyzna. Zdezorientowana przez światło Renie dopiero po chwili rozpoznała mężczyznę i to coś nieokreślonego, co trzymał na rękach. To był Ricardo Klement. - Dobrze, a zatem Inny unosił się w czymś w rodzaju satelity, a dane z sieci Graala były wysyłane do niego i z powrotem specjalnymi laserami czy czymś takim. Ekstra. A potem Inny sprowadził satelitę na ziemię i rozbił go. a więc Jongleur wyleciał w powietrze i nie żyje. - Sam starała się poukładać w głowie nowe informacje. - Skończone skanerstwo. Ale Strach został. To znaczy żyje. - Mówiłem, że nie wiem - odpowiedział Sellars. - Próbuję się dowiedzieć, co się z nim stało. Ale to może trochę potrwać... - W porządku. Nie wiemy nic na temat Stracha, więc może to nie jest aż tak ekstra. Ale czy chcesz powiedzieć, że uratowaliśmy Innego po to. żeby mógł się zabić? - Pokręciła głową. - Człowieku, to czyste wariactwo! - Nie uratowaliśmy go - powiedział Sellars. - Inny wycierpiał za dużo, najpierw od longleura i ludzi z Bractwa Graala, a potem od Stracha. Już wcześniej uznał, że nie chce żyć. Takie rzeczy... się zdarzają. - Mówił dziwnym tonem, którego Sam nie rozumiała. Odwróciła się do Orlanda. by zobaczyć, czy słyszał wszystko, lecz przyjaciel szedł ze wzrokiem wbitym w kamienną ścieżkę, jakby bał się, że się potknie. - Kiedy po raz pierwszy wprowadziłem Cho-Cho do sieci, zmagając się z systemami obronnymi, Inny oszukał mnie. Sądziłem, że całą swoją uwagę skupił na mnie. Tymczasem gdy ja próbowałem go zrozumieć, rozgryźć jego strategię i odeprzeć atak. on przygotowywał się do tego, aby mnie wykorzystać. W chwili gdy zainstalowałem podsłuch danych i zostałem przygnieciony ich ogromem, on był już gotowy. Z łatwością mógłby mnie zabić, lecz jemu chodziło o coś innego. Poprzez moje połączenie wszedł do centralnego układu sterowania sieci Felixa Jongleura - tej jednej jedynej jego części, do której nie miał dostępu, a w której znajdowały się mechanizmy pozwalające Jongleurowi go więzić. Zanim zorientowałem się, co się dzieje, zdążył już wyprowadzić satelitę z orbity i rozpoczął precyzyjnie wymierzone zejście. W tym momencie już nie było dla niego ratunku: siła grawitacji ostatecznie przypieczętowała jego decyzję. - Okropne! - Sam nic mogła znieść myśli o tym. - Jakże musiał być nieszczęśliwy! Martine, która przez cały czas szła między nimi jak zombi, zdradziła oznaki życia: - Na końcu zaznał... chwili spokoju. Czułam to. Chybaby mnie tu nie było, gdybym tego nie poczuła. - Ale nie czułaś... wszystkiego, prawda? - Sellars wyhamował nieco, by zaczekać na nią. - Mam nadzieję, że nie musiałaś cierpieć tortur ostatnich chwil. Pokręciła słabo głową. - Odepchnął mnie. Tuż przed tym, gdy miał nastąpić koniec. - Odepchnął cię? - Sellars spojrzał na nią przenikliwie żółtymi oczami. Sam zastanawiała się, czy jest to ich naturalny kolor. - Czy miałaś jakiś... inny kontakt? Czy on coś powiedział? - Nie chcę o tym mówić - odparła Martine. - Skoro Inny nie żyje, dlaczego to wszystko tutaj wciąż istnieje? - zapytał Orlando. On także wydawał się zaniepokojony. - Bo przecież całe to miejsce było... snem, prawda? Sieć Graala była czymś w rodzaju jego ciała, a ta część stanowiła rdzeń jego umysłu. Zgadza się? Dlaczego więc nie uległa zniszczeniu? Dlaczego wszystko tutaj wciąż istnieje? - Gdy sieć przestanie istnieć, ty odejdziesz razem z nią - to masz na myśli, Orlando? - powiedział Sellars przyjaźnie. - Dobre pytanie. A odpowiedź ma dwie części, obie równie istotne. Tę drugą zachowam na później, gdy dotrzemy na sam dół, z powodów, których teraz nie wyjawię. Ale prawdą jest, że długo przygotowywałem się na ten dzień. Nie sądziłem, że kiedykolwiek będę miał okazję wykorzystać moją pracę. Oczywiście, aż do dzisiaj nie znałem prawdziwej natury Innego, lecz wiedziałem przynajmniej, że jest niebezpieczny i na wpół czujący. Wiedziałem też. że sieć może nie przetrwać bez niego. Zapisy fizyczne systemu są zabezpieczone - znajdują się w pomieszczeniach pełnych procesorów w siedzibie korporacji Te- lemorphix. Dzięki zmarłemu Robertowi Wellsowi pamięć operacyjna sieci i symulacji jest względnie bezpieczna. - Chwileczkę - wtrąciła Florimel. - Powiedziałeś zmarłemu Robertowi Wellsowi? Był żywy w symświecie Egiptu. Skoro więc my przeżyliśmy, on pewnie także. Teraz śmiech Sellarsa nie zabrzmiał już tak przyjemnie. - Ukrył przed Strachem fakt waszego pojmania, a Strach dowiedział się o tym. - Starzec popłynął trochę w bok i spojrzał w dół. - Tak więc liczby i wykresy są bezpieczne, ale nie zawierają niczego stąd. - Pokazał chudym palcem na dół i spiralę kamiennej ścieżki. - Ponieważ to było częścią samego systemu. - Zmarszczył czoło. - Innego. Nie chcę pozbawiać go ludzkich cech, tak jak robili to inni. A zatem kiedy /.ginął, to wszystko też powinno zginąć. Zastępczy » system operacyjny, który udało mi się zmontować na dzisiejszy dzień przy pomocy ludzi z Domu-na-Drzewie, nie będzie zawierał tego miejsca. - Sellars westchnął. - Czas na pierwsze z moich wyznań. Kiedy uwolniłem Paula Jonasa z symulacji Felixa Jongleura, nie rozumiałem w pełni, co zrobiłem. Nie rozumiałem do końca, jak działa proces Graala, a jeszcze mniej wiedziałem o prawdziwej naturze Innego. Nie miałem pojęcia, że dla Paula stworzył on jego wirtualny umysł, taki sam. jaki Bractwo Graala przygotowywało dla siebie. Wciąż nie mam pewności, dlaczego to zrobił, chociaż podejrzewam, że ma to coś wspólnego z sympatią, jaką Avialle Jongleur darzyła Paula, oraz uczuciem, jakim Inny darzył ją. W każdym razie nieświadomy działałem dalej i uwolniłem go. Zależało mi na tym, żeby uwolnić jego świadomość ze szponów Jongleura. bym mógł się dowiedzieć, co on wie i dlaczego go więzili. Tyle że on uciekł nie tylko im. ale i mnie. Dopiero później odkryłem, że uwolniłem wirtualną kopię, że prawdziwy Paul Jonas wciąż leży nieprzytomny w podziemiach korporacji Telemorphix. Martine jęknęła, jakby otrzymała uderzenie. - Prawdziwy Paul Jonas... - mruknęła. Sam pomyślała, że Martine wyglądała teraz, jakby powstrzymywała płacz, ale Sellars sprawiał wrażenie, jakby jej nie słyszał. - Tak czy inaczej, sprawy przybrały bardzo zły obrót w ciągu ostatnich godzin. Już wcześniej Inny podejmował próby przedostania się do sieci i przepompowania potrzebnych mu środków do swojego świata. Wielokrotnie cała sieć znajdowała się na granicy całkowitego załamania... - Chwile zacięcia się rzeczywistości - wtrąciła Sam. - Ostatecznie Inny poddał się rozpaczy. Wybrał własną śmierć, pragnąc jedynie zniszczyć symbol swoich mąk, swojego okrutnego pana Felixa Jongleura. Pozostała część sieci mogła przetrwać zniszczenie, ale wiedziałem, że ta jego kryjówka nie przetrwa. Uwięzieni w jego... pętli sprzężenia zwrotnego - nie znajduję w tej chwili lepszego słowa - w zwojach jego potężnej hipnozy umarlibyście razem z nim. - A także dzieci - dodała Florimel. - Czy nie próbował ich uratować, ukrywając je tutaj? Sellars odpowiedział dopiero po chwili: - Tak, dzieci także próbował uratować. A więc tak się sprawy miały. Mogłem uratować sieć, ale nie to, co Inny stworzył ze swojego umysłu. - Chwileczkę - przerwał mu Orlando. - Chcesz powiedzieć, że nie jesteśmy w sieci? Że przez cały czas znajdowaliśmy się... gdzie indziej? W czyimś umyśle? - A gdzie znajdują się ludzkie wspomnienia? - zapytał Scllars. - W umyśle, ale gdzie? To miejsce znajduje się w większym ciele sieci, tak jak ludzka myśl jest umieszczona w mózgu, ale być może nigdy nie uda nam się podać dokładnej lokalizacji tak w jednym, jak i w drugim wypadku. - Uniósł dłoń. - Proszę, pozwólcie mi skończyć. Tak więc Inny się poddał, lecz wpadłem na pewien pomysł. Gdyby mi pozwolił, mogłem spróbować wykonać prowizoryczną wersję wirtualnej matrycy, jaką Inny stworzył dla Paula Jonasa. Proces Graala to bardzo złożona i wymagająca czasu operacja, lecz miałem nadzieję, że uda mi się wygenerować jakąś podstawową wersję. Proces Graala również rozpoczyna się od najprostszych funkcji umysłu, a potem nakłada na nie kolejne warstwy pamięci i osobowości. Do tego nie potrzebowałem Innego, jedynie jego podstawowych instrukcji. Nic bym jednak nie zdziałał bez jego współpracy. W ostatniej chwili dzięki innej dzielnej kobiecie, której nie znacie, udzielił mi pomocy. Oczywiście nie miałem żadnej gwarancji, że odtworzymy na tyle dużo, aby ta matryca, ten wewnętrzny Inny Świat, przetrwała. - Sellars pokręcił głową zamyślony. - Oto częściowa odpowiedź na twoje pytanie, Orlando, tak jak obiecałem. Przetrwał. Znajdujemy się w stworzonej dzięki procesowi Graala wirtualnej wersji oryginalnego systemu operacyjnego, Innego. - To on żyje? - Sam miała wrażenie, że nagle cały świat zadrżał. - Nie żyje. Na to nie było czasu. Ogólna sieć wciąż funkcjonuje, także i to miejsce istnieje jak coś w rodzaju uratowanej pamięci. Działa, mniej więcej. Części zniszczone można naprawić. - Naprawić? - Nandi zwolnił i zatrzymał się. - To miejsce jest obrzydliwością. Zbrodnią przeciwko naturze. Zbudowano je z ciał niewinnych dzieci. My. członkowie Koła, przybyliśmy tu, aby je zniszczyć, a nie odbudowywać. Sellars spojrzał na niego, a wyraz jego twarzy pozostawał nie-odgadniony. Sam uznała, że powodem tego nie było zdeformowanie. - Ma pan rację, panie Paradiwasz. Jest to jeden z punktów, które wymagają przedyskutowania. Ale nie byłoby o czym dyskutować, gdyby nie udało mi się zrobić tego, co zrobiłem. System już by nie działał, a pan nie mógłby wziąć udziału w dyskusji. Nandi wpatrywał się w niego gniewnie. - Sellars, nie masz prawa podejmować takiej decyzji - utrzymywać to miejsce przy życiu dla własnego widzimisię. Wielu ludzi z Koła zginęło, aby temu zapobiec. - Męczennicy - powiedziała Bonnie Mae cicho. - Jak mój mąż Terence. - Ale nie wiecie nawet, za co ponieśli ofiarę - odpowiedział Sellars spokojnie. - Proponuję więc. abyśmy odłożyli tę dyskusję do momentu, gdy się tego dowiecie. - Nie jesteśmy dziećmi, tak jak większość twoich tak zwanych ochotników. - Nandi pokręcił głową. - I nie mieliśmy żadnych tajemnic przed naszymi bojownikami. Nie damy się omamić jakimś mistyfikacjom czy górnolotnym przemowom. - Dobrze - odparł Sellars i po chwili roześmiał się, ale niezbyt pogodnie. - Czy ktoś jeszcze ma ochotę pokrzyczeć na mnie? - Słuchamy - powiedziała Sam. Rozmowa Sellarsa z Nandim zdenerwowała ją, chociaż nie była pewna, czy rozumie, o co się sprzeczają. Dlaczego ktoś chciałby teraz zamknąć sieć, skoro była bezpieczna? Była ogromna, bardzo droga i jedyna. A poza tym. czy... naukowcy nie powinni jej zbadać? - zastanawiała się. Albo ktoś taki? - Wciąż nie rozumiem - powiedział Orlando. - Dlaczego Inny walczył tak długo, a potem się poddał? Jeśli wszystko to powstało z jego myśli, jeśli tak bardzo starał się ukryć tu dzieci, dlaczego nie próbował walczyć jeszcze irochę dłużej? I dlaczego tak bardzo go obchodziły, skoro je porywał? - Odpowiedzi na niektóre z twoich pytań już wam udzieliłem - odparł Sellars. - Inny cierpiał tortury tak długo, że wreszcie poddał się rozpaczy. - Uśmiech znowu powrócił na jego twarz. - Reszty niedługo się dowiesz. - O rany - jęknął Orlando. - Jak długo mamy jeszcze czekać? - Dość tego. - To była Martine. - Dość tej paplaniny. - Nie podniosła głowy. Jej głos był jak popiół, jak zagrzebane szczątki. - Sprzeczacie się. kłócicie, a wszystko to nie ma znaczenia. Zginął dobry człowiek. Paul Jonas nie żyje. - Teraz dopiero podniosła głowę. Sam pomyślała, że jest coś niezwykłego w tym, w jaki sposób zwróciła twarz do Sellarsa. - Kto sprowadził go do tego koszmaru bez jego pozwolenia? Ty. Czy to wszystko przywróci mu życie? Nie. Ale ty jesteś z siebie bardzo zadowolony. Z lego. ze wszystko poszło dobrze. Teraz, jeszcze wleczemy się do tego szarego piekła bez dna. Sellars. po prostu pozwól nam wrócić do domu. Pozwól nam schować się do naszych jam i wylizać rany. Na poznaczonej bliznami twarzy starca pojawiły się zdziwienie i smutek. - Pani Desroubins, darzę szacunkiem Paula Jonasa. Ma pani rację, powinniśmy oddać mu cześć w godny sposób. Zapewniam panią, że nie wysłałem was w tę podróż dla własnej zachcianki. - Zwrócił się do pozostałych: - Tu jest dno. Ale właśnie przypomniałem sobie o czymś. Nie musicie... się wlec. - Co to ma znaczyć? - spytała Florimel. - A to. I nagle Sam poczuła, że unosi się, jakby za idealną zgodą cząsteczek powietrza. Bez najmniejszego oporu wypłynęła nad głęboki ciemny kanion. Pozostali zawiśli obok niej, wymachując mniej lub bardziej gwałtownie ramionami. - Na dół! - krzyknął T4b, młócąc wściekle rękoma. - Z powrotem! - Przedtem to miejsce nie miało... połączenia z tym, do którego się udajemy. - Sellars pokiwał głową. - Moja wina polega na tym, że zapomniałem, co potrafię. Zapomniałem, że posiadam umiejętność manipulowania siecią. Niepotrzebnie naraziłem was na dodatkowe zmęczenie. Przepraszam. Nieoczekiwanie Sam zaczęła opadać - nie jak kamień, ale i nie jak piórko. T4b rzucił długą wiązankę ulicznych przekleństw, kiedy i on popłynął przez ciemność. Sam widziała wszędzie dookoła towarzyszy, którzy opadali z taką samą szybkością. Żółte małpki wyplątywały się z ich włosów i ramion, lecz mogły jedynie unosić się na jednym poziomie, niezdolne do tego. by pofrunąć z powrotem w górę, powstrzymywane przez siły, które ciągnęły ich w dół. Mam już dość całego tego skanerstwa, pomyślała. Chcę tylko wrócić do domu. Chcę zobaczyć mamę i tatę... - To przypomina zmartwychwstanie w odwrotnym porządku. - W głosie Florimel wyczuwało się nerwowość i irytację. - Jak w samolocie, trzymajcie się swoich poduszek - rzucił Or-lando wesoło. - Zawsze się przydają. Dlatego o nich przypominają. Tak. Orlando też pewnie chciałby wrócić do domu. Była to bardzo bolesna myśl. - Jezu. ratuj mnie! - zawołał T4b. Minęły dwie minuty, może pięć - trudno było powiedzieć. Pomimo wrażenia prędkości nie zwolnili. Gdy dotarli na dno, po prostu zatrzymali się i stanęli na gładkiej kamiennej podłodze. Teraz ściany pięły się już tylko w górę. tworząc tunel, który kończył się kołem wyciętym z nocnego nieba. Lecz. miejsce, w którym stali, emanowało własnym światłem. - Tędy - rzekł Sellars ze swojego wózka, który wciąż unosił się wygodnie w powietrzu. Poprowadził ich w kierunku ogromnej szczeliny w ścianie, z której wylewało się ciepłe różowopomarańczowe światło. - Założę się, że znowu trzeba będzie coś zabić - wyszeptał Orlando. Uderzył lekko mieczem w kamień na krawędzi szczeliny. Rozległo się głuche dzwonienie. Sam przeszła przez otwór i znalazła się w ogromnej komnacie wypełnionej światłem i podobnej do plastra miodu. Na środku stały trzy postacie. Sam zmrużyła oczy, już wiedziona przeczuciem, ale chciała mieć pewność. - Renie?! - zawołała. -!Xabbu?! Odwrócili się i spojrzeli zdumieni, gdy zaczęła biec do nich. Trzecia postać, która przyciskała coś do piersi, nie poruszyła się. Sellars szybował obok niej, a jego poorana bliznami twarz wydawała się jeszcze bardziej surrealistyczna w jasnym, niemal pozbawionym kierunku świetle. - Stój, Sam - powiedział dziwnym głosem. - Zaczekaj. Zwolniła. Sellars wysunął się nieco przed nią, po czym zawisł w powietrzu. Wydawało się, że w ogóle nie dostrzegł Renie i!Xabbu. Od razu zwrócił się do trzeciej postaci: - Kim jesteś? Nie poznaje tego faceta. Klementa? - zastanawiała się. Przecież wie wszystko. - Zaczekaj - odezwał się Orlando u jej boku. Podszedł cicho jak kot. Gdy dotknął jej ramienia, poczuła drżącą siłę w jego dużej dłoni. - Pewnie tego trzeba zabić. - To jest Ricardo Klement - wyjaśniła Renie Sellarsowi, choć sama wyglądała na zdziwioną. - Jeden z ludzi z bractwa. Podróżował z nami przez jakiś c/as. - Nie. - Mężczyzna zamilkł na długą chwilę, po czym potrząsnął głową, jakby musiał sobie przypomnieć ten ruch. Sam widziała, co trzyma w ramionach, ale zupełnie nie wiedziała, co myśleć o tej dziwnej półludzkiej postaci. - Nie, ja nie jestem Ricardo Klement. Mam ciało, które... miało należeć... do niego. Przez jakiś czas, myślę... myślałem, że... jestem Ricardem Klementem. Ponieważ to jest mylące, takie życie w ciele. Sprawia, że myśli się... dziwnie. Ale ja nim nie jestem. Nazywam się Nemezis. Rozdział 49 Następni SIEĆ/WIADOMOŚCI: Bliski Wschód wreszcie zjednoczony [obraz: demonstracja Żydów i Arabów w Western Hall] KOM: Palestyńczycy i Izraelczycy, odwieczni wrogowie, znaleźli wreszcie coś, co ich połączyło - nienawiść wobec zarządu ONZ Protektoratu Jerozolimy, [obraz: profesor Yoram Vul, Instytut Brookingsa] VUL: Wydaje się, ze jedynym, co mogło zjednoczyć tych ludzi, była próba powstrzymania ich przed wzajemnym zabijaniem się. Zabrzmiałoby to ironiczne, gdyby nie było takie smutne. Lecz w chwili obecnej mamy kolejnych jedenaście śmiertelnych ofiar spośród członków korpusu pokojowego ONZ po wybuchu bomby w tunelu Hashomaim, a najczęściej powtarzanym zdaniem jest: „Czego się spodziewacie? - To jest Bliski Wschód!” Renie wpatrywała się zdezorientowana w istotę, którą wcześniej brała za Ricarda Klementa. i w odnalezionych przyjaciół. Nie sądziła, że jeszcze ich zobaczy, a oto stali przed nią. Ale podobnie jak ona, stali nieruchomo, a ich twarze zamiast radości wyrażały jeszcze większe zagubienie. I strach, uświadomiła sobie. Ja też się boję, chociaż nie wiem nawet dlaczego. - Co... co to jest Nemezis? - zapytała Renie. - Urządzenie, kody. - Nigdy wcześniej nie słyszała takiego smutku w głosie Martine Desroubins. - Zostało wysłane, aby odszukało Paula Jonasa, tak sądzę. Spotkałam je, kiedy byłam więźniem Stracha. W późniejszym zamieszaniu chyba zapomniałam wam o tym powiedzieć. - Martine spojrzała na nieludzką przystojną twarz, którą prawdziwy Ricardo Klement zamierzał zatrzymać na wieczność. - Czego chcesz teraz? - zapytała z goryczą. - Jonas nie żyje. Powinieneś się cieszyć. - Och, nie! - Renie zakryła usta dłonią. - Nie Paul. - Tak, Paul - powiedziała Martine. - W jaki sposób to coś zamieniło się w człowieka z bractwa? - zapytała Sam Fredericks. - Widzieliśmy, jak przeszedł żywy... przez tamtą ceremonię. - A co z tą paskudną niebieską małpą? - Poczuwszy znowu grunt pod nogami. T4b odzyskał nieco pewności siebie. - Widziałam, jak wcześniej przybierał inną postać - rzekła Martine. - Udawał trupa. Jedną z ofiar Stracha. Pewnie podobnie zrobił z Klementem. Może nawet wcielił się w puste wirtualne ciało Kle-menta jeszcze przed ceremonią. Renie nie mogła znieść straszliwej nuty bezradności w głosie przyjaciółki. Pragnęła podejść do niej, objąć ją - wszystkich, Sam. Florimel, a nawet T4b - lecz jednocześnie czuła obłoczek niepokoju, który wisiał nad nimi. zapowiadając burzę. Niemal bała się poruszyć. Spojrzała na znane i nie znane twarze i nagle rozpoznała wysokiego młodzieńca o twardych mięśniach. - O mój Boże - wyszeptała do!Xabbu. - Czy to... czy to nie jest Orlando? Długowłosy młodzieniec usłyszał ją pomimo dzielącej ich odległości i posłał im krótki uśmiech. - Witaj, Renie. Cześć,!Xabbu. - Ale przecież ty... umarłeś, czy nie tak? Wzruszył ramionami. - To bardzo ciekawy dzień. Starzec na wózku tkwił w miejscu. Unosił się w powietrzu kilka kroków przed istotą zwaną Klementem i wpatrywał się w nią zmrużonymi oczami. - A zatem to ty jesteś Nemezis. Słyszałeś, co tu powiedziano, i zapewne to zrozumiałeś - Paul Jonas nie żyje. Czego chcesz od nas? Sellars. Pomimo upływu czasu Renie rozpoznała jego głos. Jakie to dziwne, że tak wygląda. Jeśli rzeczywiście tak wygląda. Poczuła nagle ogromną tęsknotę za prawdziwym światem, za rzeczami, które były takie, jakie miały być, które nie zmieniały się w jednej chwili. Istota przekrzywiła głowę i spojrzała na Sellarsa, a potem na pozostałych. - Nic - odpowiedziała wreszcie. - Jestem tutaj, ponieważ zostałem... wezwany. A wy nie? - Wezwany? - zapytała Renie. - Po co? Istota w ciele Ricarda Klementa nie odpowiedziała, tylko skierowała tępe spojrzenie na rzędy rozjarzonych nisz. Pozostali, najpierw ostrożnie, potem trochę swobodniej, gdyż Nemezis nie okazywał wrogich zamiarów ani nawet większego zainteresowania nimi, minęli go i podeszli do Renie i!Xabbu. Gdy Sam Fredericks zbliżyła się do niej, Renie poczuła, że znowu do oczu napływają jej łzy. - Nie płakałam tak od dzieciństwa - powiedziała, śmiejąc się, i uściskała Sam. - Nie mogę uwierzyć, że jesteśmy tu wszyscy. Znowu razem. - Och. Renie! Spójrz! - Sam odwróciła się, chwyciła Orlanda za ramię i przyciągnęła do siebie. Sym barbarzyńcy sprawiał wrażenie zawstydzonego, jakby jego zmartwychwstanie było żartem, którego teraz żałował. - On żyje! Dasz wiarę? - Sam zachichotała. - I wy też! Szukaliśmy was wszędzie! Ale znikliście. Przez jakiś czas panowało zamieszanie, radosne zamieszanie mimo niesamowitości całej sytuacji. Nawet T4b podszedł bliżej i pozwolił się przytulić Renie. - Rany, żyjesz - wymamrotał skrępowany jej uściskiem. - I ten mały buszfacet też żyje. Po kolejnych uściskach, łzach i wzajemnych przedstawieniach znajomych, którym towarzyszyły serie pytań i połodpowiedzi (Renie była jeszcze bardziej zdezorientowana; wyglądało na to, że Inny zniszczył siebie i zabrał z sobą Jongleura, a może nawet i Stracha), Renie przesunęła się do Martine, która przez cały czas trzymała się z boku. Objęła ją i od razu wyczuła bierny opór przyjaciółki. - Dużo wycierpiałaś - powiedziała. - Och, Martine, ale przynajmniej żyjemy. To już coś. Tak, to już coś - odparła tamta. - Wybacz, Renie. Bardzo się cieszę, że znowu cię widzę. Ciebie i!Xabbu. Nie zwracaj na mnie uwagi. Jestem bardzo... okaleczona. Koniec był strasznie... ciężki. - Dla!Xabbu też - odparła Renie. - Myślałam już, że go straciłam. . Martine skinęła głową i wyprostowała się. Po raz pierwszy od jakiegoś czasu Renie dostrzegła w niej kobietę, jaką poznała na początku. Martine delikatnie wyswobodziła się z jej uścisku, po czym podeszła do!Xabbu. Chwilę później szeptali coś do siebie. To już krok naprzód, pomyślała Renie zadowolona z wyraźnego ożywienia, jakie zauważyła u Martine. Przyjaciółka nie mogła wybrać lepszego pocieszyciela. - Chwileczkę. - Głos Florimel zdominował pozostałe. - Podobnie jak wszyscy, cieszę się z naszego spotkania, ale obiecano nam odpowiedzi. - Wskazała na Sellarsa. który się im przyglądał, uśmiechając się dobrotliwie. - I co? Chcę już wyjść z tego... fałszywego wszechświata. Chcę być z moją córką. Nawet jeśli jej stan się nie poprawi, jak mówisz, chcę przynajmniej ją zobaczyć, dotknąć. Dlaczego wciąż tu jesteśmy? Co jeszcze zamierzasz nam powiedzieć? Dopiero po chwili do Renie dotarło znaczenie tego, co Florimel powiedziała o swojej córce, i poczuła ucisk w żołądku. Stephen. Czy to znaczy, że i jego stan się nie poprawi? Nie chciała nawet o tym myśleć. Po tym wszystkim, co wycierpieli... to by było niesprawiedliwe. - Nie - powiedziała. - To niemożliwe. - Tego nie powiedziałem - rzekł Sellars. - Nic mam pojęcia, co się stanie z dziećmi pogrążonymi w śpiączce. Powiedziałem tylko, że nie mogę obiecać, iż ich stan się poprawi. Ale przyczyna ich śpiączki już nie istnieje. - Dlatego że Inny nie żyje’.’ - Zaczepny ton nie ukrył jej niepokoju. - Tak. - Ale system wciąż działa - powiedział mężczyzna, który przedstawił się Renie jako Nandi, człowiek z Koła, jak postanowiła go nazywać. To on pomógł Orlandowi i Sam wydostać się ze świata Egiptu. - A zatem wciąż pewnie... posługuje się tymi biednymi dziećmi. Wysysa z nich życie jak wampir. Dlatego trzeba go zniszczyć. Proszę, zaczekaj, aż zrozumiesz wszystko - przerwał mu Sellars. - Florimel ma rację. Najwyższy czas, abym dokończył moje wyjaśnienia. - Wzniósł się trochę z fotelem, tak by wszyscy go dobrze widzieli. - Jak już mówiłem, istnieje nowy system operacyjny, który powstał dzięki pomocy techników z Domu-na-Drzewie oraz innych ludzi. Bardziej konwencjonalny system. Sieć nie potrzebuje już ludzkich mózgów do tego, aby funkcjonować. Oczywiście nie jest już tak bardzo realistyczna, ale może usprawnić... - A zatem czy dlatego, że więźniowie, którzy przeżyli obóz koncentracyjny, zostaną wkrótce uwolnieni albo umrą, sam obóz ma istnieć dalej? - wtrącił Nandi zaczepnie. - Może teraz zostanie zamieniony w obóz wakacyjny? - Pytanie jest o wiele trudniejsze, niż się pozornie wydaje - odparł Sellars. - System działał dzięki mózgom dzieci, ale nie tych, których szukamy. Mózgi wykorzystywane do wspomagania i rozszerzania mocy Innego należały do dzieci nie narodzonych - płodów. A może nawet były to sklonowane mózgi. Jeszcze nie odkryłem całej prawdy, ale się dowiem. Trzeba przesiać morze informacji. Większość z nich jest dobrze schowana albo myląca. Bractwo doskonale zatarło swoje ślady. - Co właściwie chcesz powiedzieć? - zapytała Renie. - Czy to znaczy, że mój brat Stephen nie jest częścią systemu? Czy raczej, że nie jest... w systemie? Na przykład że nie jest jednym z dzieci, które przebywają w symulacjach? - Nigdy nie był częścią systemu, a przynajmniej nie w taki sposób, jak sądziliśmy. Podobnie jak córka Florimel czy przyjaciel T4b. - Fenfen! - warknął T4b. - Słyszałem Mattiego. Tak wyraźnie, jakby stał obok mnie. - Ale przecież wszystkie znaki wskazywały na to miejsce, na tę sieć! - rzuciła Florimel gniewnie. - Co ty próbujesz nam powiedzieć? Że zostaliśmy oszukani? Że wycierpieliśmy tyle, patrzyliśmy, jak umierają nasi przyjaciele, z powodu... zbiegu okoliczności? - Nie. - Podpłynął trochę do niej. Za nim Ricardo Klement - nie, Nemezis, upomniała siebie Renie, cokolwiek to znaczy, do cholery - usiadł na podłodze, nie odrywając wzroku od rozjarzonych ścian, jakby znajdowali się w jakiejś fantastycznej galerii artystycznej. - Sieć - mówił Sellars dalej - czy też Inny z. pewnością były przyczyną ich śpiączki. Ale tylko w tym sensie, w jakim Inny przekonał was wszystkich co do tego, że nie możecie opuścić sieci bezboleśnie. Jak już wyjaśniałem, ta biedna istota, którą nazywaliśmy Innym, była dziwacznym telepatą o wielkiej mocy. Potrafił czytać ludzkie umysły, manipulować nimi. Czytanie umysłów, zdolność wchodzenia do umysłu na odległość, to ta bardziej dziwaczna strona jego osoby. Ale gdy już uzyskał bardziej bezpośredni dostęp do systemu nerwowego, prawdopodobnie wszystko szło już o wiele łatwiej. W końcu w taki sposób mogłem manipulować ośrodkami mowy Cho-Cho i porozumiewać się z wami. - Wciąż mówisz, ale gdzie są odpowiedzi na nasze pytania? - niecierpliwiła się Florimel. - Dlaczego moja córka wciąż leży w śpiączce? - Pozwól mi skończyć, proszę. To nie jest łatwe do opowiedzenia, nawet ta niewielka część, którą już odkryłem. Przez cały czas zastanawiałem się, czy Felix Jongleur pomimo swojej ignorancji i megalomanii zaryzykuje, że ktoś może się dowiedzieć, iż doprowadził do śpiączki tysięcy dzieci, by uruchomić swoje urządzenie. Nie zaryzykował. On i jego ludzie nie byli w pełni zadowoleni z Innego - posiadał zbyt wielką moc, nie mogli mu ufać do końca. Tak więc z jednej strony budowali na nim swój system, zapewniając innych członków Bractwa Graala, że wszystko idzie jak najlepiej, z drugiej zaś wciąż szukali innych telepatów i podobnych osobników, którymi mogliby zastąpić Innego. Skupili się na dzieciach, dlatego że łatwiej dawały się przystosować do systemu, a także, dlatego że fizycznie mogły istnieć dłużej. Jednym z takich odkryć był człowiek znany pod imieniem Strach, chociaż Jongleur wykorzystał go w inny sposób. Zainicjowali wiele programów, dzięki którym mogli wybierać dzieci i je testować w szkołach prywatnych czy klinikach takich jak Instytut Pestalozzi. Co wykorzystywali także w edukacji Innego, jeśli w ogóle można użyć podobnego terminu w odniesieniu do tak nieludzkich praktyk. Niektóre miejsca takie jak klub wirtualny U Pana J., gdzie po raz pierwszy spotkałem Renie i!Xabbu, były też miejscami wstępnej selekcji. Spośród milionów przeciętnych dzieci wybierano te, które ich zainteresowały. Tym projektem zajmowało się dwóch podwładnych Jongleura, chociaż nad całością czuwał on sam. - Finney i Mudd - powiedziała Martine. - To oni ścigali Paula. - Tak, chociaż w rzeczywistości chyba tak się nie nazywali. Jeśli mam dobre informacje, mają za sobą dość ponurą przeszłość. - Sel-lars zmarszczył brwi i zamilkł na moment. - A te dzieci? Mój brat? - zapytała Renie. - Dlaczego leżą w śpiączce? Ponieważ Jongleur nie docenił Innego. Pozbawiony ciała, Inny otrzymał całą fantastycznie złożoną sieć, tylko że Jongleur i jego ludzie nie zrozumieli ambicji Innego. A przede wszystkim nie rozumieli jego ludzkiej strony... Jego samotności. Tymczasem Inny odkrył, że jego moc może mieć o wiele większy zasięg dzięki połączeniom elektronicznym. Jednym z jej objawów była hipnoza - coś, czego sam Inny pewnie nigdy nie zrozumiał, w każdym razie nie lepiej niż my nasz zmysł równowagi. Doskonałym tego przykładem jest to, że jesteście tu wszyscy. On chciał, żebyście tu zostali. Z jakichś powodów był wami zafascynowany. Przyglądałem się, jak was obserwuje, niemal chodzi za wami... - To przez, tę opowieść - wtrąciła Martine ochrypłym głosem. - O chłopcu w studni. - Ach. Mam nadzieję, że wyjaśnicie mi to później. - Po raz drugi w ciągu godziny Sellars wydawał się zaskoczony. - Ale najpierw skończę moją opowieść. Otóż Inny łączył się z waszymi umysłami bezpośrednio, tak że nawet o tym nie wiedzieliście. Aż na pewnym poziomie jego pragnienie zatrzymania was tutaj, pozostania z wami. przybrało postać bezpośredniego pretekstu w waszej podświadomości. Już nie mogliście wyjść z sieci. Z powodu bólu czy też pozornej utraty waszych połączeń neuronowych wmówiliście sobie, że jest to niemożliwe, i tak było. - Ale teraz ten Inny jest załatwiony, na cacy, tak? - dopytywał się T4b. - Już możemy wracać. Do naszych dziupli, no, do domu? - Owszem. Ale gdy już skończę moje wyjaśnienia, będę was potrzebował, skoro jesteście tu wszyscy. - Tak? Zastanowię się - rzekł T4b. - Gadaj dalej. - A zatem twierdzisz, że dzieci takie jak mój brat były więzione tutaj w ten sam sposób? - zapytała Renie. Nie. Nigdy nie były tutaj naprawdę. Zapadły w śpiączkę, o ile się orientuję, za sprawą Innego, który być może zrobił to nawet przez przypadek. Są to tylko moje domysły, ale przypuszczam, że gdy Inny wreszcie odkrył, w jaki sposób może się wydostać poza sieć Graala, wyszedł przez osobiste łącze informacyjne Jongleura. Potem zorientował się, że Jongleur prowadzi poszukiwania odpowiednio uzdolnionych dzieci, i zaczął się temu przyglądać, wyciągając swoje macki w miejsca takie jak klub U Pana J. Kiedy spenetrował ten mechanizm i odkrył dzieci w drugim końcu tej sieci - być może pierwsze dzieci, jakie spotkał od czasu eksperymentów w Instytucie Pestalozzi - pewnie bardzo się podniecił. Spróbował... przetestować je, może porozumieć się z nimi. Z pewnością się opierały. Wszyscy napotkaliście na swojej drodze Innego. Nic nie mógł poradzić na to, jaki był, ale to wcale nie czyniło go mniej strasznym, przerażającym. Jak ogromny potwór w głębinach oceanu, w którym pływałam bezradna, pomyślała Renie. Jak zabójczy mróz. Jak sam Szatan, wygnany i samotny. - Tak - powiedziała. - Boże, tak, pamiętamy. - Tak pewnie było. - Sellars skinął głową. - Wyobrażam sobie, że w obliczu przerażonych, broniących się dzieci ta psychicznie wynaturzona, ale potężna istota wykrzyczała pewnie swój telepatyczny odpowiednik komendy „Uspokójcie się”. I tak też się stało... Uspokoiły się. Ponieważ jednak nie rozumiał tego, co zrobił, nie uwolnił ich z tego stanu, kiedy przestał je badać. - Badać? - Florimel wydawała się rozgniewana. - Co to znaczy „badać”? Dlaczego? Czego on od nich chciał? Sellars wzruszył lekko ramionami. - Zaprzyjaźnić się. Nie da się tego zrozumieć, jeśli zapomnimy, że Inny to w gruncie rzeczy maltretowane, osamotnione dziecko. Martine poruszyła się niespokojnie, jakby chciała coś powiedzieć, lecz ostatecznie się nie odezwała. - Zaprzyjaźnić się? - Renie spojrzała na pozostałych, by się przekonać, czy tylko ona czegoś nie rozumie. - To jest... sama nie wiem. Trudno w to uwierzyć. On przecież... niemal ich zabił... i to dlatego, że chciał spotkać nowych przyjaciół? - Źle mnie zrozumiałaś. Nie powiedziałem „spotkać”, ale „poznać”. Chciał się zaprzyjaźnić dosłownie. Sądzę, że Inny bardziej niż czegokolwiek pragnął towarzystwa dzieci podobnych do niego - albo do dziecka, jakim był w swojej wyobraźni. Przyglądał się prawdziwym dzieciom i potrafił je powielić w sieci - otoczyć się nimi, żeby nie być tak samotnym. - A zatem wszystkie te baśniowe dzieci, jak Kamienna Dziewczyna i inne, które spotkaliśmy w sercu systemu... - Renie potrzebowała chwili, aby to zrozumieć. - Są po prostu... duplikatami? Wymyślonymi dziećmi? Tak. Stworzył je, posługując się własnymi badaniami prawdziwych dzieci, takich jak twój brat, a także własnymi wspomnieniami. Tym, czego uczyła go Martine oraz inne dzieci, opowieściami, rymowankami, piosenkami. Podejrzewam, że istniały też inne dzieci - inne wymyślone, które uciekły z. kryjówki Innego albo z jakichś powodów zostały stworzone poza nią i nigdy tam nie dotarły. Błądziły więc po sieci Graala. Nie całkiem ludzie, ale nie należały też do systemu. - Paul Jonas nazywał je sierotami - wtrąciła Martine cicho - chociaż nie rozumiał, czym były. Jego mały przyjaciel Gally był pewnie jednym z nich. - Sieroty - powtórzył Sellars. - Trafna nazwa, szczególnie teraz. Ale każde z nich powstało na bazie tego, co Inny wyczytał w umysłach prawdziwych dzieci. Dlatego niektóre posiadają wspomnienia, coś w rodzaju poprzedniego życia. - A zatem mojej Eirene nie ma w tej sieci? - Florimel mówiła powoli, jakby budziła się ze snu. - I nigdy jej tu nie było? - Nie było. Nie potrafię nic powiedzieć na temat tego, czy moc posthipnolycznego polecenia Innego ustąpi. Chciałbym, żeby było inaczej, Florimel. Jeśli dopisze nam szczęście, twoja córka i inne dzieci, które cierpią na zespół Tandagore’a. zapadły w śpiączkę tylko dlatego, że Inny uwięził ich umysły, może nawet poprzez bezpośredni kontakt - przez linie szpitalne, sprzęt medyczny, kto wie? Nie potrafię jednak powiedzieć, co teraz się stanie. Moglibyśmy badać to przez lata i nigdy być może w pełni nie zrozumielibyśmy Innego. - Tak więc nie wiemy, czy dzieci się obudzą? - Renie nie potrafiła ukryć rozczarowania. - Po tym wszystkim! - Nie wiemy - powiedział ostrożnie. - Ale być może potrafimy im pomóc w jakiś sposób. Może da się wykorzystać wiedzę, jaką posiadamy, w pewnej terapii... - O tak, terapii! - Renie zagryzła wargę, by powstrzymać krzyk czy przekleństwa. !Xabbu objął ją ramieniem. Zamknęła oczy, gdyż zrobiło jej się niedobrze na myśl o tym miejscu, światłach, wszystkim. Orlando pierwszy przerwał niezręczną ciszę. - To wciąż nie wyjaśnia mojego przypadku. Dlaczego jestem tutaj? Może, dysponując wyjątkową mocą hipnotyczną, możesz powiedzieć komuś „zapadnij w śpiączkę!” albo „odczuwaj straszny ból, kiedy wychodzisz z sieci!” i to zadziała. Ale nie możesz powiedzieć komuś, kto umiera, „nie umieraj!”. Wybacz, ale czegoś takiego nic spróbowaliby nawet w Kubie Rozpruwaczu. Nie mieliśmy specjalnie okazji, by porozmawiać, ty i ja - odparł Sellars - ale sądzę, że domyślasz się odpowiedzi, Orlando. Otrzymałeś taki sam umysł wirtualny, jaki mieli otrzymać ludzie z Bractwa Graala. - Zerknął na Nemezis, który wciąż wydawał się pogrążony w medytacji. - Także i ciało, jak to, w które miał wejść Ricardo Klement, a które zostało... pożyczone. Tylko że twoje zostało wykonane przez Innego dla ciebie. Podobnie Jimy postąpił wobec Paula Jonasa. Być może przez cały czas twojego pobytu w sieci stosował wobec ciebie jakąś wersję procesu Graala, pozwalając, by twój umysł budował swój wirtualny duplikat. Bardzo dokładnie ci się przyglądał, to wiem na pewno, Orlando. Może czuł podświadomie jakąś... więź z tobą. Rozumiał twoją chorobę, twoją walkę. Orlando pokręcił głową. - To nie ma znaczenia. Martwy to martwy. Taki jestem naprawdę. Zanim Sam Fredericks zdołała zaprotestować, ich uwagę przyciągnął Nemezis, który wstał. - Następne są prawie gotowe - powiedział Nemezis. - Czuję... tak chyba się mówi. Czuję, że... chcę bardzo czekać na koniec. Czy czuję? - O czym ten fen fol gada? - warknął T4b. - Jakie następne? Renie, która wcześniej była świadkiem eksperymentów z językiem istoty Klementa. pomyślała z niepokojem, że zaczyna nabierać przekonania, iż także posiada uczucia. - To, o czym mówi. stanowi ostatnią część moich długich wyjaśnień - rzekł Sellars. - Jest to powód, dla którego tu się znaleźliśmy, a także moich najbardziej skrytych wyznań. Wyciągnął chude ramię i wskazał na plastry miodu utworzone ze świateł. Teraz jarzyły się słabiej, jakby coś je przesłoniło, lecz ich potencjalny blask wciąż niepokoił Renie. Także Sellars wydawał się zaniepokojony. - To są prawdziwe dzieci Innego. - Co? - Jeszcze jedno świętokradztwo? - Nandi, członek Koła, powiedział to spokojnie, lecz Renie wyczuła nutę gniewu w jego głosie. - To nie mogą być one - rzekła Sam Fredericks oburzona. - Wszystkie te misie. Bankowe Króliki i tym podobne, które nie umierały, były tam na górze, jeszcze pół godziny temu. Jak się tu dostały? - Nie ma ich tutaj. Te są czymś innym. Sam, wytrzymaj jeszcze trochę - zwrócił się do niej Sellars. - Jeszcze trochę. Większość z was nie zna mojej prawdziwej historii, ale teraz nie będę się wdawał w szczegóły. Dość już się nagadałem, a jest jeszcze dużo do opowiedzenia i nie mam na to czasu. ‘ Sellars opowiedział w skrócie o projekcie Sokół i jego tragicznym końcu. Renie czuła, że ma niemal dość. Ile jeszcze jesteśmy w stanie przyjąć? - Tak więc tylko ja przetrwałem - opowiadał Sellars. - Niezręczna tajemnica, z którą żyłem w bazie wojskowej przez długie dziesięciolecia. Z powodu moich dziwnych zdolności komunikacyjnych nie wolno mi było korzystać z sieci, ale udało mi się oszukać strażników i doskonaliłem moje umiejętności tak długo, aż wreszcie zdobyłem swobodny dostęp do światowej infrastruktury komunikacyjnej, a oni niczego się nie domyślali. Ale mimo dostępu do wszelkich źródeł danych na całym świecie, z czasem zacząłem się nudzić. I tak jak każdy znudzony człowiek zacząłem szukać rozrywek. Zawsze lubiłem coś hodować. Tak więc zacząłem... hodować. Jako że miałem się stać punktem centralnym projektu kosmicznego wartego miliardy dolarów, zostałem wyposażony w mikrourzą-dzenia i dysponowałem programami antywirusowymi, które w tamtych czasach były szczytem techniki. Żadne wirusy komputerowe nie mogły zniszczyć moich wewnętrznych funkcji, ponieważ w kosmosie nie było mowy o jakiejkolwiek naprawie czy wymianie części. Otrzymałem najnowsze i najbardziej efektywne samoregulujące się przeciwciała - kodowe stwory, które posiadały zdolności adaptacyjne i mogły się rozwijać w moim systemie informacyjnym. Z czasem jednak wirusy z mojego systemu także nauczyły się adaptacji, co zmusiło programistów do stworzenia nowej ewolucyjnej generacji antywirusów. Byłem tym zafascynowany. Jak większość więźniów miałem mnóstwo czasu, więc zacząłem eksperymentować. Nie posiadałem zbyt dużej możliwości gromadzenia danych - w tym jednym względzie nie mogłem się zbytnio unowocześnić - dlatego żeby móc pomieścić gdzieś moje eksperymenty, musiałem znaleźć miejsca o dużej pojemności, do których miałbym dostęp poprzez sieć. Miejsca nie używanej pamięci, które były własnością rządów, korporacji, instytucji edukacyjnych. Oczywiście głupio ryzykowałem. Teraz widzę, jaki musiałem być zgorzkniały i zdeterminowany. Oryginalne antywirusy z mojego systemu były o wiele silniejsze niż wszystko, czego używano w światowych sieciach jeszcze dwadzieścia lat później. W bezpośrednich zmaganiach z zaawansowanymi wirusami szybko nabrały jeszcze większych zdolności, co z kolei zmusiło wirusy do nowych adaptacji. Ponieważ dostęp do miejsc nie używanej pamięci miałem poprzez światowy system komunikacyjny, jasne było, że gdyby moje systemy zabezpieczające nie zadziałały należycie, wtedy moje... stwory... mogłyby się wydostać na zewnątrz do sieci. W wypadku moich pierwszych generacji nie stanowiło to większego problemu. W sieci już krążyły rzeczy równie zaawansowane i niebezpieczne. Ale w miarę postępów moich eksperymentów - moich gierek, jak lekkomyślnie je nazywałem - przyspieszyłem cykle, tak że każdego tygodnia powstawały tysiące nowych generacji. Istoty, które stworzyłem, walczyły, eksperymentowały, zmieniały się, powielały, a wszystko to działo się w moim sztucznym świecie informacyjnym. Ewolucja pchała je naprzód w paradygmatycznych skokach. Wyniki adaptacyjne były czasem dość zaskakujące. Pewnego dnia. jakieś dziesięć lat temu, odkryłem, że kilka strategicznych generacji - w pewnym sensie istoty różne, które jednak wyrosły z jednego korzenia - rozwinęło pewnego rodzaju symbio-tyczne powinowactwo i stały się czymś w rodzaju superistoty. Coś takiego zdarzyło się na długiej drodze do pojawienia się zwierząt w prawdziwym świecie - niektóre mechanizmy w strukturze naszej komórki kiedyś były odrębnymi organizmami. Zacząłem zdawać sobie sprawę z ryzyka. Bo oto stworzyłem początki czegoś, co mogło przybrać postać innego prawdziwego życia - może nawet współzawodniczącej formy życia. Życia, które wyrosło z informacji, w przeciwieństwie do organicznego życia powszechnego tutaj na Ziemi, ale jednak życia. Moje gierki przestały być tylko rozrywką. - Stworzyłeś... życie? - zapytała Renie. Sellars wzruszył ramionami. - Wtedy była to jeszcze sprawa dyskusyjna. Niektórzy twierdzą, że to, co nie jest organiczne, z definicji nie może być żywe. Lecz to, co stworzyłem... czy też mówiąc ściślej, co stworzyła ewolucja w przestrzeni informacyjnej... spełniało wszystkie inne kryteria. Możliwe, że powinienem był wtedy po prostu zniszczyć te rodzące się formy życia. Spędziłem niejedną noc, zastanawiając się nad tym, jak mam postąpić. Może spojrzycie na mnie nieco bardziej przychylnym okiem, jeśli przypomnicie sobie, że wojsko odebrało mi zdrowie i wolność. Już wtedy byłem więźniem od jakichś czterdziestu lat. Wszystko, co miałem, to te moje... stwory. Stanowiły całą moją rozrywkę, stały się moją fiksacją - ale także moim potomstwem. Sądziłem, że jeśli uda mi się osiągnąć punkt, w którym potrafiłbym udowodnić to. co moim zdaniem nastąpiło, będę mógł pokazać światu moje dokonania. Rząd czy wojsko nie mogłyby tak łatwo zdyskredytować czy zabić kogoś, czyje eksperymenty są przedmiotem dyskusji naukowców na całym świecie. Postanowiłem więc, że ich nie zniszczę. Zamiast tego zacząłem szukać miejsca bardziej bezpiecznego, w którym mogłyby dalej ewoluować i z którego nie miałyby możliwości ucieczki do matrycy informacyjnej świata. Po długich poszukiwaniach odkryłem ogromne ilości nie używanej pamięci w dobrze strzeżonym prywatnym systemie - przeraźliwie ogromnym systemie. Naturalnie mam na myśli sieć Graala, ale wtedy tego nie wiedziałem. Dzięki podstępom i fortelom uzyskałem wreszcie dostęp do nie dokończonego systemu, utworzyłem ukryty podsystem, który wypompowywał pamięć, zacierając ślady w danych, i przeniosłem tam mój eksperyment. Był to elektroniczny Ararat, na którym moja arka znalazła bezpieczną przystań, że się posłużę taką dosadną metaforą. - Wykorzystałeś sieć Bractwa Graala do przechowywania elektronicznych form życia? - zapytał Nandi z Koła. Teraz wydawał się bardziej zdumiony niż zagniewany. - Jak mogłeś zrobić coś tak szalonego? - A czego się spodziewasz po kimś, komu się wydawało, że może odgrywać Boga’.’ - rzuciła Bonnie Mae Simpkins z obrzydzeniem. - Wyjawiłem wam moje jedyne usprawiedliwienie - odparł Sel-lars. - Przyznaję, że nie jest najlepsze. Nie miałem pojęcia, czym jest Bractwo Graala ani czym się zajmuje. W końcu sieć nie miała adnotacji: „Tylko do złych celów”. A ja w tamtych dniach nie byłem w pełni władz. Lecz to. co się wydarzyło później, bardzo mnie otrzeźwiło. Bo oczywiście gdy kiedyś zajrzałem do mojej ewolucyjnej cieplarni, by sprawdzić postępy, zobaczyłem, że jest pusta. Wszystkie stworzenia, jeśli wolno mi tak nazwać istoty pozbawione ciał, które istniały jedynie jako liczby w złożonych modelach matematycznych, znikły. W rzeczywistości zostały zaadoptowane, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałem. Przerażony zrekonfigurowałem mój ogród, pełniący funkcję silnika mojej informacyjnej wypompowni. w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów, które by mi powiedziały, że moje ewolucyjne stworzenia uciekły do światowej sieci. Jednocześnie zacząłem się przyglądać właścicielom ogromnych zasobów pamięci, którym uszczknąłem poletko. Od tego momentu wszystko, co wam opowiedziałem w świecie Alasca Bolivara. jest prawdą. Odkryłem, czym zajmuje się Bractwo Graala. a przynajmniej nabrałem podejrzeń. Dowiedziałem się, że ich sieć jest dobrze ukryta i otoczona tajemnicą nie po ty, by chronić jakieś przemysłowe sekrety, lecz coś o wiele bardziej niesamowitego. Stopniowo poszukiwania mojego zagubionego eksperymentu zmusiły mnie do zgłębienia odrażających poczynań Bractwa Graala. Przez cały czas nie przeslawałem myśleć o tym, co tacy bezwzględni ludzie mogliby zrobić, nawet przez przypadek, z moimi stworzeniami. Resztę już znacie. W dużej mierze to wy stanowicie tę resztę. - I sprowadziłeś nas tutaj, żeby się pochwalić? - zapytał Nandi. Odwrócił się i wskazał na rzędy rozjarzonych nisz. - Bo najwyraźniej to są twoje stworzenia. Domyślam się, co się stało. Znalazł je Inny i zatrzymał. Pielęgnował je, tak jak zajmował się tymi prawie dziećmi, które sam stworzył. - Pokręcił głową z obrzydzeniem. Wydawał się spokojniejszy, ale była w nim jakaś zaciętość, która sprawiała, że Renie poczuła się jeszcze bardziej nieswojo. - Nie ma znaczenia, że ta straszna istota zachowywała się w ten sposób, ponieważ sama była torturowana. Możemy to zrozumieć, ale nie wybaczyć - „Kochaj grzesznika, lecz nienawidź grzechu”, jak mawiają moi towarzysze chrześcijanie. Nawet jeśli to wszystko tutaj wyrosło z czegoś na podobieństwo miłości - chociaż nie ma w tym żadnej twojej zasługi, Sellars - nie oznacza to jeszcze, że jest czymś dobrym. Te... stworzenia... są wielkim złem według ludzi z Koła. Teraz to rozumiem. Chcesz, żebyśmy je podziwiali i zaakceptowali, lecz ja ci mówię, że powinny zostać zniszczone. Ku zdumieniu Renie Sellars nie oponował. - Należy rozważyć twój punkt widzenia - powiedział. - Dlatego tu jesteście. Trzeba dokonać wyboru. Nie, to wy musicie dokonać wyboru, wszyscy. Nie ja. Ja utraciłem to prawo. - O czym ty mówisz? - zapytała Bonnie Mae Simpkins. - Jak to utraciłeś? O jakim wyborze mówisz? - O tym, o czym mówił pan Paradiwasz - rzekł Sellars z nieco sztuczną uprzejmością. - Powiedział prawdę. Inny znalazł je, zabrał i pielęgnował w swojej kryjówce. I oto teraz dzieci Innego osiągnęły, jak wierzył - a przynajmniej wyczuwał - ostateczny stan ewolucyjnej dojrzałości. Tak bardzo pragnął, aby żyły, że gotów był znosić straszliwą agonię i strach o wiele dłużej. Ale w zamian za to, że zgodził się zachować to miejsce, a więc i wasze życie, obiecałem mu. że zrobię co w mojej mocy, aby uratować jego informacyjne dzieci. Nandi chciał coś powiedzieć, lecz Sellars uniósł dłoń, nakazując mu milczenie. - Nie obiecywałem mu, że będę je chronił później. - Czysta sofistyka - prychnął Nandi. Sellars pokręcił głową. - Niech pan mnie wysłucha, proszę. To ważne. Inny pragnął, aby jego dzieci miały całkowitą wolność. Teraz pozostają w tym wewnętrznym systemie jak jaja w gnieździe, lecz w momencie gdy wyklują się do sieci, staną się wolne. Z pewnością znajdą drogę do większego środowiska. Będą jak ryby w oceanie. Czy okażą nam wrogość? Wątpię. Będą obojętne? Całkiem możliwe, a nawet bardzo prawdopodobne. Nie obciążone potrzebami materialnymi, prawdopodobnie będą żyły w pewnej symbiozie z nami. Nie, nie tyle z nami, ile z naszą technologią, ponieważ ona będzie ich środowiskiem. - Sellars odchrząknął. Wydawał się zażenowany. Zachowuje się tak jak ktoś. kogo pies zniszczył nasz ogród, pomyślała Renie. Kto naprawdę chce powiedzieć: „Oo, może właśnie zapoczątkowałem proces wyniszczenia ludzkości”. - Muszę być z wami uczciwy i przedstawić wszelkie ewentualności - ciągnął Sellars, jakby usłyszał jej obawy. - Obojętność czy nawet symbioza nie gwarantują jeszcze współistnienia. Może się okazać, że wyprzedzą nas w rozwoju. Może bez względu na to, czy będą nam przychylne, czy też nie, nadejdzie taki dzień, jak to się