Mojej Matce poświęcam J. HUBERT DRAPELLA ^^w*-^^- A gdy mnie trafi kula jaka... Ilustrował STANISŁAW RZEPA * Nasza Księgarnia • Warszawa 1969 PRI Wt5t>- -ND * ^ fl.p Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia", Warszawa 1969 r. Wydanie I. Nakład 10 277 egz. Ark. wyd. 10,1. Ark. druk. 10,5. Papier powlekany ki. V, 82x104/32 80 g (Częstochowa). Oddano do produkcji w czerwcu 1969 r. Podpisano do druku w sierpniu 1969 r. Druk ukończono we wrześniu 1969 r. Zakłady Graficzne w Toruniu Zam. nr 1401 — M-12 I Kiedy odchodził wzdłuż ulicy Mickiewicza, czuł, że patrzy na niego. Wiedział, że będzie tak stała niepomszona, póki on nie zniknie za narożnikiem. To spojrzenie, którym go obdarzała na drogę, ilekroć się rozstawali, było mu potrzebne, sprawiało, że nie wierzył w zagrożenie na serio. Nawet wtedy, gdy w ucieczce przed rozpędzonymi żandarmami sflaczałe ze strachu nogi ledwie doniosły go do przechodniej bramy, gdy w czasie przeglądu batalionu (chłopcy wmieszani w tłum uliczny defilowali przed oczami dowódcy) zajechała „buda" z lotnikami i rozpoczęło się legitymowanie przechodniów, czy kiedy przenosił broń, jechał na ćwiczenia strzeleckie, prześlizgiwał się strychem z obstawionego przez Niemców domu do sąsiedniej, „wolnej" kamienicy, przez wszystkie te dni, od kiedy stał się dorosły w wieku lat czternastu, wiedział, że cokolwiek się zdarzy, nie skończy się unicestwieniem; nie potrafił sobie tego wyobrazić. Wiedział, że wróci do dornu, otworzy drzwi i napotka spojrzenie ciemnych oczu takie, jakie go pożegnało — bez przerwy śledzące go we wszystkich miejscach i chwilach. To wystarczało, żeby nie stało mu się nic ostatecznego. Czasem sam sobie próbował wytłumaczyć, że każdy ma matkę, a przeciec tylu z nich odchodziło, że zbytnie poczucie pewności doprowadzi wreszcie do sytuacji bez wyjścia. Uśmiechał się, bo to było tylko drażnienie wyobraźni, czuł który dostał Radosław 2 po wyjściu ze Starówki. Zupełnym przypadkiem Jerzy spotkał łącznika, który kanałami dotarł do ich pozycji z Mokotowa. Łącznik szedł tędy na Śródmieście przez wąskie, jedyne już wtedy przejście koło gmachu Ubezpieczalni przy Książęcej. Dogadał się z Jerzym: widział jego matkę na Mokotowie. Była lekko ranna w głowę, ale trzymała się dobrze. Kiedy łącznik wracał tą samą drogą, Jerzy dał mu list do matki. Pisał słowa tkliwe i pełne obietnic, żarliwych zapewnień i błagań. Ale nie umiał skupić się i bez reszty oddać tej rozmowie z matką. Ostatnie przeżycia zmieniły go — nie usiłował już oderwać swojego losu od losu wszystkich, którzy go otaczali. Poszerzyła się jego Ojczyzna, zogromniała poza ramiona matki, poza ściany domu na Krasińskich, może nawet poza Warszawę... 1 Wszystkie oddziały ppłk Radosława, jako najbardziej przetrzebione i zmordowane z racji swych szturmowych zadań, po przyjściu ze Starówki na Śródmieście na parę dni (do tygodnia) zostały wyłączone z akcji; pełniły w tym czasie funkcje pomocnicze, służbę wartowniczą itp. 2 Pseudonimem dowódcy określało się często całe zgrupowanie. II 13 września. Środa. Stali w bramie naprzeciwko dziury wybitej w murze tuż nad jezdnią. Nie mogli się ruszyć. Młody człowiek, któremu pokazywali stanowisko, osunął się pod ich nogi. Na jego twarzy sześć ran od czoła po brodę, podobnych do wrzodów ze ściętymi wierzchami; nabierały wodnistoczerwonej barwy, a on ułożył się spokojnie na betonie, wypuścił karabin z ręki. Spojrzeli jednocześnie przed siebie. Dziewczyna, narzeczona zabitego, wyszła z kotłowni. Stanęła jak wryta. W ręce trzymała talerz ż zupą. Porucznik uskoczył w jej kierunku. Podchorąży posunął się za nim, trąc plecami o mur bramy. Za dziurą został już tylko Teodor. Stał bezradnie. Szkła jego okularów błyskały w słońcu. Ruszył przez bramę. Skradał się, zaczaił i dał susa ponad dziurą. Strzelił z karabinu w otwór. Cofali się teraz krok za krokiem, patrząc w miejsce, z którego jeszcze przed chwilą wysączył się niebieskawy dymek po serii z pistoletu maszynowego. Detonacja oszołomiła ich na moment. Zrobiło się czarno. Poprzez dym, nie widząc się nawzajem, cofnęli się pod wyjście z kotłowni. Z okna klatki schodowej widzieli w rozpierzchającym się dymie złote ogniki. Niemcy strzelali po podwórzu nie szczędząc amunicji. Chłopcy rozbiegli się szukając osłony. Góral pośliznął się przy przeciwległej klatce schodowej. Małgorzata odepchnęła się od muru i przez chwilę oparła o niego rękę; biała dłoń zaczerwieniła się nagle na szarej powierzchni ukośną krechą. Jerzy zawrócił i biegnąc zderzył się z dziewczyną. Stała tam jeszcze z niepotrzebnym talerzem zupy. Zagarnął ją do środka. Roztrącali cywilów, którzy przerażeni stłoczyli się przy schodach. — Na drugą stronę Ludnej! — komenderował porucznik. Komendant OPL, w hełmie i opasce na rękawie, odsunął mieszkańców i wskazywał drogę. Zgięci przemykali pod grubymi rurami omotanymi szklaną watą i oblepionymi tynkiem. Wybiegli na klatkę schodową. Niemcy strzelali przez podwórze. Kule siekły ściany. Chłopcy przeskakiwali do jednego z parterowych mieszkań. Góral wyjrzał pierwszy. 46 — Uwaga na ostrzał z lewej! — zdążył wrzasnąć i skoczył na chodnik. Skakali za nim jeden po drugim. Z lewej, w dymie wybuchów wysunęła się szara góra czołgu, który od Solca skręcał w Ludną; ustawiał się do strzału. Był nieprawdopodobnie blisko, 30—40 metrów! Jerzy popchnięty wypadł z okna. Potykając się przebiegł przez szerokość ulicy i podskoczył do parapetu. Koledzy podali mu ręce i wciągnęli do środka. Framugi siekane pociskami pękały w długie drzazgi, odsłaniając suche, żółtawe drewno. Jerzy przystanął przy oknie, przebiegało jeszcze kilku. Wycofali się bez strat. Porucznik z częścią ludzi odchodził na Okrąg wzmocnić barykadę, reszta, zaledwie kilkunastu, została na miejscu. Jerzy oparł się o poręcz schodów. Drzwi były otwarte na przestrzał: i od strony podwórza, i od ulicy. Stało ich tu, na parterze, kilku. Niemcy nie podchodzili jeszcze; zatrzymali się przy rogu Solca. Natarcie jakby się skończyło, choć przecież oni mieli inicjatywę, mogli ruszyć w każdej chwili i iść dalej, bo ochrona nieparzystej strony Ludnej nie mogła ich zatrzymać. Było wczesne popołudnie i pewno zmieniali się na stanowiskach, by każdy mógł spokojnie zjeść obiad. Siadali spracowani na progach domów, na zwalonych murach, ocierali spocone czoła i zdejmowali hełmy. Siorbali gorącą zupę z menażek i dowcipkowali. Tak sobie to Jerzy wyobrażał. Wysunął się na podwórze. Bloki mieszkalne ciągnęły się równą linią aż po Okrąg. Każdemu wejściu na klatkę schodową od ulicy odpowiadało takie samo wejście od strony podwórza. Kiedyś podwórko było podzielone niskimi murkami i siatką na poszczególne posesje, teraz rozgrodzono murki, zdjęto siatkę i zrobiła się z tego długa kiszka. Całość odgrodzona była od nie zabudowanego pola murem ciągnącym się wzdłuż wszystkich bloków aż do ulicy Okrąg. Mur był nie-otynkowany, jednolity, wysoki na dwa i pół metra. Naprzeciw wejścia, przy którym stał podchorąży, wybito spory otwór, można było tamtędy przejść swobodnie, Ta przednia krawędź pozycji — bloki wzdłuż nieparzystej strony Ludnej — miała jakieś dwieście pięćdziesiąt metrów. Na Solcu bronił się jeszcze jeden dom. Przy Okrąg była barykada w poprzek Ludnej. Na tyłach ich pozycji, w kierunku Czerniakowskiej, mie- 47 ściło się dowództwo Radosława. Mówili, że na Okrąg 2. Wyobrażał sobie, że tam musi być spokojniej. Oparł się o mur i przymknął oczy. Piekły nieznośnie z niewyspania i pyłu. Przesunął bezpiecznik stena i odłożył broń. Ręce miał spocone i brudne. Zwałkował brud, trąc dłonie o siebie. — Zawilec! Poderwał się i podniósł stena. Porucznik nadbiegał wzdłuż podwórza od strony barykady. — Masz granat angielski? Albo gamonę? Miał granat. Porucznik pociągnął Jerzego za sobą. Wbiegli na drugie piętro i weszli do jednego z mieszkań. Szli pod ścianami pokoju. Podsunęli się do podwójnych, balkonowych drzwi. Wypatrywali Niemców w oknach magazynów poczty. Nie było tam nikogo. Porucznik cofnął się. — Popatrz sobie. Jerzy wyjrzał. Ulica była zadymiona. Kilkunastu Niemców łaziło tam i z powrotem koło rogu Solca, wypatrując łatwego celu. Kilku zapuściło się na skraj Ludnej. Ci patrzyli bacznie w okna, z bronią uniesioną do góry odwracali się powoli, gotowi w każdej chwili. Czołg spowity szaroniebieskim dymem manewrował tuż pod nogami Jerzego; jakoś nie śpieszył się, by ruszyć Ludną ku barykadzie. — Dorzucisz? — spytał porucznik. Jerzy pokręcił głową. Cofnął się powoli. ¦— Dorzucę, ale nie trafię. — W takiego kolosa? — Nie umiem rzucać lewą, a prawą nie dam rady. — Pokazał rękę; z przedramienia zwisały strzępy brudnego bandaża. — Zamachniesz się blisko, przy murze... -—¦ Trzeba trafić w wieżyczkę — upierał się Jerzy. Nie chciał wyłazić na balkon. Stał przed porucznikiem w miękkiej czapce, panterce z wymalowanym z boku niezgrabnym, białym wizerunkiem parasola. Wytrzymał spojrzenie. — Dawaj! — zawołał porucznik. Jerzy odczepił granat od paska. Porucznik prześliznął się do kąta, włożył palec w druciane kółko i pociągnął energicznie. Zawleczka wysunęła się z brzękiem, który posłyszeli obaj mimo wycia czołgowego silnika. Porucznik znalazł się na skraju balkonu. Jerzy uniósł stena i postąpił za nim. Ale postać oficera przesłaniała mu widok; nie mógł dojrzeć Niemców w dole. Porucznik zamachnął się i rzucił. Posłyszeli, jak 48 odskoczyła łyżka i zaraz potem granat potoczył się po stalowych blachach czołgu. Jerzy nie wytrzymał. Musiał to zobaczyć. Wyskoczył na balkon akurat w chwili, gdy Niemcy odbiegli od czołgu i nerwowo zaczęli strzelać po oknach, ale zupełnie w innym kierunku; zobaczył jeszcze, jak mała kulka granatu spadała z wieżyczki, potoczyła się po korpusie i osłonie gąsienicy, wreszcie upadła na bruk. Granat nie wybuchał, a Niemcy już ich dojrzeli. Drobiny odłupanego tynku zakłuły w twarz. Obaj cofnęli się do wnętrza pokoju. Słyszeli, jak czołg odsuwa się w kierunku narożnika. —¦ Cholera! Nie będzie drugiej takiej okazji. — Zeszli na dół. — Zostań tu — porucznik wskazał podest parteru. Jerzy posłusznie stanął przy poręczy schodów i wpatrzył się w otwór drzwi. Tuż obok, na ulicy kręcili się Niemcy. Wydawało się niewiarygodne, że ma ich zatrzymać strzałami peema. Nie mógł stanąć u samego podnóża schodów wiodących do podwórzowego wyjścia, bo wtedy podest parteru przesłaniał mu widok; nie chciał też windować się na samą górę, pozbawiając się całkowicie osłony. W końcu było to wszystko jedno. Jak będą chcieli, to wejdą. Emocja ustąpiła, odezwał się ćmiący pod czaszką ból, oczy przymykały się same. Dwa dni temu, tak, dwa dni temu zobaczył to z ostatniego piętra jasnego, nowoczesnego domu na Solcu. Przybiegł do kolegów, którzy obserwowali przeciwległy brzeg Wisły. Dymy wybuchów słały się tuż nad wodą. Nisko przelatywały duże dwusilnikowe samoloty, które nazywali „Bostonami"; miały oszkloną kabinę i czerwone gwiazdy na sterach; znawcy twierdzili, że to maszyny amerykańskie czy angielskie, przekazane Armii Radzieckiej jako pomoc wojenna. Okazało się, że to nieprawda. Niemieckie Stukasy pojawiały się nad domami rzadko, latały nisko, przemykały między kominami, zrzucały bomby w pośpiechu i uciekały na swoje lotniska. Chwilami, kiedy na niebie nie widać było ani Bostonów, ani ścigłych maszyn myśliwskich, niebo rozkwitało czarnymi obłoczkami artylerii przeciwlotniczej i zdawało się, że przez tę zaporę nie przeleci żaden Niemiec; potem obłoczki rozsnuwały się, mieszały z dymami pożarów i ociężałe szarym welonem wypełniały dolinę rzeki; płynęły dwa nurty — burej wody, czasem zbełtanej rozpryskami białożółtej piany, wstającej smukłymi słupami ku niebu, i drugi — rozchwiany, lotny, srnużasty — dymu. 4 — A gdy mnie trafi 49 Na horyzoncie widziało się zdmuchiwane przez wiatr raz szare, raz ceglaste bąble wybuchów pocisków artyleryjskich. Najpierw słychać było niepoważne pykanie baterii, potem chybotliwy gwizd świdrujący welony dymu nad rzeką, a po chwili ukazywały się te bąble. Artyleria niemiecka strzelała na tyły Armii Radzieckiej. Tam była walka; obserwatorzy podawali dowództwu dokładne dane, określające miejsca toczącego się boju, mówili o czołgach, które jednego dnia podeszły do ronda Waszyngtona i wycofały się, innym razem pokazywali na mapach rejon za Saską Kępą. Tam teraz wzmagały się walki. Jerzy przybiegł sprawdzić to na własne oczy. Rozczarował się. Obserwatorzy musieli kłamać albo koloryzowali tylko po to, żeby ludzi z oddziałów natchnąć lepszą myślą lub też podkreślić konieczność istnienia placówki obserwacyjnej. Nie widział nic takiego, co mogłoby potwierdzić dokładne relacje — tylko dymy dalekich, rozpływających się echami wybuchów i jazgoty broni maszynowej. Dobrze, są tam, biją się, ale czy atakują, podchodzą, tego nie można było powiedzieć z' taką pewnością. Nie widać tego, można co najwyżej domyślać się i zaprawiać ten domysł własną nadzieją. Może spodziewał się zobaczyć sylwetki czołgów, znane z ilustracji wydawanych w czasie okupacji pism niemieckich, może nawet postacie w innych hełmach czy w spiczastych czapkach z czerwoną gwiazdą nad czołem? Może chociaż ruch, bieganinę, cieknące między willami Saskiej Kępy paciorki tyralier, te setki, setki ludzi. Nie widział nic. Wiatr rozpędzał obłoki wybuchów i krajobraz, choć zadymiony, nie sprawiał wrażenia pola bitwy. Gdy spojrzał za siebie, na Warszawę, nie widział wprawdzie ludzi ani, na szczęście, czołgów, ale tu wojna była inna i dojmująco rzeczywista, realna; tam — najwyżej pukanina artylerii. Obserwatorzy kłamali. I nagle na horyzoncie, gdzieś w kierunku Targówka, może dalej, trudlno to było określić, wykwitł bury pas; najpierw wzniósł się tylko nieco ponad linię horyzontu — szaroczarny, skłębiony; nie rozróżniało się poszczególnych wybuchów — to był jeden wielki wybuch, tyle że tworzył ciągłą linię, która mogła mieć trzy, pięć kilometrów. Dopiero po chwili posłyszeli go. Groźny, powolny jak echo grzmotu. Zamilkli wszyscy wpatrzeni w to przedziwne i straszne zjawisko. Poczuli się jak pierwotni ludzie — bezradni, nie rozumiejący żywiołu, skłonni przypisywać mu nadprzyrodzone właściwości. Upłynęła spora chwila, nim w urywanych, krótkich zdaniach zaczęli wypowia- 50 dać domysły. Wmawiali sobie, że to Niemcy wysadzili szosę czy może pas umocnień, ale w duchu byli przekonani, że to przedziwne zjawisko wywołała jakaś potężna broń. Nikt nie miał odwagi powiedzieć, że powstanie ma się ku końcowi. Walczą dalej, bo cóż można robić innego, ale walka wygasa, dzielnice kurczą się do wysepek, kwartały do domów, z których odchodzi się piwnicami po to, by w którymś momencie poczuć za swoimi plecami plecy kolegów, strzelających w przeciwnym kierunku i bronić już tylko kawałka przestrzeni pod własnymi nogami. Nie wolno było mówić o tym, co wydawało się prostym i jedynym wyjściem — ostatnia kula dla siebie. Wielu już to zrobiło; byli dość młodzi, żeby tak postąpić. Tymczasem front był coraz bliżej, Niemcy cofali się i lada dzień, lada godzina, na tamtym brzegu — o paręset metrów od pozycji — pojaw się inna armia, uzbrojona w inne karabiny, inne armaty, ubrana w inne mundury, przynosząca im życie, ale nieznana. 51 W pierwszych dniach powstania łatwo było im — młodym i buńczucznym — stopować każdą wątpliwość oczywistym twierdzeniem, że należy dobrze mierzyć, niszczyć wroga; wróg był realny, niewątpliwy; walka z Niemcami trwała całą okupację, teraz tylko zmieniały się jej formy, skończyły się działania skryte, wydobywało się broń dotąd skrupulatnie chowaną. Minęło kilka tygodni walki. Obszar uwolnionej Warszawy kurczył się z dnia na dzień. Groźba zagłady wisiała już nie tylko nad pojedynczym człowiekiem, sytuacja stawała się coraz bardziej beznadziejna; to prowokowało do stawiania pytań: Jak długo jeszcze? Czy to ma sens? Gzy miało sens kiedykolwiek ? Kiedy człowiek z karabinem, biegnący ulicą, potyka się nagle, przewraca i leży nieruchomo posypany pyłem, nieważny — trudno jest wtedy mówić, że umarł potrzebnie. Dopiero potem jego matce czy żonie tłumaczy się, że właśnie jego śmierć była konieczna. A przecież w ludzkiej naturze leży doszukiwanie się sensu własnej śmierci — niech ona komuś czy czemuś służy. Mieli więc umierać pełni wątpliwości i tym trudniejsze było to umieranie. Dlatego jeszcze rozpaczliwiej rozglądali się w poszukiwaniu ratunku dla siebie. Ratunek przecież mógł być bliski, o paręset metrów — za rzeką. A jednak Jerzy, myśląc o zbliżaniu się tamtej armii, czuł jakieś zmieszanie, wstyd, nawet lęk. Dlaczego? Patrzył po twarzach kolegów i odczytywał te same uczucia i myśli. W milczeniu rozchodzili się na swoje pozycje. To było dwa dni temu. Wczoraj na Ludną przyszły pierwsze plotki na temat oddziałów, które zbliżyły się do brzegu. Może już szykują przeprawę? Może lada chwila ich tyraliery wysypią się na Solcu, zepchną Niemców i pójdą niepowstrzymanie ku Śródmieściu? Nie, to już była fantazja. Nie można było iść do przodu, złamać oporu, ale żeby chociaż ich zatrzymać, postawić przeciwczołgowe działka i spojrzeć spokojniej w perspektywę ulicy. Cóż dla armii znaczy batalion, tysiąc uzbrojonych ludzi? Tysiąc ludzi to dla nas niewiarygodna siła! Tysiąc karabinów! Boże! Działa, karabiny maszynowe, granaty, współdziałanie z lotnictwem, radiostacje, amunicja; gdyby przysłali tylko ten nieważny dla armii tysiąc ludzi, my — zmęczeni, zaczadzeni i poranieni, z resztkami amunicji, głodni i zawszeni — będziemy mogli odpocząć, zasnąć... Front, tu przyjdzie front! My nie jesteśmy frontem, utoniemy w mrowiu wojska, sprzętu, wozów 52 bojowych, między ludźmi sztabów, odłożymy gorące pistolety, przemyjemy oczy zaprószone pyłem, ściągniemy buty uwierające spęczniałe, spocone nogi i zwalimy się gdziekolwiek, żeby przespać; ze snem przesunie się wszystko zło — niebezpieczeństwo śmierci i zmęczenie, i ta wątpliwość dziwna, nieumo-tywowana. Posłyszał kroki za sobą; wiedział, że to porucznik. — Próbowali? — Nie — odpowiedział Jerzy. — Obiad chyba jedzą. —¦ Może. — Czołg wycofał się do rogu i stoi. Na co czekają? — A po co tu mają leźć? — Byłem w placówce na Solcu. Amunicji mają mało. — Mam trzy magazynki; inni mają mniej. — Wiem. Porucznik osunął się na stopień i nie odwracając głowy od otworu przed nimi, zapalał papierosa. Jerzy spojrzał łakomie. Porucznik nie zauważył. — Tamci lądowali? ¦—¦ Jacy tamci? — No, z drugiej strony. Porucznik wzruszył ramionami. -— Podobno już przeprawiają się do nas. — Nie wiem, nie byłem w dowództwie. ¦— Ciekawe, ilu tu przyślą? — Gdzie? — No, tu, na odcinek. — A po co by tu mieli ich przysyłać? — Mówili, że będą nas luzować. — Kto? —¦ No, oni. Porucznik popatrzył uważnie na Jerzego. — W duchy pan wierzy, panie podchorąży. — A dlaczego by to nie miało być prawdą? Amunicja nam się kończy, ranni prawie wszyscy, nie spaliśmy po trzy noce... — No, to co? Popatrzyli sobie w oczy. Jerzy dostrzegł w spojrzeniu porucznika głuchą rozpacz, zmęczenie; tamten myślał to samo, ale wiedział więcej. — Boję się, że zasnę, panie poruczniku — powiedział Jerzy tonem usprawiedliwienia. 53 — Boisz się? — Boję się, że zasnę — powtórzył Jerzy, ale wiedział, że porucznik wyczuł ten tonik, cichutką nutkę nadziei na pomoc, na absolutny ratunek, na wybawienie. — Stoję tu tyle godzin... Jestem podchorążym, zastępcą dowódcy plutonu... — zaczął i urwał, bo poczuł się ohydnie — skamlał. — Wzdłuż Ludnej do Okrąg jest siedem domów, siedem klatek schodowych; rozstawiłem na nich dwunastu ludzi, z łącznikami i sanitariuszkami jest was szesnaście osób, na barykadzie i w odwodzie dowództwa trzydzieści kilka... To znaczy było ich trzydziestu kilku przed dwiema godzinami... Niech pan przyprowadzi swój pluton, postawi na tej klatce schodowej! Dwudziestu kilku ludzi, erkaem, pistolety maszynowe, granaty... Co jeszcze według podręcznika dowódcy plutonu?! — krzyczał prawie i Jerzy przestraszył się nie tego, że krzyk był oskarżeniem, ale tego, że w tym wołaniu była rozpacz. Porucznik podniósł się i zachwiał schodząc ze stopni. Przestali tak parę godzin, samotni na swoich posterunkach. Nawet Niemcy nie przerywali tego złowieszczego procesu, który ich załamywał; było spokojnie. Tylko placówka na Solcu odpowiadała rzadkim ogniem na zaczepne działania wroga. Ulica za drzwiami zasnuła się dymem. Niemcy zapalili świece dymne. Gęsty, czarny obłok wpełzał na klatkę schodową, Jerzy rozkaszlał się. Oczy łzawiły. W sinej szarości zobaczył ciemne sylwetki pod ścianami domów po przeciwnej stronie. Nie zd|ążył się złożyć; za mało miał amunicji, żeby strzelać długimi seriami. Niemcy przechodzili spokojnie. Mieli podwinięte do łokci rękawy panterek, w zwieszonych rękach trzymali pistolety maszynowe. Nie interesowali się klatką schodową. Patrzyli prosto przed siebie, w kierunku barykady u zbiegu Ludnej i Okrąg. Było w tym coś śmiesznego — przechodzili o kilkanaście metrów i nie troszczyli się o grożące im z boku niebezpieczeństwo. Jerzy posłyszał ruch za sobą. Obejrzał się. Nie było jeszcze nikogo, ale nadchodzili. Poczuł paniczny strach. Był sam. W górę, na schody? I co dalej? Zimno podeszło mu do gardła. Cofnął się ze schodów. Wyjrzał na podwórze i odetchnął — koledzy szli gromadką z porucznikiem. Jerzy wrócił na stanowisko. Dym na ulicy zrzedniał. Ciemne sylwetki przemykały z powrotem do Solca. 54 — Wracają ¦— posłyszał nad uchem. — Zrobiliście ten czołg? —¦ zapytał nie oglądając się. ¦—¦ Nie wyszło, ale się spietrali. Wracają na Solec. Pan podchorąży łyknie zupy. Zgotowali w suterenie. Myśmy jedli. Jerzy uśmiechnął się. Opuścił stena, oparł się niedbale o poręcz naśladując Wiktora. Ale wewnętrzne napięcie nie ustępowało. Wiedział, jak to jest — sztywność, złe krycie się, potem przestaje się myśleć o czymkolwiek innym, kręci się głową na wszystkie strony, przychodzi panika i w końcu dostaje się w czapę. Od takiego, który tego nie potrafi ukryć, koledzy odsuwają się natychmiast: wiedzą, że jest „trędowaty", że koło niego jest niebezpiecznie. Taka samotność przyśpieszała koniec. Zszedł óp sutereny. Małgorzata bandażowała sobie rękę. Postrzał był niegroźny, stykowy. ¦—¦ Teraz jesteś dobra — mówił Zygmunt, pomagając jej zawiązać końce bandaża. Małgorzata spojrzała pytająco. —¦ Raz trafiona, drugi raz nie dostaniesz. Jak wjpanku. Jerzy dostosował się do tonu. Odłożył stena i usiadł przy stole. Dostał talerz zupy. Tramwajarz podał mu łyżkę. Podchorąży jedząc obserwował go. Był niski, szczupły. Miał z pięćdziesiąt lat. Z kołnierza tramwajarskiego munduru wychylała się zarośnięta rzadką szczeciną szyja, szpakowate włosy pozle-piane były potem. Tamten przeczesał je ręką i włożył służbową czapkę. Mógł wziąć panterkę na Starówce, ale nie chciał pozbyć się swego munduru. — Co pan patrzy? Zmachałem się. Dla mnie zjeść talerz zupy to już robota. Przydałaby się teraz drzemka z gazetą. Roześmieli się. Tyle że tramwajarz zupełnie swobodnie. Nagle, tuż nad głowami posłyszeli dudnienie maszynowej broni. Jerzy rzucił łyżkę. Zupa rozprysnęła się na ścianę. Tłoczyli się na schodach, wybiegali na parter. — Nie podchodź! — wrzasnął Felek zagradzając im drogę na podwórze. Cekaem zagrał znowu. Strzelał krótkimi seriami, raz po raz. Jerzy zobaczył czerwoną mgiełkę, która osnuła otwór w murze. Poleciały kawałki rozpryśniętej cegły. Z tamtej strony przebiegali koledzy z placówki na Solcu. Strzelano do nich, ale strzelano z domu, w którym był Jerzy z kolegami. Felek wyjrzał ostrożnie. Za nim wyglądali inni. W drzwiach byli bezpieczni: tuż obok, w sąsiednim oknie parteru, jakieś cztery metry od drzwi unosił się jeszcze obłoczek dymu. Rozejrzeli się; było ich razem ze dwanaścioro. 55 ?? v — Gdzie porucznik? — zapytał Jerzy, czując, że nogi słabną mu z wrażenia. — Poszedł do dowództwa — odpowiedział Wiktor. Jerzy widział, że patrzą na niego. Teraz był tu dowódcą. Odbezpieczył stena. — Felek z Teodorem, pilnujcie drzwi od ulicy i od podwórza. — Chodź — zagarnął Wiktora. Wbiegli do mieszkania na parterze i przysunęli się do ściany odgradzającej ich od sąsiedniego budynku. Mimo hałasów i strzelaniny wokoło posłyszeli krzątaninę Niemców za ścianą. — Wleźli w środek, cholera. — Cofali się od barykady, zobaczyli wolne wejście... — Co teraz? Kujemy ścianę? Jerzy struchlał. Ściana wydała mu się jedyną obroną. Tak blisko, na odległość dwóch cegieł siedzieli tam uzbrojeni po zęby, z twarzami czarnymi od dymu, w panterkach i nienawistnych hełmach, które odbierały człowieczy wyraz ich oczom. — Nie. Trzeba próbować przez strych. Wybiegli z mieszkania. Napatoczył się przerażony cywil. — Panie, są tam, są pod piątym... — bełkotał. — Strychem przejdziemy? — Nie ma połączenia, trzeba kuć — wtrąciła się niewiasta, która gościła ich obiadem. — Piwnicami? ¦— To samo. Posłyszeli głuche uderzenia w ścianę. Jak tąpnięcia skały w kopalnianej studni. Jerzy spojrzał na Wiktora. —¦ Pchają się dołem. Może na nich poczekać w piwnicy? — Mają granaty. Rzucą, potem wejdą. Trzeba wiać. — Panie podchorąży! — Teodor wołał od drzwi na podwórze. Jerzy zbiegł'z podestu. Zobaczył sylwetkę kaprala Brzozy, który przebiegł za otworem w murze. Ostrzał z cekaemu spóźnił się nieco. — Wycofujcie się! Rozkaz z dowództwa: wycofać się natychmiast! — Brzoza stał tuż przy otworze, bezpieczny, z tamtej strony. — Którędy? — zawołał Jerzy i głos mu się załamał. — Wycofujcie się zaraz! — wrzasnął Brzoza. W tym momencie cekaem strzelił krótko i umilkł nagle. Zrobiło się dziwnie cicho. Jerzy pomyślał, że może coś się tam stało. Wyjrzał na podwórze. Od strony ulicy Okrąg, w ich 56 kierunku, biegła łączniczka Jana. Biegła po tej stronie muru. Wewnątrz podwórza. Była jeszcze o trzydzieści metrów od niemieckiego okna. — Jana, stój! Uciekaj! — zawołał Jerzy. Jana stanęła, nie rozumiejąc, skąd i dlaczego wołają. Teodor przepchnął się od tyłu. Wysunęli się obaj na podwórze. Z tyłu tłoczyli się koledzy. — Jana, zawracaj! Wracaj na Okrąg! Uciekaj z powrotem! Tu Niemcy! Cekaem! Zawracaj! — wrzeszczeli jeden przez drugiego. Jana ruszyła parę kroków: zobaczyła kolegów. Stanęła znowu. Odwracała się, zakręciła na miejscu, wypatrując niebezpieczeństwa. Może nie wierzyła w ten alarm. Spojrzała znowu na stłoczonych w drzwiach klatki schodowej i ruszyła ku nim spłoszonym, nerwowym krokiem; czuło się, że jest gotowa do rzucenia się biegiem; rozglądała się nerwowo; nic nie rozumiała. Trwało to może piętnaście, może dwadzieścia sekund. Krzyczeli bez przerwy, widząc, że nie rozumie, że zbliża się do okna, które było na drodze do ich klatki schodowej. Wiktor odepchnął Teodora i wypadł na zewnątrz. Jerzy nie zdążył go zatrzymać; nie spodziewał się tego. Tamten zdołał wybiec dwa kroki w kierunku Jany. Był już prawie pod oknem Niemców. Strzelili z pistoletu. Wiktor złapał się za udo, przykucnął i upadł pod ścianę. W tym momencie zajazgotał cekaem. Jana dostała od razu, pierwszymi kulami. Prawdopodobnie zginęła natychmiast, bo nie próbowała odpełznąć, nie ruszała się. Ale Niemcy nie przerwali ognia. Cekaem strzelał krótkimi, przerywanymi seriami. Dziewczyna miała na sobie szeroką panterkę. Kule szarpały nią na wszystkie strony; wyglądało to, jakby jakieś szczury miotały się pod jej luźnym ubraniem. Cekaemista rozdzierał jej ciało. Leżała o dziesięć metrów od niemieckiego okna. Kiedy rozszedł się kurz wzniesiony kulami, zobaczyli jakiś bezkształtny wór, tłumok zrobiony z porozdzieranych łachmanów. Nie przypominało to człowieka. Cofnęli się do wnętrza. Nie patrzyli sobie w oczy. Teraz już wszyscy byli gotowi. Nie potrafili reagować nawet na głuche łomotanie, dobiegające z czeluści piwnicznych. Jerzy spojrzał w stronę otworu w murze. Było do niego z dziesięć metrów. Z tego tylko dwa mogły nie leżeć w polu ostrzału niemieckiego. Więc osiem. Osiem metrów to jest dziesięć kroków, może dwanaście. Ile pocisków może wystrzelić MG * na jeden 1 Karabin maszynowy. 57 krok? Niemiec ustawi cekaem na otwór w murze i będzie spokojnie czekał, aż zobaczy dobiegającego. Wtedy zacznie strzelać długą serią. Nawet nie musi mierzyć. Nim oddalający się po skosie zniknie za murem, dogoni go przynajmniej dziesięć pocisków. To beznadziejne. Ale nie ma na co czekać. Chyba na to, że Niemcy wykują dziurę w piwnicy, rzucą granaty i wpadną na schody. Ilu ich można zabić na raz? Trzech? Zaatakują na pewno i z okna, i z drzwi, i z piwnicy — równocześnie. Jerzy rozejrzał się po kolegach. Nikt nie przeżyje minuty. Wiktora wciągnęli do drzwi. Postrzał był paskudny, przez udo. Dobrze, że nie krwawił zbyt mocno. Zbielał tylko i nie mógł chodzić, o bieganiu nie mogło być mowy. — Trzeba spróbować przejść wzdłuż muru do Solca, może jest tam jeszcze jedna dziura. Mur widać było aż do kamienicy stojącej poprzecznie. Nie było tam otworu. Ale to była szansa. Może uda się przeleźć przez mur; byle dalej od tego okna! Tramwajarz podniósł swego lebela 1 i nacisnął czapkę na uszy. — Dobra, sprawdź pan — Jerzy ustąpił z przejścia. Tramwajarz przesuwał się wzdłuż muru, oglądał się na Jerzego, wypatrywał przed siebie, zerkał na okna. Kiedy zadarł głowę do góry, rozległ się suchy strzał z karabinu. Tramwajarz oparł się o ścianę. Ręką objął kurczowo szyję. Trąc plecami o mur domu cofał się chwiejnie. Wyskoczyli po niego. Przez palce, które zacisnął na szyi, przeciekała krew. Osłabł na schodach — już bezpieczny — osunął się na kolana. Nie mógł mówić, dławił się krwią, krztusił, trząsł ramionami, usiłując złapać oddech. Małgorzata była bezradna. Znieśli go do sutereny i Jerzy wiedział, że ten człowiek jest stracony. Zabrał od niego karabin i pomyślał tylko, że Tramwajarza, jeśli przeżyje, może uratować przywiązanie do munduru. Niemcy nie będą przypuszczali, że ten stary, mały człowieczek w tramwajarskim mundurze trzymał w ręku karabin i strzelał do nich spokojnie, powoli repetując, jakby w obawie, że stary lebel się rozleci, a kiedy strzał był skuteczny, zdejmował czapkę i ocierał pot z czoła. Pracował uparcie, nieefektownie, jak kiedyś w czasie ćwiczeń, jeszcze zapewne pod okiem austriackiego aspiranta. Nie widzieli, skąd strzelano do Tramwajarza. W każdym razie było pewne, że i ta droga w kierunku Solca jest nie- 1 Karabin francuski starego typu. 58 bezpieczna. Koledzy z placówki na Solcu wycofali się przed chwilą, więc Niemcy dopiero tam wleźli. Jeszcze ich nie było widać w oknach bloku, ale mogli ukazać się lada moment, a wtedy przebiegający przez podwórze będzie miał ostrzał z dwóch stron. — Kto biegnie pierwszy? — zapytał Jerzy. Stali stłoczeni na skrawku podestu i nie podnosili oczu na niego. — Pierwszy ma najwięcej szans — dodał. Żadnej reakcji. Jerzy przełknął ślinę. Nie znał tych ludzi. Prócz Tramwajarza i Teodora wszyscy byli z drugiej kompanii, widywali się przy akcjach, ale walczyli razem dopiero od wczoraj. — Wiktor, możesz chodzić? ¦— Wiktor uniósł się na nogi, ale musiał podeprzeć się o ramię Felka. — Teodor, pójdziesz pierwszy, potem Małgorzata, potem... — Jerzy mówił zdławionym głosem i wiedział, że nie brzmi to jak rozkaz, nikt go nie usłucha. Jana leżała o kilkanaście metrów i wszyscy widzieli, jak umierała. — Nikogo z nas nie oszczędzą — krzyknął zrozpaczony. Obeirzał się. Na schody wysunęło się kilku cywilów. Milczeli. Wyglądało na to, że przyszli patrzeć, jak będą ginąć powstańcy. — Czy ktoś z państwa idzie z nami? — To samo milczenie, żadnego gestu, nawet przeczenia. — Mówię wam, że Niemcy się nie spodziewają. Pierwszy przebiegnie na pewno... — To biegnij pierwszy — odezwał się Felek. Jerzy poczuł ściskanie w gardle. Spojrzał na podwórze. Stukania w piwnicy zamilkły na chwilę i wszyscy zamarli w oczekiwaniu wybuchu. Cisza. Może zmieniali się przy kilofie. ¦—¦ Panie podchorąży, ten człowiek... — gospodyni wyjrzała z sutereny. Małgorzata zbiegła na dół. ¦— Dobrze, pójdę pierwszy. Wy po mnie. W odstępach co parę sekund. Kiwali głowami, patrząc uważnie na Jerzego. Nie wierzyli, że zdecyduje się na skok. Wróciła Małgorzata. — Wygląda na to, że się kończy — powiedziała. — Kto pomoże Wiktorowi? — Dam radę sam — Wiktor odepchnął się od ściany. Przeczłapał po schodach ku wyjściu. — Czy naprawdę nikt nie zdecyduje się przede mną? 59 — Idź. Pójdziemy za tobą. ¦— Wszyscy? — Wszyscy — odpowiedział Felek. — Pójdę ostatni. — Zdjął peema i cofnął się za Teodora. — Spróbuję was osłaniać stamtąd. — Jerzy podszedł do progu. Podwórze wyglądało sielankowo. Było pusto, cicho, isłońce padało skośnie z prawej strony. Duża mucha przeleciała z brzękiem i klapnęła ciężko. Usiadła na drzwiach w słońcu. Jerzy obejrzał się za siebie. Stali stłoczeni. — Złam kark — powiedział Felek i uśmiechnął się. Jerzy odepchnął się mocno, stopą poczuł krawędź stopnia; wystartował jak z dołków na bieżni. Do otworu było blisko, bardzo blisko, zaledwie kilkanaście kroków. Ręką uchwycił krawędź muru, zakręcił gwałtownie, zabolało: starł skórę z dłoni, odwracając się posłyszał jazgot cekaemu. Zobaczył jeszcze, jak na wysokości jego głowy pryskały czerwone, świeże odłamki cegły i jak różowy obłoczek zasnuwał otwór. Wytchnął nadmiar powietrza, jak po nurkowaniu, przysiadł przy murze i wysunął najpierw stena. Tamci byli czujni, wpatrzeni w otwór: bryznę-ły pociski. Odłamki zaprószyły mu oczy. Cofnął się. Teraz te kłujące drobiny pod powiekami wydały mu się ważniejsze od wszystkiego. Posłyszał nową serię i zdążył jeszcze podsunąć się do otworu, by gwałtownym ruchem szarpnąć do siebie nadbiegającego Teodora. Chłopak potknął się, wywrócił, zgubił okulary. Szukał ich mozolnie za murem, nie zważając, że może znaleźć się w polu ostrzału. Jerzy poczuł nagły przypływ radości; chciał objąć Teodora, uściskać. Nadbiegła Małgorzata. Złoty warkocz upięty w koronę rozplótł się jej w biegu. Jerzy stanął w otworze. Kiedy już chwytał ją za ręce, padł jeden strzał, nie seria, pojedynczy strzał. — Jestem skończona — krzyknęła Małgorzata. Osunęła się w objęcia Jerzego. Podtrzymywał ją, czując, że zwisa mu w rękach bezwładnie. Ten krzyk, odrzucona do tyłu głowa i przymknięte powieki dziewczyny — za wiele tej histerii. — Opanuj się, już po wszystkim... Dziewczyna leciała mu przez ręce; nie miał siły jej utrzymać. Zsunęła się na ziemię. Oburzony ujął ją mocno za ramiona, podniósł na nogi i potrząsnął z pasją. — Nie wygłupiaj się! Historyczka! — Już go nie słyszała. Kiedy ją puścił, ponownie upadła na ziemię i dopiero wtedy Jerzy zrozumiał, co się stało. Wysunął stopy spod jej ciała. Od strony Solca nadbiegał kapral Brzoza. 