Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. , 1 Edward Kurowski PORWANI W SINGAPURZE Copyright by Edward Kurowski WYDAWNICTWO TOWER PRESS GDAŃSK 2002 2 ROZDZIAŁ 1 Uprowadzenie samolotu Dwunastoletnia Astrid i czternastoletni Michał mimo upału biegali po statku, zaglądając pod brezenty ładowni. Gonili się po pokładach. Zadyszani zatrzymali się przy relingu na pasażerskim pokładzie, patrzyli w pełną bambusowych patyków wodę, chlaszczącą pieszczotliwie stalową burtę „Stefana Okrzei”. Michał rzucił skórkę banana, leciała długo, nad samą wodą oddaliła się od statku. Astrid wypuściła z ręki nie dojedzony owoc. „Spójrz” – powiedziała po angielsku do kolegi. Popatrzyła na matkę, która coś po niemiecku wyjaśniała polskiej przyjaciółce. Obie panie siedziały na kolorowych, płóciennych krzesłach i chłodziły twarze chińskimi wachlarzami w żółte motylki. Dalej, samotnie, stał niski Koreańczyk, wycierając chusteczką spoconą twarz i szyję. Statek drgnął. Wszyscy pasażerowie patrzyli teraz na oddalające się powoli nabrzeże, na którym grupka ludzi żegnała statek uniesionymi do góry dłońmi. Odpływający także machali rękami. Michał nie widzi już rysów twarzy ojca, osłoniętej dużymi ciemnymi okularami, a jedynie jego sylwetkę różniącą się wzrostem od niższej sylwetki pana Bachmana. Nieco dalej stoi Domine, skromnie ubrany, bosy, mieszkający w rozwalonym kampungu1 u wuja, wierny przyjaciel udających się na wakacje dzieci. Od kilku dni powtarza po malajsku: „Wracajcie szybko, Domine czeka”. Wzdłuż parterowych magazynów kręcili się miejscowi dokerzy oraz handlarze noszący swój towar w wiadrach lub koszach. Za nimi lśnił w popołudniowym słońcu ciemny taunus i nieco jaśniejszy volkswagen na tle długiego białego baraku, w którym mieściły się magazyny portu. Brama oraz ciągnące się wzdłuż brzegu kampungi otulone były bujną tropikalną zielenią, nad którą w dali, na tle błękitnego nieba rysowało się kilka wieżowców Jakarty. Dwa holowniki odciągające statek od nabrzeża odwracały powoli „Stefana Okrzeję”, zabierając mu widok na stary, popękany beton, na kolorowe betje2. Michał i Astrid przeszli na drugą stronę pokładu, żeby jeszcze pomachać ojcom, ale wkrótce chiński liniowiec przysłonił im całkowicie nabrzeże. – Miałeś dobry pomysł z tym statkiem – powiedziała Astrid po angielsku. Michał uśmiechnął się zadowolony z pochwały. – Zobaczysz, jak będzie wspaniale. Mogli rozmawiać po malajsku, uczyli się tego języka w międzynarodowej szkole w Jakarcie, jest to bowiem urzędowy język narodów Indonezji, chętniej jednak posługiwali się angielskim, również używanym w urzędach i portach, a ponadto Michał nie znał niemieckiego, ojczystego języka Astrid, a Astrid nie umiała po polsku. – Zawsze leciałam samolotem – ciągnęła Astrid patrząc na chiński drobnicowiec zasłaniający port – statkiem zaś nie płynęłam ani razu. 1 Kampung (malaj.) – wieś lub dom, w którym mieszka cała wieś lub kilka rodzin. Słowa w języku malajskim mają po kilka lub kilkanaście znaczeń. 2 Betja (malaj.) – riksza; czytaj: becia. 3 – A żaglówką? – zapytał Michał. – Żaglówka to nie statek – Astrid przyciągała się rękami do relingu i odsuwała. – Tak mi się tu podoba, że mogłabym płynąć do samej Europy. – Nie byłaś jeszcze w sztormie. – No to co – odpowiedziała, przytrzymując dłonią cieniutką sukienkę, którą powiewał ciepły wiatr. – Chciałbym cię widzieć w czasie sztormu – Michał przymknął oczy, otworzył usta, pokazując, jakby wyglądała Astrid w czasie burzy na morzu. – Jak ty przeżyłeś sztorm, to i ja bym przeżyła – zapewniła kolegę skacząc to na jednej, to na drugiej nodze. – Pewnie, że byś przeżyła – Michał usiłował zgiąć żelazny pręt relingu – ale chciałbym to widzieć. – Szkoda, że całej podróży do Europy nie odbywamy statkiem – po raz drugi powiedziała Astrid, patrząc na marynarza, który ściągał z masztu indonezyjską flagę; statek trzema sygnałami syreny pożegnał port. – Załatw z mamą – Michał szurał sandałem po desce pokładu. – Jeszcze możemy zmienić bilety. – Mama nie zechce – Astrid przestała skakać. – Zresztą twoja mama też się nie zgodzi. Bo to bardzo długo, cały miesiąc podróży. – A może więcej. Przecież „Stefan Okrzeja” płynie do Hajfongu. Całe wakacje spędzilibyśmy na statku. – Czy to nie byłoby wspaniałe, Michał? – Nasze mamy wolą spędzić urlop w Europie. – Zatrzymacie się trochę u nas w Hamburgu, prawda? – Przecież ustaliliśmy, że najpierw wy przyjedziecie do Gdyni. Zobacz, jakie piękne są te wyspy – Michał pokazywał wyrastające z wody palmy. – To wyspy prezydenta. Byłeś tam? – No pewnie. – Ja byłam tam w ubiegłą sobotę z tatusiem i z panem Schubertem. Tatuś dostał zezwolenie od prezydenta. Statek oddalił się o milę albo dwie od brzegu, port został z drugiej strony, otoczony stojącymi na redzie liniowcami, z których najgorzej wyglądał cały pokryty rdzą amerykański. „Stefan Okrzeja” podpłynął tak blisko pokrytych smukłymi palmami wysepek, że Michał i Astrid zobaczyli czarnowłosego mężczyznę w rozdartej na plecach koszuli opływającego na starej łódce wyspę, stojące między drzewami dachy na słupach, czasem, z jedną ścianą. Nagle rozległ się dzwonek wzywający pasażerów do mesy oficerskiej. Michał i Astrid pobiegli na wyścigi. Usiedli przy jednym z kilkunastu przykrytych białymi obrusami stołów ustawionych wzdłuż trzech ścian salonu. Przy czwartej ścianie obok oszklonej biblioteczki stał zasłonięty kotarą telewizor. Za bulajem pierzaste chmury podnosiły się i opadały, co świadczyło o tym, że statek lekko się kołysze. Matki Michała i Astrid przyszły za chwilę, usiadły obok dzieci, rozmawiając po niemiecku. Ubrany na biało steward bez pytania postawił na stole dzbanek z kawą, której aromat rozszedł się po całej mesie, a przed paniami dwie filiżanki, cukierniczkę. Dzieci dostały puszkę soku grejpfrutowego. – Tatuś chyba już w domu – powiedziała Astrid. – Na pewno grają w szachy z moim ojcem – dodał Michał. – A Mun robi im wodę z lodem – uzupełniła obraz Astrid; wypiła swój sok i wyszła zza stołu. Michał za nią. Za drzwiami mesy podskoczyła i pobiegła korytarzem na pokład. Michał zamknął starannie drzwi wychodzące na zewnątrz, by nie wypuszczać przyjemnego chłodu panującego we wnętrzu statku, gdzie monotonnie buczały klimatyzatory. Na pokładzie 4 poczuli duszną wilgoć, inną od wilgoci lądowej. Od statku odchodziło srebrzyste jak rybia łuska morze i traciło swój blask dopiero przy brzegu oddalonej o kilka mil Sumatry. Wyspa raziła oczy bieluteńkim pasmem piasku, nad którym bujna zieleń dżungli robiła wrażenie zupełnie czarnej. Na skraju tropikalnego lasu widoczne były małe rybackie kampungi z czarnymi otworami, a przy nich rozciągnięte do naprawy sieci, wylegujące się wysłużone dłubanki. Niektórzy rybacy pływali po płytkiej wodzie, wbijając kołki na sieci do dna morskiego. Jasnobrązowe ciała Malajów lśniły w słońcu jak politurowane. – Chciałabyś tam mieszkać? – zapytał Michał. – No pewnie! – wykrzyknęła Astrid. – Wypływalibyśmy codziennie na ryby, a potem pieklibyśmy je na ognisku. Jadłeś pieczone na ognisku ryby? – Mowa. Jak by to było wspaniale spędzić z Malajami wakacje. Ale jak to zrobić? – Wiem jak – Astrid podskoczyła z radości. – Ale ci nie powiem. – Co byś nie wymyśliła, mama i tak cię nie puści. – Michał odwrócił się; szedł w stronę rufy, gdzie powiewała biało-czerwona flaga. – A gdyby statek zatonął, a my byśmy w szalupach dopłynęli do brzegu?... – Zwariowałaś? – krzyknął Michał, odwracając się do Astrid. – Szczęście, że żaden marynarz tego nie słyszał. Na statku nie wolno tak mówić! – Przecież żartuję – tłumaczyła się dziewczynka. – Ale statki są ubezpieczone, więc Polska dostałaby pieniądze. – No, dobrze – zgodził się Michał. – Zrób jakiś wybuch, który wyrwałby dziurę w burcie, albo postaw podwodną skałę. Ale pamiętaj, że możemy się nie uratować. – Ty mnie uratujesz – odpowiedziała zalotnie. – Przecież mówiłeś w Jakarcie, że nic mi się złego przy tobie nie stanie, zapomniałeś? Raz mnie już uratowałeś... Odrobiwszy lekcje, Michał przeciągnął się i wyszedł do ogrodu. Na sąsiedniej posesji zobaczył Astrid z rakietką. Podbijała kolorową lotkę i biegała za nią. Michał zaproponował jej, żeby zagrała z nim przez siatkę dzielącą ich ogrody. – Dobrze – zgodziła się i uderzyła lotkę w jego stronę, ale lotka wpadła w krzaki. – Mocniej! – zawołał Michał, biorąc swoją rakietkę z ganku. Po kilku podbiciach Astrid uderzyła lotkę z dołu tak, że poleciała prawie pionowo do góry i spadła w krzaki po jej stronie. Astrid pobiegła po nią i nagle przeraźliwie pisnęła. Michał pomyślał, że żartuje, ale Astrid była naprawdę przerażona. Nieruchomo wpatrywała się w trawę. Indonezyjscy ogrodnicy, którzy ścinali na podwórzu trawę przywiązanymi do bambusowego kija nożami, podeszli do Astrid i także zamarli. Michał był przekonany, że zobaczyli skorpiona. Chyba nie zdążył ukłuć Astrid... Przeskoczył przez siatkę i spostrzegł w odległości metra od Astrid kolorową głowę węża. Wyszedł przed dziewczynkę, chowając ją za siebie; przez moment zastanawiał się, co robić. Obaj ogrodnicy odsunęli się, a barwna głowa gada stała wciąż nieruchomo. Nawet ładnie wyglądała na tle zielonych krzaków. Michał nie wiedział, czy wąż przygotowuje się do ataku, czy po prostu mu się przygląda. Przerażone twarze indonezyjskich ogrodników mówiły o tym, że jest to żmija. Michał wziął od jednego z ogrodników bambusowy kij z metalowym ostrzem na końcu i machnął nim tak szybko, że piękna głowa oderwała się od tułowia i spadła na ziemię. Leżała niczym strącony owoc papai3. Tułów żmii zwijał się w śmiertelnych drgawkach. Wtedy doskoczyli ogrodnicy i zaczęli żmiję bić kijami, podskakiwać i wydawać radosne okrzyki. Cieszyła się także wyglądająca z podwórza praczka, uśmiechnął się nawet stojący przed sąsiednim domem ministra żołnierz z pistoletem automatycznym na brzuchu. – Jesteś bardzo odważny – powiedział do Michała jeden z ogrodników. – Zabiłeś złego 3 Papaja (hiszp.) – jeden z najsmaczniejszych tropikalnych owoców. 5 ducha Kebajoran Baru4, który uśmiercił już wiele miejscowych dzieci. – Musisz uważać – dodała służąca Mun – bo inne złe duchy będą się na tobie mścić. – Każda żmija – uzupełniła Fatima – to przecież dusza zmarłego człowieka, która nie dostała się do nieba. Rano Michał ze zdumieniem stwierdził, że ktoś włączył mu hipress5 i wniósł do jego pokoju, nie wiadomo po co, drugie łóżko, a ponadto wymienił drzwi na nie oszklone. Podniósł się i po kilkunastu minutach uświadomił sobie, że nie jest w swoim pokoju w Jakarcie, lecz na statku, a burkot, od którego drży cała kabina, nie pochodzi od klimatyzatora, lecz z maszynowni. Łóżko po przeciwnej stronie, na którym spała mama, było puste. Dokąd poszła? Odsunął ciemną welwetową zasłonę z okrągłego bulaju, napełniając kabinę światłem dnia. Przez okrągłe okno widział dziób statku z dźwigami i marynarza w rękawicach poprawiającego brezenty na ładowniach. Michał wszedł do łazienki i przez pomyłkę odkręcił kurek z morską wodą, którą umył sobie twarz. Wypluwał gorycz i sól. Włożył japońską popelinową koszulę, przygładził dłonią włosy i wyszedł na pokład. Fala była krótka, nie mogła kołysać potężnym statkiem. Ustępowała mu, rozrzucając słoną pianę i powodując drganie kadłuba. Michał odnosił wrażenie, że statek nie płynie po wodzie, lecz sunie po kamienistym dnie. Steward poprosił Michała do mesy, gdzie jego mama w towarzystwie młodego kapitana piła kawę. – Wyspałeś się? – zapytał kapitan. – Tak – odpowiedział chłopiec. – Gdzie Astrid? – Pani Bachmanowa poprosiła śniadanie do kabiny – odpowiedziała mama. – Co sobie życzysz? – zapytał steward. Chłopiec spojrzał na kelnera, nie wiedział, co ma wybrać. Mama podsunęła talerz pod garnek z kaszą manną. Michał wstydził się, że bardzo tęskni za wszystkimi polskimi potrawami z zupą mleczną włącznie. Jakartańskie śniadania, składające się ze smażonego banana i sadzonego jajka, na początku bardzo mu smakowały, potem przejadły się. – A gdzie Koreańczyk? – Michał zwrócił się do stewarda, który podał mu pół grejpfruta. – Również poprosił śniadanie do kabiny. – Może Astrid źle się czuje? – szepnął Michał do mamy, kiedy kapitan przeprosił i wyszedł. – Chodźmy do nich – zaproponowała pani Kulska. Kiedy zapukali do kabiny pasażerek, Astrid pierwsza krzyknęła „proszę”. Była w innej niż wczoraj sukience, podobnie jak jej mama, młodsza i tęższa od pani Kulskiej. – Proszę siadać – pani Bachmanowa wskazała na fotele przy stoliku obok bulaju. – Jak państwo spaliście? – Przyznam się, że nie najlepiej – pani Kulska usiadła w fotelu, zakładając nogę na nogę. – Astrid też coś przez sen mówiła. – Śniło mi się – powiedziała Astrid – że Ilse szła z naszym Cezarem koło mojej szkoły i udawała, że mnie nie widzi... – A mnie się śniło – wtrącił Michał – że graliśmy z Jackiem w nogę na boisku szkolnym... – podszedł do bulaju i zawołał: – latające rybki! – I wybiegł. Zszedł na najniższy pokład. Obok dźwigów i ładowni przechodził na przód statku, gdzie odczuwał największe kołysanie. Stalowy dziób statku pochylał się do fal, jakby składając im pokłon, po czym rozłupywał je z trzaskiem i chrobotem. Wraz z białą pianą wyskakiwały za każdym razem z wody trzy-cztery latające rybki. Słony pył morskiej wody niczym mgła 4 Kebajoran Baru – dzielnica Jakarty zamieszkała przez białych ludzi i bogatych Indonezyjczyków. 5 Hipress (ang.) – klimatyzator; ta nazwa przyjęła się na polskich statkach oraz wśród Polaków mieszkających w tropiku. 6 unosił się nad statkiem. Trzymając się relingu, Michał spoglądał na spienioną, granatową wodę i zastanawiał się, jak tu jest głęboko. Jakie jest dno, piaszczyste czy skaliste? Porośnięte trawą czy pokryte ślimakami? Może są tam jakieś rybie domy, mieszkania ośmiornic?... Singapur powitał ich słonecznym rankiem i białymi wieżowcami, których w tym rejonie świata mało się widuje, nawet pięciomilionowa Jakarta ma ich zaledwie kilka, w większości składa się ze stłoczonych nad kanałami parterowych domków. Przyciąganie statku do nabrzeża za pomocą holowników, a potem lin i mocnych brązowych ramion dokerów trwało wystarczająco długo, by znudzić Michała. Patrzył więc na brudną wodę, w której różnymi kolorami mieniła się oliwa, pływały skórki z bananów, kawałki desek i bambusowe kije. Statek wchodził w lukę między japoński drobnicowiec a brytyjski rudowęglowiec. Dalej stały inne handlowce, a nad nimi pochylały się dzioby dźwigów z workami i skrzyniami. „Norweg” wychodzący w morze żegnał port trzema krótkimi buczkami. – Michał! – zawołała mama – czy jesteś już spakowany? – Tak. – A tranzystor? – Zapomniałem. Wezmę go do ręki. – Proszę, żeby wszystko było w walizce! Pani Bachmanowa i Astrid także pakowały się w swojej kabinie. Kiedy trap dotknął singapurskiej ziemi, tuż za celnikami wszedł na statek pan Żurawski, polski przedstawiciel handlowy, powiedział, że jego wóz jest do dyspozycji pań i poszedł do kapitana. Wszyscy pasażerowie poproszeni zostali do mesy, gdzie celnicy opieczętowali paszporty, zadając kilka grzecznościowych pytań. Wtedy po raz drugi od wejścia w Jakarcie na statek Michał zobaczył Koreańczyka, który uśmiechnął się do pań, a Michałowi i Astrid wręczył kolorowe widokówki z pięknymi górami na tle jasnego nieba. Podpis w kilku językach brzmiał: „Przepiękne góry Wonsanu”. Michał zbiegł po trapie na ląd, za nim Astrid. Oglądali białego, lśniącego w słońcu peugeota pana Żurawskiego. Obok stały inne samochody, popielate, czarne, jeden ze znakiem korpusu dyplomatycznego. Michał podszedł do toyoty. Zajrzał na licznik, na szybkościomierz. – Nowa – powiedział do Astrid. – Czy to możliwe, żeby rozwijała taką prędkość? Astrid włożyła głowę do wozu. Podszedł kierowca z lodami, chudy, skośnooki, zapytał dzieci, co ich interesuje. – Czy twój wóz rzeczywiście rozwija taką prędkość? – W mieście nie – odpowiedział dowcipnie kierowca – ale na autostradzie bez trudu. Nagle Astrid usłyszała głos swojej mamy. Złapała Michała za rękę i pociągnęła w stronę peugeota pana Żurawskiego, do którego steward wkładał ich walizki. Peugeot posuwał się powoli zatłoczonymi asfaltowymi uliczkami w stronę głównej arterii. Na chodnikach kolorowy tłum ludzi, w większości chińskiego pochodzenia; białe koszule mężczyzn mieszały się z kolorowymi sukienkami chudych o żółtej, jakby mocno opalonej skórze kobiet. Piękne wystawy przyciągały wzrok. Pan Żurawski wcisnął w pewnym miejscu swój wóz między toyotę a mercedesa i poprosił swoich gości o wyjście z rozgrzanego wnętrza samochodu w skwar dnia. Wysokie domy nie dawały cienia, jako że słońce prażyło prosto z góry. Astrid zatrzymywała się przy wystawach sklepowych, potem goniła mamę. Szli do kawiarni pod parasolami. Michał kroczył obok pana Żurawskiego. Zajęli stolik przy fontannie, w której kąpały się żółwie. Astrid podeszła do samej wody, by dotknąć twardej, leniwie pełzającej skorupy. Pan Żurawski zamówił lody, Michał zauważył na jego plecach 7 mokrą od potu plamę. Koszula Michała też była wilgotna, odklejał ją, by podmuchać we własną pierś. – Co ty robisz? – skarciła go mama. – Astrid, wracaj do stolika! – szepnęła po niemiecku pani Bachmanowa. Lody były kolorowe, smaczne, ale przede wszystkim duże. Jedynie Michał i pan Żurawski zjedli całe porcje. Obie panie i Astrid zostawiły trochę. Zimna coca-cola była wyborna. Na lotnisko jechali powoli krętymi uliczkami. Pan Żurawski chciał swoim pasażerom pokazać także biedną stłoczoną dzielnicę miasta, ale okazało się, że bardzo trudno tamtędy przejechać, a wysiadać nie mieli już siły. W samolocie zajęli miejsca w tylnej części salonu. Astrid obok pani Bachmanowej siedziała przy okrągłym oknie, za nimi w takich samych fotelach Michał i pani Kulska. Astrid wierciła się niespokojnie, przykładała nos do szyby, w którą z tyłu zaglądał także Michał. Chłopiec widział skrzydło samolotu i wysuszoną słońcem trawę lotniska. Samolot bzyczał, a stewardesy roznosiły cukierki. Salon był klimatyzowany, ale temperaturę, w porównaniu z panującą na zewnątrz, obniżono jedynie o dwa stopnie, żeby nie przeziębić pasażerów. Michał koszulę miał mokrą, pani Kulskiej także sukienka przylepiła się do pleców. W samolocie było sporo wolnych miejsc. Wydawało się, że najwięcej jest tu Hindusów, którzy lecą do Bombaju. Europejczyków było niewielu, może wsiądą po drodze. Michał nałożył na uszy słuchawki, były głuche, telewizor ślepy. Na ścianie pojawił się napis „Nie palić”. Stewardesa informowała po angielsku, kto pilotuje samolot, na jakiej wysokości polecą, kiedy wylądują w Bombaju. Boeing kołował na pas startowy, lotnisko obracało się: wieża kontrolna, granatowe morze, białe wieżowce miasta przesuwały się, jakby świat się kręcił. Wnętrze samolotu pachniało skórą, ziemnymi orzeszkami i środkami dezynfekcyjnymi. Hałas pozostał na zewnątrz, odrzutowiec wciąż bzyczał jak skuter suzuki6. Kołował na pas startowy. Nagle przód boeinga uniósł się do góry i poszybował rakietą w niebo. Astrid, choć przypięta pasami, trzymała się poręczy. Michał nabrał powietrza do płuc, patrzył w sufit. Wspaniały jest taki gwałtowny start. Michałowi wydawało się, że leci do gwiazd. Jest kosmonautą, omija księżyc, okrąża słońce, wychodzi z naszej galaktyki. Za oknem pusta przestrzeń, nie ma powietrza, zakłada aparat tlenowy, rakieta leci równo, bez żadnych przeszkód zbliża się do nieznanej planety X-21. – Nie ruszać się! – usłyszał nagle donośny, stanowczy głos wypowiedziany po angielsku. Pod tabliczką świetlną „Nie palić” stał mężczyzna w koszulce w ciemne pionowe pasy z pistoletem w ręce, którego lufa kierowała się na widzów z prawej strony na lewą. Michał pomyślał: ładny żart, dowcipy go się trzymają. – Nic się nikomu nie stanie, jeśli zachowacie spokój! – dodał kobiecy głos. Michał obejrzał się. Chuda kobieta w tylnej części salonu także trzymała coś w ręce, może pistolet, może granat. Patrzyła na pasażerów błędnymi oczami. Zachwiała się, dotknęła ręką fotela. Mężczyzna z przodu zarepetował pistolet, w ciszy był to głośny szczęk. Wygląda na Japończyka – pomyślał Michał. – Może także być Arabem... co on chce? W drugiej ręce również coś trzyma, pokazuje pasażerom. Nie mówił już po angielsku, lecz jakimś innym językiem. Stojąca za nim chuda kobieta była młoda. Prawie dziewczynka. Ile może mieć lat? – zastanawiał się Michał. – Co ona trzyma w ręce? Może została siłą wciągnięta do tego gangu. Co oni chcą? Astrid, która przez cały czas wpatrywała się w stojącego pod napisem „Nie palić” mężczyznę, nagle odwróciła się do okna, pani Bachmanowa pociągnęła ją za rękę, żeby 6 Suzuki– nazwa japońskiego skutera. 