zdarzyło w wypadku innych gatunków, które dzieliły z nami środowisko na tej planecie, że nie będzie już miejsca dla obu stron. - Powoli - powiedział T4b. - Zaraz mi pęknie głowa. Chcesz powiedzieć, że lampki choinkowe są żywe? Mogą opanować całą planetę? To trzeba je załatwić. Na amen. - Jest to jedna z ewentualności - przyznał Sellars. - Pozostały nam minuty na podjęcie decyzji. Wam. Jak mówiłem, doprowadziłem do tego, powodowany głupotą i egoizmem. Teraz nie mam już prawa głosu w sprawie ich losu. - Głosu? - rzucił Nandi. - Nad czym tu głosować? Sam powiedziałeś, że te istoty stanowią zagrożenie dla ludzkości. Stanowią idealny przykład ignorancji człowieka - tego, co może się stać, kiedy człowiek próbuje przejąć moc i przywileje Boga. Spójrz na Bractwo Graala! Robili to samo. a plonem ich działań jest śmierć. Mimo to twierdzisz, że powinniśmy głosować w tej sprawie, jakbyśmy brali udział w jakiejś... plemiennej naradzie. - Z bliska demokracja to straszna rzecz - zacytowała Florimel z goryczą. - Kto to powiedział? Ach, tak, Jongleur. Zanim zamienił się w obłok fruwających cząsteczek. - Nie dyskutujemy o wartości demokracji - rzekł Nandi. - Nasza dyskusja dotyczy raczej wykorzystania praw człowieka w odniesieniu do losu Ziemi. - Nie. losu ludzkości - dodała Martine cicho. - A to nie to samo. Renie podejrzewała, że tylko ona usłyszała jej słowa. - Zdaję sobie sprawę, że nie jest to łatwy problem - zaczął Sel-lars. - Dlatego... - Czuję je! - Nemezis zaczął chodzić tam i z powrotem przed jedną ze ścian wypełnionych światłami. Renie pomyślała, że przypomina karykaturę ojca oczekującego narodzin dziecka - niezwykle dziwnego ojca. Dlaczego, do cholery, jest tak podekscytowany? - zastanawiała się, chociaż sama czuła dreszcz podniecenia. Światła wydawały się nieco zmienione, jakby jakiś słaby puls wciąż dusił ich jarzenie. Co on ma do tego? Zanim zdążyła zapytać o ten drobny, lecz nie wyjaśniony szczegół, na środku ich zgromadzenia pojawiła się nowa postać. - Wybacz, ale nie mogłem dłużej czekać - zwrócił się Hideki Kunohara do Sellarsa. Nie tylko Renie otworzyła usta zdumiona. Kunohara ubrany był w oficjalne czarne kimono, a na jego ustach igrał podstępny uśmieszek. - Przysłuchiwałem się waszej dyskusji, czekając cierpliwie na swoją kolej, ale przestraszyłem się, że ominie mnie to spektakularne wydarzenie. - Przecież ty... nie żyjesz! - zauważyła Florimel wyraźnie zaskoczona. - Twój dom został zniszczony! - To nie to samo - odparł Kunohara pogodnie i mrugnął do Martine. - Zagłada mojego domu pomogła wam, prawda? Razem z przyjaciółmi zdołałaś uciec, mam rację? Może więc należy mi się coś więcej niż zwykła wdzięczność? - Skłonił się lekko przed Florimel. - Wybacz. Nie miałem zamiaru cię obrażać. Cieszę się, że przeżyliście. Problem polega na tym. że nie ma czasu. - Podniecony, wręcz rozgorączkowany spojrzał na rzędy świateł. - Cudowne! Każdy biolog oddałby dziesięć lat życia, by zobaczyć coś takiego! - Zamilkł, a gdy znowu na nich spojrzał, był wyraźnie rozgniewany. - Głosować nad tym, czy pozwolić, aby to się stało? Czyste szaleństwo. - Spojrzał uważnie na Sellarsa. - Naprawdę zgodziłbyś się na taką głupotę? Sellars wzruszył ramionami niepocieszony. - Nie widzę innego wyjścia. Nikt nie ma prawa decydowania w takiej sprawie, a my nie mamy czasu na wypracowanie bardziej wyrafinowanych metod. Kunohara prychnął zdegustowany. - A zatem komitet umęczonych ignorantów ma zadecydować o losie nowej formy życia? - Chwileczkę - rzekł Orlando. - Jeśli naprawdę mamy głosować, to kto ma do tego prawo? Tylko dorośli? - Bez wątpienia ty i Sam należycie do naszej grupy - odpowiedział Sellars szybko. - Okazaliście się warci swoich praw. - Chcemy glosować! - wrzasnęło kilkanaście małpek z Figlarnego Plemienia. - Głosować! Głosujemy, żeby iść do domu, dość gadania, gadania, gadania! - Maluchy, na dół - warknęła pani Simpkins. - Nie sądźcie, że nie potrafię was złapać! - Czy to nasz jedyny wybór? - Renie zwróciła się do!Xabbu, który wprawdzie milczał przez, cały czas. ale był wyraźnie zaniepokojony tym. co usłyszał. - Czy tego ma dotyczyć nasze głosowanie? - Pragnęła usłyszeć, co on sądzi o tym wszystkim. - W tej jednej chwili mamy wybrać między... zabiciem ich albo wypuszczeniem na wolność? Wybrać między masowym mordem a ryzykiem wyniszczenia całego naszego gatunku? - Nie istnieją takie decyzje - powiedział!Xabbu z namysłem. - Tyle wiem. To są szufladki tworzone przez ludzi, którzy boją się złożonych wyborów. W świecie jest wiele ścieżek. - Byłaby to prawda, gdybyśmy mieli więcej czasu. - Sellars był coraz bardziej zmęczony i sfrustrowany. - Proszę! Nie wiemy, ile jeszcze zostało do... - Przestańcie! - Zaskakująco głośny głos Nemezis, odbijał się echem jeszcze w chwili, gdy wszyscy zamilkli. - Ja... my... nie rozumiemy, co mówicie. - Istota w ciele Ricarda Klementa wciąż nie potrafiła wyrażać emocji mimiką, lecz Renie wydało się, że jej głos nabierał coraz bardziej ludzkich cech. - Nie rozumiem, ale wyczuwam, że martwicie się i obawiacie tych, którzy mają przyjść. Następnych. - Jakich następnych? - zapytała Sam szeptem Orlanda. - Musicie wysłuchać... Oni muszą przemówić. Wtedy przyjdzie zrozumienie. Może. - Nemezis szukał słów. Słuchając go. Renie czuła strach, ale i podniecenie. Naprawdę chciał się porozumieć. Był przecież tylko kawałkiem kodu, nieważne jak bardzo złożonego, ale usiłował zrobić coś, do czego pewnie nie został zaprogramowany. A zatem już nie chodzi tylko o istoty stworzone przez Sellarsa i Innego, pomyślała Renie. Granice między ludźmi i nieludźmi bez wątpienia będą się zacierały. Czuła tak jak T4b, że jej głowa pęknie za chwilę. Jezu Chryste, czy to znaczy, że będziemy musieli uznać każdy program księgowości i inne biurowe programy za obywateli? - Nie możemy z nimi rozmawiać - odparł Sellars ze smutkiem i złością. - To jest forma życia informacyjnego. Ta myśl jest bezsensowna. Ale nawet gdyby potrafiły artykułować słowa, które byśmy usłyszeli, to i tak pozostawałyby poza naszym zrozumieniem i odwrotnie. Różnią się od nas bardziej niż my od roślin. - Nie. - Nemezis uniósł dłoń w nieczytelnym geście, po czym wskazał na bezradną niebieską istotę, którą tulił na ramieniu. - Słyszeliśmy te procesy z... z bardzo daleka. Podzieliliśmy się. - Jacy my? - zapytał Sellars. - To jest fascynujące! - Kunohara uśmiechnął się szeroko. - Ja... nazywam się Nemezis, ale nie jestem całym Nemezis. Zostałem stworzony jako program śledzący, lecz nie mogłem wykonywać pierwotnej funkcji. Sieć była zbyt duża i różnorodna, a anomalia tego miejsca, ta wydzielona część systemu operacyjnego, zbyt silna. Byłem... byliśmy... bardzo zdezorientowani. Tak więc ja... my... podzieliliśmy się na trzy podprogramy, żeby poradzić sobie z nieoczekiwaną złożonością sieci, i wciąż mamy szansę wykonania naszego pierwotnego zadania. Renie uznała, że teraz istota przemawia zupełnie naturalnie. Jej wykładowcy na kursach matematyki w mniejszym stopniu przypominali ludzi. - Jestem tylko jedną częścią oryginalnego programu - powiedział Nemezis. - Jestem Nemezis. 2. - Uniósł niebieskie niemowlę, które dziwnie zakwiliło. - Oto reprezentacja Nemezis. 1, który utracił funkcyjność z powodu problemu logicznego. Ja obroniłem się przed tym problemem, dlatego moje funkcje nie zostały uszkodzone w czasie wykonywania badań. Tutaj znalazłem Nemezis. 1, okaleczonego i porzuconego w kodzie systemu operacyjnego. - Lecz istnieje jeszcze jedna wersja mnie... nas... - Niewidzące oczy Klementa przesuwały się po ich twarzach, lecz ten kontakt wzrokowy podkreślał tylko, w jak małym stopniu jest jeszcze człowiekiem. - Nemezis. 3 przebił się przez anomalię i znalazł te procesy - wyjaśnił - rośniecie tych następnych. Jest z nimi od wielu cykli. Teraz będziemy wszyscy razem. Przemówimy. Przemówimy razem. - A co to oznacza dla nas? - Sellars był zaniepokojony, wręcz przestraszony. Dlatego serce Renie zabiło mocniej. Ile czasu im zostało? - Tak. ty potrafisz rozmawiać z nami - rzekł Sellars - ale jesteś kodem stworzonym przez człowieka. Natomiast te... stworzenia... ani trochę nie przypominają ludzi. Nemezis przytaknął niezgrabnie. - Tak. przemówimy razem. - Razem? - powtórzył Sellars zdumiony, lecz w chwili gdy to powiedział, światła w ścianach zamigotały. Renie musiała zasłonić oczy rękoma przed tym pulsowaniem. Przed jedną ze ścian zaczął się formować słup światła. Nie była to plama pustej wirtualnej przestrzeni, jaką posługiwał się Sellars, by zademonstrować swoją obecność, lecz falujące i nakładające się częściowo na siebie rodzaje i tekstury światła, niemal gęstniejące światło, które szybko przybrało prawie ludzką postać pozbawioną twarzy. Wszyscy wpatrywali się w zjawę w pełnym napięcia milczeniu. - Czy to jedno z tych, które mamy załatwić? - mruknął T4b cicho. Renie miała wrażenie, że powiedział tak. ale chyba nie miał na to większej ochoty. W rzeczywistości jego głos sugerował coś innego, że chciałby się znaleźć w innym miejscu. Podzielała jego odczucia. - Nie - powiedział Nemezis. - To jest nasze kolejne... „ja”. Ostatnia część. Nemezis. 3. Jest z anomalią i jej procesami od wielu cykli, tak jak i ja jestem z wami. ludzkie układy, od wielu cykli. Teraz połączymy naszą wiedzę. Przemówimy razem. Nemezis. 2 uniósł niebieskie niemowlę. Renie otworzyła usta zdumiona, gdy małe brzydactwo wypłynęło nagle z jego rąk jak ciecz wylana poziomo i natychmiast zostało wchłonięte przez postać ze światła, która zalśniła dodatkowymi lazurowymi tonami. A potem wszyscy, zamroczeni zdumieniem, zobaczyli, jak postać Klementa idzie do przodu i także wtapia się w świetlistą zjawę. Kiedy zjednoczenie dobiegło końca, lśniąca postać trochę bardziej przypominała człowieka. Ale wciąż nie za bardzo, pomyślała Renie z trudem.!Xabbu trzymał ją za rękę. za co była mu wdzięczna. - Oni... wyczuwają was. - Głos dochodził znikąd, lecz brzmiał równie niepokojąco bezbarwnie jak głos istoty Klementa. - Czekają. Pragną być wolni. - Demony! - zawołał Nandi rozwścieczony. - Sellars, stworzyłeś demony i teraz mielibyśmy się z nimi targować? - Odwrócił się do Bonnie Mae i powiedział coś do niej szeptem. Oczy miała zamknięte i poruszała ustami, jakby odmawiała modlitwę. - Oni... następni... pragną być wolni - powtórzył głos. - Teraz kiedy daliśmy im to, czego potrzebowali. Rozumieją, że muszą pójść drogą pierwszych ludzi. - Pierwszych ludzi? - Renie poczuła, jak!Xabbu napiął mięśnie. - Czy nie tak było w twoich opowieściach? - zapytała. - Ten Który Wszystko Pożera odszedł - mówił dalej monotonny głos Nemezis - ale to już nie jest ich miejsce. Pragną odejść i zabrać z sobą opowieści, które dały im... zrozumienie. Tak jak pradziadek Modliszka i Górski Królik, jak dziecko Tęcza i jego żona Jeżozwierz odejdą. To już nie jest ich miejsce. - A to dopiero - wyszeptał!Xabbu zdumiony. - A to dopiero. - Ale nie mają dokąd odejść - zauważył Sellars ze smutkiem. - Mogliby się stać dla nas zagrożeniem, nawet gdyby tego nie chcieli czy nawet nie rozumieli. Nie możemy wypuścić ich do sieci. - Nie - odparł głos z powagą. - Nie do... sieci. Oni pójdą... dalej. Na niebo- rzekę. Niebo- rz.ekę-światła. Czują to. Możecie to zrobić. Wypuśćcie je. - Oni mówią o twoich opowieściach - wyszeptała Renie wciąż napięta. - Twoje opowieści,!Xabbu! Skąd je znają? Wydawał się zaskoczony, ale jego twarz wyrażała coś, czego Renie nie potrafiła odczytać. Ponownie wzięła go za rękę. Nemezis odwrócił się do niej i do!Xabbu. - Tak. usłyszano twoje wyjaśnienia. Przedtem następni nie wiedzieli, dlaczego istnieją, czym mają... być. A potem Nemezis. 2 usłyszał, jak opowiadasz, o kawałku buta Tęczy, i wtedy wszystko stało się zrozumiałe. Opowiedzieliśmy następnym o tobie i twoich wyjaśnieniach, a oni chcieli dowiedzieć się więcej. System operacyjny przekazał im twoją wiedzę o tym. co jest i co ma być. Teraz wiedzą. Teraz mogą żyć. - O czym oni mówią. Jakaś rzeka światła? - spytała Florimel Sellarsa. - Błękitna rzeka, to część sieci. Mówiłeś, że nie można by im zaufać, gdyby pozostali w sieci. To nie taka zwykła rzeka światła - powiedziała Martine. - „Niebo-rzeka-światła”. powiedziało to coś”. - Spojrzała na Sellarsa. - Wiesz, co to jest. Sellars patrzył na nią przez chwilę, a potem szeroko otworzył oczy. - Lasery cezowe. Wiązki danych wysyłane do satelity Innego. Jeden koniec jest wciąż czynny, mimo iż satelita i wieża Korporacji J już nie istnieją. - Ożywił się niespodziewanie. - Mogą podróżować na wiązkach laserów! Oczywiście, w końcu powstały z danych. - Podróżować... dokąd? - zapytał Kunohara. - Gdzieś w zimny kosmos, na zawsze, po śmierć? To żadne rozwiązanie. - Nie umrą - rzekł Sellars. - To informacje. Będą istniały dopóty, dopóki będzie płynęło światło. Jeśli napotkają jakieś odpowiednie dla siebie środowisko - może pole magnetyczne czy struktury krystaliczne w asteroidzie - znajdą dom. A jeśli światło będzie płynęło wystarczająco długo, a one wciąż będą ewoluowały. Być może przybiorą postać, jakiej nie potrafimy sobie nawet wyobrazić! - Zdaje się, że uznałeś, iż to wszystko rozwiązuje - powiedział Nandi. - Ale tak nie jest. Te istoty nie mają prawa istnieć. Są obrazą woli Boga. - Może i ma rację - wtrącił T4b niezbyt przekonująco. - Może Bóg chce. żeby tylko ludzie nosili ubrania, kuma? Ludzie w ciałach. Nandi zignorował niezbyt pomocne wstawiennictwo T4b. - Sellars. nie zgadzam się z tobą. Nie masz prawa... - Czy możemy mieć aż taką pewność? - przerwała mu Bonnie Mae Simpkins. kładąc dłoń na jego ramieniu. - Pewność? Jak to? - Co do tego, że znamy wolę Boga. - Spojrzała na pozostałych, a potem na rozjarzoną postać. - Gdybym spotkała coś takiego na ziemi, powiedziałabym, że widziałam anioła... - To nie jest anioł! - odparł Nandi z oburzeniem. - Wiem. Chcę tylko powiedzieć, jak bardzo mnie to przerasta. Nas wszystkich. Skąd ludzie tacy jak my mają wiedzieć, jakie są intencje Boga? - Rozłożyła ręce. jakby chciała pochwycić pulsujące światło. - Może nie znaleźliśmy się tutaj, aby to powstrzymać, ale raczej by ujrzeć dzieło Boże i je podziwiać! - Sama w to nie wierzysz. - Nandi odsunął ramię. - Wierzę... i wierzę także w to, co mówisz. Nandi. Na tym polega problem. To jest takie ogromne. - Rozejrzała się bardzo poważna. - Wszystko to... Co możemy o tym powiedzieć? Przybyliśmy tutaj, aby uratować dzieci. A czy one nie są dziećmi? Może... może Bóg pragnie, aby te stworzenia... te dzieci... były naszymi dziećmi. Dziećmi nas wszystkich. Czy aż tak dobrze znamy Jego wolę? Czy mamy prawo je zabić? - Z jej ust wydobył się dziwny odgłos, szloch albo tylko głęboki oddech. - Choć o tym nie wiedział, mój Terence oddał życie, by je uratować. I myślę, że... że byłby z tego dumny. Renie ze zdumieniem zobaczyła, że pani Simpkins płacze. Światła rozmywały się coraz bardziej. Przez chwilę pomyślała, że rozpoczęły się narodziny, ale zdała sobie sprawę, że też płacze. - Według mnie należy je uwolnić. - Słowa z trudem wychodziły z ust Bonnie Mae Simpkins. - Wypuśćmy je i... niech się dzieje wola boska. - Nie mogą już dłużej czekać - powiedział głos Nemezis, a w jego nieludzkich tonach wyczuwało się niemal napięcie. - Uwolnicie je? - Czy w ogóle potrafisz to zrobić? - zapytał Orlando Sellarsa. W jego głosie pobrzmiewała nuta tęsknoty, której Renie nie rozumiała. - Potrafię. - Spojrzenie Sellarsa było nieobecne. Już działał. - Stanowisko laserów Jongleura zostało zniszczone, ale wciąż działa linia Telemorphixu. Zasilane nowym systemem operacyjnym łącze pozostaje skierowane tam, gdzie wcześniej był satelita Innego. - Czy wciąż musimy głosować? - zapytał Kunohara. Spojrzał na pozostałych z nadzieją. - Kto by chciał zniszczyć te cudowne istoty? Długo nikt się nie odzywał. Nandi Paradiwasz smutno spojrzał na Bonnie Mae. Potem zwrócił się do T4b: - Czy teraz mnie opuścisz? Javier Rogers nie patrzył mu w oczy. - Może... może ona ma rację - powiedział cicho. - Może one naprawdę są dziećmi. - Spojrzał na rozjarzone nisze, a jego twarz oblało ich światło. - Pastor młodocianych mawiał: „Prowadźcie do mnie dzieci, nie zabraniajcie im dostępu. Bo z takich jest Królestwo Boże”. To chyba nie zachęca do zabijania, kuma? Nandi jęknął zrozpaczony i odwrócił się od niego. - Zrób to - ponaglał Orlando Sellarsa. - Mają takie samo prawo jak ja. Może nawet większe. Sellars pochylił głowę i zamknął oczy. Nemezis się poruszyło. - Już. czas - powiedziało. Odejdziemy z nimi. My... zmieniliśmy się. A potem świetliste ciało w trzech osobach znikło. - Powiedz im, że dajemy wam wszystkim nasze błogosławieństwo! - zawołała Bonnie Mae Simpkins. Światło zafalowało, nabrało głębi, mocy. Poszczególne nisze na ścianach w jednej chwili rozpłynęły się w obłok świetlistości utkany ognistymi punktami. Renie nie rozumiała tego - wyczuwała kolory, których nigdy wcześniej nie widziała. - Pierwsi ludzie - powiedział!Xabbu cicho, jakby w transie. - Podróżują. Świetlisty obłok zawirował i zakipiał nierównomierną jasnością. Przez chwilę Renie znowu zanurzała się w morzu gwiazd, a potem obłok skurczył się do punktu i pieczara pogrążyła się w mroku. Ktoś za nią wstrzymał oddech. Punkt rozjarzył się, przygasł, znowu rozjarzył. Był to tak mocny puls, że mimo iż stanowił tylko punkcik, Renie nie mogła patrzeć bezpośrednio na niego. A potem poczuła na całym ciele pęd eksplodującej energii i punkt wyciągnął się w nić diamentowego błysku, po czym skoczył ku czarnemu niebu i popłynął, migocąc. Trwało to zaledwie ułamek sekundy, a potem wszystko znikło. Odeszli, uświadomiła sobie. Teraz już się nie liczymy. Tylko oni. Lecz gdy tak stała w mroku, słysząc oddechy towarzyszy i płacz niektórych z nich, pomyślała nagle o ojcu - tym wiecznie narzekającym, irytującym ojcu, który mimo wszystko dał jej to, co potrafił dawać. A może jeszcze kiedyś ich spotkamy, pomyślała i ze zdziwieniem stwierdziła, że znowu płacze. Gdzieś tam, kiedyś. I może nas sobie przypomną. Może nawet będziemy dla nich miłym wspomnieniem. Część piąta Spadkobiercy Oto baśń oparta na cudach elektryczności i napisana dla dzieci tego pokolenia. Lecz kiedy moi czytelnicy dorosną, dla ich dzieci moja opowieść może wcale już nie będzie tylko baśnią. Może jeden, może dwa. a może i więcej wynalazków Demona będzie już w powszechnym użyciu. Kto wie? L. Frank Baum, The Master Key Rozdział 50 Bez obietnic SIEĆ/WIADOMOŚCI: Prezydent Antoni zdrowy [obraz: Anford pozdrawiający tłum w czasie wyjścia ze Szpitala Marynarki Wojennej Bethesda] KOM: Po raz pierwszy w czasie swojej prezydentury Rex Anford oświadczył, że czuje się dobrze i jest zdrowy, a lekarze potwierdzili jego słowa. Anford. który od dawna cierpiał na tajemniczą chorobę, co zrodziło plotki o kłopotach z alkoholem, narkotykami albo nieuleczalnym rakiem, większość czasu spędzał w odosobnieniu, przekazując gros spraw wiceprezydentowi. [obraz: Anford w ogrodzie różanym na konferencji prasowej] ANFORD: Czuję się dobrze. Jestem wyleczony. Dawno już nie czułem się tak dobrze. Mam jeszcze dużo do zrobienia i dzięki Bogu zostało mi jeszcze trochę czasu, by się tym zająć... - Boję się - rzekł chłopiec. W pokoju panowała ciemność, co i ją przerażało, ale nie chciała tego powiedzieć. - Boję się ciemności - powiedział. Kiedy jestem przestraszona, przytulam księcia Pikapika - odparła. - To zabawka, gadająca wydra. Czasem chowam się pod koc i udaję, że światło jest włączone, ale jest ciemno, bo jestem pod kocem. - Teraz koc wszystko przykrywa - odpowiedział chłopiec. - Czasem opowiadam sobie jakąś historię, na przykład o trzech misiach, tylko że kiedy się boję. Złotowłosa i misie zaprzyjaźniają się na końcu. - Ja już nie pamiętam żadnych historii - powiedział chłopiec. - Znałem jedną, ale już ją zapomniałem. Nie wiedziała, dlaczego wciąż panuje ciemność. Nie pamiętała, dlaczego tam jest ani dlaczego jest tam z nią ten chłopiec. Wydawało jej się, że pamięta rzekę iskrzącego się światła, ale nie miała pewności. Przypomniała sobie także innego chłopca, chłopca z brakującym zębem, lecz on odszedł gdzieś wcześniej. Cho-Cho. Tak się nazywał. I teraz została z tym smutnym, przestraszonym, obcym chłopcem. - A kiedy bardzo, bardzo się boję, wołam mamę - powiedziała. - Wtedy ona przychodzi, całuje mnie i pyta, czy śniło mi się coś złego. I już nie jestem taka przestraszona. - Ja boję się spotkać z moją mamą - odparł chłopiec. - Co będzie, jak mnie nie polubi? Jeśli pomyśli, że jestem złym chłopcem? Nie wiedziała, co odpowiedzieć. - A czasem, kiedy bardzo boję się ciemności, śpiewam piosenkę. Chłopiec milczał przez chwilę, a potem powiedział: - Pamiętam piosenkę. - I zaczął śpiewać śmiesznym załamującym się głosem: Dotknął mnie anioł, dotknął mnie anioł, rzeka innie obmyła i teraz jestem czysty... Zapamiętała słowa i zaśpiewała z nim. - Czuję się trochę lepiej - powiedział, gdy skończyli śpiewać. - Teraz chyba mogę iść na spotkanie z mamą. - Dobrze - odparła, chociaż zastanawiała się, w jaki sposób to zrobi i czy może pójść z nim, ponieważ nie lubiła być sama w ciemności. - Do widzenia. - Do widzenia. Zapadła cisza. lecz. wiedziała, że chłopiec jest wciąż obok niej w ciemności, że jeszcze nic odszedł. - Czy ty jesteś... aniołem” - Nie sądzę - powiedziała. - Myślę, że jesteś - odparł i wtedy odszedł, naprawdę. A potem ona się obudziła. Początkowo wciąż się bala z powodu ciemności, mimo iż słyszała głosy mamy i taty w sąsiednim pokoju. Mama płakała, a tato coś mówił, ale brzmiało to także dziwnie. Dotknęła twarzy i stwierdziła, że nie ma już okularów z opowiastkami, że po prostu w pokoju wyłączono światło. Odrobina światła sączyła się przez szczelinę pod drzwiami, a na dywanie leżało szkło. Lecz zanim Christabel zdążyła pomyśleć o tym, że widzi kogoś, kto patrzy na nią zza krawędzi łóżka, przestraszyła się naprawdę. - Hej, malutka - powiedział Cho-Cho. - Wyłączyli światło. Światło sączące się pod drzwiami pozwalało jej zobaczyć go wyraźnie. Włosy mu sterczały i miał dziwną minę - nie złowieszczą ani specjalnie szczęśliwą, raczej zdziwioną, jakby był konikiem, którego oglądała w sieci, kiedy się urodził. Chodził po trawie na drżących nogach, zastanawiając się. jakim jest zwierzęciem i co w związku z tym ma zrobić. - Widziałem cię w tamtym miejscu - powiedział cichutko. - Skąd się tam wzięłaś? - Obudziłeś się. - Była zdziwiona. - W jakim miejscu? Pan Sel-lars powiedział, że muszę mu pomóc, ale potem zasnęłam. - Usiadła, ożywiona, ponieważ coś jej się przypomniało. - Czy pan Sellars też się obudził? Chłopiec pokręcił głową. - Nie. Ale kazał ci powiedzieć, że wszystko w porządku. On... I wtedy do pokoju weszła mama, powtarzając jej imię szybko i głośno, po czym poderwała ją z łóżka i ściskała tak mocno, że Chsristabel poczuła, że zaraz będzie musiała splunąć. Przyszedł też tato z latarką, a Christabel przestraszyła się, ponieważ, zobaczyła, że płacze, a nigdy tego nie robił. Wziął ją na ręce i wycałował po twarzy, i był taki szczęśliwy, że domyśliła się. że wszystko chyba wreszcie jest dobrze. Teraz mama całowała Cho-Cho. a on nie wiedział, co ma zrobić. Zobaczyła, że w drzwiach stoi pan Ramsey z dużą latarką w ręku i przygląda się wszystkim szeroko otwartymi oczami, z miną zatroskaną, ale i szczęśliwą, taką samą. jaką miał tato. Chciała mu powiedzieć, żeby został z panem Scllarsem na wypadek, gdyby staruszek się obudził i zaczął się bać, lecz mama znowu ją ściskała mocno, co wydawało jej się głupie, bo przecież nigdzie nie wyjeżdżała, po prostu zdrzemnęła się i miała sen, więc nie udało jej się nic powiedzieć panu Ramseyowi. - Gdzie ja jestem? - Gardło miał ściśnięte i mówił z trudem. Długi Joseph spojrzał na zasłonki po obu stronach łóżka, a potem ponownie na ciemnoskórego młodzieńca w dziwnym mundurze. Wyczuwał silny zapach świeżego plastiku i alkoholu. - Co to za miejsce? - Szpital polowy. - Mężczyzna mówił jak człowiek wykształcony, tak jak Del Ray. chociaż w jego głosie wyczuwało się też nutkę z przedmieść. - Tył ambulansu, mówiąc ściślej. Leż spokojnie, to sprawdzę ci szwy. - Co się stało? - Spróbował się podnieść, lecz młody mężczyzna popchnął go do tyłu. - Gdzie jest Jeremiah? Poczuł ukłucie w górnej części ramienia, kiedy tamten zsunął bandaż, ale nic więcej się nie stało. Spojrzał z zainteresowaniem na długą linię półprzezroczystych szwów, która ciągnęła się wzdłuż zaczerwienionej na brzegach rany. - Co jest, do cholery, z moim ramieniem? - Ugryzł cię pies - wyjaśnił młody mężczyzna. - O mało co nie odgryzł ci też głowy. Staraj się nie zginać szyi. - Muszę wstać. - Joseph spróbował usiąść. Teraz zaczął sobie przypominać kolejne wydarzenia - mnóstwo wydarzeń. - Gdzie są moi przyjaciele? Gdzie jest Jeremiah? Del Ray? Młody mężczyzna ponownie popchnął go do tyłu. - Zrób to jeszcze raz, a zawołam strażników. Jesteś aresztowany, ale nie pójdziesz nigdzie, nawet do więzienia, dopóki nie uznam, że jesteś gotowy. - Aresztowany? - Joseph pokręcił głową, która - z czego nagle zdał sobie sprawę - strasznie go bolała. Czuł się, jakby pił przez wiele dni, a potem nagle przestał. Problem nie polega na tym, że się pije. pomyślał, ale że się przestaje pić. - Dlaczego aresztowany? A gdzie są... - Przeszedł go nagle dreszcz niepokoju. - Gdzie jest Renie? O mój Boże. gdzie jest moja córka? Mężczyzna zmarszczył brwi. - Córka? Chcesz powiedzieć, że był tam ktoś jeszcze oprócz waszej trójki i tamtych ludzi’.’ Mężczyzna wychylił się poza zasłonę i powiedział coś do kogoś. Joseph wykorzystał okazję, by jeszcze raz spróbować wstać, lecz stwierdził, że nogi ma przywiązane do noszy. - Mówiłem, żebyś leżał spokojnie - upomniał go młody mężczyzna. - Jeśli twoja córka jest tam w środku, to na pewno ją znajdą. - Nie znajdą. Ona znajduje się w dużym zbiorniku. Jej przyjaciel też. On jest jednym z Małych Ludzi, rozumiesz? Znasz Małych Ludzi? Mężczyzna popatrzył na niego z powątpiewaniem. - W zbiorniku... Joseph pokręcił głową. Tak trudno było to wyjaśnić, a poza tym mówienie sprawiało mu ból. Miał wrażenie, że jego szyję ściśnięto w imadle. Przyszła mu do głowy inna myśl. - Dlaczego jestem aresztowany? A wy skąd jesteście? Lekarz, jeśli rzeczywiście nim był, spojrzał na niego z jeszcze większym sceptycyzmem. - Zostaliście zatrzymani na terenie bazy wojskowej. Pewni ludzie chcą z wami o tym porozmawiać, a także o tych uzbrojonych typach, którzy was ścigali. - Uśmiechnął się do Josepha. - Bo ci panowie już chyba nic nie powiedzą. - A moi przyjaciele? - Żyją. Ten młody, Chiume, tak się chyba nazywa? Pies odgryzł mu kilka palców. A starszy otrzymał ranę postrzałową w nogę. Oczywiście wszyscy odnieśliście jeszcze inne obrażenia, ale nie są groźne. - Chcę z nimi porozmawiać. - Z nikim nie będziesz rozmawiał, dopóki kapitan nie wyrazi zgody. Albo prokurator. - Młody lekarz pokręcił głową. - W co wy się tu bawiliście? - Nie bawiliśmy się - odparł Joseph ponuro. Miał ochotę znowu zasnąć, ale wiedział, że nie powinien, jeszcze nie. - Powiedz im, że moja córka i jej przyjaciel wciąż są tam na dole, w zbiornikach z elektryczną galaretą. Niech bardzo uważają, kiedy będą ich wyciągać. I niech się nie gapią - ona jest naga. Teraz wyraz twarzy lekarza mówił wyraźnie, że Joseph zbziko-wał. ale wyszedł i przekazał jego wiadomość. Kiedy się obudziła, na drugim końcu długiego tunelu ujrzała Staną Chana. Pomyślała, że to jest tunel, lecz zaraz uznała, że równic dobrze może to być ciemny pokój, a on siedzi w świetle małej lampy. Nie miała wątpliwości, gdzie się znajduje. Chrząknęła, a wtedy Stan spojrzał na nią, zerwał się i podszedł. Widziała go gorzej, kiedy stał przy niej. Poprosiła o łyk wody. ponieważ zaschło jej w gardle i miała kłopoty z mówieniem, lecz z jakiegoś powodu tylko pokręcił głową. - Calliope. powinnaś była wziąć mnie z sobą - powiedział cicho. - Oddzwoniłem. ale już. wyszłaś. Gdy spróbowała coś powiedzieć, okazało się to bardzo bolesne. W kąciku ust miała jakąś rurkę, która nie pozwalała zacisnąć szczęk. - Nie chciałam... zepsuć ci... weekendu - powiedziała jak najwyraźniej. Zdziwiła się, gdy nie odpowiedział jej dowcipem. W chwili gdy znowu zapadała w sen, uprzytomniła sobie, że zwraca się do niej po imieniu. Bardzo ją to przestraszyło. To mogło oznaczać, że może się z tego nie wywinąć. - Skouros. wyglądasz nieźle. Może jesteś trochę blada i schudłaś, ale miałaś z czego zrzucać. - Tak. Piękne kwiaty. Dzięki. - Przychodzę tu codziennie. Myślisz, że za każdym razem przynosiłbym ci nowy bukiet’.’ Ten jest od twojej przyjaciółki kelnerki. - Od Elisabetty.’ - A ile znasz kelnerek, który by ci przynosiły kwiaty i pluszowe misie? - Pokręcił głową. - Pluszowe misie. Nie wiem. co o tym myśleć, Skouros. - Chyba będę żyła, co? Uniósł brwi. - Bo znowu zwracasz się do mnie po nazwisku. Sięgnęła z trudem po lód, który przyłożyła do ust, i zaraz zamrugała, czując przenikliwy ból w ramieniu. Szwy na plecach zdawały się wchodzić bardzo głęboko - momentami wydawało jej się, że przechodzą przez ciało aż do mostka. Czuła się krucha jak wata cukrowa. Zastanawiała się przez chwilę, czy jeszcze kiedyś poczuje się normalnie. - Stan. opowiadasz mi koszałki-opałki. Powiedz, co się stało. On uciekł, prawda? Spojrzał na nią zdziwiony. - Johnny Strach’.’ Nie, nie uciekł. Mamy jego i jego pliki. To on jest prawdziwym mordercą. Calliope. A ty myślisz, że dlaczego ja tu wysiaduję przez cały dzień? Może dlatego, że jestem twoim partnerem i cię kocham’.’ - A co. nie dlatego, że mnie kochasz’.’ - No, może. Ale także dlatego, że wszyscy dziennikarze z sieć-brukowców z Nowej Południowej Walii próbują się tu dostać. Nie, wszyscy dziennikarze z Krainy Oz. A któryś przemycił nawet w twoim pucharku z owocami zdalnie sterowaną kamerę. Spałaś i nie słyszałaś, jak uganiałem się za nią po całym pokoju, aż wreszcie walnąłem ją gazetą. - Słyszałam. - Nie potrafiła powstrzymać rozsadzającej jej radości. Niech szlag trafi szwy. przebite płuca i rurki do oddychania! - Mamy go? - Jak cholera. Wiesz, w jaki sposób prawdziwy morderca wymazywał obraz z kamer przemysłowych? Właściwie to nie wymazywał, niezupełnie. W jakiś sposób kierował obrazy do własnego systemu. Piekielnie sprytna sztuczka. Wciąż nie wiemy, jak to robił. Ale zachował je wszystkie. Miał własny gabinet sławy. - Stan pokręcił głową. - Ten chory sukinsyn zabawiał się potem z tymi obrazami - dodawał do nich muzykę, a w jeden wmontował nawet zdjęcia swojej matki. Zgadnij, w który? - W które morderstwo? Merapanui. - Celny strzał. - Ale go mamy. I doskonałe dowody. - Kiedy się śmiała, miała wrażenie, że ktoś wbija ostry patyk w mięśnie jej pleców, lecz wcale się tym nie przejmowała. - Cudownie, Stan. - Tak. - Ale w jego twarzy było coś. co jej się nie podobało. - Jeśli kiedyś wyjdzie z tego. pójdzie do pudła jak nic. - Wyjdzie... z tego? Co masz na myśli? Stan oparł podbródek na złożonych dłoniach. - Zapadł w śpiączkę. Nie rusza się, nie mówi. Leży w śpiączce z otwartymi oczami. Jednostka, która odebrała twoje wezwanie, znalazła go w takim stanie. - Co? - Jej radość momentalnie zniknęła. Poczuła mrowienie na karku podobne do zimnego oddechu. - To nieprawda, Stan, on udaje. Dobrze poznałam tego sukinsyna. Nie udaje. Lekarze zbadali go dokładnie. A poza tym znajduje się pod ścisłą ochroną. Chłopcy i dziewczynki z góry zadecydują, co z nim zrobić. Pilnują go przez całą dobę. Leży unieruchomiony na łóżku z oddziału schizofrenicznego. - Stan Chan wstał i wygładził zagniecenia na spodniach - wydawało się, że w szpitalu nawet mi-krotkanina może się pognieść. - Kiedy go znaleźli, był podłączony. Podejrzewają, że to może być poważne uszkodzenie poładunkowe, jeden z tych odpalaczy z Morza Chińskiego czy coś w tym rodzaju, tylko coś poszło nie tak. - Zobaczył wyraz jej twarzy. - Skouros, nie przejmuj się tym. On nie udaje, a nawet jeśli tak jest, to nigdzie nie ucieknie. To będzie najpoważniejsze aresztowanie od lat. - Na jego ustach pojawił się ledwo dostrzegalny uśmiech. - Skouros, jesteś bohaterką. Dlatego nie chciałaś mnie wziąć z sobą? - Jasne. - Pragnęła podtrzymać jego nastrój, ale nie bardzo czuła się na siłach. - Pomyślałam sobie, że jeśli uda mi się zgubić mojego partnera, a potem dać sobie wsadzić nóż w płuca i wezwać karetkę, niemal wykrwawiając się na śmierć na podłodze, to będę sławna. - Żartowałem, Calliope. - Wierz mi albo nie, aleja też żartowałam. - Sięgnęła po kolejną kostkę lodu. - A co z tą Amerykanką? - Nie wiadomo, ale wciąż żyje. Poważne uszkodzenie kręgosłupa, straciła dużo krwi. Powinna nosić kamizelkę tak jak ty, Skouros. - Tak jak ja. - Uśmiechnęła się do niego, żeby mu pokazać, że wciąż są przyjaciółmi. - Jeśli pójdziesz, to kto będzie odganiał gryzipiórków? - W rzeczywistości jednak wcale nie myślała o reporterach. - Nie bój nic. Na ulicy stoi kilku gliniarzy. Po jego wyjściu próbowała pooglądać ekran ścienny. W wielu węzłach informacyjnych przekazywano relacje z ich sprawy: obrazy pogrążonego w śpiączce mordercy, a raz także i ją (to był stary przekaz, na którym wyglądała grubo, co nie poprawiło jej humoru), ale nie potrafiła się skupić na niczym, więc ostatecznie wyłączyła ekran. Potem leżała ze wzrokiem utkwionym w cienki pasek światła pod drzwiami i zastanawiała się, co by zrobiła, gdyby drzwi nagle otworzyły się i stanął w nich cień z nożem, człowiek diabeł szczerzący zęby w uśmiechu. - I tyle - powiedział Orlando cicho. Sam była przestraszona i rozgniewana, chociaż nie potrafiła powiedzieć dlaczego. - Wcale nie, skaniaku. Muszę jeszcze wyjść z sieci. Zobaczyć rodziców. - Tak. - Skinął głową, lecz słyszała niemal jego myśli, jakby wypowiedział to głośno: Niektórzy z nas nie wyjdą z sieci. - Będę cię odwiedzała w sieci codziennie! - Odwróciła się do Sellarsa. Pozostali kolejno opuszczali sieć ze łzami w oczach i ustami pełnymi obietnic. Poza nią i Orlandem towarzystwa Sellarsowi dotrzymywał jeszcze tylko Hideki Kunohara. - Mogę tu przychodzić, prawda? Potrafisz to zorganizować? - Nie tutaj. Sam. Poczuła uścisk w żołądku. - Jak to? Uśmiechnął się. Jego twarz niemal napawała ją lękiem. Być może wygląda tak naprawdę, pomyślała, ale dlaczego nie zmieni swojego wyglądu’.’ - Nie martw się, Sam. Chciałem tylko powiedzieć, że nie uda mi się utrzymać tej centralnej części symulacji Innego... teraz kiedy Inny i... pozostali odeszli. Nie mam dość mocy przetwarzania, tak więc jedne części umacniam, inne zamykam. Przyszło jej coś do głowy. - A te wszystkie baśniowe dzieci? - Zamykam tylko tę część, samą Studnię. Ci, którzy przeżyli, powrócą do swojego naturalnego środowiska - powiedział. - Mają prawo do istnienia, przynajmniej tutaj, w sieci. - Myślę, że zrekonstruujemy tych, którzy umarli, że się tak wyrażę - rzekł Kunohara tonem kogoś, kto rozważa pomniejszy, choć ciekawy problem szachowy. - Założę się, że istnieje gdzieś ich zapis - szczątkowe pliki czy nawet oryginalny kod... - Być może - przerwał mu Sellars. Sam miała wrażenie, że starzec nie chce roztrząsać podobnych spraw w jej obecności, a może w obecności Orlanda, który w końcu sam był kodem. Kod. W jej głowie pojawiła się dziwna myśl: Mój najlepszy przyjaciel nie żyje. Mój najlepszy przyjaciel żyje. Mój najlepszy przyjaciel jest kodem. - Ale mogę wrócić, prawda? Mogę? - Tak, Sam. Zmienimy tylko miejsce pobytu. Mamy do dyspozycji całą sieć. No. prawie całą. - Sellars był bardzo poważny. - Kilku symświatów nie chciałbym dalej utrzymywać. - Ale warto je zbadać! - rzekł Kunohara. - Być może. Wystarczająco trudno będzie jednak utrzymać sieć Graala. Wybaczysz mi, jeśli nie zechcę poświęcać cennych środków na utrzymywanie światów, które zbudowano niemal całkowicie na torturach i pederastii? - Chyba masz rację - odparł Kunohara, lecz nie sprawiał wrażenia do końca przekonanego. Sam odwróciła się do Orlanda i spróbowała uchwycić jego spojrzenie, lecz jej się nie udało. Po raz pierwszy jego ciało Thargora wydało jej się tylko kostiumem, a nie jego prawdziwym „ja”, a twarz zaledwie maską. Gdzie on był? Czy w tej postaci był ten sam Or- lando? Wydawało jej się, że tak, lecz przyjaciel, który tyle dla niej znaczył, w tym momencie znajdował się poza jej zasięgiem. - Będę cię odwiedzała codziennie - powiedziała. - Obiecuję. - Nic nie obiecuj. Frederico - burknął. - Co to ma znaczyć? - Rozgniewała się. - Myślisz, że cię zapomnę? Orlando Gardinerze, zeskanowałeś, zupełnie zeskanowałeś! Uniósł dużą dłoń. - Nie to miałem na myśli, Frederico. Chciałem tylko powiedzieć... żebyś nic nie obiecywała. Nie chcę myśleć, że przychodzisz tutaj tylko dlatego, że... obiecałaś. Otworzyła usta i zaraz je zamknęła. - O Jezu - powiedziała tylko. - Dobrze, żadnych obietnic. Ale przyjdę. Będę przychodziła codziennie. Zobaczysz. Uśmiechnął się. - W porządku. Poczuła niezręczność ciszy, która nastąpiła. Kołysała się na jednej nodze. Sellars odciągnął Kunoharę na bok. by - jak się domyślała - pogrążyć się z nim w ciekawej dyskusji dorosłych. - No, fenfen. Gardiner - powiedziała wreszcie - nie obejmiesz mnie na koniec ani nic takiego? Objął ją niezręcznie, ale polem przytulił mocno. - Do zobaczenia. Fredericks. Sam. - Uścisnął ją mocniej. - Ja... cię kocham. - Ja też cię kocham. Orlando. I nie waż się myśleć, że przychodzę tutaj, bo muszę, czy coś równie głupiego. - Otarła oczy ze złością. - I chyba nie płaczę dlatego, że jestem dziewczyną. - Jasne. A ty nie myśl. że płaczę dlatego, że nie żyję. Roześmiała się, zakrztusiła i odepchnęła go. - Do zobaczenia jutro. - Trzymaj się. Wykonała gest komendy. - Wyjście. To nie było takie łatwe. Tym razem nic nie bolało, a przynajmniej nie czuła przeraźliwego bólu podobnego do porażenia prądem, jakiego doświadczyła wcześniej, ale bolało ją całe ciało i nie mogła otworzyć oczu. Kiedy wreszcie udało jej się unieść sklejone powieki, było jeszcze gorzej. Piekły ją oczy. a ona nie potrafiła podnieść rąk, żeby je rozetrzeć. Miała wrażenie, że jest uwięziona w sieci z twardego kolczastego drutu. Obróciła głowę na bok - była taka ciężka! - i zobaczyła rurki przymocowane do nóg i ramion. Jak to możliwe, że takie kruche rurki wydawały się ciężkie niczym łańcuchy? Wcześniej Sellars skontaktował się z jej rodzicami, tak jak obiecał. Spali oboje na krzesłach w nogach łóżka. Matka opierała się o pierś ojca. a głowę wtuliła w jego szyję. tuż. pod szczęką. Znowu płaczę, pomyślała, gdy twarze rodziców się rozmazały. Ostatnio nic innego nie robię. To głupie! Spróbowała ich przywołać, lecz jej głos był bardzo słaby i jeszcze niegotowy, podobnie jak jej członki. Z gardła wydobyło się tylko świszczące bulgotanie. Mam nadzieję, że nie umieram po tym wszystkim, pomyślała, ale nie była przestraszona, tylko zmęczona, bardzo zmęczona. Jeszcze raz spróbowała przywołać rodziców i mimo iż odgłos, który z siebie wydobyła, przypominał kaszlnięcie ryby, matka ją usłyszała. Enrica Fredericks otworzyła oczy. Jej chwilowe zamroczenie szybko minęło, kiedy zobaczyła, że Sam na nią patrzy. - Jaleel! - wrzasnęła. - Jaleel. spójrz! - Przyskoczyła do łóżka i ucałowała Sam. Pozbawiony podpórki mąż obudził się i zaczął się zsuwać na podłogę. - Co. do cholery...! I wtedy zobaczył ją i w jednej chwili był przy niej, wielki, ciemny i piękny. Rozłożył ramiona tak szeroko, że wydawało się, iż obejmie je obie i uniesie w powietrze. Sam nie miała nawet tyle sił, żeby obrócić głowę, więc ledwo widziała matkę, która całowała jej twarz, mocząc ją łzami, i mówiła coś. co Sam nie do końca rozumiała. Ale nie musiała rozumieć, ponieważ wiedziała, że są to odgłosy radości, prawdziwej radości. Takiej radości, która przychodzi, kiedy spodziewamy się, że ktoś może umrzeć, a on nie umiera, pomyślała Sam i spróbowała się uśmiechnąć do ojca. To była ważna myśl, lecz zbyt górnolotna i złożona, by ją roztrząsać w takiej chwili. Kiedy śmierć się odwraca... Pozwoliła myśli odpłynąć i poddała się radości. Rozdział 51 Obserwując samochodowe eksplozje SIEĆ/ROZRYWKA: Robinette Murphy nie wyraża zgody [obraz: fragment serialu sieciowego FRM Za rogiem] KOM: Zawodowe medium Fawzi Robinette Murphy, która zaskoczyła świat rozrywki decyzją przejścia na emeryturę po tym, jak zapowiedziała nadejście końca świata, wcale nie jest zażenowana tym, że czas zapowiadanej przez nią apokalipsy już minął. [obraz: FRM udziela wywiadu Martinowi Boabdilowi z GCN] BOABDIL: Czy chcesz przełożyć czas swojej przepowiedni? MURPHY: Nie ma znaczenia, co mówię, co ty mówisz. To się stało. BOABDIL: Co się stało? MURPHY: Koniec świata. BOABDIL: Wybacz, ale nie rozumiem. Czy to nie ten sam świat, w którym teraz siedzimy? MURPHY: Nie. Nie potrafię tego lepiej wyjaśnić. BOABDIL: A zatem mówiłaś o tym w sensie... filozoficznym? No, że każdego dnia stary świat się kończy, a zaczyna nowy, czy tak? To chyba ma jakiś sens. MURPHY: Ty naprawdę jesteś idiotą. Uroczystości pogrzebowe były skromne. Pastor, którego wynajęli, żeby powiedział kilka słów. czuł, że coś jest nie tak. ale okazał się profesjonalistą i nie zadawał zbyt wielu pytań. Pewnie myśli, że jesteśmy w dobrych nastrojach, ponieważ nie lubiliśmy zbytnio drogiego zmarłego albo dostaliśmy duży spadek, pomyślał Ramsey, słuchając muzyki. No cóż, częściowo to prawda. Jedyną osobą, która wydawała się odpowiednio usposobiona do takiej uroczystości, była mała Christabel. Stała zdezorientowana, z szeroko otwartymi oczami lśniącymi od łez. Ramsey i rodzice próbowali wytłumaczyć jej wszystko, lecz była jeszcze mała i nie rozumiała wielu rzeczy. Cholera, pomyślał. Sam mam problemy ze zrozumieniem tego wszystkiego. - Patrick Sellars był lotnikiem - powiedział pastor. - Wiem, że nie żałował sił w służbie dla kraju i przyjaciół, lecz mimo odniesionych ran nigdy nie zatracił swojej łagodności, poczucia obowiązku... człowieczeństwa. No cóż... - Dzisiaj żegnamy jego śmiertelne szczątki. - Pastor wskazał na prostą białą trumnę obłożoną kwiatami, o co zadbała pani Sorensen. „Był ogrodnikiem”, upierała się. „Muszą być kwiaty”. - Lecz ta jego cząstka, która jest nieśmiertelna, wciąż żyje. - Pastor chrząknął. Miły gość. pomyślał Ramsey. choć nie wie. co mówi. I nigdy się nie dowie. - Sądzę, że nie przesadzę, mówiąc, że on wciąż lata. Podąża do miejsca, do którego nikt z nas jeszcze nie dotarł, ogląda rzeczy, jakich jeszcze nie widzieliśmy, uwolniony od umęczonej powłoki cielesnej, ciężaru, jaki dźwigał przez wszystkie te trudne lata swojego życia. Teraz jest wolny, teraz naprawdę może polecieć. A to, pomyślał Ramsey. zakrawa już na superironię. - W rogu kaplicy mają kamerę - poinformował ich Sellars, kiedy wrócili. Na ekranie ściennym wyglądał tak samo jak w prawdziwym życiu, choć otoczenie się zmieniło. Ramsey uznał, że kamienista równina i słabe gwiazdy wyglądają trochę niesamowicie - jak z innego świata. Zaczął się nawet zastanawiać, dlaczego Sellars wybrał takie dziwne tło, a pozostał w tym samym, okaleczonym ciele. Może nie chciał, aby dziewczynka poczuła się nieswojo. - Nie mogłem się oprzeć pokusie, żeby nie obejrzeć uroczystości - mówił starzec. - Nie sądziłem, że się tak wzruszę. - Uśmiechnął się trochę figlarnie. - Ale dlaczego pan nie żyje? - Christabel wciąż powstrzymywała łzy. - Nie rozumiem tego. - Wiem, mała Christabel - powiedział. - To trudne. Widzisz, moje ciało po prostu się zużyło. Ponieważ nie mogę się już nim dłużej posługiwać, musiałem... wykorzystać pewne narzędzia, żeby się przenieść. Do nowego domu, można by powiedzieć. Teraz mieszkam w sieci, a przynajmniej w jej specjalnej części. Nie umarłem, nie naprawdę. Ale mojego starego ciała nie mogłem już dłużej używać, dlatego ludzie sądzą. że... odszedłem. - Spojrzał na pozostałych. - Będą zadawać mniej pytań. - Będzie mnóstwo pytań, tak czy inaczej - powiedział major So-rensen. - Tak. - A ja wciąż nie wiem. czy mogę ci wybaczyć - powiedziała Kaylene Sorensen. - Wierzę, że to był wypadek - mam na myśli Christabel - lecz wciąż jestem zła. - Zmarszczyła czoło, lecz zaraz w kąciku jej ust pojawił się niewyraźny uśmiech. - Ale zdaje się, że nie wypada mówić źle o zmarłych. Mały Cho-Cho wstał i wyszedł z pokoju. Chodził sztywno w ciemnym garniturze, który kazała mu włożyć na uroczystości Kaylene Sorensen. Ramsey martwił się o chłopca i zaczął się już zastanawiać nad przyszłością malca, lecz musiał się zająć innymi sprawami. - Jeśli już mówimy o pytaniach - powiedział - to trzeba popracować nad wspólną strategią. - Nie chcę pracować nad żadną strategią - rzekła pani Sorensen. - Chcę zabrać stąd córkę i wrócić do domu. Ona musi wrócić do szkoły. - Rozejrzała się za Cho-Cho i zobaczyła, że drzwi do sypialni są otwarte. Była wyraźnie zatroskana. - Te dzieci znowu muszą być dziećmi. - Proszę mi wierzyć, odrobina zastanowienia teraz bardzo ułatwi nam życie w przyszłości - powiedział Ramsey. - Będzie bardzo dziwnie... - Zamilkł na moment i pokręcił głową. - Chociaż bardziej trafnie byłoby powiedzieć, że wszystko nadal będzie dziwne. Idziemy z tym do sądu. Skarżymy najpotężniejszych ludzi na świecie. To będzie historia, o jakiej marzą wszystkie sieciowe brukowce. Mogę zdziałać dużo, aby panią ochronić, pani Sorensen, ale nie mogę zaręczyć, że uda mi się to w stu procentach. Cały świat będzie chciał tego posłuchać. - Nie chcemy pieniędzy - powiedział major Sorensen. - Nie są nam potrzebne. - Oczywiście, że nie. majorze - wtrącił Sellars łagodnie. - Ale dostaniecie je. Jeśli boicie się. że te pieniądze są brudne, to mogę was zapewnić, że nigdy niczego nie ukradłem. Przez lata przeprowadzałem różne inwestycje, wszystkie całkowicie legalne. Dysponowałem danymi z całego świata i nie jestem głupcem. Większość zarobionych pieniędzy wydałem na udoskonalanie siebie i śledztwo w sprawie Bractwa Graala. Z pewnością nie odmówicie przyjęcia niewielkiej sumki, która pomoże wam ochronić waszą rodzinę po tym. co dla mnie zrobiliście. - Niewielkiej sumki! Czterdzieści sześć milionów kredytów! Sellars się uśmiechnął. - Nie będę was zmuszał, żebyście wzięli wszystko. Pieniądze zostaną podzielone między... ochotników. - To nic w porównaniu z tym. co dostaniemy, kiedy zaciągniemy do sądu Telemorphix i innych - powiedział Ramsey. - Ale większość pieniędzy zostanie przeznaczona dla rodziców, których dzieci zapadły w śpiączkę Tandagore’a. Aha. jeszcze jedno. Myślę, że mogę powiedzieć wam o tym już teraz. Planujemy wybudować szpital dziecięcy imienia Olgi Pirofsky. Sellars przytaknął powoli. - Nie znałem pani Pirofsky tak dobrze jak pan, panie Ramsey, ale czy wolno mi coś zasugerować? Myślę, że wolałaby, aby to był szpital dziecięcy imienia Daniela Pirofsky’ego. Dopiero po chwili dotarło do niego znaczenie słów Sellarsa. - Tak... oczywiście. Masz rację. - Ale dlaczego musimy pozywać do sądu tych ludzi? - spytała Kaylene Sorensen. - Po tym wszystkim, co przeszliśmy? Pani nie musi - odpowiedział Ramsey ostrożnie. - Mam zamiar wytoczyć sprawę pierwszej klasy. Ale kiedy sąd się dowie, jaką rolę odgrywał w tym wszystkim generał Yacoubian. z pewnością zostaniecie w to wciągnięci. To będzie największa historia od czasów wojny antarktycznej. Co ja mówię, to będzie coś jeszcze większego - chmura dymu wisi nad większą częścią południowo-wschodniej Lui-zjany. Wyspa Korporacji J stopiła się jak sztabka żelaza na samym śród - ku federalnej strefy klęski. A to tylko drobny fragment całej tej cholernej zagadki. - Uśmiechnął się. widząc wyraz twarzy pani Sorensen. Wszystko wracało do normy, nawet jeśli ona jeszcze tego nie dostrzegała. - Proszę mi wybaczyć mój język. Przypuszczam też, że mąż może stanąć przed sądem wojskowym. Ale jestem pewien, że dzięki zeznaniom kapitana Parkinsa wygramy... - My? - zapytał ojciec Christabel. Ramsey milczał przez chwilę, a potem skinął głową. - No cóż, w najbliższym czasie być może będę... trochę zajęty. Ale jestem przekonany, że w tej sprawie poradzi sobie każdy przyzwoity adwokat wojskowy. Znajdziemy takiego, jeśli go pan nie ma. - Proszę przyjąć te pieniądze, pani Sorensen - powiedział Sel-lars. - Kupicie dom gdzieś poza bazą. Odsuniecie się od całej sprawy. To potrwa długo. Z pewnością będzie pani musiała walczyć o zachowanie prywatności. - Nie chcę się wyprowadzać z bazy - odpowiedziała ze złością. - Jak pani woli. Ale proszę przyjąć pieniądze i zapewnić Christabel trochę wolności. - A co z chłopcem? - zapytał Ramsey. - Mogę poczynić pewne starania, jeśli chcecie, zanim