60 — Ubezpieczaj ogniem, przebiegają! — zawołał Jerzy do niego. Brzoza posłusznie stanął obok. — Nie tu. Próbowałem. — Rozejrzeli się. Brzoza skoczył po jakąś iskrzynię i podjsunął ją do muru. — Poczekajcie chwilę! — wołał Jerzy do swoich. ^ Nim kapral zdołał wdrapać się na skrzynię i wychylić, przebiegał następny. Prawie równocześnie zagadał cekaem Niemców i peem Brzozy. Przebiegali jeden po drugim. Niemiec nie celował już tak precyzyjnie. Działanie Brzozy trochę pomogło. Potem była chwila przerwy. —¦ Nicht schiessen, nicht schiessen l. Jerzy poznał głos Wiktora. Szedł utykając, ręce podniósł do góry i starał się iść tak, by widzieć okno za sobą. Na przedramieniu prawej ręki kołysał się peem. 1 Nie strzelać. 61 — Nicht schiessen — zawodził idąc powoli. Zdawało się, że Niemcy usłuchają. Wiktor szedł pomału, prawie ciągnął za sobą ranioną nogę, każdy następny krok był jak potknięcie. Cekaemista dopuścił go aż dio otworu. Jerzy pomagając Wiktorowi przy przechodzeniu czuł, jak ranny spazmatycznie drga od każdej kuli, która go dosięga, czuł razem z nim ten świdrujący, gorący ból przenikający ciało. Wiktor zwalił się za murem. Był przytomny. — Poprawili, cholera, tylko w nogę — stękał. Dalsi nie wytrzymali nerwowo; może Niemcy wysadzili już ścianę piwnicy; dość, że chłopcy przebiegli grupą. Nie wszyscy. Dwóch zostało. Do Felka nie można było nawet podejść. Leżał w połowie drogi od klatki schodowej. Zjawił się porucznik. Zapędził sanitariuszki po rannych. Jerzy nie mógł odejść od tego miejsca, jakby czekał na dalszych kolegów, jakby spodziewał się, że jeszcze przywita wielu po tej stronie muru wyciągniętymi ramionami. Wiedział, że czegoś nie zrobił, coś zaniedbał. Nie mógł zebrać myśli. Porucznik pobiegł w kierunku Solca. Po chwili wracał z resztą chłopców, którzy zdołali przebiec pod ogniem czołgu i grenadierów i opuścić ostatnią placówkę u wylotu Ludnej. Jerzy pomagał nieść umierającą dziewczynę. Była w panterce, więc musiała być w oddziale już na Starówce, ale nie przypominał sobie jej twarzy. Ranny kolega, który dotąd dźwigał ją sam, "tracił już siły. Przystanęli. Położyli dziewczynę na ziemi. Była już nieprzytomna. Panterkę miała rozerwaną z przodu, widać było krzepnące strugi krwi. Jerzy usiłował zakryć jej piersi. Kiedy dźwignęli ją ponownie, wysunął się jej z kieszeni aluminiowy grzebień i kennkarta. Była Gruzinką. Jerzy zawlókł się do porucznika. Pozwolono mu położyć się na korytarzu. Znalazł miejsce pod stołem, któryś z kolegów rzucił na niego ciężki kożuch. Tupali obok niego, biegając w obie strony. Nie słyszał nic. Przespał zmierzch i atak czołgów odparty na barykadzie, przespał potworny, mrożący krew w żyłach krzyk — wycie cywilów, których Niemcy popędzili przed czołgami w następnym natarciu. Zbudził się dopiero, gdy ktoś przypadkiem potknął się o jego nogi. Nie mógł zrozumieć, dlaczego korytarz tak ludny przed chwilą opustoszał nagle, zrobił się przeraźliwie długi, mroczny, oświetlony tylko pełgającymi blaskami pożarów. — Wstawaj, idioto, zaraz tu będą! — wrzasnął ktoś. 62 — Kto? Kto będzie? — Jerzy był jeszcze nieprzytomny. — Wywalili ścianę z sąsiedniego bloku. Trzęsąc głową ciężką od snu, dał się poprowadzić. Przebiegli na drugą stronę ulicy. Jerzy stoczył się do piwnicy. Znalazł swoich. Byli na Okrąg 9. Kłębiło się wszystko w ciągu tego jednego dnia. Do tej pory Jerzy wiedział, z jakimi oddziałami sąsiaduje, chociaż linii, której bronił batalion, nie potrafiłby narysować na planie miasta. Teraz, jakby właśnie zbudzony z ciężkiego snu, nie zdawał sobie sprawy z położenia sąsiadów ani własnego oddziału... Własny oddlział... Co to było? Pluton, drużyna, patrol? Podchorąży, proszę zameldować stan oddziału! Taki rozkaz zabrzmiałby jak koszmarny dowcip. W piwnicy znalazło się trochę miejsca. Jerzy przykucnął pod ścianą. Próbował prze-drzemać resztę nocy. Niemcy po zdobyciu i zajęciu domów na Ludnej, aż po ulicę Okrąg, nie kwapili się z dalszym natarciem. Oddziały stłoczone na małym skrawku roiły się na każdej barykadzie. Robiło to wrażenie, jakby nagle przybyło powstańców. Nie działo się nic szczególnego. Wiktor był ranny ciężko, 63 ale nie niebezpiecznie. Małgorzata umarła w dwie godziny po przeniesieniu jej do szpitala. Gruzinka także już nie żyła. Część „Parasola" była w odwodzie dowództwa na Okrąg pod drugim, część tu — pod dziewiątym. Razem czterdziestu kilku. Jedna dziesiąta stanu z pierwszego dnia powstania. Jeżeli się mówi, że oddział został zdziesiątkowany, to ma się na myśli, że zginął co dziesiąty; jak można określić straty „Parasola", „Zośki", innych oddziałów Radosława? 15 września. Piątek. Barykada została utrzymana. Niemcy obrzucili pozycje pociskami zapalającymi. Pękały po upadku jak torby papierowe i wysypywały swoją termitową zawartość. Do świetlika sięgającego od dachu do piwnic wpadła jedna z takich bomb. Jerzy czołgał się pod niską belką i obserwował jarzącą się substancję. W tym momencie zdarzyła się rzecz niewiarygodna. W ten isam świetlik, nie mający wiele ponad pół metra kwadratowego, wpadła druga bomba i pękła tuż przed nim. Nie raził go nikły wybuch, ale rozpalający się termit był przeraźliwie jasny. Nim zdążył wycofać się na brzuchu, oślepiło go. Przerażony utratą wzroku wyciągnął ręce przed siebie i potrącając ludzi dotarł do schodów. Wybiegł na podwórze. Bał się. Przycisnął ręce do oczu i stał tak długą chwilę, czekając momentu, kiedy ochłonie i zdobędzie się na otworzenie oczu. Słyszał nad sobą zmieszane głosy kolegów. Dla wszystkich stało się jasne, że Jerzy „wysiadł". Przy takim napięciu nerwowym wystarczyło przeżyć jeden szok i człowiek drżał na każdy odgłos. Jerzy odjął ręce od oczu i stał długą chwilę z uniesioną twarzą, rozwartymi szeroko powiekami i nie widział nic poza nieprzenikliwą, rażącą białością. Pocił się z wrażenia, ale osłabł dopiero wtedy, gdy w tej białości pojawiać się zaczęły pierwsze niewyraźne kontury murów, ciemniejsze plamy otworów okiennych, kiedy to wszystko zaczynało nabierać kolorów. Widział! Widział normalnie. Poczuł się nagle ogromnie zmęczony. Odszedł w stronę iskrzydła budynku. Przysiadł pod murem. Koledzy obserwowali go przez chwilę, potem dali spokój. Poza tym tego dnia nie zdarzyło się nic ciekawego. Pod wieczór przybiegli obserwatorzy znad Wisły. Zawrzało od nowin. Na praskim brzegu ukazali się żołnierze jednostek radzieckich. Walki jeszcze tam trwały, ale z pewnością już 64 było to tylko wymiatanie i likwidowanie ostatnich punktów oporu. Tego obserwatorzy nie mogli wymyślić; można to było sprawdzić bez trudu. Wersja o stworzeniu przyczółka i „wymianie" sił z wojskami zza Wisły stała się powszechna. W domysłach na ten temat gorliwie zagrzebywano owo uczucie niepokoju, które nawiedziło ich parę dni temu. Liczyło się godziny, które rannych i zadręczonych, głodnych i nieprzytomnych z wyczerpania dzieliły od przeprawy na drugą stronę, od tej idyllicznej przeprowadzki w rejon bezpieczny, na tyły frontu. 16 września. Sobota. Przyszli. Nie było ich wielu. Na Okrąg pod dziesiąty trafiło zaledwie kilku. Nosili płaszcze koloru prawie zapomnianego od Września, polowe, miękkie rogatywki z czarniawym orłem i owijacze, które także przypominały tamte dni. Broń nie zaskoczyła nikogo; znali ją i ci, którzy walczyli w partyzantkach, i ci, którzy przyjmowali zrzuty radzieckie. Żołnierze śpiewnie przeklinając zaciągnęli wielkiego maxima na pierwsze piętro gmachu. Działali sprawnie i metodycznie. Dziurę, która kiedyś była oknem, obłożyli workami z piaskiem, wsunęli na to masywną podstawę i zmocowali zamek. Taśm i pocisków mieli bardzo dużo i Jerzemu, który pilotował ich na pozycję, wydawało się tego znacznie za wiele. Gdyby nie to, że amunicja ta nie pasowała ani do stena, ani do kabeków, ograbiłby ich z pewnością. Nagle na Solcu zachrzęściło i zazgrzytało. To Ferdynand 1 wypełzł zza bloków i przez puste pole przesunął się w stronę Czerniakowskiej. Przystanął w połowie drogi, tak jak życzyli sobie tego żołnierze z obsługi maxima. Zaczął ostrzeliwanie domów na początku ulicy. Błyskało, lufa cofała się odsłaniając na ułamek sekundy matowo lśniące naoliwione prowadnice i na kilka sekund działo przesłaniało się dymem i kurzem wybuchu. Nim wiatr zdołał rozwiać obłok, już strzelało dalej. Zagrał maxim. Cel był odległy zaledwie o sto, isto dwadzieścia metrów — pokaźny, nieruchomy. Jerzy z rosnącym przerażeniem obserwował, jak strumyczki pocisków osypywały się po blachach działa. Celowniczy miotał się, klął i rozstawiał po kątach całą familię tego, który z rusznicą przeciwpancerną poszedł na sąsiedni odcinek. Ferdynand nie reagował zupełnie na jazgot 1 Ferdynand — niemieckie działo pancerne na gąsienicach. 5 — A gdy mnie trafi G5 ???i???. i??i^, w tym coś tak niesamowitego, że wszyscy czuli się coraz bar^zjej njeswoj0. Niemcy nie strzelali do nich i to ignorowanie ^.ekaemu oraz spokojna niewzruszalność działania stalowego niąSyWU jg^yja włosy na głowie. Zdębieli zupełnie, gdy otworzy^ sjc klapa wieżyczki i wyskoczył z niej żołnierz z załogi aziąja^ w tym właśnie momencie zmieniano taśmę w cekaemie. Rozstrzelały się karabiny, wszyscy śpieszyli się tak bardzo, ze njkt z jjjj-jj n;e trafiał. SS-man wdrapał się na wieżyczkę, zateknął Uapę i zapadła cisza. Jerzy wybałuszył oczy i zamarł pr, murze. Znów zazgrzytało. Ferdynand poruszy! się pow0ij -j\^a gąsienicach rozbłysły promienie słońca i glnCty w Posuwającym się cieniu. Fascynowała ich precyzja kierowcy, i Znowu zapadła cisza. Patrzyli dalej. Zajęczał silnik i luta poczęła p0W0lutku unosić się do góry. Celowniczy porwał się ze swego (miejsca szarpnął rygle, ktoś pomógł mu ściągnąć zamek; °dstę^owajj QCj ????^ kiedy lufa pokazała czarny krążek otworu. Jerzy patrzył jak zahipnotyzowany. Lufa znieruchomiała. bzczęĄnaj zamek. Jerzy widział teraz już tylko czarny, krągły otwory \ytedy dopiero dotarło do niego, o co chodzi w tym poka^je_ c0fnął się gwałtownie, potykając o gruz wywalił się jak ^}Ugj i przekoziołkował na korytarz. odciął nc^gj uciekającym żołnierzom; upadli w samą porę. pocisk trałił prosto w 0kno i eksplodował dopiero na ścianie kolo drzwi. prZy|Sypał0 ich gruzem, ogłuszyło, ale nikt nie ucierpiał. ^ Jerzy me fc^yj ciekawy dalszych losów Ferdynanda, a Niemcy nie kwapili sję z podejściem bliżej, na odległość rzutu granatem. JNie st*\zejaij w;ęCej. Zmiażdżona wybuchem podstawa cekaemu^ zos,4.aja między workami, ale ???i? mógł strzelać i bez niej. Prsenieśu gQ na dół Zaczęło zr^ier^hać. Jerzego odwołano z odcinka. Porucznik przeprowadź^ go do środkowych domów na ulicy Okrąg. Szykowały się^ j^kieś" specjalne zadania, jakoby związane z przeprawą wojska z tamtej strony Wisły. Jerzy przeczyścił stena, sprawdził aryaunjcjc j doładował magazynki. Czekał do zapadnięcia c^mności. Przyszli po niego z porucznikiem: łączniczka Llzbi^ta — dziewczyna o ciemnych włosach i pełnej, zaokrąglonej ^??2?} wysoki, chudy, chyba trzydziestoletni mężczyzna w wojskowej, „starej" czapce z czerwonym otokiem, przezwany ni e wiadomo dlaczego „Łapiduchem", i niepokaźny kapral w panterce i czarnej czapce-polówce esesmańskich pan-cermakow. ??0??? m;eli peemy. Elżbieta nie była uzbrojona. 6G Jerzy od razu poczuł do niej sympatię. Szli na akcję poza teren swojej pozycji, uznał więc za konieczne, by i ona miała jakąś broń. Dał jej swój rewolwer, zawieszony dla fasonu na białym sznurze spadochronowym. Prawdę mówiąc nie strzelał z niego do tej pory. Dopasowanie dostępnej im amunicji do tego rewolweru było bardzo kłopotliwe. Gest w stosunku do Elżbiety nie był więc aktem wielkiego poświęcenia, raczej manifestacją. Porucznik zaprowadził ich na ulicę Wilanowską. Znał dobrze drogę, dla Jerzego był to teren zupełnie nie znany. Przekroczyli ulicę i w zupełnej ciemności podeszli pod jakieś zabudowania; tu mieli strażować do świtu, ubezpieczając od, strony Czerniakowskiej przejście dowództwa Radosława, które zmieniało kwaterę. O określonej godzinie patrol miał podejść do zabudowań społemowskiej marmoladziarni i zająć ją, o ile to okaże się jeszcze możliwe — według informacji z godzin wieczornych Niemcy przechodzili na drugą stronę Czerniakowskiej, a teren zakładów „Społem" znajdował się na linii ich natarcia. W chwili wydawania rozkazu nie był przez nikogo obsadzony. Na tle rozwidnionego pożarami nieba niski, długi betonowy blok zakładów wydawał się zupełnie pusty; podeszli do niego dość blisko. Jerzy nie orientował się, z jakiego kierunku można spodziewać się ostrzału. Wiedział tylko, że przed nim, poza manmoladziarnią jest Czerniakowska zajęta przez Niemców, za plecami miał dom przy Wilanowskiej, ostatni przed Solcem, dalej była Wisła. Solec na tym odcinku obsadzony był przeważnie oddziałami dziewiątego pułku Wojska Polskiego przeprawionego na tę stronę rzeki. Porucznik odszedł, przyrzekając ściągnięcie placówki przed świtem. Do tej pory mieli tu pozostać zdani tylko na siebie. Położyli się na gruzowisku. Przed nimi jaśniał beton placyku, za nimi zaś ciągnął się ciemny korytarz utworzony z beczek. Nie wiedzieli, dokąd prowadzi, domyślali się tylko, że stanowił coś w rodzaju rowu dobiegowego, którego ściany wprawdzie nie chroniły przed pociskami, ale osłaniały przed wzrokiem strzelców niemieckich. Wniosek nasuwał się prosty: teren, na którym leżeli, był odkryty i penetrowany za dnia. Powoli oswajali się z ciemnością i pustką, nasłuchiwali jakiegoś ruchu od strony niemieckich pozycji. Niebo nad Wisłą rozbłyskiwało rakietami; to Niemcy oświetlali miejsca przepraw. W miarę jak rakiety opadały, cienie 67 rosły, wydłużały się potem i nagle zapadała ciemność. Nad dymami drgała łuna pożarów. Artyleria strzelała i z tej, i z tamtej strony Wisły. Pociski z gwizdem przelatywały nad nimi. Chwilami w poświst wświdrowywał się rechot moździerzy czy też granatników. Bój trwał bezustanny, noc sprzyjała rozeznaniu miejsc i rejonów nasilonej walki. Najbliższa okolica była jednak dość spokojna. Czasem tylko słyszeli za plecami huraganowy ogień broni maszynowej, który z reguły poprzedzony był rozbłyskami rakiet. Nie byli pewni, czy Niemcy zajęli już marmoladziarnię; byliby wówczas od nich o kilkanaście metrów. Jerzy wstał ostrożnie, uważając na rozrzucone cegły. Łapi-duch i ten krępy podnieśli się również. Elżbieta została na miejscu. Odbezpieczyli broń i skradając się poszli ku budynkowi. Wyczekiwali na moment, kiedy rakiety zgasły i przeskoczyli placyk. Przypadli do muru. W świetle następnej rakiety zobaczyli długi, parterowy budynek; miał chyba pięćdziesiąt metrów. Z tej strony nie było rampy ani żadnych schodów — wejście więc musiało być od strony Czerniakowskiej. Wzdłuż budynku ciągnął się na dziesięć metrów szeroki pas betonu. Był pusty i tylko od pola ograniczały go sterty beczek. Jerzy gestem nakazał kolegom pozostanie na miejscu. Krępy wysunął się na tyle, by w razie konieczności osłonić podchorążego ogniem. Łapiduch został przy samym murze. Na wysokości około dwóch metrów widniało okienko. Jerzy zawiesił stena na szyi i uchwycił się za dolną krawędź otworu, podciągnął się powoli, przełożył ręce na kratę w oknie. Teraz mógł całą głowę wsunąć do środka. Nie widział nic; aksamitna czerń wypełniała wszystko. Było zupełnie cicho, wnętrze szumiało jak muszla. Nagle posłyszał spokojne kroki, dobiegające z wewnątrz. Ktoś szedł powoli. Echo potęgowało stuk twardego obuwia na betonie. Nie mógł to być nikt z powstańców. A więc Niemiec. — Wer da? 1 — zawołał głośno Jerzy. Kroki umilkły natychmiast. Przebrzmiało echo okrzyku. Zrobiło się cicho. Jerzy czekał. Ciągle nic nie widział. Nagle błysk i huk wystrzału. Szarpnął się odruchowo i zeskoczył. Pocisk stuknął niedaleko okienka. Teraz pociski gwizdały gęsto. Krępy przyskoczył do Jerzego. Wycofali się pojedynczo przez placyk za beczki, jedyną osłonę. 1 Kto tam? 68 Niemców musiało być kilkunastu. Część usadowiła się za rogiem budynku, część wpadła do środka i strzelała z okienek. Po paru minutach Niemcy ochłonęli. Umilkli. Słychać było jedynie ich kroki po pustej hali. Przez podwórze nie próbowali podchodzić. — Elżbieta, pójdziesz do dowództwa. Jeśli dadzą paru ludzi, spróbujemy przejść za beczkami na tamtą stronę. — Porucznik jest u Radosława. Znasz drogę? — Na nowe miejsce znam. — Wracaj zaraz. Skinęła głową. Jerzy popatrzył na nią zazdroszcząc, że odchodzi z tego miejsca, że biegnie z konkretnym zadaniem, wie, do kogo ma dotrzeć, co powiedzieć i co robić dalej. Tłumaczył się sam przed sobą, że jego decyzja jest słuszna, że nie opłaci się próbować ataku we trzech, że lepiej zaczekać; inicjatywa i tak przeszła w ręce nieprzyjaciela. Rozkaz brzmiał: „O ile to będzie możliwe". Okazało się niemożliwe. Ale był w nim ten drugi głos, może nierozsądny, ale od paru dni dobitny, męczący, który przy każdej okazji wypominał mu jego niepowodzenia, lęk, ostrożność. Tracił zaufanie do siebie. Nie był już pewny, czy jego działanie nie zasługuje na najgorszą ocenę, czy strach raz wyzwolony nie dyktuje mu rozwiązań bezpieczniejszych, od których blisko było do paniki. Mógł strzelić do tamtego, ale przecież miał obie ręce na kratach... Mógł jednak odskoczyć za beczki i zaatakować od razu. Niemcy w nocy bali się starcia ze zdecydowanym przeciwnikiem. Nie, nie dałby rady: przebiegając przez podwórze, widoczny na białym tle betonu, ujawniłby swoją pozycję już na kilkadziesiąt kroków przedtem, nim mógłby otworzyć skuteczny ogień. Ale można było za beczkami zmienić miejsce, dojść blisko, rzucić ostatni granat i... Tak. To można było zrobić, a teraz już na taką akcję za późno. Niemcy usadowili się w hali i są za murami. Za późno. Zresztą co dałby taki atak? Doszliby nawet do Czerniakowskiej i co? Cała ulica była od paru dni obsadzona przez Niemców; zająć marmoladziarnię to nie to samo, co ją utrzymać. We trzech? Nie mieli szansy. A może raczej nie byłoby w tym sensu. Te słowa tak podobne do siebie, a przecież to drugie demaskowało; co nim kierowało — rozsądek czy strach? Popatrzył na Krępego. Leżał nieruchomo wpatrzony w blok czerni za placykiem. Łapiduch oparł się plecami o beczkę i czapkę zsunął na oczy. Nie spał: manipulował koło pasa, na którym zawieszone miał ładownice. Może wszystko było w po- 69 rządku? Próbowali, nie wyszło. A może klną teraz na chwilę, w której dostali się pod komendę nieznajomego podchorążego, który przy pierwszej okazji nie tylko źle działał, ale i stchórzył? Jerzy wiedział, że niepewność, wahanie było najlepszym argumentem przeciwko niemu. Poczuł się zmaltretowany. — Nie jesteś zmęczony? — zapytał Krępego. — Nie. Zdrzemnij się, jeżeli możesz. Jerzy chciał pokazać, że nie wyczuł żadnej aluzji w tym „jeżeli możesz"; brzmiało to tak, jakby mówił, „jeżeli teraz możesz, teraz po tym wszystkim, coś narobił". A może żadnej aluzji nie było? 17 września. Niedziela. A jednak zdrzemnął się. Kiedy otworzył oczy, jeszcze nie było widno, ale kontury ruin i bloku marmoladziarni szarzały na niebie i wyraźnie widniały ciemniejsze smugi dymów. Leżał bez ruchu, próbując uświadomić sobie sytuację: Elżbiety nie było — zbudziliby go; żadnego znaku od porucznika. A przecież jasność przynosiła im groźbę niemieckiego ostrzału. Podniósł głowę. Obejrzał się i zmartwiał. Spojrzał w bok nie poruszając głowy. Łapiduch ułożył się na ziemi nieco przed nim, Krępy leżał pod beczkami. Nie mogli tego widzieć. Za nim o parę metrów stali ramię koło ramienia sztywni, odsłonięci, nieruchomi. Nie widział ich rysów, na to było jeszcze za ciemno, ale dostrzegał, że obaj byli w hełmach. Jeden z nich trzymał ręce oparte na lornetce, krótko podwieszonej na piersiach. Patrzyli w stronę Zagórnej. Była więc szansa. Wysunął dłoń spod głowy, starając się nie poruszać gwałtownie. Sten leżał w zasięgu ręki. Czy go zabezpieczył? Na pewno. Ale zdąży przesunąć dźwigienkę i natychmiast nacisnąć na spust. Żeby tylko nie odwrócili się. Już czuje zimno pistoletu. Dlaczego oni stoją tak bez ruchu? Teraz już mogli zauważyć. Nie mają broni na wierzchu. Jeszcze sekunda... I nagle... Przewrócił się na wznak, krople potu spływały mu po twarzy. Chwilę jeszcze wpatrywał się w postacie. Przeniósł spojrzenie poza Wilanowską. Kościół. Z niego wyniesiono figury świętych, kiedy płonął. Ustawiono je na ulicy. Teraz już dostrzegał wyraźnie, że to, co brał za hełmy, było wianuszkiem włosów dpkoła głowy, lornetka okazała się księgą. Gdyby strzelił. Co by było, gdyby jednak strzelił? Jeśli widział te postacie tak wyraźnie, Niemcy z Zagórnej zobaczyliby i jego. Gdzie Elżbie- 70 ta? Wystrzelają ich tu jak kaczki. Rozejrzał się. Puste pole odgraniczone korytarzem z beczek ciągnęło się aż do wypalonych garaży. Dalej były ruiny domów na Solcu. Tam mieściło się dowództwo dziewiątego pułku. Ale w tamtej stronie na Idźkowskiego, z wysokich okien szkoły na Zagórnej, z marmoladziarni, z Wilanowskiej od strony Czerniakowskiej, zewsząd byli widoczni. Beczki nie stanowiły bezpiecznej osłony. Pod-czołgał się do kolegów. Spojrzeli na niego, a potem znacząco na niebo. — Zwijamy się? — zapytał Łapidiuch. Podchorąży nie odpowiedział. —¦ Dojdziesz do dowództwa? Łapiduch kiwnął głową. — Idź do nich. Może tam jest Radosław albo porucznik. Powiedz o naszej sytuacji. Nie wiem, co się stało z Elżbietą. Uważaj po drodze. Łapiduch skwapliwie chwycił peema i ruszył na klęczkach między beczki. Jego odejście było Jerzemu prawie nienawistne. Jak chętnie posłuchał rozkazu. Tu robiło się niedobrze. Ułożyli się z Krępym tak, by móc w każdej chwili otworzyć ogień na martwy budynek marmoladziarni. Szarzało i widzieli już szczegóły terenu. Na dobrą sprawę celowniczy z Zagórnej, jeśli śledzi teren przez lornetkę, mógł już ich zobaczyć. To było nie więcej niż dwieście metrów! Sekundy uciekały powoli. Gdy Jerzy postanowił mimo wszystko wycofać się, posłyszeli za sobą chrzęst i tupot, osypywał się gruz, szczęknęła broń. Szli dużą grupą. Między beczkami ukazał się Łapiduch, a za nim rząd postaci w jednakowych mundurach. Jerzemu zrobiło się ciepło na sercu. Niesłusznie osądzał kolegę. Wrócił na to parszywe miejsce i przyprowadził żołnierzy z dziewiątego pułku, berlingowców *. Przywarowali. Obok Łapiducha kucnął porucznik. — Podchorąży Zawilec? Mamy zaatakować zakłady „Społem" — wyszeptał. — Ile pan ma ludzi? — Pluton. Jerzy popatrzył na dwa rzędy przyczajonych pod beczkami postaci. Mieli kilka pepesz, erkaem talerzowy, granaty. Można wojować. 1 Żołnierze regularnych oddziałów Wojska Polskiego, nazywani tak popularnie przez powstańców od nazwiska dowodzącego wówczas I Armią WP gen. Berlinga. 71 — Ten dom przed nami. Wejście jest z drugiej strony. Niemcy są w środku i od strony Czerniakowskiej, tam — pokazał ręką. — Trzeba podejść przez ten placyk i atakować wzdłuż budynku. Uważać na okna i beczki. Niemcy mogą nas obejść. — Zaczynamy? — Robi się coraz jaśniej. Tu nie ma osłony. Porucznik dał znak ręką. Żołnierze podsunęli się na skraj placyku. Jerzy podszedł razem z nimi. Przeskoczyli. Bez strzału. Wychynęli zza budynku i wtedy Niemcy otworzyli ogień. Strzelali z górnych okienek. Żołnierze przebiegali wzdłuż muru, strzegąc się otworów. Potem rozbiegli się na całą szerokość podwórza w tyralierę' wystawieni na strzały. Jerzy wrzeszczał i zaganiał ich gestami. Nie pomagało. Rwali ostro do przodu, co chwila któryś padał albo wycofywał się z opuszczoną bronią — ranny. Od strony Czerniakowskiej Jerzy zauważył Niemców. Przebiegali za beczki. Zaczął strzelać. Nie zdołał jednak ich zatrzymać. Nagle gorąco uderzyło w twarze. Granat. Następny rozerwał się za nimi. Rzucano je z małego piwnicznego okienka. Ktoś im odpowiedział natychmiast. Dym na chwilę zasłonił wszystko. Żołnierze obok Jerzego też rzucali. Zaczynało to jakoś iść. Posuwali się naprzód krok po kroku, ale to nie był pęd, nawała, której się spodziewał. Każdy krok był powolny, zapłacony. Było ich coraz mniej. W połowie budynku Jerzy uprzytomnił sobie, że coś pryska mu w twarz. Iskry owionęły go raz i drugi. Nagle dostrzegł wychylającą się zza beczek rękę Niemca z granatem. — Za beczki, za beczki! — wrzeszczał do tyłu. Nie miał czasu dobrze patrzeć, uskakując przed nadlatującymi granatami. Niemcy mierzyli wyraźnie w jego grupę. Po eksplozji odwrócił się, zdrętwiał. Przy nim było zaledwie kilku. Tylu zostało już z całego plutonu! Lada chwila groziło im odcięcie od swoich. Trąc ramionami o mur zaczęli się wycofywać. Ruch w okienku piwnicznym. Któryś rzucił granat. Po wybuchu w piwnicy szli naprzód. Jeden z żołnierzy został w tyle. Odbiegł od muru i padł na beton. Jerzy z resztą uskakiwał za dom. Porucznik stał już tam z pistoletem w garści, bezradny. Erkaem strzelał krótkimi seriami. — Stasiek! — wrzasnął któryś z żołnierzy, pokazując na leżącego. Porucznik zrobił gest, jakby chciał się wychylić, ale Niemcy pewni przewagi gęsto pruli wzdłuż muru. Jerzy po- 72 pchnął wrzeszczącego żołnierza i wyskoczył razem z nim. Złapali rannego i pociągnęli po betonie za mur. Erkaem strzelał bez przerwy, wyganiał Niemców zza beczek. Oskrzydlenie teraz im nie groziło, ale zawrócić żołnierzy do ataku? Chyba wszyscy byli ranni. Leżeli stłoczeni, nawet nie próbowali strzelać. — Wycofujemy się! —- krzyknął porucznik. Placyk już był pod ostrzałem z Zagórnej. Pociski podrywały kurz spod stóp, gdy przeskakiwali między beczki. Erkaem zamilkł. — Wycofywać się. Z powrotem! — Żołnierze przytuleni do jedynej i mizernej osłony nie chcieli ruszyć się z miejsca. Porucznik przesunął się do tyłu. Z Zagórnej strzelano bez przerwy. Jerzy wypatrywał po oknach, ale nie widział żadnego ruchu. Nagle do szczekania tego dołączyło drugie, bliższe. Żołnierze zaczęli wycofywać się. Ciągnęli za sobą rannych. Zniknął Łapiduch. Krępy z Jerzym trzymali się końca kawalkady i ubezpieczali resztę. Próbowali krótkimi seriami wstrzymywać Niemców, wychylających się z drugiej strony marmoladziarni, ale sten Jerzego nagle zamilkł. Zaciął się po raz pierwszy. W magazynku zostało już tylko kilka naboi, zapiaszczony zamek nie dawał się cofnąć. Cekaem niemiecki szczekał nad uchem. Jerzy wyjrzał. Z prawej, za jezdnią Wilanowskiej, pod czwartym czy szóstym zobaczył w oknie pierwszego piętra głowę niemieckiego cekaemisty. Widać było hełm, błyskała lufa, smużył się dym wystrzałów. Blisko. Do jezdni — dwadzieścia metrów, jezdnia, chodnik i dom — trochę na ukos od beczek — razem nie więcej jak pięćdziesiąt metrów. Tamten strzelał bez przerwy. Skąd się tu wziął? Czyżby w nocy zajęli te domy? Przez Wilanowską nie było powrotu. Cofać się. Szybciej. Ruch między beczkami na pewno z Wilanowskiej widać. Cekaem sieje jeszcze chaotycznie; obłoczki kurzu podnoszą się z placyku przed marmoladziarnią, biegną ku pierwszym beczkom. Łupie się drzewo. Pryskają długie szczapy, pęka jakaś obręcz i odskakuje wygięta do środka korytarza. Żołnierze tłoczą się. Szybciej ! Szybciej! Robi się zator. Już ich zmacał. Widzi. Są ranni. Beczki drżą od stuknięć pocisków. Niemiec spieszy się, strzela najpierw po wierzchach beczek. Drzazgi świeżego drewna sypią się naokoło. Przejechał serią długą ku tyłowi. Rwą się szczapy z klepek od tyłu ku przodowi, już niżej — w połowie wysokości beczek. Jerzy wychyla się, nie patrzy na Niemca. Musi się rozpłaszczyć na ziemi. Zbliżają się. Kiedy przerwie ogień? Jak długa jest taśma cekaemu? Drzazgi rwą się nad głowami niżej. 