8 siedziała spokojnie. Chuda kobieta nie pozwalała stewardesie przejść do przodu, w szamotaninie pchnęła ją na fotel. Dwóch innych mężczyzn pukało do kabiny pilota. – Mój Boże! – zapiszczała nagle jakaś kobieta – co się teraz z nami stanie! – Nic się nie stanie – odpowiedziała stojąca w przejściu chuda dziewczyna. – Wylądujemy w Kuala Lumpur. – Dlaczego w Kuala Lumpur? – zapytał mężczyzna w turbanie. – Lepiej o nic nie pytać! – odpowiedział porywacz pukający do kabiny pilota; pokazał pasażerom granat. Jedna stewardesa rozmawiała przez telefon z pilotem, pozostałe zajęły miejsca między salonem turystycznym a pierwszą klasą. Dwóch mężczyzn w zielonych koszulkach weszło do kabiny pilotów. – Jeżeli moim kolegom coś się stanie – ten z granatem w ręce wskazał na kabinę – wszyscy zginiemy. – Znów pokazał granat, zawleczkę, którą w każdej chwili może wyciągnąć. Pani Kulska otworzyła torebkę, drżącą ręką wyjęła chusteczkę. Pani Bachmanowa siedziała nieruchomo. Samolot pochylił się na prawe skrzydło. Gdzie leży Kuala Lumpur? – zastanawiał się Michał. – Szkoda, że nie mam mapy. Pasażerowie siedzą jak przedtem na swoich miejscach, ale już nie drzemią. Ktoś poprosił o wodę, więc jedna ze stewardes podała, ktoś inny zażądał proszku od bólu głowy. Dwaj mężczyźni z pistoletem i granatem bacznie obserwują ludzi spod wciąż oświetlonej tablicy „Nie palić”, ten w koszulce w ciemne pionowe pasy przeszedł, trzymając przed sobą pistolet, do chudej dziewczyny, coś jej powiedział i zaraz wrócił. Michał bardzo był ciekaw, co z tego wyniknie, zadowolony był w głębi duszy, że coś się niezwykłego dzieje, choć sam przed sobą do tego się nie przyznawał. Co oni chcą? – myślał. – Po co do Kuala Lumpur? Pewnie to jacyś przestępcy polityczni albo potrzebują pieniędzy. Lotnisko na pewno jest już obstawione wojskiem; po wylądowaniu, jeżeli się nie poddadzą, zacznie się strzelanina. Michał chciał zobaczyć taką prawdziwą walkę pod warunkiem, że jemu i jego bliskim nic się nie stanie. Może się poddadzą i poproszą o azyl, a może zażądają czegoś, co będzie nie do spełnienia. Jeżeli zacznie się strzelanina, musimy schować się między fotele, a gdyby zaczął się samolot palić, wybiję szybę, wyjdę na skrzydło i wyciągnę Astrid, mamę i panią Bachmanową. Ciekawe – pomyślał – czy tatuś już o tym wie. Na pewno wie, radio Jakarta podało albo nadeszły szyfry. – Mamusiu, dlaczego lecimy do Kuala Lumpur? – zapytała nagle Astrid. Pani Bachmanowa nie odpowiedziała. Pani Kulska nie leży jak przedtem w rozłożonym fotelu, lecz siedzi. Nałożyła ciemne okulary i patrzy przed siebie. Wydaje się spokojna, jakby jechała do Szczecina – myśli Michał. – To dobrze, że się nie denerwuje. Piloci wyrazili zgodę na zmianę kursu, najgorsza jest strzelanina w powietrzu. Siedzimy w wagonie pierwszej klasy – marzy Michał – za chwilę przejdziemy do restauracyjnego, mama poprosi o kawę, a dla mnie zamówi oranżadę. Albo sok. Za oknem zielone drzewa, łaciate pola. Ale przez okno samolotu nie widać zielonych pól, lecz ciemnobłękitne, prawie granatowe niebo, zupełnie inne niż oglądane z ziemi. Pod samolotem chmury. A może to piaski pustyni?... Jak wygląda Sahara? – zapytał sam siebie i zaraz odpowiedział. – Skąd tu Sahara? W naszym podręczniku z geografii widziałem czarno-białe zdjęcie popękanej ziemi i raz na kronice filmowej piaskową burzę. Jak taka burza wygląda w rzeczywistości? Czy to prawda, że dawniej Sahara była żyzną doliną? Wrócił wzrokiem do wnętrza samolotu. Mama wciąż siedziała nieruchomo. Przed nią pani Bachmanowa z Astrid. Po drugiej stronie starsza pani drżącymi rękami wysypuje na dłoń 9 pastylki z małej fiolki, liczy, dodaje, znów liczy. Michał ma ochotę pomóc jej, ale przecież nie wypada, a poza tym chyba nie wolno wychodzić z miejsc. Patrzy więc, jak starsza pani wkłada tabletki do ust, niczym nie popijając. Nie był pewien, czy nie uroniła jednej. Gruby mężczyzna owinięty białym podobnym do prześcieradła płótnem coś do siebie mówi. Może się modli? Mamrocze: Allach akbar7. Mówi pacierz niezależnie od okoliczności? Arabki w tiulowych sukniach z chustami przysłaniającymi usta patrzą przed siebie. A tatuś – pomyślał Michał – chodzi po pokładzie kolejnego polskiego statku, który zawinął do Jakarty, spogląda na zegarek i myśli, że jego rodzina za godzinę wyląduje w Bombaju. A może już o wszystkim wie?... Pewnie już podano do wiadomości, że boeing holenderskich linii... A może nie? Łączność zerwana, wieża kontrolna przypuszcza, że samolot uszkodzony albo się rozbił. – Jak sądzisz, mamo, czy tatuś o tym wie? – Myślę, że jeszcze nie. – Pewnie siedzi sobie na statku w klimatyzowanej kabinie – zauważył Michał – i pije cocę z lodem. A na zewnątrz sześćdziesiąt stopni. – Może jest w ambasadzie, ale nasza ambasada też nic nie wie. Albo razem z panem Bachmanem siedzą u nas i czekają na telefon. Pani Bachmanowa odwróciła się do pani Kulskiej. – Holenderskie linie są tak poważnym przedsiębiorstwem, że dojdą z nimi do porozumienia – powiedziała. – Nie mogą sobie pozwolić na narażanie klientów. Zapłacą tyle, ile będzie trzeba, i odzyskają samolot z pasażerami. – Agencja ubezpieczeniowa zwróci im pieniądze – dodała pani Kulska dotykając dłonią czoła. – Chyba się zniżamy. Michał pochylił się w stronę okna. – Nie jesteśmy wyżej jak pięć tysięcy – powiedział; zauważył, że Astrid śpi, na jej czole widniały duże krople potu, które wypływały spomiędzy włosów. – Podchodzimy do lądowania – powtórzył. Pani Bachmanowa objęła dłońmi rozpaloną ze zdenerwowania głowę. Michał poczuł szum w głowie, tąpnięcia w uszach, wynikające ze zbyt gwałtownego zniżania się. Zaraz się zacznie – pomyślał. – Żeby już prędzej wylądować – szepnęła pani Bachmanowa. – Obojętnie gdzie. – Proszę zapiąć pasy – rozległ się niski, jakby trochę zachrypnięty głos stewardesy. Jeden z pasażerów podniósł się na swoim siedzeniu, ale mężczyzna z pistoletem tak go pchnął, że upadł z powrotem na fotel. Drugi porywacz wybiegł z kabiny pilota, chwycił się fotela, bo samolot gwałtownie opadł. Mężczyzna w pasiastej koszuli kazał mu wrócić do pilotów, uspokoił, że nic się nie stało. Michał popatrzył w okno, widział granatowe, bezchmurne niebo. Ziemia była daleko w dole, zielona, przecięta jasną wstęgą rzeki. Znów się oddalała, samolot leciał ku niebu, wciskając pasażerów w fotele. Michał był już pewien, że samolot nie tylko zrezygnował z lądowania, ale przeciwnie, nabiera wysokości. Co się stało? – pomyślał zaniepokojony. Pani Bachmanowa odwróciła się do swojej przyjaciółki. – Kuala Lumpur nie zezwoliło na lądowanie – powiedziała po angielsku półgłosem. – Słyszałam rozmowę. – Dokąd lecimy? – zapytała pani Kulska. – Podobno do Hanoi – pani Bachmanowa wytarła chusteczką spocone czoło Astrid. – Hanoi przyjmie? – zapytał Michał. – Ma przyjąć. Chodzi przecież o pasażerów. – Przepraszam – powiedziała siedząca po przeciwnej stronie starsza pani – czy to prawda, że lecimy do Hanoi? – Tak słyszałam – odpowiedziała pani Bachmanowa. 7 Allach akbar – Allach (bóg w religii muzułmańskiej) jest wielki. 10 – Lecimy do Kantonu – wtrącił siedzący z tyłu Murzyn. – Hanoi odmówiło? – pani Kulska obejrzała się. – A Kanton przyjmie? Murzyn wzruszył ramionami. – Tak mówił siedzący za mną. A tamten pasażer skąd wie? – zastanawiał się Michał. – Siedzi przecież na miejscu i z nikim nie rozmawia. Z tylnej części samolotu dochodził głos stewardesy, mówiła głośno do słuchawki telefonicznej. Chyba rozmawia z pilotem – pomyślał Michał; miał ochotę włączyć swój tranzystorek, ale się bał, że mu zabiorą. Ujrzał swoich kolegów w Gdyni, zobaczył ich na sopockim molo, szedł razem z nimi na sam koniec drewnianego pomostu, by stamtąd popatrzeć na stojące na redzie statki, określał bandery, sprzeczał się z chłopcami co do wielkości jednostek. Potem dołączył do nich Grzegorz, który zawsze wchodził bez biletu i opowiadał ze szczegółami, jak przeszedł przez dziurawą siatkę, przez krzaki. Michał nie pochwalał tego sprytu, zwłaszcza że Grzegorzowi nie chodziło o pieniądze, a jedynie o drobną satysfakcję, o wykazanie się czymś przed kolegami. Chciałbym, żeby dowiedzieli się o mojej przygodzie – pomyślał. – Na pewno gazety w Polsce piszą już o tym zdarzeniu, może nawet podają nazwiska Polaków. Nazwiska opublikują, gdybyśmy zginęli... Nagle poczuł, że boeing przechyla się na lewe skrzydło, w związku z czym ziemię Michał zobaczył przez szybę bez wychylania się. – Co tam? – zapytała mama. – Chyba morze. Nie... raczej piaski. Pani Kulska przysunęła się do Michała i orzekła, że pod samolotem jest piaszczysta ziemia i jakieś przysypane piaskiem zabudowania. Dalej mgła i chyba dlatego samolot zniżył lot. Boeing leciał równo, czasem lekko opadał i ponownie wznosił się, i wtedy wciskał Michała w siedzenie, powodując szum w głowie i stukanie w uszach. Michał wiedział, że to sprawa ciśnienia i że stewardesy w takich sytuacjach dają pasażerom cukierki. Te raz zmuszone były wykonywać inne czynności. Dwie przeszły do przodu i stanęły przed wejściem do kabiny pilotów, trzecia w towarzystwie chudej kobiety siedzi z tyłu, w pierwszej klasie oddzielonej zasłoną. Michałowi bardzo chciało się pić, żałował, że nie wzięli z sobą termosu z zimną cocą, kto mógł przypuszczać... Stewardesy chyba mają jakieś soki – pomyślał. – Jak je wezwać? Przycisnę guziczek... Nie zrobię tego, mama się zdenerwuje. Dobrze, że Astrid zasnęła. Nagle dziecko siedzącej po przeciwnej stronie Hinduski zaczęło płakać i mówić coś w swoim języku. Kobieta w szalu spoglądała błagalnie na mężczyznę z pistoletem w ręce, coś do niego mówiła, wreszcie tamten wskazał jej głową, żeby wyszła. Samolot gwałtownie opadał, Michałowi zatkało na moment dech, pani Kulska kurczowo trzymała się poręczy fotela, pomyślała, że to chyba jakiś manewr pilota. – Dlaczego nie dostajemy lunchu?8 – zapytał mężczyzna z przedniej części salonu. – Nie gadać! – krzyknął człowiek z pistoletem w ręce, odwracając się gwałtownie w jego stronę; drugą ręką trzymał się oparcia fotela. – Należy nam się lunch – dodał już ciszej tamten. – Jak wylądujemy, wszyscy dostaniecie posiłek. – A kiedy wylądujemy? – Wtedy, kiedy wylądujemy! – odpowiedział ten w pasiastej koszuli, celując lufą pistoletu w mówiącego. – A dokąd my lecimy? – zapytała jakaś pani. – Wszystkiego się dowiecie! Nagle z kabiny pilota doszedł męski krzyk, trudno było zrozumieć, czy był to wydawany rozkaz niesfornemu pilotowi czy wołanie o pomoc. 8 Lunch (ang.) – lekki posiłek w porze południowej. 11 Mężczyzna z pistoletem natychmiast się tam udał. – Panowie, nie zabijajcie pilota! – zawołała błagalnie kobieta – bo wszyscy zginiemy! Kiedy samolot przechylił się na prawe skrzydło, ktoś zauważył półgłosem, że Chiny też nie przyjmują. – I co teraz będzie? – zapytała z płaczem pani siedząca za Michałem. – Piloci nie chcieli lądować na zablokowanym czołgami pasie – zauważył ktoś. – I mieli rację. – Dokąd teraz lecimy? – starszy pan zwrócił się do chudej dziewczyny z pistoletem w dłoni. – Nie wiem– odpowiedziała, wskazując głową na kabinę pilota, dokąd wszedł mężczyzna w pasiastej koszuli; odwróciła się gwałtownie, słysząc z tyłu szmer. – Musimy gdzieś wylądować... nie możemy latać bez końca. – Nie rozmawiać! – krzyknęła porywaczka, odbezpieczając pistolet. Samolot leci coraz niżej, prawie nad samą ziemią, nad piaskami; pasażerowie szeptem wyrażają obawę, czy nie zabrakło mu benzyny, bo chyba nie zamierza tu lądować. Nagle boeing przechylił się na lewe skrzydło. Był już nad morzem, nabierał wysokości. Zostawił ląd, przybrzeżne wysepki. Jest już chyba na wysokości tysiąca metrów – pomyślał Michał – bo statki na oceanie są malutkie, ciągną białe wąsy. Co to za wyspy?... Może to Oceania? Byłoby całkiem dobrze, gdybyśmy tu gdzieś wylądowali. Wakacje na samotnym atolu. Mieszkanie w kampungu, łowienie ślimaków morskich, trepangi9... – otarł dłonią spocone czoło. – Mamie nie mogę się zwierzyć, jest przerażona, choć udaje spokojną. Pot strużkami spływa jej po szyi. Pani Bachmanowa ma zaczerwienione oczy, płacze wycierając wciąż mokrą twarz śpiącej Astrid. Musimy gdzieś wylądować – pomyślał – bo samolot już ze trzy godziny krąży. Ciekawe, czy tatuś o tym wie... może dopiero jutrzejsza prasa napisze. Chyba się jednak zniżamy – powiedział do siebie Michał. – Widzę jakąś wyspę. – Mamusiu, wyspa – szepnął Michał. – Okrążamy jakąś wyspę. Nie widzę żadnych zabudowań. Jeżeli wpadniemy do morza – pomyślał – samolot przez jakiś czas utrzyma się na powierzchni. Trzeba będzie prędko wyskoczyć do wody. Po chwili samolot dotknął kołami ziemi, odskoczył, by zaraz przylgnąć do niej. Nagłe szarpnięcie do tyłu i trzask łamanego podwozia połączyły się z przeraźliwym piskiem kilku kobiet. Przywiązani pasami pasażerowie nie wypadli z foteli, mężczyzna z pistoletem rąbnął całym ciałem o drzwi kabiny, pozostali porywacze wyłazili spomiędzy siedzeń potłuczeni. Chuda dziewczyna miała rozbitą głowę, po jej policzku płynęła krew. Szukała rewolweru, który wyśliznął się jej z ręki. Stewardesy leżały w przejściu. Salon napełnił się kurzem. Z kabiny pilotów dochodziły krzyki. Rozległ się strzał. – Boże, ratuj nas! – jęknęła pani Bachmanowa. Astrid obudziła się przerażona. Trzymając się mamy, głośno płakała. Michał czuł, jak tętno dudni mu w skroniach. – Otworzyć drzwi! – krzyknął jakiś mężczyzna po angielsku. – Zaraz nastąpi wybuch! Samolot powoli przechylał się na lewy bok. Oparł się skrzydłem na piasku. – Otworzyć! – zawtórowało kilka głosów – bo się spalimy! – Wypuścić pasażerów! Mężczyzna w pasiastej koszuli odbezpieczył pistolet i strzelił w stronę człowieka domagającego się wypuszczenia pasażerów. Człowiek ten wpadł między fotele, w samolocie zaległa cisza. Smużka niebieskiego dymu dobywała się z wciąż uniesionej lufy pistoletu, zapach spalonego prochu rozchodził się po 9 Trepang (malaj.) – potrawa azjatycka, sporządzana z gotowanych lub wędzonych strzykw. 12 salonie. Po raz pierwszy od chwili uprowadzenia samolotu Michał się przeraził. Zesztywniał cały i nie mógł wymówić słowa. Nie mógł także złapać oddechu. Czuł dygocące ciało matki. Co będzie dalej? Kogo jeszcze zastrzeli ten człowiek z takim spokojem, jakby celował do tarczy. Porywacz opuścił pistolet i powiedział coś do „swojej” dziewczyny w nie znanym Michałowi języku, który chłopcu przypominał japoński. Z kabiny pilotów wyszedł inny porywacz z granatem w dłoni, przeszedł się wzdłuż foteli, wyciągnął leżącego na dywanie mężczyznę, do którego strzelił ten w pasiastej koszuli, i posadził na siedzeniu. Mężczyzna nie był nawet ranny, lecz przestraszony, szeptał: Allach akbar. Poprawił turban na głowie, klęknął w przejściu i uniósłszy splecione nad głową ręce, pochylił się nisko, do samego dywanu, odmawiając wersety Koranu. Michał nie wiedział, czy porywacz nie trafił muzułmanina, czy nie chciał go zastrzelić. – Lądowanie na takim krótkim pasie nie jest łatwe – zauważył ktoś po angielsku. – Wpadliśmy w piasek. – Dobrze, że nie do morza. Astrid przestała płakać. Obejrzała się, jakby chcąc sprawdzić, czy Michał jest, w jej niebieskich, załzawionych oczach odbiła się twarz siedzącego z tyłu Murzyna. Michał chciał powiedzieć „nie bój się” lub coś w tym rodzaju, ale zatrzeszczał głośnik. – Panie i panowie – głos stewardesy nie był taki czysty jak w Singapurze – członkowie Organizacji Wyzwolenia Wyspy Kalamba prosili mnie, żebym zakomunikowała, że cały samolot jest zaminowany, ale nikomu nic się nie stanie, jeżeli wszyscy będą słuchać rozkazów dowódcy tej organizacji. Gdyby jednak ktoś z pasażerów lub członków załogi zachował się niewłaściwie, wszyscy mogą zginąć. Rozległ się hurkot, szum spowodowany dmuchnięciem do mikrofonu. Z kolei męski głos mówił coś, czego Michał dobrze nie zrozumiał, była to mieszanina angielskich i jakichś jeszcze słów, z których wynikało, że Organizacja żąda pięciu milionów dolarów na swoją działalność oraz wpłynięcia rządu holenderskiego na rząd indonezyjski, żeby z obozów A, B i C wypuścił wszystkich trzymanych tam od lat Kalambańczyków. Jeżeli rząd holenderski spełni ich życzenia, wszyscy pasażerowie zostaną wypuszczeni. Jeżeli nie, samolot z pasażerami wyleci w powietrze. A teraz – wszyscy dostaną jeść i pić. Trzy stewardesy roznosiły na tacach wodę mineralną, coca-colę, a także na życzenie, wino. Wszyscy pasażerowie dużo pili. Po dwie szklanki wody, niektórzy więcej. I rozważali półgłosem, jak niby rząd holenderski ma wpłynąć na rząd indonezyjski... Michał też tego nie rozumiał. Gdyby można było umyć się w tej wodzie – marzył pijąc powoli. Stewardesy roznosiły tace z posiłkami. Michał zdjął celofan z kromki razowego chleba. Jadł go nie smarując masłem, popijał zimną cocą. Astrid chrupała suche ciastko. Michał nie mógł nic więcej jeść; zapobiegliwa mama zebrała wszystko z tacy i schowała do podróżnej torby. Michałowi podała jabłko. Pani Bachmanowa ogryzała kurze udko, Astrid kroiła pomarańczę. Michał zauważył, że wszyscy pasażerowie zawijają w papier resztki jedzenia i chowają. Kalambańczycy najszybciej skończyli jeść, zbliżyli się do drzwi wejściowych, które dziewczyna odsunęła. Nie wychodzili jednak. Przez jajowaty otwór wtłaczało się gorące powietrze. Stewardesa zasunęła drzwi. Mężczyzna z pistoletem krzyknął, pasażerowie spojrzeli na niego; nie wiedzieli, o co mu chodzi. Z zewnątrz także dochodziły głosy. W pewnej chwili siedzący w samolocie pasażerowie usłyszeli stukanie w przednią część kadłuba. – Co tam robią? – zapytał ktoś szeptem. Wzdłuż kadłuba samolotu chodzili jacyś ludzie, którzy do samolotu przystawili drabinę. Mężczyźni z pistoletami wyprowadzili jedną stewardesę. Michał spojrzał w okno, lecz niczego prócz piasków i kurzu nie widział. 13 – Zamknąć drzwi! – zawołał ktoś – bo się ugotujemy! – Klimatyzację włączyć! – Jak samolot stoi, urządzenia klimatyzacyjne nie działają – wyjaśniła starsza pani. – Tylko w czasie lotu – potwierdziła stewardesa. – Zresztą i tak mamy w salonie temperaturę niższą o trzy stopnie. – Niech pani zapyta, jak długo będziemy tu stać – powiedziała starsza pani do stewardesy. – Niech pani interweniuje. – Piloci rozmawiają z dyrekcją Towarzystwa. Dwie kobiety z przysłoniętymi twarzami przeszły na tył samolotu. Mężczyzna z pistoletem za nimi. – Mamusiu – szepnął Michał – widziałaś, jaką drabinę przystawili do samolotu?... Pani Kulska nie odpowiedziała. Michał nacisnął guziczek nad popielniczką. Lśniące metalowe pudełko wysunęło się z poręczy siedzenia. 14 ROZDZIAŁ 2 Na wyspie Katoni Nagle pociemniało. Nie wszyscy pasażerowie zorientowali się, że zapadła noc, przypuszczali, że nadchodzi piaskowa burza. Szeptali z przerażeniem „zasypie nas”. – Gdzie są piloci? – zapytał ktoś. – Dlaczego nie informują nas o wynikach pertraktacji? – Bo oni nie pertraktują – odpowiedział ktoś. – Gdzie stewardesy? – Zapukajcie do kabiny. Wszyscy są w kabinie pilotów. – Światło! – Niech zapalą światło. – Przecież to prąd z akumulatorów – wyjaśnił ktoś. – Piloci opuścili samolot zapasowym wyjściem – zauważył Hindus, przyłożywszy nos do szyby. Chudy mężczyzna z brodą zapukał do kabiny pilotów, nikt mu nie otworzył. Michał szukał wzrokiem dziewczyny z pistoletem, nie wiedział, gdzie się podziała. Ciekawe, czy drzwi wyjściowe są zamknięte. Na pewno ktoś je pilnuje. Gdybym nawet wyskoczył – pomyślał – będą strzelać. Dokąd ucieknę? Niektórzy pasażerowie zapalali nad siedzeniami lampki, przeglądali starą prasę lub usiłowali czytać książki. Z tylnej części samolotu dochodziła rozmowa w języku francuskim. Dwie panie domagały się czegoś od stewardesy, która tłumaczyła się, że nie ma lub nie może czegoś załatwić. Kiedy na zewnątrz dał się słyszeć dziwny burkot, zapanowała cisza. Michał spojrzał w okno, ale nic nie zobaczył, niczego także nie spostrzegli inni pasażerowie, potraktowali to buczenie jako omam słuchowy lub szum wiatru. Siedzący z tyłu Murzyn zauważył błysk lampki elektrycznej, szepnął: „Ktoś tam chodzi”. Pod kadłubem samolotu istotnie słychać było szuranie, jakby czyszczenie go od spodu. Pasażerowie rozmawiali szeptem. Jeden z Arabów modlił się głośno, a ktoś zapytał żartem, czy modli się za wszystkich. – Jestem muzułmaninem – odpowiedział Arab – i zgodnie z naszą religią modlę się pięć razy dziennie niezależnie od warunków, w jakich się znajduję. Modlę się do Allacha, który jest moją największą miłością, za siebie i za wszystkich muzułmanów na świecie. – Szkoda, że nie jestem muzułmaninem – rzekł półgłosem inny, niewidoczny w ciemności mężczyzna. – Islam10 zawojuje cały świat – powiedział człowiek w turbanie. – To są słowa proroka. Allach akbar... Wtedy odsunęły się drzwi i po drabince, w świetle lampki elektrycznej, wdrapał się do samolotu człowiek z liśćmi utkanymi w bujne włosy na głowie i przy pomocy porywacza w pasiastej koszuli wyprowadził Hindusa, który nie stawiał oporu. Michał domyślił się, że człowiek w turbanie jest chory, bo po owym chybionym w niego strzale nie siedział już w fotelu, tylko leżał, a stewardesa wciąż podawała mu wodę. 10 Islam – religia. W niektórych krajach zwana muzułmanizmem lub mahometanizmem. 15 Kiedy byli już na dole, ktoś zabrał drabinę i drzwi zostały zasunięte. – Dokąd go zabrali? – zapytał siedzący za Michałem Murzyn. – Czy tu jest lekarz? – zapytała kobieta. – Dookoła pustynia. – Milczeć! – krzyknął Kalambańczyk z granatem, podrywając się z fotela, coś jeszcze wyciągnął z kieszeni, ale w ciemności nie było widać co. Zrobiła się cisza. – Jakieś światełko widzę – szepnął po chwili Murzyn, patrząc w okienko. – Muszą być jakieś zabudowania, skoro jest lotnisko – dodał inny szept. – Niczego w dzień nie zauważyłem – szepnął trzeci. – Pas startowy dla samolotów wojskowych i nic poza tym. – Co to za wyspa? – zapytała pani Bachmanowa. – Chyba powinniśmy wiedzieć, gdzie jesteśmy. – Nie ma tu żadnych samolotów ani cywilnych, ani wojskowych – dodał siedzący z tyłu Murzyn. – Moim zdaniem jest to opuszczone wojskowe lotnisko. Jakaś baza amerykańska. – Chyba portugalska. – Skąd tu Portugalczycy? – Jak to skąd?... Ten rejon Pacyfiku od wieków okupują Portugalczycy. – Jest pan pewien, że jesteśmy na Pacyfiku? – A gdzie? – Na Indyjskim. Nagle rozległ się wyraźny szum przelatującego samolotu, więc rozmowy ucichły, pasażerowie siedzący po prawej stronie pochylili się do okien, lecz niczego nie zauważyli. Michał także podniósł się, ale pani Kulska skarciła go. – Siedź! – Może po nas – szepnął ktoś. – Na pewno rano nas wypuszczą. Przecież nie mogą nas tu trzymać o głodzie. Kiedy hurkotnęły odsuwane drzwi, wszyscy, z wyjątkiem dwóch Arabek z zasłoniętymi twarzami, spojrzeli w stronę głównego wejścia. Uzbrojony w pistolet maszynowy mężczyzna stanął w drzwiach, za nim weszło jeszcze dwóch i błyskając latarkami udali się przez salon do kabiny pilotów. Nikt nie wiedział czy to miejscowa policja, czy wojsko, wszyscy pasażerowie czekali w napięciu, lecz z kabiny pilotów nie dochodziły żadne odgłosy, nikt też stamtąd nie wychodził. Po co przybyli tu obcy ludzie? – Poproszę herbaty – powiedziała starsza pani; pokazywała w półmroku, że chce jej się pić. – Zaraz wszystkim państwu zrobię herbatę – odpowiedziała stewardesa. – Ja muszę popić pastylkę – dodała starsza pani. – Co będzie na kolację? – zapytał męski głos. – Coca, słone paluszki i cukierki. – To jest kolacja? – odezwał się inny, nie znany dotąd mężczyzna. – Jutro będzie przedstawiciel naszego Towarzystwa – odpowiedziała stewardesa. – Do niego państwo zgłosicie wszystkie pretensje. – Cieszmy się, że żyjemy – zauważyła jakaś pani – a nie... – Módlmy się – przerwał męski głos – módlmy się, żebyśmy za chwilę nie wylecieli w powietrze. Przecież samolot jest zaminowany, nawet pomyłka może spowodować wybuch, a niektórym tu... Z kabiny wyszedł pilot, udając się w stronę umywalni. Starsza pani zapytała go, co będzie z pasażerami. Odpowiedział, że tak czy owak tę noc muszą tu przespać. Dodał, że można rozłożyć fotele. 