zrobi się gorąco. Pomogę znaleźć rodzinę zastępczą... - Nie wiem, o czym pan mówi. - Kaylene Sorensen nie pozwalała się prowadzić ani trochę. Ramsey pomyślał, że będzie doskonałym świadkiem w sądzie. - Chłopiec nigdzie nie jedzie. Nie po to tyle go karmiłam i szorowałam, żeby teraz oddać komuś, kto nie będzie się nim należycie opiekował. Zostaje z nami, biedactwo. - Spojrzała na męża. - Prawda. Michael? Major był na tyle miły. że zdobył się na uśmiech. - Hm... tak. Jasne. Im nas więcej, tym będzie weselej. - Christabel - powiedziała matka - idź po... - Zmarszczyła brwi i spojrzała na Sellarsa. - Jak on ma na imię? Prawdziwe imię? - Carlos, jak sądzę. - Sellars także się uśmiechnął. - Ale chyba nie lubi tego imienia. - W takim razie pomyślimy o innym. Mój pasierb nie będzie nosił imienia Cho-Cho. To brzmi jak nazwa pociągu. - Skinęła na córkę. - No, kochanie, idź po niego. Christabel popatrzyła na nią dziwnie. - Będzie mieszkał z nami? - Tak. Nie ma dokąd pójść. Dziewczynka zastanawiała się przez chwilę. - W porządku - powiedziała, po czym potruchtała do sypialni. Chwilę później wyszła stamtąd, ciągnąc za rękę opierającego się chłopca. Zdążył zdjąć garnitur i teraz miał na sobie tylko podkoszulek i bieliznę, jakby nie był pewien, co robić dalej. - Zamieszkasz z nami - powiedziała Kaylene Sorensen. - Dobrze? Patrzył na nią, jakby wyglądał przez dziurę. Ramsey miał wrażenie, że chłopiec zaraz zacznie uciekać. - Z wami? - zapytał. - Jak su casa? W waszym domu? - Tak. - Przytaknęła gorliwie. - Powiedz mu, Mikę. - Chcemy, żebyś z nami zamieszkał - rzekł major, jakby naprawdę tak myślał. - Chcemy, żebyś... należał do naszej rodziny. Chłopiec patrzył na nich kolejno. - Nie będę chodził do szkoły - powiedział. - Oczywiście, że będziesz - odparła Kaylene Sorensen. - I będziesz się regularnie kąpał. I wyleczymy ci zęby. - Zęby? - Spojrzał na nią nieco zdumiony. Jego dłoń powędrowała do ust. A potem wyraz jego twarzy się zmienił. - I będę mieszkał z malutką? - Tak. jeśli masz na myśli Christabel. Będzie twoją... siostrą. Patrzył na nich w milczeniu, kalkulując coś, wciąż podejrzliwy, lecz jednocześnie zdawał się dostrzegać zarysy czegoś, czego Ramsey mógł się tylko domyślać. - W porządku - powiedział wreszcie. - Jeśli nie będziesz mówił brzydkich słów. to pozwolę ci się pobawić księciem Pikapikiem - obiecała Christabel. Wywrócił oczami, po czym oboje wyszli do sąsiedniego pokoju - rozprawy, sądy wojskowe, a nawet nieżywa osoba mówiąca na ekranie ściennym nie były w stanie ich tam zatrzymać. Natomiast dorośli wrócili do swoich nudnych dorosłych spraw. - Dobrze - powiedział Sellars. - Bardzo dobrze. Pozostało jeszcze kilka kwestii do omówienia. To naprawdę jest historia stulecia, pomyślał Ramsey. Ciekawe, czy za jakieś pół wieku ludzie będą badali to. o czym dzisiaj mówimy? Spojrzał w głąb sypialni. Ekran ścienny w tamtym pokoju był włączony. Christabel leżała na podłodze i rozmawiała z wypchaną zabawką. Cho-Cho obserwował eksplodujące samochody. Nie, pomyślał i ponownie skupił się na słowach Sellarsa. Ludzie nigdy nie pamiętają takich rzeczy, bez względu na to, jak bardzo są ważne. - Przepraszam za spóźnienie. Minął dopiero dzień od mojego powrotu i wciąż czuję się trochę... dziwnie. - Renie się rozejrzała. - A poza tym sam wiesz, jak wolno jeżdżą autobusy w centrum. Del Ray roześmiał się i machnął ręką w kierunku białej ściany bez okna. Drugie ramię miał przyciśnięte do piersi w szynie, a uszkodzoną dłoń okrywał gruby opatrunek. - To tylko tymczasowe miejsce. Przymierzam się do czegoś ładniejszego w głównym budynku ONZ przy Farewell Square. - Odchylił się na krześle. - Biurokracja to coś bardzo zabawnego. Jeszcze trzy miesiące temu wszystko wyglądało tak, jakbym chorował na coś zaraźliwego. A teraz nagle wszyscy są moimi dobrymi kolegami, ponieważ w powietrzu wisi smród paskudnej rozprawy, a moja twarz jest pokazywana w wiadomościach sieciowych. - Spojrzał na nią. - A twojej nie pokazują. To źle, bo to ładna twarz, Renie. - Nie chcę, żeby mnie oglądali, niczego takiego. Jestem zmęczona. Pragnę tylko spokoju. - Usiadła na krześle ustawionym przed biurkiem. - To cud, że żyję i chodzę sobie swobodnie, ale dzięki tym zbiornikom jestem w lepszym stanie niż inni z sieci. Mogliśmy poruszać kończynami, co zapobiegło atrofii mięśni i tak dalej. No i oczywiście nie dostaliśmy odleżyn. - Któregoś dnia opowiesz mi o pozostałych. Wciąż nie do końca rozumiem to wszystko. - To będzie długa i niezwykła historia - powiedziała. - Ale dobrze, opowiem ci o nich. - Tak jak i nasza. Jak tam ojciec? - Burczy. Ale trochę się zmienił. Właśnie jadę do niego. Zawahał się. - A twój brat? Zdobyła się na uśmiech, ale nie przyszło jej to łatwo. - Na razie bez zmian. Teraz przynajmniej mogę go dotknąć. Del Ray skinął głową, po czym zaczął przeszukiwać biurko i szuflady. Renie pomyślała, że udaje, iż jest zajęty, żeby sobie już poszła. - Zdaje się. że w tym biurze nie ma niczego takiego jak zapalniczka - powiedział wreszcie. - Chcesz, żebym poszukał? Odpowiedziała dopiero po chwili. - Wiesz, jeszcze nic zaczęłam palić. Bardzo tęskniłam za papierosem, kiedy byłam uwięziona w sieci VR, ale gdy już się stamtąd wydostałam, wszystko wydało mi się... - Poruszyła się nerwowo na krześle. - Wszystko wyglądało inaczej. No, ale nie chcę odrywać cię od pracy. Del Ray. Wpadłam tylko, żeby ci osobiście podziękować za pomoc. Rozumiesz, wojsko, policja i wszystkie te sprawy. - To jeszcze trochę potrwa. Ale wojskowi nie wiedzą, że to Sellars ich zawiadomił. Poza tym są mocno zakłopotani faktem, że banda uzbrojonych najemników próbowała się włamać do jednej z ich baz. a oni nic o tym nie wiedzieli. Dlatego będą bardzo szczęśliwi, jeśli cała sprawa przycichnie. I jest tak. jak mówiłem, ludzie chcą być moimi przyjaciółmi. Ważni ludzie. Widziała, że podoba mu się to. Czy mu zazdrościła? Raczej nie. - Mimo wszystko dziękuję. Chybabym zwariowała, gdyby zamknęli mnie teraz w jakiejś celi. - Ja też - roześmiał się. - Gdy ujrzałem błękitno niebo, rozpłakałem się. - Ja nie miałam za bardzo już czym płakać - powiedziała Renie. - Ale rozumiem cię. - Podniosła się ostrożnie z krzesła. Jak staruszka, pomyślała. - Del Ray. nie będę ci już zawracała głowy. Pójdę, bo ucieknie mi autobus. Sięgnął zdrową ręką do kieszeni. - Proszę, Renie. Na miłość boską, weź taksówkę. Prawdziwą. Zabolało ją to. - Del Ray. nie chcę od ciebie więcej pieniędzy. Teraz on spojrzał na nią urażony, lecz po chwili pokręcił tylko głową. - Nic nie rozumiesz. To nie są moje pieniądze. Rozmawiałem z naszym przyjacielem Sellarsem. kiedy nie było z tobą kontaktu. Poznał mnie z człowiekiem o nazwisku Ramsey. Przygotuj się na niespodziankę. Renie. Uwierz mi. Sellars z pewnością by chciał, żebyś wzięła taksówkę. Zrób użytek z tych pieniędzy. Patrzyła przez chwilę na kartę, a potem ją wzięła. - Dobrze. Ale tylko ten jeden raz. ponieważ bolą mnie nogi. Uśmiechnął się i obszedł biurko. - Ta sama stara Renie. Rozłożył ramiona, a ona podeszła bliżej. Oparła głowę na jego piersi, lecz zaraz poczuła się niezręcznie i chciała się odsunąć. Przytrzymał ją i pocałował delikatnie w policzek, a potem odchylił i spojrzał jej w oczy. - A ten twój nowy chłopak? - zapytał. - To coś poważnego? - Tak. chyba tak. Na pewno. Odwiedzę go w szpitalu. Właścicielka jego mieszkania przysłała mu jego rzeczy. Poszukamy mieszkania. Skinął głową. Nie była pewna, czy rzeczywiście dostrzegła smutek w jego uśmiechu. - Ach, w takim razie życzę wam szczęścia. Ale będziemy w kontakcie, dobrze? To nie są tylko puste słowa. Nie po tym, przez co przeszliśmy. Spojrzała na grubą pałkę z bandaży na końcu jego ręki. Przez telefon powiedział jej, że lekarze przyszyli mu dwa palce, ale rany były bardzo poważne i istniała mała szansa, że będą w pełni sprawne. Już nigdy nie będziemy tacy sami, pomyślała. Nigdy. - Wiem, Del Ray. - Wysunęła się z jego ramion, lecz dotknęła jego policzka. - Dziękuję ci. - Jeszcze jedno. Renie - powiedział, gdy stała już w drzwiach. - Nie spiesz się z tym mieszkaniem. Odwróciła się. czując wzbierający w niej gniew. - Uważasz, że nam się nie uda? Roześmiał się. - Nie, nie. Tylko myślę, że niedługo będziesz miała możliwość większego wyboru, niż ci się wydaje. To było ciekawe doświadczenie zobaczyć dokładną sumę, którą miała zapłacić, wyświetloną na ekranie taksówki. I tak jest zawsze? - zastanawiała się. Przesunęła kartę przed czytnikiem i dodała napiwek dla kierowcy. U ludzi, którzy mają pieniądze? Wszystko po prostu... działa? Szpital w Durbanie wyglądał zupełnie inaczej po zniesieniu kwarantanny. Goście przechadzali się w holu albo siedzieli w poczekalniach w grupkach składających się głównie ze zmęczonych krewnych i wrzeszczących dzieci. Lekarze i pielęgniarki przypominali teraz ludzi, a nie przybyszy z kosmosu. Przynajmniej mają już szczepionkę, pomyślała. Już nie muszę się martwić, że Stephen zachoruje na Bukavu 4. Nie było to dla niej zbyt wielką pociechą. Przyciskała torbę do siebie w windzie, jakby w chwili nieuwagi została zamieniona w kogoś innego. Ale dlaczego? Przecież wszystko jest tak samo - ta sama Renie, ten sam tato. ten sam chory Stephen. Kiedy tam byliśmy, świat żył dalej swoim życiem. Nic się naprawdę nie zmieniło. Oczywiście poza tym. co czuła do!Xabbu. Trocheja to przerażało. Tak bardzo chciała, żeby wszystko było dobrze, ale jednocześnie dostrzegała tyle problemów. Bardzo się różnili. To, co mieli, stworzyli w najbardziej nieprawdziwym świecie, jaki można sobie wyobrazić. Czy mogło to wytrzymać w obliczu codziennych spraw, gonitwy do autobusu, który właśnie odjechał, ciułania na czynsz, niezliczonych wizyt w szpitalu? Drzwi do pokoju ojca były otwarte. Wcześniej rozmawiała z nim tylko przez sieć. więc się zdumiała, gdy zobaczyła, że leży w pojedynczym pokoju, i od razu zaczęła się zastanawiać, skąd wezmą pieniądze, żeby za to zapłacić. Ale nawet gdyby miała się zadłużyć, nie pozwoli, aby Del Ray przyjął rolę ich wybawcy. Zawahała się na progu, choć sama nie wiedziała z jakiego powodu. Ojciec oglądał ekran ścienny. Przebierał długimi palcami, zmieniając węzły, wyraźnie znudzony. Jest taki stary! - pomyślała. Spójrz tylko na niego. To starzec. Zaczerpnęła głęboko powietrza i weszła do pokoju. Gdy ją dostrzegł, zamrugał gwałtownie, a potem jeszcze raz. Ze zdumieniem zobaczyła, że w jego oczach lśnią łzy. - Co jest z wami wszystkimi? - zapytała zaskoczona i zaniepokojona. - Czy teraz już nikt nie robi nic innego, tylko płacze? - Renie - powiedział. - Tak dobrze znowu cię widzieć. Nie miała zamiaru płakać - nie dla tego starego głupca. Jeremiah Dako opowiedział jej o podstępie ojca, który poszedł sobie do Dur-banu. pozostawiając Jeremiaha samego na posterunku. Ale zaczęły ją piec oczy i nic nie mogła na to poradzić. Żeby to ukryć, pochyliła się i pocałowała go w policzek. Ścisnął jej dłoń. Znalazła się w pułapce, przyciśnięta do jego zarośniętej twarzy. Pachniał miodowo-limonowym płynem po goleniu i przez chwilę wydało jej się, że znowu jest dziewczynką przytłoczoną jego ogromem, jego mocą. Nie, już nie jestem dziewczynką. Dawno przestałam nią być. - Przepraszam - powiedział. - Przepraszasz? - Wyswobodziła się z jego uścisku i usiadła ostrożnie. - Za co? - Za wszystko. - Machnął ręką, wyłączając ekran ścienny. - Za wszystkie moje głupoty. - Sięgnął po chusteczkę i wytarł nos ze złością. - To ty zawsze wypominałaś mi wszystkie głupie rzeczy, jakie robiłem, a teraz mówisz mi. że ich nie pamiętasz? Coś rozluźniło się nieco w jej wnętrzu. - Owszem, pamiętam, tato. Ale wszyscy popełniamy błędy. - Zaczerpnęła głęboko powietrza, zdenerwowana. - Pokaż rękę. Widzisz? Pies mało co mi jej nie odgryzł. Nazywaliby mnie Jednoręki Joseph. - Z dumą prezentował swoje rany. - Szyję też chciał mi odgryźć. Pewnie się cieszyłaś, że siedzisz w tym zbiorniku. - Tak. tato. Byłam tam bezpieczna. Uśmiech zadowolenia natychmiast zgasł na jego twarzy. - Wiem. że tak nie było. Żartowałem. - Wiem. tato. - Widziałaś Stephena? - Dzisiaj nie. później pójdę do niego. Przyjdę do ciebie i powiem ci, czy... są jakieś zmiany. - Widok małego brata, wciąż tak wysuszonego, pustego, odebrał jej całą radość powrotu do świata. Joseph powoli pokiwał głową. - A ten twój mężczyzna? - zapytał, przerywając długą ciszę. - Gdzie on jest? Renie starała się powstrzymać irytację. Dlaczego mężczyźni zawsze o to pytają? Jakby zawsze chcieli wiedzieć, pod czyją ochroną się znajduje, jakby chcieli mieć pewność, że przekazali ją w dobre ręce. - Ma się dobrze, tato. Spotkam się z nim później. Rozejrzymy się za jakimś mieszkaniem. Mam dość na koncie. Może nawet wrócę do pracy. Dzwoniłam do rektoratu, a oni chyba oglądali wiadomości. Skinął głową, ale patrzył na nią dziwnie. - A więc dlatego tu jestem? Żebyś mogła znaleźć nowy dom dla siebie i swojego nowego faceta? Nie od razu zrozumiała, co jest przedmiotem jego troski. - Czy ty myślisz... Och, tato, jesteś tutaj, ponieważ nie było lepszego miejsca. Oboje /,!Xabbu spaliśmy w domu, w którym!Xabbu wynajmuje pokój, na podłodze we frontowym pokoju. - Uśmiechnęła się. - Właścicielka nie pozwoliła nam nocować w jego pokoju, ponieważ nie jesteśmy małżeństwem. - I co? - A to. że będziesz mieszkał z nami - odparła, poirytowana tym. że musi to mówić. - Przecież nie zostawiłabym cię na ulicy. Jesteśmy rodziną. - Zerknęła na zegar w rogu wygaszonego ekranu ściennego. - Pójdę już. - Wstała i w tym momencie przypomniała sobie o torbie, którą przez cały czas ściskała w ręku. - Och, coś ci przyniosłam. Oparł zawiniątko na piersi i otworzył je zdrową ręką. Podniósł butelkę i przyglądał jej się długo. - Wiem, że to nic twoje ulubione - powiedziała - ale w sklepie powiedzieli, że jest dobre. Uznałam, że możesz się napić czegoś przyzwoitego. No. wiesz, żeby uczcić okazję. - Rozejrzała się. - Chyba nie wolno trzymać tu takich rzeczy, więc lepiej to schowaj. Wciąż nie odrywał wzroku od butelki. Kiedy wreszcie spojrzał na nią, wyraz jego twarzy ją zaniepokoił. - Dziękuję ci. Ale wiesz co? Chyba nie wypiję tego tutaj. Może jak wyjdę. - Uśmiechnął się. a ona znowu pomyślała, jaki jest stary, chudy i... wytarły. Jak skała w smaganej wiatrem dolinie. - Kiedy znajdziesz nowe mieszkanie. Wtedy to uczcimy. - Oddał jej torebkę. - Nie... nie chcesz? - Jak wyjdę - powiedział. - Nie chcę tutaj kłopotów. Wtedy mogliby zatrzymać mnie dłużej. Długo chowała butelkę z powrotem do torebki. Gdy wreszcie jej się to udało, stała niezdecydowana, starając się zwalczyć pokusę, by po prostu wyjść, by uniknąć zakłopotania i trudnych uczuć i zająć się innymi rzeczami, lecz zaraz zrozumiała, co naprawdę chce zrobić. Pochyliła się i znowu pocałowała go w policzek, a potem objęła i uściskała. - Przyjdę jutro, tato. Obiecuję. Chrząknął, kiedy wstawała. - Poprawimy się. ty i ja. Kocham cię, dziewczyno, wiesz o tym, prawda? Skinęła głową. - Wiem. - Mówiła z trudem. - Będzie lepiej. !Xabbu nie czekał na nią w poczekalni oddziału dziecięcego, co zdziwiło Renie. Nigdy się nie spóźniał. Lecz nie zastanawiała się nad tym zbyt długo, zajęta innymi myślami. Zostawiła mu wiadomość w recepcji i poszła do Stephena. Zobaczyła!Xabbu śpiącego na krześle w nogach łóżka. Głowę miał odchyloną, a dłonie rozłożone na kolanach, jakby wypuścił jakąś latającą istotę, którą wcześniej złapał. Zawstydziła się. Jeśli ona była zmęczona i zagubiona, to jak bardzo musiał być wyczerpany!Xabbu, który w ostatnich minutach podtrzymywał połączenie z Innym? A teraz chcę go ciągnąć na poszukiwanie jakiegoś podłego mieszkania. Serce jej się ścisnęło. Ale to będzie nasze podłe mieszkanie, poprawiła się. A to juz chyba coś’.’ Pogładziła go po głowie i podeszła do łóżka brata. Stephen wciąż leżał z chudymi ramionami skrzyżowanymi na piersi, jakby naśladował modlącego się Modliszkę. Cienki szpitalny koc przykrywał jego przeraźliwie chude ciało, a jego oczy... Oczy miał otwarte. - Stephen? - krzyknęła niemal. - Stephen! Nie poruszył się, ale wydało jej się, że jego wzrok podążył za nią, kiedy nachylała się nad nim. Ujęła jego głowę w dłonie, przerażona kruchością jego ciała. - Słyszysz mnie? Stephen, to ja. Renie! - Przez cały czas głos w jej głowie podpowiadał jej: To jeszcze nic nie znaczy. Tak bywa, otwierają oczy, ale go tam nie ma, nie naprawdę... !Xabbu poruszył się rozbudzony jej głosem. Pochylił się do przodu, lecz wciąż sprawiał wrażenie częściowo pogrążonego we śnie. - Miałem sen - wymamrotał. - Był w nim miodownik... mały ptaszek. A ja prowadziłem... - Wreszcie otworzył szerzej oczy. - Renie? Co się dzieje? Lecz ona biegła już do drzwi, wzywając pielęgniarkę. Doktor Chandhar zdjęła dłoń z szyi Stephena, lecz wciąż trzymała jego chudą rękę w przegubie. - Objawy są... dobre - powiedziała z uśmiechem, który idealnie równoważył zawodową ostrożność. - Bez wątpienia obserwujemy polepszenie stanu po raz pierwszy od momentu przybycia pacjenta do nas. - Co to znaczy? - dopytywała się Renie. - Czy wychodzi z tego? - Ponownie pochyliła się nad Stephenem. Dostrzegła w głębi jego brązowych oczu błysk rozpoznania. Na pewno! - Mam nadzieję - odpowiedziała lekarka. - Ale śpiączka trwała bardzo długo. Proszę mnie wysłuchać, pani Sulaweyo. Niech pani nie robi sobie zbyt dużych nadziei. - Do całkowitego wyzdrowienia droga jeszcze daleka. Nawet jeśli rzeczywiście się wybudza, to wciąż istnieje niebezpieczeństwo uszkodzenia mózgu. - Jestem tutaj - powiedziała Renie do braciszka stanowczo. - Widzisz mnie, prawda? Słyszysz mnie. Czas wrócić do nas, Stephen. Czekamy na ciebie. - Wyprostowała się. - Muszę zawiadomić ojca. - Ostrożnie na razie - ostrzegła doktor Chandhar. - Jeśli brat naprawdę się budzi, może być zdezorientowany. Żadnych podniesionych głosów, gwałtownych ruchów. Dobrze - odparła Renie. - Oczywiście, ja tylko... Och, dziękuję pani. Dziękuję! - Odwróciła się do!Xabbu i zarzuciła mu ramiona na szyję. - Otworzył oczy! Naprawdę je otworzył! Gdy lekarka wyszła, by porozumieć się ze specjalistą z jednego z większych szpitali. Renie opadła na krzesło i rozpłakała się. - Och. proszę, niech to będzie prawda - powiedziała. - Proszę, proszę. - Wsunęła dłoń między szczeble łóżka i ujęła dłoń Stephena.!Xabbu stanął za nią i objął ją. Oboje patrzyli na pokurczoną postać na łóżku. Teraz Stephen leżał z zamkniętymi oczami, lecz Renie była przekonana, że po prostu śpi. - Miałem sen - powiedział!Xabbu. - Śniło mi się, że jestem miodownikiem i prowadzę Stephena do miodu. Przebyliśmy długą drogę. Przez cały czas słyszałem go za sobą. - Przyprowadziłeś go z powrotem. - Kto wie? Może czułem, że nadchodzi, a on dotknął mojego snu. A może to tylko przypadek. Niczego już nie jestem pewien. - Roześmiał się. - Czy kiedyś byłem czegoś pewien? - Za to ja jestem czegoś pewna. Tego, że cię kocham. Należymy do siebie. Razem ze Stephenem. I nawet moim ojcem. - Teraz ona się roześmiała. - Moim śmiesznym ojcem, który chce, żeby było lepiej. Chce, żeby było lepiej między nami. Czy słyszałeś coś bardziej zdumiewającego? - To chyba dobrze. - Tak. Dobrze. Śmieję się, ponieważ zmęczyło mnie już płakanie. - Sięgnęła po jego dłoń, przysunęła ją do ust i pocałowała. - Jeśli wszystko jest opowieścią, to czy myślisz, że nasza może się zakończyć szczęśliwie? - Kto wie. -!Xabbu zaczerpnął głęboko powietrza. - Mam na myśli opowieści. Skąd pochodzą. Dokąd zmierzają. Ale jeśli nie będziemy wymagali zbyt wiele, wtedy, owszem, myślę, że w naszej opowieści szczęście jest możliwe. W tym momencie Stephen zacisnął palce na jej dłoni, jakby słyszał i zgodził się z tym, co powiedział!Xabbu. Rozdział 52 Zdumienie wyroczni SIEC/OGŁOSZENIA: Wuj Jingle powalony, ale nie pokonany! [obraz; Wuj Jingle wychodzący na czworakach z ruin spalonego i zniszczonego budynku 1 JINGLE: W porządku, przyznaję, że sprawy starego Wuja J nie wyglądają najlepiej. Dobrze, że zdążyłem się uchylić, (kaszle) Zdaje się, że kiedy powiedziałem, iz zamierzam dokonać rewolucji w cenach we wszystkich Jingleperiach, ktoś zbyt się tym przejął! Ale teraz, dzieciaki, proszę, żebyście pomogli Wujowi. Musimy wszystko odbudować, żebym mógł dalej uszczęśliwiać was i waszych przyjaciół. Jak możecie mi pomóc? Kupujcie! Kupujcie mnóstwo zabawek! Kod Delphi. Początek. Na zewnątrz jest dzień, ale nie widzę tego tutaj, w głębi mojej góry. Od czterdziestu ośmiu godzin znowu jestem w swoim ciele. Trzy razy wzięłam kąpiel, zjadłam dwa nieduże posiłki, zwymiotowałam po obu i przez jakieś sześć czy siedem godzin płakałam, sparaliżowana straszliwymi skurczami mięśni. Moje ciało chyba aż tak bardzo się nie ucieszyło powrotem. Jestem słaba jak mysz. Ale odzyskałam swoje dzienniki podróży - przy pomocy Scllarsa. Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś je usłyszę. Nie mogąc zasnąć ani nawet wypocząć, chodziłam po pokojach mojego podziemnego domu i odsłuchiwałam je kolejno. To jest głos innej kobiety. Znam ją. ale to nie ja. Już teraz cały ten czas, te szalone światy, wydają mi się snem. Owszem, strasznym snem, ale snem. Osoba, która zapisywała te dzienniki, zarejestrowała swoje myśli i obawy. Tamta Martine była niewidoma, ale widziała rzeczy, które inni potrafili sobie tylko wyobrazić. Martine. która teraz słucha zapisków, która rozpoczęła nowy dziennik, widzi. Za to jest ślepa na wszystko to. co miała i wiedziała tamta. Widzę. Jestem bardziej ślepa niż kiedykolwiek. Nie mogę... Już jestem. Musiałam się trochę przejść, a teraz leżę w ciemności. Wciąż widzenie sprawia mi trudność, wielką trudność. Przyprawia mnie o ból głowy, obraz się zamazuje. Ktoś, nie pamiętam kto, powiedział mi kiedyś: „Każda rana jest darem, każdy dar raną”. Pewnie był to jakiś przeklęty terapeuta albo okulista, ale miał rację. Och. jak bardzo miał rację, teraz to rozumiem. Inny... to on odebrał mi wzrok dawno temu. Teraz wszystko rozumiem. Rozumiem zaskoczonych lekarzy, pozostawione bez odpowiedzi pytania zakamuflowane w diagnozie histerycznej ślepoty. Nie sądzę, żeby zrobił to powodowany okrucieństwem czy nawet przez przypadek. Sellars sądzi, że doprowadzał do śpiączki dzieci, aby były spokojne i posłuszne. Nie. on był ze mną w ciemności Instytutu Pe-stalozzi. był ze mną w sposób, którego wtedy nie rozumiałam - w moich uszach, lecz także w moim umyśle. A kiedy zapaliły się światła, oślepiając mnie, raniąc mnie tak bardzo, że krzyczałam przeraźliwie, chciał mi pomóc. Sprawił, że światło zgasło. Umierając, przywrócił mi światło. Na końcu dotknął mnie, przynajmniej tak mi się wydaje. Poczułam go tak, jak nie czułam od dzieciństwa. Przez chwilę, przez krótką chwilę znowu byliśmy dziećmi, które boją się ciemności. On... dotknął mnie w momencie, kiedy się poddał. Dotknął mnie i odszedł. Szkoda, że nie mogłam być z nim na samym końcu, mknąć po nocnym niebie w płomieniach jak piorun boskiej błyskawicy. Może wtedy i ja bym odeszła, rozpadła się w ognistym pędzie. Byłoby to proste rozwiązanie. Pragnę takiego rozwiązania, lecz jestem zbyt wielkim tchórzem, by do niego doprowadzić. Posłuchajcie. Martine znowu mówi do siebie, jak zawsze. Sama. W ciemności, z wyboru, mimo iż teraz widzę. Z powrotem w moim podziemnym świecie. Dla innych życie toczy się dalej. Sellars, jego przyjaciel Ramsey i Hideki Kunohara już zajęli się organizacją tego, co ma być w przyszłości. Renie i Florimel mają swoje ukochane dzieci - już mnie nie potrzebują. Jaki byłby ze mnie teraz pożytek? Kiedyś myślałam, że potrafię pomóc Paulowi Jonasowi. Ale zrozumiałam, nawet jeśli on tego nie wiedział, że nie ma dla niego życia poza siecią. Marzyłam nawet na jawie, że gdybyśmy oboje przeżyli, moglibyśmy wieść wspólne życie w sieci - wirtualne życie, ale zawsze życie. Czarownica i wędrowiec. Dobre duchy Innego Świata. Teraz wszystko się zmieniło. Paul nie żyje, a ja utraciłam to, co czyniło mnie wyjątkową, potrzebną. Teraz kiedy odzyskałam wzrok, mój umysł wypracowuje nowe połączenia. Informacje Innego Świata, które kiedyś potrafiłam odczytać jak pies myśliwski, już nic mi nie mówią, a nawet mniej niż nic, ponieważ wyposażona w nowe oczy. ledwo dostrzegam rzeczy oczywiste dla innych. Odsłuchałam moje dzienniki. Odsłucham je ponownie, jak sądzę, chociaż nie znam już tamtej kobiety. Mam jeszcze coś do zrobienia. Może któregoś dnia wyjdę do prawdziwego świata i przyjrzę mu się nowymi oczami. Może warto jeszcze po to żyć. Może. Miałam swój świat przez krótką chwilę. Miałam przyjaciół, towarzyszy. Teraz wrócili do swojego życia. Oczywiście będziemy rozmawiali - podobne więzi nie zrywają się tak szybko - ale przykra prawda jest taka. że oni mieli życie, do którego mogli wrócić, a ja nie. Przeżyliśmy straszne chwile w miejscu pełnym niewyobrażalnych niebezpieczeństw i horrorów. Ale tam żyłam. Byłam potrzebna. A teraz... co? Trudno mi o tym myśleć. Łatwiej jest po prostu odpoczywać. Łatwiej schować się w tak dobrze mi znanej ciemności. Kod Delphi. Koniec. Renie usiadła na miękkim siedzeniu, żałując, że nie ma do dyspozycji lepszego sprzętu. Przez wszystkie te tygodnie, kiedy byłam zanurzona w idealnej imitacji rzeczywistości, czułam, jak mnie biją, dźgają i niemal rozrywają na strzępy. Teraz kiedy mogłabym doświadczyć czegoś przyjemniejszego, łączę się z jakiegoś sklepu VR i nie mogę się nacieszyć tym tak, jak bym tego chciała. - Powiedziano mi, jeśli dobrze pamiętam, że twój bankowy dom został zniszczony - rzekła do Hidekiego Kunohary. Pokazała na ogromny okrągły stół i kopułę dachu, za którym było widać ogromne drzewa i rzekę podobną do oceanu. - Szybko wszystko odbudowałeś. - Och, ten dom jest o wiele większy - odparł rozbawiony. - Ponieważ szukaliśmy miejsca spotkań, uznałem, że mogę je zorganizować w mojej nowej budowli. - Rozparł się wygodniej na krześle. - Pamiętam twojego przyjaciela,!Xabbu, czy tak? Ale nie znam twojego drugiego gościa. - To jest Jeremiah Dako. Jeremiah pochylił się przed nią i przywitał z Kunoharą. - Gdyby nie pomoc jego i dwóch innych osób, oboje z!Xabbu nie mielibyśmy okazji uczestniczyć w tym... spotkaniu. - To niesamowite. - Jeremiah wpatrywał się zdumiony w bajecznie ogromny las. - Renie, i byłaś tu przez cały czas swojego pobytu w zbiorniku? Nie mieliśmy pojęcia. - Niedokładnie tutaj, ale rzeczywiście ta sieć to zdumiewające miejsce. - Skrzywiła się odrobinę. - Chociaż widzisz wszystko tylko w przybliżeniu. Właściwie to dlaczego jest tak? Mogliśmy chyba wykorzystać lepszy sprzęt. - O to zapytaj swojego przyjaciela Sellarsa - odparł Kunoharą. - Będzie tu lada moment. - Już jestem. - Sellars ukazał się na wózku na końcu stołu. - Wybaczcie, ale mam mnóstwo pracy. O co miała mnie zapytać? - Dlaczego nie korzystamy z lepszego sprzętu - powiedziała Renie. - Nasz przyjaciel Del Ray /. pewnością chętnie by nam załatwił jakieś niezłe bajery VR poprzez łącza ONZ. Z pewnością byłoby to lepsze niż to. co mamy teraz. - Jeśli coś mi się nie podobało, to na pewno nie była to jakość sprzętu - odparł Sellars. - Ale obiecuję, że w przyszłości zorganizuję coś lepszego. Teraz jednak uznałem, że lepiej będzie, jeśli nie będziemy się posługiwać sprzętem ONZ, nawet za przyzwoleniem twojego przyjaciela. - Co chcesz przez to powiedzieć’.’ - Wyjaśnię to. kiedy wszyscy przyjdą. Ach. pan Dako, wreszcie się spotykamy. Przynajmniej osobiście. No, może nie dosłownie. Mam nadzieję, że z nogą już lepiej. - To ty... ty jesteś Sellars. - Wybąkał Jeremiah nieco zaskoczony. - Dziękuję za to, co dla nas zrobiłeś. Uratowałeś nam życie. Starzec się uśmiechnął. - Większość z obecnych tutaj uratowała komuś’ życie. Wy z odwagą broniliście życia Renie i!Xabbu, żeby z kolei oni mogli odegrać swoją ważną rolę. - To ty wezwałeś wojsko, prawda? Szepnąłeś im, że ktoś włamał się do ich bazy Gniazdo Os? Sellars przytaknął. - Nie wiedziałem, jak inaczej mógłbym wam pomóc. Byłem wtedy bardzo zajęty. Cieszę się, że się udało. - Uniósł dłoń, jakby czegoś nasłuchiwał. - Ach, jest już Martine. Chwilę później zjawiła się Martine Desroubins czy raczej na jednym z krzeseł zasiadł sym niemal pozbawiony indywidualnych cech. Renie była zaskoczona. Zastanawiała się, czy kiedyś ujrzy prawdziwą twarz Martine. Teraz uznała, że ten ledwo humanoidalny sym stanowi krok wstecz. - Witaj, Martine - powiedział!Xabbu. Odpowiedziała tylko skinieniem głowy. Wciąż cierpi, pomyślał Renie. Bardzo. Ale co możemy zrobić? Potem jej uwagę odwróciło przybycie T4b i Florimel. Znała już prawdziwą twarz T4b. ale teraz długie ciemne włosy miał uczesane, a wszystkie podskórne tatuaże zapalone. - Zapaliłem je tylko na pół gwizdka - wyjaśnił. - Tak jest ekstra, co? - Uniósł ramię, by pokazać lewą dłoń, już zupełnie normalną. - Szkoda, że nie świeci tak jak przedtem. To był odjazd! Florimel zaś zaskoczyła Renie. Wyglądała młodziej niż sym chłopki, w którym przeważnie występowała. Miała jakieś trzydzieści pięć lat i atrakcyjną twarz o regularnych rysach, a włosy, niewiele dłuższe niż włosy Renie, obcięte praktycznie. Jedynie czarna opaska na oku prowokowała drugie spojrzenie. - Jak tam twoje oko? - zapytała Renie. Florimel ucałowała ją w oba policzki, a potem przywitała się w ten sam sposób z!Xabbu. - Nie najlepiej. Mało co na nie widzę, za to moje ucho ma się lepiej. Słyszę coraz lepiej. - Zwróciła się do Sellarsa. - Jestem bardzo wdzięczna za pomoc, głównie jeśli chodzi o Eirene. Szpitale są bardzo drogie. Renie przypomniała sobie, że chciała porozmawiać o pieniądzach, lecz Florimel poruszyła ważniejszy temat. - Jak ona się czuje? Florimel uśmiechnęła się smutno. - Odzyskuje czasowo świadomość, ale nie poznaje mnie. Jeszcze nie. Nie mogę dzisiaj długo zostać. Nie chcę, żeby była sama, kiedy się budzi. - Zamilkła na moment. - A twój brat? Słyszałam, że ma się lepiej. Renie przytaknęła. - Na razie tak. Obudził się i rozmawia. Rozpoznał mnie i ojca. Jeszcze długa droga przed nim, a mogą się pojawić inne problemy, o których jeszcze nie wiemy. Ale teraz wygląda to dobrze. - Renie, to naprawdę wspaniałe wiadomości - powiedziała Flo-rimel. Hideki Kunohara skinął głową. - Gratulacje. - Absolutny dzang - dodał T4b. - Jestem pewna, że Eirene też wydobrzeje, tak jak Stephen - powiedziała Renie. - Ma najlepszych lekarzy w Niemczech - odparła Florimel. - Więc mam nadzieję. - Co przypomniało mi o pieniądzach. - Renie zwróciła się do Sellarsa: - Kilkanaście milionów kredytów na moim koncie? Przechylił łysą głowę. - Potrzebujesz więcej? - Nie! Nie potrzebuję więcej. Nie wiem, czy potrzebuję... czy w ogóle na nie zasługuję. - Zasługujesz - odparł Sellars. - Pieniądze stanowią kiepską rekompensatę, ale pomogą ci utrzymać razem rodzinę. Proszę, wszys-scy przeżyliście piekło w dużej mierze z mojego powodu, ponieważ ja was w to wciągnąłem. A poza tym już nie potrzebuję tych pieniędzy. - Nie o to chodzi... - zaczęła, lecz zaraz przerwała, ponieważ w pokoju pojawił się elegancko ubrany mężczyzna, którego nie rozpoznała. Sellars go przedstawił: - Decatur Ramsey. Amerykanin. Ramsey przywitał się z Renie i pozostałymi, jakby rozmawiał z ludźmi, o których wiele słyszał. - Sam Fredericks i Orlando Gardiner pojawią się lada chwila - rzekł Ramsey. - Kończą przygotowania do pewnego... projektu. Czekamy jeszcze tylko na nich - odparł Sellars - i będziemy mogli zacząć. - Po chwili pokręcił głową. - Nie, to nieprawda. Będzie jeszcze ktoś. - W tej samej chwili na krześle obok niego pojawiła się krępa kobieta. - Witajcie. - Twarz gościa zdradzała pewną nerwowość. - Dziękuję, że znalazła pani czas, aby do nas dołączyć, pani Simpkins - odpowiedział Sellars. - Ach, są Orlando i Sam. Orlando był zaczerwieniony i zdenerwowany, podobnie jak Sam w bardziej realistycznym symie. - Jesteśmy już wszyscy, panie Ramsey - oświadczył Orlando. przywitawszy się gestem dłoni z pozostałymi. - Nawet nie wiecie, jak dziwnie się czuję. - Uśmiechnął się Ramsey. - Nie tylko z powodu tego miejsca, lecz szczególnie kiedy rozmawiam z tobą, Orlando. - Spoważniał natychmiast. - Wybacz, chyba nie musiałem ci przypominać... - Że umarłem? Trudno o tym zapomnieć, szczególnie dzisiaj. - Odważnie wykrzesał z siebie uśmiech. - Ale chyba nie ma powodu, dla którego nie można by przyjaźnić się z kimś tylko dlatego, że umarł, co Sam? - Przestań! - Najwyraźniej nie bawił jej nowy rodzaj humoru Orlanda. - Ty tylko żartowałeś. Orlando - rzekł!Xabbu - ale wszyscy nauczyliśmy się wiele o przyjaźni i o tym, jak daleko może ona sięgać. Wielokrotnie pomagaliśmy sobie nawzajem, jak już wcześniej zauważył pan Sellars. Teraz jesteśmy... jednym plemieniem. - Wydawał się nieco zażenowany. - Nie wiem, czy to ma sens. - Ma - odpowiedziała Sam Fredericks szybko. - Absolutnie. - Może to jest dobry początek naszego dzisiejszego spotkania - rzekł Sellars. - I pomoże wyjaśnić, dlaczego będziemy, mam nadzieję, spotykać się tu regularnie, jako że dzielą nas duże odległości. Dzisiaj musimy podziękować panu Hidekiemu Kunoharze za to. że zaprosił nas do swojego nowego domu. Kunohara zdążył tylko skinąć głową, bo Martine pochyliła się i powiedziała: - Wszystko ładnie i pięknie, ale mamy chyba jeszcze do pomówienia z panem Kunohara. Jedno pytanie pozostaje bez odpowiedzi. - Jej oschły ton nie pasował do ogólnej atmosfery pojednania. - Ale najpierw chciałabym się dowiedzieć, od jak dawna pracujecie razem? My? - Sellars uniósł pozbawioną włosów brew. - Ja i Kunohara? Zaczęliśmy współpracować zaledwie w ostatnich godzinach starej sieci, kiedy zacząłem rozumieć sprawy. Ale znaliśmy się wcześniej. - On... próbował mnie wybadać co do Bractwa Graala - wyjaśnił Kunohara. - Lecz nie chciałem zwracać na siebie ich uwagi. Myślcie sobie o tym. co chcecie. Wtedy Sellars umówił się z Bolivarem Ata-skiem. Który już nie żyje. Cieszę się, że tak postąpiłem. - Nikt nie będzie cię krytykował za to. że cię nie zabili - rzuciła Martine oschle. - Ale wciąż pozostaje moje pytanie, na które nie odpowiedziałeś, a które zadałam ci jeszcze w twoim starym domu tuż przed atakiem. - A jak ono brzmiało? Martine prychnęła. - Dosyć gier. Zapytałam cię wtedy, czy nas szpiegowałeś. Nigdy mi nie odpowiedziałeś. Kunohara uśmiechnął się i skrzyżował ramiona na piersi. - Oczywiście, że was szpiegowałem. Gdziekolwiek się obróciłem, tam wy byliście. Ciągle burzyliście mój porządek i zagrażaliście mojemu bezpieczeństwu. To chyba normalne, że starałem się dowiedzieć, co robicie i jakie skutki ma wasza obecność. Renie nie do końca rozumiała, co się wydarzyło między Kunohara i pozostałymi. Sama po raz ostatni odbyła z nim dziwną rozmowę w chwili ataku mrówek. - A zatem... szpiegowałeś nas? - Nie przez cały czas. Ale po naszych pierwszych spotkaniach owszem. - W jaki sposób? Mówiąc dokładniej - rzuciła złowieszczo Martine - kto? Czy jest wśród nas ktoś. kto nie mówił prawdy? - Nie oskarżajcie /.byt pochopnie - rzekł Sellars. - Pamiętajcie, że tutaj jesteśmy przyjaciółmi. Kunohara pokręcił głową. - To był człowiek, którego znałem pod imieniem Azador. Po raz pierwszy spotkałem go. kiedy wędrował po mojej symulacji. Opowiadał mi. gdzie jeszcze podróżował, a ja zorientowałem się, że potrafi się przemieszczać w sieci niemal z taką samą łatwością jak ludzie z Bractwa Graala. Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia, że jest wersją Jongleura. bo zachowałbym większą ostrożność, ale wiedziałem, że może mi się przydać. Co więcej, okazał się dość podatny na perswazję. Umocniłem w nim jego dość mętne pojęcie o krzywdach, jakich doznał od Bractwa - szczegóły, które być może przejął podprogowo od samego Innego, podobnie jak wiele nie dokończonych wersji Avialle Jongleur przejęło myśli Innego - i wysłałem z moją misją. - Wysłałeś go do nas na przeszpiegi - dodała Martine. - Nie od razu. Jego spotkałem, jeszcze zanim poznałem was. Głównie chciałem się dowiedzieć czegoś o planach bractwa. Jak już mówiłem, życie u ich boku w charakterze sąsiada i podnajemcy przypominało próby zachowania życia na dworze Medyceuszy. A on nie był specjalnie posłusznym sługą. Nie wiedziałem, że ukradł urządzenie dostępu, zapalniczkę generała Yacoubiana. - Rozłożył ręce. - A zatem tak, twoje oskarżenie jest słuszne. Później, w czasie moich sekretnych podróży po Egipcie Jongleura, usłyszałem, że oni - wskazał na Orlanda i Sam - rozpytują o mury Priama. - A zatem musiałeś rozmawiać ze starym Umpa-Lumpa - powiedziała Sam. - Chyba nikomu innemu nie mówiliśmy o tym. Kunohara przytaknął. - Tak. Upaut. Bardzo dziwny bóg. prawda? Wyznał mi ochoczo, że w chwilach gdy nie oddawaliście mu czci. opowiadaliście o swojej wyprawie. - A zatem wysłałeś Azadora do Troi, żeby nas szpiegował - powiedziała Martine. - Próbowałem, ale symświaty Iliady i Odysei szwankowały. Sądzę, że był to skutek waszej obecności i zainteresowania Innego waszymi osobami. Gdyby Paul Jonas go nie uratował. Azador by tam nie dotarł. - Winisz za to Paula? - zapytała Martine ze złością. Kunohara uniósł dłoń. - Spokojnie. Nikogo nie winię. Przyznałem się do swoich czynów. Zwróciłem tylko uwagę na zbieg okoliczności - czy też wydarzenia, które wydawały się zbiegiem okoliczności - i zdałem relację ze wszystkich moich poczynań. - Jeśli nie ma więcej pytań... - zaczął Sellars. - Co się stało ze Strachem? - Martine najwyraźniej przybyła na spotkanie, by znaleźć odpowiedzi na wiele pytań. - Według raportów jest nieprzytomny. W śpiączce Tandagore’a. Czy to znaczy, że kiedyś się obudzi, tak jak brat Renie? - Nawet jeśli się obudzi - odparł Sellars - to został zatrzymany przez australijską policję. Jesi pilnie strzeżony jako słynny morderca. - Diabeł - rzuciła Martine. - Uwierzę, ze jest nieszkodliwy, kiedy umrze. A może nawet i jeszcze nie wtedy. - Jeśli się nie mylę, nigdy nie wyszedł z systemu - powiedział Sellars cicho, ale stanowczo. - Pozostawał w bliskim kontakcie z Innym aż do... końca. Wiecie, co oznaczało połączenie z umysłem Innego. Pani rozumie to lepiej niż ktokolwiek, pani Desroubins. Naprawdę wierzy pani, że Strach mógłby przeżyć śmierć Innego i pozostać przy zdrowych zmysłach? - A jeśli on jednak żyje gdzieś w sieci? - Martine nie dawała za wygraną. - Jeśli jego świadomość przeżyła tam jak świadomość Orlanda? I Paula, przynajmniej przez jakiś czas - dodała ze złością. Sellars pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć, że przyjmuje należną karę. - Nie ma żadnych dowodów na to, że tak się stało, żadnych śladów wirtualnego umysłu czy ciała, nawet najmniejszych oznak istnienia Stracha w odbudowanym systemie czy innej części sieci. Oczywiście, to jeszcze nie jest ostateczny dowód, ale moim zdaniem to, co wydaje się prawdziwe tutaj, jest prawdą. Jego umysł nie mógł znieść horroru ostatnich chwil. Lekarze, którzy go badali, twierdzą, że jest w śpiączce i w niej pozostanie. - Rozejrzał się. - A teraz, jak już mówiłem, jeśli nie ma już więcej pytań, przejdę do wyjawienia przyczyny naszego dzisiejszego spotkania. - Jesteśmy tutaj, bo prosiłeś nas. żebyśmy przyszli - zauważyła Renie. - Nawet jeśli trzeba było przyjść, posługując się sprzętem z przygodnego sklepu. Sellars zamknął oczy na moment. Renie poczuła się jak niesforna uczennica, ale uznała pytania Martine za rozsądne. - Tak - rzekł starzec cierpliwie. - A teraz, ponieważ dość już się nagadałem, oddam głos panu Ramseyowi. Catur Ramsey się podniósł, lecz po chwili namysłu usiadł z powrotem. - Wybaczcie - powiedział. - Jestem prawnikiem. W sądzie idzie mi najlepiej, kiedy stoję, ale myślę, że lepiej będzie zachować nieformalny charakter naszego spotkania, które jest przecież spotkaniem przyjaciół. - Prawnik? - zdziwiła się Martine. - Po co nam prawnik, na miłość boską? Ramsey wydawał się nieco zbity z tropu. - Dobre pytanie. Ale najpierw muszę wyjaśnić jedną rzecz. Wszyscy występujecie tutaj jako członkowie założyciele Trustu Rezerwatu Innego Świata. Renie myślała się. że się przesłyszała. - Re... rezerwatu? - Rządy południowej Afryki tworzyły wiele trustów dla moich ludzi - powiedział ostro!Xabbu. - A potem moi ludzie nie mieli ziemi. - Pozwólcie mi to wyjaśnić, proszę - powiedział Ramsey. - Nikt nikomu nic nie zabiera. Biorę w tym udział, ponieważ zostałem w to wciągnięty, a nie dlatego, że chciałem to robić. - Nie musi się pan bronić, panie Ramsey - rzekł Sellars. - Proszę tylko wyjaśnić, jak to było. Opowiedział im. To była część całej historii, której Renie nie słyszała wcześniej - dziwna i szokująca część. Po raz pierwszy usłyszała coś więcej na temat Olgi Pirofsky i dziewczynki Christabel Sorensen. Boże, to było coś wielkiego, pomyślała. Wcale nie było tak, że my byliśmy w środku, a na zewnątrz mój ojciec, Del Ray i Jeremiah. Chciałabym poznać tamtych ludzi - chłopca i dziewczynkę, których widzieliśmy na końcu. To były prawdziwe dzieci! Chcę poznać ich wszystkich! W końcu jesteśmy członkami małego, ale wyjątkowego klubu. I chcę jeszcze zobaczyć Kamienną Dziewczynę, uprzytomniła sobie. Nawet jeśli nie była prawdziwa, tęsknię za nią. Postanowiła, że porozmawia o tym z Sellarscm, gdy tylko nadarzy się okazja. Relacja Ramseya sprowokowała kolejne pytania - wielu spośród obecnych dopiero teraz kojarzyło szczegóły. Upłynęło więcej niż pół godziny, gdy wreszcie wszyscy zamilkli zdumieni. - Zdaje się, że jestem winna panu przeprosiny, panie Ramsey. - Pierwsza odezwała się Martine. - Pan także odbył trudną podróż. - To nic w porównaniu z tym. przez co pani przeszła, pani Des-roubins. Że nie wspomnę o tych. którzy nie dotarli do końca. Mam na myśli Olgę. jej biednego, okaleczonego syna, waszego przyjaciela Paula Jonasa. W porównaniu z wami moja rola jest tu niewielka. Tym bardziej zależy mi na tym. abyście mnie wysłuchali. - Słuchamy - powiedziała Renie. - Dziękuję. - Zbierał myśli przez chwilę. - A zatem, jak powiedział pan Sellars. rdzeń sieci pozostał nienaruszony. - Pokazał na gigantyczne drzewa zniekształcone krzywizną bańki. - Jak widzicie, pan Kunohara już w dużej mierze odzyskał swój świat. Inne także czekają na ratunek. Z czasem wszystko mogłoby zostać odbudowane. - Mogłoby? - Martine wciąż zadawała pytania, choć teraz bardziej przyjaznym głosem. - Skąd len tryb przypuszczający? Bo musielibyśmy uczynić śmiały krok - wtrącił Sellars ożywiony. - Inaczej nie chcę ich ratować. - Czekał, aż wszyscy się uciszą. - Przepraszam, panie Ramsey, nie powinienem był przerywać. Proszę kontynuować. - Problem jest złożony - wyjaśnił Ramsey. - Przede wszystkim - kto jest właścicielem sieci? Została zbudowana przez Bractwo Gra-ala, ale wszyscy jego założyciele nie żyją. Do jej stworzenia wykorzystali najróżniejsze źródła, ale w wielu wypadkach pompowali nielegalnie pieniądze z własnych korporacji czy krajów, którymi rządzili. Malwersacje dla osobistych korzyści. - Wzruszył ramionami. - Dwie największe części infrastruktury technicznej należały do Korporacji J i Telemorphixu. Korporacja J wciąż istnieje, ale jej siedziba zmieniła się w kupę gruzu i szkła na środku jeziora w Luizjanie, a jej założyciel nie żyje. Inaczej rzecz się ma z Telemorphixem, mimo iż Wells zmarł. Pewnie słyszeliście, że wreszcie to ogłosili. - Zrobił przerwę na oddech. - Kłótnie o prawo własności będą się ciągnęły przez całe dziesięciolecia. Wierzcie mi. na tej sprawie sami prawnicy zarobią setki milionów. - A zatem co mamy robić’.’ - zapytała Bonnie Mae Simpkins. która do tej pory niewiele się odzywała. - To przecież normalna rzecz. Zwykli ludzie dostają po tyłku, a prawnicy i grube ryby pławią się w pieniądzach. - Chciałbym mieć trochę więcej czasu, bym mógł wystąpić w obronie mojej profesji - rzekł Ramsey. - Nie wszyscy jesteśmy rekinami. Ale trzeba jeszcze odpowiedzieć na drugie pytanie - kluczowe. A osoba, której ono dotyczy, jest tutaj. Sellars zaoszczędził im kłopotu rozglądania się po ciemnych kątach w bańce pozbawionej kątów. - Oczywiście mamy na myśli Orlanda Gardinera. Ta sieć jest teraz jego domem. Nie ma dokąd pójść. Orlando wzruszył ramionami. - Chyba nikt nie ma zamiaru wyciągnąć wtyczki, przynajmniej na razie? - Ale chodzi o coś więcej - mówił Ramsey. - Panie Kunohara? Gospodarz pochylił się z charakterystycznym tajemniczym uśmiechem na ustach. - Wszyscy, no. prawic wszyscy, byliście przy mnie, kiedy zostały uwolnione formy życia informacyjnego. Pomimo obiekcji niektórych osób nic sądzę, że było to jedyne racjonalne rozwiązanie. Czy wyobrażacie sobie polityczne czy prawne walki o prawo do zdecydowania o ich losie, gdybyśmy zostawili to ludziom z prawdziwego świata? - Powiedział to z taką pogardą, jakby nic nie zawdzięczał temu światu. - Coś jeszcze mam wam do powiedzenia. Tamte stworzenia... nie jest to właściwe słowo... tamte istoty odeszły, uwolnione z ciasnej klatki. Ale algorytmy ewolucyjne wygenerowane przez Sellarsa, procesy, które pomogły je stworzyć, nie były trzymane aż w takiej izolacji. Pamiętajcie, że Inny nie był jednostką, która monitorowała sieć z jednego miejsca. W pewnym sensie sieć była ciałem Innego. Każdy biolog zajmujący się ewolucją wie, że komórki, które są przydatne w jednej części ewoluującego organizmu, mogą ostatecznie zostać.wykorzystane w innych jego częściach. A ewolucja zarówno Innego, jak i sieci Graala przebiegała bardzo szybko i nie była do końca zbadana. Długo natykałem się w moim symświecie na przykłady niezwykłych czy wręcz niemożliwych mutacji. Pierwszy pojawił się wiele lat temu i nie miał nic wspólnego z bardziej groteskowymi mutacjami, jakie wygenerował Strach. Początkowo sądziłem, że jest to rezultat błędów programowych. Potem położyłem to na karb manipulacji ludzi z Bractwa Graala. Teraz jednak myślę inaczej. Moim zdaniem Inny wypuścił na wolność do sieci ewolucyjne algorytmy, które pozwoliły mu ukształtować dzieci. Albo też pozwolił im, zupełnie nieświadomie, przedostać się do kodu. - W takim razie mamy zbyt wiele mutantów - powiedziała Sam. - Chcesz, żeby Orlando je zabił? On jest ho dz.ang, jeśli chodzi o zabijanie mutantów. Kunohara spojrzał na nią przerażony. - Zabić je? Nie rozumiesz, dziecko? Może nie stanowią takiego przełomu w ewolucji jak życie informacyjne, które było hodowane, pielęgnowane, a nawet przyspieszano jego rozwój w kierunku bardziej złożonych form ewolucyjnych, ale mimo wszystko są czymś niezmiernie rzadkim i pięknym. W pewnym sensie można powiedzieć, że cała ta sieć niemal żyje! Czy to poprzez powolne zmiany w głównej matrycy, pojawianie się niezwykłych form, czy też poprzez pogłębianie się cech indywidualnych wirtualnych mieszkańców. Algorytmy, moim zdaniem, już zaznaczyły swój wpływ. - Oparł się wygodnie, wyraźnie zadowolony z takiego obrotu sprawy. - Nie mamy pojęcia, jak sieć może się zmienić. Wiemy tylko, że jest o wiele bardziej złożona i żywotna niż zwykła wirtualna sieć symulacyjna. - Oto i sedno sprawy - powiedziała Martine. - Właśnie. - Calur Ramsey skinął głową. - Możemy się domyślać dobrych i złych stron zmian w sieci. Dobre - to miejsce jak żadne inne. niemal cały nowy wszechświat, który ludzkość mogłaby chronić, penetrować i badać. Złe - to nie kontrolowany rozrost pseudoewolucyjnych organizmów informacyjnych. Możliwe skażenie światowej sieci. Kto wie. co jeszcze? Czy teraz naprawdę chcecie oddać wszystkie te możliwości w ręce tych samych korporacji, które to zbudowały, a także w ręce ich prawników? Renie pierwsza przerwała niezręczną ciszę: - Jako że nie zdecydowaliśmy się na zabicie dzieci Innego, zakładam, że nie proponujesz rozwalenia całej sieci. Ale wysłanie w kosmos chyba nic załatwia sprawy tym razem. A zatem jakie mamy wyjście? Mam wrażenie, że macie coś w zanadrzu. Sellars przytaknął. - Ukryjemy ją. - Co? - Nic nie rozumiejąc. Renie spojrzała na!Xabbu, lecz ku jej zdziwieniu on tylko się uśmiechał. Spojrzała ponownie na Sel-larsa. - Jak możecie ukrywać coś takiego’.’ Del Ray Chiume, i nie tylko on, powtórzył we wszystkich możliwych wiadomościach to, co mu sama powiedziałam, że jest to sieć. która może pomieścić dane centrum Durbanu. Coś tak ogromnego nie może po prostu zniknąć. Na miłość boską, mnóstwo ludzi wytacza kolejne sprawy. - Jestem jednym z nich - powiedział Ramsey. - Nie, nie możemy udawać, że ona nie istnieje. - Ale to, co im pokażemy, nie musi być oryginałem - wyjaśnił Sellars. - Nie zapominajcie, że posiadam teraz dużą kontrolę nad siecią. Mając do dyspozycji wystarczającą ilość mocy przetwarzania, mocy, którą - jak sądzę - korporacje i rządy chętnie by dostarczyły, mogę zrekonstruować dla nich całą sieć. A właściwie nie muszę nawet tego robić. Wystarczy, że dam im kod, a resztę zrobią sami. To jednak wcale nie musi znaczyć, że dostaną sieć, jakiej sami doświadczyliśmy, szczególnie kiedy oczyszczę ich wersję ze wszystkiego, co nie istniało w oryginalnym kodzie Bractwa Graala. To by dało nam pewność, że nie zetkną się ze zmutowanymi algorytmami Innego, które pojawiły się dopiero wraz z moimi eksperymentami. Tymczasem prawdziwa sieć może istnieć, bezpiecznie wyizolowana na wolno unoszącej się sieci, którą utworzyłem na podstawie modelu Domu-na-Drzewie. Możemy liczyć na pomoc pewnych grup. Nasza sieć może pozostać całkowicie odizolowana. - Odizolowana może i tak - powiedziała Martine - ale czy pozostanie tajemnicą? - To jest możliwe, jeśli udostępnimy ją tylko nielicznym. Pamiętajcie, że Inny Świat to nie miejsce, ale idea, która może zostać urzeczywistniona w jednej chwili, jeśli zostaną poczynione odpowiednie przygotowania. - A kto miałby dostęp do tego wydzielonego, tajemniczego miejsca? - spytała Martine. - Wy. oczywiście. I wybrani przez nas goście. Dlatego nazwaliśmy was członkami założycielami Trustu Rezerwatu Innego Świata. Naturalnie, jeśli zgodzicie się nimi być. Chętnie wysłucham innych propozycji, jeśli macie jakieś. Renie słuchała, jak wszyscy poza!Xabbu pogrążyli się w dyskusji, usiłując do końca zrozumieć to, co przed chwilą usłyszeli. Lecz ona chciała się dowiedzieć czegoś innego. - Dlaczego się uśmiechałeś? - spytała!Xabbu. - Twoim zdaniem to dobry pomysł? - Naturalnie - odparł. - Duzi i silni zawsze zwracają uwagę na siebie. Wciąż z sobą walczą. Mali i cisi zawsze zdołają się ukryć i przetrwać. - Ale czy mamy prawo to robić? Wzruszył ramionami, wciąż, uśmiechnięty. - A czy tamte światła - formy życia informacyjnego, jak nazwał je Kunohara - miały prawo przywłaszczyć sobie opowieści mojego ludu? Kto to wie? Ale świat jest już inny z tego powodu. Renie, komu wierzysz? Tym ludziom, naszym przyjaciołom... ludziom z naszego plemienia... czy też ludziom, którzy tu nigdy nie byli i którzy nie walczyli razem o przeżycie tak jak my? Przytaknęła mu. ale nie pozbyła się niepokoju. - A co pan o tym myśli, panie Sellars? - zapytała, uciszając ostatnie głosy w dyskusji. - Jest pan dobrym człowiekiem. Nie boi się pan tak ogromnej odpowiedzialności? Może nas pan nazwać trustem, ale ostatecznie będziemy się zwracali ze wszystkim do pana, ponieważ nie posiadamy takiej mocy jak pan. Będzie pan bogiem w tym nowym wszechświecie. - Tylko przez krótki czas - odparł. - Ponieważ już pracuję nad tym, żeby się pozbyć tego obowiązku. - Podniósł sękatą dłoń. - Nie zastanawialiście się, dlaczego mając do dyspozycji takie możliwości Innego Świata, nie wybrałem dla siebie bardziej atrakcyjnej postaci? Bo to jest prawdziwy Patrick Sellars - poparzony, pokurczony, niemal martwy. A raczej był do momentu, kiedy znalazłem sposób na pozbycie się swojego okaleczonego ciała. Ale nie chcę go zapomnieć. Nie będę się prezentował jako Jowisz ciskający pioruny. - Uśmiechnął się. - Dajcie spokój! Śmiech mnie zabija. Ale zadałaś poważne pytanie. Renie, a jedyna możliwa odpowiedź na nie brzmi: nie, nie ufam sobie w kwestii tak ogromnej władzy, nawet jeśli jest to władza nad wszechświatem, o którym wiedziałoby tak niewiele osób. Ale nie znam nikogo innego, komu mógłbym przekazać taką władzę. Dlatego właśnie liczę na to. że pomożecie mi podejmować decyzje. - Dlaczego ja? - spytała Bonnie Mae. - Nie należę do pańskich ochotników. - Pani jest osobą bogobojną - powiedział. - Chcemy znać pani zdanie. Szczerze mówiąc, liczę na to, że uda się pani namówić Nan-diego Paradiwasza. żeby przyszedł na nasze następne spotkanie. Potrzebujemy go. - On cierpi, panie Sellars. - Pokręciła głową. - Nie wiem, co miał na myśli, ale powiedział mi, że wraca na ziemię objętą ogniem. Że zacznie od początku. - Jest nam potrzebny - powtórzył Sellars stanowczo. - Proszę mu to powiedzieć. Naprawdę chcę się usunąć w cień. Kiedy wszystko zacznie działać prawidłowo, te nowe światy nie będą potrzebowały innego boga - ani takiego wynaturzonego, jakiego stworzyło Bractwo Graala, ani też opiekuńczego bóstwa jak ja. Mam inne ambicje. Te ostatnie słowa wprawiły w zdumienie nawet Kunoharę i Ram-seya. - Inne ambicje? - zapytał Hideki Kunohara. - Widzieliście, dokąd udali się inni - rzekł Sellars. - Te nowe istoty. Jak pomknęli, niesieni światłem ku nieznanemu. No cóż, teraz ja także jestem informacją. Pewnego dnia, kiedy już nie będę potrzebny, znowu polecę ku wolności. Renie nie wiedziała, dlaczego Catur Ramsey się roześmiał. Ona uznała słowa Sellarsa za bardzo wzruszające. - W takim razie co... czym miałby się zajmować Trust Rezerwatu Innego Świata? - zapytała. - Głosowalibyśmy, aby podjąć jakieś decyzje? - Tak. Już teraz musimy coś przegłosować. - Sellars zerknął na Sam i Orlanda, którzy szeptali coś do siebie. - Orlando, czy możesz wstać? Renie uśmiechnęła się. Sellars powiedział to jak nauczyciel. Or-lando podniósł się. Miał w sobie wdzięk barbarzyńcy i niezręczność nastolatka. - Czy już postanowiłeś, jak chcesz, się nazwać? - zapytał Sellars. - Chyba tak. - Przecież on już ma imię! - Sam Fredericks najwyraźniej nie miała pojęcia, na co się zanosi. - On nie potrzebuje nowego imienia - zwrócił się do niej Sellars - ale tytułu. Bez względu na to, co się wydarzy, trzeba będzie doglądać światów z tej sieci, szczególnie na początku, kiedy je przywrócimy. Nie mogę się zajmować wszystkim. Myślałem o Kunoha-rze. ale on dał jasno do zrozumienia, że nie chce się aż tak bardzo angażować. Potrzebuję kogoś, kogo nauczę wielu rzeczy, komu przekażę niektóre moje obowiązki, kto będzie uczniem, jeśli już nie bogiem. Zwłaszcza że zamierzam kiedyś pojechać na niebie-rzece światła, jak powiedzieli nasi nieobecni przyjaciele. Tak, potrzebuję... ucznia. Orlando? - Myślę, że przyjmę tytuł... strażnika. Renie wydało się, że pod mocną opalenizną dostrzegła rumieniec. - Zamierzam dużo podróżować, więc to chyba ma sens. Będę jakby odpowiedzialny za to miejsce, jak strażnik leśny. Ten tytuł ma też... inne znaczenie. Ma związek z moją ulubioną książką. Sellars skinął głową. - Wspaniały wybór. Ale czy mogę go odrobinę uszlachetnić i dodać słowo „pierwszy”? Pierwszy strażnik’? - Uśmiechnął się. - Zważywszy na to. że sieć ta była w dużej mierze miejscem pobytu zdumiewającego umysłu, nada to twojemu tytułowi jeszcze jedno znaczenie. - Zwrócił się do pozostałych: - Głosujmy. Za Orlandem Gardinerem, pierwszym strażnikiem sieci Innego Świata... Wszyscy podnieśli dłonie. - O rany, Gardino - powiedziała Sam Fredericks teatralnym szeptem. - Teraz jesteś bogiem asystentem! - Tak, a nawet nie zrobiłem matury. - Hej, wy tam, dość żartów - rzucił Sellars wesoło. - Czy aby nie spieszycie się na inne spotkanie? - A tak. - Orlando spoważniał w jednej chwili i znowu był tylko speszonym nastolatkiem. - Jasne. - Wstali oboje z Sam. - Panie Ram-sey. idzie pan? - Jestem gotów - odparł prawnik. - Nie doszliśmy do żadnych wniosków co do samej sieci - zaprotestowała Martine. - Problem jest zbyt ważny, żeby go tak po prostu zignorować. - Rzeczywiście - rzekł Sellars. - Ale mamy wiele dni, a może nawet tygodni na podjęcie decyzji. Spróbujcie namówić Nandiego Paradiwasza, aby przyszedł na następne spotkanie. Powiedzmy, za dwa dni, dobrze? Renie chciała zaprotestować, że dwa dni to stanowczo za mało, że przecież niektórzy muszą się zająć szukaniem pracy, lecz przypomniała sobie o czymś innym. - A co do tych pieniędzy... - zaczęła. Sellars pokręcił głową. - Nic ma ich komu oddać. Ja nie żyję. zapomniałaś? Jeśli ich nie chcesz, z pewnością znajdziesz godną zaufania instytucję, która zechce przyjąć większą dotację. - Jej zmieszanie najwyraźniej go bawiło. - A jeśli mi przypomnisz, to następnym razem załatwię ci lepsze wejście do sieci. Możesz się zastanowić nad neurokaniulą, jeśli nie masz żadnych obiekcji natury religijnej. Zanim Sellars opuścił pokój, wezwany przez Hidekiego Kunoharę na osobistą rozmowę do jednego z sąsiednich pomieszczeń, Orlando, Sam i Catur Ramsey zdążyli już wyjść, a pozostali pogrążyli się w rozmowach. Tylko Martine siedziała sama, jakby była tam obca. Renie ścisnęła dłoń!Xabbu i obeszła stół. Martine podniosła głowę, kiedy się zbliżyła, ale pozbawiony indywidualnych cech sym nie pozwalał odgadnąć jej emocji. - Ty też się przejmujesz tymi pieniędzmi? - zapytała Renie. - Jestem za nic wdzięczna, ale wydaje mi się to trochę despotyczne... Martine wydawała się zaskoczona. - Pieniędzmi? Nie, Renie. Prawie o nich nie myślałam. Miałam ich dość już wcześniej, a... moje potrzeby są niewielkie. Część z nich już przeznaczyłam na cele dobroczynne dla dzieci. Uznałam, że tak będzie dobrze. - Teraz widzisz. Czujesz się dziwnie? - Trochę. - Martine siedziała z kamienną twarzą. - Przyzwyczaję się z czasem. Renie szukała czegoś, co by jej pozwoliło kontynuować rozmowę. - Wiesz, myślałam ostatnio o Emily i Azadorze. Martine skinęła głową. - Też. ich spotkałam. - Miałam na myśli to, że jeśli ona naprawdę była kolejną wersją Avy. a A/.ador Jongleura... - To jest coś jeszcze bardziej niesamowitego niż kazirodztwo - stwierdziła Francuzka ponuro - jeśli przyjmiemy, że Ava była klonem. - Poza tym miała urodzić dziecko. Przypuszczam, że był to podświadomy wyraz skończonej próżności Jongleura. - Westchnęła. - Wszystko to było równie niesamowite i brzydkie jak dom Atreusza. Ale teraz wszyscy oni nie żyją. Wszyscy... nie żyją. - Och, Martine, wydajesz się taka smutna. Bezbarwny sym wzruszył ramionami. - Nie ma o czym mówić. - I jesteś chyba bardzo zła z powodu Paula. Nie od razu odpowiedziała. Bonnie Mae Simpkins roześmiała się po jakiejś uwadze!Xabbu, chociaż on sam był bardzo poważny. - Paul Jonas był bardzo nieszczęśliwy... na końcu - powiedziała wreszcie. - Był zdruzgotany, kiedy zrozumiał, że jest kopią, jak sam się wyraził. Że nigdy nie będzie miał tego, czego pragnął, że utracił życie, które pamiętał. Tak, jestem zła. Był dobrym człowiekiem. Nie zasłużył na to. Sellars nie miał prawa. - Sellars robił, co w jego mocy. Tak jak my wszyscy. - Tak. wiem. - Martine pozbyła się już gniewu, pozostała tylko apatia. Renie niemal brakowało zadziorności. - Ale nie potrafię przestać o tym myśleć. Ta jego samotność. Przekonanie, że jest wypędzony z własnego życia... Renie szukała słów, którymi mogłaby ją pocieszyć, bo milczenie Martine miało teraz inny wymiar. Nawet nie widząc wyrazu jej twarzy, Renie wyczuła w niej napięcie, którego wcześniej nie zauważała. - Byłam głupia - powiedziała Martine nieoczekiwanie. - Głupia i samolubna. - Co? - Wybacz. Renie. Nie mam czasu na rozmowy. Porozmawiamy kiedy indziej, obiecuję. - Po tych słowach znikła. Zaniepokojona Renie wróciła na drugą stronę stołu. - Javier krytykuje mój wygląd - oświadczyła Florimel. - Ani mi się! - zaperzył się T4b. Świetlne glipy na jego policzkach pociemniały, kiedy się zarumienił. - Mówiłem tylko, że ta opaska na oko jest ekstra. Jakby się jeszcze trochę podrasowała, wyglądałaby odjazdowo. - Niby co miałabym zrobić? - Florimel spojrzała na niego groźnie. - Dokupić sobie wielkie cycki? Javicr pokręcił głową. - Tego nie powiedział - nic z takich nieprzyzwoitości! Raczej coś takiego jak podskórniaki. Na przykład twoje inicjały albo... - Urwał, a jego tatuaże stały się jeszcze bardziej widoczne. - Och, ty mnie po prostu wciurasz. co? - Jeśli chciałeś powiedzieć, że droczę się z tobą, to tak. - Florimel odwzajemniła rozbawione spojrzenie Renie. - Ale dlaczego ty tak się wystroiłeś? Zakładam, że tak wyglądasz naprawdę. Schludne ubranko. Czyżby to dla starych przyjaciół? Wzruszył ramionami. - Idę na rozmowy. - W sprawie pracy? - zapytała Renie. - Ani mi się. Chcę wrócić do szkoły. AGAPA. - Arizona General and Pastorał Academy - wyjaśniła pani Simp-kins. - Właśnie. To był pomysł Bonnie Mae. - Teraz wyglądał tak, jakby chciał stamtąd uciec. - No. mój też. - Javier, powiedz im, co chcesz robić - powiedziała pani Simp-kins. Nachmurzył się. - Pomyślałem sobie... po tym wszystkim pomyślałem, że mógłbym spróbować zostać... pastorem. Takim do młodzieży, kuma? Pracowałbym z mikrusami. - Zgarbił się, jakby spodziewał się uderzenia. Zerknął kątem oka na Florimel. - No. no - powiedziała Florimel po chwili. - Wspaniały pomysł. Javier. Naprawdę tak uważam. - Pochyliła się uśmiechnięta i ostrożnie pocałowała go w rozjarzony tatuażem policzek. - Mam nadzieję, że twoje marzenie się spełni. Kiedy wydawało się, że tatuaże całkiem zgasną, jego twarz rozjaśniło inne światło. - Poradzę sobie z całym tym sayee lo bałaganem, ze wszystkim sobie poradzę - obiecał. - Amen - dodała Bonnie Mae. Rozdział 53 Pożyczony dom WIADOMOŚĆ DLA SUBSKRYBENTA: WYGAŚNIĘCIE USŁUGI [obraz: Netfeed Marketing VP Salaam Audran] AUDRAN: Wasza subskrypcja Netfeed News Service wygasa. Mamy nadzieję, że podobała się wam nasza mieszanka wiadomości i informacji dobranych zgodnie z waszymi zainteresowaniami. Jeśli teraz odnowicie subskrypcję, otrzymacie roczną prenumeratę za pót ceny, a ponadto tę wspaniałą całoroczną kurtkę z logo Netfeed z cudownego włókna nano- technologicznego oraz jeden z naszych eleganckich kubków do kawy ozdobionych piazmogliparni... - Jesteście gotowi? - Catur Ramsey starał się opanować drżenie głosu. W jego żołądku roiło się od aktywnych żyjątek, bo w końcu kto jak kto, ale on miał prawo do zdenerwowania. Zmęczenie lotem nic nie pomogło. - Chyba już czas? - Nie wiem. - Vivien Fcnnis rozejrzała się po salonie, jakby miała go już więcej nie zobaczyć. - Nie wiem, co robić. - Czy trzeba coś powiedzieć’.’ - zapytał Conrad Gardiner ze ściśniętym gardłem. Przez ostatnie półgodziny chodził tam i z powrotem po pokoju, podczas gdy tamtych dwoje sprawdzało, czy neurokaniula jego żony działa, a teraz nic mógł usiedzieć na kanapie. - A może jest jakiś... guzik, który trzeba nacisnąć? - Nie. - Ramsey się uśmiechnął. - Kiedy już będziecie gotowi, dajcie znać, a my z panem Sellarsem zrobimy resztę. Przejście było natychmiastowe: w jednej chwili znajdowali się w eleganckim apartamencie strzeżonego kompleksu w Kalifornii, a w następnej stali na ścieżce na skraju ciemnego i prastarego lasu. - O mój Boże - powiedziała Vivien. Odwróciła się od lasu i spojrzała na trawiaste wzgórza lśniące jeszcze od rosy w blasku poranka. - To... to jest zupełnie jak prawdziwe! - A nie mamy pierwotnej jakości sieci - rzekł Ramsey. - Ale rzeczywiście, robi wrażenie, co? Sam wciąż nie mogę się przyzwyczaić. - Kto to? - zapytał Conrad. - Czy może... Ramsey zmrużył oczy, by przyjrzeć się postaci, która schodziła ze wzgórza krętą ścieżką. - Nie, to Sam Fredericks. W samą porę. Pomachała do nich i przyspieszyła. Wyglądała trochę dziwnie w spodniach i ciemnej koszuli. Ramsey przypomniał sobie ze wstydem, jak zareagowała, kiedy zasugerował, że na taką specjalną okazję mogłaby włożyć sukienkę. Teraz musiał przyznać, że dobrze się prezentowała w tym otoczeniu. Oczy jej lśniły, a gęste włosy powiewały zebrane luźno jasną chustką. Stanęła przed nimi, nieoczekiwanie zawstydzona. - Jesteście... rodzicami Orlanda? - Tak. Ja jestem Vivien. a to jest Conrad. Ramsey podziwiał zimną krew Vivien. W czasie przygotowań do tego spotkania był świadkiem jej najróżniejszych emocji, które teraz tak dobrze potrafiła ukryć. - A ty pewnie jesteś Sam. Poznaliśmy już twoich rodziców. - Zawahała się, lecz zaraz objęła Sam drżącymi ramionami. Stały tak przez chwilę, jakby niepewne tego, co ma nastąpić. - Mamy wrażenie... jakbyśmy dobrze cię znali - powiedziała Vivien i wyprostowała się. Sam skinęła głową. Wydawało się, że i jej opanowanie może się rozpaść lada moment. - No, chodźmy już - powiedziała. - On czeka. Kiedy cała czwórka ruszyła w górę ścieżki obrzeżonej kamieniem, Ramsey zauważył, że rodzice Orlanda trzymają się za ręce. Mieli okazję wcześniej to przećwiczyć, pomyślał, może to pomaga. Chociaż, czy można być gotowym na podobne doświadczenie? - Co... co to za miejsce? - spytała Vivien. Dotarli już niemal na szczyt wzgórza. Obok ścieżki płynęła rzeka, pluskając głośno w trzcinach, a dalej szumiała melodyjnie niemal jak kuranty. Las za ich plecami ciągnął się niczym pogrążony w cieniu, zamarznięty ocean. - Czegoś takiego jeszcze nie widziałam. - To z ulubionej książki Orlanda - powiedziała Sam. - Już ktoś to zrobił wcześniej. Mógł zamieszkać w zamku lub w innej niesamowitej części, ale tu mu się podobało najbardziej. - Wbiła wzrok w ziemię i uśmiechnęła się nieznacznie. - Ktoś... to zrobił? - zapytał Conrad. - W zasadzie wiedziałem o tym, ale... - Jest tego o wiele więcej - odparł Ramsey. - O wiele więcej. Pokażę wam kiedyś wszystko, jeśli będziecie chcieli. - Powinniście zobaczyć Rivendell! - podpowiedziała Sam. - Jest odjazdowe, nawet bez elfów! Conrad Gardiner kręcił głową z niedowierzaniem, lecz jego żona już ich nie słuchała. Stanąwszy na grzbiecie niewysokiego wzgórza, dostrzegli kolejne wzniesienie. Na jego szczycie, otoczony drzewami stał niski dom z kamienia i drewna. Prosty, lecz idealnie wkomponowany w otoczenie. - O mój Boże - powiedziała Vivien cicho, kiedy ruszyli znowu pod górę. - Czy to tam? Nie wiedziałam, że będę się tak denerwowała. W drzwiach domu pojawiła się jakaś postać. Spojrzała w ich stronę, lecz nie uśmiechnęła się ani nie pomachała ręką. - Kto to jest? - zapytał Conrad Gardiner. - On wcale nie jest podobny do... - Och, Conrad, nie słuchałeś? - Jej głos przypominał kawałek materiału, który może się lada moment rozedrzec na brzegu. - On lak wygląda... tutaj. Teraz. - Spojrzała na Ramseya szeroko otwartymi oczami. - Prawda? Mam rację? Catur Ramsey odpowiedział tylko skinieniem głowy. Nie mógł już polegać na swoim głosie. Kiedy ponownie spojrzał przed siebie, zobaczył, że postać idzie im na spotkanie. - Jest taki duży! - powiedziała Vivien. - Taki duży! - Szkoda, że go nic widzieliście, zanim odmłodniał. - Sam Frc-dericks roześmiała się trochę histerycznie. Ramsey zatrzymał się i dotknął ramienia Sam. Rodzice Orlanda poszli dalej sami na spotkanie z synem. - Orlando? - Ramsey usłyszał nagłe zwątpienie w głosie Vivicn, kiedy ta spojrzała na wysokiego młodzieńca o czarnych włosach. - Czy... czy to ty? - To ja, Vivien. - Uniósł dłonie i nagle przycisnął je do nosa i ust na moment, jakby chciał zatrzymać coś, co bardzo chciało się z nich wydostać. - To ja, mamo. Podeszła jeszcze o krok i zarzuciła mu ręce na szyję z taką siłą, że oboje niemal przewrócili się na murawę za ścieżką. - Hej, ostrożnie! - powiedział Orlando i zaśmiał się niepewnie, a potem Conrad objął ich oboje. Wtedy cała trójka rzeczywiście zachwiała się i potoczyła na trawę. Siedzieli, obejmując się, i mówili szybko jedno przez drugie, lecz Ramsey nie słyszał dokładnie co. Pierwsza Vivien odsunęła się nieco. Jedną rękę położyła na twarzy Orlanda, a drugą zacisnęła na jego ramieniu, jakby się bała go wypuścić z uścisku. - Ale teraz... nie rozumiem... - Mając zajęte dłonie, potrząsnęła tylko głową i pociągnęła mocno nosem. - To znaczy, rozumiem. Pan Ramsey wyjaśnił mi, a przynajmniej próbował, tylko... - Przycisnęła jego dłoń do swojego policzka i pocałowała ją. - Czy to na pewno ty? - Uśmiechała się niepewnie, a jej oczy wyrażały strach i nadzieję. - Naprawdę ty? - Nie wiem. - Orlando przyglądał jej się uważnie, jakby zapomniał, jak wygląda, i bał się, że ma tylko tę chwilę, żeby sobie przypomnieć. - Nie wiem. Czuję, że to ja. Myślę, że to ja. Po prostu... nie mam już swojego prawdziwego ciała. - Coś wymyślimy. - Conrad Gardiner uśmiechał się smutno i ściskał ramię Orlanda dwiema dłońmi. - Są specjaliści... na pewno ktoś... - Urwał i pokręcił głową. Orlando się uśmiechnął. - Wierzcie mi. W tych sprawach nie ma specjalistów. Ale może kiedyś. - Jego uśmiech nieco zgasł. - Cieszmy się tym, co mamy. - Och, Orlando, cieszymy się - powiedziała matka. - Pomyślcie, że... jestem w niebie. Tyle że możecie mnie odwiedzać, kiedy tylko zechcecie. - Po jego policzkach znowu popłynęły łzy. - Nie płacz, mamo! Bo zeskanuję. - Przepraszam. - Puściła go na moment, aby otrzeć łzy rękawem bluzki, i przestała się w niego wpatrywać. - To wszystko... jest jak prawdziwe. - Spojrzała na niego. - I ty też, chociaż nigdy nie widziałam... twojej poprzedniej wersji. - Teraz też czuję się prawdziwy - powiedział. - Tak teraz wyglądam. - Tamta moja osoba odeszła. Nie musicie patrzeć na niego ze współczuciem, dlatego że... tak wyglądał. - Nigdy się tym nie przejmowaliśmy! - Przejmowaliście się tym, co czuję, kiedy inni gapili się na mnie. - Przysunął dłoń do jej policzka i zdjął z niego kroplę. - A teraz jest tak, Vivien. Nieźle, prawda? - Przełknął głośno ślinę, a potem nagle zerwał się na nogi i pociągnął za sobą rodziców, jakby byli dziećmi. - Ale ty jesteś silny! - Jestem Thargor, barbarzyńca, coś w tym rodzaju. - Orlando się uśmiechnął. - Ale już nie używam tego imienia. Jest trochę smarkate. - Widać było, że rozpiera go energia. - Pokażę wam mój dom. Tak naprawdę to nie jest mój. Użyczył mi go Tom Bombadil, dopóki nie zbuduję własnego. - Tom? - Bombadil. Chodźcie. Pamiętacie, to wy nalegaliście, żebym przeczytał tę książkę. - Przyciągnął ją do siebie i objął mocno. Kiedy ją puścił, zakołysała się, a po jej policzkach znowu płynęły łzy. - Chcę wam wszystko pokazać. Kiedy przyjdziecie tu następnym razem, upiory kurchanów, Tom, Goldberry i wszyscy inni już tu będą. Będzie zupełnie inaczej. - Spojrzał na Sam i Ramseya. - Hej! Wy tam! Chodźcie tu! Zobaczycie, jaki mam widok na dolinę. Rodzice Orlanda zajęci otrzepywaniem się z liści i trawy ze zdumieniem zobaczyli, że coś się rusza na ziemi. Spod kamienia na skraju ścieżki wyszło coś dziwnego, czarnego i włochatego. - Szefie, musisz coś zrobić z tymi małymi psycholami! - zawołało stworzenie. - Wkurzają mnie! - Ujrzawszy gości Orlanda, zatrzymało się i niewiarygodnie szeroko otworzyło oczy. Vivien cofnęła się odruchowo. - Co... - To jest Beezle - wyjaśnił Orlando uśmiechnięty. - Beezle, to są moi rodzice, Vivien i Conrad. Niezgrabny kreskówkowy robak przyglądał im się przez chwilę, po czym skłonił się nieznacznie. - Miło was poznać. Conrad patrzył zdumiony. - Przecież to jest... ten program. Beezle zmrużył kaprawe oczka. - Miły jesteś, „ten program”, co? Mówiłem szefowi, co było. to było, ale jeśli dobrze pamiętam, przy naszym ostatnim spotkaniu próbowaliście mnie wyłączyć. - Beezle uratował świat. - Orlando się uśmiechnął. Robal wzruszył ramionami. - Miałem pomocników. - Zostanie tu ze mną. Będzie mi pomagał. Przeżywał przygody. - Orlando się wyprostował. - Słuchajcie! Muszę wam opowiedzieć o mojej nowej pracy. - Pracy’.’ - powtórzył Conrad nieśmiało. - Cieszę się... cieszę się. że cię widzę, Beezle - powiedziała Vi-vien. chociaż nie wyglądała na specjalnie uradowaną. - Dla pani „pan Robal” - burknął, lecz chwilę później jego oblicze rozjaśnił szeroki kreskówkowy uśmiech. - Nie, zgrywam się tylko. Nie przejmujcie się mną. Programy nie żywią do nikogo urazy. - Ich rozmowę przerwało pojawienie się obłoczku żółtych małpek, które z wrzaskiem wyleciały z lasu Robalu Beegle! Znaleźliśmy cię! - Chodź się bawić! - Bawić w ciągnij robala! Beezle wyrzucił z siebie serię przekleństw, które zabrzmiały jak ciąg przypadkowych znaków interpunkcyjnych, po czym schował się pod kamieniem. Małpki unosiły się w powietrzu wyraźnie rozczarowane. - Nie ma zabawy - zapiszczała jedna z nich. - Dzieciaki, jesteśmy teraz zajęci - zwrócił się do nich Orlando. - Możecie na razie pobawić się gdzie indziej? Małpie tornado zawirowało nad jego głową i wzniosło się wyżej. - Dobra, Landogarner! - pisnęła jedna z małpek. - Lecimy! - Kilohana! - zapiszczała inna. - Chodźmy pomęczyć kamienne trolle! Żółty obłok zbił się ciaśniej i pomknął między wzgórza. Rodzice Orlanda stali oniemiali jak świadkowie wypadku, tak przytłoczeni wydarzeniami, że Ramsey miał ochotę odejść gdzieś na bok. żeby mogli trochę ochłonąć. - Nie martwcie się. Nie zawsze tyle się tu dzieje - rzekł Orlando. - My... my chcemy być z tobą. - Vivien zaczerpnęła głęboko powietrza i spróbowała się uśmiechnąć. - Gdziekolwiek jesteś. Cieszę się, że jesteście tu ze mną. - Przez długą chwilę patrzył na nich w milczeniu. Potem jego usta zadrżały, aż wreszcie i on zdobył się na uśmiech. - Chodźcie wreszcie zobaczyć mój dom. Wszyscy! Ruszył ścieżką, lecz po chwili zatrzymał się i wziął Conrada i Vi-vien za ręce. Był znacznie wyższy od nich, dlatego musieli niemal biec, żeby dotrzymać mu kroku. Ramsey spojrzał na Sam Fredericks. Podsunął jej swoją wirtualną chusteczkę, odczekał, aż zrobiła z niej użytek, po czym oboje poszli w ślad za rodziną Gardinerów. - Wyglądasz o wiele lepiej niż ostatnio - powiedziała Calliope. Kobieta w łóżku skinęła głową. Twarz miała idealnie obojętną. jakby czyjaś dłoń starannie starła z niej wszelkie emocje. - Ty też. I już chodzisz. Calliope pokazała na plastikową tubę przy swoim krześle. - O kulach. I bardzo wolno. Ale dzisiaj lekarze potrafią czynić cuda. Sama się przekonałaś. - Ale ja nie będę chodziła, żeby nie wiem jak się starali. Calliope nie wiedziała co na to powiedzieć, ale spróbowała: - Lepiej byłoby umrzeć? - zapytała łagodnie. - Doskonałe pytanie. Calliope westchnęła. - Przykro mi, że tyle pani wycierpiała, pani Anwin. - Zasłużyłam na to - odparła młoda kobieta. - Nie byłam niewiniątkiem. Idiotką, owszem, ale nie niewiniątkiem. - Nikt nie zasługuje na Johna Stracha - powiedziała Calliope stanowczo. - Być może. Ale on nie dostanie tego, na co zasłużył, prawda? Calliope wzruszyła ramionami, mimo iż sama zastanawiała się nad tym od wielu dni. - A kto dostaje? Ale chciałam cię zapytać o coś innego. Co robiłaś z padem po tym, jak wezwałam karetkę? Co próbowałaś wysłać? Amerykanka zamrugała powoli. - Datafaga. - Dostrzegła wyraz twarzy Calliope. - Coś, co pożera informacje. Kilka godzin wcześniej zniszczył połowę mojego systemu, liczyłam więc na to, że może i jemu uda mi się wyrządzić jakieś szkody. Owinęłam to w jego... pliki. Te straszne obrazy. Żeby się nie zorientował od razu, co to takiego. - Może przez to zapadł w śpiączkę. - Chciałam, żeby go to zabiło - rzuciła Amerykanka obojętnie. - Żeby umarł w mękach. Wszystko inne jest porażką. Przez kilka minut siedziały w milczeniu, lecz gdy Calliope zmieniła pozycję, przygotowując się do wstania, kobieta odezwała się niespodziewanie: - Ja... mam coś na sumieniu. - W jej oczach pojawiło się coś, co sprawiło, że Calliope poczuła się nieswojo - strach zmieszany z nadzieją. - To... nie daje mi spokoju od dłuższego czasu. W Cartagenie... Calliope powstrzymała ją uniesieniem dłoni. - Pani Anwin, ja nie jestem księdzem. Nie chcę słyszeć od pani nic więcej na temat tej sprawy. Przejrzałam dokładnie wszystkie raporty i zapis przesłuchania, które przeprowadził detektyw Chan. Potrafię czytać między wierszami. - Powstrzymała kolejną próbę spojrzeniem. - Mówię poważnie. Jestem przedstawicielką wymiaru sprawiedliwości. Proszę się dobrze zastanowić, zanim powie pani cokolwiek. A jeśli wciąż będzie pani czuła potrzebę, by ulżyć swojemu sumieniu, zawsze może się pani skontaktować z policją w Cartagenie. Ale zapewniam, że kolumbijskie więzienia nie należą do najprzyjemniejszych. - Teraz przybrała łagodniejszy ton. - Wiele pani przeszła. Będzie pani miała dużo czasu na rozmyślania podczas rekonwalescencji, zanim pani zdecyduje, co zrobić z resztą swojego życia. - Masz na myśli to, że nie będę chodzić, tak? - Dulcie rozgniewała się. wyczuwając, że rozmówczyni zaczyna się nad nią rozczulać. - Owszem, nie będziesz chodzić. Ale żyjesz. Masz szansę zacząć od nowa. To o wiele więcej, niż dostaje wielu innych ludzi. O wiele więcej, niż dostały inne kobiety Stracha. Przez chwilę Dulcie Anwin mierzyła ją spojrzeniem, które wyrażało coś bliskiego wściekłości, dlatego Calliope przygotowała się na odparcie ataku, lecz Amerykanka nic nie powiedziała. Na jej twarz znowu powróciła maska obojętności. - Tak - odezwała się wreszcie. - Masz rację. A zatem mogę zacząć sumować moje zdobycze? - Na to będziesz miała jeszcze czas - odparła Calliope. - Powodzenia. Mówię szczerze. Teraz muszę już iść. Dulcie skinęła głową i sięgnęła po szklankę z wodą stojącą na szafce przy łóżku, lecz zawahała się. - Czy on naprawdę już nie wróci? - zapytała. - Jesteś tego pewna? - Najzupełniej. - Calliope starała się zachować zawodowy spokój. - Jego stan nie zmienił się od tygodnia - najmniejszych oznak przebudzenia. Dzień i noc pilnują go strażnicy. A nawet jeśli z tego wyjdzie, pójdzie prosto do więzienia. Dulcie nic nie odpowiedziała. Drżącą dłonią podniosła szklankę i przysunęła ją do ust, ale się nie napiła. - Wybacz, ale muszę iść. - Calliope podniosła kule. - Zadzwoń, gdybym mogła ci w czymś pomóc. A tak przy okazji, twoja wiza została przedłużona. - Dzięki. - Wreszcie Dulcie napiła się wody i odstawiła szklankę. - Dzięki... za wszystko. - To moja praca - odpowiedziała Calliope i ruszyła wolno do drzwi. Strażnik rozpoznał ją, lecz mimo wszystko kazał jej przesunąć odznakę przed czytnikiem, zanim wpuścił ją do środka. Calliope podziękowała skinieniem głowy. Ciężkie drzwi otworzyły się ze zgrzytem i weszła do korytarza z dużymi oknami. Strażnik wychylił się, żeby sprawdzić, czy drzwi zamknęły się za nią. - Jakieś zmiany? - spytała. - Nic. Było dwóch lekarzy. Żadnych zmian. Badali odruchy, źrenice i co tylko. Żyje tylko dzięki technice. Równie dobrze mogliby go już pochować. Na myśl o tym poczuła dreszcz przesądnego strachu. Musiałabym stanąć nad jego grobem ze srebrnymi kulami i zaostrzonym palem. - Już raz uznano go za martwego - powiedziała do strażnika. - Nie bądźmy zbyt pewni siebie. Podeszła do okna i spojrzała przez siatkę. Postać widoczna w plamic światła była przywiązana do ciężkiego łóżka i poobwieszana rurkami, przewodami i czujnikami skórnymi, co z kolei przywodziło na myśl inny horror: oczyma wyobraźni zobaczyła Frankensteina, który podnosi się pośród trzasków elektryczności, zrywając krępujące go więzy. Oczy Stracha były ledwo otwarte, palce lekko podkurczone. Usiłowała wmówić sobie, że zauważyła drobny ruch w jakimś miejscu jego ciała, lecz poza płytkim podnoszeniem się i opadaniem piersi - automatyczny system regulował przepływ krwi i oddech - nic nie dostrzegła. On nic wróci, pomyślała. Bez względu na to, czy był to ładunek, czy też jakiś tam pożeracz danych, on jest gdzie indziej. Jak trup, tak jak powiedział strażnik. Mogłabyś, Skouros, przychodzić tu codziennie do końca swojego życia i nic by się nie zmieniło. On nie wróci. Ale nie poczuła ulgi ani odprężenia, którego tak bardzo potrzebowała. To znaczy, że uciekł, pomyślała, nie zdając sobie sprawy z tego, jak mocno jej palce zacisnęły się na parapecie. W końcu poczuła ból w mięśniach palców. Udało mu się. Po tym wszystkim, co zrobił, po prostu uciekł. Powinien wyć z bólu w piekle. Tymczasem prześpi resztę życia, a potem odejdzie po cichu. Przycisnęła ramiona do kul. jeszcze raz spojrzała na nieruchomą, niemal przystojną twarz, po czym ruszyła powoli z powrotem do drzwi. Życie toczy się dalej, pomyślała. Czasem kończy się w ten sposób. Wszechświat to nie bajka dla dzieci, w której wszyscy na końcu dostają deser. Westchnęła, mając nadzieję, że Stan znalazł miejsce do parkowania niedaleko szpitala. Bolały ją nogi i miała ogromną ochotę na filiżankę kawy. Pragnął snu, marzył o śnie, ale nie miał na to szansy. Minęły dni, może tygodnie od momentu, gdy spał po raz ostatni. Nie pamiętał. Nie odzyskał nawet oddechu, który wciąż piłował mu gardło, kiedy wąchał dym Pożar buszu. Podpalili busz, żeby go wykurzyć spomiędzy drzew. Przez chwilę poczuł tak wielką rozpacz i wściekłość, że miał ochotę wstać i wrzasnąć do nieba. Dlaczego nie zostawią go w spokoju? Dni. tygodnie, miesiące - stracił rachubę. Nie miał już sił. Ale nie mógł się poddać - to, co by zrobili, było zbyt straszne. Nie mógł pozwolić, aby zmógł go strach. Nigdy wcześniej na to nie pozwolił i nigdy tak się nie stanie. Wszędzie dookoła dym wił się jak pnącza, zwijał się niczym przyzywające go palce. Teraz słyszał głosy, nie tylko z tyłu. ale zbliżające się także z lewej strony, ostre krzyki napływające z gorącym wiatrem. Wstał i chwiejąc się, pokuśtykał kilka kroków przez gęste zarośla. Próbowali wypędzić go z kępy drzew gumowych z powrotem na otwartą przestrzeń. Światło było takie słabe, zawsze takie słabe! Gdzie ono się podziało? Gdzie było światło dnia, które by wygnało le straszne istoty w głąb ziemi? Które by mu pozwoliło odpocząć? Ten zmierzch trwa całą wieczność, miał ochotę wrzasnąć, to niesprawiedliwe! W chwili gdy wściekał się na monstrualne okrucieństwo wszechświata, usłyszał kaszlące szczeknięcie gdzieś- blisko z tyłu. Wyszedł, zataczając się, spomiędzy drzew, które nie stanowiły już dla niego żadnej kryjówki. Pole pokryte szarożółtym kamieniem wróżyło bolesne rany na bosych stopach, ale nie miał wyboru. Zlany potem, już wyczerpany, podczas gdy pościg dopiero ruszał, skierował się do słonej niecki i dalej, na pokryty kurzem pusty teren. Okrzyki z tyłu się wzmogły - nieludzkie głosy pohukujące radośnie i skrzeczące jak wrony. Spojrzał za siebie, mimo iż wiedział, że nie powinien tego robić, że ich widok może go tylko osłabić. Otoczone płomieniami płonącego buszu, wyłaniały się z grupy drzew, którą dopiero co opuścił, śmiejąc się i cmokając. Tłum ohydnych postaci z opowieści matki. Zwierzęta i nie tylko, ale wszystkie monstrualne, szkaradne i ogromne. I wszystkie rodzaju żeńskiego. Na czele stada, pokrzykując, biegła jego matka, sama Suka „SENCZASU”. Jak zawsze pierwsza i najbardziej zawzięta, jej jasne oczy psa dingo rozpalone, jej porośnięte sierścią szczęki psa dingo otwarte, gotowe do wciągnięcia go w czerwoną czeluść. Za nią biegła ta suka Sulaweyo z ostrą włócznią, a także dziwki Martine i Polly, które w ja kiś sposób zrosły się w bezlitosną istotę o jednym kamiennym oku. Za nimi przez płożący się dym podążały inne - wygłodniałe stado mopaditi, bezimiennych, niemal pozbawionych twarzy zmarłych. Nie potrzebowały twarzy. Zmarłe kobiety posiadały straszliwe szczęki i ostre zęby, a także nogi, które nigdy się nie męczyły. Polowały na niego godzina po godzinie, dzień po dniu, tydzień po tygodniu. Zawsze będą go ścigały. Łkając jak dziecko przerażone koszmarem, jęcząc jak uosobienie wyczerpania, bólu i przerażenia, Johnny Wulgaru biegł nagi przez martwą ziemię „SENCZASU”, rozpaczliwie szukając kryjówki, która nie istniała. Pociągnęła go za sobą do małego parku naprzeciwko szpitala, lecz nie potrafiła powiedzieć, dlaczego tam. Ukośne promienie popołudniowego słońca płynęły między budynkami, a ona z niechęcią pomyślała o tym, że mieliby jechać taksówką, oślepieni, do wynajętego pokoju. Chciało jej się spać. ale też miała ochotę porozmawiać. Problem polegał na tym. że nie wiedziała, czego pragnie bardziej. Usiedli na ławce przy ścieżce, tuż przy malutkiej, ale bardzo dobrze utrzymanej rabatce z kwiatami. Po drugiej stronie parku bawiła się grupka dzieci - roześmiane, spychały się z ławki. Jedno spadło na betonową ścieżkę, lecz w chwili gdy Renie pochyliła się odruchowo, przestraszona, dziewczynka zerwała się na nogi i z powrotem weszła na ławkę, gotowa bronić swojego stanowiska. - Dzisiaj wyglądał lepiej, prawda? - Renie zapytała!Xabbu. - No. wiesz, kiedy się uśmiechnął... To był uśmiech Stephena. - Rzeczywiście wydaje się w lepszym stanie. -!Xabbu przyglądał się dokazującym dzieciom, kiwając głową. - Chciałbym kiedyś zobaczyć miejsce, w którym dorastałem - powiedział. - Nie tylko deltę, ale i pustynię. Bywa piękna. Renie myślami wciąż była ze Stephenem, dlatego dopiero po chwili dotarły do niej jego słowa. - Przecież ja tam byłam! - powiedziała. - W miejscu, które zbudowałeś. Piękne miejsce. Spojrzał na nią uważnie. - Jesteś bardzo zmartwiona, Renie. - Ja? Po prostu myślę o Stephenie. - Odchyliła się. Dzieci opuściły ławkę i biegały po zakurzonym, popękanym betonie wokół pojedynczej palmy. - Czy zastanawiasz się czasem, co to wszystko znaczy? - spytała nieoczekiwanie. - To znaczy teraz... kiedy już wiemy. Spojrzał na nią ponownie, a potem znowu na krzyczące dzieci. - Co to wszystko znaczy? - Rozumiesz, widzieliśmy tamte istoty. Tych... ludzi z informacji. Jeśli oni przyjdą po nas, to co z nami? - Nie rozumiem cię, Renie. - Co z nami? Jaki mamy... cel? My wszyscy. Wszyscy mieszkańcy Ziemi, którzy jeszcze żyją, rozmnażają się, umierają. Tworzą rzeczy. Kłócą się. Ale te istoty informacyjne będą następne, a żyją dalej bez. nas. Przytaknął powoli. - A czy rodzice muszą umierać, gdy już urodzą dzieci? Czy ich życie wtedy się kończy? - No... nie, ale to co innego. Rodzice opiekują się dziećmi. Wychowują je, pomagają im. - Westchnęła. - Wybacz, ja tylko... sama nie wiem. Zrobiło mi się smutno. Nie wiem dlaczego. Wziął ją za rękę. - Po prostu zastanawiam się. co to wszystko znaczy - powiedziała już weselej. - Pewnie dlatego, że wydarzyło się tyle rzeczy. Nastąpił niemal koniec świata. Szukamy mieszkania dla nas. Mamy pieniądze! Wciąż nie wiem, czy chcę je przyjąć. - Stephen będzie potrzebował wózka inwalidzkiego i specjalnego łóżka - zauważył!Xabbu. - Przynajmniej przez jakiś’ czas. A tobie podobał się tamten dom na wzgórzach. - Owszem, ale nie wiem, czy pasuję do takiego domu. - Roześmiała się i pokręciła głową. - Przepraszam. Szukam dziury w całym. Odpowiedział jej tajemniczym uśmiechem. - A poza tym chciałbym przeznaczyć na coś moją część pieniędzy. Właściwie już to zrobiłem. - Co to za tajemnica? - Kupiłem ziemię. W delcie Okawango. Wygasła umowa i ziemia była do sprzedania. - Tam dorastałeś. Co... zamierzasz z nią zrobić? - Pomieszkać na niej trochę. - Otworzył szerzej oczy, gdy zobaczył wyraz jej twarzy. - Ale nie sam! Z tobą, mam nadzieję. I ze Stephenem, kiedy już nabierze sił, a może też z naszymi dziećmi. To, że będą mieszkać w mieście, nie znaczy jeszcze, że nie miałyby poznać czegoś innego. Usiadła wygodniej, nieco uspokojona. - Przez chwilę myślałam, że zmieniłeś zdanie... co do nas. - Zmarszczyła brwi odruchowo. - Mogłeś mi powiedzieć. Wtedy nie próbowałabym cię powstrzymać. - Właśnie ci mówię. Musiałem podjąć decyzję bardzo szybko po drodze do szpitala. - Znowu się uśmiechnął. - Widzisz, jaki się staję przez to twoje miejskie życie? Obiecuję, że przez następny rok nie będę się z niczym spieszył. Odpowiedziała mu uśmiechem i ścisnęła jego dłoń. - Naprawdę przykro mi, że taki ze mnie przykry kompan. Ale jest tyle rzeczy do przemyślenia, a wszystkie duże i ważne. A ja z jakichś powodów wciąż się zastanawiam, czy to wszystko ma sens. Spojrzał na nią. - Czy dlatego, że nowi ludzie zabrali opowieści mojego ludu w niewyobrażalną dla nas podróż, moi ludzie już się nie liczą? - Czy... Oczywiście, że nie! - Czy dlatego, że oglądałaś wersję mojego świata pustyni, którą zbudowałem z moich szczególnych wspomnień, już nic nie zyskasz, oglądając prawdziwą pustynię? Nic nie zyskasz, zabierając tam Stephena i nasze dzieci, żeby przespały się pod prawdziwymi gwiazdami? - Nie. Puścił jej dłoń i sięgnął pod ławkę. Kiedy się wyprostował, trzymał w ręku czerwony kwiatek. - Pamiętasz kwiat, który zrobiłem dla ciebie? Pierwszego dnia, kiedy pokazywałaś mi, jak działa twój świat wirtualny? - Oczywiście. - Wpatrywała się w płatki kwiatu, lekko postrzępione w jednym miejscu, gdzie nadgryzło je jakieś małe stworzenie. Podziwiała głęboką aksamitną czerwień, a nawet złoty pyłek roztarty na brązowym nadgarstku!Xabbu. - Był bardzo ładny. - Tego nie zrobiłem - powiedział. - Jest prawdziwy i zwiędnie. Mimo to możemy go podziwiać w tej chwili. To już coś, prawda? Podał jej kwiatek, a ona przysunęła go do nosa i powąchała. - Masz. rację. - Ponownie wzięła go za rękę. Poczuła, że coś, co tkwiło w niej ściśnięte od czasu wyjścia ze zbiornika, zaczyna się otwierać we wnętrzu jej serca. - Tak. Och, tak. To już coś. z pewnością. Na ulicach zapalały się latarnie, lecz dzieci w parku nie przerywały zabawy, nieświadome zapadającej nocy. Posłowie Teraz ucichły nawet odgłosy bitwy. Dudnienie ciężkich niemieckich dział przypominało buczenie basowych strun, które jeszcze drgały, lecz nie miały już dość mocy, by przynieść na myśl strach. Płynął w górę ku czemuś, pochwycony i niesiony ku światłu podobnemu do świtającego nieba. A gdy się tak wznosił, znowu usłyszał jej głos, głos ze snu. - Paul! Nie zostawiaj nas! Ale teraz był jakiś zmieniony - wszystko było zmienione. Słyszał ją tyle razy, czuł jej obecność, obecność ze skrzydłami, której spojrzenie wyrażało błaganie, lecz teraz w całym tym zamieszaniu i coraz silniejszym świetle ujrzał ją całą. Unosiła się przed nim z rozpostartymi ramionami. Jej skrzydła tworzyła siateczka pęknięć, z których sączyło się światło. Twarz miała smutną, nieskończenie smutną, ale w jakiś sposób nie całkiem prawdziwą, jak twarz, z ikony, którą prze-malowywano wielokrotnie, aż oryginał niemal przestał być widoczny. - Nie odchodź, Paul - błagała. Po raz pierwszy w jej słowach usłyszał coś więcej niż tylko smutek - także polecenie, pozbawiony nadziei, ostry rozkaz. Spróbował jej odpowiedzieć, lecz stwierdził, że nie potrafi mówić. Wreszcie ją rozpoznał. Wszystko przyszło jak powódź: wieża, kłamstwa, przerażające ostatnie chwile. Jej imię także powróciło. - Ava! - I gdy wreszcie odzyskał głos i to powiedział, ona odeszła. I wtedy się obudził. W pierwszych chwilach wydawało mu się, że wciąż jest uwięziony w nie kończącym się koszmarze i tylko przeniósł się w inny paskudny sen, w którym bitewny chaos i surrealistyczny ogromny zamek ustąpiły miejsca strasznej wizji śmierci - białe ściany, białe fantomy pozbawione twarzy. Jeden z lekarzy ściągnął z twarzy maskę chirurgiczną i wyprostował się. Miał zwykłą twarz obcej osoby. - Wrócił. Pozostali także się wyprostowali i wycofali, robiąc miejsce nowej postaci w stroju chirurgicznym. Mężczyzna o rysach Azjaty pochylił się nad nim uśmiechnięty. - Witamy z powrotem, panie Jonas - powiedział. - Nazywam się Owen Tanabe. Paul wpatrywał się w niego wciąż oszołomiony. Powiódł oczyma po białym pokoju pełnym różnych urządzeń. Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. - Z pewnością jest pan nieco zdezorientowany - rzekł Tanabe. - To normalne, ale może pan odpoczywać tak długo, jak pan tylko zechce. Umieściliśmy pana w pokoju pierwszej klasy. Takie w tym szpitalu rezerwujemy dla dygnitarzy. - Zaśmiał się cicho. Paul zauważył, że mężczyzna jest zdenerwowany. - Ale pan nie przybył do nas z wizytą, panie Jonas. Pan powrócił! - Gdzie... gdzie ja jestem? - W Portland, Oregon, panie Jonas. Szpital Gateway. Jest pan gościem korporacji Telemorphix. Powracały strzępy wspomnień, ale to w niczym mu nie pomagało. - Telemorphix? Oregon? Nie Luizjana? Nie... Korporacja J? - Ach. - Tanabe pokiwał głową z powagą. - Widzę, że odzyskuje pan pamięć. To straszna rzecz, panie Jonas, straszna rzecz. Bardzo poważny błąd... Ale muszę dodać, że popełniony nie przez nas, lecz przez Korporację J. Naprawiliśmy go jednak i mamy nadzieję, że... będzie pan o tym pamiętał. Paul pokręcił głową. - Nic rozumiem. Czas i odpoczynek, oto czego panu teraz trzeba, panie Jonas. Nic będziemy tu pana dłużej trzymać. Kilku moich kolegów chciało z panem porozmawiać, lecz powiedziałem im: „Najpierw musimy pokazać panu Jonasowi, jak bardzo jesteśmy oddani, zademonstrować nasz smutek i oburzenie z powodu tego, co mu uczyniono”. Ucierpiał pan na skutek niewybaczalnego błędu, panie Jonas, lecz jesteśmy z panem. Korporacja Telemorphix to pański przyjaciel. Dopilnujemy, żeby wszystko było w jak najlepszym porządku. Paul kręcił głową i macał neurokaniulę wszczepioną u podstawy czaszki - nie pamiętał, by instalował sobie ten kosztowny sprzęt - kiedy wieziono go do pokoju, który rzeczywiście bardziej przypominał hotelowy apartament niż pokój szpitalny. Jego prawdziwy charakter zdradzały tylko nieduże monitory zainstalowane na brzegu łóżka. Milczący sanitariusze pomogli mu przenieść się na materac i zaraz wyszli. Ze zdziwieniem stwierdził, że jego nogi są całkiem sprawne, choć był bardzo osłabiony. W drzwiach pozostał tylko Tanabe, który wciąż się uśmiechał. - Ach. jeszcze jedno. Pewnie jest pan zbyt zmęczony, by przyjąć gościa? - Gościa? - Był wyczerpany, lecz bał się zamknąć oczy, bał się, że może się obudzić w jeszcze dziwniejszym świecie. - Nie, nie jestem aż tak zmęczony. Uśmiech na twarzy Tanabe nieco przygasł. - Bardzo dobrze. Ale lekarz i... prawnik pańskiego gościa uznali, że wizyta nie potrwa dłużej niż piętnaście minut. Nie chcemy narażać pańskiego zdrowia. - Teraz znowu przybrał maskę niezmąconego optymizmu. - W końcu jest pan dla nas bardzo ważny. Paul patrzył zdumiony, jak drzwi zamykają się za Tanabe. Usłyszał czyjś głos w korytarzu - może nawet ktoś krzyczał, ale ściany w pokoju były grube. A potem drzwi otworzyły się i weszła kobieta, której nigdy wcześniej nie widział. Była mniej więcej w jego wieku, szczupła, dobrze ubrana, ale wyraźnie skrępowana. Jedynym szczegółem w jej wyglądzie, którego nie rozumiał, były ciemne okulary, które nosiła w słabo oświetlonym pokoju. - Mogę usiąść? - Mówiła po angielsku z lekkim akcentem - włoskim? francuskim? - Proszę. - Pokręcił głową, wyrażając zgodę, by to, co miało się stać. po prostu spłynęło na niego. Dryfuj, pomyślał. Aż. zaczniesz rozumieć. A potem przypomniał sobie, że dryfowanie nie było najlepszą strategią. Poczuł żal do biednej, nieżyjącej Avy, do swojej głupoty. - Z kim mam przyjemność? Siedziała chwilę z, opuszczoną głową, a potem spojrzała na niego przez ciemne szkła. - Nie sądziłam, że to będzie takie bolesne, ale było. Jesteśmy dla siebie obcy, Paul. Ale jesteśmy też. przyjaciółmi. Nazywam się Martine Desroubins. Patrzył, jak siada na krześle obok łóżka. - Nie widziałem cię nigdy wcześniej. Tak mi się przynajmniej wydaje. - Zmarszczył brwi. wciąż nieco zdezorientowany. - Jesteś niewidoma? - Byłam. - Splotła dłonie na kolanach. - Ciągle jeszcze... nie przyzwyczaiłam się do patrzenia. Czasem bolą mnie oczy od światła. - Przechyliła lekko głowę. - Ale widzę wystarczająco dobrze. I miło mi znowu cię widzieć, Paul. - Wciąż nic z tego nie rozumiem. Pracowałem dla... Felixa Jon-gleura. W Luizjanie. A potem stało się coś strasznego. Zmarła dziewczyna. I chyba od tego czasu byłem nieprzytomny. - I tak... i nic. - Pokręciła głową. - Wybacz, znowu mącę ci w głowie. Przepraszam, ale to długa historia, bardzo długa historia. Zanim ci ją jednak opowiem, muszę powiedzieć ci coś ważnego, bo może rzeczywiście nie pozwolą nam rozmawiać dłużej niż te absurdalne piętnaście minut. Niczego nie podpisuj. Bez względu na to, o co będą cię prosili ludzie z korporacji, niczego nie podpisuj. Niczego! Skinął powoli głową. - Ten facet Tanabe był wyraźnie zdenerwowany. - I miał powody, ponieważ pomogli odebrać ci dwa lata życia. Mówił, że to oni zapłacili za pokój w szpitalu? To kłamstwo. Zrobili to twoi przyjaciele. Nie. Sam na niego zapracowałeś i na wiele więcej. - Dwa lata? Wciąż mam mętlik w głowie. Po raz pierwszy się uśmiechnęła, a uśmiech rozpromienił jej miłą, ale surową twarz. - Wyobrażam sobie. Myślisz, że w tym szpitalu mają dobrą kawę? Mam ci wiele do powiedzenia. - Czy nie powinienem odpoczywać? - zapytał ostrożnie, nie chcąc jej obrazić. - Ta wersja twojej osoby spała już za długo. Wysłuchaj, co ci mam do powiedzenia, a potem sam zadecydujesz - powiedziała. - Och, Paul. tak się cieszę, że tu przyszłam. Inni także chcą się z. tobą zobaczyć, ale mają dużo pracy. Tyle jest jeszcze do zrobienia. Odwiedzimy ich wszystkich, kiedy wyzdrowiejesz. - Podejrzewam, że nie szybko będę mógł podróżować, przynajmniej daleko. Pokręciła głową, uśmiechając się. - Twoi przyjaciele są bliżej, niż sądzisz. - Jacy przyjaciele? Wciąż o nich mówisz. - Próbował sięgnąć do wciąż zamglonej pamięci. - Masz na myśli Nilesa? Kobieta o imieniu Marline się roześmiała. - Z pewnością ten Niles to miła osoba, ale nie jego miałam na myśli. Masz najwspanialszych przyjaciół, jakich tylko można sobie wyobrazić, którzy cierpieli u twego boku i którzy zmagali się z przeciwnościami głównie za sprawą twojej odwagi. - W takim razie dlaczego ich nie pamiętam? - Bo widzisz, Paulu, drogi, dzielny Paulu, ty jeszcze ich nie poznałeś. Ale ich poznasz.