73 Wkopać się, wryć w udeptaną, przysypaną gruzem ziemię. Twarz boli. Odłamki cegieł wciskają się w policzki. Beczki łupią się jeszcze powyżej głowy. Ale następny ścieg. Następny, jeśli znowu niżej?... Do tyłu! Robi się luźniej, żołnierze odczołgali się. W kurzu już ich nie widać. Jest sam? A Krępy? Następna seria z tyłu. Blisko i jeszcze bliżej. Przeszła nad głową. Szarpie się do tyłu. Nie ogląda się. Patrzy na beczki. Zaczyna się znowu. Beczki dudnią! Czuć ich dygotanie, słychać jęk w ich wnętrzu i trzeszczenie drzewa. Drzazgi pryskają w oczy i nagle coś bije go w nogę. Wypręża się, skacze do przodu. Pada na twarz. Noga zdrętwiała natychmiast. Nie czuje jej. Nie wie teraz, czy cekaem bije dalej. Nie widzi beczek. Próbuje zaprzeć się nogami. Nie wie, co się z nim dzieje. Odpycha ^ię rękami od beczek, od gruzu, trze ciałem o ziemię. Cofa się mozolnie, odwraca tyłem do Niemca. Przed sobą widzi erkaemistę. — Strzelaj w niego! Strzelaj! — woła. Tamten przyciąga broń do siebie, otula rękami, cofa się. Jerzy chwyta go za nogi. Przytrzymuje. — Strzelaj! — Wycofuj się! Słyszałeś rozkaz?! — I wyrywa się z rąk Jerzego. Już go nie ma. Nie ma nikogo. Pusty korytarz. Jeszcze metr, dwa, pięć; dokąd tak się czołgać? Co tam jest? Jakiś wypalony mur i wypalony samochód. Blisko. Za murem postacie. Wyciąga rękę, chwyta się cegieł. Ostatni metr, byle za osłonę, za mur. Opiera się plecami o cegły. Zaciska powieki. Nie ma beczek, nie ma kurzu, nie ma bryzgów, nie huczy cekaem w pustce; jest tylko drętwienie, mrowienie w nodze i pot, w głowie chaos. Ręce rozdygotane, szare. Przeszkadza sten. Nie stracił przytomności. Kiedy otworzył oczy, stali koło niego. Krępy, Elżbieta, jeden żołnierz, jakiś porucznik w panterce. Nie znał go. Porucznik był szczupły, drobny, miał czarny, dawno nie golony zarost. — Noga? — porucznik schylił się nad nim. Jerzy przytaknął. Z trudem rozsznurował but. Palce miał drewniane, jakby nie swoje. Porucznik odsłonił skarpetę. Zobaczył mały otworek w goleni. Krwawy krążek podsiniony naokoło. — Niegroźne. Wstaniesz? Jerzy opierając się plecami o mur usiłował wstać. Noga była nieczuła, ugięła się pod nim. Ból gwałtownie dotarł do 74 głowy. Zamigotało mu w oczach. Usiadł z powrotem. Elżbieta otarła mu pot z czoła. Szarpnął but. Ściągnął go i przechylił. Chlusnęła krew jak ze szklanki. Porucznik przykucnął przy nim. Zdjął mu skarpetkę. Kostka była miękka jak woreczek wypełniony gruzełkami, sflaczała. „Nie będę grał w siatkówkę" — przemknęło Jerzemu przez głowę. Elżbieta zabandażowała stopę. — Trzeba stąd wiać, póki nas nie zmacają. Podsunęli się za porucznikiem do skraju muru. Przed nimi otwierała się łączka z mizerną, niską trawą i kępkami chwastów. Na prawo widać było domy Zagórnej, za pustym polem, o jakieś sto metrów za garażami, mur zamykał drogę do posesji przy Solcu. — Trzeba się dostać do tego muru. Tam jest dowództwo berlingowców. Doczolgasz się? Jerzy skinął głową. — Wy idźcie pierwsi — porucznik zwrócił się do Elżbiety, Krępego i żołnierza. — Ty pójdziesz za nimi, ja za tobą. — Niech pan weźmie legitymację — Jerzy sięgnął do kieszeni. — Zostaw, dojdziesz. — Niech pan weźmie. Mogę zasłabnąć. — Dlatego pójdę za tobą. Gdybyś nie doszedł, zabiorę legitymację. — Beze mnie poszedłby pan szybciej. — Nie. I tak trzeba się czołgać. Uważajcie na ostrzał z Zagórnej. Jazda! Wychylili się i skoczyli za mur. Zniknęli Jerzemu z oczu. Porucznik chwilę ich obserwował. Zagadał cekaem, drugi zawtórował mu z Wilanowskiej. ¦— Dobra. Można iść. Jerzy związał sznurowadła, zaczepił but do pasa, przełożył stena przez szyję. Wyczołgał się. Odpychał się zdrową nogą i skakał do przodu, na ręce. Takimi susami posuwał się naprzód dlość «zybko. Rozpłaszczył się na chwilę i dyszał. Kręciło mu się w głowie. „Gdybym szedł, byłoby gorzej" —¦ pomyślał. Spojrzał przed siebie. Mur zbliżył się wyraźnie. Trawa zafalowała od wiatru. Od wiatru? Przecież nie ma wiatru. Rany boskie! To od pocisków! Wydawało się, jakby ktoś cyrklem rysował odcinki okręgów na trawie. Ostrze cyrkla tkwiło gdzieś w oknie wysokiego piętra. Jerzy bał się spojrzeć na cekaem plujący z Za- 75 górnej. To stamtąd. Jednak spojrzał. Nie zobaczył cekaemu. Zaczął więc znowu skakać. Wtedy drugi karabin maszynowy przyłączył się do tamtego. Kępy traw pochylały się, drżały, poddawały szarpnięciom to w tę, to w drugą stronę. Na całej łączce zaczęły buszować niewidzialne stada jakichś gryzoni, szurały ogłupiałe jazgotem wystrzałów, rozszalałe, jadowite i przerażające. Podbiegały do oczu i momentalnie zawracały, rozrywały ostrymi pazurkami ziemię, nadbiegały znowu niespodzianie, stukotały drobnymi kroczkami w ograniczonej przestrzeni, nie mogły się stąd uwolnić. — Jezus Maria! Kto to krzyknął?! Jerzy przywarł. Szarpnął się w bok. Spojrzał za siebie. Porucznik leżał z wyciągniętymi rękami, wyprężony, z jednym barkiem nieco uniesionym. Nie ruszał się. Cofnąć się po niego? Ciągnąć go? Przecież on nie żyje. Widać, że nie żyje. Posunął się naprzód; osłabły, z przymkniętymi oczami, półprzytomny, z głową wypełnioną dzwonieniem. Elżbieta podciągnęła go i oparła o mur. Przysiedli za wrakami samochodów. Cekaemista ich nie widział. — Dawajcie przez mur. Przez mur, górą! — dobiegło ich wołanie z tamtej strony rozśpiewanym, rozwleczonym akcentem. — Mamy rannego, nie damy rady. Kujcie ścianę. — Kapral, nie widziałeś tam kilofa? 1 — Na co ci kilof? •—¦ Ludzie z rannym za murem — głos oddalał się. Słyszeli szuranie butów i pogwizdywanie. Byli tak blisko. ¦—¦ Na rany Boga, szybciej! — krzyknęła Elżbieta. — Poszedł, poszedł. Dużo was? — Czworo. — Jeden ranny? — Prędzej. Jesteśmy pod ostrzałem. — Masz ten kilof? Sypnęła się niepolska wiązanka. ¦—• Kuj tu, wyżej! Pierwsze uderzenia zluzowały zaprawę. Mur kruszył się szybko. Jerzy spojrzał na pole. Cekaem strzelał już rzadziej. Nagle zaszeleściło. Jeden jeszcze nie przebrzmiał, gdy wplótł się drugi, trzeci, potem czwarty. Eksplozje następowały rytmicznie. Zrywało ziemię, wionęło w twarze wiatrem. Zabębniło po blachach wraków. — Prędzej! — krzyknęła Elżbieta. 76 Krępy złapał jakiś drut, który złamał się od razu na cegłach. Oderwał kawałek blachy z błotnika rozdartego wybuchem i zaczął skrobać ścianę. Wydłubywał ostrym końcem zaprawę, obluzowywał cegły. Jedna z nich podskakiwała od uderzeń z tamtej strony. — Bierz. — Zmęczyłeś się. — Popracuj, praca nie wstyd i kapral może pomachać kilofem — gadali za murem. Cegła wypadła. Przysunęli się bliżej. Widzieli ich. ¦—¦ Na Boga, panowie! — wołała Elżbieta. Kapral przysunął się do otworu. Rozejrzał się ciekawie. Oczy biegały mu śmiesznie, błyskały białka. Widać było tylko oczy i kawałek nosa. — Szybciej, strzelają z granatnikowi — Krępy zaklął. Tamten odsunął się urażony. Kuł dalej. Wypadła następna cegła, ale otwór był jeszcze za mały. Nadleciały następne pociski. Blachy wraków jęknęły głośniej. Niemcy strzelali baterią, ostukiwali teren metr po metrze. Obluzowane cegły w murze dały się szybko usunąć. Krępy złapał Jerzego pod ręce. Otwór był na wysokości pasa. Z tamtej strony kapral odrzucił kilof i sięgnął do wyciągniętych rąk podchorążego. Następna seria granatów. Wybuchy zasnuły ich czerwoną mgłą. Któryś pocisk rozprysnął się na krawędzi muru. Żołnierze odskoczyli na boki. Ledwie eksplozje przebrzmiały, podbiegli szybko i porwali Jerzego za ręce. Pociągnęli. Zawył z bólu. Kapral wskazywał wejście do klatki schodowej. Granaty objęły mur z obu stron trzy, cztery sekundy potem. Wtłoczyli się na schody popędzani gorącym smagnięciem wybuchów. Położyli Jerzego przy schodach do piwnicy. Elżbieta oswobodziła mu nogę z opatrunku i próbowała tamować krew. Obnażyła mu udo i założyła jakąś szmatę. Zakręciła mocno. Jerzy odchylił się w tył. Zabolało potwornie, ale po chwili krew przestała ściekać z rany. Usta miał spieczone. Elżbieta przyniosła fusy kawy. Gęsta ciecz spłynęła na język. Noga puchła i siniała od ucisku. Gdy Elżbieta odeszła, Jerzy zerwał opaskę ze szmaty. Ból nieco ustąpił. Nie wiedział, kiedy dziewczyna wróciła, nie wiedział, co się dzieje dokoła. Co chwila w rozgardiaszu rozlegały się krzyki, wołano, ściany dygotały od tępych uderzeń. Podchodziły czołgi. Ranni żołnierze wciskali się pod schody i jęczeli za każdym mocniejszym wybuchem. 77 Potem nastała cisza. A może to Jerzy stracił przytomność? Ludzie nawoływali się. Nawet do piwnicy docierał monotonny, ciężki dygot powietrza. Leciały amerykańskie bombowce. Wyrzucały tysiące małych srebrnych papierków, które drżały, spływając na ziemię, błyskały jak jednolita srebrząca się warstwa, jakby całe niebo utkano z ruchliwej, drgającej łuski. Artyleria niemiecka szalała. Zrzuty poszły na inne dzielnice. W rejonie przyczółka nie spadł ani jeden zasobnik. Tu zresztą byli Niemcy. Sto metrów ku Zagórnej i sto w stronę Czerniakowskiej, dwieście od Wilanowskiej... Tyle było ich ziemi. Dalej byli Niemcy. A o pięćdziesiąt metrów z czwartej strony — Wisła kipiąca podi nieustannym ostrzałem niemieckim. Zapadła noc. Pewno znowu był nieprzytomny, a może zasypiał. Gdy ocknął się, ktoś stał nad nim. Wymieniano jego pseudonim i stopień. Domyślił się raczej, niż rozumiał, że Elżbieta o coś prosi, powołuje się na wspólne natarcie na marmoladziarnię. — Zrozum, kobieto, że łodzie toną. Bierzemy rannych, którzy mogą pływać. — Ja będę z nim. Pomożemy mu. — Nie weźmiemy. Może potem. Jak się zrobi ciszej. — Nie można go tak zastawić! — To idź, do cholery, na brzeg i sama zobacz! — wrzasnął oficer i odszedł. Elżbieta spojrzała na Jerzego i teraz dopiero zorientowała się, że jest przytomny. Podała mu kawę w obtłuczonym kubku. Ocierała mu pot z czoła. — Gdzie nasi? — spytał Jerzy. — Poszli na odcinek. Leż spokojnie. Muszę na chwilę odejść. — Fala strachu podpłynęła mu do gardła. — Elżbieta! Nie zostawiaj... — Już jej nie było. Potem ktoś próbował go unieść, ale położył z powrotem. Zobaczył krzątających się żołnierzy. Było ich czterech. Podnieśli go na kocu. Porucznik od berlingowców przeprowadził ich do wyjścia na podwórze. Elżbieta szła tuż obok głowy Jerzego i podawała mu rękę. Było dobrze. Przycisnął usta do jej ręki. Wyprostował się wygodnie i zobaczył niebo rozświetlone trupim blaskiem, który zachybotał, cienie podskoczyły na ścianach, ale nim zapadła ciemność, nowa rakieta rozjarzyła niebo. Stękały pociski. Żołnierze podbiegali przez równiejsze miejsca. Nieśli go głową do przodu i nie wiedział, gdzie się znajduje. Oddalał się masyw bloku na Solcu, potem jakieś ruiny, niebo, blask rakiety, płomienie wybuchów i łuny nad miastem, i znowu rakieta. Nagle upadł na płask, żołnierze od- 78 skoczyli, Elżbieta przywarła do niego piersią. Za moment znowu nieśli go dalej. Potykali się na cegłach. Pod plecami poczuł zimno gładkich kamieni. Spojrzał w tył, za siebie. Brzeg opadał ostro w dół. Wisła czarna i biała, rozstrzeliwana miejsce koło miejsca i refleksy na wodzie, ostre kontury łodzi, czasem oślizgłe dno i rozkrzyżowane ramiona postaci rzucających się wpław, krzyki urywane, zalewająca usta woda i jeszcze wołanie o ratunek, a na Pradze małe, dogasające, prawie sielankowe ognisko. Chłód go otrzeźwił. Noszowi przywarli na kamieniach i czekali kolejki. Jacyś ludzie tłoczyli się. Jedni ciągnęli ładunki dobywane z dna ciemności i wytaczali na brzeg, drudzy wskakiwali do lodzi, twardo tupiąc buciorami po namiękłym drzewie. Łodzie przypływały i odbijały natychmiast. Kilku ludzi szarpało się z każdym ładunkiem, z każdym człowiekiem, który przechodził przez kontrolę na brzegu. Byli rozjazgotani, brutalni. Próbowali z tego chaosu zrobić jakąś sensowną akcję. Ześlizgiwali się po kamieniach podmurówki, to znów biegali na brzeg, nie kryjąc się przed ostrzałem, nie mieli nawet czasu schylić głowy. Pociski artylerii rwały się tuż obok, wyrzucając strumienie wody i brudny cuchnący muł. Krzyki ludzkie chwilami tonęły w grzechotaniu i detonacjach. Czasami na moment zapadała cisza i znowu rwały się rakiety ze słabym echem na niebie; wszystko zaczynało się od początku. Prawie do samych stóp Elżbiety zbliżyła się łódź. Czarne sylwetki z karabinami przemknęły jak duchy koło Jerzego. Elżbieta targnęła kocem. Noszowi skoczyli do łodzi, ale już któryś z porządkowych był przy nich. — Następna! Nie teraz! Ładować się! — zwrócił się do nadchodzącej grupy. Zatupali nogami, odepchnęli się długim pias-karskim pychem. Odbili na dwa metry. Pociski cekaemu z reflektorem wśliznęły się na długi, czarny kształt łodzi. Ludzie wypadali, woda rozchlupotała się gwiaździście; pusta łódź zakręciła się i oparła dziobem o kamienie brzegu. Noszowi wpadli do niej. Dwóch zawróciło po Jerzego. Zsunęli go nad samą wodę i potem z rozmachem cisnęli podchorążego do środka, na deski. Poczuł ból i zaraz szarpnięcie. Zakołysało. Woda przelała się przez twarz. Elżbieta podsunęła ręce. Oparł się i całym wysiłkiem dźwignął, by spojrzeć na burtę. Oddalała się. Coraz szerszy pas czerni i bieli, rozbłysków, falowania chybotliwego, niespokojnego, ciemnego życia oddzielał go od niej. Zostawała jak za jakąś przegrodą, niedostrzegalną ścianą, murem ze szkła — ogromna, szeroko rozło- 79 żona, dźwigająca się konturami murów, zerwami rozprutych ścian, przesłonięta dymem — bizantyjska świątynia w czerwieni i czerni, potrząsana, zryta, roztętniona wybuchami, patetyczna. —¦ Ojcze nasz, któryś jest w niebie... — modlił się głośno, wyraźnie, spokojnie. Nie wiedział, czy za nią, czy za swoje odejście, czy o ratunek. Modlił się, patrząc szeroko otwartymi oczami, bo przeczuwał, że traci ją na zawsze. Patrzył na oddalający się brzeg, na którym pozostawała najbliższa mu istota — matka, o której nie miał czasu pomyśleć od paru dni — i nie potrafił już dzielić intencji swojej modlitwy. Modlił się za wszystko. Głośno, powoli wymawiał słowa i wierzył, że nie padnie żaden pocisk, nic nie może trafić w tę łódź, w ludzi koło niego. I wtedy poczuł się spokojny... III Ostrożnie stawiała nogi, wybierając miejsca, na których śnieg był nie zadeptany, świeży. Wspinała się na pagórki pełne rozpadlin i czarnych czeluści. Szła uparcie, powoli. Czasem, gdy jezdnia robiła się czysta między usypiskami, przyśpieszała kroku. Na szczęście buty przemokły już dawno i stopy zdrętwiały od zimna, więc nie musiała omijać zasp śniegu, które przegradzały jej drogę. Dobrze się tak szło. Przypominały się wycieczki w góry, przejście przez Wantule, oddychające wilgocią, czy piargi pod Rysami. Ubrana w męską kurtkę sięgającą poza kolana, której za długie rękawy znakomicie chroniły dłonie, z owiniętą szalikiem głową i chlebakiem obijającym bok, obuta w mokre, ale wygodne, sznurowane buty czuła się doskonale. Przy następnym usypisku zwolniła. Oddech stawał się coraz krótszy i płytszy. Będzie jeszcze wiele takich przeszkód, nim dojdzie do przetartej i oczyszczonej drogi. Trzeba rozsądnie gospodarować siłami. Chciała najpierw dotrzeć do Powiśla, żeby tam zebrać informacje, ale kiedy weszła między domy, ujrzała na resztkach murów, bramach, na drzwiach opartych o cegły napisy, przedziwne listy czekające na odbiorców. Wtedy zdecydowała się zmienić swój plan. Parę kilometrów stąd stał jej dom. A jeśli nie ocalał, może podobnie jak tu znajdzie takie napisy, a jeden z nich będzie przeznaczony dla niej. Ruszyła wolniej. Usiłowała sobie wyobrazić, że znalazła się tu przy jakiejś innej okazji, na przykład po powstaniu w getcie, że idzie do domu nie obciążona żadnymi obowiązkami, jakby od znajomych... Uśmiechnęła się do swoich myśli. Kiedy to tak było? Bez blankietów kennkart, bez szyfrów czy choćby tylko gazetek, bez ostrożnego rozglądania się i nasłuchiwania tupotu nóg za narożnikiem, krzyku, gwałtownego hamowania wozu czy kroków odmierzanych spokojnie. Nie zdarzało się, żeby tak szła beztrosko. Każde przecież wyjście z domu było obarczone jakimś „przy okazji", jakąś „sprawą". Śmieszne wydawały się zakochane pary. Nie wiadomo było, czy spacerowały jako obstawa niosących broń, czy też śledziły konfidenta. Mogły być naprawdę zakochane — on szef i ona łączniczka. Cała ulica pełna była ludzi zagrożonych, popełniających „przestępstwo" nawet wówczas, gdy kupowali zwykłą pszenną bułkę. 6 —¦ A gdy mnie trafi. 81 Znowu musiała stanąć, wydyszeć narastające zmęczenie, opanować się i ruszyć tak samo powoli, uparcie, bez niepotrzebnych myśli. Nawet bez nadziei. Nadzieja była najzgubniej-sza — przyspieszała bicie serca, zmuszała do pośpiechu. Więc wmawiała w siebie, że po prostu idzie do domu. Minęła ulicę Bonifraterską, ruiny szpitala Jana Bożego, potem wiadukt. Idzie do domu. Chce zobaczyć, co z niego zostało; może da się coś zabezpieczyć czy zabrać z ocalałych rzeczy, a potem dopiero będzie czas zastanowić się, jak odnaleźć ślad urwany we wrześniu, odczytać los, który jest jego losem. Właśnie — jest, a nie był. Dochodziła już do placu Wilsona. Przy Mickiewicza po drugiej stronie zgliszcza, ale dom z apteką stoi, nawet ocalały szyby w niektórych oknach, bloki pod szesnastym i osiemnastym dostały parę pocisków, a dalej była mała ślepa uliczka, którą szło się do działkowych ogródków. Idąc wzdłuż pekinu nie wytrzymała: zaraz zza tego nieznośnie długiego półkola, na lewo, ukaże się perspektywa ulicy: bezlistne drzewa nie przesłonią ostatniego domu, domu, do którego idzie, a za nim będzie widać już tylko czerwony klasztor Zmartwychwstanek. Z tej odległości wydawało się, że dom jest cały. W każdym razie na pewno ktoś w nim mieszka, ktoś znajomy, może ma do przekazania informację dla niej. Teraz wystarczy już tylko dotrzeć do końca szerokiej alei, a rozwieje się niepokój, niepewność. Wszystko dobrze się skończy, będzie mogła odpocząć, zdjąć przemoczone buty, rozwinąć szal i przyczesać zlepione potem włosy, wziąć kąpiel i poprosić przed zaśnięciem o szklankę mocnej herbaty z mlekiem; nie musi się troszczyć o nic: o ciepło, czystą pościel, zapas jedzenia na dzień następny dla wszystkich, dla całej rodziny — dla męża, syna i siostry; są tam, czekają i pewnie się niecierpliwią. — Jerzy, wyjdź na moje spotkanie. Wyjdź przed dom — powtarzała w duchu. •— Zobaczę cię z daleka. Popatrz, jestem już blisko. Już idę pod domem, patrzę w nasze okna, jestem taka zmęczona i zmarznięta. Wyjrzyj chociaż przez okno. Patrzę na ciebie, słyszysz, Jerzy! Mieszkanie w środku bloku na trzecim piętrze było rozbite. Śnieg nie zdołał zasypać wielkiej dziury i urwiska, które stromo spadało aż po parter. Na osmalonym murze widać było ślady pożaru. Wiedziała, że siostra była w Niemczech, w obozie, mąż 82 w Krakowie; ona zaś dotarła tu, by dowiedzieć się, jaki będzie sens ich dalszego życia, Jerzy... Ostatnie wiadomości miała z Powiśla. Łącznik przekazał jej pozdrowienia od syna, który czuł się dobrze. Był na pozycji przy Solcu, w magazynach poczty. Dobrze wygląda? W niemieckiej panterce i granatowej apaszce na szyi, granatowej w białe grochy. Oberwał, zdaje się na Starówce, ale niegroźnie, w rękę. Drugą wiadomość przekazali jej powstańcy wychodzący z kanałów na Mokotowie. Stała wtedy przy włazie i pomagała. Byli osmaleni pożarami, apatyczni, z bielmem snu na oczach. Powiedzieli, że podchorąży Zawilec leży ranny na Solcu w dowództwie dziewiątego pułku piechoty. Wysłany z patrolem na Wilanowską już nie wrócił, ale żył, wtedy żył na pewno. Obie wiadomości dostała około 20 września; pierwsza była z trzynastego, druga...? Nie można było ustalić. Leży na Solcu, pod trzydziestym dziewiątym. Leżał... To było pół roku temu, a przecież wtedy życie liczyło się na sekundy... Wdrapała się na trzecie piętro. Widziała, że ludzie po-przystawali na podwórzu, patrząc za nią, jak mozolnie stopień po stopniu zbliża się do drzwi swego mieszkania. Byli wśród nich i znajomi. Powybiegali z mieszkań, ale nie zastąpili jej drogi. Podejdą potem, kiedy już wszystko zobaczy. Taki był rytuał. Matka oparła się o poręcz i stała chwilę, oddychając ciężko. Drzwi od mieszkania były wystawione na klatkę schodową. Nie było na nich żadnego napisu. W przedpokoju na podłodze leżały krawaty męża, te z komody, stare, przeznaczone do reperacji; obok nich duży, rogowy grzebień Heleny; dostała go na imieniny w trzydziestym ósmym; szufladka z mahoniowego, biedermajerowskiego stolika z rozsypanymi, splątanymi nićmi. Weszła do mieszkania. Dwa pokoje były rozprute przez pół, podłoga wisiała nad czeluścią pochylona, sprężynująca pod stopą; zsunęły się z niej wszytkie sprzęty. W kuchni widać było ślady ognia, ale kredens w części ocalał. Schyliła się nad półkami w dole, gdzie stały jeden na drugim talerze z niebieskiego serwisu. Uniosła pierwszy talerz, który wydał się jej jakoś dziwnie zniekształcony. Był bardzo ciężki. Razem z nim podniosła całą stertę. Wtopiły się jeden w drugi. Przysiadła na stołku obok kredensu wpatrzona w serwis. Mówiła kiedyś Jerzemu, że jak się ożeni, ten serwis zabierze na swoje gospodarstwo. Piękny, z kobaltową obwódką i delikatnym złotym rancikiem. Żal takiego pięknego serwisu. Poczuła, 83 że łzy napływają jej do oczu. Nie ma nic, z czym mogłaby pójść na wesele Jerzego. Nie ofiaruje mu przecież talerzy stopionych ze sobą w równiutkie sterty — osobno płytkie, osobno głębokie i deserowe. Taki piękny serwis. Rozpłakała się. Kiedy sięgała po chusteczkę i wycierała łzy, dostrzegła nagle porzuconą pod zlewem małą srebrną łyżkę. Jego. Podniosła ją. Na trzonku wygrawerowano literę „J". Wyprostowała się, schowała łyżkę do chlebaka, energicznie wytarła nos i rozejrzała się po kuchni. Nie miała tu nic do roboty. Postawiła stołek kuchenny na jego dawnym miejscu pod kaloryferem i wyszła na klatkę schodową. Dźwignęła oparte o ścianę drzwi wejściowe i obejrzała drugą stronę. Nie było tam nic prócz zadrapań, które w żaden sposób nie mogły być resztką jakiegoś napisu. Nikt nie miał jej nic do zakomunikowania. Schodziła szybko. Nie dała się zatrzymać życzliwym sąsiadom. Zamieniła z nimi ledwie parę słów. Nie wiedzieli nic. Zostawiła im krakowski adres i ruszyła w drogę, wie3ząc, że mogłaby tu powrócić na nocleg. Na Powiśle dotarła koło południa. Bez trudu odnalazła dom przy ulicy Solec 39. Gdzieś tu, w tych ruinach, czy może wtedy domy jeszcze stały, upływały ostatnie chwile jej syna. Ostatnie chwile, o których coś wiedziała — dodała szybko, zabobonnie. W ruinach nie widziała śladu życia, piwnice były wypalone, żaden człowiek nie kręcił się w okolicy. Cicho. Śnieg głuszył hałasy docierające z dzielnic, gdzie powoli wracało życie. Matka przedzierała się przez sterty gruzu, ślizgała się na połamanych schodach, zaglądała na podwórza — nigdzie nie było znaku życia, śladu człowieka. Ruiny były wyniosłe i niepokojące zarazem, kikuty ścian strzelały w szare niebo, obnażone wnętrza mieszkań, rozwarte szeroko klatki schodowe, czarne, osmalone cegły pod białymi nawisami śniegu. Krajobraz tej ulicy krzyczał, wzywał świadków swego tragicznego końca, żądał zadośćuczynienia. Jakże ciche i przypłaszczone, szare i niedramatyczne były trupy ludzi, które widywała tak często i w czasie okupacji, i w dniach powstania. Szare i zmalałe, w okurzonych i ubrudzonych ubraniach wyglądały jak kupa łachmanów, a z nich nagle wyzierała blada, tak samo brudna i szara twarz, która już nie była twarzą. Matka cofnęła się ze schodów do piwnicy domu nr 39 na Solcu. Cegły zawaliły zejście, piwnica zdawała się pusta. Ni- 84 czego tu nie znajdzie. Zawróciła w kierunku ulicy Ludnej. Tamta wskazówka, wiadomość przyniesiona przez łącznika wydawała jej się bliższa prawdy. Obie w każdym razie albo się wzajemnie wykluczały, albo ta o Ludnej była wcześniejsza. Przyniosła jej jednak obraz syna zdrowego, ubranego zawadiacko, tak jak wszyscy ze Starówki, którym zazdroszczono zdobyczy w magazynach na Stawkach. Ten portret pasował do jej nadziei, kłócił się ze zdruzgotanym, martwym krajobrazem. Na Ludnej widać było domy cale, na pewno już tam mieszkają ludzie, można będzie zdobyć informacje. Dom narożny, wysunięty najbliżej Nowego Zjazdu, zgadzał się z opisem łącznika. Brama od ulicy była zawarta; obeszła budynek i przez wyrwę w murze, od strony starej gazowni, weszła na podwórze. Tak, to tu. Magazyny poczty czy „Ruchu". Podwórze było nieco uprzątnięte, czarne ślady wydeptane do klatki schodowej i zabite dyktą, a nawet częściowo oszklone okna. Tu są ludzie. Tu był jej syn. — Kogo pani uważa? Odwróciła się zaskoczona. Stary mężczyzna stał w progu klatki schodowej. — Tu są magazyny i obcym tu nie wolno. — Szukam syna — zaczęła niepewnie. — Syna? Tu mieszkają trzy rodziny. Nie ma tu pani syna. — Syn tu był w czasie powstania... — Kobieto, co pani... — Może ktoś tu jest, kto mógłby mi pomóc, dać jakieś wskazówki. —¦ Nikt tu nic nie wie — mruczał stary niechętnie. Matka rozejrzała się. Z okna na pierwszym piętrze sączył się dymek z wytkniętej rury piecyka. Ominęła mężczyznę i poszła energicznie do klatki schodowej. — Dokąd? — próbował zastąpić jej drogę. Stanęła i spojrzała mu w oczy. Zawahał się. — Muszę się czegoś dowiedzieć — powiedziała. Nim zdążył zareagować, wbiegła na schody. Słyszała jego kroki za sobą. — Niech pani tam nie idzie! — krzyczał. Kulał mocno i nie mógł jej dogonić. Zapukała. Dobiegł do połowy schodów, kiedy szczęknął zamek. — Kto tam? — Szukam syna. Był w tym domu w powstaniu. 85 Drzwi otworzyła młoda dziewczyna okutana niemieckim, wojskowym płaszczem. Matka weszła do środka. Tamta nie pytała o nic, nie nawiązywała rozmowy. Matka poczuła się niepewnie. — Syn był w „Parasolu". U Radosława. Miałam od niego wiadomość, że jest tu na odcinku, w tym domu. Dziewczyna nie odzywała się i nie spuszczała wzroku z twarzy matki. ¦— Byłam wtedy na Mokotowie. Wiedziałam, że na Powiśle chodzą łącznicy. Dotarłam do jednego z nich i przyniósł mi wiadomość... Syn był podchorążym. Miał pseudonim Zawilec... Słyszała za plecami sapanie starego. Dziewczyna stała na progu kuchni. Miała zmęczone oczy doświadczonej, starej kobiety. ¦— Potem przyszli na Mokotów ludzie Radosława. Koło dwudziestego. Mówili, że mój syn leżał ranny na Solcu, w dowództwie pułku, który przepłynął zza Wisły. W każdym razie syn na Mokotów nie przyszedł... — A ta pierwsza wiadomość dotarła do pani którego? — dziewczyna odezwała się nareszcie. — W tym samym czasie. Łącznik widział go zdrowego. Syn był w trzeciej kompanii. Nosił na szyi apaszkę granatową w białe grochy. — Wszyscy mieli takie. Nie pamiętam pani syna... — Łącznik wyszedł stąd trzynastego września... — Trzynastego!... — dziewczyna krzyknęła prawie. Zakręciła się jak nieprzytomna. —¦ We środę... — przerzucała niespokojne spojrzenia na matkę, na starego, drżące ręce przesunęła po stole, jakby czegoś szukała. — Trzynastego zaczęło się natarcie... Niemcy wysadzili most... — Mówiłem, że nic się pani nie dowie... Ona nikogo nie znała. Niech pani już idzie! — w głosie starego matka nie czuła już gniewu, raczej prośbę. Dziewczyna gwałtownie odwróciła się i podeszła do kuchennego okna. Stała teraz tyłem do matki. — Trzynastego zginął kapral „Wrona". Został po nim wolny karabin. Niemcy strzelali z Nowego Zjazdu, z muzeum, ze ślimaka przy moście. Nie było komu strzelać. Było ich mało na taką siłę. 86 — Stefka, daj spokój, co to panią obchodzi. — Ludzie w naszym domu nie wychodzili z kotłowni. Mieli już dosyć. Powstańcy przychodzili i zabierali do budowania umocnień. Nie brali siłą, ale przychodzili na dół z bronią. Trzecia kompania... Nie było już trzeciej kompanii. Ilu ich mogło być? Czterdziestu? — odwróciła się od' okna. Oczy miała szeroko otwarte. Podniecała się opowiadaniem. Mówiła coraz zapalczywiej, głośniej. — Jak Niemcy wysadzili most, to całe okna, futryny leciały z góry, tu, na środek podwórka. A pod bramą leżał kapral i umierał. Dostał w głowę, ale umierał długo. Wróciłam do kotłowni i powiedziałam, że jest wolny karabin. Mój narzeczony siedział razem z innymi cywilami. Jedyny młody, zdrowy mężczyzna bez broni. Przecież umiał strzelać; kto wtedy nie umiał strzelać? Poszedł po ten karabin. — Stefka, przestań! — stary podszedł blisko, próbował wyprowadzić dziewczynę. Był za słaby. Dziewczyna odepchnęła go tak, że zachwiał się na swojej kulawej nodze i cofnął pod drzwi zrezygnowany. — ...Wtedy Niemcy podeszli piwnicami pod nasz dom. Ktoś ich podprowadził. Ktoś, kto dobrze znał przejścia. Sami by nie poszli. Tam, w tej bramie od Nowego Zjazdu, była dziura przy samej jezdni, dziura do piwnicy. Tamtędy, nocą, chodziliśmy po pomidory na ogródki koło rzeźni. Kiedy mój narzeczony wyszedł ze mną, wziął ten karabin i poszedł do bramy. Stanęli we trzech naprzeciw dziury. Pokazywali mu miejsce, gdzie ma stanąć. Pobiegłam po zupę, bo nie zdążył zjeść, kiedy wyszła ta historia z karabinem. Zaraz wróciłam z talerzem... To tamci stali jeszcze nad nim. Tacy byli zdziwieni, że im się nagle osunął pod nogi, zapadł się między nimi. Któryś Niemiec strzelił do niego z tej dziury. Z paru kroków! Żeby posiał w bok, to dostaliby wszyscy— i dowódca, i podchorąży. Ale Niemiec strzelał prosto. Trafił go w twarz. Ze sześć kul. A Niemców poprowadził ktoś dalej, pod mur do klatki schodowej. Stałam z tym talerzem i patrzyłam. A tam ten dowódca i podchorąży tak samo nie mogli się ruszyć. I wtedy huknęło. Niemcy wysadzili ścianę i skoczyli na klatkę schodową. Zrobiło się czarno od dymu, a oni strzelali. Nikt ich się tu nie spodziewał. . Tamci dwaj z bramy pociągnęli mnie do kotłowni. Potem wszyscy powstańcy uciekli przez piwnice na drugą stronę i wyskoczyli przez parter na Ludną; włazili przez okna do 87 tamtych domów. A ja nie mogłam podejść do niego. Leżał w bramie i nie mogłam... Nie wystrzelił ani razu. Przecież nawet nie strzelał z tego karabinu! Dziewczyna odwróciła się od okna i spojrzała na starego. — Ktoś Niemców podprowadził. Gdyby szli normalnie, ulicą... Ale stanęli w tej dziurze. O parę kroków... Matka posłyszała, że stary usiadł ciężko na taborecie. Obejrzała się. Mężczyzna siedział zgarbiony. Jedną nogę sztywno wyciągnął przed siebie. Masował ją powoli, kiwając się rytmicznie. Patrzył w podłogę przed siebie. — Wszyscy potem zginęli, Stefka. Wszyscy. A który ocalał i miał broń, to go Niemcy rozstrzelali. Dla takiego nie było ratunku. — Podniósł głowę i popatrzył na matkę. — Pognali nas potem przed czołgami. Widziałem, co robili z takimi, którzy mieli broń. Podniósł się ciężko i podszedł do piecyka. Zestawił kipiący czajnik. Zsunął fajerki. — No i co, dowiedziała się pani? — powiedział z goryczą. Matka cofnęła się do wyjścia. — Przygotuj, Stefka, herbaty. Pójdę do gazowni. Mieli przywieźć chleb. Matka wyszła na podwórze. Stanęła nad otworem do piwnicy. Owionął ją wilgotny chłód z czarnej czeluści. Odsunęła się pod ścianę, jakby ta dziura ją przeraziła. Stała teraz w miejscu, w którym wtedy stali tamci trzej. Dowódca, ten chłopak i jakiś podchorąży. Jerzy był podchorążym. Może właśnie jego ominęły te kule? Myśl ta dziwnie podniosła ją na duchu. Jeśli był tak blisko śmierci i wyszedł cało, to widać nie było mu sądzone. Ruszyła w kierunku Ludnej. Tam przebiegali powstańcy. Jeśli stało się coś... Jeśli go nie ma, to moje poszukiwania nie doprowadzą do niczego. Muszę wierzyć, że żyje, że gdzieś jest; muszę ze wszystkich informacji wybierać tę, która prowadzi dalej. Jeśli mi powiedzą, że zginęli wszyscy i tylko jeden się uratował, pójdę za śladem tego jednego. To będzie on. Tylko takie rozumowanie miało sens. Poczuła się mocniejsza. To nie było kłamstwo, nie próbowała zwieść się nadzieją; musiała tak działać, jakby Jerzy żył na pewno. Trzeba go odnaleźć. Przyjechała tu po to, żeby go odnaleźć, a nie żeby posłyszeć, jak zginął. Nadzieja przychodziła dopiero potem. Domy po przeciwnej stronie ulicy Ludnej były całe. Na pierwszej klatce schodowej zobaczyła ślady pożaru, który jednak nie 83 objął całego budynku. Zachodziła do kilku mieszkań i w tej, i w sąsiedniej bramie, nigdzie jednak nie zastała nikogo. Wszystkie domy po tej stronie ulicy były całe. Walki musiały trwać tu krótko. Natarcie, o którym mówiła dziewczyna, przeszło szybko i widocznie powstańcy zostali odepchnięci dalej. Przeszła przez którąś z bram na drugą stronę domów. Długa linia bloków sięgała aż do Okrąg. W odległości kilkunastu metrów wzdłuż domów ciągnął się mur, odgradzający od pustego terenu długie, kiszkowate podwórze. Mur był poharatany pociskami, w kilku miejscach przekuto w nim przejścia. Dotarła do ulicy Okrąg. Narożny budynek pod numerem dziewiątym wyraźnie stanowił redutę; tu walczono zacielde przez dłuższy czas. Dom był potężny, budowany przed epoką bloków mieszkalnych. Wyglądało na to, że mieścił się w nim urząd jakiś czy szkoła. Kilkanaście jego okien poszerzyły pociski czołgowe. Strzelali z bliska, skoro trafiali w okna. Tam pewno były powstańcze pozycje broni maszynowej. Cóż z tego, że odtworzy sobie cały przebieg walk, że po resztkach domów odczyta drogę oddziałów walczących w tej dzielnicy. Błądzenie po ruinach nie naprowadzało jej na żaden ślad. Podobniejsze było do zwiedzania miejsc, które oglądał Jerzy przed paroma miesiącami, albo też do pielgrzymki, drogi krzyżowej. Jeśli terminy były ścisłe czy choćby tylko bliskie prawdy, to przecież między relacją z Ludnej a opowiadaniami o ranie i piwnicy na Solcu upłynęło trzy, cztery dni. Rozejrzała się. Na ocalałych resztkach murów, na ścianach bloków przy Ludnej, wszędzie widniały ślady pocisków, wyrwy od bomb. Strzelali ze wszystkich stron do garstki ludzi stłoczonych między tymi kilkoma ulicami. W każdej chwili, w każdej sekundzie spadały na nich setki pocisków. Ginęli w natarciu, gdy jeden nie widział drugiego, ukryci za paroma cegłami, ginęli, uciekając przed nawałą ognia z jednego okna do drugiego, ginęli rozpłaszczeni na ulicy, pozostawieni przez kolegów, którzy zdążyli do następnej osłony, ginęli pijąc wodę, śpiąc w piwnicy, odpoczywając gdzieś w kącie — zapomniani, rozrzuceni na różnych posterunkach, samotnie. Brak ich dostrzegano dopiero po kilku godzinach czy nawet po dniach. Jakaż relacja, jaka opowieść najbliższego przyjaciela może być absolutnie wiarygodna; każda z nich, nawet najprawdziwsza, mogła być nieaktualna już po kilku sekundach. Po