16 – Czy rozmawiał pan z Towarzystwem? – zapytał Hindus. – Leci do nas przedstawiciel rządu. Stewardesa roznosiła herbatę, druga paluszki i cukierki. Niektórzy pasażerowie rozmawiali z nią szeptem. Zatrzeszczały głośniki, inna stewardesa prosiła, żeby oszczędzać wodę w toalecie. – Nie mamy zapasu słodkiej wody? – zdziwiła się pani Bachmanowa. – Niestety. – Chyba można się umyć – zapytała starsza pani. – Oczywiście. Do jutra na pewno nie zabraknie wody. – Sądzi pani, że jutro jeszcze nie odlecimy? – Nie wiem. Do mnie należy oszczędne gospodarowanie wodą w takich sytuacjach jak ta. – Sądzi pani, że oni nie dadzą nam wody? – Mnie nie wolno brać wody z innych miejsc. – Dlaczego nie wolno brać wody, mamusiu? – zapytała Astrid. – Bo nie wiadomo, jaka ta woda. – Przecież w tutejszej wodzie mogą być zarazki cholery, dżumy, córeczko – dodała starsza pani. Szczęknął zamek w drzwiach kabiny pilota, skąd wyszedł radiotelegrafista. Powiedział półgłosem, że złapał jakąś stację w języku angielskim. O uprowadzeniu ich samolotu z sześćdziesięcioma pasażerami wie już cały świat. Podobno papież wydał jakąś odezwę, a jutro zbiera się w tej sprawie nadzwyczajna sesja ONZ. Kalambańczyk pilnujący drzwi wyjściowych podniósł pistolet w stronę radiotelegrafisty, który wycofał się do kabiny. O świcie z hurkotem otworzyły się drzwi. Do samolotu z blaskiem poranka wszedł jeden z Kalambańczyków i powiedział: – Kto chciałby kupić sobie coś na śniadanie, niech podejdzie do wyjścia. – A co można kupić? – zapytało kilka głosów. Przez otwarte drzwi wdzierało się do samolotu gorące, pustynne powietrze, mieszało się z zaduchem panującym wewnątrz salonu. – Banany można kupić. Kilkunastu pasażerów wstało ze swoich miejsc, stłoczyli się w wąskim przejściu. Stojący w drzwiach uzbrojony mężczyzna wciągnął podaną z drabiny skrzynkę z owocami. Rozmawiał z kimś, z dołu dochodziło dziwne kichanie. Michałowi śniło się, że wrócił już z urlopu do Jakarty i szukał w krzakach swojego ogrodu Domina. Obudzony, zdziwił się, że śpi w ubraniu w dziwnym pomieszczeniu. Spojrzał w okrągłe okienko i zobaczył wielbłąda. Chciał krzyknąć „Astrid spójrz”, ale dziewczynka spała na rozłożonym fotelu w swojej jasnej sukience w różowe kwiatki. – Po ile te banany? – zapytała pani w tiulowej sukni, nie podnosząc się ze swojego fotela. – Dolara lub funta jeden – poinformował uzbrojony w pistolet mężczyzna. – Dlaczego tak drogo? – Nie wiem – odpowiedział porywacz. – Jakie dolary tu idą, amerykańskie czy singapurskie? Pytanie zostało skwitowane śmiechem. Pasażerowie chętnie pozbywali się dolarów singapurskich, były tańsze od funtów ghańskich i angielskich, nie wszyscy jednak mieli te pieniądze, więc oferowali rupie11. Sprzedawca oglądał je i zwracał mówiąc „change for change”, czyli wymiana za wymianę, inaczej mówiąc „towar za towar”. Nic więcej po angielsku nie rozumiał, więc trudno było z nim dyskutować. Należało mu po prostu proponować coś do wymiany, najchętniej koszulki, spodenki, nawet niezbyt czyste. Fakt, że nie chciał brać rupii, świadczył, iż nie jest to wyspa 11 Rupie– indonezyjskie pieniądze. 17 indonezyjska. Ktoś inny jednak zauważył, że na wielu indonezyjskich wyspach ludzie wolą towar niż pieniądze. Nagle porywacze zamknęli drzwi i w różnych punktach samolotu ustawili się z bronią gotową do strzału. Pasażerowie wtulili się w fotele, kilka osób schowało się z głowami. Kalambańczyk z wyciągniętym granatem wszedł do kabiny pilotów. Siedzący za Michałem Murzyn rozmawiał z sąsiadem. Michał zrozumiał, że przyleciał oddział komandosów holenderskich, zaraz pewnie zaatakują samolot, może dojść do strzelaniny, a nawet do wysadzenia zaminowanego samolotu. – Jeżeli atak będzie dobrze przygotowany – szepnął Murzyn – nie zdążą nas pozabijać. Powinni zapalić świece dymne. – Ta dziewczynka wygląda na chorą – zauważyła siedząca obok starsza pani połykając pastylkę. Michał spojrzał na Astrid. Pani Bachmanowa trzymała rękę na jej czole. – Trzeba zgłosić stewardesie – dodała Amerykanka. – Niech ją wypuszczą. – I co z nią zrobią? – zapytała pani Bachmanowa, wycierając chusteczką spoconą twarz córeczki. – Panią też powinni wypuścić. – Mnie nie wypuszczą – odpowiedziała Niemka; Michał zauważył, że ma podkrążone oczy i głębokie zmarszczki na twarzy. – No to przynajmniej niech się dziewczynka ratuje. – Ja sama nie wyjdę – odpowiedziała Astrid; wydawało się, że śpi, a jednak słyszała rozmowę. – Zrozum Astrid... – tłumaczył Michał. – Ja bez mamy nigdzie... – Za chwilę może dojść do strzelaniny. Lepiej, żeby ciebie tu nie było. – Ja chcę być z mamą – Astrid objęła panią Bachmanową i mocno się do niej przytuliła. Starsza pani, prawdopodobnie Amerykanka, zawołała stewardesę. Powiedziała, że chciałaby osobiście porozmawiać z dowódcą organizacji, która uprowadziła samolot. – On się zamknął w kabinie. – Proszę mu powiedzieć przez telefon, że mogę mu wypisać czek na pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Przecież Towarzystwo Ubezpieczeniowe mi zwróci. – Mamusiu – szepnął Michał – śnił mi się tatuś. – Że przyjechał po nas? – Że przypłynął statkiem, a na tym statku stała armata wycelowana w nasz samolot. I w tej armacie były takie pociski, które raziły porywaczy, a omijały pasażerów. – Nie mów tak głośno. – Mamusiu, popatrz. Znów wielbłąd. Pewnie ten sam kupiec wiezie jakieś owoce. Astrid... – Ona chyba ma gorączkę – powiedziała pani Bachmanowa, dotykając czoła córki. – Jest rozpalona. – Czy ktoś z państwa ma termometr? – pani Kulska rozgląda się wśród pasażerów; szuka wzrokiem stewardesy, spogląda na Kalambańczyka z pistoletem. Nikt nie odpowiada. Nagle z zewnątrz doszedł głośny szum, jakby rozszalała się pustynna wichura, i zaraz ucichł. – Myśliwce – szepnął ktoś z nadzieją w głosie. – Trzy – dodał podniecony Murzyn. – Chyba amerykańskie. Widocznie niedaleko jest baza. Na tej wyspie też była. Człowiek w turbanie zmoczył wodą z butelki część ręcznika i wycierał nim nogi. To samo zrobiły muzułmanki z przysłoniętymi twarzami, a potem, jak na komendę, obróciły się do tyłu i wyszeptały: „Allach akbar”. 18 W tym samym czasie stewardesa podeszła do starej Amerykanki i coś jej szepnęła, po czym zabrał głos jeden z uzbrojonych ludzi. Nie mówił do mikrofonu, lecz zwyczajnie, stojąc pośrodku salonu. – Nasza Organizacja – powiedział – nie składa się z bandytów, którzy chcą zagrabić pieniądze, żeby się zabawić. Nam pieniądze potrzebne są na zakup broni przeznaczonej do walki o wyzwolenie naszej wyspy i naszego narodu. Wielu naszych braci zamieszkałych na Jawie i na Bali przebywa teraz w obozach A, B, C na różnych wyspach, nawet kobiety na wyspie Buru. Posądzani są o sympatię do komunistów, ale oni nie są komunistami, chcą być po prostu wolni. Dlatego od osób prywatnych nie możemy wziąć pieniędzy. Natomiast rząd holenderski może wpłynąć na rząd w Jakarcie. Nasz naród różnymi sposobami walczyć będzie o wolność, aż do zwycięstwa! – Ale chorych ludzi nie powinniście tu trzymać! – zawołała pani Kulska po angielsku. – To wam nie pomoże w waszej walce! – A kto jest chory? – zapytał człowiek z pistoletem. – Dziecko. – Gdzie? – mężczyzna z pistoletem podszedł do Astrid, spojrzał na nią z daleka; wskazał ręką na drzwi. Dwóch Kalambańczyków wyniosło dziewczynkę, która się nie sprzeciwiała; twarz rozpaloną miała gorączką. Pani Bachmanowej nie pozwolili ruszyć się z miejsca. Zauważywszy to Astrid zaczęła protestować, a na drabince wychodzącej z samolotu dostała histerycznego płaczu, który spowodował także głośny protest pani Bachmanowej, lecz porywacz z pistoletem nie pozwolił jej ruszyć się z miejsca, pchnął ją nawet, żeby usiadła z powrotem. Drzwi do samolotu zasunęły się. Płacząca pani Bachmanowa widziała przez okno, jak jej wyrywającą się córkę dwaj mężczyźni prowadzili w stronę baraku. Zdenerwowany Michał chciał także rzucić się do drzwi wyjściowych z samolotu, ale szybko się opanował, ponieważ wiedział, że niczego w ten sposób nie zdziała. – Matkę też trzeba wypuścić! – zawołała Amerykanka. – Kto się dzieckiem zaopiekuje? – Niech pani nie płacze – szepnął Michał do pani Bachmanowej. – Załatwimy to inaczej. Będę udawał chorego. Że niby zaraziłem się od dziewczynki. Przestraszą się, że to epidemia i mnie też wypuszczą. Z tyłu tymczasem dochodziła rozmowa dwóch mężczyzn, którzy przyznawali Kalambańczykom rację. Rząd indonezyjski ma ponad siedem tysięcy nie zamieszkałych wysp, mógłby kilka odstąpić narodowi mającemu ambicje utworzenia własnego państwa. Wtrącił się trzeci. Powiedział, że takich narodów w Indonezji jest ponad trzysta, gdyby każdemu dać swobodę działania, co z tego wyniknie. – Czy przedstawiciel rządu holenderskiego nie domaga się wypuszczenia kobiet i dzieci? – Amerykanka zwróciła się do mężczyzny z granatem. – Rząd holenderski odrzucił nasze postulaty! – Więc co będzie z nami? – zapytał przerażony Hindus w turbanie na głowie. – Postawiliśmy ultimatum. Jeżeli do godziny dwunastej... – A potem? – zapytała drżąca z przerażenia kobieta w tiulu. – Co potem? – zapytał siedzący za nią Murzyn. Hinduska w tiulu zaczęła głośno płakać, a muzułmanin wyszeptał: „Allach akbar” . Amerykanka zażyła pastylkę i spojrzała na zegarek. Obliczała, ile jej czasu zostało. Patrząc na barak, do którego wprowadzono Astrid, Michał miał łzy w oczach. Teraz, kiedy wiatr ustał, szałas ujawnił całą swoją brzydotę: był szary, krzywy, dziurawy. Biedna Astrid. Kiedy myślał o niej, widział ten dzień, gdy zobaczył ją pierwszy raz w jej ogrodzie w Jakarcie na Kebajoran Baru. Odbijając rakietką lotkę usłyszał, jak coś zaszeleściło obok. Odruchowo odskoczył sądząc, 19 że to żmija, których w jego ogrodzie było sporo. Kolorowy łeb leżał nieruchomo. Dopiero po chwili Michał rozpoznał zwykłą czarno-żółtą lotkę. Podniósł ją. – To moja – usłyszał po niemiecku. Za siatką stała szczupła dziewczynka. – To moja lotka – powtórzyła, nieśmiało wyciągając rękę. – Nie znam niemieckiego – odpowiedział Michał, podchodząc do siatki. – Umiesz po angielsku? – Tak – odrzekła. – Na imię mam Astrid. A ty? – Michał. – Polak? – Tak. – Stolicą Polski jest Warszawa, prawda? – Tak, ale ja mieszkam w Gdyni. A gdzie ty mieszkasz? – W Hamburgu. Ładne masz imię. Można do ciebie mówić Miszel, prawda? – Lepiej Michał, ale ty i tak mojego imienia nie wymówisz. – Dlaczego? Mój tatuś pracował z Polakami i nauczył mnie mówić Piotr, Andrzej, Wojtek... Mój tatuś jest geologiem, jeździ na różne wyspy i poszukuje bogactw mineralnych. Czasem zabiera mnie z sobą. A ty znasz malajski? – Uczyłem się na statku. – Nie przyleciałeś samolotem? – Przypłynęliśmy statkiem. Mój tatuś jest przedstawicielem Polskich Linii Oceanicznych. – Bardzo chciałabym podróżować statkiem. Podobno płynie się bez końca. To musi być wspaniałe. Ale moi rodzice zawsze się spieszą i dlatego ciągle latamy. Czy to prawda, że ze statku brzegu nie widać? – Prawda. – Jak długo brzegu nie widać? – Nawet miesiąc. – Masz ochotę przejść się? – zapytała. – Chętnie – odpowiedział Michał. Astrid przeszła przez siatkę do ogrodu Michała i coś powiedziała do Sundajki Mun. Sundajka, idąc z kluczem do bramy, mruczała niezadowolona. Michał nie znał tak dobrze malajskiego jak Astrid. – Ona uważa – powiedziała dziewczynka – że nie powinniśmy wychodzić pieszo. Ale przecież nic nam się nie stanie... Szli poboczem wąskiego, porośniętego trawą asfaltu, w którym ostatnia ulewa porobiła spore wyrwy i odsłoniła rudą ziemię. Nagle usłyszeli melodię znanej piosenki. Indonezyjski kierowca uśmiechnął się do nich z czarnego volvo, a pasażer siedzący z tyłu zaproponował, że ich podwiezie. Podziękowali. Idą niedaleko. Rozmawiali o podróży statkiem, potem o szkole, wciąż idąc poboczem jezdni bez chodników, wzdłuż porośniętego trawą otwartego rowu kanalizacyjnego, przez który przerzucone były mostki do pootwieranych na oścież domów. Przy niektórych kręciła się senna od upału służba, stały samochody, a przy jednym nawet czołg z lufą wystającą poza siatkę ogrodzenia. – To dom generała – wyjaśniała Astrid. Minęła ich młoda kobieta w łachmanach. Zbierała wyrzucone z samochodów papiery i chowała je do worka. – Tukang-obad – dodała – czyli lekarka albo czarownica. Oboje roześmiali się. – Chodzi codziennie rano, dzwoni specjalnym dzwonkiem i pyta, kto jest chory, ona uzdrowi. – Kto się u niej leczy? – Wielu ludzi. Na przykład nasza Fatima. Płaci się jej niewiele, niekoniecznie pieniędzmi – 20 Astrid usiłowała złapać kolorowego motyla. – Wiesz, że wcale się nie boję, kiedy idę z tobą? Nagle zobaczyli grupę ludzi, którzy szli wzdłuż starego muru. Coś nieśli. – Pogrzeb muzułmański – szepnęła Astrid. – Chodź, zobaczymy. – Dlaczego wszyscy ubrani są na biało?... Ach, prawda, tu kolorem żałobnym jest biel – przypomniał sobie Michał. – Biel? – zdziwiła się Astrid. – Kto ci tak powiedział? Biel jest kolorem uroczystym, a pogrzeb to uroczystość. Za żelazną bramą cmentarza panowała cisza. Na porośnięte mchem grobowce kładł się cień starych drzew. Michał i Astrid stanęli obok grupy ubranych na biało ludzi, którzy trumnę ze zmarłym ułożyli na ziemi, wyjęli z drewnianej skrzyni dno i włożyli nieboszczyka do grobu. – Kto to umarł? – zapytał Michał chudego Indonezyjczyka z bambusowym kijem w ręce, na którego końcu przywiązane było sznurkiem stalowe ostrze. Lecz tamten, zamiast odpowiedzieć na pytanie, gestem nakazał nieproszonym gościom opuścić święte miejsce. – Chodźmy – szepnęła Astrid i pociągnęła Michała za rękę. Chudy Indonezyjczyk z ostrzem na bambusowym kiju, którym ścinał przy grobowcach trawę, szedł za nimi wciąż pokazując na bramę. Na sobie miał krótkie połatane spodenki i koszulkę z oberwanym rękawem. Michał wiedział, że muzułmanie nie lubią ludzi innej wiary, a każdy Europejczyk jest według nich chrześcijaninem. A może zachowaliśmy się niewłaściwie? – zastanawiał się. – Może obraziliśmy ich zmarłych. Nagle zza sąsiedniego grobowca wybiegł chudy miejscowy chłopiec w dziurawej koszulce i połatanych spodenkach. Indonezyjczyk coś zaczął mówić do niego. Chłopiec po chwili rozmowy zostawił Indonezyjczyka i podbiegł do Astrid i Michała. – Domine wytłumaczył, że jesteście moimi przyjaciółmi – mówił sapiąc ze zmęczenia. – To mój przyjaciel – Astrid wskazała na indonezyjskiego chłopca. – Bardzo mi miło – odpowiedział blady ze zdenerwowania Michał. – O co temu muzułmaninowi chodziło? Szli w stronę domu. Astrid złapała Michała za rękę. – Na pewno jesteś zły... dopiero przyjechałeś do Jakarty i już takie... to moja wina, jestem starą Indonezyjką, mieszkam tu już prawie rok, powinnam się orientować... Chciałam ci coś pokazać, nie wiedziałam co... – i do siebie: – Jeszcze od mamy oberwę za to, że wyszłam bez pozwolenia, ale nie mogłam prosić, bo i tak by mnie nie puściła. – Czego ten muzułmanin chciał od nas? – zapytał znów Michał. Astrid rozmawiała przez chwilę z Dominem, a kiedy bosy chłopiec pobiegł w stronę kampungów, spojrzała na Michała. – Ten muzułmanin to Jawajczyk – powiedziała Astrid – a u Jawajczyków jest taki obyczaj, że młodszemu nie wolno rozpoczynać rozmowy ze starszym, bo to jest wielka obraza. Dlatego był taki zdenerwowany. Patrząc na szopę, w której znajdowała się teraz Astrid, Michał zastanawiał się, jak jej pomóc. Porywacze położyli ją na macie albo zwyczajnie na piasku i przestali się nią interesować. – Mamusiu – szepnął. – Powiedz stewardesie, że ja też się bardzo źle czuję. – Michał przymknął oczy, udawał, że śpi. – Jakie masz lekarstwa? – Pani Kulska spojrzała na stewardesę. – Kto jest chory? – młoda Holenderka zaniepokoiła się. – Mój syn. Stewardesa podeszła do Michała, dotknęła jego czoła. – Mam proszki od bólu głowy, krople nasercowe i pastylki na żołądek. 21 – Proszę zgłosić komendantowi Organizacji. – Dobrze. Stewardesa zapukała do kabiny pilota, gdzie przebywali wszyscy porywacze. – Może to jakaś zakaźna choroba – zauważyła starsza Amerykanka. – Trzeba chłopca odizolować. Stewardesa bezskutecznie szarpała za klamkę. Wróciła do telefonu. Rozmawiała z kimś, po czym zbliżyła się do Michała. – Jak się czujesz? – Spać mi się chce – odpowiedział. – Pewnie mucha tse-tse12 – zauważył z tyłu siedzący Murzyn. – Tu nie ma much. Skąd tu mucha. – Powiedziała pani? – Tak – odrzekła stewardesa. – Oni z kabiny pilotów rozmawiają z przedstawicielem naszego rządu w sprawie zwolnienia wszystkich matek z dziećmi. Pani Kulska spojrzała w okrągłe okno. Za kampungiem, w tumanach kurzu, unosił się śmigłowiec. Wyglądał jak duża, czarna mucha. Z kabiny pilotów wyszedł człowiek z pistoletem. Policzył dzieci i wrócił do kabiny. Po chwili zjawił się inny, z granatem, i oznajmił, że wypuszcza do baraku wszystkie dzieci. – A matki? – Bez matek – odrzekł. – Dzieci będą miały opiekę. Podniosły się głosy protestu, na co Kalambańczyk zareagował wyciągnięciem pistoletu. Odbezpieczył go. 12 Mucha tse-tse – mucha, której ukąszenie powoduje śpiączkę. 22 ROZDZIAŁ 3 Bosy człowiek z karabinem Michał zabrał podróżną torbę, w której prócz osobistych rzeczy miał japoński tranzystorek, aparat fotograficzny i resztki z wczorajszej kolacji. Powoli, po bambusowej drabince schodził z samolotu pełen oczekiwania, czy coś się nagle nie zmieni, czy nie usłyszy „wróć” lub coś podobnego. Kiedy dotknął nogą piasku, zaczął biec w stronę bambusowej szopy. Astrid leżała na ułożonej na piasku macie z ryżowej słomy. Obok niej w półmroku szopy Michał zobaczył nie dojedzony banan i pół orzecha kokosowego. Astrid nie spała. Zobaczywszy Michała, rozpłakała się, a on wycierał palcem jej mokre od łez policzki. – A mama? – zapytała po chwili. – Wypuszczą ją? – Może wieczorem. Albo jutro. – Nie powiedział jej, że tylko do dwunastej porywacze czekają na pieniądze, a potem... – Usiądź – poprosiła klęczącego obok chłopca; poprawiła sukienkę, naciągając ją na kolana. A kiedy Michał usiadł obok niej na piasku, wyszeptała: – Myślałam, że już cię nie zobaczę. – Dlaczego?... przecież mówiłem ci... jeszcze w Jakarcie... – Michał starł z jej policzka przezroczystą kroplę – że nigdy... – Ja wnet umrę – szepnęła Astrid. – Nie umrzesz, Astrid – Michał dotknął jej czoła. – Co cię boli? – Nic. Ale jestem bardzo słaba. Do szopy wprowadzono jeszcze dwoje dzieci, a na zewnątrz stanął z karabinem bosy człowiek o chudej, żółtej twarzy i łagodnych oczach. Na sobie miał koszulę bez guzików z wygniecionym kołnierzem i szare, uszyte z jakiegoś worka za szerokie i za długie spodnie. Patrzył na krzywo stojący, oparty skrzydłem o piasek samolot. Michał zastanawiał się, czy strażnik ma rozkaz strzelać do nich, gdyby uciekali; rozejrzał się szukając otworów. Szopa nie miała okna ani drzwi, a jedynie zasłonięty matą otwór wejściowy. Przez dziurawe ściany czuć było powiew wilgotnego powietrza od morza. Michał podszedł do ściany. Przez szparę widział morze i chatkę rybaka. Gdybym chciał stąd uciec – pomyślał – wystarczy przeciąć bambusową ścianę albo ją podkopać i wyjść nie pilnowaną przez strażnika stroną. Nagle zobaczył biegnącą po macie szarą jaszczurkę. Potem drugą, trzecią, cykającą. Woła koleżankę – stwierdził. – Chce jej coś powiedzieć. – Pierwsza jaszczurka wciąż uciekała. Michał odsunął matę, uderzyła go jasność dnia i błyszczące w słońcu tysiącami drobnych fal morze. Zdrętwiał, zobaczywszy skierowaną w niego lufę karabinu. Bosy, w szerokich połatanych spodniach człowiek nic do niego nie mówił, tylko trzymał palec na spuście. Lekki ruch tym palcem i koniec – pomyślał Michał; nie wiedział, czy wrócić do szopy, czy jakoś go zagadać. – Pagi13 – powiedział Michał zmienionym z przerażenia głosem. – Pagi – odpowiedział człowiek z karabinem i widząc, że Michał nie ma złych zamiarów, opuścił lufę, a potem zarzucił karabin na ramię. Do kolby, zamiast rzemienia, przywiązane 13 Pagi (malaj.) – skrót od selamat pagi, co znaczy dzień dobry rano lub dzień dobry przed południem. 23 miał palmowe łyko. Michał ucieszył się, że strażnik rozumie po malajsku. – Czy mogę – zapytał niepewnie Michał, wskazując ręką na stojącą na brzegu morza budkę – pójść tam... kupić coś do jedzenia – wskazał na usta. – Boleh14 – odpowiedział strażnik. – Ale zaraz wracaj. Michał, sądząc, że Astrid zwyczajnie się przeziębiła, dał jej aspirynę i przykrył ręcznikiem. A jeżeli to malaria? – zatrwożył się. Szedł powoli w stronę morza. Po przeciwnej stronie, na tle błękitnego nieba srebrzył się pochylony skrzydłem do piasku boeing. Bosonogi strażnik obserwował go trzymając karabin gotowy do strzału. – Pagi – powiedział Michał do człowieka siedzącego w cieniu zrobionego z liści palmowych dachu i naprawiającego kosz na krewetki. – Pagi – odpowiedział tamten i popatrzył na Michała spod szerokiego ronda starego kapelusza. Michał zobaczył w jednym koszyku surowy ryż, w drugim papaję, a w trzecim suszone na słońcu rybki o niezbyt przyjemnym zapachu. Żywe, powiązane nitkami kraby wyłaziły z innego kosza, pełzały po piasku; rybak wrzucał je z powrotem do plecionki. – To – powiedział Michał wskazując na drobny żółty ryż. Rybak zapytał, jeden gliniany garnuszek czy dwa? Michał podniósł palec, po czym wyciągnął z kieszeni rupie, nie wiedział ile. Rybak zaprotestował. Nie chce rupii. Michał pokazał dolara. Tamten wyjaśnił, że nie chce żadnych pieniędzy, lecz towar. Na przykład spodenki chłopca, sandały, koszulkę. Sandały Michał miał tylko jedne, spodenek dwoje, koszulek więcej. Koszulkę może mu dać. Rybak niby się zgodził na koszulkę, ale coś jeszcze chciał. Jednego sandała. Michał roześmiał się. Za pół litra ryżu ma dać koszulkę i sandał? Odszedł z niczym, ale rybak zaraz go dogonił. Zdjął z chłopca koszulkę prawie siłą, pokazał, że jest rozpruta. Michał wziął ryż w liściu bananowca, wyciągnął z kosza rybę i banana, którego tamten bronił, ale w końcu dał. Rozstali się obaj zadowoleni. Michał wracał z zakupami w sandałach, lecz bez koszulki. Poranne słońce piekło go w plecy i w ramiona. Chyba mnie nie poparzy – pomyślał; wrócił jeszcze do rybaka. – Można popływać tą łódką? – wskazał na dłubankę leżącą obok szałasu. – Dokąd chcesz płynąć? – rybak nie rozumiał. – Czy możesz zawieźć mnie tam – Michał wskazał na zarys innej wyspy. – Mnie i dziewczynkę? – Na Kalamba?... rybak może, ale to będzie drogo kosztować. – Ile? – O, bardzo drogo – tamten złapał się za głowę, dając Michałowi do zrozumienia, że nie ma tyle towaru. Michał biegł z zakupami w stronę kampungu, zapadając się po kostki w piasku. Schylił się po ładną muszelkę z dziurką. To będzie maskotka dla Astrid. Dziewczynka spała. Michał postanowił obudzić ją dopiero wtedy, kiedy potrawa będzie gotowa. Położył koło Astrid muszelkę. W czym ugotować ryż? – zastanawiał się trzymając potrawę w liściu bananowca. Z pomocą przyszedł mu strażnik, pokazując starą pokonserwową puszkę; w butelce od oranżady miał słodką wodę. Puszka pokryta była rdzą, ale na rdzę w tropiku nie ma rady. Strażnik pomógł Michałowi rozpalić ogień przed szopą. Ustawił dwa kamienie obok siebie, wyciągnął patyczki ze ściany szopy i pocierał je o siebie, by uzyskać ogień. Od tego machania rękami, a także od upału spocił się cały. Wkrótce jednak rotangowe15 patyczki zadymiły, co bardzo uradowało Kalambańczyka. Zapomniał o swoim karabinie, który oparł o 14 Boleh (malaj.) – można. 15 Rotang (hol.) – roślina pnąca, z rodziny palm, o giętkich łodygach. 24 ścianę szopy; to, co teraz robił, bardziej go pasjonowało. Michał pomyślał, że mógłby mu ten karabin zabrać i uciec. – Ty jesteś Kalamba? – zapytał Michał. – Saja16 musulma. – Muzułmanin – zrozumiał Michał – ale także Kalambańczyk, skoro jesteś w tej Organizacji. Strażnik słabo znał malajski, mówił do Michała jakimś swoim językiem, po czym wyjaśnił chłopcu: – Musulma nie jest w Organizacji. Oni – wskazał na samolot – płacą musulma za to, żeby was pilnował. – Musulma to wiara – Michał wrócił do poprzedniego tematu – ale jakiej jesteś narodowości?... Kalambańczyk, Makasarczyk... – Musulma – odpowiedział tamten. – Jakim językiem ty do mnie mówisz, że nie zawsze cię rozumiem? – Musulma umie po malajsku. – Ta wyspa nazywa się Kalamba? – Nie – zaprotestował strażnik. – To Katoni. Kalamba tam – wskazał ręką na morze. Michał nie był pewien, czy właściwie zrozumiał strażnika ani czy strażnik wie, o co jemu chodzi. Jeżeli jednak Kalambańczyk umie mówić po malajsku, znaczy, że wyspa ta należy do Indonezji. Chociaż – powiedział do siebie – na portugalskich wyspach też mogą mieszkać ludzie malajskiego pochodzenia. – Czy umiesz mówić po portugalsku? – zapytał Michał. Strażnik nie zdążył odpowiedzieć, bo zauważył, że woda w puszce z ryżem już się wygotowała. Zdjął naczynie z ognia przy pomocy patyczków i postawił na piasku. Pomieszał potrawę mlaskając ustami. – Poczęstuj się – Michał wskazał na ryż, na usta strażnika. – Makan17. Tamten roześmiał się szeroko i radośnie. Wyciągnął chudymi brązowymi palcami trochę ryżu z puszki, ugniatał go w palcach dmuchając, żeby się nie poparzyć. Kiedy powstała niewielka kulka, zamoczył ją w sosie sojowym, który miał na dnie glinianego naczynia i jadł z apetytem, mlaskając głośno. Nakładał Michałowi na podstawiony liść bananowca parującą potrawę. Proponował sos, ale Michał wolał suszoną rybę. Kiedy Michał podszedł z potrawą do Astrid, dziewczynka już nie spała. Nie chciała jednak jeść. Może czekała, aż ryż całkiem wystygnie. Większość ludzi w Indonezji jada zimne, choć gotowane potrawy. Michał wyjął ze swojej podróżnej torby resztki wczorajszej kolacji. Chleb był spleśniały, a masło rozlało się; musiał wyrzucić. Ponieważ był głodny, nie czekał, aż ryż wystygnie, jadł go z rybą, która wielkością przypominała szproty, a zapachem olejną farbę. Myślał o mamie. Czy nie jest głodna? Nie widział żadnego wielbłąda podchodzącego pod samolot, który stał niby opuszczony szkielet pustynnego potwora, a przecież zamkniętych w nim było około sześćdziesiąt osób. Pomyślał także, że godzina ultimatum minęła, a samolot stoi, pewnie przedłużyli czas do wieczora, a potem... musimy uciekać. Trzeba ratować Astrid i siebie. Strażnik zajrzał do szałasu, coś powiedział w swoim języku. Michałowi przypomniał kolegę z międzynarodowej szkoły w Jakarcie, z którym siedział w ławce. – Gdzie mieszkasz? – zapytał indonezyjskego kolegę Michał, żeby nawiązać rozmowę. – Na Kebajoran Baru. A ty – Indonezyjczyk jedząc cukierka głośno mlaskał. – Ja też. Koło cmentarza. – Z jakiego kraju jesteś? 16 Saja (malaj.) – ja. 17 Makan (malaj.) – jeść. 25 – Poland. – Holand – powiedział Indonezyjczyk. – Nie Holand, lecz Poland – sprostował Michał. – Już wiem. Poland – Boniek. – Tak – przyznał Michał i wykonał ruch nogą, jakby chciał kopnąć piłkę. – Umiesz grać w nogę? – Umiem – odpowiedział Indonezyjczyk – ale tu nie ma boiska. Chodź pobiegniemy, kto prędzej. Do tamtego parkanu. – Dobrze – zgodził się Michał. Pochylili się, wystartowali. Hakon wyprzedził Michała o pół metra. – Teraz musimy pograć w kometkę – powiedział Michał. Hakon skinął głową; miał chude nogi, szybko biegał, ale w badmingtona grał słabo. Michał wygrywał z nim bez trudu. Michał obudził się niby w swoim pokoju w Jakarcie. Przeciągnął się. Nagle uzmysłowił sobie, gdzie jest. Astrid spała na macie cała zlana potem. Nawet sukieneczka jej była mokra, jakby zamoczona wodą. Dookoła panowała dziwna cisza, a przecież był dzień, przez dziurawe ściany wciskało się do szałasu słońce. Nagle załkało przez sen leżące w drugim końcu szałasu dziecko. Ośmioletnia opiekunka odganiała karaluchy. Michał podczołgał się do ściany szałasu, samolotu nie było. No tak – powiedział do siebie – odlecieli, a my... a nas... A może został wysadzony w powietrze?... To niemożliwe, obudziłby nas huk. Czas ultimatum minął. Minął? Teraz jest rano czy wieczór? Przespałem noc czy tylko sjestę? Gdzie strażnik?... Na łokciach i na kolanach Michał doszedł do przeciwnej ściany, odsunął matę zakrywającą otwór drzwiowy. Zobaczywszy samolot, uspokoił się. Pod szopą chrapał strażnik objąwszy karabin. Obok niego drzemały hinduskie dzieci i opiekująca się nimi dziewczyna. Michał wrócił do Astrid, w pobliżu niej leżał nie zjedzony ryż i ryba. Po ścianie biegały jaszczurki. Nagle obudził się strażnik, zajrzał do kampungu, sprawdzając, czy wszyscy są. Bacznie przypatrywał się Michałowi. – Czy na tej wyspie jest miasto? – zapytał Michał. – Nie ma miasta. Na Kalamba jest miasto. – A czy tu jest wojsko? – Nie ma – odpowiedział strażnik, ale zaraz dodał, że w nocy z nieba spadli ludzie z karabinami. – Gdzie oni są? – Schowali się. – Gdzie się schowali? – Musulma nie wie. Michał niepokoił się, że Astrid wciąż śpi. Powinienem niezwłocznie sprowadzić lekarza – pomyślał. – Chyba jest tu jakiś lekarz. Albo czarownik. Przecież nie jest to bezludna wyspa. Podszedł do zwisającej na otworze drzwiowym maty, odsunął ją, słońce dotykało morza, rozpływając się na horyzoncie. Stal samolotu płonie różem, zaraz jednak pochłonie go czerń nocy. Cisza, jakby się nic nie stało – pomyślał. – Koła samolotu zasypane piaskiem, za kilka dni całego boeinga zawieje. Gdyby przyszła nagle taka prawdziwa piaskowa burza, za godzinę samolotu nie byłoby widać. Strażnik naciera ręce i nogi piaskiem, odwrócony twarzą w stronę wydmy. W tamtej stronie, w odległości kilku tysięcy mil morskich, pewnie jest Mekka. Michał wrócił do szałasu i uklęknął koło Astrid. Dziewczynka otworzyła oczy. – Jak się czujesz? – zapytał. – Ciągle chce mi się spać. – Usiądź. Wystarczy ci sił, żeby dobiec do morza? 26 – Nie. A co ty chcesz?... – O nic nie pytaj – przykrył dłonią jej usta. – Ja... bez mamy nigdzie... – Astrid była przerażona. – Mama przyjedzie. Na razie musimy sami... – Przecież jest noc. – O świcie. – Ja nie zostawię mamy – Astrid miała łzy w oczach, drżała. Michał niewiele spał tej nocy. Drzemał i budził się. Podchodził do ściany i przez szparę obserwował, czy niebo nad morzem nie blednie. Dwukrotnie obudził go jakiś stuk, wydawało mu się, że w samolocie toczy się walka, po chwili jednak uświadamiał sobie, że to jego serce tak mocno bije. Kiedy nad morzem zarysowały się cienie dwóch palm, Michał obudził Astrid. Podniósł ją, zachwiała się, usiadła. Wziął jej torbę podróżną. – Chodź – szepnął, ale stał jeszcze. Cień strażnika przesunął się wzdłuż ściany. Zniżył się, rozpłaszczył na ziemi. – Teraz – powiedział i pociągnął Astrid w stronę wyjścia. Na zewnątrz klęczał całkowicie pogrążony w modlitwie muzułmanin. Pochylał się w stronę samotnej palmy, dotykając głową do piasku. Leżący na ścieżce karabin pilnował wejścia do szałasu. Allach akbar! Allach akbar! Allach akbar! Głos muzułmanina był drżący, błagalny. Trudno jednak było się domyślić, o co prosił Boga. Podniósł się do pozycji klęczącej. Usiadł na piętach i znów uniósł ręce i głowę do góry, szepcząc słowa modlitwy. Michał nie uczył się tych słów na pamięć, ale słysząc je wielokrotnie, zapamiętał sobie. Wiedział, że znaczą: „Nie masz Boga jeno Allach, a Mahomet prorok jego”. Strażnik znów się pochylił i tak trwał. Nic nie widzi i nie słyszy. Jednocząc się z Bogiem, nie wie, co się dookoła niego dzieje. Życie na tym padole przestaje dla niego istnieć. Michał wiedział, że o tej porze modlą się wszyscy muzułmanie świata, nawet ci, którzy siedzą w okopach, nawet ci, do których strzelają ich wrogowie. Trzymając przerażoną Astrid za rękę i niosąc dwie torby, chłopiec ominął leżącą na ścieżce broń. Wrócił. Wziął karabin, zarzucił sobie na ramię i obładowany niczym pustynny wielbłąd biegł w stronę rybaka, ciągnąc za sobą dziewczynkę. Nagle usłyszał krzyk muzułmanina, który skończywszy modlitwę zauważył brak karabinu. Gonił uciekające dzieci. Michał wiedział, że daleko nie pobiegnie ze słabą dziewczynką, więc odwrócił się i skierował lufę karabinu w stronę strażnika. Nie bacząc na niebezpieczeństwo, muzułmanin biegnie grzęznąc w piasku. Od strony morza słychać głos rybaka, ale dzieci nie rozumieją go. Michał daje karabin Astrid, postanawia walczyć z Kalambańczykiem na pięści. Muzułmanin, ujrzawszy broń w rękach dziewczynki, przewraca się nagle. Specjalnie upadł? – zastanawia się Michał. – Tak, muzułmanin nie boi się śmierci, ale nie może zginąć z rąk kobiety. Taka śmierć nie tylko hańbi. Nie będzie zbawiony. Michał i Astrid wsiadają do stojącej w płytkiej wodzie łódki, chłopiec rzuca bagaż i karabin na mokre dno dłubanki, pokazuje rybakowi, żeby płynął. Rybak ma jakieś opory, chłopiec pokazuje mu zegarek, zdejmuje go z ręki, ale rybak pokazuje na spodenki. Michał wyraża zgodę. Rybak nie spiesząc się wynosi zza szopy dwa wiosła i kij, którym spycha dłubankę z piasku. Nagle Michał złapał karabin i wyskoczył z łódki. Na brzegu wyjął z lufy i z magazynka naboje i wrzucił do wody. Położył karabin na piasku. Gonił dłubankę płynąc crawlem. Przerażona Astrid trzymała rybaka za rękę, żeby nie uciekł. Rybak, śmiejąc się, 27 pomógł Michałowi wejść do łódki, a potem zażądał zapłaty w postaci mokrych spodenek chłopca. – Zapłacę ci, nie bój się – tłumaczył Michał. – Płyńmy szybciej. – Wziął drugie wiosło, żeby pomóc. Patrzył na strażnika, czy nie woła ratunku. Porywacze mają automaty, mogą strzelać. Muzułmanin na razie oglądał „swój” karabin. Utrata broni groziła mu karą śmierci. Dziewczynka, dygocąc ze strachu, patrzyła ukradkiem na rybaka, czy nie zamierza przewrócić łódki albo czy nie płynie z powrotem do brzegu. Patrzyła także na strażnika wycierającego „swój” karabin. Bała się, że zaalarmuje porywaczy, nadsłuchiwała, czy z drugiej strony nie goni ich motorówka. Strażnik pewnie jest tak zadowolony z odzyskania karabinu, że przestały go interesować uciekające dzieci. Musi pilnować tych, które pozostały. – Daj mu spodenki – prosiła Michała. – Zdejmij i daj mu, jeżeli chce... Włóż żółte – odwróciła głowę czekając, że chłopiec zacznie się rozbierać. Rybaka opuściła złość, nie pokazuje już na spodenki, śmieje się z Michała, że tak się męczy pomagając mu wiosłować. – Kalamba – rybak wskazał na granatowy zarys wyspy, do której płynęli. Kalamba – pomyślał Michał i nagle przypomniał sobie, że gdzieś już o tej wyspie słyszał. W Jakarcie. W czasie przyjęcia w ich domu pierwszy sekretarz ambasady radzieckiej rozmawiał o tym z attache kulturalnym Czechosłowacji. Kalamba, jak Samoa, chce uzyskać niepodlegość. To archipelag. Należy do Oceanii... A może źle usłyszałem? – powiedział do siebie. – Może nie o te wyspy chodzi? Dlaczego porywacze nie uprowadzili boeinga na Kalamba? Pewnie benzyny zabrakło. A może tam nie ma lotniska? Nagle mocniejsza fala uderzyła jak kupa gruzu w bok łódki, która zachrobotała, zakołysała się, a na pasażerów i rybaka posypały się twarde niczym grad krople wody. – W co ty wierzysz? – Michał zwrócił się po malajsku do wiosłującego. – W ryby?... W słońce?... – Rybak we wszystko wierzy – odpowiedział tamten, wiosłując teraz ze zdwojoną siłą, żeby pokonać kilka większych fal. Astrid wycierała dłonią oczy. Michał patrzył na daleki brzeg wyspy, od której oddalali się. Nie widział już na niej strażnika ani samolotu, który był szary jak tumany piasku nad kawałkiem lądu. Wiosłujący rybak coś do Michała mówił, ale jego narzecze malajskiego nie zawsze było łatwe do zrozumienia. – Jak się czujesz, Astrid? Wciąż jesteś senna? Możesz pospać trochę, póki słońce jeszcze nie praży z góry. – Boję się, że nas dogonią. – Nie będą nas gonić. Oni mają z samolotem dość kłopotu. – Myślisz, że rybak nas nie sprzeda? – zapytała po angielsku. Michał spojrzał na rybaka. – Nie boisz się tamtego na brzegu?... Z karabinem?... – Nie boję. – Ty nie jesteś muzułmaninem? – Rybak nie musulma – odrzekł. – Rybak chce zarobić. – Widzisz? – szepnęła po angielsku przerażona Astrid. – Sprzeda nas, żeby zarobić. – Nie bój się – odpowiedział również po angielsku Michał, po czym do rybaka: – Czy na Kalamba jest lotnisko? – Michał burcząc pokazał ręką stojący samolot. Rybak potwierdził. – A port jest? – Też jest. – Wszystko jest na Kalamba – mruknął po angielsku Michał. – Nie wiadomo, ile w tym prawdy. 28 Astrid wpatrywała się w granatową głębię oceanu, zanurzyła palec w ciepłej wodzie, wyglądało, że bawi się bezmyślnie, ale na jej policzki wypłynęły łzy. – Jak myślisz, czy mama już wie o naszej ucieczce? – Myślę, że wie. – Jak sądzisz, Michał, co się z nimi stanie? – Na pewno zostaną uwolnieni. Dłubanka wpłynęła w prąd morski, który pchał ich ku nieznanemu brzegowi. Rybak położył wiosło na mokrym dnie łódki i wyjął liście bananowca, w których schowaną miał suszoną rybę. Pokazał Michałowi i Astrid, uśmiechał się do nich, proponując wspólne spożycie śniadania. Nagle Astrid wyciągnęła rękę w stronę wyspy, od której oddalali się. – O, tam – wyszeptała przerażona – gonią nas. – Nie może być – uspokoił ją rybak. – Oni nie mają motorówki. – Więc, co to?... – Rybak nie wie. Rybak jest stary i pod słońce nie widzi dobrze. Kiedy dopływali do drewnianej przystani na wyspie Kalamba, słońce było już prawie w zenicie. Astrid, której twarz rybak osłonił szerokim kapeluszem z ryżowej słomy, zasnęła. Wyglądała tak, jakby ponownie zaatakowała ją nieznana choroba. Rybak wysadza swoich pasażerów na ląd. Pomaga im wynieść torby na zmurszałe belki nabrzeża. Mieszkający w szopach, w budkach, a nawet na łódkach tubylcy o bardziej żółtych niż rybak twarzach bacznie ich obserwują. Rybak coś do nich mówi w obcym dla Michała i Astrid języku, tamci śmieją się szerokimi twarzami, znacznie szerszymi niż Jawajczycy. Kobiety, jak w Jakarcie, trzymają niemowlęta na biodrach. Dzieci są czyste, choć niektóre mają oblepione strupami oczy. Michał wie, że to jaglica, choroba oczu powodująca niekiedy ślepotę. Michał otwiera swoją torbę, chce zgodnie z umową dać rybakowi spodenki, ale właściciel łodzi nie chce czystych, wyprasowanych, woli brudne, te które Michał ma na sobie. – Dobrze – godzi się chłopiec – ale zawieź nas na lotnisko. Rybak kiwa przecząco głową. – Na lotnisko trzeba betją – wyjaśnia. Michał spogląda na tubylców, mówi do nich po malajsku, nie rozumieją go. Rybak domaga się zapłaty, musi wracać na swoją wyspę. Chłopiec zdejmuje z siebie spodenki i daje mu, sam wkłada drugie wyjęte z torby, ale rybak jeszcze nie odchodzi, chce coś od Astrid. Na pamiątkę, na szczęście. – Daj mu coś – mówi Astrid – może ma dzieci. Michał wyjmuje z walizki dziewczynki sukienkę i daje rybakowi, który złożone ręce przykłada do czoła, wyrażając w ten sposób podziękowanie, i wraca do swojej łódki. – Muszę się położyć – mówi Astrid, siadając na trawie obok swojej torby, twarz ma bladą, jakby spuchniętą. Michał przenosi dziewczynkę w cień paprociowego drzewa. Okrążają ich dzieci o buziach koloru czekolady. Stopy i ręce mają jaśniejsze od dorosłych. Ubrane są w długie i kolorowe spódnice, większe trzymają za rączki mniejsze, golutkie dzieci lub trzymają je na biodrach. Michał wyjmuje ze swojej torby cukierki, rozdaje po jednym. Dzieci oglądają je, wkładają do ust. Cieszą się. Michał nie ma więcej słodyczy, a brązowe rączki wciąż wyciągają się w jego stronę. – Daj im czekoladki – mówi Astrid. – Są w torbie. Michał wyjmuje roztopione pomadki. Dzieci rozwijają je, z obrzydzeniem wyrzucają na piasek, nie próbują nawet smaku. Słodycze, które są koloru ich skóry, nie odpowiadają im. Za to srebrne papierki są wspaniałe. Dzieci przylepiają je sobie na czole, na policzkach, wkładają 29 do nosa. Biegają, a kiedy papierki spadają, śmiejąc się, szukają ich w piasku. Michał pokazuje dzieciom, że Astrid jest chora, chce spać. Dzieci nie rozumieją i nie odchodzą. Starsza, kilkunastoletnia dziewczynka biegnie w stronę kampungów oddalonych o kilkadziesiąt metrów. Okrągłe, niskie szopy kryte ryżową słomą, niczym polskie kopki siana, za nimi czarna ściana dżungli dochodzi aż do szaroniebieskich, skalistych gór. Z kampungu o glinianej ścianie wyszła dziewczynka, prowadząc starą, chudą i bardzo obdartą kobietę. Michał wiedział, że tak oberwani na tych wyspach ludzie obdarzeni są nadprzyrodzonymi siłami. Wiedział także, że oprócz czarowników są tu także czarownice. – Selamat pagi – powiedział Michał, kiedy zbliżyła się. – Salam tabik18 – odpowiedziała czarownica. Michał ucieszył się, że stara kobieta go zrozumiała. – Bagaimana kesehatan, tuan19? – Tidak baik20 – odpowiedział chłopiec. – Niepokoję się o moją siostrę. – Twoją siostrę wyleczymy – odpowiedziała – ale ty będziesz musiał tu pozostać. – Ja? – zdziwił się Michał i zdenerwował; nie potraktował tej informacji poważnie. Czarownica przyjrzała się Astrid, po czym nakazała zanieść ją do pobliskiego szałasu. – Musimy jechać na lotnisko – powiedział Michał. – Chcemy jak najprędzej dostać się do Jakarty. – Tidak boleh21 – odpowiedziała. – Nie ma samolotu. – Nie ma?... I co my teraz zrobimy? – Musimy zabrać twoją siostrę do kampungu – powiedziała czarownica, wskazując głową na Astrid; oddaliła się w stronę szałasu. – O czym rozmawialiście? – zapytała Astrid, kiedy Michał podszedł do niej. – Powiedziała, że musimy pozostać tu kilka dni. Ona cię wyleczy. – Czuję się tak, jakby mi kto waty do uszu napchał. – Ona nazwała cię moją siostrą. – No dobrze – odpowiedziała Astrid uśmiechając się nieznacznie do chłopca. – No pewnie – odrzekł Michał rumieniąc się. – Chciałbym, żebyś była moją siostrą. – Jestem twoją siostrą. Według tutejszych obyczaj ów wszyscy żółci ludzie są braćmi i wszyscy biali są braćmi, i wszyscy czarni są braćmi – powiedziała Astrid. – Tutejsi ludzie są braćmi i siostrami, jeżeli są z jednego szczepu – dodał Michał. – Biali też są braćmi, jeżeli są z jednego szczepu. My jesteśmy z jednego szczepu, prawda Michał? – Wszyscy Europejczycy są z jednego szczepu – dodał autorytatywnie Michał, po czym wziął Astrid na ręce i niósł w stronę kampungu. – Michał – szepnęła ze łzami – tak się boję, żebym nie umarła. – Nie pozwolę ci umrzeć – szepnął Michał i odwrócił głowę, bo zapiekły go oczy. – Tutaj – czarownica odsunęła szmacianą zasłonę, ukazując ciemne wejście do kampungu. Michał położył dziewczynkę na ułożonej na piasku macie tuż przy glinianej ścianie, na której wisiały jakieś zasuszone liście, snopek ryżu, podobny do buraka korzeń manioku, a w słomiany dach wbity był parang, czyli nóż przeznaczony do wycinania przejścia w dżungli. – Usiądź przy mnie – Astrid wskazała na miejsce obok siebie. A kiedy Michał to zrobił, poprosiła go, żeby ją czymś przykrył, trzęsła się bowiem z zimna, choć upał był tropikalny, na pewno w granicach czterdziestu stopni Celsjusza (w Indonezji temperaturę mierzy się termometrami Fahrenheita, do których Michał nie mógł się przyzwyczaić). Michał domyślił się, że Astrid chora jest na malarię, pewności jednak nie miał, nawet zwykłe przeziębienie 18 Salam tabik (malaj.) – dzień dobry. 19 Bagaimana kesehatan, tuan (malaj.) – jak się czujesz wielki panie. 20 Tidak baik (malaj.) – nieważne. 21 Tidak boleh (malaj.) – nie można. 30 biały człowiek przechodził tu ciężej niż w swoim kraju. Przykrył dziewczynkę mokrą od potu koszulką, którą zdjął z siebie. W cieniu szałasu nie bał się słonecznego udaru. Nagle po przeciwnej stronie kampungu coś się poruszyło. Michał drgnął, przypuszczał, że to żmija wpełzła do szałasu albo jakiś zwierz się przyczaił. Uspokoił się, na piasku leżał chłopiec o brązowej cerze i ciemnosinych wargach. Oczy jego błyskały bielą, a więc nie spał. – Co słychać? – zapytał Michał. – Apa kabar22 – Uśmiechem i bielą zębów chłopiec przypominał Michałowi Domina – przyjaciela z Jakarty, który często pytał go: „Czy to prawda, że tam w twoim kraju na północy rzadko świeci słońce?” Leżący chłopiec wciąż łypał białkami oczu i milczał. Nie rozumie – pomyślał Michał; wiedział, że na tysiącach indonezyjskich wysp ludzie posługują się setkami różnych języków, a wszystkich nawet najmądrzejszy człowiek nie zna, choć różni naukowcy zajmują się badaniami obyczajów tych narodów. Malajski, po uzyskaniu przez Indonezję niepodległości, ogłoszony został językiem urzędowym, ale umieją się nim posługiwać Malajczycy i spokrewnione z nimi narody. Chociaż – powiedział do siebie – Malajczycy, tak jak Chińczycy, są wszędzie. Prawie na każdej wyspie. Astrid poruszyła się gwałtownie i Michał obejrzał się. Zrzuciła jego koszulę, wyprężyła się. Twarz miała zlaną potem, było jej gorąco. Chłopiec podniósł koszulę, wytrzepał z niej piasek, chciał wytrzeć mokre czoło saudara prempuam23, ale do szałasu weszła stara kobieta z glinianym naczyniem i dała Astrid do wypicia jakiś cuchnący wywar ziołowy, po czym obłożyła jej głowę trzema leżącymi pod ścianą kamieniami i wyszła. Michał domyślił się, że są to święte kamienie i usunąć ich nie wolno, choć widział, że dziewczynce nie jest wygodnie, kręci się, na pewno dostała gorączki, zaraz zacznie majaczyć. Może to lekarstwo jej pomoże? Michał cichutko włączył swój tranzystorek, przerzucał skalę sądząc, że złapie Sydney lub Singapur albo jakąkolwiek stację w języku angielskim i dowie się czegoś o porwanym samolocie, lecz odzywały się jedynie stacje w nie znanych mu językach, mógł to być Pekin lub Hanoi, albo jakaś hinduska rozgłośnia. Kiedy usłyszał śpiew bez akompaniamentu, był pewien, że są to wersety Koranu. Gdy tak kręcił skalą odbiornika, coś nagle zaszeleściło. W drzwiach do szałasu stał bardzo obdarty mężczyzna, nie ulegało wątpliwości, że czarownik. Za nim weszła stara kobieta w łachmanach. Michał lekko skłonił się przybyszowi, który nie zareagował, lecz od razu podszedł do Astrid. Pierwszą rzeczą, jaką uczynił, to zajrzał jej do ust, żeby obejrzeć zęby. Piłował je mniejszymi i większymi kamieniami, delikatnie, żeby nie pokaleczyć dziąseł. Nie miał wiele pracy, zęby Astrid miała wyjątkowo równe, jeden tylko budził zastrzeżenie czarownika. Podzielił się swoimi uwagami ze starą kobietą, po czym pokazał ząb dziewczynki Michałowi. Czarownik nie był przekonany, czy białej njonji24 szkodzi wyłącznie ten zły duch, który siedzi w lekko wystającym zębie. Nie podobał mu się także japoński odbiorniczek Michała; spoglądając nań mówił coś do starej kobiety w nie znanym Michałowi języku, po czym oznajmił chłopcu, że dla dobra swojej siostry nie powinien go używać. Michał kiwnął twierdząco głową, powiedział baik25 i wyłączył radio. Kiedy czarownik wyszedł, Michał znów cichutko je włączył. Najpierw złapał śpiewane bez akompaniamentu wersety Koranu, potem muzykę dżezową. O porwanym samolocie ani słowa. Wreszcie Jakarta, poznał ją po muzyce gamelanowej26, która trwała bardzo długo. Czy oni nic o nas nie wiedzą – zastanawiał się. – Czy ich te sprawy zupełnie nie 22 Apa kabar (malaj.) – co nowego. 