co tu przyjechała? Z jaką nadzieją? Kto mógł jej opo- 89 wiedzieć to, w co mogłaby uwierzyć bez zastrzeżeń? Nie było stąd wyjścia, nie było bezpiecznej drogi, nie było przecież i takiego miejsca, które można by uznać za bezpieczne. Mogła tylko spojrzeć na jego twarz, mogła tylko oczekiwać, kiedy przemówi do niej sam — wtedy uwierzy. Poczuła się obciążona przemożną rozpaczą i bezradnością. Zimno przenikało do brzucha, słabły kolana. Osunęła się na stertę cegieł. Co dalej? Nie miała siły oprzeć się takim myślom. Wybierając się w tę podróż nie przewidziała, że rozpacz może być tak fizycznie odczuwalna. Posłyszała za sobą chrobot osypujących się cegieł. Siedziała dalej nieporuszona, nieciekawa przyczyny. Ktoś zbliżał się do niej. — Przepraszam najmocniej, czy nie mógłbym pomóc pani? Obejrzała się. Starszy pan w długim, ciemnym płaszczu z aksamitnym kołnierzem i owiniętą szalem szyją stał niedaleko sterty, na której usiadła. — Żle się pani czuje? -— Starszy pan podniósł rękę do okularów, które zsuwały mu się z nosa; były z jednej strony podwiązane sznurkiem. Płaszcz miał brudny, rękawy w strzępach, zabłocone poły. Kapelusz naciągnięty na nauszniki przysypany był wapiennym pyłem. — Dziękuję panu. Rzeczywiście, trochę jestem zmęczona. — Tak, podróżuje się teraz w nie najlepszych warunkach i pogoda nie sprzyja takim wyprawom w ruiny. — Zrobił nieokreślony ruch ręką, potem znowu sięgnął do zsuwających się okularów. — Mieszkaliśmy tutaj. Właśnie staram się dotrzeć do jednej z piwnic. Dlatego tak wyglądam — uśmiechnął się blado, kwitując badawcze spojrzenie matki. — Był pan tu w czasie powstania? — Tak. Do dwudziestego pierwszego. Potem wyprowadzono nas... to znaczy mnie i innych cywilów. ¦—• Przyjechałam z Krakowa, żeby odnaleźć swego syna. Był w grupie Radosława... — Część wyszła kanałami na Mokotów. — Właśnie. Mówili, że mój syn został ranny. Leżał w piwnicy na Solcu. W dowództwie. — Ach, tak... — zmartwił się wyraźnie. ¦—¦ Jesteśmy w podobnej sytuacji... Moja żona chciała pomagać rannym. Ja... zostałem w domu. Niemcy nie ewakuowali tamtych 90 piwnic z rannymi. Teraz próbuję dostać się do niej. Pozwoliłem jej odejść samej. Niedobrze się stało... — Głos mu lekko zafalował, chrząknął i poprawił okulary. Zimno znowu podeszło jej aż do żołądka. Poczuła kropelki potu na plecach. Wstała, przemagając narastające uczucie pustki. — Dowództwo było na Solcu pod trzydziestym dziewiątym. Dom jest zburzony, ale... spaliła się tylko piwnica. Zachwiała się przekraczając rumowisko. Podał jej rękę. To dotknięcie pomogło jej, dodało siły. Nie chciała czuć się solidarna w nieszczęściu z tym człowiekiem. Wyszarpnęła się. — Jeśli wolno coś doradzić... Nie szedłbym tam na pani miejscu... Wejście do piwnicy jest zawalone. A przez dziurę od podwórza niebezpiecznie, stropy słabe... Wyminęła go. Szła na przełaj przez ruiny ku domowi przy Solcu. Teraz zrozumiała, że poszukiwać można było tylko tak, jak to robił ten nieznajomy: docierać do piwnic, rozdrapywać ruiny, sterty cegieł i zaglądać w twarze poszarzałe, zniekształcone, domyślać się rysów, choćby po to, żeby nie znaleźć, żeby umacniać przeświadczenie, że nie ma go między nieżywymi. Weszła do posesji od strony podwórza. Dojrzała otwór ciemniejący pod ścianą. Miała przy sobie latarkę. W słabym świetle widziała korytarz rozgałęziony na boki. Oświetliła drogę w dół. Schowała latarkę do kieszeni kurtki i zsunęła się, nogami szukając oparcia. Zwisła na rękach i nie czulą jeszcze podłogi piwnicy pod stopami. Nie miała już siły dźwignąć się z powrotem. Przeleciało jej przez myśl, że nie wyjdzie tędy na powierzchnię, ale już było za późno. Mogła tylko rozewrzeć palce. Upadła w ciemność. Nie było tak głęboko. Poczuła, jakby ktoś poduszkami zasłonił jej szczelnie uszy. Dalekie odgłosy życia utonęły w ciemności. Stała chwilę bez ruchu. Posłyszała najpierw mocne bicie serca i swój szybki oddech, potem tępe, padające na rozmiękłą ziemię kapanie wody. Oczy powoli oswajały się z mrokiem, ale widziała najwyżej na metr, dwa w głąb piwnicy, dalej czaiła się ciemność. Stamtąd wypełzał słodki, mdlący odór pomieszany z gryzącym, zapachem przepalonej w ogniu zaprawy. Na chwilę wstrzymała oddech. Cisza wypełniała ją całą, podchodziła do gardła, otumaniała. Wyszarpnęła latarkę z kieszeni i ruszyła korytarzem. Cegły były poczerniałe od spalenizny, jęzory ognia miękkimi łukami ułożyły na murze smugi skierowane do szpar i przywalonych rumowiskami otworów. Korytarz kończył się 91 nagle. Przed nią otworzyła się aksamitna czerń. Spuściła latarkę ku ziemi. Nie chciała spojrzeć tam nie przygotowana. Wiedziała, co tam zobaczy. Odór wsiąkał w jej ubranie, podchodził do ust, nie można się było obronić chustką przytkniętą do warg. Wiedziała, że tam leżą. Nie wiedziała tylko, jak to wygląda. Nie przychodziła jej do głowy żadna myśl, która by mogła przywrócić rozsądek i opanowanie. — Muszę tylko stwierdzić, że jego tu nie ma — powiedziała do siebie głośno. Usta miała pełne śliny i brzydziła się ją przełknąć. Splunęła do chustki. Podniosła latarkę. Leżeli pokotem pod ścianami i przez środek piwnicy. Gdzieniegdzie szeregi były złamane. Bała się dopowiedzieć, co spowodowało, że niektóre z tych ciemnych podłużnych kształtów znalazły się poza ordynkiem. Nakierowane były ku wyjściu, wyciągnięte na całą długość lub skręcone ostatnim wysiłkiem, nim spadla na nie ciemność. Nachyliła się, wyciągnęła rękę z latarką. Pierwszy leżał na wznak. Wydał jej się tylko niesamowicie mały. Spalił się zupełnie. Zwęglona skóra zmarszczyła się. Ścięgna szyi wystąpiły na wierzch jak napięte struny. Przeniosła światło latarki dalej, ale zamknęła oczy. Wiedziała już, że ten obraz będzie mogła wywoływać z pamięci do końca życia. Może uda się przejść koło tych szeregów, nie oglądać każdego tak dokładnie, ale wiedziała, że musi zbliżyć się do ka-żdej z tych twarzy, by móc rozpoznać rysy. I nagle zapragnęła, żeby przenikliwe światło rozproszyło wszystkie cienie, żeby te trupy przestały być tak bardzo człowiecze, by można się było przyjrzeć im z zimną uwagą badacza. Włosy wysunięte spod szala łaskotały jej policzki jak delikatne dotknięcia, słuch poprzez głuche łomotanie tętna łowił osypywanie się gruzu, grzechot cegieł, stąpania i głosy. Cofnęła się pod ścianę. Kręciło się jej w głowie. Jeśli dłużej zostanie w tej piwnicy, oszaleje. Upadła na kolana i gorliwie przysunęła się do pierwszego szeregu. Pochylała się do twarzy, rąk. Działała mechanicznie, już prawie zapomniała, po co tu się znalazła, nie pamiętała o swoim bólu, rozpaczy i zimnie. Uderzyła głową w mur. Spojrzała na cegły z bliska. Oszołomiona ledwie rozpoznawała ich chropowatość. To był koniec piwnicy, odwróciła się, nie wstając z klęczek, i oparta o mur poświeciła po leżących aż do przeciwległej ściany. Uświadomiła sobie, że dotąd go nie znalazła. Jednak nie potrafiła się z tego ucieszyć. Zatruta gazami już prawie traciła przytomność, chwiała się 92 na kolanach. Trzeba wstać i dojść do otworu. Łyknąć trochę powietrza. Inaczej zostanie tu na zawsze, z nimi wszystkimi. Kiwając się i podpierając rękami dowlokła się do piwnicznego korytarza. Poczuła chłodniejszy powiew. Słyszała nad sobą jakiś głos. Huczał w podziemiu, rozchodził się zwielokrotniony pod jej czaszką, ale nie rozumiała, skąd przychodzi, nie rozróżniała słów. Było jej wszystko jedno. Utknęła głową w załomie muru. Próbowała się jeszcze odwrócić i usiąść, wiedziała, że tak będzie lepiej, ale nie miała już sił. Znieruchomiała. Jak przez watę posłyszała jakieś słowa. Po chwili, budząc się z omdlenia, oddychała nierówno, jak po płaczu, urywanym, ale coraz pełniejszym rytmem. -----Musi pani wstać. Nie dam rady wyciągnąć pani na górę. Starszy pan przysiadł koło matki i rozcierał jej dłonie, przykładał śnieg do skroni. Zimne strużki spływały jej po szyi. Wzdrygnęła się, dostała dreszczy. Wracała świadomość. — Dziękuję. Dziękuję panu — mamrotała. — Może pani wstać? Wyjdę pierwszy. — Tak. Już mi lepiej — nagle zrozumiała sens jego słów. „Nie. Jeszcze muszę wrócić. Nie widziałam wszystkich". — Pomyślała o tym bez przykrości. Teraz czeluść piwnicy nie wydała jej się tak przerażająca. — Nie znalazłam go... — Na pewno go tu nie ma — potwierdził starszy pan skwapliwie. — Na pewno. Ale muszę to zobaczyć. Niech pan tu na mnie zaczeka. — Trąc plecami o mur podniosła się. Była słaba, ale czuła, że da radę dowlec się do piwnicy. Starszy pan nie oponował. Podparł ją ramieniem. Poszli oboje. Wracali jeszcze kilkakrotnie do otworu i odpoczywali, drżąc z zimna. Pot spływał jej po twarzy, nawet nie usiłowała go zetrzeć. Dygotała tak, że starszy pan musiał przytrzymywać jej rękę z latarką. Jeszcze dziesięć, dziewięć, osiem skurczonych, zmalałych postaci. Nie ma go. Nie ma. Ale może być jeszcze dalej, może przy samych schodach, może jeszcze gdzieś w innej części piwnicy. Starszy pan mówił, że jacyś powstańcy byli zabrani na tamtą stronę, że przewieziono ich łodziami. Łodzie przypływały tu przez kilka nocy z rzędu, wracając zabierały rannych. Nie dopuszczała tych informacji do siebie, przeszkadzały jej. Musiała stwierdzić z całą pewnością, że Jerzego nie ma 93 w piwnicy, potem będzie mogła zastanowić się na tym, co robić dalej. Kiedy przesunęła się na klęczkach do ostatniego trupa i dygoczącymi rękami skierowała strumień światła na jego twarz, ustąpił strach, opuściła ją energia. Dała się objąć i odprowadzić do wyjścia. Starszy pan zsuwał ?? piwnicy jakieś cegły. Stawała na nich jak na stopniach, potem podał jej ręce i powoli wysunęła się na górę. Przysiadła na śniegu i nie chciało jej się wstawać. Nie czuła radości. Starszy pan ujął ją pod rękę i poprowadził do swojego mieszkania. W pokoiku było ciepło. Ocalała kuchenka. Nieznajomy dołożył węgla pod płytę. Pomógł się matce rozebrać i wtedy dopiero skłonił się przed nią. — Pani wybaczy, ale... do tej pory nie przedstawiłem się... — pochylił się nad jej ręką i wymienił jakieś nazwisko. — Nie wiem, czy nie będzie to za śmiałe z mojej strony... Powinna pani koniecznie rozgrzać nogi. Mam tu pled — podał podróżny kraciasty pled, pomógł zdjąć buty. — Dziękuję panu. Naraziłam pana na trudy i stratę czasu. Uśmiechnął się. — Pani pozwoli, że zaproponuję herbatę. Z pewnością nie miała pani okazji... — Był subtelny, troskliwy i nienaganny. Jego zachowanie pozwalało matce zapomnieć o małej izdebce, o stroju, zdjętych butach, o wszystkich tych okolicznościach, które ich zetknęły. Musiała na chwilę chociaż odetchnąć inną atmosferą i nie myśleć o tym, co przeżyła i co ją jeszcze czeka. Starszy pan nie zaczynał rozmowy na ten temat. Nagrzał wody i dyskretnie wyniósł się, jakoby do sąsiadów po jakieś gospodarskie drobiazgi. Wrócił, gdy się umyła. Szykował kawałki chleba i nalewał herbatę. Pozwoliła się obsługiwać. Chciała odzyskać siły i przestać się troszczyć o cokolwiek; wyczuła, że starszemu panu sprawiła przyjemność rola troskliwego gospodarza. Poprawiał jej koc na nogach, przysunął stolik, podawał ogień do papierosa. Nie. Palić jeszcze nie mogła. Natychmiast wrócił tamten zapach, zrobiło się zimno, obraz doskoczył do oczu, aż poczuła nagły zawrót głowy. Zdusiła papierosa w popielniczce i przez chwilę siedziała mroczna, bez słowa. Zrozumiał. Przed zmierzchem chciała jeszcze dotrzeć do Saskiej Kępy, na której lądowały łodzie przeprawowe. Pożegnała się. Do mostu, nurzającego się w wodzie, było blisko. Gdy stanęła na brzegu, zobaczyła sznur czarnych sylwetek, sunących w dole 94 ostrożnie pomiędzy pogiętymi, porwanymi stalowymi żerdziami konstrukcji. Miejscami woda wydostała się ponad lodowe tafle, przyprószone śniegiem i na tym tle postacie gubiły się, jakby zapadały w, zimny, ruchliwy i groźny nurt. Na Saskiej Kępie nie miała kłopotów z odnalezieniem willi, w której mieścił się punkt opatrunkowy. Mieszkańcy tego domu powrócili do siebie prawie jednocześnie z wojskowymi oddziałami. Byli świadkami ostatnich walk w Warszawie, widzieli tonące, rozbijane pociskami łodzie, kryli się do piwnic przed niemieckim ostrzałem artyleryjskim, który miał udaremnić przeprawę, pomagali przy opatrywaniu rannych, których nie było wielu. Przez ich dom przewinęło się nie więcej niż trzydziestu powstańców; potem zabierano ich do polowego szpitala w Aninie. Matka wróciła do ronda Waszyngtona. Wiedziała, że tego dnia nie dotrze już do Anina. Ciemno robiło się przecież już o szóstej po południu, a była teraz czwarta. Miała do wyboru: albo wracać na Żoliborz i następnego dnia brnąć 95 z powrotem ten szmat drogi, albo iść teraz w kierunku Anina i zanocować gdziekolwiek, a poszukiwania rozpocząć rano. Właściwie nawet nie podejmowała decyzji. Szła bezwiednie dalej ku linii średnicowej, wzdłuż parku Skaryszewskiego. Opowiadania ludzi z Saskiej Kępy wskazały jej wprawdzie kierunek, ale nie wzmocniły nadziei. Mówiono o straszliwym ostrzale przeprawy, o stratach oddziałów przepływających na tamtą stronę: były takie jednostki, które niemiecka artyleria i broń maszynowa dziesiątkowała już tu, na praskim brzegu, nim zdołały zepchnąć pontony i łodzie do wody. Opowiadano o nocach zasnutych gęstym dymem, trzymającym się długo nad powierzchnią rzeki, burzonym wybuchami pocisków, o straszliwych krzykach, wołaniach o ratunek dobiegających stamtąd, ze środka tej kipieli. O godzinach niezwykłej jasności, kiedy Niemcy z różnych stron wystrzeliwali rakiety oświetlające, o zbełtanej, spienionej wodzie sieczonej bezustannie i od strony zwalisk mostu, i od ślimaka, i od półwyspu przy porcie czerniakowskim. Nie było, naprawdę nie było bezpiecznego miejsca ani bezpiecznego odejścia z tego piekła, na które patrzyli ponad nurtem rzeki w dzień i w nocy. Znowu, z każdym krokiem, każdą sekundą dziejów tych kilku dni malały szanse dla każdego człowieka, malały nadzieje. Jakiż znikomy procent leżących tam na Solcu rannych wyniesiono na brzeg, ilu spośród nich dotarło do łodzi, ilu z płynących znalazło się na Saskiej Kępie, ilu z tej liczby miało jeszcze siły żyć, przetrwać, ocaleć aż do szpitalnego łóżka? A potem... Odwaga .opuściła ją. Ten dzień odebrał jej wiele lat życia i czuła, jak powoli, ale bez ustanku gaśnie w niej zapał, który musiała hamować jeszcze dziś, idąc na Żoliborz, jak wypływa z niej — niby krew — ochota do czegokolwiek. Nie pchała jej nadzieja zdobycia pewności, że syn żyje i czeka gdzieś w szpitalu. Szła automatycznie, pochyliła się bezwiednie, przyzwyczajona do tego, że idzie. Zdawało się, że już całe życie przewędruje, rozpytując po drodze, czy ktoś nie wie, gdzie podział się jej syn. Będzie tak pytała bez nadziei na otrzymanie jakiejś jednej odpowiedzi, która doprowadzi ją do celu. Na Grochowskiej zeszła na jezdnię. Nie zauważyła, że samochód, nadjeżdżający od strony dworca zahamował gwałtownie. Zakręcił się i zatrzymał tuż przy niej. Nie zdawała sobie sprawy, że była tak blisko końca. Kierowca wymyślał 96 z rosyjska. Wylazł z szoferki z korbą, bo silnik zgasł przy tym piruecie. — Nie widzisz, co narobiłaś? Ciebie bym zabił, wóz rozbił — wrzeszczał zbliżając się z korbą do zapatrzonej niemo kobiety. Zastanowiła go widocznie jej twarz bez wyrazu. Umilkł. Pochylił się nad silnikiem. Pytał przez ramię: — Dokąd? Świata bożego nie widzisz! Stała nadal bez słowa, więc zwrócił się do niej i spojrzał badawczo. — No, co? To ja mam cię przepraszać? — Przepraszam — odpowiedziała. Zakręcił korbą, silnik zaskoczył. — Dokąd? — Do Anina. ¦— Czort... Gdzie to? — Parę kilometrów. Na drodze do Otwocka. —¦ Na Otwock jedziemy? — zapytał podoficera w szoferce. Tamten skinął głową. — Siadaj — zawrócił do szoferki. Stała dalej bez ruchu. — No, siadaj, podwieziemy. Szybko, szybko! Dostała się do wozu z pomocą żołnierzy, którzy zrobili jej miejsce za budą szoferki, tam gdzie najmniej wiało. Samochód ruszył. Nikt jej o nic nie pytał. Przykucnęła i opatuliła się jak mogła najszczelniej. Któryś z żołnierzy narzucił jej na nogi plandekę. Podziękowała spojrzeniem. Wysadzili ją w Aninie między domami rozrzuconymi szeroko po lesie. Kierowca coś tam jeszcze przygadał o niedoszłym wypadku, ale już ze śmiechem. Zawrócili. Samochód zjechał na pobocze. Pył śniegowy uniósł się spod kół. Żołnierze śmiejąc się machali rękami; przesłaniał ich biały obłok. Sylwetka wozu malała, wtapiała się w ciemny tunel drogi; na zakręcie zawadzili budą o obciążone śniegiem gałęzie i po chwili została po nich już tylko drżąca, rozmigotana bielą mgła. Drzewa stały szeroko, nie tknięty stopą śnieg rozfalowaną płaszczyzną błękitniał i granatowiał w oddali. Wokół pni tworzyły się zaklęśnięcia łagodnie spływające aż do warstwy suchych, rudych liści. Od strony Wisły w rozpogodzonym pod wieczór niebie ukazały się długie cienie różowo prześwietlone smugami ostatnich promieni. Pomiędzy drzewami widniały ciepłe prostokąty żółtego światła z zatopionych w lesie okien. Było cicho, kolorowo i śnieżnie, jak w dziecinnej bajce. Matka stała chwilę nieruchomo. Wstępowała w nią pogoda i cierpli- 7 — A gdy mnie trafi... 97 wość, które wygładzały zmarszczki cierpienia, uciszały uczucie krzywdy i bezradności. Nasłuchiwała, czy nie doleci do niej dźwięk dzwonków i głuchy trucht konnego zaprzęgu, jakieś słowa ciepłego powitania albo nuta śpiewu rozciągnięta w koronach drzew. Skręciła do najbliższego domu, w którym połyskiwało chybotliwe światło. Szła ostrożnie wąziutką ścieżką, wydeptaną w gładkiej puszystej bieli. Weszła na drewnianą werandę dużego, piętrowego domu; szeroka poręcz biegła wokoło, pod nią cienkie deszczułki wykrojone były w misterny wzór, nie malowane drzwi, wianuszek zeschłych polnych kwiatków za* tknięty nad framugą. Okna przesłonięte były drewnianymi okiennicami. Zapukała. — Proszę, proszę. Otwarte! — dobiegł z wnętrza męski głos. Posłyszała odsuwanie krzesła i kroki. Na jej spotkanie wyszedł wysoki, barczysty mężczyzna. Zamknął drzwi i wprowadził ją do pokoju. Przy stole siedziały dwie kobiety. Jedna z nich, młodsza, z upiętymi w koronę warkoczami podniosła się na powitanie. Matka poczuła się jak w domu. Było ciepło, na stole dymiły szklanki z gorącą herbatą, stał słoik z konfiturami, leżał chleb i na wzorzystym talerzu kawał białego sera. Zapraszali ją do stołu, nie czekając wyjaśnień. Dopiero gdy usiadła i postawiono przed nią herbatę, mogła powiedzieć, z czym przychodzi. Szpital w Aninie działał przez długi czas. Umieszczono rannych częściowo w namiotach, częściowo w domach, które kiedyś były pensjonatami. Gospodarze znali tylko tych, którzy leżeli w ich domu, ale wśród nich nie było ludzi z powstania. Wiedzieli jednak o tym, że przychodziły transporty z tamtej strony Wisły, że między żołnierzami regularnego wojska byli i powstańcy. Nie umieli powiedzieć nic bardziej określonego. — Niechże pani pije herbatę i je cokolwiek — zapraszała starsza. — Zaraz, zaraz. Pomyślimy. Kto by tu taki... Jest. Jadwiga! Ubieraj się. Pójdziesz z panią do księdza. Tu, niedaleko ¦mieszka ksiądz. Był tu cały czas. Chodził między rannymi. Jeżeli ktoś może coś wiedzieć, to tylko on... Na pewno jest u siebie. Poczciwy starowina, dobry człowiek. Biegał z sakramentami, dreptał wszędzie. Puszczali go nawet do domów, gdzie leżeli sami ruscy. Zaprowadzisz panią. Gdyby księdza nie było, to pójdziesz do kaplicy. Wiesz, gdzie go szukać. 98 Młoda kobieta narzuciła kożuszek i wciągnęła kapce. — Weź coś na głowę. —¦ Włosy ją grzeją — roześmiał się gospodarz. — Potem niech pani wróci. Pokoi nie brak, a i pościel się znajdzie. Niedobrze teraz wędrować po nocy — zapraszała kobieta. Mężczyzna odprowadził je do drzwi. Spotkały księdza przed kaplicą. Był stary, niesforne siwe kosmyki opadały mu na uszy, wokół oczu ułożyły się promieniście cieniutkie zmarszczki. — Pani do mnie? Zaraz służę, zaraz. Wprowadź panią, Jadziu. Proszę się nie krępować, ja tylko na chwileczkę do kaplicy — podreptał szybko. Nim zdążyły usiąść w niewielkim pokoiku pełnym półek i etażerek z książkami, wrócił, otu-pał śnieg z butów, zdjął płaszcz i usiadł za stolikiem, który służył mu za biurko. :— Słucham panią, już słucham. A może to jakaś sprawa...— spojrzał na młodą kobietę. — Nie, nie. Trafiłam do księdza, bo powiedzieli mi państwo, że ksiądz był tu w czasie powstania... Kiedy przywozili rannych. -— Tak, dziecko, byłem. Słucham, słucham. •—¦ Mój syn był w powstaniu... Na Powiślu. Przypuszczam, że... Jeżeli przedostał się przez Wisłę, to musiał tu trafić. ¦—- Wszyscy przechodzili przez nasz szpital — potwierdził ksiądz. — Może go ksiądz widział?... Ksiądz dotąd nachylony ku niej nad stołem, teraz wyprostował się, ręce złożył na blacie. —¦ Niewielu ich było, dziecko. Bardzo niewielu. Pamiętam wszystkich. Może nie z nazwiska, bo nie wszyscy wtedy mówili nazwiska, ale z twarzy pamiętam. ¦—- Mój syn miał... Ma dwadzieścia lat, średniego wzrostu, brunet. W panterce. Panterka to taka... — Wiem, wiem, dziecko. — Miałam wiadomości, że był ranny, ale nie wiem, czy ciężko. — Nie mógł być ciężko ranny. Nie brali na przeprawę. ¦—¦ Ach tak... Nie pomyślała o tym wcześniej. Rzeczywiście, jeśli przeprawa była tak groźna, tyle łodzi tonęło, to brali tylko takich, którzy nawet w razie wypadku mogliby się utrzymać na wo- 99 dzie. To jasne... Ale przecież nie było go tam, w piwnicy. Więc nie był ciężko ranny! — Mów, mów, co wiesz. Wtedy ja powiem, co pamiętam. — Był z oddziału „Parasol"... Niewiele więcej... — zamilkła. — Wierzący? Pytanie wydało jej się absurdalne. Spojrzała w oczy księdza. — Czy był wierzący? To ważne. Dopuszczali mnie tam, gdzie byłem potrzebny. Udzielałem sakramentów, ale tylko wtedy, gdy mnie wzywano — wyjaśnił. — Wierzący — powiedziała cicho, była zawstydzona. Ksiądz uśmiechnął się. — Przypuszczam, że prosiłby o sakramenty, gdyby wiedział, że jest taka możliwość. Widzisz. W ten sposób z tej grupy już można wyeliminować mniejszą gromadkę. A może masz jego zdjęcie? Matka żachnęła się. — Mam, oczywiście, że mam... — Porwała chlebak, nerwowymi ruchami szarpała pasek. Wydostała portfelik, gdy otworzyła go nad stołem, zdjęcia wysypały się na blat. Wybrała to, na którym Jerzy miał twarz roześmianą. Takim go chciała widzieć, taki wydawał się jej najpodobniejszy do siebie. Ksiądz nałożył okulary i pochylił się nad zdjęciem. Patrzyła na jego twarz w napięciu. — Jak miał na imię? — zapytał ksiądz. — Jerzy — wyszeptała. Musiała przełknąć ślinę i powtórzyć to głośniej. — Pamiętam takiego. Zaraz, zaraz. Leżał w „Dianie", na parterze. Spowiadał się i komunikował... Masz może inne jego zdjęcie? Podsunęła księdzu resztę. Przebierał wśród nich chwilę i znowu się pochylił; twarz mu nagle pomroczniała. Ręce ze zdjęciem trzymał jeszcze na stole; wyprostował się i spojrzał na matkę. — Ale to chyba nie był twój syn... Miał dwadzieścia lat... Żonaty? — Nie, skądże... Nie... — To nie był twój syn, dziecko, bardzo podobny, ale nie... nie... Znowu uczuła, jak robi się w środku pusta i zimno pod- 100 chodzi od brzucha do piersi. Ksiądz zdjął okulary. Położył ręce na jej dłoniach. —- Widzisz, dziecko. Ten, którego pamiętam, był żonaty. Przychodziłem do niego. Był ciężko ranny, ale niegroźnie, w nogę. Po tygodniu zabrali go do szpitala w Lublinie. Pamiętam go. Miał na prawej ręce obrączkę. Był żonaty. Nie wypytywałem go o to, ale obrączkę widziałem. Matka poczuła, jak krew uderza jej do twarzy, serce waliło nieprzytomnie. Wyswobodziła ręce z uścisku księdza i swoimi ścisnęła jego chłodne palce. Nachyliła się nad stołem i zbliżyła swoją twarz do jego oczu. — Jaką obrączkę, proszę księdza? Jaką? — Zwykłą obrączkę... Tyle że srebrną — powiedział zdziwiony. Zwiotczał uścisk jej dłoni na palcach księdza. Opadła na stół, przysunęła jego ręce do twarzy i trwała tak nieruchomo. — Co ci jest, dziecko, opanuj się! — usiłował unieść jej głowę, ale przywarła do jego rąk mocno. Czuł, jak łzy ciekną z jej twarzy na jego palce. Wreszcie podniosła się, wyprostowała nie cofając rąk. Czoło wygładziło się, w półprzymknię-tych oczach widniał wyraz pogody. — To był mój syn. Teraz wiem na pewno, że to był mój syn •— wyszeptała powoli, spokojnie. To nie do wiary, by pół roku temu Jerzy nałożył tę obrączkę tylko po to, by teraz skrócić jej niepokój, odegnać rozpacz. Jego młodzieńczy żart wracał teraz do matki dziwną koleją. W ciszy, która zapadła w pokoju, posłyszała dzwonki dalekich sanek i śpiew. Melodię znaną, tkliwą i pogodną, która rozpłynęła się po lesie. Następnego dnia wróciła na Żoliborz przed podróżą do Lublina. Chciała podzielić się z sąsiadami radosną nowiną. Wiedziała, że już go niedługo zobaczy. Ustąpiła niecierpliwość. Czuła się rześka i świeża po nocy spędzonej w normalnym, zasłanym łóżku. Nastrój życzliwości i pogody wyniesiony z pensjonatu w Aninie napełnił ją spokojem i pomógł zapomnieć o zmęczeniu. Wierzyła tak mocno w szczęśliwe zakończenie swojej podróży, że nie mogła sobie uświadomić, jakie okoliczności wtrąciły ją wczoraj w rozpacz. Gdy skręciła na podeście schodów do trzeciego piętra, coś 10I uderzyło ją w wyglądzie drzwi. Były pomazane czarnym ołówkiem. Ktoś tu był. Zostawił wiadomość. Podeszła bliżej. Szerokim, okrągłym pismem nieznany informator zawiadamiał, że Jerzy jest w Lublinie w szpitalu nr 62. Dotknęła delikatnie palcami drzwi. Uśmiechnęła się do napisu. Nie zastanawiała się nad tym, że gdyby wiadomość dotarła do niej kilkanaście godzin wcześniej, nie byłoby chodzenia po Powiślu ani piwnicy, ani przeprawy na Saską Kępę, ani rozmowy z księdzem. Nie myślała o tym, że tyle mogło jej być oszczędzone. Nie czuła nic poza radością. IV Zostawił ją. Zostawił wszystko po tamtej stronie. Nie odwrócił wzroku przez cały czas, kiedy się od niej oddalał. A teraz cała woda była już za nim. Łódź zahamowała gwałtownie, trąc dnem o piach brzegu. Żołnierze chwycili koc, podnieśli. Nadleciały pociski. Upadli wszyscy. Kiedy przegrzmiało, Jerzy zobaczył ogieniek niedaleko, znak przeprawowy; koło niego była już tylko Elżbieta. •—¦ Nie ruszaj się stąd. Znajdę cię. Zniknęła w ciemnościach. Pociski rozrywały się coraz bliżej, znowu minął spokój i Jerzy nie spoglądał już na drugą stronę. Bał się. Posłyszał chrzęst kroków na piasku i rozmowę. Szło kilku ludzi. Gadali o głupstwach. Zajęczały pociski. Jerzy dostrzegł postacie na tle nieba. Jeden upadł na niego, szukając osłony. Noga zabolała przeraźliwie. Krzyknął- Żołnierze poderwali się. — Ranny! Chłopcy, po nosze — zawołał ten najbliższy. Znowu Jerzy został sam. Po chwili Elżbieta wróciła z kilku żołnierzami; przynieśli nosze. Zabrali go do willi stojącej na fkraju Saskiej Kępy, nad brzegiem. Jerzy zobaczył rozbite drzwi, drugie z całymi jeszcze szybami ze szkła katedralnego pałały rozmazanymi blaskami. Kiedy wszyscy wyszli, posłyszał monotonny głos. Nie rozumiał słów; była to jakby modlitwa, jakby zaklęcie, powtarzane w kółko, bez końca. Strach zjeżył mu włosy na głowie. Nie odróżniał słów szaleńca. Zaczął krzyczeć, wyć, żeby zagłuszyć słowa tamtego. Drzwi z szybami rozwarły się. Wypadł z nich człowiek w mundurze. Kredy nachylał się nad krzyczącym, Jerzy zobaczył błyskające gwiazdki na szerokich, sztywnych epoletach. — Kto takoj? — oficer pochylił się, pomacał ręką. Potem wyciągnął z ust tlącego się papierosa i wetknął w usta Jerzemu. Zawrócił do pomieszczenia za szybami i zamknął gwałtownie drzwi. Jerzy oprzytomniał i nasłuchiwał. Gdy kroki umilkły, znowu posłyszał głos tamtego. —¦ Adin, dwa, tri... Podaj na strajku, podaj na strojku. Tut wisznia, tut wisznia, kak słyszytie mienia? — pauza i znowu: — Adin, dwa, tri, czetyre... •—¦ W kółko, obłędnie, ale teraz już rozumiał, wiedział, przestał się bać. Papieros parzył mu wargi. Jerzy zgasił go i ukołysany monotonnym głosem nagle przestał widzieć rozbłyski za szybami. 103 Potem przyszli po niego. Wynieśli na ciemną przestrzeń, władowali na jakąś furkę; zaklekotała nie po chłopsku jadąc asfaltem. Potem była jakaś willa, rozjarzone w piwnicy wnętrze pełne zapachu lekarstw, kobiety w białych, zakrwawionych fartuchach i niski, czarniawy człowieczek. Elżbieta coś im tłumaczyła. Podeszli. Ten czarny miał na sobie mundur, fartuch narzucony tylko na ramiona. Siostry przygotowały zastrzyk. Tryskały płynem pod światło, srebrna smuga zrosiła twarz Jerzego. — Boli? — zapytał czarny oficer. Jerzy skwapliwie przytaknął. — I morfina — lekarz zwrócił się do sióstr. — Co to za zastrzyk? — zaniepokoił się Jerzy na widok ogromnej, chyba weterynaryjnej strzykawki, z którą pielęgniarka zbliżyła się do stołu. Lekarz roześmiał się. _ — Patrzajcie, jaki ciekawy. Nogę ma rozbitą, a zastrzyku się boi. Morfina, kamfora i... — Tężec — podpowiedziała pielęgniarka, bo lekarzowi nie starczyło polskiej nazwy. — Tężec — powiedział z wysiłkiem wymawiając nosówkę. — Miałem tężca przed tygodniem. Robili mi dopiero co, nie można mi robić tężca... —zagadał Jerzy szybko, próbując odsunąć rękę pielęgniarki. Lekarz uśmiechnął się spokojnie. Przytrzymał ręce Jerzego. Zrobili mu zastrzyk. Światło po chwili zmętniało. Potem było ciemno. Kiedy otworzył oczy, Elżbieta nachylała się nad nim. — Jerzy, zabiorą cię do szpitala, do prawdziwego szpitala. Ja wracam... — Nie możesz, Elżbieta, musisz być przy mnie. — Przeprawiają się. Pójdę. — Do czego? Może tam już nie ma gdzie lądować. — Płyną jeszcze. — Elżbieta, nie odchodź! — Trzeba. — Ja ci zabraniam. Daję rozkaz, żebyś została! — Nie możesz mi już rozkazywać — mówiła łagodnie, cicho, jak do dziecka. Ujęła go za rękę. Uściskał ją, panicznie, nerwowo obejmując jej palce obiema rękami. — Proszę cię, nie idź. To nie ma sensu. — Do widzenia, Jerzy. —- Elżbieta! Odwróciła się na progu i uśmiechnęła się tak, że Jerzemu 104 łzy zakręciły się w oczach i płacz zdławił go gwałtownie. Znikła. Znowu spadła na niego ciemność, odurzający welon, czuł, że się dusi, że oddychać mu coraz ciężej; gorąco i odór apteczny wpływały do płuc. Ból odchodził. Było jasno. Wynieśli go na ulicę i wsunęli nosze do sanitarki. Na dole Jerzy dojrzał rannego z omotaną bandażami głową. Ranny jęczał bezustannie. Kierowca opóźniał odjazd, bo ostrzał artyleryjski przewalał się po ulicy i Jerzy widział, jak pryskają w kłębach dymu mury sąsiednich domów. Potem ruszyli nagle. Kierowca brał ostre zakręty. Jerzy złapał się za drążki noszy. Ranny na dole rozkrzyczał się strasznym, chrypiącym głosem. Jerzy walił w szoferkę i krzyczał do kierowcy, ale to nie pomogło. W pewnej chwili kierowca, znudzony widocznie tym łomotaniem za plecami, odwrócił się. — Ostrzał, musimy szybko przejechać. A temu i tak niewiele brakuje. Widzisz, że w głowę ranny? I tak żywego nie dowiozę. Jazda trwała długo. Wreszcie stanęli i nosze wytaszczono na polankę pachnącą żywicą, roztańczoną przesianym przez liście słońcem. Opodal stały wielkie namioty. Wniesiono go do jednego z nich. Wypełniony był zapachem środków dezynfekcyjnych i krwi. Stoły operacyjne stały obok siebie. Cztery. Jasne światło, padające od dachu na każdy stół, wybielało prześcieradła i serwety, których nie nadążano zmieniać; narzucono je na plamy, aby szybciej, bo już podchodził następny. Jerzy leżał pod ścianą i przyglądał się wszystkiemu z zimnym obiektywizmem niezainteresowanego obserwatora. W nogach każdego stołu stał niewielki taboret, przy którym siedziała siostra i notowała. Chirurg albo wypytywał rannego o personalia, albo odczytywał numer z blaszki identyfikacyjnej, jeśli ranny był nieprzytomny; potem, operując, mówił głośno, co robi. Ranni, którzy dotarli do namiotów o własnych siłach, siedzieli pod ścianami i czekali swojej kolejki, komentując każdą amputację, czasem- któryś dowcipkował nerwowo i spoglądał na towarzyszy. Jerzy nie czekał długo. Obserwował do końca zabieg i dziwił się, że tak mało interesuje go jego własna noga. Patrzył na twarz lekarza, asystentki, widział wystające spod fartuchów kołnierze mundurów, słuchał rosyjskich zwrotów, przeplata- 105 nych łaciną i nagle uświadomił sobie, że jest oto między tymi ludźmi, na których pomoc oczekiwał tam, za Wisłą. Uczucia, które ogarniały go na tamtym brzegu, kiedy myślał o spotkaniu z nieznanym, tu zniknęły, przestały być ważne w zetknięciu z realnymi działaniami. Przychodził tu ranny, a oni wykonywali swój zawód, nie poświęcając mu ani mniej, ani więcej czasu niż innym, nie dziwił ich brak munduru, niemiecka panterka i znak „Parasola" na czapce. Po operacji przewieziono go do szpitala, który rozlokował się w pensjonatach na terenie letniskowej miejscowości. Sanitarka stanęła przed schodkami oszklonej werandy. Przy niewielkim stole założonym papierami siedział radziecki podoficer. Na sztywnych epoletach iego kurtki Jerzy zobaczył dwa skrzyżowane szerokie paski. Kiedy postawiono nosze na podłodze werandy, spostrzegł też innego wojskowego, który stał w głębi. Był w polskim mundurze, chyba pułkownik. Podoficer zapytał go o imię, nazwisko i imię ojca, zignorował nazwisko panieńskie matki. Mrucząc powtarzał diane i wpisywał je na blankiecie. Brzmiało to obco nie dlatego, że po^ rosyjsku. Teraz nazywał się Jerzy Stanisławowicz... syn Stanisława. Nigdy dotąd nie pomyślał tak o sobie. -— AK iii AL? — spytał podoficer. — AK — odpowiedział Jerzy machinalnie i dopiero wtedy zdziwił się, że istnieje takie rozróżnienie. — Powstaniec — dodał więc szybko. — AK — mruczał podoficer. — Partizan. — Nie partyzant, ale powstaniec z Warszawy — sprostował Jerzy. . — Da, znaju... Partizan z AK — powtórzył tamten i spojrzał pytająco. — Partyzant to nie to samo co żołnierz. Jestem żołnierzem AK — upierał się Jerzy. .