23 Saudara prempuam (malaj.) – siostra 24 Njonja (malaj.) – wielka pani 25 Baik (malaj.) – dobrze. 26 Muzyka gamelanowa – muzyka na starych indonezyjskich instrumentach, w skład których wchodzą m. in. śpiewające kamienie, trzeszczotki, metalowe dzwonki itp. 31 interesują? Może w dzienniku coś będzie – pomyślał, nie wiedział jednak, kiedy Jakarta nadaje wiadomości. Usłyszawszy majaczenie Astrid, Michał wyłączył radio. Dziewczynka mówiła po niemiecku coś o Hamburgu i o swojej koleżance Ilse. Michał wycierał jej twarz chusteczką, prosił: „cicho”, „uspokój się”. Po kolacji, składającej się z kukurydzianych placków, zwanych po malajsku krupuk, i letniej o dziwnym smaku herbaty, Michał poczuł w żołądku ból. Położył się na piasku koło Astrid, podsuwając kolana pod brodę. Zamknął oczy. Ból jakby ustępował, ale szałas pod wpływem gorączki przenosił Michała na wyspę Katoni, gdzie modlił się muzułmański strażnik, unosząc złożone ręce do góry i dotykając czołem piasku. Módl się i ty do Allacha – usłyszał w gorączce głos. – Allach ci pomoże. Nie masz Boga jeno Allach, a Mahomet prorok jego... Obudź się i wstań, już jesteś zdrowy. Nic cię już nie boli. Michał długo nie mógł otworzyć oczu, męczył się, wiedział, że to sen, który rozpłynie się, gdy tylko podniesie powieki. Powieki Michała były wyjątkowe ciężkie. Nagle coś zaszumiało, lunął tropikalny deszcz. Słomiany dach drżał, bulgotała płynąca wyżłobionymi rowkami woda. Po chwili wszystko ucichło. Ta cisza po burzy obudziła Michała. Przez szpary w ścianie zauważył grupkę mężczyzn, mieli na sobie kolorowe pasy i czapeczki przyozdobione trawą. Nie ulegało wątpliwości, że wybierają się z darami do swojego boga; odświętnie odziani szli bez kobiet, od kobiet żaden bóg darów nie przyjmie, żadnej sprawy dziewczynie nie załatwi. Po krótkiej naradzie, szeleszcząc odsuwaną matą, do szałasu wchodzi najstarszy wiekiem mężczyzna. Oprócz szerokiego kolorowego pasa ma na sobie spódnicę z suchych pędów traw. Mężczyzna po malajsku informuje Michała, że jego ludzie są uczestnikami procesji, która udaje się na Jawę, gdzie na wulkanie Bromo mieszka bóg ognia, który udzieli im, Kalambańczykom, łaski. Może także pomóc jego białej siostrze, jeżeli przekażą mu od niej dary. Michał wyciągnął z tylnej kieszeni sto rupii. – Masz – powiedział. – Kup u mieszkających pod wulkanem Tenggerów litr ryżu, a może i więcej, oni najlepiej wiedzą, co bóg Bromo teraz lubi, i wrzuć do krateru. Podziękuj bogu Bromo za dotychczasowe łaski i poproś o dalsze. To powiedziawszy Michał skłonił się, mężczyzna schował pieniądze i również pochylił głowę. Zaszeleściła bambusowa zasłona. Michał wyszedł z szałasu, żeby zobaczyć, jak przybrana kwiatami łódź opuszcza port rybacki żegnana spokojną muzyką gamelanową. Stojąca na brzegu orkiestra długo i melodyjnie grała, a najpiękniejsze dźwięki wydawały śpiewające kamienie, w które stary muzykant uderzał drewnianymi młotkami różnej wielkości. Michał wrócił do szałasu i położył się na piasku. Czuł, jak gorączka nakłuwa mu czoło drobnymi igiełkami. Igiełki rozchodzą się po całym ciele, sięgają do kolan, wchodzą w stopy, łokcie. Nie słyszał już płynącej pieśni ludzi wiernych bogu ognia. Fala gorączki, która przed chwilą ustąpiła, nadchodziła ze zdwojoną siłą. Michał wiedział, że napady gorąca i chłodu charakterystyczne dla malarii atakują kilka razy dziennie. W szumie gorączki Michał znów usłyszał muzykę gamelanową, nie był jednak pewien, czy rodziła się w jego głowie, czy płynęła z morza. Ja też tam byłem – uświadomił sobie – i składałem razem z panem Bachmanem hołd bogu ognia. Siedział po lewej stronie kierowcy, gdyż wóz pana Bachmana dostosowany był do lewostronnego ruchu. Przeżył sporo emocji w czasie lawirowania chryslera między ustawionymi na jezdni beczkami mającymi ograniczyć prędkość poruszania się pojazdów. A kiedy znaleźli się na głównej drodze, automatyczna skrzynia biegów przeskoczyła na wyższe obroty. 32 Wąska asfaltowa droga przecina wsie i plantacje herbaty, omija nurzające się w błocie bawoły zwane kerbau, jakieś słupy w polu – pozostałości zdemontowanej fabryczki. Potem wyrośli ludzie w kolorowych kapeluszach, niczym olbrzymie muchomory pochylali się nad dojrzewającym ziarnem kakaowym. W suchym skwarze dnia chrysler wjechał w kamienistą drogę wiodącą na wulkan. Wielki Bromo zieje żółtymi oparami. Ścieżkami wspina się ku górze procesja ludzi niosących zapalone pochodnie. Samochód zwalnia, po czym staje przed zamkniętym szlabanem. Kto chce wjechać na szczyt wulkanu, nie zważając na niebezpieczeństwa, musi uiścić opłatę. Pan Bachman sięga po rupię, otrzymuje dwa bilety. Idący pieszo nic nie płacą, niosą przecież dary bogu. Wąską, pełną wybojów i olbrzymich głazów dróżką chrysler powoli objeżdża górę, pnąc się na jej szczyt. W powietrzu czuć siarkę. Dławiąc się kurzem Michał wachluje się dłonią. Z niepokojem patrzy w przepaść, nad którą wije się wąska dróżka, niewiele szersza od rozstawienia kół samochodowych. Spogląda na twarz inżyniera wpatrzonego w dziurawą drogę, wie, że nie powinien teraz nic do niego mówić. Ma ochotę zetrzeć z jego twarzy pot zmieszany z kurzem. Granatowe zbocze wulkanicznej góry szarzeje. Żużlowa droga jakby rozsypuje się pod kołami ich samochodu, strącając drobne kamienie w przepaść. W pewnym miejscu Michał spostrzega pokaźną wyrwę. Nic nie mówi, inżynier chyba ją widzi, nie może jednak zatrzymać wozu, gdyż nie utrzymałby go na stromej, ustawionej chyba pod kątem czterdziestu stopni drodze. Gdyby silnik zgasł, polecieliby kilkaset metrów w dół, tam, gdzie krętymi ścieżkami idzie procesja. Przednie prawe koło przeskoczyło przez wyrwę, tylne też. Michał poczuł ulgę, a kiedy wjechali na szczyt, odetchnął. Na niewielkim placu stało kilka samochodów z europejskimi znakami. – Było trochę emocji, co? – powiedział pan Bachman sapiąc ze zmęczenia; dopiero teraz wytarł chusteczką szarą od kurzu twarz. Michał pomyślał: Miał rację, że nie zabrał z sobą Astrid. Niektóre procesje już są na szczycie wulkanu. Jej uczestnicy zaglądają do krateru, zastanawiają się, czy bóg przyjmie wrzucane tam prezenty: miski ryżu, pęczki bananów, czarno-białą świnkę. Krater nie wyrzucił, a więc przyjął. Teraz można dać mu bawołu. Prowadzone nad przepaść zwierzę opiera się, instynktownie czuje śmierć, ale krater bulgocze, pękają olbrzymie płachty lawy, zapach siarki unosi się – bóg żąda nowych ofiar. Kilku mężczyzn wpycha ryczące zwierzę w śmiertelną otchłań wulkanu. W szarej błotnistej dziurze, do której Michał podchodzi ostrożnie, wciąż bulgocze czarna lawa, wydmuchując olbrzymie bańki. Michał przygląda im się z niepokojem. Cofa się, kiedy z czarnego otworu zaczynają wyskakiwać olbrzymie kamienie, które kręcą się w powietrzu i ponownie wpadają do otworu. Bóg Bromo gniewa się. Wrzucone potrawy podrażniły tylko jego apetyt. Trzeba mu jeszcze coś dać, bo może wybuchnąć prawdziwą jak przed laty lawą. Wtedy nie będzie żadnych szans ucieczki. Michał otrząsnął się ze wspomnień, gorączka spadła, nadchodził chłód. Postanowił cicho włączyć tranzystor, tak cicho, żeby nie obudzić Astrid, i wtedy stwierdził, że nie ma odbiornika, który przed chwilą leżał na piasku obok jego głowy. Może szczur zabrał albo jakieś inne zwierzątko? Co tam radio – pomyślał – ciekawe, jak się Astrid czuje? Lecz dziewczynki też nie było. Michał poderwał się zdenerwowany. W półmroku szałasu, zaspany jeszcze, osłabiony gorączką widział tylko jej matę oraz ciemny worek, którym była przykryta. Usiadł, ale szałas zawirował mu dookoła, więc położył się z powrotem na piasku. Czuł silny ból głowy i dzwonienie w uszach. Muszę się opanować – pomyślał – w trudnych sytuacjach, mawiał ojciec, trzeba umieć się 33 opanować. Dzwonienie wzmogło się. Tak grały drewniane słupy telegraficzne w Sopocie, kiedy przykładał do nich ucho. Andrzej, Piotrek też słuchali muzyki telegraficznych słupów. Michał widzi ich biegnących polną drogą w stronę morza. Z dużym wysiłkiem Michał podniósł się po raz drugi, lecz nadal wszystko w szałasie osłonięte było mgłą. Jeżeli Astrid wyszła się umyć – pomyślał – po co zabrała radio? Podniósł się, lecz kolana nie utrzymały ciężaru jego ciała, upadł na piasek. Nie rozumiał, dlaczego jest taki słaby. Po raz trzeci, zmobilizowawszy wszystkie siły, Michał stanął na nogach. Postąpił kilka kroków, by dojść do maty zasłaniającej wejście. Koszulka i spodenki, w których spał, mokre były od potu wywołanego gorączką i ogromnym wysiłkiem. Podnosząc zasłonę, omal jej nie urwał. Blask dnia tak mocno go oślepił, że musiał przysłonić dłonią oczy. Mimo to czarna płachta ze złocistymi nitkami wciąż przed nim falowała. Michał wiedział, że owa czerń to tropikalna osłona mózgu, która za chwilę ustąpi. Czarna zasłona rozwiała się tak szybko, jak szybko spadła na niego wraz ze słonecznym żarem. Trzymając się ścian kampungu, Michał postąpił kilka kroków i potknął się o coś. Na piasku leżał rozbity jego japoński tranzystorek. Michał uklęknął, żeby obejrzeć ów splot drucików, który przynosił mu wiadomości ze świata, ale czyjeś ręce delikatnie, lecz stanowczo wprowadziły go z powrotem do szałasu. 34 ROZDZIAŁ 4 Zmora złego ducha Żmija, która nie jest zwykłym gadem, lecz złym duchem, pełznie po piasku, wciska się w szczelinę, w szparę między matami, usiłuje dostać się do Astrid. Dziesiątki żmij, złych duchów, czyhają na życie dziecka. Śmiertelny jad z setek ostrych jak igły języków wysuwa się ze wszystkich stron świata, dziewczynka nie ma siły uciekać, nie ma gdzie uciekać, boi się śmiertelnego syku, nie może krzyczeć, woła ratunku, głos ma słabiutki, może ktoś usłyszy, Michał, mama, Mun, ktokolwiek... Stara kobieta z pomocą mężczyzny w opasce przenosi Astrid do bezpieczniejszego domu na palach, do którego żmija nie wciśnie się ani nie wskoczy, lecz i to nie poprawia stanu zdrowia Astrid; żmija wpuściła już jej jad, który zabija powoli. Czarownik i stara kobieta oglądają dokładnie ciało dziewczynki, szukając miejsca, przez które mogła wejść trucizna. Zła dusza żmii rozchodzi się po ciele, powodując najpierw wysoką temperaturę. Astrid majaczy. Miejscowi ludzie uważają, że w stanie silnej gorączki rozmawia ze swoim bogiem. Czują się bezradni, decydują się wezwać na pomoc wielkiego białego czarownika. Wynoszą Astrid do betji, wiozą na drogę, którą raz w tygodniu przejeżdża czarownik z północy, układają dziewczynkę pod palmą na kolorowej szmacie, rozciągają nad nią brezent, by chronił ją przed wodą z nieba, zbliża się bowiem pora deszczowa, błękit zasnuł się chmurami. Miejscowym ludziom deszcz nie przeszkadza, chłodzi im twarze i ramiona, płucze przesiąknięte potem koszule, które wysychają na plecach w ciągu kilku minut, ale białej dziewczynce może zaszkodzić. Świętymi drzewami są najstarsze drzewa w okolicy, świętymi ludźmi – najstarsi wiekiem, w nich bowiem najdłużej siedzi dusza, ale najbardziej świętymi ze świętych są kamienie, tam dusza mieszka tysiąc lat, tyle co w kościach ludzkich oraz w kościach niektórych zwierząt. Dlatego stara kobieta, stojąc pod świętym drzewem, trzyma w woreczku z pęcherza tysiącletnie kości z duszami zmarłych przodków i tysiącletnie kamyczki, które dusza wielkiego przodka obrała sobie za wieczną siedzibę. Na skrzyżowaniu polnych dróg, gdzie od wieków leży święty kamień, a nad nim pochyla się święta palma, stara kobieta w towarzystwie betjarza wypatruje wielkiego białego czarownika na małym koniu. Szeroki kapelusz przesłania jej twarz i ramiona. Niedługo czekali. Z zieleni krzewów wyłoniła się wkrótce postać chrześcijańskiego misjonarza. Zmęczony konik nie miał już widocznie siły dźwigać jeźdźca na grzbiecie, szli więc obok siebie, wydawało się nawet, że rozmawiają. Wielki biały czarownik, który przyjechał na tę wyspę z dalekiej Północy, gdzie jest zimno jak w piekle, zna język Kalambańczyków, bo jest im od boga przeznaczony, i opowiada o stwórcy, którego na oczy nie widział, ale w którego wierzy i w którego oni, Kalambańczycy, też powinni wierzyć. Kalambańczykom podoba się wielki biały czarownik, z przyjemnością słuchają tego, co mówi, niektórzy nawet czynią jak on znaki krzyża przed twarzą i krzyże stawiają przed swoimi domami, ale swojego ducha-przodka nie mogą się wyrzec. Nie mogą zgrzeszyć przeciwko duszy prapradziadka, nie mogą obrażać świętych kamieni ani boga ognia, wielkiego Bromo, dlatego Chrystusa przyjmują do swoich domów jako Drugiego. Każde nieszczęście jest zemstą świętego Bromo, który nie znosi obecności innych bogów. 35 Mało jest takich domów, w których dobre i złe duchy współżyją. Wielki czarownik Kalambańczyków odrzucił wiarę w Chrystusa i dlatego nie mógł dziś towarzyszyć dziewczynce w drodze do misjonarza z Północy. Stara kobieta i betjarz pokłonili się misjonarzowi, który uczynił znak krzyża i spojrzał na Astrid. – Kto ona jest i skąd się tu wzięła? – zapytał. Stara kobieta wyjaśniła, że przywiózł ją i jej brata rybak z Katoni, by uchronić przed niechybną zemstą białego boga poszukującego na tamtej wyspie swoich dzieci. Biały bóg, wiadomo, nie znosi innych dzieci, zwłaszcza gdy swoich nie może znaleźć. – Co jej jest? – przerwał Ojciec patrząc na białą dziewczynkę; położył rękę na jej czole, potem wyjął ze swojej torby wiszącej na koniku białą pastylkę i włożył dziewczynce do ust, a kiedy ją połknęła, przyłożył do jej warg termos z zimną wodą, w której pływały kawałki lodu. – Dał jej nową, białą duszę – szepnęła stara kobieta. – Będzie żyła. – Zabiorę ją z sobą – mówi ksiądz – a wy wracajcie i zajmijcie się chłopcem. Misjonarz sadza Astrid na swoim koniku, żegna znakiem krzyża Kalambańczyków i odchodzi ze swoim wierzchowcem, na którego grzbiecie siedzi półprzytomna dziewczynka. Wracający z dżungli miejscowi ludzie najpierw także żegnają się po chrześcijańsku, a potem walą bambusowymi kijami o ziemię, stukają kamieniami o kamień, by odegnać od siebie, od świętego kamienia, złego ducha. Astrid otwiera oczy. – Gdzie ja jestem? – pyta rozglądając się. – Wśród swoich – usłyszała po niemiecku. – A gdzie Michał? – zobaczywszy obcą twarz Astrid się przeraziła. – Jaki Michał?... Aha. Astrid zeskakuje z konika, ucieka w busz, nie może jednak biec przez kłujące krzaki, jest słaba, przewraca się. Ksiądz podnosi ją, niesie na rękach, sadza z powrotem na koniku. – Nie bój się, córeczko. Jestem misjonarzem, wiozę cię do biskupstwa, tam cię wyleczą. Już niedaleko do przystani. Na statku będziesz mogła się położyć. – A gdzie Michał? – Michał też przyjedzie, na jednym koniku nie zmieścilibyście się oboje. – Przywieziesz go też? – Ma się rozumieć. A teraz siedź grzecznie. Do portu już niedaleko. Michał tymczasem nurzał się w parnej tropikalnej nocy. Pot zalewał mu oczy, duchotę potęgowała wzmagająca się gorączka. Złe maski uśmiechały się, tańczyły koło jego głowy. Na szczęście jest ojciec, więc Michał się nie boi. Ojciec nie zwraca uwagi na maski, może ich nie widzi? Zaprasza Michała do restauracji, siadają na bambusowych krzesłach pod gołym niebem. Podchodzi właściciel z synem, ojciec zamawia żmiję na gorąco, potrawę, którą dawno Michałowi obiecywał. Kucharz przynosi kosz z żywymi gadami, które wiją się i syczą. Którą wybrać? Tę chudą czy tę młodą?... A może tłuściejszą? Wszystkie zwijają się, żadna nie chce być usmażona. Michał z daleka pokazuje, którą chce zjeść. Kucharz wkłada do kosza dłoń w rękawicy, wyciąga wybraną żmiję, dużymi nożycami obcina jej łeb, a następnie wijącą się jeszcze w śmiertelnych drgawkach kładzie na stół, nacina wzdłuż skórę, zdejmuje. Kraje na cztery części i wrzuca do naczynia z olejem. Ojciec wyjaśnia Michałowi, że kucharz specjalnie przyrządza potrawy mięsne na oczach konsumentów, żeby wiedzieli, że nie są oszukiwani, że nie częstuje ich zdechłym lub nieświeżym gadem. Kawałki żmii leżą już na talerzach, kucharz podaje jeszcze łyżki i widelce; noży do posiłków tu się nie używa. Michał patrzy na ojca, ojciec spogląda na syna. Obaj mają wielką ochotę spróbować potrawy, która jak żabie udka jest bardzo droga. 36 Zarówno ojciec, jak i syn dawno mieli ochotę ją skosztować. Leży teraz przed nimi pachnąca, młoda żmija. Ojciec i syn przełamują wreszcie wewnętrzny opór i obaj jednocześnie wbijają widelec w drgające jeszcze kawałki, łyżkami odrywają mięso, wkładają do ust. Patrzą na siebie. Dobra. Jaki ma smak? Z czym ją porównać?... Ale wtedy z kotła wyskakują maski złych duchów. Biegają po stole, po piasku, na którym ustawione są ich krzesła. – Tatusiu! – woła Michał i podnosi się na łokciu – ta żmija jest złym duchem, jest zmarłym człowiekiem, który z powodu niedbale wykonanych ceremonii pogrzebowych zamienił się w żmiję. Nie możemy jej jeść! – Wciąż rozmawia ze swoim bogiem – powiedziała stara kobieta, patrząc na leżącego w gorączce Michała. Czarownik spojrzał na chłopca, podał mu w glinianej miseczce trochę ciemnego płynu, podniósł jego głowę, by łatwiej mógł wypić. Potem do puszki pokonserwowej wkruszył jakieś ziele i kazał starej kobiecie zapalić ową mieszankę. Dym, pełzając po szałasie, piekł w oczy. – Nieczyste siły wycofują się – oznajmiła czarownica. – Jego choroba wynika z tęsknoty za swoją siostrą. On musi pójść za swoją siostrą. – Dobrze, żeśmy to radio zniszczyli – zauważyła stara kobieta. – Od razu mówiłem, że jest źle nastawione – dodał czarownik. – Zamiast porozumiewać się z bogiem, kontaktowało się ze złymi duchami. Zdaje się, że skończył rozmawiać. Otwiera oczy. Pilnuj go, żeby nie wstawał. Jutro rano znów przyjdę. Czarownik wyszedł, a stara kobieta kadziła chłopca ostrym dymem. Michał przecierał dłonią piekące powieki. Nagle podniósł się na łokciach. – Co się stało? – zapytał rozglądając się po szałasie. – Gdzie Astrid? – Leż – stara kobieta trzymała go za ramię. – Nie trzeba wstawać. Twoja siostra wróci do ciebie. Albo ty pójdziesz do niej. Michał z przerażeniem słuchał słów starej kobiety. Zwrot „albo ty pójdziesz do niej” mógł oznaczać, że Astrid już umarła i on także umrze lub że Astrid umiera, a jemu również nie wróżą długiego życia. Przed oczami chłopca pojawiła się biała dziewczynka i zaraz zniknęła. Zamajaczyła szkolna koleżanka z Jakarty Fatima. Jej płynne, jakby kołysane podmuchami wiatru ruchy wyrażały oczekiwanie. Na kogo czeka? – zastanawiał się Michał, lecz kiedy ujrzał wychodzącego z dżungli chłopca z dmuchawą27, domyślił się, że na niego. Młody Indonezyjczyk, podobny do Domina, nie śpieszy jednak do niej, coś mu przeszkadzało. – Hej! – zawołał Michał – pomogę ci, jeżeli chcesz. Razem pokonamy złego ducha. Dobro musi zwyciężyć... Michałowi zawirowało w głowie, ziemia w szałasie zakołysała się, dach opadł, zaszumiał dużymi kroplami deszczu. Stara kobieta położyła głowę chłopca na drewnie, przysłoniła stwardniałymi dłońmi jego oczy. Michałowi wydawało się, że ulewny deszcz przedziera się przez dżunglę pełną muzyki cykad28, woni błota i zapachu dymu. Myślał o Astrid, choć wiedział, że jej tam nie ma, chciał walczyć ze złem, które jej zagraża. Półnagi, ciemnoskóry chłopiec z dmuchawą i kilkoma zatrutymi strzałami przemyka się koło skały. Za nim drugi – dobry duch. Dziewczynka, którą raz była Fatimą, raz Astrid, kręci się niespokojnie, a oni, dobro i zło, patrzą na siebie złowrogo. Przerażona Astrid zasłania oczy. Może modli się do swojego boga, żeby dopomógł dobremu duchowi, a może wierzy w jego zwycięstwo. Nie patrzy na walczących, zatyka uszy, żeby nie słyszeć trzasku bambusowych oszczepów, własnego oddechu, szumu krwi w 27 Dmuchawa – broń w postaci bambusowej rury, z której silnym dmuchnięciem wyrzuca się małą, zwykle zatrutą, strzałę; znana w Indonezji, Indochinach, Ameryce Środkowej i Południowej. 28 Cykady – tropikalne owady. 37 skroniach, przyśpieszonego rytmu serca. Michała także ogarnia niepokój, zło i dobro walczą na śmierć i życie, z wbitych na końce oszczepów kamieni sypią się iskry. Zło nie wytrzymuje narzuconego mu tempa walki i wycofuje się między skały. Dobro triumfuje. Czy na długo? Zło – pomyślał Michał – nie poległo, a jedynie ukryło się, wróci i znów będzie polować na dziewczynkę. – Nie stój na widocznym miejscu – woła pan Bachman. Michał wskoczył do samochodu. Chrysler unosi się nad asfaltową drogą, nad palmowym lasem, zniża się do tukangów29 z bananami, do bawołów ciągnących sochy w błotach ryżowych poletek, tarasami schodzących ze zbocza góry. Chłopiec słyszy bulgot wody kropelkami przelewanej na niżej położone ryżowiska, szum zielonych krzaków. Grupa ludzi w szerokich kapeluszach osłaniających głowę i ramiona przed słońcem nuci pieśni chwalące zwycięstwo dobrego ducha, ale zły duch mobilizuje siły. Drży pobliski wulkan, krater okrywa się białą chmurą, w powietrzu wisi zapach siarki. Ludzie w kampungach nie widzą tych masek wyłaniających się z dżungli, otaczających wieś. Trzask bata wyraźnie odcina się od symfonii cykad. Maski wychodzą ze wszystkich stron, spadają z drzew. Krótka narada w ciszy i złowrogi taniec panoszących się złych duchów, przerażające brzydotą maski wpadają do kampungów, ludzie chowają się po kątach. Dzieci z ryżowych pól uciekają do dżungli, pozostawiając leniwe bawoły. Michał nie wie, co robić, szuka wzrokiem ojca, szuka pana Bachmana. Zastanawia się, czy również nie skryć się gdzieś za drzewem. Nie będzie uciekał, nie będzie wołał ratunku. Skok za drzewo nie jest ucieczką, upadł, zabolały go łokcie i kolana... Obudził się szczęśliwy, że jest w szałasie, że tamto było snem. Gdzie ja jestem?... W dżungli?... W Jakarcie?... Na Kebajoran Baru? Zaraz z krzaków wyskoczy Domine, kochany przyjaciel... Gdyby wiedział, gdzie ja teraz jestem, odnalazłby mnie... Sam nie wiem, gdzie jestem. Boli mnie głowa, usta spieczone gorączką. Gdzie jest Astrid? – rozejrzał się po szałasie i nagle ogarnął go strach. Co z nią zrobili? Jeżeli umarła, pochowają ją według własnych tradycji, to znaczy powieszą za nogi na specjalnym drzewie i czekać będą, aż ptaki zjedzą ciało... Michał zebrał wszystkie siły, podniósł się i wyszedł z szałasu. Słoneczny ranek oślepił go na moment. Przysłoniwszy dłonią oczy, szukał tego placu, tego drzewa przeznaczonego na uroczystości pogrzebowe. Zewsząd do jego uszu dochodziły głosy ludzkie podobne do gdakania kur, beczenia cielaków, gulgotania indyków. Przed nim, w odległości kilkudziesięciu metrów, stał duży okrągły szałas – wielka lepianka z gliny przykryta złocistą słomą, zamieszkała przez kilkanaście kalambańskich rodzin. Gdzie jest Astrid? – pytał sam siebie idąc w stronę dużej lepianki. – Co powiem jej matce, mojemu ojcu?... Że nie wiem, gdzie jest?... Że ją zgubiłem?... Że ktoś ją zabrał, kiedy spałem?... Koło dużej lepianki dymiło palenisko. Młoda kobieta, trzymając dziecko na biodrze, mieszała patykiem w stojącym na kamieniu garnku. Drugie dziecko, większe, zaglądało do naczynia. Obok na ziemi siedzieli na podkulonych nogach trzej mężczyźni. Dwóch grało w kamienie, kładąc je do dołka i wyjmując, trzeci przypatrywał się grającym. Odsunąwszy matę zwisającą na otworze prowadzącym do dużego szałasu, Michał zajrzał do ciemnego wnętrza kampungu i zaraz się cofnął dygocąc cały. Nie wierzył jeszcze, żeby to, co ujrzał, było prawdą. Jeszcze raz włożył głowę do środka. Szałas był pusty, jedynie w rogu, tuż przy drzwiach, leżał twarzą do piasku, przykryty kawałkiem podartej szmaty, nagi człowiek. – Tuan – Michał usłyszał z tyłu głos; odwrócił się nerwowo i ujrzał starą kobietę. Uspokoił się, dotknął ręką czoła, bo nagle poczuł silny ból głowy. Stara kobieta objęła Michała za plecy i poprowadziła do szałasu. 29 Tukang (malaj.) – rzemieślnik, kupiec. 38 – Tuan musi leżeć – tłumaczyła. – Gdzie jest moja siostra, Astrid? – Poszła z wielkim białym czarownikiem. – Dokąd? – Nie wiem, tuan. Biały czarownik ją wyleczy. Twoją siostra njonja jest bardzo chora, bardziej niż tuan i dlatego wielki biały czarownik wziął ją najpierw. Po ciebie, tuan, też przyjdzie biały czarownik, ale njonja jest bardzo chora. – W którą stronę pojechali? – W stronę wzniesienia – wskazała ręką na busz za szałasem – tam, na rozstaju dróg, w cieniu świętego drzewa spoczywa święty kamień. Ale ty, tuan, nie chodź tam. Tuan jest chory, musi poleżeć. – A tam, w kampungu, kto leży? – Nasz brat. Czeka na pogrzeb. – Dawno umarł? – Na początku deszczowej pory. – A kiedy będzie pogrzeb? – Czarownik wyznaczy czas. Jak przyjdzie czas, wszyscy zmarli na naszej wyspie będą mieli wielką uroczystość. Ale najpierw musimy zeskrobać ciało, żeby zostały same kości. W kościach dusza siedzi długo, tysiąc lat. Zawsze. A ciało jest grzeszne, należy się go pozbyć. Tuan, gdzie ty chcesz iść? Jesteś chory. Lecz Michał nie zwracał uwagi na starą kobietę, a ona przestała go prowadzić. Michał szedł sam, słaniając się, w stronę świętego kamienia, choć nie wiedział, po co tam idzie. Jeżeli panują tu obyczaje odprawiania pogrzebów raz do roku – pomyślał – nie wiesza się zmarłych na drzewie, lecz po prostu leżą w kampungu, jak ten... a więc Astrid żyje, gdyby umarła, leżałaby... Michał, choć sam był chory, wiedział, że nie może tu pozostać ani chwili, skoro nie ma Astrid. Musi ją odnaleźć... Koło ostatniego okrągłego domu Michał poczuł, że słabnie. Zatrzymał się, wytężył wszystkie siły, żeby nie upaść. Obejrzał się. Stara kobieta stała i patrzyła za nim. Ze wzniesienia rozciągał się widok na rozległy, dochodzący aż do morza busz, w którym stały trzy okrągłe szałasy, jeden, gdzie on był z Astrid, mniejszy. W tych większych gnieździły się wielkie, kilkunasto-, a nawet kilkudziesięcioosobowe rodziny. Na jakiejś wyspie widziałem olbrzymi dom – pomyślał. – Mieszkała w nim cała wieś. Nie – przypomniał – o tym czytałem w książce. Nagle przed nim pojawiła się młoda, obwieszona dziećmi dziewczyna. Wyszła zza krzaka tak niespodziewanie, że Michał przestraszył się. Chcąc nawiązać rozmowę, zapytał ją, czy przechodził tędy wielki biały czarownik z jego siostrą. Nie rozumiała go, nie umiała mówić po malajsku. Michał chciał iść dalej, ale znów najniespodziewaniej w świecie podeszła niezauważalnie stara kobieta. Poprosiła tuana, żeby wrócił do kampungu i tam w cieniu słomianego dachu cierpliwie czekał. Michał nie wie, co robić, zmęczony siada na piasku. Nagle do jego uszu dochodzi tupot bosych nóg. Ktoś biegnie w jego stronę. Zza krzaków wyłania się betja pchana przez dwóch mniejszych od Michała chłopców. Na siedzeniu leży jego torba podróżna. Chłopcy pokazują Michałowi, żeby wsiadł, podwiozą go. – Dokąd? – zapytał Michał, lecz nie otrzymał odpowiedzi. Mimo to wsiadł, ruszyli. – Dokąd chcecie mnie zawieźć? – zawołał ponownie, kiedy jechali już wyboistą ścieżką. Pokazali, że tam, za pagórkiem jest coś, co powinien zobaczyć. Michał nic nie rozumie, jest mu wszystko jedno, zmęczenie spotęgowało obojętność. Zamajaczyła mama, może już jest w Jakarcie? A może poleciała do Polski? Michał nie dopuszczał myśli, że mogło się coś stać. 39 Nagle na ścianie niewielkiej lepianki, ukrytej w krzakach na zboczu wzniesienia, Michał zauważył coś, co na kilkanaście sekund całkowicie zaparło mu dech. O zasuszonych ludzkich głowach wiszących pod okapem domu słyszał, oglądał je nawet na zdjęciach pana Bachmana, lecz teraz, kiedy zobaczył je w rzeczywistości, ogarnął go niepokój. A kiedy między suszonymi głowami tubylców zobaczył twarz białego człowieka, ogarnęło go przerażenie. Kim był ten biały człowiek? – zapytał sam siebie – misjonarzem czy przypadkowym podróżnym, takim jak ja? Dlaczego zabili go? Głowa była malutka jak pięść mężczyzny. Zmarszczki wskazywały, że zginął w podeszłym wieku. Michał wiedział, że łowcy głów nie zrobią mu nic złego, jeżeli w czasie jego pobytu nikt na wyspie nie umrze. A jeśli umrze, nie ucieknie. Nagle gdzieś zza gór obnażonych z zieleni doszedł dziwny szum, jakby paliła się z trzaskiem dżungla. Nie był to jednak pożar, gdyż szum przybliżał się zbyt szybko, jakby sto diabłów uciekało przed kimś łamiąc drzewa. – Co to? – Michał odwrócił się do chłopców pchających betję. Zatrzymali swój pojazd, otarli dłońmi spocone twarze, spojrzeli w zachmurzone niebo i radośnie zaklaskali w dłonie. Nisko przelatujący starego typu transportowiec wskazywał, że niedaleko stąd jest lotnisko i że betja właśnie zmierza w tym kierunku. Skąd ci chłopcy wiedzieli, że dziś właśnie przyleci samolot? – zastanawiał się Michał. – Poinformował ich czarownik. Za pół godziny betja zajechała na plac, skąd widoczna była stojąca w wysokiej trawie stara dakota ze śmigłami podobnymi do skrzydeł wiatraka. Michał nie wiedział, czym chłopcom zapłacić. Żadne pieniądze nie były im potrzebne, bo za pieniądze niczego nie mogli tu kupić, a bonów towarowych nie miał. Japońskiego zegarka było mu po prostu żal. Słów terima kasih30 nie rozumieli. Nikt tu nikomu za nic nie dziękuje, a mimo to wszyscy są grzeczni, każdy robi to, co do niego należy. Michał otworzył swoją torbę, przewracał znajdujące się tam rzeczy. Gdyby miał tu swoją walizkę z boeinga, dałby chłopcom koszulki albo ręczniki. Wyjął dwie pary skarpetek, każdemu dał jedną parę. Ucieszyli się. Nie odjeżdżali, jeszcze, gotowi dalej służyć białemu przyjacielowi, ale Michał szedł już w stronę samolotu. Lotnisko nie było ogrodzone, ślady słupków zarosły trawą i krzakami. Po opuszczeniu wyspy przez wojsko siatka parkanu została sprawiedliwie rozdzielona pomiędzy mieszkańców okolicznych kampungów. Michał szedł trawiastą ścieżką w stronę samolotu, który stał opuszczony, szary i smutny i bardziej przypominał zabytek muzealny niż maszynę, która może wznieść się w powietrze. Przy samolocie siedział pod kolorowym parasolem młody tubylec w krótkich spodenkach. Ujrzawszy Michała powiedział: „Wstęp wzbroniony”. Michał zobaczył za mgłą inny, zasypany już piaskiem po kadłub samolot, w którym zamknięta była jego mama. – Gdzie można kupić bilet? – zapytał po malajsku Michał; zdjął torbę z ramienia. – Bilet?... tam – tubylec wskazał na domek ukryty w zieleni, którego Michał przedtem nie zauważył. – Kiedy samolot poleci? – Djaga31 nie wie. Oby jak najdłużej był z nami dobry duch. – Wskazał na dakotę. – A dokąd poleci też nie wiesz? – Djaga nie wie. – Po co ten parasol rozłożyłeś?... Ani deszczu nie ma, ani słońca. – Może być deszcz – odpowiedział bez cienia uśmiechu stróż nazywany djagą. Michał wiedział, że tamten chwali się rzeczą, którą nie każdy tu ma. Michał udał się w stronę oplecionego lianami domku, gdzie okna były zasłonięte żaluzjami, a drzwi zasłaniały tylko dolną część otworu wejściowego i nie miały żadnego 30 Terima kasih (malaj.) – dziękuję. 31 Djaga (malaj.) – stróż; czytaj: dziaga. 40 zamka. Michał zwyczajnie je pchnął i wszedł do mrocznego korytarza. Panowała tu cisza, jakby domek był opuszczony. Rozmieszczone po obu stronach pokoje miały drzwi zamykające tylko dolną połowę otworu, dzięki czemu Michał zobaczył w jednym pomieszczeniu stół na betonowej posadzce i kilka krzeseł, w drugim mapę na ścianie. Wszedł tam. Szukał wyspy Kalamba. Znalazł ją w pobliżu Timor. Rzeczywiście – pomyślał – ta wyspa mogła być kiedyś, jak wiele wysp tego rejonu, kolonią portugalską. Na pewno była. Gdzie są wyspy Moluku?... Korytarzem przeszło trzech młodych mężczyzn. Ich koszulki i długie spodnie świadczyły, że są nietutejsi, a więc pewnie piloci. Michał wszedł do pustego pokoiku. Kiedy usiadł na macie, poczuł ogromne zmęczenie, więc podłożywszy torbę pod głowę, natychmiast zasnął. Obudził go czyjś głos, Michał poderwał się i usiadł. Przed nim stał uśmiechnięty Indonezyjczyk w kapeluszu z opadającym rondem i pytał: „pasażer?” – Tak – odpowiedział zaspany Michał. Tamten jeszcze szerzej się roześmiał i odrzekł: „śpij”, ale Michał wybiegł za nim. – Saudara32. Indonezyjczyk odwrócił się uśmiechnięty. – Kiedy polecimy? – Jak będą pasażerowie. – Jutro będą? – Nie wiem. Bez pasażerów nie polecimy, bo potrzebne nam są pieniądze. – A jeżeli nie będzie pasażerów? – Jak się dowiedzą, że jest samolot, przyjdą. – Dokąd ten samolot poleci? – Na Flores. – Na Flores? – ucieszył się Michał, były to już znajome strony. – A stamtąd?33 – Nie wiem – Indonezyjczyk, odchodząc, znów się uśmiechnął. – Pewnie z powrotem na Kalamba. Michała piekły pogryzione przez moskity ręce. Lewe ramię miał spuchnięte zaczerwienione. Natarł je spirytusem salicylowym, który miał w torbie. Michał poczuł, że chyba znów bierze go gorączka, wyjął więc z torby przeciwmalaryczną pastylkę. Połknął ją i popił resztą wody z termosu, która była już zupełnie ciepła. A może to nie jest malaria? Może to zupełnie inna choroba? Położył się. Spojrzał na zegarek i zamknął oczy. Za dwadzieścia piąta – pomyślał. – Za chwilę zapadnie noc. Na ścianie wisi lampa, ale czy jest w niej nafta? Michałowi przyśnił się ojciec. Chodzili po pokładzie jakiegoś polskiego statku, który właśnie przycumował do nabrzeża w Tandjung Prioku34 i szukali pierwszego oficera. Michał cieszył się, że już wrócił do Jakarty, i dziwił się, że ojciec o nic go nie pyta. To dobrze – pomyślał – bo przecież sam nie wiem, jak wydostałem się z wyspy Kalamba. Pewnie miejscowy czarownik jakimś swoim sposobem załatwił to... a może umarłem, a oni ładnie odprawili pogrzeb, więc od razu przeszedłem do świata dobrych duchów. Dobrze być dobrym duchem... gdzieś tu powinna być Astrid... A gdzie mama? – zapytał Michał, lecz jego głos był taki słaby, że ojciec na pewno go nie usłyszał. – Gdzie mama?! – krzyknął z całej siły i wtedy się obudził. Przez otwarte drzwi zaglądał do Michała człowiek w białej koszuli. – Pasażer? – zapytał po malajsku. 32 Saudara (malaj.) – przyjaciel, towarzysz. 33 Moskit – tropikalny komar. 34 Tandjung Priok – dzielnica portowa w Jakarcie. 41 – Tak – odpowiedział Michał zrywając się. – Odlot? – Nie – roześmiał się tamten i odszedł. – Hej, saudara – Michał podbiegł do drzwi. – Nie wiesz, co z porwanym samolotem? – Z jakim porwanym samolotem? – zdziwił się pilot i wskazał na otwarte drzwi, przez które widać było dakotę. – Przecież stoi. – Ale holenderski. Ten porwany przed tygodniem. Leciał z Singapuru do Europy. Nadszedł drugi pilot. – Słyszałeś coś o porwanym holenderskim samolocie? – zapytał pierwszy. Przez chwilę rozmawiali w nie znanym Michałowi języku, po czym drugi popatrzył na chłopca. – O jaki samolot ci chodzi? – zapytał – bo ostatnio tyle tych samolotów porwano, że trudno się zorientować. – Indonezyjskiego samolotu nikt jeszcze nie porwał – zauważył pierwszy. – I nie porwie. Możesz spokojnie lecieć. – Nie porwie? – Mamy specjalne zabezpieczenie – pierwszy roześmiał się; Michał potraktował to jako żart. – Chodzi mi o ten samolot, który wylądował na Katoni. – A... już odleciał. – A pasażerowie? – Też odlecieli. – Nikt nie zginął? Tam była moja mama – mówił podniecony Michał. – Nie – piloci spojrzeli na siebie, jakby uzgadniali odpowiedź. – Chodzi mi o tego boeinga, którego porwali członkowie Organizacji Wyzwolenia Wyspy Kalamba – dodał Michał. – Wyzwolenia Kalamba?... przecież Kalamba jest wolna – zauważył pierwszy. – Wolna? – zdziwił się Michał. – Kiedyś Kalamba i Katoni były koloniami portugalskimi, ale trzy lata temu Portugalczycy opuścili je. – Tak – powtórzył drugi – sprawa wyjaśniona, możesz spokojnie iść na śniadanie. – Zdążę? – Bez ciebie nie odlecimy – pierwszy klepnął Michała w ramię. – Jeszcze się nie zdarzyło, żebyśmy choć jednego pasażera zostawili – dodał drugi. – Przeciwnie – pierwszy włożył rękę do kieszeni. – Jednego szukaliśmy dwa dni. – I znaleźliście go? – Tak. Schował się za świętym kamieniem. Najpierw zgłosił się, że chce lecieć, wykupił bilet, a potem się przestraszył. – Mamy nadzieję, że ty się nie rozmyślisz. – Mógłbym zaraz lecieć – odpowiedział Michał. Piloci roześmieli się, a chłopiec wrócił do swojego pokoju, położył się, gdyż czuł się bardzo zmęczony, i zasnął. Podniósł się na macie, na której z powodu gorąca spał tylko w spodenkach i bez przykrycia, i sięgnął po butelkę z przegotowaną wodą. Nie wiedział, skąd ona się wzięła, skoro nie było tu żadnej obsługi hotelowej. Może piloci postawili mi wodę? – pomyślał – a może jest tu jakiś personel?... Nie ma – odpowiedział sobie, wychodząc na korytarz z butelką. Jeżeli Kalamba leży w pobliżu Timoru – Michał przypomniał sobie lekcję historii – na pewno w XV wieku wchodziła w skład księstwa Madjapahit... i choć wcześniejsza historia nie jest znana, na wyspach tych mieszkali ludzie już dwadzieścia tysięcy lat temu. W łazience, składającej się z betonowego zbiornika z wodą i czerpaka drewnianego na kamiennej posadzce, Michał umył zęby wodą z butelki, zanurzył twarz w zbiorniku, a potem 42 polał się z góry wodą zaczerpniętą drewnianym naczyniem. Wycierał się odpędzając moskity, które obsiadły jego ręcznik. Dłonie i ramiona miał pokłute, nad łóżkiem nie było moskitiery, jedynie siatka w oknie. Moskity dostawały się do pomieszczeń przez drzwi. Na ulicy uderzył Michała słoneczny żar. W cieniu baraku rozłożyły się stragany. Na ziemi leżały nie tylko artykuły żywnościowe, ale i inne drobiazgi codziennego użytku, takie jak stare koszulki, kapelusze z ryżowej słomy, butiki, czyli ręcznie tkane i farbowane materiały. Michał był senny, słaby, marzył o zimnej coca-coli. Przed oczami miał Astrid. Pytanie „gdzie ona teraz jest” nie dawało mu spokoju, więc sam sobie odpowiedział: Jeżeli ten biały czarownik, który ją zabrał, jest misjonarzem, zawiózł ją na pewno na Flores, kuria zawiadomiła ambasadę RFN i pan Bachman jedzie po nią, a może już ją zabrał do Jakarty, a jeżeli nie? Patrząc na rozłożone na ziemi straganiki, przy których kucało wielu sprzedawców, Michał myślał: jeden pęczek bananów ma co najmniej trzech właścicieli. Targując się z trzema tubylcami, Michał kupił za rupie pięć niewielkich owoców, cieszył się, że zgodzili się wziąć pieniądze, bonów towarowych przecież nie miał. Nagle spomiędzy budek wyjechała betja i zatrzymała się przed Michałem. Niewiele starszy od Michała Kalambańczyk zapytał, czy gość chce jechać. Michałowi tak się ten chłopiec o brązowej twarzy spodobał, że bez namysłu wsiadł do jego pojazdu. – Do dobrej restauracji – powiedział Michał. – Baik – odrzekł betjarz i zaczął ostro pedałować, a kiedy ujechał już spory kawałek, dodał: – Dobra restauracja jest daleko. Siedzący z przodu Michał obejrzał się. – Jak daleko? – Bardzo daleko, tuan. Ja nie mogę tak daleko jechać. Ja nigdy tam nie byłem. – No to do innej restauracji. Do takiej, żeby tam była zimna coca-cola. – Baik. Na pewno będzie. Betja jechała powoli. W niektórych uliczkach Kalambańczyk schodził z roweru i cały spocony pchał swój trzykołowy pojazd. Michałowi żal się zrobiło chłopca, chciał mu pomóc, powiedział: „Daj, teraz ja”, ale Kalambańczyk nie zrozumiał, więc Michał kazał mu się zatrzymać. Wziął betjarza za rękę i posadził na siedzeniu dla pasażerów. Kalambańczyk siedział zdziwiony, wciąż nie rozumiejąc, o co pasażerowi chodzi, a kiedy Michał zaczął jechać, przeraził się. Mijali domy ładniejsze niż koło lotniska, co wskazywało, że tę część wyspy zamieszkiwali inni ludzie. Kampungi były jednorodzinne, małe, krzywe, stłoczone tak, że nie można było między nimi przejść, a dalej rozciągał się busz dochodzący aż do odległych o kilkanaście kilometrów gór. Domki nie miały okien ani drzwi, składały się przeważnie z trzech ścian, czwarta ściana była wyjściem na ulicę, dzięki temu z betji Michał mógł obserwować rodzinne życie tubylców. Na pierwszy rzut oka wyglądało ono tak, że młoda, czasem zaledwie kilkunastoletnia, mama oblepiona była dziećmi, karmiła je lub czesała trójkątnym drewnianym grzebieniem albo coś gotowała na małym palenisku ustawionym na ulicy pozbawionej chodników. Za dom, w krzaki nikt nie wychodził, całe życie towarzyskie toczyło się na jezdni, a ponadto chodzili tukangowie z drewnianymi wiadrami na nosidłach, jeździli rowerzyści, trąbiły betje. Było dużo śmiechu, gestykulacji, hałasu. Przejechawszy kawałek drogi, Michał stwierdził, że wcale nie jest tak ciężko pedałować, jak mu się wydawało, niewiele ciężej niż na zwykłym rowerze. Sunął więc prosto przed siebie, zaś Kalambańczyk zajmujący miejsce pasażera uspokajał się powoli, wreszcie zaczął się cieszyć i machać rękami do siedzących wzdłuż drogi ludzi. Za betją biegła grupa dzieci radośnie krzycząc. Takiego zdarzenia jeszcze nie widzieli. Usłyszawszy grzechot trzeszczotek i męski chór śpiewający coś w rodzaju „kecia-kecia”, Michał zatrzymał się. 43 – Co to? – zapytał. Kalambańczyk zszedł z siedzenia dla pasażerów, wyciągnął z kieszeni garść papierowych pieniędzy, by zapłacić Michałowi za przejazd. Michał nie wziął rupii, co zdumiało ambitnego tubylca. Coś białemu gościowi tłumaczył, ale Michał nie słuchał go. Patrzył na wolno posuwającą się między domkami procesję, na której czele kilkunastu mężczyzn niosło na drągach olbrzymi stos przystrojony kwiatami, barwnymi parasolami oraz kolorowymi zabawkami. Ponad stos wystawała wieża z daszkiem, lecz bez ścian. Siedział w niej odziany w białe szaty człowiek. Za stosem szedł barwny korowód ludzi, a z tyłu niesiono jeszcze trzy wieżyczki. Wesele czy urodziny? – zastanawiał się Michał, widząc radosne twarze uczestników procesji. Betjarz powiedział coś w swoim języku, a potem złożył ukłon w stronę dostojnie odzianego człowieka w okularach. Kalambańczyk ów zaciekawił Michała, rzadko spotykał tu ludzi w okularach. Tamten zaś, widząc ciekawość europejskiego chłopca, skinął na Michała wyciągnąwszy rękę spod białego płótna, którym był odziany, i powiedział: Good morning. Michał ucieszył się, że wreszcie będzie mógł się z kimś porozumieć w języku angielskim. Idąc obok Kalambańczyka Michał zapytał go, co to za święto. – Pogrzeb. Michał obejrzał się. Był na przedzie wolno posuwającego się konduktu. – Pogrzeb to radosne święto, w czasie którego nie wolno się smucić – wyjaśnił Kalambańczyk – bo można zaszkodzić duszy, która powraca do niejawnego życia. Rodzina zmarłego długo zbierała pieniądze na tę uroczystość, a zmarły czekał na nią jedną suchą porę i jedną deszczową, przykryty cienką warstwą piasku. – Ale... na stosie siedzi żywy człowiek – zaniepokoił się Michał. – Tak, mister – odpowiedział Kalambańczyk w okularach; jego ubiór przypominał nocną koszulę. – To czarownik. – Nie spalą go? – Nie, mister. – A kto jest w tych wieżyczkach? – Biedni zmarli, których nie stać na kupienie własnego stosu – odrzekł Kalambańczyk. – Tam, nad morzem, też widziałem w kampungu nieżyjącego człowieka czekającego na pogrzeb. Czarownica mówiła, że będą z niego zdejmować ciało. – Tam mieszkają Toradjanie. Tańczą potem z kośćmi zmarłego, a po kilku dniach wynoszą je w góry. Przywieźli te obyczaje z Sulawesi. – Na Kalamba mieszkają różne narody, prawda? – Prócz Kalambańczyków Toala, Keo, Sikka. My nasze obyczaje pogrzebowe i religijne przejęliśmy od Balijczyków. Nasi czarownicy, ja także, uczyli się przenoszenia zmarłych do świata dobrych