— Nie mieszaj! Żołnierz to ten, co z Polskiego Wojska, a ty jesteś z AK, tak więc partizan. Jerzy nie mógł się pogodzić z tym rozumowaniem, choć pamiętał niejasno konwencję, z której wynikały różnice stosunku do żołnierza i partyzanta. Zniecierpliwił się i rozgoryczył. Jeśli podoficer uznaje go za partyzanta z AK, to znaczy, że nie uznaje AK za armię, wojsko. „Żołnierz" — to brzmiało jak przydział do określonej społeczności, „partyzant" — nie było tak jednoznaczne. Nieścisłość formalna byłaby może nie tak ważna, gdyby nie upór podoficera, podkreślający różnicę. ?6 Ustępowało działanie środków znieczulających, głuche, drobne uderzenia w obnażoną pod opatrunkiem kość zaczynały męczyć. Jerzy pragnął spokoju. Przymknął oczy. Widocznie podoficer skończył wypełnianie blankietu, bo sanitariusze podnieśli nosze. Po rozmowie z nim pozostało Jerzemu niewyraźne uczucie żalu, jakby mu coś odebrano. Przez ten dzień i następny nie stykał się z nikim, kto na mundur nie wkładał białego kitla. I lekarz, i pielęgniarka Nadieżda, i koledzy na sąsiednich łóżkach — wszyscy byli anonimowi. Nawet sanitariusze przeciskający się między łóżkami. Jerzy zapominał o pierwszych spotkaniach na Powiślu, o sylwetkach żołnierzy widzianych na brzegu w ciemności, zamglonych w jego półprzytomnym spojrzeniu. Nie mógł zapomnieć tylko tego uczucia żalu, które zostało po rozmowie z podoficerem. Czasem podnosił głowę i rozglądał się po sali. Każdy z rannych czuł się po prostu żołnierzem. Jerzy był inny. Ankieta, którą wypełnił podoficer, stawiała go obok tutejszej, żołnierskiej społeczności, odróżniała od towarzyszy na sali. Leżał z przymkniętymi oczami, słyszał glosy nowo przybywających, którzy przedstawiali się, wypytywali kolegów o jednostki, okoliczności ranienia, czasem pytali o niego. Mówiono o nim tak, jak to miał zapisane w papierach — „partyzant". Nie miał już na sobie panterki ani czapki z oznaką „Parasola". Był dla nich partyzantem, nie żołnierzem. Otwierał oczy i patrzył na kolegów. Zdawało mu się, że łowi ich ukradkowe, badawcze spojrzenia. Nie mógł przecież za każdym razem zaprzeczać, tłumaczyć, prezentować się. Było mu przykro i samotnie. Narastający ból i gorączka odsuwały go coraz dalej: od otoczenia. Mozolnie zmieniał położenie, żeby wybrać tó najlepsze, przy którym ból osłabnie. Nie znajdował takiego. Miał jednak jeszcze dosyć sił, by nie godzić się z cierpieniem, był jeszcze niecierpliwy. Któregoś ranka Nadieżda przyszła wcześniej niż zwykle, zmierzyła temperaturę i nie chciała gawędzić z rannymi. Wróciła po chwili z plikiem papierów, które rozdała wszystkim, kazała ich pilnie strzec. Jerzy otrzymał swoją „istorię bolezni", z trudem wysylabizował ten swój wojenny przydział do partyzantów. Nadieżda była nieprzenikniona, nie chciała powiedzieć, dlaczego te karty dostali. Dopiero gdy Jerzy zaprotestował 107 przeciw oczywistym łgarstwom wpisanym w rubrykę temperatury, rozjuszyła się i wygadała. — Miałem wpisywać ci tak, jak było? Dobra, wpiszę! tylko potem nie miej do mnie pretensji! Wczoraj miałeś 38,5, dzisiaj więcej — 39, tak? Dawaj! -—¦ Wyciągnęła pióro i wyrwała kartę z ręki Jerzego. Nie rozumiał, dlaczego tak się rozgniewała, chciał dowiedzieć się czegoś więcej, a na to potrzeba było trochę chytrości. — Będziesz coś zmieniać na karcie? Bez wiedzy lekarza? — Sam tego chcesz. — Z tej karty wynika, że jutro mogę iść do domu! — Z tej karty wynika, że możesz jechać w transport! Durak! Tu się nie będą patyczkować z twoją nogą! Obetną i koniec! To polowy szpital, nie ma czasu na zabawy. Ale jak wolisz zostać... Nie moja noga. — Oparła kartę na kolanie i udała, że nie zwraca uwagi na protesty Jerzego. Pozwoliła wyrwać sobie papiery i odeszła z nadąsaną miną. Zawrzało. Lżej ranni, którzy mogli chodzić, wyszli na korytarze i jeśli tylko udało im się przeszwarcować, stali na przeszpiegach; donosili o krzątaninie w kancelarii i przybywaniu sanitarek. Koło południa zjawił się ksiądz proboszcz, który parę dni przedtem udzielił Jerzemu sakramentów. I on wiedział o transporcie. Przyszedł pożegnać się. Obiad wydano normalnie i potem nagle wpadli na salę sanitariusze, poganiani przez obcych lekarzy. Zaczęli wynosić wszystkich wyznaczonych do transportu. Potem była długa jazda sanitarką i wreszcie wniesiono ich po kilkunastu do dużych namiotów. Z dala słychać było sapanie lokomotywy, płótno namiotu wydymało się od podmuchów wiatru i w górze, nad dachem popstrzonym plamami rdzawego koloru trzeszczały suche, trące się gałęzie gołych sosen. Potem przychodzili do nich sanitariusze, lżej ranni kładli się na nosze, jakby nagle poczuli się słabo; poddawali się kołysaniu noszowych i syczeli ostrzegawczo, urażeni w bolące miejsca, kiedy nosze przycierały w ciasnych przejściach o paliki namiotów. Jerzy był zbyt osłabiony, żeby przeżywać emocje tych chwil. Ledwie starczało mu siły na unoszenie głowy nad płaskie, twardo naciągnięte płótno noszy, kiedy do namiotu wchodzili noszowi albo koledzy. — Każcie się nieść do 27 wagonu! Oficerski wagon! — zawołał któryś z informatorów, kładąc się na nosze, kiedy przyszli po niego. 108 — Uspokój się, duszeńko. Poniesiemy, gdzie komisja wyznaczy — zaśpiewał noszowy głosem zduszonym przez maseczkę. Jerzy postanowił dostać się do wagonu 27. Położył się płasko i czekał spokojnie. Przymknął oczy. — Zaniosą mnie na peron i wstawią nosze do wagonu 27 — powtarzał w myśli. Poczuł na powiekach przesuwający się cień wchodzących do namiotu ludzi. Słyszał krzątanie się noszowych, głosy kolegów. Wynoszono następnego. Potem ktoś nachylił się nad nim ostrożnie, jakby nie chciał go zbudzić. Jerzy powoli otworzył oczy. Zobaczył nad sobą twarz obcego człowieka. Wiedział, że nie zapomni tej twarzy do końca życia. Dostrzegł płótno munduru, biały cienki pasek wypustki kołnierzyka, haftkę przyszytą czarną nicią, przytrzymującą kołnierzyk i wydatną, nie dogolohą grdykę. Rysy twarzy były niezwykle wyraziste — duży, suchy i garbaty nos, nastroszone, gęste, lekko szpakowate brwi i badawcze, ale przyjazne spojrzenie bladoniebieskich oczu. Całość dopełniały wielkie, sterczące poza linię policzków, skręcone wąsy. Nim obcy wypowiedział pierwsze słowa, Jerzy już wiedział, jak zabrzmi jego głos, posłyszał śpiewny, ciepły akcent; znał go, choć nie widział go nigdy dotąd. Wiedział nawet, jak się do niego odezwać, jak go tytułować, choć w pierwszej chwili nie dostrzegł naramienników. To był wachmistrz. Nie sierżant, a właśnie wachmistrz. — Proszę zanieść mnie do wagonu numer dwadzieścia siedem, panie wachmistrzu — powiedział spokojnie. 109 Podoficer uśmiechnął się serdecznie i wyprostował, — Bierz — zwrócił się do jednego z noszowych. Drugiego odprawił i stanął sam przy nogach, dźwignął nosze. Wynieśli go z namiotu. Jerzy poddał się miarowemu kołysaniu. Czuł się absolutnie bezpieczny, nie podnosił głowy, nieciekawy, dokąd go niosą. Patrzył przed siebie; najpierw przebiegały nad jego twarzą gałęzie sosen zawieszone wysoko nad rudymi, łaciatymi pniami, potem przesunęły się gęste, splątane zarośla i nagle uderzyło go mocne światło. Posłyszał chrzęst żwiru pod nogami niosących; przechodzili przez tory, potem na peron. Wiatr owionął twarz podchorążego, aż nie dosznurowana przy szyi panterka załopotała sucho. — Stać! — posłyszał mocny głos. Poczuł, że noszowi opuszczają go na ziemię. Spojrzał najpierw na twarz wachmistrza, na której przygasł uśmiech, potem na grupę mundurowych postaci. Stojący na czele miał dystynkcje pułkownika i był najstarszy rangą. Trzymał w ręku plik papierów szarpanych wiatrem. — Dokąd go niesiecie? — zapytał pułkownik. — Do wagonu oficerskiego — odpowiedział wachmistrz. ¦—- Kto wam kazał?! Ja tu jestem od przydzielania miejsc w transporcie! Macie się meldować z każdym rannym... — To ja powiedziałem panu wachmistrzowi, żeby mnie zaniesiono do wagonu dwudziestego siódmego — powiedział Jerzy. Pułkownik teraz dopiero spojrzał na niego. Ranny, umundurowany w panterkę i czapkę drelichową z takiego samego łaciatego materiału, nie był pospolitym widokiem; cała komisja ciekawie przyglądała się Jerzemu. Pułkownik spojrzał za siebie, zamachał papierzyskami, udawał, że coś tam odczytuje, potem obrzucił Jerzego badawczym wzrokiem. Jerzy nie miał na panterce żadnych znaków, dystynkcji, nic prócz biało-czerwonej opaski na rękawie, orzełka i wymalowanego niezgrabnie parasola na czapce nad literkami „GS". —- Co za jeden? — pułkownik zwracał się do wachmistrza. — Z powstania, melduję, obywatelu pułkowniku. Oficer zagłębił się w swoje papiery, z których nie mógł na pewno nic odczytać. — Drugi wagon od lokomotywy — zdecydował. Oficerowie porozumieli się wzrokiem między sobą, ale gdy pułkownik spojrzał na nich ostro, patrzyli już obojętnie przed siebie. Wachmistrz schylił się. Dźwignęli nosze. Gdy odeszli 110 parę kroków, Jerzy zobaczył za sobą grupkę otaczającą pułkownika. Wachmistrz poruszył wąsami, uśmiechnął się. — Jeden, drugi — liczył głośno. Przystanęli. Jerzy spojrzał. Na rozsuniętych drzwiach towarowego wagonu wymalowano wielkie cyfry: 27. Wagon podzielony był na trzy części. W środkowej był rodzaj przedsionka, po obu zaś stronach znajdowały się przedziały z dwiema piętrowymi pryczami po bokach. W całym wagonie mieściło się więc zaledwie ośmiu rannych. Jerzego zsunięto z noszy na posłanie z materacy obszytych ceratą. Było chłodno, miękko, wygodnie. Wyciągnął się i rozprężył. Jak zwykle, po chwilach emocji, przychodził tępy ból, o którym dotąd prawie zapomniał. Wiedział już z doświadczenia tych paru dni, że nie warto szukać pozycji, w której ból wyda się przez krótką chwilę mniejszy; przyjdzie jeszcze mocniejszy razem z uczuciem zawodu. Trzeba było leżeć możliwie nieruchomo i nie bronić się. — Pan z powstania? Jerzy spojrzał ku wejściu. Młody porucznik z aparatem przygotowanym do zdjęcia. Musiał tam stać od pewnego czasu. Teraz pstryknął migawką raz i drugi i podszedł do pryczy. — Jakubiński — przedstawił się. Jerzy zobaczył na jego piersi kilka odznaczeń, między nimi trzykrotny Krzyż Walecznych; na prawej stronie siedem gwiazdek na niebieskim tle: siedem razy ranny. Porucznik był z prasy wojskowej. Niecodzienny mundur podchorążego wywabił go ze świty pułkownika. Za plecami Jaku-bińskiego pojawili się żołnierze. Porucznik wrócił do wejścia i pomógł noszowym wtaszczyć jęczącą kobietę. Była niemłoda, w mundurze; miała obandażowaną głowę, z jej nieprzytomnie drgających ust dobywał się jęk, bełkot, krzyk. Ułożyli ją na pryczy pod Jerzym. Nie przestała krzyczeć. Otworzyła oczy. — Jakubiński, Jakubiński... — zabełkotała, widząc porucznika koło siebie. Nachylił się nad nią, wyciągnął coś z kieszeni, uciszył kobietę. Rzeczywiście, po chwili ułożyła się spokojniej i tylko cicho zawodziła, jakby sama usypiała się swoim jękiem. Wnieśli następnego pasażera. Znowu kobieta. Porucznik na jej widok ściągnął z ramienia aparat. — Poczekajcie — zawołał do noszowych. Zatrzymali się przy wejściu. Porucznik zrobił kilka zdjęć. Jerzy wychylił się z pryczy. Zrozumiał zainteresowanie Jakubińskiego: nie dość że była to młoda i ładna dziewczyna, ale w dodatku w takiej sa- 111 mej, jak Jerzy, panterce. Tylko głowę miała odkrytą. Jasne, długie włosy rozsypały się jej na ramiona. „Jak ona z takimi włosami dawała sobie radę w akcji?" — pomyślał Jerzy odruchowo. Dziewczynę położono na pryczy obok podchorążego. Porucznik stanął w przejściu między nimi. Obaj oglądali ranną z zainteresowaniem. Jerzy ocenił jej urodę, dostrzegł niebieskie oczy, bladość cery i czerwone rumieńce gorączki na policzkach; starał się zwrócić na siebie uwagę. Uniósł głowę i uśmiechnął się. — Od Radosława? — Z „Zośki". Irena. Mam przestrzelone płuco — mówiła urywanym głosem, z zadyszką. — Porucznik Jakubiński. — Jerzy. Z „Parasola". — Widziałam cię w szpitalu. Spałeś wtedy — powiedziała dziewczyna. — Strasznie mnie boli — wyjęczała i położyła się na wznak. — Może zawołać lekarza? — Nie, dziękuję. Już mi nic nie chce dawać. Ostatnią no-valginę zażyłam godzinę temu... — Obawiam się, że novalgina niewiele pomoże na ranę płuc — powiedział porucznik. — Ach, nie o płuca chodzi — żachnęła się. — Ząb mnie boli. Okropnie. Od dwóch dni. Chcieli mi wyrwać, ale się bałam. — Jakubiński, Jakubiński... — zajęczała zmowu kobieta z dołu. ¦— Uspokój się — warknął porucznik. Kobieta złapała go za mundur i zaczęła szarpać, krzycząc. Jakubiński wyrywał się, ale trzymała go mocno; musiał się schylić i uwolnić połę munduru z jej kurczowego uchwytu. Odstąpił tak, żeby go nie mogła dosięgnąć. Kobieta rozkrzyczała się. Nie był to już ludzki krzyk; w gardle jej bulgotała ślina. Spojrzeli po sobie bezradni. — Przyzwyczaili ją do morfiny — powiedział porucznik. — Nie można, słyszysz?! Nie można tak bez przerwy! — wrzasnął nachylając się do kobiety. Nie przestawała krzyczeć. Porucznik wyszedł. Krzyk zagłuszał wszystko. Irena przycisnęła ręce do uszu. Za chwilę Jakubiński wrócił w towarzystwie lekarza, który trzymał w ręku strzykawkę. Kobieta uspokoiła się na ich widok. Po sekundzie umilkła. Lekarz zabierał się do wyjścia. — Panie doktorze, chociaż jedną. 112 — Za trzy godziny. Dobrze pamiętam, kiedy dałem ostatni proszek. Wyszedł. Irena pokręciła głową. Krzywiła się i próbowała językiem odsunąć policzek; zdawało się, że tak będzie mniej bolało. — Niech pani stara się usnąć — poradził porucznik. — Dwie noce nie spałam przez ten idiotyczny ząb. — Jak mnie pani nie zdradzi, dam pani lekarstwo. Zaraz panią przestanie boleć. — Jakie tam lekarstwo. Już mi novalgina niewiele pomaga. — Może pomoże. — Mogę spróbować, ale wiem, że nic z tego. — Odwróciła głowę, skrzywiona. Porucznik uśmiechnął się chytrze. Stanął plecami do Ireny, twarzą do podchorążego, wyciągnął z kieszeni małe pudełeczko. Sprawnymi ruchami owinął watą główkę zapałki i umoczył w białym proszku. Potem schował lekarstwo i dopiero wtedy odwrócił się do dziewczyny. — Który to ząb? — A co mi pan daje? — przyjrzała się zapałce. — Niech się pani nie pyta. Proszę przytknąć zapałkę do bolącego zęba. — Go mi pan głupstwa opowiada... Mnie naprawdę boli. ¦— Położyła się z powrotem. — Niech pani spróbuje — nalegał porucznik. — Od waty przestanie? — zajęczała. — No, proszę. Zrezygnowana, raczej dla uspokojenia porucznika niż z wiary w skuteczność lekarstwa, wzięła zapałkę z jego ręki. -— Przytknąć do zęba? — Lekko przytknąć, nic więcej. Gwarantuję... — To niemądre — powiedziała Irena. Wykrzywiła się otwierając szeroko usta. Przytrzymała zapałkę przy bolącym zębie. I nagle jej twarz wygładziła się. Trzymając zapałkę na obolałym miejscu, spojrzała z "bezgranicznym zdumieniem na porucznika. Jakubiński odwrócił się z uśmiechem do Jerzego. — Co to było? — Proszę nie pytać, tylko spać. Ból wróci. Niech pani stara się usnąć, póki nie boli. — Ale co mi pan dał? Muszę mieć to lekarstwo. — Nie dostanie pani. Proszę spać. Położyła się posłusznie i zamknęła oczy. Wtedy porucznik, 8 ¦— A gdy mnie trafi. 113 odwrócony do niej plecami, pokazał pudełeczko Jerzemu. Przysunął mu je do oczu. „Kokaina" — odczytał podchorąży. Ja-kubiński gestem poprosił o milczenie. Jerzy pokiwał głową. Teraz dopiero skojarzył te siedem ran i to, że porucznik mówi przez nos, jak przy katarze... Wagon szarpnął. Pociąg ruszył wreszcie. — Nie wie pan, dokąd jedziemy? — Do Lublina. Zobaczymy się jeszcze. Muszę przeskoczyć do sąsiedniego wagonu — powiedział porucznik i zniknął w drzwiach. Jerzy nie pamiętał wiele z tej podróży. Pociąg jechał powoli, wagon chwiał się usypiająco, przynosili im posiłki i dawali lekarstwa; za okienkiem, do którego Jerzy mógł sięgnąć bez większego wysiłku, przesuwały się płaskie, puste pola. Stawali -na długie godziny, gorączka odbierała świadomość upływającego czasu. Pod koniec podróży Jerzy dojrzał pola aż po horyzont zryte i uformowane w małe pagórki. Z każdego pagórka sterczała ku niebu lufa działa przeciwlotniczego. Była tego taka masa, że Jerzemu przypomniały się opinie na temat najlepszej w świecie rosyjskiej artylerii; nie tylko najlepszej, ale i najliczniejszej. Krajobraz oszołomił go. Przy szlabanach, na przejazdach kolejowych stały nie kończące się kolumny ciężarówek. Nie przejeżdżał jeszcze nigdy przez front, nie widział takich mas wojska. Wobec tych tysięcy, wobec tego mrowia, dziwnie małe i zagubione wydały mu się oddziałki, które nacierały i wycofywały się wśród ruin miasta. Oczywiście nie umniejszał ich wartości. Wiedział, że i Niemcy w zwartej zabudowie nie mogli używać większych liczebnie oddziałów. Gorycz wywołało tylko proste porównanie. Czym mogła być ich powstańcza armia, co mogła znaczyć dla frontu? Ilu ich było w powstaniu — nie wiedział, ale na Powiślu? Dwa tysiące, trzy? Go to było? Pułk? Mój Boże! Po dwóch dniach dojechali do Lublina. Prawie cały ich transport ulokowano w szpitalu Szarytek. Dotąd byli tam sami cywile, teraz przygotowano wszystko na przyjęcie nowych pacjentów. Lekarze dostali mundury, ale jeszcze bez stopni, toteż po staremu mówiło się do nich „panie doktorze". Zaraz po przyjeździe Jerzy poczuł się gorzej. Temperatura podskoczyła gwałtownie, bóle promieniowały poza rany. 114 Przy pierwszym opatrunku okazało się, że pocisk, który przedziurawił kość goleniową, odsłonił staw skokowy i zmiażdżył kostkę, przeorał też i piętę. Okolice wszystkich tych miejsc usiane były odłamkami. Trzeba było unieruchomić nogę. W odsłoniętych .stawach wywiązały się stany zapalne. Wiedział, że jeśli nogę uda się uratować, nieruchome stawy zwapnieją i stopa pozostanie sztywna, ale nie było innego wyjścia. Bóle nie dawały Jerzemu spać, przy każdym opatrunku prosił chirurgów o amputację. Nie zwracali na to uwagi. Po zbadaniu serca zaczęli faszerować go narkotykami. Dostawał na zmianę dolantynę, pantopon i morfinę. Lekarze twierdzili, że w ten sposób organizm nie przyzwyczai się do jednego narkotyku. Narkotyki oddzielały go od otoczenia jakąś kurtyną. Słyszał, widział, ale wszystko, nawet własny ból, stawało się dziwnie nieważne — niech boli. Przyzwyczajenie wszakże skracało stopniowo czas działania leków. Był osłabiony, drażnił go każdy szybszy krok przez salę, nawet przez korytarz; jęczał wtedy donośniej, prosił kolegów, by interweniowali. Najważniejsze było dla niego to własne przeżywanie bólu. Leżał na sali wraz z czterema kolegami. Najstarszym był taksówkarz warszawski, pan Kazimierz; szczupły, szpakowaty, z krzaczastymi brwiami i bystrym spojrzeniem wąskich, złośliwych oczu. Mawiał, że cała ta „heca" nie warta była jego poharatanej ręki. Do każdej'wiadomości o powstaniu dodawał nieodmiennie złośliwy i gorzki komentarz. Właściwie byli mu wdzięczni za ten styl. Łatwiej było pod pozorami natrząsania się z własnej niedoli i wzruszeń kryć niepokój o bliskich i rozpacz. Wiedzieli, że powstanie dogorywa, że musi upaść. Zygmunt pracował jako metalowiec na Woli. Bolała go strzaskana i źle złożona ręka, długie godziny leżał odwrócony do ściany. Choć mógł wstać, chodził mało i nie lubił wiele gadać. Wiedzieli o nim tyle tylko, że oberwał odłamkami: strzelił w otwór lufy czołgu, pocisk w lufie eksplodował, czołg był do niczego, ale Zygmunt też miał dosyć. Na trzecim łóżku leżał milczący, półprzytomny dwudziestoparoletni człowiek. Nie wiedzieli o nim nic. Siostry też nie potrafiły albo nie chciały o nim mówić. Leżał już od paru miesięcy; miał strzaskane podudzie. Poili go alkoholem, który jakoby najskuteczniej oczyszczał ranę. Osłabiony po długotrwałej gorączce, przebytym zapaleniu szpiku kostnego zapadał w letarg po pierwszej porcji wódki i leżał jak worek, nieobecny. 115 Czternastoletni kapral Tadek mało przesiadywał na sali. Ranny niezbyt ciężko w rękę, biegał po całym szpitalu, często wychodził „w miasto", ubrany w pożyczany, sięgający mu do kostek płaszcz wojskowy i zadzierzyście zsuniętą na ucho polową rogatywkę. Dostarczał kolegom na sali „skombinowane" w kuchni łakocie, a z miasta plotki i lepszy tytoń. Jerzy leżał na łóżku pod oknem, twarzą do drzwi, widział więc każdego wchodzącego do sali. Lewą, ranną nogę ułożono mu na wielkiej, sztywnej poduszce, mógł poruszać jedynie zdrową, prawą. Ponieważ wszyscy w szpitalu po paru dniach stali się specjalistami od chirurgii, przeto każdy udzielał rad innym. Namawiali Jerzego, by nie trzymał rannej nogi wysoko, tłumaczono, że zakaża się w ten sposób zdrowe partie i może zajść konieczność amputacji całej nogi, a wtedy mowy nie ma o ruchomej protezie. Nie oni jedni przypominali Jerzemu o amputacji: zachodziła na salę starsza siostra, pomocnica z sali operacyjnej i milcząc ściskała ciepłą dłonią palce jego rannej nogi. Potem kręciła z niezadowoleniem głową i mówiła „ciepłe", co miało znaczyć, że jeszcze „żyją" i do amputacji nie są gotowe. Któregoś dnia biegający Tadzio wpadł na salę z wiadomością, że w opatrunkowej jest jakiś gość z powstania. Dzięki Tadziowi znali wszystkich z sąsiedniej, również „akowskiej" sali, na której obok majora Kryski i jeszcze jednego oficera z Powiśla leżał porucznik Jegorow, wcielony do polskiej armii jako fachowiec-cekaemista. Znali chyba wszystkich warszawskich powstańców, którzy znaleźli się w Lublinie. Tadzio opowiadał, że ów nowy jest jednym z opisywanych w gazetach bohaterów, którzy przepływali Wisłę w czasie, gdy na prawym brzegu byli jeszcze Niemcy. Nawiązano wówczas kontakt z regularnymi oddziałami Wojska Polskiego. Widzieli fotografie odznaczonych i honorowanych łączników, o tym „nowym", o Stefanie, dotąd nie słyszeli. Kiedy zjawił się w drzwiach, sprowadzony przez Tadzia, spojrzeli na niego ze zdziwieniem. Nie był w mundurze, nie miał na piersiach żadnych odznaczeń; ubrany był w drelichy, na nogach miał gumowe buty. Okazało się, że był przewodnikiem, pływał przez Wisłę kilka razy, a oberwał przez plecy przy ostatniej przeprawie. Postrzały były niegroźne, dlatego, jak twierdził, nie musiał leżeć w szpitalu, przychodził tylko na opatrunki. 116 Pan Kazimierz obserwował go w milczeniu, ze złowróżbnym, złośliwym uśmiechem. — Myślałem, że wszyscy jesteście dygnitarzami... A pański mundur coś nie na czasie i buty... To jakaś specjalna formacja ? — Nie jestem w wojsku. Przydzielili mnie do innej roboty — odpowiedział przybysz, lekceważąc kpiny Kazimierza. — Ale wszyscy pańscy koledzy to oficerowie nagradzani, odznaczani i chyba dostali też ciepłe płaszcze, a pan co? Nie wiem, jak by to było u nas, ale u was coś nietęgo z tą sprawiedliwością. — Co to znaczy „u was"? — No w tym waszym aparacie politycznym... Biega pan po ulicy z bohaterską gołą piersią. Nie wstyd to? Każ pan sobie dać przyzwoity płaszcz. Stefan odruchowo poprawił kurtkę, spod której rzeczywiście widać było gołe piersi i szerokie bandaże. — Na pańską złośliwość mógłbym nie odpowiadać, ale nie podoba mi się to rozgraniczanie „u was", „u nas". — A gdzie nam się do was równać? Wyście nam w papierach zapisali, że nie jesteśmy żonierzami, tylko inna nacja — partyzanci. — Ma, pan przez to gorsze łóżko, inne lekarstwa? — Nie, dobrze mi się tu leży. A pański przykład mnie pociesza. Niesprawiedliwość zdarza się nie tylko u nas, ale i między wami. — Niech pan próbuje poprawiać, co się panu nie podoba. — Uchowaj Boże. Od tego poprawiania ręka mi spuchła. Widać było, że Stefan hamuje się, by nie odpowiedzieć ostro. Wkrótce też pożegnał się. Może udawał, może rzeczywiście pełen był życzliwości, dość że zapowiedział następne wizyty i nie widać było po nim, by chował urazę po tej nieprzyjemnej rozmowie. Któregoś dnia, gdy Jerzy wrócił na salę z opatrunku, zastał w niej zmiany. Nie było milczącego, obcego pacjenta. Zabrano go szybko i cicho, a siostry nie chciały mówić, czy przeniesiono go na inną salę czy do separatki. Tadzio przybiegł z wieściami, że rannego wywieziono w ogóle ze szpitala. — Bzdura. W takim stanie? Dokąd? — dopytywał się Kazimierz. — Musieli go zabrać, bo mu groziło aresztowanie. — Za co? 117 — A kto jego tam wie? Leżał tu jako cywil, ale podobno był z jakiejś partyzantki. Szukali go, miał coś na sumieniu. — Tadziu, bajki opowiadasz — Kazimierz patrzył na kolegów, ale nikt się nie odezwał i na temat tajemniczego pacjenta nie mówiło się więcej. Jerzy pocieszał się, że po kolejnym zastrzyku obojętność odsuwa go od sali, od wszystkiego, co działo się naokoło, że nikt nie pyta o jego stanowisko, że nie musi osądzać postępowania sióstr, że w końcu to wszystko były domysły, plotki. Przypomniało mu się, jak sobie wyobrażał wolność po wojnie. Siadywali nieraz z kolegami i snuli takie marzenia, w których nie było miejsca na naukę, pracę. Wierzyli, że Pojezierze Mazurskie będzie w granicach powojennej Polski, będzie można wytrzasnąć skądś kajaki i popłynąć na cały rok, może na te cieplejsze pół roku; przesuwać się zacienionymi korytarzami rzeczułek, przez jeziora wśród trzcin, obozować pod namiotami, jeść złowione ryby, żyć z daleka od ludzi i wszelkiego obowiązku. ...•'.• Na końcu tego marzenia, jak wyrzut, stanęła w oczach postać Stefana. Miał rację pan Kazimierz, że się rozzłościł na ten jego drelich, na tę jego wyrozumiałą cierpliwość, całe to bohaterstwo, które wyglądało na pozę. Nietrudno było sobie wyobrazić, jak po wyjściu ze szpitala chował ręce do kieszeni i kulił się, chroniąc twarz przed zacinającym, ostrym, dokuczliwym deszczem. Nie żądał dla siebie niczego, żył tą robotą, przy której go postawiono. Kto w ogóle kiedyś uwierzy, że tacy byli? Czuł nową falę zbliżającego się bólu i złościł się, że Stefan zakłócał mu spokojne chwile i psuł marzenia. Na salę wszedł wysoki, postawny oficer w mundurze radzieckiego lotnika. Jerzy nauczył się już rozpoznawać stopnie: przybysz był pułkownikiem. Latał nad Warszawą od wielu dni. Czasem były to loty patrolowe, czasem ze zrzutami, czasem, zwłaszcza nocą, atakował pozycje niemieckie; latał na Kuku-ruźniku. Jerzy pamiętał te niewielkie dwupłaty, staroświeckie, powolne, które obok śmigłych maszyn myśliwskich czy bombowców pojawiały się nad Wisłą. Kukuruźniki były jak ćmy — na wyłączonym silniku schodziły w nocy nisko nad most i słychać było tylko świst powietrza na linkach. Zdezorientowane załogi niemieckiej obrony przeciwlotniczej strzelały bezładnie. Radzieccy piloci właśnie na to czekali, na zdradzenie się niemieckich pozycji. Zrzucali małe bomby, czasem wiązki granatów z tak niskiego pułapu, że zawsze dokładnie w cel. Niemcy 118 zapalali reflektory, omiatali nimi niebo, a nad podziw zwinne dwupłaty kolebiąc skrzydłami, robiąc uniki i nagłe skręty, wyślizgiwały się przed pomarańczowymi pociskami lekkich działek i nisko nad wodą odlatywały na swoje lotniska. Pułkownik wypytywał o pozycje, na których walczyli powstańcy. Rysowali mu plany, żeby mógł się zorientować, gdzie to się mogło znajdować; inaczej ulice wyglądały z góry. Opowiadał o lotach, obserwacjach powstańczych akcji, o bezsilnej pasji, kiedy wiedział, że jego zrzut jest oczekiwany w takim miejscu, do którego nie może dotrzeć. Ale teraz już chyba jest po wszystkim. Latał jeszcze wczoraj, w sobotę. Przebijał się przez dymy pożarów, przez roje pocisków przeciwlotniczych, zniżał się nad same dachy; nie widział nigdzie walk, przebiegających postaci, wybuchów granatów czy pocisków artylerii. Zaufali jego doświadczeniu. Nie ponawiali pytań o barykady domów, zaułki, z których odeszli przed tygodniem, wtedy jeszcze rozstrzeliwane i miażdżone pociskami. Pułkownik stukał w rysunki, pokazywał palcem rozpoznane fragmenty dzielnic nadwiślańskich i potrząsał głową. Zapadło milczenie. Potem pułkownik pytał jeszcze o zdrowie, o spodziewane terminy wyjścia ze szpitala. Jerzy i jeszcze jeden z kolegów zgłosili swoją chęć dostania się do lotnictwa. Może jeszcze zdążą. Za miesiąc wyjdą ze szpitala, potem przeszkolenie i może zdążą. Jeśli nie jako piloci, bo na to trzeba długiego szkolenia, to choćby w służbie pomocniczej... Szkolenie teraz trwa bardzo krótko, zdążą nawet jako piloci — upewniał pułkownik. Cieszył się, ściskał im ręce. Jerzy wiedział, że nie wyjdzie ze szpitala za miesiąc. Pułkownik też się tego domyślał, przeszkolenie bojowe pilota trwało zresztą dłużej, niż mówił, ale to nie było kłamstwo. To nie było złe kłamstwo. Jerzy zobaczył, że pułkownik na korytarzu wyciągnął chustkę i rozmawiając z lekarzem wcale nie wstydzi się swojego wzruszenia. „Nie, to nie było złe kłamstwo" — myślał pułkownik odchodząc. Od pewnego czasu zwiększył się krąg stałych gości. Z sąsiedniej sali coraz częściej zachodził porucznik Jegorow. Lubili go wszyscy, bo miał żywe, pogodne usposobienie. Zabiegi chirurgiczne jakoś wyreperowały jego pokaleczone dłonie i Je- 119 gorow liczył już dnie, gdy będzie mógł pojechać do domu. Przychodziła też Irena. Przestrzały płuc zagoiły się stosunkowo dobrze, tylko oddech miała płytki, męczyła się prędko, ale na / to już nie było lekarstwa. Ponieważ jedynym jej strojem szpitalnym była pidżama i długi, flanelowy, nietwarzowy szlafrok, z tym większą więc gorliwością dbała o swoje włosy, które urzekały nawet pana Kazimierza. Spoglądał spod swoich posiwiałych krzaczastych brwi i uśmiechał się, komentując z przekąsem braterskie pocałunki, którymi Irena witała się z Jerzym. Przyzwyczaili się do tego, że przychodziła właśnie do podchorążego; kiedyś nawet major z sąsiedztwa zapowiedział uregulowanie tej zażyłości — postanowił zorganizować im Hwojgu huczne zaręczyny. Miano z tej racji przesunąć łóżko Jerzego do sąsiedniej sali, ustanowić „kuratorów" młodej pary i wypić trochę. Ten ostatni punkt programu nie podobał się szarytkom, więc odwlekały zapowiadaną uroczystość. Jerzy nie mógł spać. Bezsenność męczyła go prawie na równi z bólem. Na korytarzu zegar chrobotał głośno i Jerzy nauczył się szybko rozpoznawać ten szyfr wyznaczający godziny od ostatnich odwiedzin dyżurującej siostry do porannego mierzenia temperatury. Do zastrzyków morfiny lekarze dołączyli teraz środki nasenne. Nie skutkowały zupełnie. Ranek zastawał go zbolałego, w mokrej od potu bieliźnie, z wysoką gorączką. Któregoś wieczoru siostra zostawiła przy jego łóżku szklankę pełną przezroczystego płynu, polecając to wypić; miał to być nowy środek na bezsenność. Jerzy odczekał do drugiej w nocy i bez nadziei na rezultat sięgnął po szklankę. Wypił duszkiem. Spalił sobie podniebienie i przełyk. To był spirytus. Podziałał. Jerzy zapadł w głęboki sen, pierwszy raz od wielu nocy. Następnego dnia na opatrunek zjawił się sam doktor Jaworski, ordynator mający opinię znakomitego chirurga. Gdy potem Jerzy zmęczony opatrunkiem leżał z zamkniętymi oczami, zjawił się oficer, który przysiadł się kolejno do wszystkich kolegów i wypytywał ich o okoliczności, w jakich zostali ranni. Przysiadł się i do Jerzego, który odpowiadał na pytania możliwie krótko, by móc wreszcie zapaść z powrotem w swój letarg morfinowy. Wszystkowiedzący Tadzio przybiegł potem na salę z wieścią, że oficer chodził i do innych, do żołnierzy radzieckich i polskich; wszyscy sądzili, że ma to związek z żołdem i przydziałami. Pan Kazimierz miał swoje zdanie na ten temat. Nie chciał się nim podzielić z kolegami, w każdym razie nie podobało mu się to zbytnie zainteresowanie ich akowską prze- 120 szłością. Nikt nie wiedział nic pewnego. W porze obiadowej wpadł do nich Stefan. I tym razem nie obyło się bez złośliwego tonu. Pan Kazimierz perorował coś na temat wzajemnego zaufania. Był pod wrażeniem wizyty oficera i własnych komentarzy. Na salę wparadował właśnie Jegorow. Rozmowa urwała się, bo Jegorow miał na sobie nowy, wspaniale dopasowany płaszcz, z patką z tyłu i ostro zaprasowanyrni fałdami. Kręcił się przed oczami leżących dumny, roześmiany, zamiatający połami płaszcza. — Buty by się panu zdały. Z mocną szklanką i cholewką jak szkło. Prawdziwe, oficerskie — śmiał się Zygmunt. Rzeczywiście Jegorow miał buty parciane z grubą, skórzaną podeszwą, ale nic nie zdołało zepsuć mu jego radości. — Ale krawców macie w Lublinie — chwalił. — Nie zapomnieli. Płaszcz, jak przedwojenny — przyznawał pan Kazimierz. Jegorow rozpiął płaszcz i przysiadł przy Jerzym. — Gawędzicie? Słyszałem o zaufaniu — prowokował dalszą rozmowę. Stefan machnął ręką w zniecierpliwieniu. — Co tu można gadać o zaufaniu. Leżą sobie spokojnie w szpitalu i nikt się ich nie czepia — tłumaczył Jegorowowi. Zwrócił się do Kazimierza: — Ja od trzydziestego ósmego byłem w Kazetemie 1. A wy co? Wyjdzie pan ze szpitala, weźmie się za robotę. Wtedy pogadamy o zaufaniu. Kazimierz milczał. Jegorow spoważniał, zapatrzył się. Zaczął mówić cicho, tak że wszyscy zwrócili się do niego. — Z zaufaniem jest jak z wdzięcznością lub jak z błyszczeniem: dostaniesz brudny cekaem, zapiaszczony, naharujesz się nad nim, wytrzesz go, naoliwisz, przetrzesz jeszcze raz, popatrzysz z boku — błyszczy. Przyjdzie dowódca, z której strony nie popatrzy — błyszczy ten twój cekaem. I wtedy dowódca, co robi? Nie daje ci za to przepustki ani orderu, tylko jeszcze dwa cekaemy brudne i zapiaszczone. I ty masz do niego wdzięczność, bo on ci ufa. Ma rację- Stefan. Wy musicie powiedzieć: poczekajcie na naszą robotę. Nie ma się co gryźć, chociaż wiem, jak to ciężko czekać; ale roboty dosyć, zdążycie. Pomilczeli chwilę. — A ja jutro rano na dworzec... — zagwizdał — na dworzec i... pojechali! 