duchów właśnie tam. Nagle tak mocno zaczęto dzwonić w rondle, że dalsza rozmowa była niemożliwa. Kalambańczyk skupił się i uniósł ręce. Michał, idąc obok, uważnie mu się przyglądał. Kiedy orszak pogrzebowy, nad którym unosiły się zrobione przez tukangów święte pojazdy, kolorowe parasole i niesione na kijach pomosty, zatrzymał się i stos obrócono trzykrotnie, głos rondli ucichł. – Czynią to na każdym skrzyżowaniu dróg – wyjaśnił Kalambańczyk w okularach – żeby wygonić ze stosu złego ducha. – Gdzie spalą zwłoki? – Nad brzegiem morza. A prochy wysypią do słonej wody. – Dlaczego? – Bo morze to stan, z którego wszystko się wywodzi i do którego wraca. Morska woda zmywa i oczyszcza. Słyszałem już o takich obyczajach – pomyślał Michał i zapytał czarownika, czy pochodzi z 44 Bali. – Już ci mówiłem – odrzekł z uśmiechem czarownik – że na Bali pobierałem nauki. Michał pomyślał o Astrid. Wyobraził ją sobie tam, na stosie i zdrętwiał. Gdzie ona teraz jest? Może już w Jakarcie? A mama?... Gdzie są nasze mamy? – Od czasu, jak przyjęliśmy balijską religię – powiedział znów czarownik w okularach – na naszej wyspie śmierć nie istnieje, jest tylko jawne i niejawne życie. – Powiedz mi, jak się wydostać z tej wyspy? – zapytał Michał. – Czy tylko samolotem, czy statkiem też można? – Michał nie bał się lecieć, lecz podświadomie żywił niechęć do latających maszyn, jakby to one zawiniły temu, co zaszło. Na statku czuł się bezpieczniej. – Dlaczego chcesz wyjechać stąd? – zdziwił się czarownik. – Nie jesteś synem wielkiego białego czarownika? – Nie. Biali czarownicy nie mają dzieci. – Dlaczego? Widocznie noszą jakiś grzech. – Nie wolno im mieć dzieci – odpowiedział Michał. – Dlaczego? – dziwił się czarownik. – Pewnie tkwią w jakimś grzechu. – Nie wiem – Michał dość już miał rozmowy z czarownikiem, bo nie odpowiadał na jego pytania, sam zadając. Wrócił więc do betji, ale betjarz nie ruszał, dawał Michałowi znaki, że czarownikowi trzeba zapłacić. – To wielki mędrzec. Michał przyzwyczajony był do tego, że za wszystko trzeba płacić, więc choć nie rozumiał, za co ma regulować należność, podbiegł do czarownika w okularach z garścią rupii, lecz tamten zaprotestował gestem ręki. – Proś go – błagał betjarz i sam zostawiwszy swój pojazd, padł przed czarownikiem na kolana. Tamten, biorąc w końcu od Michała pięćdziesiąt rupii (równowartość około 0,25 dolara), oświadczył, że prawdziwym bogactwem człowieka jest jego wiedza i że nie można jej przeliczyć na żadne pieniądze świata. – Wiem – odrzekł Michał. – A z czego składa się świat? – zapytał Kalambańczyk. – Z ludzi – odrzekł zaskoczony pytaniem Michał. – Z powietrza – wyjaśnił czarownik pokazując jeden palec. – I z czego jeszcze? – znów spojrzał na Michała. – Z wody – pokazał drugi palec. – A także z kwiatów i z niszczyciela – pokazał trzeci i czwarty palec. I rozejrzał się dookoła. Idący obok ludzie patrzyli na mędrca z uznaniem. – A co to jest niszczyciel? – Ten, co wszystko niszczy – odrzekł czarownik. Betjarz szepnął: – Ten czarownik jest bardzo mądry. Umie liczyć. – I pokłonił się kalambańskiemu mędrcowi, który uniósłszy uduchowioną twarz ku górze, nic już nie widział ani nie słyszał. – To dlaczego ten mędrzec nie siedzi tam na stosie? – zapytał Michał, kiedy skręcił w boczną uliczkę. – Bo tam siedzi czarownik, który odziedziczył władzę. Ten jest wybrany przez ludność. Zawsze jest dwóch czarowników. – Na wyspie są także chrześcijanie, prawda? – Niewielka ilość chrześcijan i wyznawców islamu. Nagle znów głośniej zadudniły rondle, a śpiew „kecia-kecia” odchodził w stronę morza. – Tuan! – zawołał betjarz. – Mister! Michał obejrzał się i zobaczył starą toyotę i poznanego rano pilota, więc podbiegł do niego. – Jedziemy na lotnisko – powiedział tamten. 45 ROZDZIAŁ 5 Podróż po wyspie Flores Dakota z ogłuszającym hukiem wzbiła się w powietrze i zawisła nad srebrem wód. Michał nie leciał jeszcze takim samolotem. Ubiegłoroczną podróż na Sumatrę odbył wygodnym fokkerem. O dakocie słyszał, nie zdawał sobie jednak sprawy z tego, że samolot ten jest w środku zwykłą budą bez klimatyzacji, z brezentowymi siedzeniami. Dakotą leciało zaledwie kilkanaście osób. Księży katolickich Michał poznał po kołnierzykach i długich spodniach, oficerów po koszulach. Pozostali pasażerowie, to kobieta z trojgiem dzieci oraz mężczyźni, w tym dwóch białych i trzech Chińczyków. Obok Michała usiadł szczuplutki Indonezyjczyk. Powiedział, że jest nauczycielem, leci na Flores. Od niego Michał dowiedział się, że dakota jest amerykańskim samolotem transportowym z okresu drugiej wojny światowej. W Stanach Zjednoczonych dawno już została wycofana. Huk silników dzwonił w uszach. Utrudniał rozmowę. Patrząc przez okno na morze, na czarne punkciki statków, Michał ujrzał oczyma wyobraźni „Stefana Okrzeję”, na którym płynął z Astrid do Singapuru. Gdzie teraz jest nasz statek? Chyba u wybrzeży Afryki. Jeżeli obrał kurs bliżej brzegu, marynarze widzą z pokładu czarne skały. Jeżeli płyną dalej, widzą w nocy złote gwiazdy, jakże inne od naszych, europejskich. A może patrzą na księżyc? Księżyc też tu jest inny. W dzień statek wygląda jak opuszczony. Marynarze siedzą w swoich klimatyzowanych kabinach, jedynie na mostku ktoś stoi. Nagle do uszu Michała doszła prowadzona na przednich siedzeniach w języku malajskim rozmowa o grasujących na światowych liniach powietrznych porywaczach. Michał wstrzymał oddech, czekając, że dowie się czegoś o uprowadzonym przez Kalambańczyków boeingu, ale rozmowa zeszła na dakotę, że nikt jej nie porwie, bo nie ma żadnych urządzeń nawigacyjnych, nawet wysokościomierzy. Przyrządy te zepsuły się przed laty i nikt ich nie naprawia. Piloci znają trasę na pamięć. Michał chciał podejść do rozmawiających, zapytać, czy nie wiedzą czegoś o samolocie na Katoni, o jego pasażerach, ale dakota nagle tak zaczęła trząść, jakby nie leciała w powietrzu, lecz kołowała po kamiennej drodze. Michał przeraził się, pomyślał, że silnik się zepsuł albo skrzydło odpadło, kiedy jednak zauważył, że większość pasażerów drzemie, uspokoił się. Przymknął powieki, przez moment wydawało mu się, że jest w kraju. Wraca właśnie kolejką elektryczną z Gdańska, jest zmęczony, więc zamknął oczy, by odpocząć. W domu musi jeszcze nauczyć się historii. Michał lubi historię i geografię i zawsze stara się więcej wiedzieć na ten temat, niż ma zadane. Mocne szarpnięcie samolotu obudziło go. Spojrzał w okno i zamiast domów zobaczył morze. Indonezja – pomyślał – to geograficzny film. Zaraz zapali się światło i wyjdę na sopockie molo, spotkam kolegów, „cześć Andrzej”, „cześć Michał”. Szarpanie i podrzucanie wzmogło się i Michał nie mógł już spokojnie marzyć. Patrzył w okno. Samolot kołysał się nad ciemnozieloną dżunglą. Co jest w tym gęstym dzikim lesie? – zastanawiał się. – Co jest na tej ziemi, do której nie dochodzi słońce? Bagno pełne przeróżnych gadów. Nie byłem w środku dżungli. Trudno tam wejść, pełno żmij, moskitów, ptaków i dzikiej zwierzyny. Są miejsca, w których nikt jeszcze nie był. Samolot zniżał się skokami, od których Michałowi, choć nie pierwszy raz leci, robiło się 46 mdło. Niektórzy pasażerowie trzymali się poręczy siedzeń. Patrząc wciąż w okno Michał zauważył między drzewami kampungi, rozlaną rzekę, a na niej łódki. Czyżby już Flores? A może lądujemy gdzieś po drodze? Może ktoś wszedł do kabiny i zmusił pilotów?... Dakota krążyła nad sawanną, na której skraju pasło się stado bawołów, a pod samolotem, który wciąż się zniżał, uciekało jakieś zwierzę trochę podobne do sarny. Nagle Michał przeraził się. W tej trawie, w tym błocie pilot będzie lądował?... Benzyny zabrakło, czy zepsuł się silnik?... Patrzył na pasażerów, nie okazywali niepokoju. Może nie wiedzą, co im grozi? Samolot dotknął kołami ziemi i niczym samochód z połamanymi resorami zaczął się trząść i kiwać na boki. Podróżni otwierali oczy, z trudem utrzymywali się na swoich miejscach. – Co to za wyspa? – zapytał Michał siedzącego obok pasażera, lecz odpowiedzi nie otrzymał. Samolot stał w wysokiej trawie obok plantacji kukurydzy. Koło dakoty ktoś chodził i stukał w jej kadłub, a jeden z pilotów mocował się z odsunięciem drzwi. Kiedy mu się to udało, nie wypuszczał podróżnych, lecz głośno z kimś dyskutował w nie znanym dla Michała języku. Wreszcie odwrócił się do pasażerów i uśmiechając się powiedział po malajsku, że mogą wychodzić. Po chwili grupa podróżnych szła w wysokiej trawie w stronę oddalonego o pół mili baraku. Dzieci biegnące za kolorowo ubraną mamą odgarniały trawę, pluły, gdy puch z krzaków wpadał im do ust. – W jakim języku oni rozmawiają? – zainteresował się Michał. – Keo – odpowiedział młody nauczyciel w kolorowej koszulce, dźwigający niewielki plecak. – Czy piloci też Keo? Nauczyciel potwierdził. Dodał, że narody Keo, Lio i Sikka zajmują centralną część wyspy Flores oraz że pilot mówi do pracownika lotniska, że niebezpiecznie tu lądować, bo trawa jest za wysoka. – Pilot powiedział – dodał nauczyciel – że jeżeli kierownik lotniska nie skosi trawy, więcej tu nie przyleci. Kiedy doszli do biura lotniska, żołnierz z automatem na brzuchu zamknął bramę, zamiast szerzej ją otworzyć. Piloci weszli do baraku, skąd po chwili wynurzył się rzadko spotykany wśród Indonezyjczyków grubas. Na sobie miał wojskową koszulę z zawiniętymi rękawami. Oznajmił pasażerom, że wszyscy muszą zapłacić po pięćdziesiąt rupii za skoszenie trawy w pobliżu pasa startowego. – Musimy nająć dziesięciu ogrodników, którzy będą pracować przez kilka dni – dodał widząc szmer niezadowolenia wśród pasażerów. – Nie możemy narażać życia podróżnych. Kto zapłaci, może wyjść. – Kierownik lotniska powinien mieć własne fundusze na konserwację pasa startowego – zauważył jeden z pasażerów. – Tak powinno być – zgodził się grubas w zielonej koszuli – ale nie mamy takiego funduszu. – Trzeba się zwrócić do gubernatora – dodał nauczyciel. – Słuszna uwaga – przyznał grubas. – W najbliższym czasie zwrócimy się z tym do gubernatora. A teraz – wysunął koszyk – kto zapłaci, będzie mógł wyjść. Kobieta z dziećmi pierwsza dała żołnierzowi pięćdziesiąt rupii, następnie oficer, wykazując pełne zrozumienie dla podjętej przez kierownictwo lotniska akcji, za nim pozostali pasażerowie. Jedynie nauczyciel nie był zadowolony. Płacąc mruczał. – Dzieci też po pięćdziesiąt? – zapytał Michał. Grubas zawahał się. – Z kim jesteś? – Sam. 47 – Trzydzieści. – Dokąd ten samolot poleci? – zapytał Michał płacąc. – Z powrotem na Kalamba. – A gdzie jest kuria biskupia? – Kuria biskupia?... Jaka kuria? – Gdzie mają swoją siedzibę księża katoliccy? – dodał Michał. – W Ende – wyjaśnił inny żołnierz. Po otwarciu bramy pasażerowie wyszli na piaszczysty plac. Niektórzy skryli się pod dachem na słupach, inni wsiadali do betji, powoli posuwających się w tłoku straganów ułożonych nie tylko na piasku, lecz także na drewnianych stołkach. Kamienista droga był mokra, ścieki płynęły kilkoma rowkami. Część pasażerów, a wśród nich Michał i nauczyciel, zastanawiali się, jak się dostać do stolicy Flores, miasta położonego zaledwie o czterdzieści mil, ale pozbawionego państwowej komunikacji. – Najtaniej statkiem – powiedział nauczyciel znający tę wyspę. – Ale taka podróż długo trwa i jest niebezpieczna. – Niebezpieczna? – zainteresował się Michał siadając na swojej podróżnej torbie. Nauczyciel nie odpowiedział. Ktoś inny nie rozumiał, dlaczego tak długo trwa podróż statkiem, przecież to niedaleko. – Bo to są prywatne, kilkusettonowe statki, które się często psują i stoją na morzu. Dlatego trzeba mieć własną żywność. A właściciele statków wolą, żeby im płacić towarem niż pieniędzmi. – Lepiej jechać z Chińczykiem. Drożej bierze, ale odległość do Ende pokonuje w ciągu kilku godzin. – Gdzie on jest? – zapytał wysoki, najwytworniejszy spośród pasażerów mężczyzna. – Zwykle przyjeżdża w te dni, kiedy przylatuje samolot. – Przecież samolot nie lata regularnie. – Regularnie dwa razy w tygodniu – odpowiedział uśmiechając się nauczyciel – tylko nie wiadomo, w które dni. – Ale Chińczyk widział go, więc na pewno przyjedzie. – Co zrobimy, jeżeli nie przyjedzie! – zapytała kobieta z dzieckiem. – Miejsca na piasku jest sporo. Można przespać kilka nocy. Ale Chińczyk przyjechał. Stara półciężarówka przywlokła za sobą tyle kurzu, że pasażerowie przez długi czas wycierali oczy i usta. Z szoferki wysiadł niski o szerokiej brązowej twarzy niemłody kierowca. Jego koszulka bez rękawów miała na przedzie kilka dziur. – Kto chce jechać – powiedział Chińczyk – to proszę, bo nie lubię podróżować w nocy. Nie mogę narażać moich pasażerów na niebezpieczeństwo. Rozciągnę brezent, który będzie chronił moich klientów przed słoneczną spiekotą. Zmęczeni upałem podróżni dźwigali swoje bagaże w stronę furgonetki. – Ale dziś – dodał kierowca – przejazd będzie drożej kosztował niż zwykle, bo potrzeba mi więcej pieniędzy. Drzwi muszę naprawić i silnik dać do przeglądu. – Ile? – zapytał nauczyciel. – Cztery tysiące. – Mogę dać pięćset rupii. – Za mało. – Ja dam dwa tysiące – powiedział oficer. – A ty? – zwrócił się do Michała. – Ja chodzę do szkoły. Należy mi się zniżka. – Państwo daje ci zniżki? – Daje – odpowiedział Michał. – No to i ja dam. Tysiąc rupii. A wy – zwrócił się do pozostałych – musicie dać 48 przynajmniej po trzy tysiące. Powinniście zrozumieć moją sytuację. – Chętnie bym zapłaciła cztery – zapewniła go kobieta z dzieckiem na biodrze – ale nie mam. Wszystkie pieniądze dałam czarownikowi za wygonienie złego ducha z mojego dziecka – pokazała zastrupione powieki maleństwa. – Dałam mu wszystkie pieniądze, bo tak kazał. Rozumiem, że musisz naprawiać swój samochód i na pewno masz inne większe wydatki niż ja i gdybym miała... – Ile możesz dać? – Chińczyk spojrzał na drugą, biednie ubraną kobietę. – Tysiąc. – W porządku – odpowiedział Chińczyk. – Wy zaś musicie dać po trzy – zwrócił się do pozostałych – a jak nie chcecie, możecie płynąć statkiem. A ty – spojrzał na trzymającego się na uboczu najbardziej wytwornego pasażera, prawdopodobnie Singapurczyka – musisz zapłacić cztery. Tamten, nie protestując, sięgnął do kieszeni po pieniądze. Pochlebiło mu widocznie to wyróżnienie. Jako najdostojniejszy gość posadzony został w brezentowym fotelu na samym przodzie furgonetki, gdzie usiadł dumnie, nie odzywając się do nikogo. – A ty? – Chińczyk zwrócił się ponownie do nauczyciela – dlaczego jesteś uparty i nie chcesz dać przynajmniej dwóch tysięcy? – Bo nie mam. – Pokaż kieszenie. Nauczyciel włożył ręce do spodni i wyciągnął puste kieszenie. – A tu? – zapytał Chińczyk pokazując na kieszeń koszuli, z której wystawały jakieś papiery. – Może masz, tylko zapomniałeś? – Nie – odrzekł nauczyciel, wyciągając wszystko z kieszeni koszuli. – A dlaczego nie masz pieniędzy? – zapytał zatroskany kierowca. – Może spotkało cię jakieś nieszczęście? – Bo ja jadę do pracy. Jak zarobię, będę miał. – No, trudno, wsiadaj – Chińczyk klepnął go w ramię. Tak wyboistej drogi, jaka prowadziła z lotniska w Maumere do Ende, Michał jeszcze nie widział. Jazda była nie tylko pokazem sprawności i umiejętności niezbyt szczupłego kierowcy, ale i próbą wytrzymałości wozu. Przez cały czas posuwali się w kurzu wzbijanym przez ciężarówkę nie przekraczającą prędkości czterech–pięciu mil na godzinę. Kierowca zapewniał pasażerów, że tę znakomitą prędkość osiąga dzięki przedłużającej się suchej porze. W porze deszczowej droga nie nadaje się do użytku. Patrząc na nauczyciela, Michał zastanawiał się, do jakiej szkoły on jedzie i jakich przedmiotów będzie uczył. Kiedy zapytał go o to, Indonezyjczyk odrzekł, że jest nauczycielem od nauki pisania i czytania i że skierowany jest do dyspozycji bupatiego35, który najprawdopodobniej wyśle go do takiej miejscowości, w której nigdy jeszcze nie było szkoły. Pomieszczenie to nie problem, można się uczyć w cieniu rozłożystego drzewa, zeszyty też nie, można pisać palcem na piasku, chodzi o to, żeby czarownik wyraził zgodę na nauczanie dzieci. Samochód przestał się kiwać, stanął nad przepaścią przy wjeździe na wąziutki, dziurawy mostek. Michał spoglądał na pasażerów, nie zdradzali niepokoju. Patrzyli na okrągłą twarz kierowcy, który gwizdnął w stronę lasu. Po chwili z zarośli wyszedł chudziutki człowiek, niosący pod pachą dwa drągi. Na plecach miał coś w rodzaju worka, a na biodrach starą spódnicę upstrzoną zwiędłymi kwiatami. Wszedł na mostek i zatkał drągami dziurę. Pokazał kierowcy, że droga wolna i z dumą patrzył, jak półciężarówka z ludźmi przejeżdża po uginających się trzeszczących belkach. Na drugim brzegu kierowca znów zatrzymał swój pojazd, a człowiek w upstrzonej kwiatami spódnicy podszedł, by odebrać należność za usługę, poczym zabrał swoje belki, 35 Bupati (malaj.) – urzędnik w prowincji Jokjakarta, podwładny gubernatora. 49 robiąc dziurę w moście, i odszedł do lasu, aby tam czekać na następny samochód. Takich mostków na drodze do Ende było kilka, przy każdym człowiek zarabiający na życie. W Ende było dużo wojska. Żołnierze chodzili, jeździli na betjach w charakterze pasażerów, biegali z pistoletami automatycznymi poboczami dróg. Zachowywali się jak w Jakarcie. Niektórzy pasażerowie wysiedli koło kampungów, pozostałych – kierowca zawiózł do centrum stolicy, gdzie stał meczet, do którego wchodzili owinięci białymi prześcieradłami ludzie. Po drugiej stronie placu stało kilka murowanych domów obstawionych walącymi się budami pełnymi artykułów żywnościowych, przeważnie cuchnących ryb, pierożków, różowego ciasta, oranżady oraz starej, czasem podartej odzieży. Spomiędzy kampungów wypływały ścieki, jako że kanalizacja, jak we wszystkich miastach tej części świata, płynęła otwartymi rowkami. – A ty dokąd chcesz? – zapytał po malajsku Chińczyk. – Do jakiegoś hotelu – odrzekł Michał. – Jest tu hotel? – Jest – odpowiedział Chińczyk. – Bardzo dobry hotel. A dlaczego chcesz mieszkać w hotelu? – Jutro rano muszę pojechać do kurii biskupiej. Dziś już za późno. – Jeżeli masz tam znajomych, możesz dziś tam pojechać. – Znam jednego polskiego księdza-misjonarza. Nawet dwóch. Byli u nas w Jakarcie, ale nie wiem, czy ich zastanę. Na pewno są w swoich parafiach, daleko stąd. Wiesz, gdzie jest kuria? – Wiem – odrzekł Chińczyk. – Nigdy tam nie byłem, ale wiem. Ty jesteś z Warszawy? Ja znam Warszawę, mam tam przyjaciół. Znam też polskich marynarzy, bo kiedyś pracowałem w porcie w Szanghaju. A dlaczego ty podróżujesz sam? – Uciekłem z porwanego samolotu holenderskiego. Razem z małą dziewczynką. Słyszałeś o tym samolocie, który wylądował na wyspie Katoni. – Mówili o tym przez radio. – Nie wiesz, co się z tym samolotem stało? – Nie – Chińczyk zapuścił silnik, jechał wyboistymi uliczkami. – Zawiozę cię do hotelu. Lubię Polaków. To bardzo odważni i pracowici ludzie. Przed laty byłem dokerem w Szanghaju. Tam zawijały polskie statki. – Leciałem z matką. A ta dziewczynka to Niemka. Też była z mamą. Nie wiem, co się z nimi stało. – Tu, na Ende, też czasami zawijają polskie statki – Chińczyk trzymał się swojego tematu, mówił po malajsku, wtrącając angielskie słowa. – Bardzo ładne są polskie statki. Chyba najładniejsze. – Teraz nie ma w porcie polskiego statku? – Nie wiem. Zapytaj w hotelu. Ale najpierw odpocznij. W naszym klimacie bardzo ważne jest, żeby się nie przemęczać. Dlatego wszyscy tu robimy popołudniowe sjesty. Nawet urzędniczki na poczcie przerywają o dwunastej pracę i kładą się na swoich biurkach. Europejczycy nie zawsze uznają nasze obyczaje i dlatego często, nawet po krótkim pobycie u nas, zapadają na serce, jeden nawet umarł. Chińczyk zatrzymał półciężarową toyotę przed parterowym murowanym barakiem, dodając: – Pamiętaj. Najpierw zjedz coś, a potem się prześpij. Do wypoczętej głowy przychodzą nowe myśli. Przyjadę jutro rano i zawiozę cię do kurii. Michał sięgnął do kieszeni po rupie, ale Chińczyk powiedział „jutro” i dodał po polsku „do zobaczenia”. W recepcji powitał Michała młody Indonezyjczyk, pytając, jaki chce pokój, z klimatyzacją czy bez. 50 – Bez – odpowiedział Michał, wiedząc, że cena chłodzonego pokoju jest kilkakrotnie wyższa. Dziewczynka w wypłowiałej sukience zaprowadziła gościa do pomieszczenia z olbrzymim łóżkiem i biegającymi po ścianach jaszczurkami. Michał położył torbę na macie, zasunął nad łóżkiem moskitierę, ciesząc się, że w nocy nie będą go gryzły moskity. Wyszedł na korytarz. Recepcjonista przypatrywał mu się uważnie zza balustrady, po czym zapytał wprost, czego sobie życzy. – Czy masz telefon? – zapytał Michał. – Chciałbym zadzwonić do portu. – Telefon mam, ale port już nie pracuje. Michał spojrzał na zegarek, dochodziła piąta. – A może wiesz, czy w porcie jest jakiś polski statek? – Jest. – Naprawdę?... Jak się tam dostać? – Michała podnieciła myśl, że na redzie może stać jeden z polskich drobnicowców pływających na tej linii. – To bardzo daleko – odpowiedział recepcjonista. – Trzeba samochodem. Betja nie dojedzie. – Taksówek nie ma? – W dzień jeżdżą, w nocy nie. W nocy nie jeżdżą – pomyślał Michał – i port w nocy nie pracuje. Zapytał: – Jak się nazywa ten statek. – Polish ship. – Polish ship to ja wiem, ale jak się nazywa? Tamten uśmiechnął się. To niemożliwe, żebym miał takie szczęście – pomyślał Michał i wyszedł na podwórze, gdzie przed chwilą widział autobus. Nie było go, Chińczyk również odjechał, a przecież mógł go zawieźć do portu. Michał usiadł na kamieniu w cieniu palmy rosnącej przy hotelu i przypatrywał się jaszczurce, która cykała na drugim kamieniu. Podbiegła wyżej, na sam wierzchołek, na jej wezwanie zjawiła się druga, obie gapią się na białego chłopca, nie widziały go tu jeszcze. Jedna w gardle ma ćmę. Ciemny przedmiot przesuwa się od jej głowy w kierunku żołądka, wyraźnie to widać przez przezroczystą skórę jaszczurki. Najadła się na cały dzień – pomyślał Michał. – Dobrze być jaszczurką. Chciałbym być jaszczurką przez jeden dzień. Chciałbym spróbować, jak to jest. Michał wrócił do pokoju, gdzie bosy kelner podał mu ryż z sosem sojowym i suszoną rybę. – Czy jest coca? – zapytał chłopiec po angielsku. – Jest, mister – odrzekł kelner; na brodzie hodował dwa długie włosy. Leżąc na macie Michał jadł ryż według tutejszego zwyczaju, palcami, gdyż łyżki ani widelca kelner mu nie podał, a jedynie wilgotną ścierkę do wytarcia