1 Komunistyczny Związek Młodzieży. 121 Jerzy czuł się teraz lepiej. Gorączka przestała skakać i rany zaczęły się rzeczywiście oczyszczać. Zabrano wielką poduszkę spod rannej nogi, tak że mógł nawet siadać na łóżku. W parę dni po pożegnaniu się z Jegorowem Jerzy przeczytał w „Rzeczypospolitej" artykuł. Autor nawoływał do stworzenia „Związku Uczciwych Polaków", motywował potrzebami zniszczonego narodu, trudną sytuacją polityczną. Było coś tak serdecznego w tych słowach, tak angażującego, że Jerzy apel ów wziął bardzo do serca. Nie mógł doczekać się następnej wizyty Stefana, żeby z nim o tym pogadać. Próbował rozmawiać z kolegami, ale nikt nie przywiązywał do jego słów zbyt wielkiej wagi. Wobec tego Jerzy wyszukał kawałek bibułki, bo papieru listowego nie było, wypisał na niej pełne entuzjazmu i zapału swoje poparcie dla apelu i zgłosił swój akces do „związku", gdyby taki rzeczywiście miał powstać. Zakleił kopertę z listem i prosił Tadzia o doręczenie go do redakcji. Mijały dnie, a odpowiedzi z redakcji nie było. Może Tadzio okazał się niesumiennym doręczycielem, a może planowana w artykule akcja nie liczyła na tego rodzaju zgłoszenia. Potem przyszedł dzień wigilijny i od południa zaczęły się dziać tak dziwne rzeczy, że i Jerzy, i wszyscy w szpitalu zapomnieli o redakcyjnym artykule. Na korytarz nieoczekiwanie wpadło kilkunastu uzbrojonych w pepesze żołnierzy. Nie było sióstr ani lekarzy, którzy by mogli wyjaśnić, co się dzieje. Żołnierze najpierw chodzili, zaglądali do sal, potem ustawiali się na korytarzach, jakby w oczekiwaniu na coś, co dopiero ma nastąpić. Przez sale powiało niepokojem. Pan Kazimierz z wyrzutem powiedział coś Jerzemu o jego naiwnym stosunku do treści artykułu w gazecie. Tadzia zapędzono do sali i kazano mu się położyć. Żołnierze z pepeszami byli milczący, burkliwi, jak ludzie, którzy mają poczucie własnej ważności. Ich zachowanie się nie zapowiadało niczego dobrego. Ale co mogło się zdarzyć niedobrego? Ustał ruch, zrobiło się cicho i wtedy posłyszeli stąpania wielu ludzi na schodach. Na korytarz wysypała się cała gromada majorów, pułkowników, jakieś panie półwojskowo ubrane; pojawiły się nawet mundury z generalskimi wężykami i nagle na salę wkroczyła świta otaczająca generała Zawadzkiego i premiera. Podeszli najpierw do Tadzia, który w poczuciu jakiejś wielkiej sprawy wyprostował się na baczność, na siedząco. Generał Zawadzki 122 przypiął mu order do koszuli i ściskał dłoń jak staremu wojakowi. Ludzie przesłaniali Jerzemu widok. Dopiero kiedy podeszli do niego i kiedy generał, jak przy innych łóżkach, wyciągnął z otwartej walizeczki Krzyż Walecznych, Jerzy poczuł się dziwnie onieśmielony, ale i przeraźliwie dumny. Mimo osłabienia podniósł się i prostował tak samo śmiesznie jak Tadzio. Poczuł ciężar Krzyża zawieszonego na koszuli. Słyszał jakieś słowa, ściskał czyjeś dłonie. Jedna z pań podeszła do łóżka i przepychając się między znakomitościami kładła na stolikach i kołdrach różne upominki, czekoladę, torebki z cukierkami. Było wiele uśmiechów, rozgwaru, tupania i potem raptem wszyscy wyszli. Ranni rozejrzeli się po sali, patrzyli na siebie trochę ogłupiali, wzruszeni i oszołomieni. W gwiazdkowym numerze „Polski Zbrojnej" wyczytali swoje nazwiska na długich listach osób odznaczonych tego dnia. Obie kule przełożył do jednej ręki i podpierając się posuwał przedramię po poręczy w dół. Potem robił skok o jeden stopień. Schody były wąskie i Irena musiała ubezpieczać jego zejście, stając przed nim. Nie mógł zgiąć nogi usztywnionej długą szyną. Musiał wykonywać szerokie ruchy, zamiatając nogą przed sobą, aby nie stuknąć nią boleśnie o stopień. Kiedy znaleźli się na dole, był spocony z przejęcia i zmęczenia. Ten pierwszy dłuższy spacer okupić trzeba było dodatkowym bólem; dotąd, poruszając się tylko po sali czy korytarzu, wiedział, że w każdej chwili można przysiąść gdziekolwiek i odczekać, aż napływająca i tętniąca w ranach krew cofnie się, aż puls rozsadzający nogę wyrówna się i uspokoi. Teraz musiał pokonać długą drogę korytarzem, schodami z pierwszego piętra, przez próg i krach tę kaplicy; dopiero tam mógł odpocząć. Irena przeszła najpierw całą trasę sama i oceniała, czy on zdoła ją przebyć. Miał już za sobą blisko połowę drogi. Oparł się; o kaloryfer przy wyjściu na dwór. Wy sapy wał zmęczenie. Szpital spał jeszcze. Siostry dyżurujące przechodziły korytarzami i szeleściły nakrochmalonymi kornetami. Stąpania prawie się nie słyszało, tylko jakby szum całej postaci sunącej po gładkiej posadzce. Irena otworzyła drzwi i Jerzy wysunął się na dwór. Zatkało go powietrze. Przystanął w małym wirydarzyku. Ścieżki były pracowicie wymiecione i wysypane piaskiem; na klombach i rabatach wyrosły puszyste zaspy. Od jaskrawego światła 123 znad klatki schodowej błyszczały refleksy na złoconej koronie Matki Boskiej, której figura bielała w samym środku ogródka. Dalej, za parkanem rosły rzadko niskie drzewa, bezlistne i nieruchome. Niebo fioletowiało lekko nad dachami piętrowych domów, wyżej ciemniało aż do czerni. Oślepiony lampą przy wyjściu, Jerzy nie widział nic więcej oprócz kilku migocących gwiazd, przesłanianych obłoczkami pary jego oddechu. Ruszyli do kaplicy. Zalana była żółtym światłem, łamiącym się mdła-wymi poblaskami na wypolerowanych, miękkich krawędziach drewnianych ławek. Pachniało lasem. Ksiądz właśnie wychodził z mszą i z pierwszych rzędów jednoczesnym, zgodnym ruchem podniosły się siostry. Potem, w trakcie nabożeństwa, równocześnie podnosiły głowy i wielkie skrzydła białego, nakrochmalonego płótna kornetów rozjaśniały całe wnętrze. Po czterech miesiącach leżenia, wielu tygodniach bezsenności, rozgorączkowanych dniach, przesłoniętych mgłą morfiny, po wyczerpujących zabiegach i opatrunkach Jerzy reagował płaczem na każde serdeczne słowo, na uścisk dłoni kolegi, który opuszczał szpital, czy też życzliwe stwierdzenie lekarza, „że już niedługo". Nie on jeden. Wszyscy czuli się paskudnie rozmyci, bezbronni i tylko udana surowość przytomniejszego towarzysza powstrzymywała od dziecinnego płaczu. Potem dzień potoczył się zwyczajnie -—- z obchodem porannym, wołaniem o „kaczkę" i basen, utyskiwaniem na niewygodę łóżek. Jerzy odwiedził plutonowego z sąsiedztwa, który dostał właśnie wiadomość o śmierci brata. Był rozgoryczony na wojnę, rozpłakał się bezsilny, osłabiony gorączką, na którą nie pomogła już amputacja nogi przy samym stawie biodrowym. W tym płaczu zbielał nagle, siostry natychmiast wyrzuciły Jerzego i przyniosły biały parawan, którym zasłoniły łóżko. Z głośników umieszczonych nad drzwiami sal muzyka lekka miała zagłuszyć myśli i protesty. Jerzy pokuśtykał do swego pokoju. Przerwano muzykę i spiker moskiewski potężnym, mobilizującym basem obwieścił następne zwycięstwo, zajęcie kolejnego miasta czy sforsowanie Wisły w nowym punkcie, odegrano hymn i znowu popłynęły dźwięki starej melodii. Było niewiele po dwunastej, bo właśnie na salę wjechał wózek z obiadem. Siostra podawała talerze z zupą. Nagle 124 muzyka urwała się. Zaszemrało w głośniku, ktoś szeptał jakieś niezrozumiałe słowa. I nagle spiker odchrząknął, zbliżył usta do mikrofonu, bo słychać było jego przyśpieszony oddech, trwało to chwilę, długą chwilę, jakby zbierał siły do wypowiedzenia słowa. Wszyscy odłożyli łyżki i zapatrzyli się w głośnik. Znieruchomieli, wyczuwając coś niezwykłego. „Warszawa wzięta" — wrzasnął spiker prosto w mikrofon dziwnym, szalonym i rozdygotanym głosem. I zaraz potem rozbrzmiała „Warszawianka". Siostra stała na środku pokoju jak wryta, ranni zestawiali talerze na stoliki przy łóżkach. Poodwracali się do ścian i zagryzali mocno prześcieradła, żeby nie było słychać szlochu, i łzy dławiły ich w gardle. I nic. Nic więcej. Po „Warszawiance" znowu zaczęto nadawać muzykę. Żadnego oficjalnego komunikatu, żadnych konkretnych wieści. Ale oni wiedzieli, że to nie może być nieprawda. To musiało przyjść nareszcie. Nad wieczorem ogromny huk wielokrotnie powtórzony wstrząsnął ścianami szpitala, niebo pojaśniało od rakiet i wszyscy wiedzieli, że to jest potwierdzeniem. Garnęli się do okien i patrzyli w niebo, na którym zimowe chmury bielały od kolejnych wystrzałów salwy. Zgromadzone na placu Unii Lubelskiej dziesiątki dział obwieszczały Lublinowi radosną nowinę. Późnym wieczorem na korytarzu rozległy się pijane śpiewy. Wracał do swego łóżka porucznik Adiutant, jak go nazywano, człowiek, którego nie darzono sympatią choćby dlatego, że ciągle miał pretensje do chirurgów; pochodził z Grodna i w trzydziestym dziewiątym poszedł do wojska jako podchorąży łapiduch, twierdził więc, że zna się na tym. Był złośliwy. Zawsze niezadowolony, z fanaberiami. Spił się teraz; nikt nie rniał mu tejgo dnia za złe, że wyciągnął pistolet i wygarnął cały magazynek w okno na szpitalnym korytarzu. Przeciwnie, wszyscy polubili go za to. Upłynęło już parę dni od chwili, kiedy naczelny chirurg szpitala dostał ma swój „goły" mundur naszywki i gwiazdki. Został pułkownikiem i pojechał na front jako inspektor. Spierano się, czy inspektora armii, czy tylko frontu. Opiekujący się Jerzym doktor Wiśniewski — typowy chirurg o mocnych, czerwonych rękach i grubych palcach — dostał stopień kapitana i też odszedł ze szpitala. 125 Szarytki wróciły do cywilnego życia i Jerzy został tam jako jedyny z rannych wojskowych. Irena odjechała do Warszawy. Od szeregu dni chodziła dzielnie po szpitalu udowadniając lekarzom, że zadyszkę miała zawsze, że rana płuc nie ma nic do rzeczy i podróż na stopniu towarowego wagonu w mroźny czas tylko ją zahartuje. Chodziła, chodziła, aż pozwolili. Wyjechała w ostatnich dniach lutego, zabierając adres Jerzego na Żoliborzu i przysięgając zostawić wiadomość dla rodziny; w to, że ktokolwiek tam przeżył, nie wierzyli oboje. Leżał teraz na innej salce, wśród obcych ludzi, z którymi nie łączyło go nic prócz szpitalnej niedoli. Miejsc było mało, podobnie jak lekarzy i pielęgniarek. Zdawać by się mogło, że pułkownik Jaworski zabrał ze sobą wszystkich i wszystko. Jerzego położono na czarnej, ceratowej kanapce, która przypominała mu jego posłanie z dziecinnych lat, z pierwszych mieszkań na kolonii Lubeckiego. Kanapka była wygodna, tyle że prześcieradło zsuwało się po śliskiej ceracie przy każdym ruchu. Nie dbał już teraz o takie drobiazgi, wstawał, nie potrzebował pomocy siostry w poprawieniu pościeli. Szyna dokuczała mu jak dawniej, ale rany goiły się dobrze i ból ustąpił prawie zupełnie. Wędrował więc teraz po salach, docierał do opatrunkowej i za szklane drzwi operacyjnej, marzył o zawodzie chirurga; obznajmiony już ze zwyczajami, przypadkami, stał się prywatnym lekarzem kolegów, jeśli nie leczącym, to w każdym razie stawiającym diagnozę. — Kiedy pozwolą wstać? Jak pan myśli, panie podchorąży? ¦— pytał go chory sąsiad, któremu wpuszczono właśnie z litr soli fizjologicznej. Był po ciężkiej operacji. — Doktor mówi, że za siedem dni. To niemożliwe! Wycięli mi pół żołądka — odwrócił się do sali. Wszyscy pokiwali głowami, szanując chorego z połową żołądka. — Pół żołądka — delektował się chory. — Po takiej operacji polezę parę miesięcy, a oni mi tu... — Wyjdzie pan za tydzień. Co to jest? Wycięli, zaszyli. Żadnych powikłań, zapaleń. Siedem dni to przyzwoity termin. Jerzy nie lubił operacji miękkich części. Zajmował się chirurgią kostną. — Przy kostnych sprawach, widzi pan, nic nie wiadomo. Odłączy się sekwestr, zrobi przetoka, trzeba zakładać setony, nawet dreny, gorączka skacze, może przyplątać się zapalenie szpiku, a jak staw odkryty, to i zapalenie stawów... — Pan miał to wszystko? — chory patrzył z uwielbieniem. 126 — No, a jak? Na salę wszedł stary, siwiuteńki felczer. Przysiadł koło Jerzego ze strzykawką. Jerzy ocenił dawkę i specyfik. ¦— Morfina? — Przed tobą nic się nie ukryje — uśmiechnął się felczer. Jerzy odsunął rękaw i wziął od felczera watkę. Przetarł skórę, felczer posłusznie wbił igłę w przygotowane miejsce. — Będzie nowy zabieg? — domyślił się Jerzy. — Doktor ó tobie nie może zapomnieć. Nakłuli cię, nakłuli ¦— jęczał felczer, oglądając rękę Jerzego. — To mi przypomina ojczyznę — powiedział zagadkowo i zabrał się do porządkowania strzykawki. — Jak to, ojczyznę? — A, widzisz, ja też tego nie mogłem zrozumieć. Miałem wtedy ? osiem lat. Uwielbiałem swojego dziadka, który był pełen cnót, wielki i mocny, ale nie dość ustatkowany. Toteż widywałem go rzadko, bo rozjeżdżał wszędzie. Miał z tego powodu stale jakieś nieprzyjemności z carskimi władzami i wzywali go do cyrkułui. Nie bardzo rozumiałem, co za pretensje może mieć policmajster do wyjazdów mojego dziadka. Ale miał. Ile razy dziadek przyjeżdżał, wiedziałem z góry, że przyjdzie po niego powiestka 2 i będzie musiał się tłumaczyć. Dziadek wracał z komisariatu zdenerwowany, biegał po pokojach i huczał wielkim głosem. Wszystko u niego musiało być, uważasz, wielkie. Któregoś razu zebrało się na przywitanie powracającego dziadka kilkunastu panów, zamknęli się i mnie nie dali wejść do gabinetu. Kłócili się tam okropnie i co chwila któryś z panów wypowiadał to właśnie słowo: ojczyzna. Nie wiedziałem, co to znaczy. Wiedziałem, że bat'ką — ojcem — był car, matier — słyszałem często nie tylko w szkole i nie zawsze w parlamentarnej oprawie, ale ojczyzna? Nie znałem. Więc jak tylko dziadek wyskoczył z gabinetu i sunął do kredensu, wiedziałem, że po nalewkę, złapałem go za połę surduta i nie puściłem, póki nie stanął. Pytam go, co to takiego ojczyzna, a on tylko się opędza ode mnie, ale nie pozwoliłem mu odejść. Ustąpił. „Ojczyzna, smyku... tak mi tłumaczył — w sześćdziesiątym trzecim, jak rozbili naszą partię, taki oddział wojskowy, byłem lekko ranny, przekradłem się moczarami do znajomego dworu i tam mnie schowali. Ale wkrótce przyszli 1 Komisariat policji carskiej. 2 Przyjęty w polszczyźnie „zaborowej" termin określający wezwanie. 127 kozacy i znaleźli mnie. Chcieli rozstrzelać, ale że byłem smarkaczem, więc tylko ściągnęli portki i nahajami zdrowo przeciągnęli... Widzisz, to właśnie jest ojczyzna" — skończył dziadek. Tłumaczenie było bardzo nieprecyzyjne, ale coś mi zaświtało. Tak teraz patrzę aeęsto, zawód mi taki wypadł, na wasze, pożal się Boże, członki i przypominam sobie... Ojczyzna... No, zbieraj się, morfina już działa. Pora. Doktor czeka. Jerzy zlazł ze swej kanapki i posłusznie pokuśtykał do sali operacyjnej pełen jednoznacznych myśli na temat poniżania świętości i autorytetu wykładowcy. — Dzień dobry, panie doktorze. Doktor podniósł głowę znad umywalni. Miał zmęczone oczy, zaczerwienione spojówki i Jerzy chętnie przepisałby mu kurację polegającą na przespaniu przynajmniej jednej nocy. Zwłaszcza teraz, przed operacją. Jerzy wlazł na stół, podał pielęgniarzowi kule i zaczął ściągać but ze zdrowej nogi. ¦— W aseptykę to już pan przestał wierzyć, panie podchorąży — powiedział lekarz. — Chyba przestałem — odburknął Jerzy. Znał doktora tylko z opowiadań. Będzie to w każdym razie pierwszy zabieg, który wykona na jego ciele ten ponurak. Nie podobał mu się. — Panie doktorze, czy nie można by zastosować narkozy ewipanowej ? — Dlaczego? — Miałem już sześć zabiegów i zawsze usypiali mnie chloroetylen! albo eterem... — Nie będzie ewipanu. — Po eterze mam zgagę — kaprysił Jerzy, podając ręce do przywiązania. Pielęgniarz zaciągnął mocno pasy. — Nie będzie eteru. — Znowu chloretyl? — Nie. W każdym razie jakaś nowość dla pana. Pielęgniarz, bardzo marny instrumentariusz, wyjął z szafki maseczkę i kroplomierz. — Co to takiego? — Jerzy był coraz bardziej niespokojny. — Przywiązaliście? — zapytał doktor. Pielęgniarz zapiął ostatni pas. — Chloroform — burknął doktor i popatrzył na przygotowane narzędzia. Jerzy poderwał się na tyle, na ile pozwalały pasy. Pielęgniarz usiłował przytrzymać jego głowę. 128 — Nie ma pan nic innego? — Nie ma ewipanu, nie ma eteru, nie ma chloretylu. Jest pan w szpitalu cywilnym. — Nie podoba mi się to — Jerzy próbował się uspokoić. — Co pan robi?! — krzyknął zaniepokojony na dobre, widząc, że pielęgniarz nakłada mu maskę. — Będzie podawał narkozę. Nie ma też anestezjologa. Jerzy wściekły i zrezygnowany położył się płasko. Słyszał, jak pierwsze krople bębnią po gazie napiętej nad jego ustami. Zaczął forsownie oddychać, bo wiedział, że jest to najlepszy sposób na szybkie stracenie przytomności. Poczuł świeży podmuch powietrza pod niedokładnie przyłożoną maską. Usiłował coś wybełkotać i poruszył głową. Posługacz odjął maskę. — Trzyma pan nierówno, czuję powietrze. — Dałby pan spokój, nie wstyd panu? — powiedział tamten i popchnął mocno głowę Jerzego na stół. — Słuchaj pan podchorążego. Bądź co bądź po sześciu operacjach jest większym praktykiem od pana — poparł Jerzego doktor. Pielęgniarz zamruczał coś niezrozumiałego. Krople nie działały tak szybko. Jerzy doliczył do stu i wszyscy zaczęli się niecierpliwić. — Robił pan trening alkoholowy czy jak? Jerzy czuł już banię dźwięków wokół głowy, wiedział, że teraz powinna przyjść ciemność i cisza, ale nie przychodziły. Pokręcił głową. — Przytomny jak... — Podawaj pan dalej. Niech pan liczy z powrotem od stu w dół — poradził doktor, nachylając się nad głową Jerzego. Poczuł to pochylenie, bo głos doktora przebił banię wypełnioną echami i zahuczał blisko, niesamowicie. Jerzy mógł sobie pozwolić na doświadczenia. Po sześciu narkozach! Mrowie przechodziło od palców nóg i rąk i sunęło ku tyłowi; potem ciało drętwiało, jakby ścierpł cały, ale ciągle jeszcze czuł ucisk maski na twarzy, nieznośnie uwierała kości policzkowe i okolicę ust. Liczył. Mylił się już, ale liczył dalej uparcie. Sprawdził ręce: palce chodziły ciężko w zawiasach, niemrawo, jakby nienaoliwione. Myśli toczyły się już leniwie, ale czuł ciągle potworny odór chloroformu i słyszał. Słyszał każdy dźwięk, brzęk instrumentu, głosy doktora i pielęgniarza. Ton każdy przypływał z oddali, rósł, jak gdyby wypowiadany był przez osobę podjeżdżającą szybko do niego; 9 — A gdy mnie trafi... 129 I potem ton pękał echem, rozlewał się szeroko, mieszał z następnymi, wypełniał całą czaszkę, powtarzał po wielekroć udziwniony, zawsze w tym samym rytmie, niezależnie od tego, czy był przekształceniem dźwięku głosu ludzkiego, szmeru czy brzęku. Potem następowała katastrofa dźwięku: rytm przyśpieszał, ton wchodził na wysokie nuty i nagle wracał zbałwa-niony i potworny, walił się na głowę jak fala przyboju. Na chwilę zapadała cisza, ale potem wszystko powracało w niezmiennym rytmie i brzmiało jak muzyka napisana na kotły, werble i czynele. Teraz Jerzy przypomniał sobie, że doktor Wiśniewski już przy pierwszym zabiegu zapewniał go o powtarzaniu się wrażeń, odczuć, myśli nawet, a w każdym razie snów. Tak, to było to samo. Drętwiała już broda, ale poczuł jeszcze, że odwijają bandaże. Czuł, jak ścierpła i właściwie nieczułą już nogę podnoszą w górę. Słyszał, najdłużej słyszał. Próbował zaprotestować: cięcie poczuje na pewno. Zamiast słów, które najpierw z trudem układał, wydał jakiś dziwny, nie swój bełkot. ¦—¦ Dobra, dobra, jeszcze nie — doktor zrozumiał go. „Dobry doktor" — pomyślał jeszcze i w tym momencie poczuł, że podający narkozę ohydny facet odsuwa maskę od twarzy, przypłynął wiew świeżego powietrza, a w chwilę potem chluśnięcie chloroformu sparzyło mu twarz, zachłysnął się, zakaszlał, chciał wyrwać głowę oburzony, ale już mięśnie odmówiły posłuszeństwa; twarz piekła coraz, mniej, pojawiły się jakieś obrazy. Te same, co zawsze, dźwięk oddalał się w ciemność i nie powracał, nie czuł już nic, przestał słyszeć. Zbudził się jak zwykle trzeźwy, z szeroko otwartymi oczami i uczuciem głodu. — A, jest już pan, dzień dobry! — Doktor stał przy nodze Jerzego i nakładał mu gips, solidnie bandażując miejsce koło miejsca, formując zgrabny bucik pod kolano. — Długo pan sobie pospał. — Jak mi chlusnął narkozę na twarz... — Pamięta pan? Zdumiewające. Niech się pan nie gniewa. My w cywilu nie możemy się patyczkować z bohaterami. Jerzy uśmiechnął się i nagle poczuł sympatię do zmęczonego doktora. W końcu nie wyprawił go na tamten świat. — Zepsuła się panu pięta, więc musiałem wyskrobać. Tą łyżką — pokazał brodą na brudny stół z instrumentami. -—• Potem, sprawdziliśmy wszystkie stare sprawy, na to poszła piękna maść tranowa i gipsik. Piękny, co? 130 Jerzy przyglądał się krytycznie, ale musiał przyznać, że po rozdętej w szynie, rozlanej, niepodobnej do czegokolwiek nodze, but gipsowy wyglądał już zupełnie po ludzku. — Gips będzie na głucho. Będzie panu trochę śmierdziało, bo bez ropy.się nie obejdzie, a opatrunku przez gips nikt nie zrobi, ale z tym może pan nawet wędrować. Na kulach, oczywiście. Doktor ożywił się, kończąc bandażowanie. Był z siebie zadowolony. — Myślę, że rnimo wszystko posłuży panu ta noga. Jerzy usiadł na stole. W porządku. Mógł iść na salę. . i — Da pan radę? — zapytał pielęgniarz. — Daj pan kule. Nosze i tak nie chciały się zmieścić w ciasnym przejściu salki nie przeznaczonej na operacje, więc doktor pozwolił spróbować, byle uważać na jego przyzwoitą robotę i nie uszkodzić gipsu. Przy ceratowej kanapce czekał, jak zwykle po zabiegu, obiad. Zawsze wracał z zabiegu diablo głodny i siostry wiedziały, że nigdy nie choruje. Zjadł obiad ze smakiem, wyziewując resztki niesmacznego zapachu chloroformu. 131 Siostra z operacyjnej przyszła do podchorążego zaraz po obiedzie. •— Teraz! — oburzył się Jerzy. — Narkozę mi podawał byle kto, poparzyli mi twarz. — Nie mogłam. Mieliśmy jeden żołądek i przepuklinę. Podeszła bliżej kanapki i krytycznie obejrzała gipsowy but. Odruchowo dotknęła ręką palców nogi Jerzego i zawstydziła się. — Ciepłe, ręczę, że są ciepłe — roześmiał się Jerzy. ¦— Daj Boże, żeby nie trzeba było amputować — westchnęła melancholijnie. Poszła. Jerzy nie obrażał się. Przywykł do jej makabrycznego stylu. Pospał chwilę rozgrzany obiadem. Obudził się z uczuciem, że ktoś stoi nad nim. Był spocony i bielizna kleiła się do pleców. Otworzył oczy. Siostra z operacyjnej obserwowała go bacznie. — Jak się pan czuje? — zapytała podejrzliwie. — Koniecznie chce mnie siostra wyprawić na tamten świat? ¦— oburzył się. — Niech pan nie mówi takich głupstw! — Przeżegnała się. — Pytam się, jak się pan czuje? Mocno? Zdrowo? Potakiwał, nie wiedząc, do czego zmierza. — Z sercem nie ma pan żadnych sensacji? — Żadnych. O co chodzi? — zaniepokoił się. — Nie... Nic takiego... Ktoś do pana przyjechał... — uśmiechnęła się niepewnie i cofnęła do drzwi. Skinęła ręką na kogoś stojącego w korytarzu. Jerzy nie widział jeszcze, ale wiedział. Wszystko już wiedział. Wyczarowywał jej postać na tle białego prostokąta drzwi. Wiedział, że to ona. Weszła spokojna, łagodna, uśmiechnięta, tak jak trzeba uśmiechać się do ciężko chorego. — Jestem zdrowy, mamo. Trzymaj się. Wszystko dobrze. Tylko nie płacz. Proszę, nie płacz. Trzymaj się — mówił coraz ciszej, chowając głowę w jej ramiona i przyciskając kurczowo jej dłonie do mokrej od łez twarzy. V Pociąg zwalniał. Za oknami nie widać było nic prócz kłębów pary. Matka chuchała i tarła szybę, nie widziała jednak wiele więcej. Okna pociągu oświetlonego ogarkami świec dawały nikły poblask na śnieżnej równinie. — Co znowu? — zniecierpliwiła się. — Dojechaliśmy — zawołał ktoś od przodu wagonu i otworzył drzwi. Powiało mrozem i ludzie zakrzątali się, ciaśniej opatulając chustki, kożuchy i ściągając z półek bagaże. Kiedy zapiszczały hamulce, podróżni posunęli się do wyjść; świecili latarkami i staczali się z wysokich stopni prosto w zasypane śniegiem rowy przy torze. — Ależ to pustka, żadnej stacji — zaniepokoiła się matka. — Stacja po drugiej stronie Sanu. Most zwalony — wyjaśnił jakiś mężczyzna i przerzucił tobół przez ramię. Matka cofnęła się do wyjścia i spojrzała bezradnie na Jerzego. Był parę dni po operacji, z nogą w gipsie. Do tej pory droga nie wydawała się zła. Normalna. Wsiedli do pociągu, którym mieli dojechać do Rozwadowa; potem dalej na Przeworsk i przesiadka na Kraków, na linię podkarpacką. Ale teraz wyglądało to zupełnie inaczej. Pole pod śniegiem i noc. Gdzie tu pociąg, który zabierze ich dalej? Jerzy owinął gips szmatami; lekarz przestrzegał przed zaziębieniem nogi, zbytnim wysiłkiem, uszkodzeniem gipsu. Gdyby wystąpiła gorączka, nie byłoby ratunku, natychmiast do najbliższego szpitala i amputować. Bez gadania — amputować. — Daj agrafkę. Zapnę, bo się odwinie — pochyliła się nad szmatami. — Zawołam kogoś. Nie dasz rady zejść — odwróciła się do wyjścia, ale ostatni podróżni przemykali pod wagonem i ginęli w ciemności. Szli dokądś pospiesznie. ¦— Bierz bagaże i wysiadaj pierwsza — powiedział Jerzy i wstał, podpierając się kulami. Wysiadali powoli: Jerzy nie zdążył nałożyć rękawic i teraz, trąc ręką mocno zaciśniętą na poręczy czuł, jak zmrożone żelazo klei się do skóry. Usiadł na ostatnim stopniu, zmacał kulą twardy grunt pod zaspą i osunął się w śnieg. Poszli. Skręcili w udeptany szlak przez pole, oddalając się od syczenia parowozu i pokrzykiwań kolejarzy. Przed nimi świeciło parę okien i błyskały latarki, łowiąc z ciemności tQ płot, 133 to ścianę, to drewniany zrąb chałupy. Psy zanosiły się ujadaniem. Do wsi było z pół kilometra. Matka z przerażeniem myślała o tym, że wszyscy podróżni wyprzedzają ich, znikają w opłotkach i zagrodach, jakby byli tutejsi, oczekiwani, a ona i Jerzy nie wiedzą, co dalej robić. Nim doszli do pierwszych chałup, wieś już wchłonęła przybyszów, ucichła, światła w okienkach poprzygasały. Jerzy spocił się porządnie i zasapał. Nie był przygotowany na taką podróż. Widział niepokój matki i starał się nie zdradzać ze swoim zmęczeniem. To był dopiero początek podróży. — Zaczekaj tu na mnie — powiedziała i otworzyła drewnianą furtkę. Zaskrzypiało. Potem z drzwi na mdławej fali światła nieśmiało potoczyły się jakieś głosy i wszystko umilkło. Jerzy oparł się o płot. Oczy przywykły już do nocy. Śnieg bielał pofalowaną płaszczyzną aż po czarny horyzont; były tam jakieś pagórki, drzewa, las. Psy jazgotały nieustannie, odpowiadając sobie z jednego końca wsi na drugi. Nagle zza pagórków odezwał się cekaem. Stał gdzieś osłonięty, może w bunkrze drewnianym — ocenił Jerzy ze znawstwem, słysząc głuche stukanie przy odpalaniu. Drugi odpowiedział mu z kierunku czerniejącego na horyzoncie lasu. Tak przepowiadały do siebie długą chwilę. Potem umilkły i zapadła zupełna cisza. Psy nie odzywały się dobre pół minuty i nagle wybuchły ujadaniem, jakby nagromadziła się w nich długo wstrzymywana wściekłość. — Kto tu strzela? Kraj pod śniegiem, front przeszedł tędy parę miesięcy temu. Strzelają na postrach chyba. Gdyby mierzyli, odpaliliby najpierw rakietę. Cekaemy rozstrzelały się ponownie i psy znowu ucichły. Matka pojawiła się przy płocie. Jerzy nie słyszał jej podejścia. — Chodź, trzeba przenocować. Jest miejsce. — Otworzyła furtkę i przynaglała. On jednak ociągał się, wszystko to — ten dźwięk realny, bliski, a w tle strzały i ujadanie kundli, zapach drzewa płonącego — wydało mu się znane, skądś to pamiętał. Tylko ta zima i mróz dławiący oddech, to było obce. Pamiętał to z niedawnej przeszłości, może to wspomnienie którejś nocy w Kampinosie. — Uważaj — matka podparła go na oślizłym stopniu. Weszli do chałupy. Mieszkańcy wsi przywykli już do przychodzących w nocy pociągów. Z nocowania podróżnych mieli źródło dochodu. W izbie przy otwartych drzwiczkach popielnika, w słabym, 134 pobłyskującym czerwono świetle stłoczyło się kilkanaście osób. Zdążyli już porozwijać zatłumoczone chustami i szalami głowy, porozkładać się do spania na ławie, stołkach, na podłodze. Gospodarze rzucili im parę garści słomy. Jerzemu dostało się miejsce w cieple, niedaleko pieca. Podłożył pod głowę chlebak, przysunął do siebie kulę pod rękę — jak krabin — i umościł wysoko nogę na zwiniętym płaszczu. Izba rozmamrotana sennie przy ich wejściu umilkła teraz i słychać było tylko trzaskanie drzewa pod płytą, szelest słomy na podłodze i postękiwanie usypiających. Nie mógł zasnąć. Patrzył na matkę i martwił się, że siedzi niewygodnie, oparta ramieniem o ścianę, nasłuchiwał kolejnych nawrotów psiego ujadania i strzelaniny, układał się na twardej podłodze tak, by ustało tętniące pod gipsem łomotanie w obrzmiałej nodze. Położył głowę na chlebaku i spojrzał w żar popielnika. Oczy piekły go ze zmęczenia i od czadu, ale nie chciał odwracać wzroku, od światła. Podłoga była szara, zradlona ze starości. Deska musiała być sosnowa, bo słoje wyraźnie układały się w wypukłe i zaklęsłe miękkie linie. Nagle słoma zaruszała się tuż przy jego.policzku. Zamigotało światełko refleksu na czarnej pokrywie skrzydełek. Karaluch przesunął się przez jaśniejszą plamę na podłodze i zniknął w kupce słomy. Jerzy odruchowo odsunął głowę. Zwabiony nikłym szelestem spojrzał w bok. Między znieruchomiałymi we śnie podróżnymi słoma ruszała się to tu, to tam. Karaluchy buszowały po podłodze. Biegały, sunęły między źdźbłami, przystawały przy tobołkach podróżnych, dotykały ich twardymi czułkami i odbiegały nerwowym, urywanym, zygzakowatym ruchem. Mrowiły się wszędzie. Jerzy nie próbował już usuwać się. Zaglądały co pewien czas w jego szeroko otwarte oczy i biegły dalej, uspokojone bezruchem ludzi. Obraz zamglił się i senność rozluźniała napięte mięśnie. Jerzy widział przed sobą krzątaninę czarnych, błyskających, obłych kształtów aż do chwili, kiedy przymykał oczy. Potem karaluchy wpełzały w jego ostatnie myśli, wypełniały sen, mrowiły się pod powiekami, drażniły kłującymi dotykami czuł-ków, szeleściły słomą. Wiał silny wiatr i chmury, szare na szarym tle, rozsnuwały się nisko. Mróz zelżał nieco, ale wiatr wciskał zimno przez najmniejsze szczeliny pod ubranie, kłuł w policzki. Jerzy od- 135 ruchowo podkulał ciężki gipsowy but, żeby nie sunąć nim po śniegu; zdawało mu się, że zimno ogarnia jego nogę i usztywnia palce. Przypomniała nu się siostra z operacyjnej. Teraz, po wyjściu ze szpitala, kiedy ból nie oszałamiał, nie chciał już amputacji i bał się każdego urazu, dotknięcia, które czuł nawet przez gips, jakby biała powłoka stała się jego drugą skórą. Do Sanu było niedaleko. Rzeka przepływała tuż za wsią. Pędziła swoje wody w niewielkiej kotlinie szara, pobielona mętnymi pecynami kry. Nie była bardzo szeroka, ale nurt wypełniał ją od brzegu do brzegu, zwijał się coraz nowymi wirami, chrzęścił trącymi o siebie lodowatymi złomami. Do niej od wiejskiej drogi prowadził trakt wyłożony kocimi łbami, oślizgły i niebezpiecznie pochyły. Nad brzegiem zgromadziło się kilkadziesiąt osób. Stali tam już na pewno od długiego czasu, milczący, nieruchomi, zapatrzeni w bury, gwałtowny, groźny odmęt. Kilka lodzi wysunięto daleko na brzeg, w miejsca bezpieczne. Podróżni trzymali się razem, od tutejszych uzależnieni najpierw noclegiem, teraz przeprawą na drugą stronę Sanu, obcy w tym miejscu. Matka i Jerzy docierali do nich w milczeniu, jakby spóźnili się na jakiś spektakl czy zebranie, na którym zapadły już decyzje i teraz nie było o czym mówić. Kilku miejscowych łatwo było odróżnić w tym tłumie: nie mieli ze sobą żadnych pakunków. Jeden z nich, widać najbardziej skłonny do przeprawy, trzymał w ręku długie wiosło. Podpierając się na nim podchodził do samej wody i kopał bezmyślnie bryły lodu wyrzucane na brzeg. Lód byl gruby. Ciężkie bryły nie dawały się ruszyć ani nawet zachwiać. Z bliska widać było, z jaką siłą uderzały. Dalej niesione szybkim, przyprawiającym o zawrót głowy prądem zdawały się tańczyć, uchylać przed sobą, okręcały się powolnie, statecznie, przytapiały nawzajem, ciągle pędząc naprzód w dól rzeki. Można było tak stać i patrzeć bez końca. Jerzy po chwili, kiedy rzeczywiście zakręciło mu się w głowie, podniósł oczy i powiódł spojrzeniem po twarzach milczących ludzi. — Po moście nie da rady przejść? — zapytał jednego z tutejszych. Tamten tylko spojrzał ponurym, bawolim okiem. ¦—- Po moście nie można— powiedział ktoś z tłumu. — Cały w wodzie? —pytała matka. — Nie. Nie w wodzie. 136 — No, to można spróbować. — Nie wolno. —- Dlaczego? — Strzelają! — Kto strzela? — A kto ich tam wie. Wojskowi. — Dlaczego strzelają? — Pyta pan i pyta, a sam pan strzelał — powiedział rozmówca z tłumu i cofnął się między ludzi. Jerzy nie rozumiał związku między tym, co posłyszał, i swoimi pytaniami. Wyglądał jednak na wpół wojskowo w zbieraninie żołnierskiego przyodziewku; taki dostał przy wyjściu ze szpitala. -r- Ale my musimy do Rozwadowa. Syn nie może tu zostać. Musi być w szpitalu. Przewoźnik wzruszył ramionami i znowu odwrócił się do wody. — Przechodzili my po moście, aż go wysadzili. — Kto wysadził? — Jacyś tacy. Kręcili się tu, kręcili się, aż wysadzili most. — A teraz wojskowi strzelają — odezwał się ten z wiosłem. Starszy przewoźnik popatrzył na niego ponuro, nasunął czapę na oczy i przepchał się między ludźmi. Skierował się do wsi. Zerwały się jakieś szepty i umilkły. Stali dalej bez ruchu. — Panie... — matka podeszła do przewoźnika z wio- 137 ^^JS ¦ ¦- i ? ?-' * su L3 ~- ra O r> ^-.^ O — ? I? ^r-? *\ -1 '^ S' 5" cc &? "## ^ ^ J^H. / 3 ¦ *¦< re n> 'S'. ? p n .&> • g «¦ ? ». g- L... pi — ? ? -*> 43 0 N- ? ?? q ? ? N ? ? -? », ? 3 K- Ł "> N S .4 LatsŁ:rs& -I?' IB JB ¦? ? ?? O-. słem. — Panie, synowi odetną nogę, jeżeli nie dostanie się zaraz do szpitala. Przewoźnik popatrzył bez słowa na matkę i na nurt. — Przecież zapłacimy. Ile pan zechce. — Łodzi nie zepchnie — odezwał się ktoś z tłumu. — Nie widzi pani, co się wyrabia? ¦— poparł go drugi. ¦—• Musimy się dostać do Rozwadowa. Nie rozumiecie? — A syn wojskowy? — spytał przewoźnik i popatrzył na czeski płaszcz Jerzego. Matka stropiła się. Nie wiedziała, co będzie polityczniej. Spodziewała się dalszego ciągu. —¦ Bo jak wojskowy, to dlaczego nie trzymają go w wojskowym szpitalu? — Zwolnili go. Zabieram go do domu — wyjaśniła, wiedząc, że brzmi to jeszcze bardziej podejrzanie niż pozostawienie pytania bez odpowiedzi. Przewoźnik powiódł po ludziach spojrzeniem triumfatora. •—¦ Lepiej go było zostawić — powiedział ktoś ironicznie. ¦— Przewiezie pan? — Zamiast syna ratować, pcha go pani do wody — odezwał się dyskutant z tłumu. — Przeczeka pani na wsi ze dwa dni; może kra spłynie. — Ależ to niemożliwe. Musi być w szpitalu. Jerzy rozejrzał się. Z początku nie rozumiał uporu matki. Nie było z nim aż tak źle, by nie mógł poczekać albo próbować innej drogi. Nie rozumiał,.bo. nie był z nią w te dni, kiedy uparcie szła naprzód przez ruiny, pchała się do piwnicy z trupami, brnęła po śniegu do Anina; przeciwności zdawały się ją umacniać w uporze; widziała przed sobą tylko cel, nie zważała na środki ani trudności. Z drugiej strony Jerzy nie bał się przeprawy, nie umiał sobie wyobrazić groźby kry, zdawało mu się, że rzecz cała. jest przesadzona, ale nie można przecież pokonać tępego uporu tych ludzi. Zajrzał w twarze stojących na brzegu. Widział spojrzenia ciekawe, badawcze. Nie wiedział, co mogą dla nich znaczyć: przychylność czy wrogość. Nagle przypomniały mu się słowa o moście, o wysadzeniu, potem skojarzył to z pytaniami na. temat szpitala wojskowego: Legitymować się nie będzie! Nonsens. A przecież najwidoczniej brano go za jakiegoś podejrzanego typa, który albo dezerteruje, albo szwarcuje się w wojskowych łachach, byle daleko od wojska; taki człowiek mógł sprowadzić kłopoty, ta- 138 kiego lepiej omijać. Teraz zrozumiał, dlaczego matka łowiąc te spojrzenia z tłumu, a może nawet rozmawiając jeszcze tam, we wsi, starając się o nocleg, potem o jedzenie, rozpytując o drogę zdecydowała jechać dalej za wszelką cenę. Być może bała się. Po prostu nie chciała dopuścić do kłopotliwej sytuacji. — W Rozwadowie jest doktor i kolej jedzie dalej... — powiedział ktoś na pozór bez związku. — A tu przez most niech pani nawet nie próbuje. Zobaczą syna i z daleka będą strzelać. — Do nas strzelali, a co dopiero... ¦— Może by i przepłynął —¦ powiedział na to przewoźnik i" znowu popatrzył na wodę. — Pewnie, że w takim przypadku, kiedy nie ma wyjścia... Głosy z tłumu odzywały się to tu, to tam. Nie było po co protestować. Go miał im powiedzieć? Że nie jest żadnym podejrzanym typem, że najzupełniej legalnie zwolniono go ze szpitala, że ma przepustkę i papiery wojskowe? Jakich to papierów dorabiali się wtedy ludzie różnymi sposobami! Nie było rady. Przewoźnik westchnął ciężko i ruszył ku rzece. Zeszli za nim nad sam brzeg. Łódź zepchnięto do małej zatoczki, w której nie groziło uderzenie kry. Wsiedli. Nie kwapił się nikt więcej poza matką i Jerzym. Przewoźnik ujął wiosło i stanął szeroko rozkraczony. — Zepchniecie, kiedy powiem — rzucił do pomagających mu mężczyzn. Patrzył na wodę i wyczekiwał na ten jedyny moment, który zdawał się szansą. — Teraz! — zawołał i razem z ruchem pchających sam potężnym zamachem rzucił się na wiosło oparte o krawędź brzegu. Łódź wyskoczyła na nurt. Zakręciło ją, nim przewoźnik zdołał usiąść. Bloki kry nie uderzyły jednak, tylko przyparły i przytrzymały czółno w pędzie. Na jedną sekundę zdawało się, że nurt przyjął i ogarnął łódź, że teraz poniesie ją otoczoną lodem i wirami i nie wypuści już ze swych groźnych objęć. Jerzy trzymał się mocno burty. Czuł bardziej niż kiedykolwiek dotąd ciężar gipsowego buta, nieruchawość swoich ramion spętanych przyciasnym płaszczem. Patrzył przyczajony na zwierające się wokół białe tafle. Kra tarła drewno łodzi powoli, wyprzedzała ją, wirowała i przechylała się, dobywając z ciemnego odmętu potężne bloki zatopione w wodzie. 139 Przewoźnik wyczekał odpowiedni moment i zagarnął wiosłem mocno przepychając łódź. Uniknął potężnego uderzenia kry. Na brzegu tłum zafalował i do uszu płynących doleciał jak podmuch wiatru jęk ludzi. Matka kątem oka dostrzegła ogromny kawał lodu, który prześliznął się tuż obok nich, zajął opuszczone przez łódź miejsce i naparł na kry z przodu, przy-topił je i rozkruszył. Matka szybkimi spojrzeniami ogarniała to przygarbionego syna, to rzekę, to znów brzeg, do którego zbliżali się powoli. Przewoźnik dawał łodzi spływać z prądem i sterował nią niepostrzeżenie, jakby kryjąc swój zamiar. Okłamywał rzekę powolnymi, nieznacznymi ruchami wioseł po to, by we właściwej chwili przeskoczyć do następnego oka czystej wody. Przeprawa trwała parę minut zaledwie, tak krótko, że dopiero wyłażąc z łodzi Jerzy pomyślał po raz pierwszy o tym, że matka nie umie pływać, a on też nie zdołałby jej pomóc, zresztą nie dałby rady ratować samego siebie. Posłyszeli znowu jęk tłumu na drugim brzegu, jęk, w którym było więcej zdziwienia niż triumfu. Jedynie matka, zdawało się, nie dopuściła do świadomości zwątpienia w powodzenie przeprawy. Są oto na brzegu, skąd prosta już droga do niedalekiej mieściny ze stacją kolejową. Są tu, gdzie mieli się przedostać. Z pewnością wierzyła, że nawet wywrócenie się łodzi czy zmiażdżenie jej przez krę nie przekreśliłoby jej planów i wtedy znalazłoby się jakieś wyjście. Jerzy stanął na brzegu i patrzył na wodę, znowu dając się wciągnąć w tę hipnotyczną zabawę, w której więcej było zachwytu i szacunku niż strachu. — Chodź, chodź, przeziębisz się. Gips nie zamókł? — nachyliła się do jego nogi. — Pełno było wody na dnie łodzi, można ją było najpierw wybrać — powiedziała tonem przygany, zwracając się do przewoźnika, który stanął osłupiały i niezdolny do protestu. Jerzy roześmiał się serdecznie. Mój Boże, to była jego matka! Nie znał jej. Poczuł, że ją podziwia, tak jak się podziwia kogoś obcego, kiedy ujawni jakąś nową, wspaniałą cechę swego charakteru. Niedaleko rzeki była zagroda, do której zaprowadził ich przewoźnik. Po sforsowaniu pochyłości brzegu Jerzy czuł się kompletnie wyczerpany; nie miał sił na spacer do Rozwadowa, którego pierwsze domy widać było na szarym horyzoncie, 140 otoczone siatką gałęzi topól sterczących ponad obłe pagóry śniegu. Poczekali, aż gospodarz zaprzęgnie konie. Przewoźnik przyniósł im po kubku gorącego mleka. Był małomówny i nie śpieszył z powrotem. Twierdził, że ma interesy w Rozwadowie i wcale do wsi nie wróci; może dopiero następnego dnia... Wstydził się przyznać do strachu: ostatecznie przeprawił tego tu... wojskowego. Pomógł... Rozwadów okazał się niedużą mieściną z paroma sklepami, apteką i sporym klasztorem schowanym za wielki kościół i kępę rozłożystych lip. Tam właśnie, w okolicy kościoła znaleziono im gościnę w domu kolejarskim. Na stacji zdobyli nie najlepsze wiadomości o pociągu, który kursował bardzo nieregularnie: jedyny skład jeździł między Medyką i Stalową Wolą mniej więcej raz na dzień, nie trzymając się żadnego rozkładu. Ale kolejarska rodzina pocieszyła ich — otóż pociąg ruszając w drogę ze Stalowej Woli długo gwizdał. Ten gwizd słyszany w Rozwadowie był znakiem dla podróżnych, którzy wtedy śpieszyli 141 na stację. Pociąg przejeżdżał przez Przeworsk, gdzie matka spodziewała się trafić do rodziny przyjaciół. Siedzieli tam niegdyś w cukrowni, czy byli tam teraz, po wojnie, nie wiedziała. Coś się jednak na pewno wykombinuje, mimo że, jak twierdzili kolejarze, pociągi z Przeworska w kierunku Krakowa jeszcze nie kursowały. Jerzego ulokowano na dziecinnym łóżku. Jedną nogę, zdrową, przesadził między prętami oparcia, drugą — w gipsie — opierał na kuchennym stołku. Cuchnęła straszliwie. To wszakże nie bardzo przeszkadzało gospodarzom i licznej rodzinie, która czasowo mieszkała w dwóch izbach wiejskiej chałupy. Z powodu ostrej zimy do izby kuchennej przygarnięto i część inwentarza. Jerzy, budząc się z rozpalonego gorączką otępienia, widział czarno-białe, łaciate prosię, które biegało po kuchni, włażąc pod nogi, ruchliwe, kwiczące i wesołe. Gonili je wszyscy za prowizorycznie ustawioną przegrodę, ale dzieci wypuszczały prosiaka i bawiły się z nim jak z psem. Matka rzadko wychodziła po jakieś sprawunki — głównie przesiadywała w izbie, pomagając gospodyni. Co chwila podchodziła do łóżeczka, zaglądała w senne, zaczerwienione oczy Jerzego. Kładła dłoń przyjemnie chłodną na jego czole i, odchodziła milcząca i zbielała. Gospoclyni czasem zbliżała się do Jerzego, obiecywała zdobyć termometr, ale widok rozgorączkowanej twarzy chłopca hamował ją wyraźnie: termometr nie mógł się znaleźć. Może to i lepiej, bo w Rozwadowie nie było szpitala, w którym można by dokonać amputacji: Jerzy pamiętał przestrogi lekairza. Przez izbę przewijało się zawsze sporo ludzi. Mężczyźni przynosili bimber i pili razem z kobietami ze szklanek lub prosto z butelki „pod cyk", ,,pod manufakturę", czasem pod prawdziwą zupę, zależy, o jakiej porze pojawiała się na stole butelka. Czasem między hałaśliwymi, plotącymi o niczym Jerzy słyszał powolny, cichszy głos: spoglądał w kierunku zebranych przy stole i widział krępą postać w habicie franciszkańskim. Ojciec często odwiedzał dom kolejarzy. Otoczony był powszechną sympatią i szacunkiem, pomagał, radził i pocieszał. Lubiano go i szanowano do tego stopnia, że kiedy wizyta kończyła się za dnia, eskortowano go do murów klasztornych, uważając, by niepewny krok duchownego nie stał się przyczyną zgorszenia. Dwa razy w ciągu dwóch dni Jerzego podrywano z pościeli; ubierali się szybko, zagarniali manatki i śpieszyli na 142 s dworzec. Niestety, sygnał dolatujący ze Stalowej Woli obliczony był dla zdrowych nóg. Docierali do stacji już po odejściu pociągu. Trzeciego dnia wybrali się więc na dworzec wtedy, gdy pociąg przejeżdżał do Stalowej Woli. Jerzego położono na biurku zawiadowcy, gdzie przeleżał parę długich godzin. Pociąg nadjechał dopiero pod; wieczór. Stał na stacji z godzinę. Był czas na ulokowanie się w towarowym wagonie przeznaczonym dla kolejarzy: zbawienna okazała się protekcja kolejarskiej rodziny i gips na nodze. Wagon kolejarzy miał tę wyższość nad innymi, że na środku zainstalowano w nim kozę — metalową kuchenkę. Wokół niej stały ławki dwoma rzędami. Jedne blisko, drugie pod ścianami wagonu. Prócz tego pod sufitem zrobiono coś w rodzaju pawlacza; mogło się tam swobodnie zmieścić parę osób. Pociąg ruszył około piątej w mroźny, rozczerwieniony, pogodny wieczór. Lokomotywa otoczyła się kłębami pary i powoli nabierała szybkości. Wagony skrzypiały i jęczały na łukach szyn. Jerzy rozsiadł się wygodnie pod ścianą, postawił kołnierz płaszcza, by głową nie dotykać lodowego mchu na deskach. Koza huczała, czerwieniejąc bladymi plamami na korpusie. Matka siedziała tuż obok. Wypoczynek, mroźny dzień i słońce — wszystko to sprawiło, że Jerzy czuł się nieco lepiej, był ożywiony i nie miał gorączki. Rozglądał się ciekawie. W wagonie siedziało kilku kolejarzy i jeden milczący cywil. Pociąg rozturkotał się, mijając już ostatnie zabudowania stacyjne. Nagle posłyszeli strzały, krótką serię z pepeszy, pojedyncze suche trzaśnięcia karabinu. Kolejarze zasunęli się za ścianę i nie kwapili z wyglądaniem. W szparze lekko odsuniętych drzwi pojawiły się ręce. Uchwyciły brzeg podłogi. Ktoś biegł unoszony pędem pociągu, potem dźwignął się. Zobaczyli papachę, kołnierz płaszcza. Wojskowy zgrabnie uniósł się na rękach i skoczył do środka. Nie był sam. Pomógł wtarabanić się towarzyszowi. Oparli się o framugi i wyglądali na uciekający peron, śmiejąc się i posyłając komuś wiązanki nie najpochlebniejszych familijnych sformułowań. Rechotali, klepali się po ramionach, szczęśliwi z kawału. Wreszcie zasunęli drzwi i rozpinając płaszcze usiedli na ławkach koło kozy. Jeden był w stopniu starszego lejtnan-ta, drugi — starszyny. —• O dokumenty pyta, o dokumenty. Widziałeś, jaka ostra! 143 — Starszy lejtnant miał oliwkową cerę i piękne skośne, czarne oczy. — Ja od trzech miesięcy sprawdzam dokumenty! Powiedziałem jej coś o maci, a ona za pepeszkę! — Nagle z wielkiej uciechy palnął starszynę po ramieniu, aż tamten osunął się na bok. Jerzy mimowolnie chciał się pochylić, by go podtrzymać. Lejtnant był bliżej. Roześmiał się szczęśliwy i popatrzył na Jerzego. Omiótł go szybkim, bystrym spojrzeniem i odwrócił się do starszyny. Ściągnął rękawice i próbował rozpiąć pas, z którego zwisały rapcie; na rzemieniach dyndał z fasonem podwieszony pistolet. Palce miał zgrabiałe z zimna i nieruchawe. Starszyna przysunął się do niego. Wyciągnęli ręce do kozy. — Konserwę masz? — zapytał lejtnant. Starszyna rozsupłał worek i wyciągnął puszkę. Wyjął z kieszeni kozik z dużym spiczastym ostrzem i drewnianą, walcowatą rękojeścią. Wyciął denko puszki tak łatwo, jakby krajał chleb. Podał lejtnanto-wi. Porucznik pogrzebał nożem, przełknął parę kęsów, zagryzł chlebem odrywanym z bochenka. Nagle odstawił puszkę: — Nie chcę więcej. Grzał ręce i rozglądał się po wagonie. Zlustrował wszystkich badawczym spojrzeniem. Jerzego zostawił sobie na koniec, jakby pewien, że siedzący najbliżej tuż przed nim nie ujdzie jego uwagi. Jerzy zaś obserwował go bez przerwy. Energiczny, szybki, zaskakujący gestem, reakcją, ostrym spojrzeniem — fascynował Jerzego. Lejtnant pochylił się nad piecykiem i patrzył przed siebie spode łba. Białka jego oczu błyskały tuż nad rozczerwienioną płytką. Obejrzał płaszcz Jerzego, zapięty na czeskie guziki, wystającą spod płaszcza kurtkę mundurową, drelichową, a nie sukienną, jaką dostawano w wojsku na zimę, cywilne wełniane rękawiczki, pumpy zrobione z koca, chyba jedyna rzecz, która uratowała się z powstania i przetrwała z Jerzym w szpitalu, wreszcie na but niewojskowy, choć sznurowany, i drugą nogę, którą Jerzy wystawił sztywno przed siebie. Była szczelnie okutana kolorowymi szmatami, tak że gips nigdzie nie przeświecał. Lejtnant spojrzał na Jerzego. Patrzył długo i nieruchomo. Jerzy poczuł się nieswojo. Zasunął ręce w rękawy i przymknął oczy pochylając głowę. Lejtnant zaobserwował te ma- 144 newry. Obejrzał rękawy, oceniając rzekomą ukrytą zawartość, potem uśmiechnął się złośliwie, czując przez szparki w powiekach Jerzego bynajmniej nie senne spojrzenie. Wreszcie pokręcił głową powoli, z przyganą, był czujny jak człowiek, którego podejrzliwość zmieniła się w gotowość na przyjęcie agresji. Koło drzwi zrobił się ruch. Starszyna poskoczył z pomocą. Do wagonu wśliznęło się ze stopnia kilka mundurowych postaci. Przeszli z sąsiedniego wagonu. Pierwszy był w randze pułkownika, drugi — kapitana, dwaj pozostali byli zwykłymi żołnierzami. Najwidoczniej znali lejtnanta i starszynę, bo nie witając się obstąpili piecyk i zagadali coś szybko i wesoło. Lejtnant odwrócił się, ale nie wstał. ¦— Idźcie spać. Miejsca tu dużo — zamachnął szerokim gestem. Pułkownik i kapitan z pomocą jednego z żołnierzy wtara-banili się na „pawlacz" i rozkładali tam swoje płaszcze. Lejtnant siedział teraz przez chwilę odwrócony tyłem do Jerzego. — Udawaj, że śpisz — zaszeptała matka. Jerzy spojrzał na nią kątem oka. Była niespokojna. Zasłoniła twarz szalikiem i narzuciła na plecy syna kawałek pledu. — Widziałeś, jak mnie żegnała z pepeszy ta z prowier-ki? — One są honorowe. Coś tam jej przygadałeś, nie chciałeś się zatrzymać, to ci odpowiedziała po swojemu — odpowiedział pułkownik układając się na „pawlaczu". Żołnierze poprzysiadali na ławkach w kącie koło drzwi. Robiło się ciemno. Jeden z kolejarzy zapalił świeczkę i wstawił ją do lampki podwieszonej na ścianie wagonu. Zalśniły kryształki lodu na deskach. Pociąg turkotał monotonnie; słychać było sapanie lokomotywy. Wagon chwiał się jak statek na łagodnie falującym morzu. Ale Jerzy nie mógł zasnąć. Lejtnant wstał, rozpiął pas, rzucił na ławkę i ściągnął płaszcz. Błysnęły oprawione w sztywną pochewkę odznaczenia: „Order Lenina" i dwukrotna odznaka Bohatera Związku Radzieckiego. To było coś niezwykłego. Wiedeialo się o takich wypadkach, ale mówiono o nich w szpitalu jako o niesłychanej rzadkości. Jerzy zapomniał o udawaniu snu i patrzył na lejtnanta szeroko otwartymi oczami. Teraz dopiero docenił jego zgrabną sylwetkę, urodę twarzy i ciemnej, oliwkowej cery. Musiał być pięknością w kraju, z którego pocho- 10 — A gdy mnie trafi... 145 dził, we wschodniej jakiejś republice. Wiedziano tam z pewnością o bohaterstwie tego człowieka, opowiadano o nim legendy, może śpiewano pieśni. Lejtnant usiadł ciężko na ławce i sięgnął do worka starszy-ny. Wyjął manierkę i przechylił, potem otarł usta i zabrał się do konserwy. Jadł powoli dłubiąc kozikiem w puszce i zagryzał chlebem. Przysunął się do piecyka i jedząc obserwował Jerzego. — A ty co, do szpitala? — zagadnął obojętnie, skrobiąc kozikiem po blasze. — Do szpitala — odpowiedział Jerzy skwapliwie, ale poczuł nagły niepokój. — Wojskowego? Jerzy stropił się. — Zwolnili mnie... — powiedział i nagle poczuł nonsens tego stwierdzenia. — Zwolnili niewyleczonego? Mimo że tak było, zabrzmiało to nieprawdopodobnie, a więc budziło podejrzenie. Jerzemu nagle przypomniały się rozmowy ze Stefanem, tajemnicze zniknięcie obcego rannego z ich sali, niedomówienia, plotki o aresztowaniu, to wspomnienie podbudowało niepokój. Lejtnant popatrzył na nogę Jerzego. Proces jego rozumowania był przejrzysty. Jerzy wiedział, jakie teraz padnie pytanie. Lejtnant nie bawił się w kruczki, które miały wywołać przyznanie się do jakiejś winy. Po prostu pytał o rzeczy, które go ciekawiły. Czuł, że lakonicznie odpowiadając, tylko odpowiadając, pozwala lejtnantowi przejąć inicjatywę. Czuł się winnym już choćby dlatego, że się nagle przestraszył tej rozmowy. W papierach zasuniętych na piersi miał napisane wyraźnie to sformułowanie, o którym wiedział, że prowokuje do zawiłych wyjaśnień: partyzant. Wyjaśnianie mogłoby wyglądać na tłumaczenie się. Tego chciał uniknąć. Poza tym lejtnant po prostu stawiał pytania, na które trzeba było szybko dać odpowiedź, jednoznaczną odpowiedź. Podejrzewał coś, a z tego nie rodziło się zaufanie i cierpliwość chętnego słuchacza. Tłumaczenia nie byłyby na czasie. Lejtnant był oczywisty: jego mundur stanowił ideową deklarację. Dla Jerzego był towarzyszem broni. A Jerzy dla niego?... I tego właśnie Jerzy bał się najbardziej. Bał się, 146 że tamten oddzieli się od niego. To byłoby niesprawiedliwe, tym bardziej że lejtnant tak rnu zaimponował sylwetką, odznaczeniami, pewnością siebie, że Jerzy właśnie w nim widział uosobienie siły i prawości. Pragnął jego życzliwości, nawet przyjaźni, a sam nie potrafił się zdobyć na coś więcej niż nieszczerość. Miał żal dio losu za tę sytuację. A z tym żalem trzeba było iść dalej; przewidywać, że nieraz jeszcze kłamstwo czy odmierzona prawda muszą starczyć za legitymację. Więc się bał i teraz, i na przyszłość. Bał się tej nowej dojrzałości. Co gorsza, pojmował, że ten strach, to jakby przyznanie się do rzekomej winy wobec tego, co lejtnant reprezentował. Ktoś stojący z boku musiałby podejrzliwie pomyśleć: boi się, to znaczy, że coś tam nie jest w porządku. Jakże byłoby dobrze i łatwo mówić szczerze. Opowiedzieć swoje dzieje, jak żołnierz żołnierzowi, o trudach, śmierci przyjaciół, okrucieństwach wroga, niedospanych nocach, strachu przed bombami i artylerią, mówić to lejtnantowi, który to wszystko przeżył i zrozumie. Ale już wpadł w tę koleinę, już nie mógł się wydostać, już szykował sobie odpowiedź, która nie wyjawi za wiele. Brzydził się sobą w tej chwili. — Zwolnili? Z wojskowego szpitala? A noga jeszcze nie w porządku? — Komisja zwolniła na prywatne leczenie. Matka po mnie przyjechała. Lejtnant spojrzał na matkę i uśmiechnął się. — Mama, mamusia... — spoważniał nagle. — Ile czasu byłeś na froncie? — Na froncie i... w szpitalu: razem siedem miesięcy. — To już brzmiało poważnie. ¦— Siedem miesięcy! Nawojowałeś się! Ja nie byłem w domu cztery lata. Trzy razy ranny. Ciebie ledwie coś tam w nogę pukło j już: mamusia zabiera do domu. — Kiwał głową. Tak lepiej, niech się wyzłośliwia, nawet ironizuje. W tej sytuacji Jerzy czuł nieledwie przyjemność, że ktoś z niego drwi. Sam sobie był winien. — Coś ty robił na froncie? Jerzy uśmiechnął się głupawo. Nie rozumiał intencji i nie wiedział, ku czemu zmierza lejtnant. Czy chodzi o jednostkę, rodzaj broni? — Strzelałem do Niemców. 147 — I zabijałeś? — Może i zabijałem. Nie chodziłem oglądać trupów — Jerzy spróbował się odciąć. — Pokaż rękę! — szarpnął Jerzego. Wyciągnął jego dłoń ku sobie. Obejrzał dokładnie. — Ręka. Widziałeś? Pułkownik, widziałeś? Oj, ty... inte-ligencik. Nie napracowałeś się przy tym zabijaniu. Stiepan! — lejtnant odwrócił się ku drzwiom. Z ławki zerwał się jeden z żołnierzy. Mierzył ze dwa metry wzrostu. Był zbudowany proporc j onalnie. ¦— Daj rękę! Pokaż! Żołnierz wyciągnął swoją dłoń wielką jak bochen chleba, czerwoną od mrozu. — Ot, widzisz, ręka. Siadaj, Stiepan. Jerzy poczuł się obrażony złośliwością, a w dodatku sprowokowany do zaprzeczeń czy tłumaczenia; a jednak postanowił to wyrównać. Pocieszał się, że to pewnie alkohol nastrajał lejtnanta złośliwie i agresywnie. Tamten zajął się znowu manierką, potem blaszaną puszką. Kiwał się sennie. Starszyna ułożył się na ławce koło Jerzego. — Z jakiego oddziału? — lejtnant zaatakował niespodzianie. Gwałtowność tego pytania zaskoczyła Jerzego. Dość już miał tego wymigiwania się i ostrożności. Trzeba odpowiedzieć tak, żeby uciąć tę rozmowę. Więc wybrał kłamstwo. — Z dziewiątego pułku. — Kłamstwo wyszło zupełnie składnie. Przypomniał sobie: dziewiąty pułk walczył po drugiej stronie, z dziewiątego pułku przepływali do nich, na Powiśle. — Takie u was umundurowanie? Wyglądasz jak pajac. — Takie dała komisja w szpitalu — teraz mógł nie kłamać. — Takie dawali tym, którzy szli na prywatne leczenie — dodał szybko, ale lejtnant nie uwierzył. — Do jakiego szpitala się wybierasz? — Do Krakowa. — Syn był ciężko ranny. Grozi mu amputacja, nogi — wtrąciła się matka. — Niech mu pan da spokój —¦ dopowiedziała ostro. — Ciężko rannego zwolnili z wojskowego szpitala... Słyszałeś o takim? Pułkownik! Zwolniłbyś takiego ze szpitala? Pułkownik podniósł głowę i spojrzał w dół. — Daj spać. Przyczepił się... Lejtnant odstawił puszkę zdecydowanie. Wyprostował się. 148 — A ja cię do Krakowa nie puszczę. Jestem komendantem placówki w Przeworsku. Nie puszczę. Pojedziesz z pułkownikiem do Lwowa —¦ pochylił się do Jerzego i zniżył glos. — Ty wiesz, kto to taki, pułkownik? Naczelny chirurg frontowy. Głowę utnie, przystawi i będzie w porządku. Pojedziesz do szpitala we Lwowie. Wyleczą cię w wojsku, potem możesz się zabierać do mamy. Dobrze mówię, pułkownik? W tym nachyleniu, tonie było coś z konfidencji, serdeczności i przyjaźni. Jerzy poczuł nagle wstyd. Po co kłamał? Było za późno na prawdę, ale pomyślał, że gdyby się zgodził, podporządkował, mogłoby to zmazać kłamstwo i nieufność. Gwałtownie chciał podtrzymać ten nastrój, stać się tym, kim czuł się naprawdę — towarzyszem broni. Z pawlacza słychać było pochrapywanie. Matka przerażona spoglądała to na Jerzego, to na pułkownika, jakby teraz rzeczywiście miał zapaść wyrok. Wreszcie zdecydowała się. — Panie pułkowniku, przyjechałam po syna, zabrałam go ze szpitala, mają mu amputować nogę, czekają na niego w szpitalu. Muszę go dowieźć do Krakowa — wyrzuciła z siebie jednym tchem. Pułkownik znowu podniósł głowę i popatrzył sennymi oczami. — Daj mu spokój, lejtnant. Nie widzisz, że słaby? Niech jedzie, gdzie chce. Było w tym lekceważenie, zasłużona litość. Zapadło milczenie. Lejtnant kiwał się na ławce i spoglądał na Jerzego badawczo i nieprzyjaźnie. Wagon chwiał się i turkotał. O śnie nie było mowy, ale żeby choć można było odprężyć się. Lejtnant zamruczał coś do siebie, nie patrzył na Jerzego. Po chwili podniósł głos tak, by Jerzy mógł go dosłyszeć. — Cztery lata nie widziałem swoich stron, ani matki, ani żony, ani dzieci. Cztery lata poza ojczyzną. Co ty wiesz o ojczyźnie? Żeby zrozumieć, trzeba od niej odjechać daleko. Walczyć na obcej ziemi. Szastają z odcinka na odcinek, z frontu na front, tam gdzie ludzie nie rozumieją twojego języka, patrzą wrogo, a ty życie dla nich narażasz. — Mówił rozwlekle, przeciągał sylaby. Brzmiało to jak śpiew, opowiadał swój żal, tęsknotę. Błyskała świeca i drżały na ścianach czerwone refleksy od'niespokojnego płomienia pod płytką piecyka; migotały kryształki lodu na deskach, mieniły się tęczowymi barwami jak klejnoty. 149 — Walczyłeś, między swoimi, za swoją ziemię, co ty wiesz o ojczyźnie... Jerzy poczuł w gardle dławienie. Zaplątany w kłamstwo nie mógł nawet okazać swojego wzruszenia; pozostawał w swoim milczeniu obcy lejtnantowi, jakby był mu wrogi. Przymknął oczy i starał się drzemać, ale dławienie w gardle nie ustępowało, czuł się niesprawiedliwie skrzywdzony i wiedział, przeczuwał, że to uczucie będzie mu towarzyszyć długo, nim zdoła zapomnieć, nim zapomnienie wygładzi wszystkie niespokojne fale, pobudzone przez walkę ludzi z powstania, aż nie będzie już o czym mówić i życie nowymi kłopotami jak kurzem przysypie ich namiętności, żal po stracie najbliższych, rozpacz i zapał. I z tego niewypowiedzenia, spychania na dno świadomości wszystkich tych wielkich, nagromadzonych w sercu uczuć pozostanie gorzki smak krzywdy. A przecież życie miało się dopiero zacząć. Czy już do końca swoich dni w skrytości, niezrozumiany i osądzony niesprawiedliwie, będzie wspominał chwile najwyższego uniesienia, wspominał, tylko wspominał. Jak człowiek stary od dwudziestego roku życia. Uchylił powieki. Lejtnant otwartym kozikiem skrobał dno puszki od konserw. Nagle przerwał, spojrzał na Jerzego i pochylił się do przodu. Ostrożnie odwinął szmaty z nogi rannego. Białość gipsu zaświeciła ostro w półmroku wagonu. Lejtnant pomedytował chwilę nad gipsowym butem. Potem popatrzył uważnie na Jerzego, równie ostrożnie omotał nogę szmatami i usiadł prosto. — Grisza! — zawołał ostro. — Słuszaju, starszy lejtnant! — Niczewo, spi... — lejtnant machnął ręką i odczekał, aż starszyna ułoży się na ławce. — Grisza! — powiedział już słabszym tonem. Starszyna znowu wstał, ale już bardziej opieszale. I meldunek nie wypadł tak dziarsko. Potem Grisza już nie wstawał, nawet nie podnosił głowy ze swojego posłania. — Grisza... — Czego? — odzywał się sennie i lejtnantowi to wystarczało. Uspokajał się na chwilę. — Nasz lejtnant to wspaniały człowiek. Gieroj; uważasz. Ale nie wchodź mu w drogę! Boże broń! Ot i teraz przypiął się... — szeptał starszyna do Jerzego. 150 — Grisza... — No, czego?! Śpij... — zamruczał starszyna. Senność przyszła znienacka. Jerzy pochylił się nieco, oparł o głowę starszyny i zasnął mocno. Obudziło go światło i rześkie powietrze. Ktoś odsunął drzwi. Jerzy przez sennie zmrużone powieki obserwował szybko przebiegający krajobraz. Przesuwał się rozmazany, spowity obłokami pary z lokomotywy, nieważny. Lejtnant nie spał. Żołnierze posiadali blisko drzwi nieruchomi, zapatrzeni; nie wiadomo, czy zaciekawieni nowością obcego kraju, czy niewidzą-cy, nieobecni. Jerzy powrócił do tamtego nastroju, jakby nie było żadnej przerwy od ostatnich słów nocnej rozmowy. Wpatrywał się w lejtnanta, widział rozjaśniony, śniady policzek przesłonięty do połowy postawionym kołnierzem płaszcza, widział kosmyki czarnych włosów przyciśnięte barankową czapką, odczytywał w nieruchomości lejtnanta dalszy ciąg jego skargi i tęsknoty; mógł teraz mówić do niego bez przemilczeń i ostrożności. Za otworem przesunęła się chałupa z rozwartymi szeroko drzwiami i czarną, osmaloną ścianą. Niezwykła jakaś i zastygła. Nim zniknęła za krawędzią otworu, Jerzy, zdążył zobaczyć jeszcze białą siatkę stłuczenia na szybach jednego okna. Drugie było wyważone i czarne. Potem ciągnęło się pole; dojrzałe zboże podnosiło kożuch śniegu wysoko; gdzieniegdzie słoma ugięła się niżej pod ciężarem i śnieg wyrównywał łagodnie brzegi zapadliny. Czasem widać było kłosy miękko przechylone, ciężkie bezwładem martwoty; odmuchane ze śniegu złociły się żółtą plamą. Poprzez turkot pociągu zdawało się, że można posłyszeć rozdygotane owadzim brzękiem, mieniące się szumem, rozprażone żniwnym słońcem sierpniowe południe. Skrzypiał wagon i jęczały osie. W pośrodku równiny wbity w świeży, czerniejący spalenizną grób sterczał wysoko ku niebu groźnie pochylony kadłub samolotu: jego stery zdawały się być poziomym ramieniem krzyża. Wokół szeroko roztoczyło się czarne klepisko, którego śnieg nie zdołał przykryć. Po godzinie takiej jazdy zobojętniały już martwe chałupy i nastroszone pod śniegiem łany, liczyło się tylko monumenty czołgów zakopanych w zboże i zaspy. Jerzy, gdy się wyprostował, widział wzdłuż toru przelatujące co chwila tablice, zrobione z kawałka deski i żerdzi wyrwanej z płotu, blach złamanego semafora. Napisy na tablicach niezmiennie prze- 151 strzegały przed minami. Straszyły te tablice przed ogromnym krajem, letnią panoramą zaduszoną śnieżnym kożuchem. Potem wjechali w las. W zwielokrotnionym turkotaniu nadlatywały potężne pnie blisko toru stojących drzew, bielały łaciate brzozy, rdzawobrunatne, gołe sosny i ciemne od wilgoci omszałe dęby i poradlone grubą spękaną korą świerki. W tym nieustannym mijaniu, szybkim, oszałamiającym wyglądały jak pionowe żerdzie krzyży. Setki, tysiące krzyży, groby towarzyszy z „Zośki", „Parasola", kwatery „Krybara" i „Czaty", znaczone numerami plutonów na przecinkach i duktach, nieskończone szeregi. Zapatrzony w ten grobowy las, Jerzy żalił się i narzekał, że wszyscy oni tak go wyprzedzili. Mógł być z nimi. Nie bał się życia, strach był tylko przed tym, co wikłało w nieprawdę. Nikt ich o tym nie uprzedzał wtedy, gdy podawano im pierwsze gazetki, kazano śledzić gestapowców, uczono czyścić i składać broń — kiedy wysyłano ich na strzelnice czy akcje dywersyjne, szykowano do opanowania rzemiosła śmierci. Nie wiedzieli, nie byli przygotowani na to, co przychodziło teraz. Byli gwałtownie wciśnięci w obce sobie życie, zmuszeni do samodzielności, dorośli i nagle odpowiedzialni. Wydawało mu się, że mocno trzyma za ręce ich wszystkich. Piętnastoletni Leszek z odłamkiem w brzuchu płakał dużymi, dziecinnymi łzami, które wymywały mu blade ścieżki na poszarzałej od kurzu twarzy, czołgał się z butelką benzyny w ręku od barykady prosto pod gąsienice czołgu zamglonego prochowym dymem, płakał z nienawiści i żalu, że nie miał już siły i nie rozbita butelka została w jego kurczowo zaciśniętej dłoni. Łączniczka Jadzia z szyją owiniętą we wzorzystą, turecką chustkę pociemniałą nagle lepkimi, szybko poszerzającymi się plamami; chciała wypowiedzieć to ostatnie, najważniejsze słowo meldunku, ale krew bulgocąca w gardle nie dawała jej wymówić zrozumiale ani sylaby; i tak mozoliła się, charcząc i połykając wielkie hausty krwi, aż znieruchomiały jej wargi i posiniały nozdrza. Podchorąży Topór na piątym piętrze domu przy Śniegockiej z rozprutą pociskiem czaszką szukał słabnącymi rękami erkaemu, który był gdzieś blisko; już go nie widział. Zmacał go wreszcie i usiłował odsunąć poza granicę ostrzału, by koledzy mogli go podnieść i strzelać dalej: ręce wiosłowały po parkiecie coraz wolniej i słabiej, coraz mniejszymi, zamierającymi ruchami aż po próg nieświadomości. 152 Porucznik Szofer z głową owiniętą brudną i skrwawioną szmatą nie mógł już ustać, więc leżał za wielką rolą papieru w pasażu Simonsa i chrypiał do ostatka przerażającym głosem kraczące „hura", które przestrzegało Niemców przed wychyleniem się zza osłony i pozwalało towarzyszom podbiegać do wrogiej pozycji blisko, na rzut granatem niszczącym niemieckie gniazdo broni maszynowej. Nieznany żołnierz z Powiśla trafiony odłamkiem pocisku, kiedy przeciskał się przez stłoczone oddziały, zmieniające się na pozycji, zszarzał nagle, zakurzony, niepodobny do nikogo. Pochylali się nad nim koledzy z obu oddziałów i nikt nie rozpoznał w nim swojego towarzysza, a potem ogień rozegnał zbiegowisko i on został tam skurczony między odłamkami cegieł i gruzem, na brudnej, zasłanej drobinami szkła jezdni, wtopiony w tło, nieruchomy, niewidoczny, niczyj. Jerzy czuł, że uścisk dłoni wiotczeje, słabnie, że oddalają się od niego wywikłani z niedoli, ale wiedział, że będą mu towarzyszyć, że może liczyć na nich jak zawsze, przez wszystkie dni swojej pamięci, w życiu, które wymagało teraz innego bohaterstwa, ludzi silnych, rozważnych i upartych. Drzewa przerzedziły się, rozbiegły, otworzyła się połać szeroka, widna aż po horyzont. Tor wyginał się ogromnym łukiem i lśnił w szarym świetle, wpadał między ciemne, twarde sylwety domostw, rude kominy fabryki, znikał w obłokach pary unoszącej się nad stacją. Nad kamienicami miasta w nieruchomym powietrzu dymy rozsnuwały się burymi wstęgami. Pociąg zwalniał, koła postukiwały na zwrotnicach. Dojeżdżali. 153 Pociągi z Przeworska nie kursowały. Do Krakowa dostać się można było jedynie samochodem, dobrą szosą na Dębicę, Tarnów. Ponieważ jednak nikt nie odgarniał śniegu z szosy, tylko mocny wóz mógł przebrnąć przez zaspy. Wyruszyli wielkim trzyosiowym Jamesem, który z cukrowni przeworskiej jechał do Warszawy przez Kraków. Za odchyloną plandeką odwijała się biała, wyiskrzona szosa, powoli zapadał zmrok, zrobiło się ślisko i kierowca musiał zwolnić. Potem nagle pojaśniało od rozmytych mgłą świateł ulicznych. Domy rosły, aż znaleźli się na plantach przy Karmelickiej. Kierowca znalazł dorożkę i pomógł do niej wsiąść Jerzemu. Od alei Trzech Wieszczów jechali wzdłuż Błonia. Mały, wąskotorowy tramwaj wymijał ich, chwiejąc się na szynach. Jerzemu chciało się spać, przytulił się do matki. Czuł zapach spotniałego konia i wilgotnego pledu, którym okryli nogi. Zdawało mu się, że jest małym chłopcem i wraca z matką z jakiejś wizyty do domu. Tyle że jechali ulicą, której nie pamiętał, do domu, którego nie znał, ale teraz miał to być jego dom, kres wędrówki, koniec wszystkich niepokojów — bezpieczeństwo, ciepło i tkliwość. Dla niego skończyła się wojna. Zaczynał się wymarzony czas spokoju i odpoczynku. Mógł teraz bez żalu oddać chłopięce plany wyjazdu nad jeziora, zagubienia się w pustce bez ludzi. Wiedział od1 matki, że Helena żyje, jest w obozie, skąd pisała już po powstaniu, że w domu na końcu szerokiej alei czeka na niego ojciec. Nie potrzebował niczego więcej. To było jego wszystko. Ojciec czekał rzeczywiście. Wybiegł przed dom i razem z babcią koniecznie chcieli transportować Jerzego na rękach. Łóżko było przygotowane. Pewno czekało tak od wielu dni. W rozgardiaszu i bieganinie przeminęły jakoś najbardziej łzawe chwile, a potem był już spokój, który sobie wymarzył. Miał do załatwienia dwie sprawy: zdjąć gips i zgłosić się do RKU. Gips zdjął Jerzemu sam profesor Gruca. Stawy zesztywniały na dobre, ale okazało się, że rany goją się. Wystarczył już teraz zwykły opatrunek, który można założyć nawet samemu. Jerzy powędrował do domu z uczuciem bardzo mieszanym. Lżej było iść o kulach, nie ciążył gips, sztywna noga tylko cokolwiek więcej obrzmiewała; teraz będzie czuł się coraz lepiej. To właśnie wywołało w nim uczucie jakby zawodu i niepokoju. Za tydzień, dwa trzeba będzie coś postanowić 154 o sobie, o przyszłości, pożegnać się z troskliwością i pielęgnowaniem. Wcale się do tego nie spieszył, przez cały ten czas nic nie musiał. Teraz będzie się czegoś od niego oczekiwać. Wysiadł z tramwaju na pętli i podszedł do skraju jezdni. Patrzył na samoloty. Na Błoniach gospodarowali radzieccy lotnicy. Dwumiejscowe, tak dobrze Jerzemu znane Kukuruź-niki kręciły się nad Krakowem cały dzień. Oficerowie z tej jednostki byli zakwaterowani na terenie osiedla; jeden z nich, pilot, mieszkał w domu babci. Często wyjeżdżał na parę dni, wstawał wcześnie i właściwie nie widywano go w domu. Był to cichy, drobny blondyn, z zadartym nosem. „Spokojna sa-fandluła" — ocenił go Jerzy. Porucznik szedł właśnie od strony namiotów rozstawionych na brzegu pola. Podchodząc zasalutował Jerzemu niedbale, jak dobremu znajomemu. — Chciałby pan polatać? — zapytał przystając. Jerzy spojrzał spod oka. Był ciekaw, czy zwrot „pan" był złośliwy. Porucznik przeglądał jakieś dokumenty, złożył je, schował do kieszeni. — Jeszcze nie czuję się najlepiej. Nie wiem, jak bym się zachował... Zresztą, nigdy nie latałem. Bałbym się chyba. — Bałby się pan — zabrzmiało to nieco ironicznie. Porucznik popatrzył na nogę Jerzego, podniósł wzrok. <— Zdjęli panu gips — stwierdził po chwili. — Wszystko w porządku? — Tak. Goi się. — Idzie pan do domu? Muszę zabrać kurtkę, bo zaraz lecę. — Niech pan idzie. Ze mnie teraz piechur nie najlepszy... — Jakby pan chciał polecieć, niech mi pan powie. Często mam wolne miejsce — zawrócił ku domowi. — A wolno tak? — Wolno, wolno... Dla towarzysza broni — porucznik uśmiechnął się "odchodząc. — Poczekam tu na pana — zawołał Jerzy za nim. Porucznik szedł szybko. Kiedy minął jezdnię, ruszył biegiem. Po paru krokach czapka mu się przekrzywiła; ściągnął ją i biegł dalej z gołą głową. Jerzy patrzył bez uśmiechu. Oparł się o pień kasztana i odłożył kule. Ręce miał spocone. Zagadał silnik. Jeden z samolotów podkołował blisko. Mechanik to zwiększał, to zmniejszał obroty. Potem wygramolił się na skrzydło i zeskoczył na ziemię. Silnik pracował równo; widać było, jak drgają zawory. Mechanik wytarł ręce o kombinezon i położył na skrzydło skórzany hełm. Jakiś podoficer 155 4 ^dfległ z namiotu z mapnikiem. Przekrzykiwali do siebie, ale _y*6w nie było słychać. Potem stanęli zwróceni w stronę ulicy. Nadchodził porucznik. Jerzy szybko ujął kule i zrobił parę kroków w jego kierunku. Stanął. — Poruczniku, nazwał mnie pan towarzyszem broni — powiedział zaczepnie. Porucznik zatrzymał się. Patrzył w oczy Jerzego. Śmiał się. — Nazwałem — potwierdził. — A co pan o mnie wie? — Dla mnie wystarczy. Leci pan? Mechanik zbliżył się i podał porucznikowi hełm i mapnik. Jerzy potrząsnął głową. — ja nie byłem w wojsku. Jestem z powstania. Z AK. Pan wie? Porucznik nie przestawał się uśmiechać. Naciągnął hełm. — Na wieczór wrócimy... — zawołał wesoło. — Nie polecę. — Do zobaczenia. Porucznik machnął ręką. i podbiegł do samolotu. Wskoczył zgrabnie na skrzydło, wśliznął się na miejsce pilota. Natychmiast dodał gazu, popatrzył na mechanika, który dawał mu sygnały. Wykołował na środek błonia i, kiedy Jerzemu zdawało się, że teraz dopiero weźmie rozbieg, samolot oderwał się od ziemi. Wznosząc się powoli odlatywał w stronę kopca Kościuszki. Jerzy powlókł się do domu. Zmęczył się bardziej niż kiedykolwiek. Kule obcierały pachy, ręce obrzmiewały, dłonie miał spocone. Matka właśnie wróciła z miasta. — Jerzy, zmierz to, popatrz, co dostałam — wołała z drugiego pokoju. Jerzy zastał matkę rozpakowującą spory tobół rzeczy. — To dla ciebie. Od Bolka — podawała Jerzemu brązową marynarkę. Uśmiechała się do syna z triumfem. — Mamy drugą kołdrę — mówiła pokazując na łóżko. •—: Też od Bolków? — Nie, od cioci Julki. Jerzy rzucił marynarkę na fotel. — Dlaczego nie zmierzysz? — Nie będę tego nosić. Patrzyła na niego ze zdziwieniem i nieledwie zgrozą. Wiedział, że czeka na jakieś wyjaśnienie, więc wyszedł z pokoju. 156 — Nie wiem, czego się irytujesz. Gdyby nie przyjaciele i rodzina, nie mielibyśmy nic ¦— wołała za nim. — To nie jest jałmużna, dzielą się z nami. Zamknął drzwi od łazienki i usiadł na brzegu wanny. Nie wiedział, skąd ten jego wybryk, dlaczego jest taki zły. Przypomniało mu się nagle, jak przeżywał stratę narciarki, jak bezradnie oglądał się na wszystkie strony w ciemnym rozszu-miałym tunelu burzowca. Teraz zaczynało się wszystko od początku. Całe to normalne życie, gromadzenie rzeczy. Więc nie było tych miesięcy między pożegnaniem na Krasińskiego i dniem dzisiejszym? Przecież tamtych nawet jeszcze nie pogrzebali, jeszcze słychać echo strzałów w murach Starówki i Woli... Ojciec wrócił późno wieczorem. Był zmęczony, ale zaraz po kolacji usiadł do roboty, którą zabrał ze sobą z biura. Pracował teraz w zaopatrzeniu jakiejś instytucji węglowej. On — cukrownik —¦ który po garstce miału, piasku, kryształu czy rafinady rozpoznawał producenta-cukrownię. Matka prasowała i reperowała przyniesione dzisiaj rzeczy. — Tatku, czy tatuś w kompanii miał cekaerny? — zapytał Jerzy. 157 Ojciec podniósł oczy. Myślał przez chwilę, jakby się musiał dobrze skupić, żeby sobie przypomnieć. —¦ Cekaemy? Tak. Były. — ???i?? czy hotchkissy? Ojciec zdążył już nachylić się nad robotą. Nowe pytanie zakłopotało go. — Nie pamiętam, może ???i??... A dlaczego pytasz? — Tak tylko... U nas w batalionie były i bredy, i ???i??, i digtiarew talerzowy, i angielskie fajkowe, ze zrzutów, i MG niemieckie. ¦— Co powiesz? ¦— Strzelałem najczęściej z tych angielskich. Miały muszkę i celownik z boku... — Wiesz, Karpiński wrócił z Warszawy — powiedziała matka. — Znalazł coś? —¦ ojciec zwrócił się do niej z ożywieniem. — Nie. Ale spotkał sąsiadów. Mówił, że chce tam jechać. ¦— Z czego będzie żył? — Ci sąsiedzi mają na Pradze mieszkanie; otwierają tam herbaciarnię czy restaurację. Ma im pomagać w zaopatrzeniu. — To ten, co miał syna w powstaniu? — wtrącił się Jerzy. — Nie. To córka jego zginęła. Ten socjolog, co malował szyldy — wyjaśniła matka. — Ja bym tam nie wracał... — ojciec zamyślił się. — A co w biurze? — Jest już dyrektor techniczny nowego oddziału. Centrala będzie we Wrocławiu. Zbierają ludzi... — ożywił się. —- We Wrocławiu... — Jerzy uśmiechnął się do wspomnienia. — Tatuś pamięta? W trzydziestym ósmym miał być mecz piłki nożnej we Wrocławiu. Z Niemcami... — Pamiętam. „Orbis" organizował wycieczki kibiców. — Mieliśmy pojechać, ale to drogo kosztowało... Tatuś wtedy opowiadał, że to wielkie miasto, sto linii tramwajowych i mostów tyle na Odrze... — Pamiętam. Kupiłem prospekt reklamujący wycieczkę... — Ojciec uśmiechał się do Jerzego. Matka przyglądała im się w milczeniu. Potem nachyliła się nad swoją robotą. Ojciec odwrócił się do papierów, ale nie zaczynał roboty. Trzymał papierosa w kąciku ust i mrużył oczy, bo dym mu przeszkadzał. Jerzy wstał, pokuśtykał do kąta i wyciągnął stojącą za szafą laskę. Wyszedł na korytarz. Matka nie odwracając się od prasowania obserwowała ojca. 158 — Myślisz o tym poważnie? — Jeszcze czas na decyzję... ¦— Uśmiechał się. Jerzy stanął przy końcu korytarza, odłożył kule i wziął laskę do ręki. Najpierw stąpał mocno podparty, próbował siły w chorej nodze. Była miękka i nie mogła utrzymać jego ciężaru. Spocił się z wrażenia i usiadł na krześle. Postawił obie nogi koło siebie. Pochylał się do przodu, naciskając obandażowaną nogę obiema rękami. Potem wstał znowu. Wysunął chorą nogę lekko do przodu, postawił laskę przy niej i przerzucił ciężar ciała, szybko robiąc krok drugą nogą. Udało się, ale musiał szukać oparcia. Złapał się za półkę. Stał dysząc z przejęcia. Drzwi od klatki schodowej otworzyły się za jego plecami. Jerzy nie zauważył tego i zamierzył się do następnego kroku. Dopadł do ściany i odwrócił się. Przy drzwiach stał porucznik i obserwował go z uśmiechem. — Nieźle idzie. Jerzy wysapywał zmęczenie. Patrzył prosto w oczy porucznika, wyglądał na zdeterminowanego. — Wybieram się jutro na wojskową komisję lekarską. — Już się kazali meldować? — Nie... Ale chcę to mieć za sobą... — Będzie się pan starał o przydział do piechoty — powiedział porucznik żartobliwie. — Akowców pewno nie przyjmą do broni specjalnych... Porucznik nie dał się sprowokować. — Chyba już w ogóle nie będą przyjmować do wojska — powiedział. — Nie potrzebują takich jak ja... — Dobrze, że pan nie poleciał... Nałykałem się dymu. — Palił się pan? — Nie, dym był z dołu. Wracałem z Legnicy nad Wrocławiem — porucznik wymawiał „Breslawiem". — Jak to wyglądało? — Nic nie widać. Mnóstwo dymu. Jeszcze dzień, dwa... Wojna się kończy... — Niepotrzebnie uczę się chodzić? — Chodzenie przyda się panu niekoniecznie w piechocie. — Uśmiechnął się. — Wobec tego ćwiczę dalej — Jerzy odpowiedział uśmiechem. Porucznik przepuścił go i zawrócił do swojego pokoju. Jerzy przekuśtykał cały korytarz i pod przeciwległą ścianą, przy nawrocie stąpnął śmielej na chorą nogę. Ból osłabił go, laska 159 pośliznęła się i Jerzy z łoskotem przewracanego krzesła zatoczył się na półkę. Matka wypadła na korytarz z przerażoną twarzą. — Co się stało? Go ty wyrabiasz? — Podeszła szybko i podparła syna ramieniem. — Jutro idę do RKU •— powiedział Jerzy przez zaciśnięte zęby. Bolało go jeszcze, oparł się o matkę, która patrzyła na niego niespokojnie. — Nie pójdziesz przecież o lasce. — Nie. Nie dam rady. — Odprowadzę cię. — Pójdę sam. Jerzy przyszedł do RKU na parę minut przed końcem urzędowania komisji. Wycelował na taką porę, kiedy nie ma wiele ludzi. Nie chciał czekać między obcymi. Oddał swoje papiery dyżurnemu podoficerowi i usiadł na długiej ławie. Poczekalnia była pusta i goła. Co chwila któryś z wojskowych przechodził z pokoju do pokoju, zamykając starannie drzwi za sobą. Jerzy niespokojnie rozglądał się, czekając, jaki będzie efekt, gdy wreszcie członkowie komisji obejrzą sobie jego papiery. Dyżurny wrócił na swoje miejsce. Za nim przyczłapał jakiś inny podoficer, nachylił się nad stołem i zezując na Jerzego coś tam naszeptywał. Jerzy ostentacyjnie rozsiadł się, wysuwając przed siebie obandażowaną nogę. Gawędziarz zabrał się wreszcie. Jeszcze przy drzwiach odwrócił się i obejrzał Jerzego. — Dużo tam jeszcze interesantów? ¦—¦ zapytał Jerzy, gdy tylko drzwi zamknęły się za podoficerem. — A bo co? — burknął dyżurny. — Długo mam tu czekać? — Czasem długo się czeka, czasem krótko — „wyjaśnił" dyżurny. Skrobał niemiłosiernie piórem, podnosił je pod światło i zdejmował paprochy ze stalówki. — Nie macie się czego śpieszyć — dodał z chytrym uśmiechem. — Wypełnię wasz formularz i zaczniemy — powiedział. Jerzy z zainteresowaniem patrzył na robotę dyżurnego. Przysunął się do stołu. — Może ja pomogę. Dyżurny odgrodził się ręką od Jerzego i pokręcił głową. — To dokumenty poufne. Wam nie wolno. — Pisał dalej. 160 Nagle drzwi jednego z pokoi otworzyły się gwałtownie. Stanął w nich oficer w białym fartuchu. — No, macie tego partyzanta? Dawaj, dawaj, szybciej. — Pióro mam do... ¦—¦ Nie marudźcie. Mówiłem wam, że kto inny lepiej sobie da radę, a wy wrócicie do kompanii. Poskutkowało. Dyżurny zerwał się i zbierając papiery kiwnął na Jerzego. Przeszli do pokoju komisji. Zaczęło się od sprawdzania personaliów, daty i miejsca ranienia. — No, to jaki z was partyzant? Jesteście z powstania? — Tak. — Trzeba było od razu wyjaśnić — zniecierpliwił się drugi lekarz. — Gdzie was przyjmowali do szpitala? — W Aninie. Tu mam dokumenty szpitalne. — Jerzy podał cały pakiet lekarzom. — I zdjęcia wam wydali? — Prosiłem. Potrzebne były do prywatnego leczenia. — „Zwolniony na własną prośbę"... — czytał lekarz. — Dlaczego? — Matka mnie znalazła, przyjechała. Lekarz spojrzał na Jerzego uważniej. Wzrok mu zmiękł. ¦— Nie powiem, żeby to było w porządku... — mruczał przeglądając papiery. Drugi lekarz podszedł ze zdjęciami rentgenowskimi do okna. Przyglądał im się, porównywał. — Chodź no tu —¦ kiwnął głową do kolegi. Stanęli blisko siebie, oglądali zdjęcia po kilka razy. — Z jakiej to broni? — zapytał jeden. — Ekrazytówka * z cekaemu ¦— powiedział Jerzy. — Ekrazytówka... gdzie to było? — Na Wilanowskiej, przy Solcu. Lekarze coś zaszeptali między sobą. — Poczekajcie tu chwilę. — Zabrali zdjęcia i wyszli. Jerzy patrzył za nimi bezradnie. Niepokoił się. Po chwili jeden z lekarzy wrócił, porwał ze stołu papiery Jerzego i wyszedł znowu. 1 Typ pocisku, rodzaj „dum-dura", który po napotkaniu na opór rozrywa się i setkami odłamków miażdży przeszkodę. Pocisków ekrazy-towych, a także innego typu „dum-dum" Niemcy używali powszechnie, i to nie tylko przeciw warszawskim powstańcom. Rana po takim pocisku najczęściej bywała śmiertelna. Konwencja haska w 1899 r. zabroniła używania tego rodzaju pocisków. 11 — A gdy mnie trafi... 161 — A pora urzędowania się skończyła — marudził dyżurny. — Najpierw szybko, szybko, a potem... — Można zapalić? — spytał Jerzy. Dyżurny spojrzał na podawaną mu paczkę papierosów. Przemógł się i pokręcił głową. ¦— Nie, tu nie wolno. — Co oni tam znaleźli w tych papierach? — powiedział Jerzy, nie zwracając się właściwie do podoficera. — Kto ich tam wie. Długo to nie potrwa, bo obiad wydają tylko do... Obaj lekarze weszli spiesznie. — Mam do pana prośbę. Może pan odmówić, ale to zawodowa ciekawość... Czy mógłby pan zdjąć opatrunek? Sam potem wszystko założę... — mówił jeden z lekarzy. — To taki klasyczny przykład działania ekrazytówki... — dodał drugi. Jerzy spoglądał to na jednego, to na drugiego. Ich grzeczność była niepokojąca. Chciałby im wierzyć. Potem w milczeniu, szybko zaczął szarpać bandaże rozdygotanymi rękami. Lekarze pomogli mu zdjąć opatrunek, wypytywali o położenie ciała w chwili otrzymania postrzału, porównywali ranę ze zdjęciami. Jeden z nich notował sobie szczegóły. Założyli bandaże fachowo i delikatnie, dziękowali, przepraszali za kłopot i przetrzymywanie Jerzego. Zabierali się do wyjścia, kiedy osłupiały dyżurny wstał ze swego urzędowego miejsca. — Co mam pisać, obywatelu majorze? — zwrócił się do starszego lekarza. —¦ Jak to, co? Niezdolny... Nie widzicie?! — obruszył się major. Podpisali papiery i wyszli. Jerzy szybko wyniósł się z lokalu komisji. Męczył się z kulami na schodach, gdy drzwi stuknęły i ktoś dogonił go ha półpiętrze. — Cześć, partyzant! Jerzy spojrzał podejrzliwie na Stefana. ¦— Cześć, agitator! — uśmiechnął się Jerzy. Przywitali się jak starzy przyjaciele. — Pokazywali mi w komisji twoje papiery. Nie wiedziałem, że to ciebie maglują — mówił Stefan. Wychodząc przed dom na ulicę Wenecja i człapiąc do ławek na skwerku opowiedzieli sobie pokrótce, jakie drogi doprowadziły ich do Krakowa. Stefan był tu służbowo. Ciągle pełnił ,po kilka funkcji naraz, narzekał na robotę w komisji, gdzie «82 musiał od czasu do czasu zjawiać się jako ,,czyninik społeczny". Jerzy spojrzał podejrzliwie na Stefana. — W jakiej komisji? — W wojskowej, lekarskiej — tłumaczył Stefan. Jerzy pokiwał głową. — Nic nie. ukrywałem. Wszystko mam napisane w papierach. Widziałeś mnie w szpitalu! Nawet w takiej sytuacji nie macie zaufania! — O czym mówisz? —¦ pytał Stefan, widząc rosnące oburzenie Jerzego. —¦ Jak to, o czym?! Kazali mi zdejmować opatrunek! Rozumiesz? — Co ty za bzdury... — Musieli popatrzeć na ranę, żeby się przekonać, że nie symuluję! — wrzasnął Jerzy. Nie panował już nad sobą. Zerwał się z ławki i łapał za kule. Chciał odejść. Stefan wstał szybko i przytrzymał Jerzego za klapy kurtki. —¦ Czekaj, wariacie! — Szarpnął Jerzego i odwrócił go do siebie z pasją. — Obok w pokoju siedział lekarz. Naczelny, z frontu. Pokazywali mu twoje papiery, on polecił zapisywać wypadki używania „dum-dum". Zbierają materiały przeciwko hitlerowcom! Teraz wiesz, po co im były twoje papiery i twoja rana ?! — krzyczał potrząsając Jerzego. 163 Ludzie przystawali na ulicy. Stefan zmitygował się, puścił Jerzego. Stali chwilę zdyszani, czerwoni i zawstydzeni. Stefan pchnął Jerzego na ławkę. Usiedli. — Masz, zapal — podsunął paczkę Jerzemu. — Nie palę tego świństwa — burknął Jerzy. — Czort z tobą. Pal swoje — żachnął się Stefan. — Nie podoba mi się w Krakowie. — A myślisz, że mnie się podoba? — odpowiedział zaczepnie Stefan. — Stojąca woda... Pojechałbym gdziekolwiek na porządną robotę... Na przykład do Wrocławia... — Możesz jechać. Dzisiaj padł — mruczał Stefan. Jeszcze nie ochłonął z gniewu i emocji. — Żartujesz! Stefan wzruszył ramionami. — No, to pojadę... — powiedział z uporem Jerzy. Stefan spojrzał krytycznie. — Co tam będziesz robił z tym swoim kulasem? — Za dwa tygodnie będę chodził bez kul. — Po co ci Wrocław? Tam każdą cegłę trzeba będzie rwać zębami z gruzu. ¦— Właśnie... Potem pójdę na uniwersytet. — Jaki uniwersytet?! We Wrocławiu?! — Stefan patrzył na Jerzego jak na wariata. — Kiedyś tam musi być uniwersytet. Powinieneś to przewidzieć, agitator... — Kiedy to będzie?... — Stefan pokręcił głową. — Pojadę. Tu nie wysiedzę... między tymi ludźmi, którzy nic nie stracili. — Kto by tu chciał siedzieć? — Stefan spoważniał. Zadeptał papierosa. Wstali. — Gdzie cię szukać? — spytał Stefan. — Na Cichym Kąciku, za Błoniami. Piąty dom od pętli tramwajowej po prawej... — Zajrzę kiedy... Trzymaj się! Jerzy poszedł do przystanku. Wieczór był pogodny. Jerzy wybrał się na spacer. Nie mógł iść daleko, ale wystarczyło znaleźć się za pętlą, poza linią drzew okalających Błonia i już krajobraz się poszerzał. W drugą stronę, gdy się szło poza Cichy Kącik, horyzont był może 164 rozleglejszy, ale z Bronowie nie docierały tu żadne światła, to była wieś, pola, kamienista droga; drzewa stały tam z rzadka, a ziemia uprawna przy drodze usiana była odłamkami skałek. Tu, z Błonia, widok był ładniejszy. Kiedy spojrzało się ponad korony kasztanów, ponad szarzejące w zmroku spadziste płaszczyzny płacht namiotowych, widziało się sylwetki wież kościelnych, można było zapomnieć, że to Wawel, Mariacki. Pod wieżami rozbłyskiwały światła, miasto żyło. Z prawej, za Rudawą i linią domów przy ulicy Królowej Jadwigi płynęła Wisła. Nie widział jej, to nawet lepiej, bo była wąska i niepodobna do tamtej, ale dobrze było wiedzieć, że to Wisła. Aleją jechały tramwaje. Stąd gdzie stał Jerzy, nie widziało się, że wagony są mniejsze, kołyszą się rozpędzone na wąskich torach, że są innego koloru, nie czerwone. Dźwięk dzwonków był inny. Ludzie wysiadali na przystanku i rozchodzili się szybko. Wracali z fabryk, sklepów, kawiarni, kin, spotkań, wracali do swoich mieszkań, funkcjonowali tak samo i wczoraj, i tydzień temu ¦—¦ normalni. Gdyby było nieco jaśniej, mogliby spostrzec stojącego przy drodze młodego człowieka w połatanej kurtce i szerokich, sukiennych spodniach, z jedną nogą podkurczoną i omotaną zakurzonym bandażem, opartego na kulach. Może podeszliby i spytali, czy nie potrzebna jakaś pomoc, może w wyciągniętej ręce trzymaliby monetę, a nie widząc miejsca, gdzie można by ją zostawić, zawróciliby speszeni. Byli życzliwi, choć roztropni, jeśli chodzi o wydawanie pieniędzy bez zysku. Jerzy im nie zazdrościł. Wieczór i łagodny mrok, stłumiony odległością szum miasta, światła rozsiane daleko i ciepło niosące od drzew zapach kwitnienia, wszystko to nakłaniało do spokoju i serdeczności. Na palcu czuł obrączkę, swój klejnot, symbol wierności dla tego wszystkiego, co stało mu się bliskie w ostatnich miesiącach, kiedy życie gwałtownie domagało się od niego dojrzałości; pod powiekami miał obraz miasta utrwalony w momencie rozstania. Nie potrzebował dla siebie niczego więcej. Tam, kiedy w majowy wieczór stało się na prawym brzegu Wisły i patrzyło w stronę zachodu, ku kępie wysokich drzew i wydostającą się spomiędzy nich kopułę na Bielanach, widziało się taki pejzaż, jakiego się nie zapomina — bardzo kolorowy, spokojny, cichy. A za chwilę kolory już gasną w szarej wodzie. Wystarczy na parę sekund odwrócić głowę, aby potem ujrzeć 165 inne barwy, inną szarość i refleksy na rzece, inną głębię w cieniach domów i sylwetce miasta. Tu zachód gasł za aleją, horyzontu nie było widać. Jerzy powoli ruszył w stronę domu. Kiedy minął torowisko, nadjechał tramwaj. Słyszał kroki ludzi idących asfaltową uliczką. Ktoś go doganiał. Jerzy obejrzał się, stając przy furtce. Stefan rozglądał się po domach. — Nie szukaj. Jestem tu — powiedział. — Słuchaj, decyzje zapadły. Jadę... — wytchnął Stefan podchodząc. — Dokąd? — Jak to, dokąd? A ty rozmyśliłeś się?! Słomiany ogień! — Do Wrocławia? — Oczywiście. — No, to dobra. — Pojedziemy całą grupą. Zaagitowałem mnóstwo ludzi. Stali tuż koło ogrodzenia. W oknach na pierwszym piętrze widać było ruch. Matka i babcia krzątały się w kuchni. Ojciec pewno siedział w pokoju nad zabraną do domu robotą. Jerzy nagle zapragnął być razem z nimi. — Zajdź do mnie na chwilę. Zrobił gest w kierunku Stefana i w tym momencie drgnęli obaj, bo posłyszeli daleką serię z broni maszynowej. Był to dźwięk, który tak kłócił się z wieczorem, blaskiem okien, spokojną krzątaniną miasta, dzwonkiem jadącego tramwaju, niespiesznymi krokami ludzi i zamaszystą melodią dźwięczącą gdzieś z gramofonu. Gekaem spieszył się, zachłystywał i znowu rechotał długą serią. Strzelający musiał poruszać szeroko bronią, jakby siał po nadchodzącej tyralierze. Echo przebiegało raz sucho, rozedrgane, to znów oddalało się, płynęło gdzieś na wzgórza, rozchodziło się faliście. Spojrzeli ostro na siebie. W oknach pojawiły się twarze, gdzieniegdzie na osiedlu pogasły światła. Do cekaemu przyłączyły się strzały z karabinów. Słyszeli je najpierw gdzieś od Łobzowskiej, potem od śródmieścia. Przybywało ich z każdą sekundą. Strzelano naokoło. Odezwała się artyleria. Jerzy chwycił Stefana za ramię i chciał ruszyć do narożnika, stąpnął chorą nogą i zachwiał się. Stefan podparł go i podał mu kule, które upadły na chodnik. Przeszli parę kroków, za dom. Otworzył się przed nimi widok na miasto, na niebo czarne nad miastem. Głuche pękanie granatów artyleryjskich 166 pocętkowało ciemność nad domami. Z różnych stron biegły w górę żółte linie pocisków świetlnych, krzyżowały się, rozbiegały, łączyły. Co chwila, kiedy odpalały działa, horyzont błyskał fioletowosinym blaskiem, kontury domów wyskakiwały z ciemności przy każdym strzale. Niebo drgało od nieustannych, gwałtownych świateł. Jeszcze w oczach nie zgasła jedna eksplozja, gdy tuż obok pojawiała się druga, trzecia, linie, zygzaki, kreski, żółte, czerwone, fioletowe. Stali z zadartymi głowami i chłonęli ten widok, od którego bolały oczy. Widowisko trwało. Jerzy spojrzał na Stefana. W rozbłyskach eksplozji widział jego twarz, która powoli łagodniała, aż pojawił się na niej uśmiech. Poruszał ustami jak dziecko olśnione wspaniałym widokiem. — Mówisz coś? — zapytał Jerzy, ale sam nie posłyszał swoich słów. — Mówisz coś? — powtórzył głośno, krzyczał prawie. Stefan na moment tylko oderwał wzrok i zwrócił się do Jerzego. Chwycił go za rękę i patrząc znowu w niebo powtarzał: 167 — Rozumiesz? Rozumiesz?! — wołał. Powietrze jęczało od wibrujących dźwięków. Odłamki jak deszcz leciały z wysokiej ciemności. Jerzy posłyszał, jak spadały z sykiem i szelestem, naokoło rozlegały się pamięcią o ziem* ogródków. Trzasnęły drzwi za nimi. W świetle Pijącym z okna zobaczył matkę. Podbiegła do nich. Szarpnę a Jerzego za ramię, pociągnęła ze sobą. Nie dał się poprowadź c - Odłamki - powiedziała. - Schowaj się do klatki scho- ^jTrzy potrząsnął głową. Objął matkę. Popatrzyła w niebo. -Wiecie już? — powiedziała zdławionym, zdyszanym SlEwnął głową, bo poczuł nagle, że nie może wykrztusić słowa, że owładnęła nim jakaś ogromna radosc, gorycz i zal. Nie potrafił się opanować. . . , Nigdy nie widzieli czegoś takiego. Am wtedy gdy nieb^^ płonęło ognistymi wybuchami samolotów, ani gdy falowało.dymem i czerwienią w dniach powrotu ani gdy zostawiał ja za rzeką pełną krwawych spienionych błysków. _ Teraz niebo było kolorowe, radosne smugi nie drążyły czerni uparcie w jednym miejscu, kopuła blasków wypełniała całą PrZTeerzyepoczuł, że matka drży, zobaczył jej oczy wzniesione dogóry,P pełne łez, nie hamował już własnego wzruszenia. Chciał," żeby wszyscy ci, którzy odeszli na zawsze, byli teraz z nimi żeby przyszli na ten apel, wezwani radosną kanonadą, która rozwalała pokruszone mury, zaPadnfe * ™P7 ? ? V potrząsała ziemią na skwerach i cmentarzach. Nikt z ruch nie doczekał tego, a przecież było to także 1Ch dziełem czy m eh choć tę jedną - najważniejszą w życiu chwilę wiary, ze ten ^W?^ zapatrzeni w oszalałe niebo i wiedzieli, _że wszyscy w promieniu setek -metrów czują ogromny ciężar gorzkiej radości, swojej i radości nieobecnych, którzy im tę chwilę ofiarowali. ? 'j. ¦h