rąk. Chciał poprosić o banana, ale wtedy zza bambusowej ściany usłyszał wypowiedziane męskim głosem trzykrotne: „Allach akbar”. Czekał na dalszy ciąg modlitwy muzułmanina, ale tylko mruk i rytmiczne stukanie dochodziło z lewej i z prawej strony, a potem kobiecy głos z korytarza przypomniał mu E-em, ich sprzątaczkę z Jakarty, oraz pochylonego, ścinającego trawę Domina. Zza ściany wciąż dochodzą słowa modlitwy. Stłumiony gruchot świadczy, że klęczący na bambusowej macie muzułmanin padł z wyciągniętymi rękami na twarz, uderzył czołem w plecionkę. Michał jest zmęczony, nie rozróżnia już słów, tej mieszaniny głosów, które go otaczają, brzęczą, drążą mózg. Wydaje mu się, że cały hotel się modli, że modlą się wszyscy muzułmanie świata. Obudziły go dochodzące z daleka, te same co wieczorem słowa: „Allach akbar”, po których wzejdzie słońce i duszny pokój napełni się blaskiem dnia. 51 Klapiący japońskimi sandałami kelnerzy roznosili śniadania składające się z letniej, zielonej herbaty bez cukru podanej w maleńkiej filiżance i smażonego na oleju banana na glinianym talerzyku. Po śniadaniu, ubrany w krótkie spodenki i kolorową koszulkę, ze swoją torbą podróżną w ręce, Michał wyszedł z hotelu. Ulice stolicy Flores, znane mu dotąd jedynie z opowiadań ojca, wyglądały inaczej niż wieczorem. Rozkładając swój towar na poboczach jezdni tukangowie wesoło się do niego uśmiechali, zachęcając do kupna czegokolwiek. W rowkach kanalizacyjnych kobiety prały szmatki. Michał na chwilę zapomniał, że jest sam na obcej wyspie, ta samotność, której się bał uciekając z Kalamba, wcale mu teraz nie ciążyła, zwłaszcza że tam zostawił swoją chorobę, a świadomość, iż być może jest blisko Astrid, napawała go radością. W kieszeni ma dziesięć dolarów i kilkaset indonezyjskich rupii wartości około jednego dolara, zastanawia się więc, czy najpierw jechać do portu, czy do kurii. Ile rupii wypada na jeden złoty? – myśli. – Trudno przeliczyć, skoro oficjalnej wymiany nie ma. Podszedł do siedzącego na ziemi na skrzyżowanych nogach tukanga. Obok niego leżała mata z różnymi drobiazgami w rodzaju kolorowych szpilek, nadpalonych świeczek, mosiężnych kółek i krzywych zardzewiałych gwoździ. Zapytał go, co ma do picia. – Oranżada – odpowiedział tamten prostując jedną nogę. – Coli nie masz? – Nie ma. Lodówka się zepsuła. Ale jest bardzo dobra oranżada – wyjął z pudełka butelkę, otarł ją z kurzu. Żółty napój był ciepły i słodki. Michał pomyślał o niebezpieczeństwie zarażenia się amebą36, ale pragnienie było silniejsze, więc wypił całą butelkę. Idąc dalej, Michał przypatrywał się oknom bez szyb, zasłoniętym żaluzjami, otworom drzwiowym, nad którymi zwisały maty. Do tych mieszkań nigdy nie dochodzi światło dzienne – pomyślał. – Ale oni wolą półmrok. Światła dość mają na ulicy. Nagle usłyszał chóralny krzyk kilkunastu mężczyzn i tupot gumowych butów. Nie były to okrzyki zdenerwowania czy strachu ani odgłosy radości, lecz taki sobie wrzask młodych żołnierzy. Michał znał te hałasy z Jakarty. Wojsko przeprowadza ćwiczenia. Kilkunastu młodych Indonezyjczyków z zawiniętymi rękawami wojskowych koszul, trzymając na brzuchach automatyczne pistolety, biegnie wzdłuż rowu kanalizacyjnego. Michał nie wiedział, czy czekać na Chińczyka i poprosić go o zawiezienie do portu, czy samemu szukać taksówki, czyli furgonetki z czarną chorągiewką, ale wtedy właśnie zatrzymała się obok znajoma toyota. – Morning! – zawołał radośnie Chińczyk, otwierając drzwi szoferki. – Jedziemy? – Ale chciałbym do portu. Tam podobno jest polski statek. – Michał usiadł obok kierowcy. – Jest polski statek – potwierdził Chińczyk, zahamował, żeby nie najechać na betjarza. – Ale jaki? – spytał Michał. – Polski – powiedział Chińczyk. – Jak się nazywa? – Nie wiem. Polish ship. Jechali wąskimi uliczkami, wlokąc za sobą kłęby kurzu. Czasem, kiedy betje blokowały drogę, kurz wyprzedzał ich, przykrywając betje i ludzi idących poboczami, lecz nikt nie miał o to do Chińczyka pretensji, a przeciwnie, niektórzy coś mu pokazywali i coś mówili w nie znanym Michałowi języku. – O tam – Chińczyk wskazał na morze – tam stoi wasz liniowiec. Michał poczuł ogromną radość, zobaczywszy kilka mil od brzegu, na wysokości półwyspu Ende, wielki jak kilkupiętrowy dom, lśniący bielą polski dziesięciotysięcznik „Kochanowski”, a przy nim dwie barki i kilkanaście maleńkich niczym owady dłubanek. 36 Ameba – pierwotniak (tropikalna choroba przewodu pokarmowego niebezpieczna dla białych ludzi). 52 Radość rozpierała jego pierś. Był już w domu. Tę odległość w najgorszym wypadku przepłynie sam. Chińczyk podjechał pod bramę portu. Michał wyskoczył, wołając terima kasih, i pobiegł w stronę nabrzeża, a po chwili głupio mu się zrobiło, że nie tylko kierowcy nie zapłacił za wczorajszą podróż, za dzisiejszą fatygę, ale nawet nie zapytał, ile jest mu winien. Wrócił, ale starej toyoty już nie było. W kapitanacie portu Michał dowiedział się, że ostatnia w dniu dzisiejszym barka na polski statek odpłynęła przed godziną. Jutro powinna być o ósmej rano. Jeden z pracowników portu zapytał Michała, czy musi dziś tam być. Może przecież spokojnie pochodzić po nabrzeżu, przespać się pod ścianą baraku. Drugi Indonezyjczyk doradził chłopcu, żeby wezwał szalupę. Słusznie – pomyślał Michał – przecież na „Kochanowskim” były dwie szalupy; przypomniała mu się ubiegłoroczna podróż tym statkiem do Jakarty, w czasie której oglądał delfiny i latające rybki oraz prowadził długie rozmowy z kapitanem na temat pracy na morzu. Pamięta, jak się zaniepokoił, kiedy po raz pierwszy ujrzał lecące z kranu w łazience iskry. Nie wiedział, że to plankton świeci w morskiej wodzie. W ciągu pierwszych kilku dni pobytu na statku nawet każdy nowy stuk wydawał mu się podejrzany. Żeby ten sam kapitan znów był na „Kochanowskim” – pomyślał. – Na pewno będzie inny, załogi się zmieniają, ale kogoś ze starych marynarzy na pewno zastanę... Jak się porozumieć ze statkiem? – zastanawiał się. – Jak zawiadomić ich, że tu jestem?... Na pewno wiedzą o porwanym samolocie. Może wiedzą także o naszej ucieczce. Wraz z radosnym podnieceniem ogarniało Michała zmęczenie, więc usiadł na piasku pod ścianą baraku, a potem położył się. Patrząc na polski statek, czuł się tak, jakby oglądał skrawek macierzystej ziemi. Wycierał ręcznikiem spoconą twarz, włosy, ramiona, rozglądał się. Przechodzący pracownicy portu uśmiechali się do niego, przepraszali za to, że krótkofalówkę mają zepsutą i nie mogą porozumieć się z polskim statkiem, zaproponowali komunikowanie się z nim za pomocą chorągiewek. Michał wiedział, że takich znaków w tym porcie nikt nie potraktuje poważnie, nasz statek nie zauważy ich nawet. – Wojsko ma dobrą krótkofalówkę – poinformował go chłopiec przysłuchujący się rozmowie. W ręce miał paczkę zagranicznych papierosów, które sprzedawał. Michał podszedł do wojskowej łodzi, przedłożył oficerowi prośbę. – Możemy cię połączyć – zgodził się oficer. – A znasz angielski? – Znam. Ale to jest polski statek. Mogę rozmawiać po polsku. – No to wsiadaj. Michał wskoczył ze swoją podróżną torbą na łódź, wszedł do kabiny radiooficera, który trzymając słuchawki na uszach ściskał i puszczał mikrofon, wzywając statek Polandia. Po chwili zniechęcony odrzekł, że na statku jest zepsuty odbiornik albo nie ma oficera. Może nie ma – pomyślał Michał. – Pewnie gra w karty, nie pamięta, jakie tu obowiązują godziny pracy na krótkich falach. – Zawieziemy cię – zaproponował drugi oficer i krzyknął w stronę sternika: – Kierunek statek Polandia. Motorówka głośno perkocząc pruła spokojnie morze, kołysząc się i wyrzucając skrzydła fal. Minęli filipiński stateczek, gdy zapadła noc i polski liniowiec zapłonął na morzu dziesiątkami świateł, upodobniając się do pałacu. Wspaniale wygląda – pomyślał Michał. – Jak miasteczko na wodzie. Lecz kiedy motorówka podpłynęła bliżej, Michał zobaczył na kadłubie napis „Hanka Sawicka”, co go zaniepokoiło, wydawało mu się, że zna na pamięć wszystkie polskie statki pływające na tej linii, tymczasem pomylił się. Marynarze z polskiego statku opuścili żelazne schodki i wciągnęli chłopca na pokład. 53 Michał przedstawił się. Marynarze znali jego ojca. Nagle ktoś zawołał: – Michał? – starszy oficer, wielkolud, chwycił chłopca w ramiona i podniósł jak piórko. – Skąd się tu wziąłeś? – zapytało kilka głosów naraz. – Uciekł z porwanego samolotu – podpowiedział jeden z marynarzy – tak?... Radio Singapur mówiło kilka dni temu. A gdzie ta mała Niemka? Michał uczynił gest świadczący, że nie wie. Nie mógł nic na ten temat mówić, wyciągnął dziewczynkę z samolotu, a potem ją zgubił. – Powinna być w misji katolickiej – wykrztusił po chwili. – Dostałem silnej gorączki, nic nie pamiętam... – Nie denerwujcie go – starszy oficer Szeliga przygarnął Michała do siebie. – Chodźmy do kapitana. – A co z moją mamą? – zapytał pełen niepokoju chłopiec. – Czy panowie wiedzą?... Mówili przez radio?... Marynarze spoglądali na siebie, co jeszcze bardziej zaniepokoiło Michała. – Chyba już dobrze – odpowiedział bosman. – Chodźmy do kapitana. Wszystkiego się dowiesz. Starszy oficer znów objął Michała ramieniem i jeszcze raz mocno przycisnął. Znali się z Jakarty. Szeliga zapraszał go z ojcem na obiad do mesy oficerskiej, ojciec do domu na Kebajoran Baru. Szli teraz objęci, ledwie mieszcząc się na wąskich schodach prowadzących do znajdującego się na najwyższym pokładzie apartamentu kapitana. Kapitan, niewysoki z czarną bródką mężczyzna w sile wieku, mocno uścisnął rękę Michała, a potem poklepał go po ramieniu. – Zapewniałem twojego ojca, że nie zginiesz. I miałem rację. Siadaj, na pewno jesteś głodny. Panie starszy, niech pan zadzwoni do kucharza, żeby coś przyniósł. – Kiedy rozmawiał pan z tatusiem? – zainteresował się Michał. – Kilka dni temu. Szukał cię w Kalamba. – A co z mamą? – Mama jest ranna, myślałem, że wiesz. – Nie. – Tatuś zabrał ją wojskowym helikopterem razem z jedną Niemką. – Czy to groźna rana? – Raczej nie. Możliwe, że mama jest już w domu. Ta Niemka jest bardziej poparzona, ale też niegroźnie dla życia. – To znaczy, że na lotnisku doszło do.. . Kapitan kiwnął twierdząco głową. – Bardzo dobrze, żeście uciekli. – Są zabici? – Tak. Nawet jedno dziecko. – A porywacze? – Obezwładnieni. – Kapitan nalał do dwóch szklanek wody sodowej. – Pij. Dwóch pasażerów nie żyje i jedno dziecko. Ciężko ranny jest także jeden pilot, dwunastu pasażerów i dwóch komandosów. Uszkodzony samolot stoi na lotnisku w Katoni. – Wybuchły miny? – Nie. Natomiast jeden z porywaczy rzucił granat. Drugi podpalił szopę z dziećmi... Rozległo się pukanie, kapitan krzyknął „wejść”, lecz nikt nie wchodził. Michał otworzył drzwi, na korytarzu stał steward z tacą kolorowych kanapek. W drugiej ręce niósł filiżanki, czajnik, cukier, łyżeczki, puszkę konserwowego mleka. Michał pomógł chłopcu ustawić wszystko na stole. – Wcinaj! – rozkazał kapitan – a potem opowiesz, jak uciekliście i skąd się tu wziąłeś. Michał, jedząc smaczne kanapki z serem, grzybkami, wędliną i czerwoną papryką, 54 opowiedział szczegółowo kapitanowi o ucieczce z Katoni. – Zuch z ciebie! – pochwalił go kapitan. – Jutro rano pójdziemy do kurii i zabierzemy tą małą. – Daleko stąd? – Kawałek. Załatwię wóz. A teraz idź i odpocznij. Steward przygotuje ci kabinę. Michał podniósł się, podziękował za wspaniały posiłek. – Panie kapitanie – zapytał jeszcze – jak to jest z tą wyspą Kalamba... wyzwolona jest czy nie? Jedni mówią „tak”, a drudzy „nie”. – Portugalczycy opuścili ją trzy lata temu– wyjaśnił kapitan. – Dobrowolnie? – Tak. Kiedy wyjeżdżali z Timor, opuścili oprócz Kalamba Katoni i jeszcze kilka mniejszych wysepek. – To o co walczy Organizacja, która porwała ten samolot? – O oderwanie się od Indonezji. – No to dlaczego walczą przy pomocy porywania samolotów holenderskich? – A dlaczego Molukowie okupowali pociąg w Holandii?... Szkołę? – Właśnie nie wiem. – Kiedyś, przed Anglikami i Japończykami, na wyspach tych panowali także Holendrzy. Niektórym narodom indonezyjskim wydaje się, że rząd holenderski do dziś jest taki silny, że może wywrzeć wpływ na rząd w Jakarcie. Obecnie każdy, nawet najmniejszy, najprymitywniejszy naród chce być wolny. Ale ani Molukowie, ani Kalambańczycy nie wiedzą, jak walczyć o tę wolność... W kuchni jest jeden mały Indonezyjczyk z Jakarty. Mówi, że cię zna. – Jak się nazywa? – Michał podniecił się. – Hismando. – Hismando? – chłopiec szukał go wśród swoich kolegów szkolnych. – Pójdę go zobaczyć. Michał zbiegł po schodach na najniższy pokład i zobaczył, jak z kuchni wychodzi mały Indonezyjczyk z kubłem śmieci, które wysypuje do morza. – Domine! Indonezyjczyk drgnął, zatrzymał się na moment, po czym poszedł dalej, jakby nie zauważył Michała. Michał nie miał wątpliwości, że Domine poznał go, nie rozumiał, dlaczego zachował się dziwnie. Dlaczego przedstawił się jako Hismando? Michał wrócił do swojej kabiny. Wydawało mu się, że po tym, co zrobił ostatnio dla swojego indonezyjskiego kolegi w Jakarcie, zostaną przyjaciółmi na zawsze, tymczasem... Leżąc na łóżku przykręconym śrubami do podłogi, Michał widział ten dzień na Pasar Baru, kiedy policjant prowadził Domina za kołnierz podartej koszuli. Chłopiec nawet nie próbował się wyrwać. Michał wiedział, że przedstawiciel władzy wciągnie go do jakiegoś zaułka, z dala od ludzi, zbije pałą i wrzuci do kanału. Podbiegł więc do policjanta. – Co on zrobił? – zapytał Michał i zaraz dodał: – Jeżeli coś ukradł, ja za niego zapłacę. – Domine nic nie ukradł – chłopiec spojrzał błagalnie na Michała, bardzo bał się bicia drewnianą pałą. – Chcesz za niego zapłacić? – zdziwił się policjant. – Tak. – Domine nic nie ukradł, tuan – tłumaczył się indonezyjski chłopiec. – Domine był najbliżej, więc jego policjant złapał. – Tu jest poszkodowany – funkcjonariusz wskazał na stary samochód bez marki, obok którego stał Hindus bosy i w krótkich spodenkach, lecz w turbanie na głowie. – Co ci zginęło? – Michał zwrócił się do Hindusa. – To mi zginęło – powiedział kierowca wskazując na miejsce przedniej szyby, gdzie powinno być lusterko. – Ale ja nie wiem, czy to 55 on ukradł. Ja nie widziałem – tłumaczył się Hindus. – Nie ma lusterka, więc zgłosiłem policjantowi. – On był najbliżej – wyjaśnił funkcjonariusz trzymając w jednej ręce chłopca, a w drugiej drewnianą pałę. – Jeżeli on nie ukradł, na pewno widział kto, ale nie chce powiedzieć. – Domine nie widział – zaklinał się chłopiec z kampungu. – Jeżeli nawet nie ukradłeś tego lusterka, z pewnością ukradłeś co innego – powiedział policjant. – Jeżeli nie dziś, to wczoraj. Na pewno nie jesteś bez winy, ja cię znam. – Masz pięćdziesiąt rupii, kup sobie lusterko – powiedział Michał podchodząc z banknotem do Hindusa. – Nie. – Kierowca nie chciał wziąć pieniędzy od Michała. Domine, wykorzystując chwilę nieuwagi policjanta, wyrwał się i zniknął w tłumie. Stróż porządku nie gonił go. Rano Michał jadł śniadanie w mesie oficerskiej. Poprosił o jajecznicę, razowy chleb i mleko. Doskonale spał, więc na pytanie kapitana o samopoczucie odpowiedział: „czuję się znakomicie”. Miał ochotę pobiegać po pokładzie, pograć z marynarzami w ping-ponga, popływać w statkowym basenie z brezentu ustawionym na rufie. Męczyła go tylko sprawa Domina. Kiedy do mesy wszedł potężny starszy oficer Szeliga, a kapitan i chief wyszli, Michał opowiedział mu o Indonezyjczyku. – Nam się przedstawił jako Hismando – powiedział starszy nalewając sobie kawy. – Twój ojciec nam go zaprotegował, gwarantował za jego uczciwość. Kucharz jak dotąd jest z niego zadowolony. A czy ty jesteś pewien, że to Domine? – Głowę daję, panie starszy, przecież znam go od dwóch lat. Raz nawet wyratował mnie z opresji na muzułmańskim cmentarzu w Jakarcie. – Nic innego, tylko zmienił nazwisko – wyjaśnił autorytatywnie starszy. – To znaczy imię, bo nazwiska on chyba nie ma. Widocznie z jakichś powodów chce się przeistoczyć w innego człowieka. To się tu dość często stosuje. Podejdź do niego jak do chłopca, którego chcesz poznać, i zobaczysz, jak zareaguje. Michał posłuchał rady starego marynarza. Zszedł do kuchni, gdzie mały Indonezyjczyk obierał ziemniaki, i zawołał po indonezyjsku: – Cześć Hismando! Domine złożył dłonie jak do modlitwy, ukłonił się, a potem uśmiechnął się od ucha do ucha. Radość biła z całej jego twarzy. – Skąd się tu wziąłeś, tuan? – zapytał Hismando.– Twój ojciec szuka cię po różnych wyspach. – Wszystko ci powiem. Razem przecież będziemy wracać do Jakarty. Zabierzemy jeszcze Astrid. – A gdzie jest njonja Astrid? – zapytał Hismando. – Niedaleko stąd. Zdążymy ją zabrać? – Michał spojrzał na kucharza. – Chyba nie wyjdziemy zaraz w morze. – Dziś na pewno nie – kucharz zajrzał do dużego kotła. – Towaru mamy niewiele do załadowania, ale tu nikt się nie śpieszy. – Może tatuś zadzwoni – Michał nagle zamyślił się. – Podobno już dwa razy łączył się z naszym radiooficerem. Hismando, jak się dostałeś na statek? – zapytał Michał, kiedy zostali sami. – Wielki pan, twój ojciec, załatwił mi tę pracę. A ja obiecałem mu, że ciebie odnajdę. – I odnalazłeś mnie – Michał poklepał go po ramieniu. – Gdzie mnie szukałeś? – Wszędzie pytałem o ciebie, tuan. W każdym porcie, nawet u ludzi, którzy z barek ładowali towar. Nawet u tych, co przypływali w dłubankach na redę. Wiedziałem, że cię odnajdę, ale nie jako Domine, tylko jako inny człowiek. Domine zawsze był głodny, musiał kraść jedzenie i uciekać, żeby go nie złapali. Domine nie mógłby cię odnaleźć. Domine 56 postanowił zostać innym człowiekiem. – Kto ci takie imię wymyślił? – Wuj. Powiedział, że w Tandjung Prioku mieszkał bardzo zacny człowiek, Hismando. Nigdy nikogo nie okradł, zawsze mówił prawdę, Domine postanowił być do niego podobny i dlatego wziął jego imię. Domine zostawił swój kampung i wuja i poszedł do portu szukać domu, w którym mieszkał prawdziwy Hismando – przodek dobrych ludzi. Mały Indonezyjczyk wrzucił ostatniego ziemniaka do kotła, odkręcił wodę. – ... szukał wuja przez wiele dni i nocy, pytał różnych ludzi, z którymi sypiał na asfaltowej drodze, kiedy przestawały jeździć samochody, aż rano spotkał go jadący peugeotem tuan Kulski i zabrał go na statek. Domine powiedział, że jest Hismando i od tego czasu nie jest głodny i nikogo nie okradł, bo jest innym człowiekiem, a o tamtym biednym Hismando nie chce myśleć. Już o nim zapomniał. – Jak statek pożegna Jakartę, będziesz musiał zejść. – Hismando wie. Ale zejdzie ze statku jako inny człowiek. I będzie czekał, aż statek Polandia wróci. – Albo inny przypłynie. – Może inny statek Polandia przypłynie – dodał Indonezyjczyk. – Hismando nie będzie już pomocnikiem kucharza, Hismando będzie drugim wachtowym – zakręcił kran, włożył rękę do kotła, by umyć ziemniaki. Do kuchni wszedł ochmistrz. – Stary cię szuka – powiedział do Michała. Michał wybiegł. Kapitan, którego czarna broda ładnie się rysowała na tle białej koszuli, stał na pasażerskim pokładzie. Kiedy chłopiec zameldował się, kapitan zapytał: – Jedziemy? – Czy można zabrać tego Indonezyjczyka? – O ile kucharz go zwolni. Michał znów pobiegł do kuchni. – Jedź z nami, Hismando! – Hismando nie może – odpowiedział Indonezyjczyk. – Hismando ma dużo pracy. Kucharz byłby zły na Hismando. Kapitan schodził już po trapie do szalupy, która kołysała się pod burtą statku. Słony zapach rozgrzanej słońcem wody uderzał w nozdrza. Drugi oficer, młody człowiek w krótkich spodenkach, zapalał silnik za pomocą paska. Pomógł kapitanowi wejść. Michał nie skorzystał z wyciągniętej ręki, sam wskoczył do łódki. – Uważaj – skarcił go kapitan. – Mogłeś wpaść do wody. – No to co? Przecież umiem pływać. Silnik perkotał i dymił, szalupa przeskakiwała przez fale, zostawiając za sobą biały ogon piany. Pył słonej wody rosił im twarze i koszule. Michał zlizywał z warg sól i gorycz. Przed nim, na tle skalistego brzegu, kołysał się filipiński stateczek. Przy baraku, w którym mieścił się kapitanat portu, czekał na nich biały peugeot z kierowcą. Jechali powoli ciasnymi uliczkami. Na brązowym karku Indonezyjczyka lśniły krople potu. Za miastem kierowca przyśpieszył, wąska i dziurawa droga była pusta. Na tle pokrytego dżunglą wzniesienia rysowały się parterowe budynki kurii biskupiej. Zatrzymali wóz na środku obszernego pustego placu. Szli w stronę pokrytego dachówką domku mieszkalnego, mijając zabudowania gospodarcze. Michałowi niespokojnie biło serce na myśl o spotkaniu z Astrid. Jak wygląda biedna mała dziewczynka. Mieszkalny dom robił wrażenie pustego, choć drzwi były pootwierane. Na końcu korytarza pojawił się Indonezyjczyk w białej koszuli i długich spodniach. Kapitan zapytał o kogoś z księży misyjnych, usłyszał, że wszyscy wyjechali konno lub 57 statkiem do swoich parafii rozrzuconych na całym obszarze Flores, a także na pobliskich wyspach. A jednak z sąsiedniego pokoju wyszedł Europejczyk, również w białej koszuli, lecz w ciemnych spodniach, nie wiadomo, ksiądz czy pracownik, i zapytał po angielsku, skąd goście przybywają i czego sobie życzą. Kapitan, również po angielsku, wyjaśnił, że poszukują białej dziewczynki imieniem Astrid, pasażerki porwanego przed tygodniem holenderskiego boeinga. – Nie ma tu takiej. Michał poczuł ucisk koło serca, po czym zrobiło mu się zimno. Kapitan wyjaśniał dalej, że chodzi mu o dziewczynkę z samolotu uprowadzonego na wyspę Katoni. – Nie było takiej u nas – powtórzył Europejczyk. – Uciekałem z nią przed atakiem komandosów – wtrącił Michał. – Uciekaliśmy na Kalamba. Stamtąd prawdopodobnie zabrał ją niemiecki misjonarz, bo ja zachorowałem. Ona też była chora. – Tam ma swoją parafię Ojciec Neuman. – Nie wrócił jeszcze? – Nie. – Dlaczego? – zdziwił się Michał. – Przecież tam nie mieszka. – Nie ustalamy z nim terminu powrotu, ale zwykle wraca po dwóch tygodniach. Ojciec Neuman ma cztery parafie, dwie sąsiadują z sobą. Może tam pojechał. A może zatrzymał się z powodu tej chorej dziewczynki. – Z Kalamba wyjechał. Tak mówili tamtejsi ludzie. Dokąd mógł pojechać na koniu? – Pewnie do lekarza – odpowiedział Europejczyk w białej koszuli. – A może na statek misyjny. – Z koniem? – zdziwił się Michał. – Konia zostawił w parafii. To parafialny koń. – Jeżeli wsiadł na statek, to dokąd popłynął? – zapytał kapitan. – Misyjny statek płynie na różne wyspy. Zabiera wielu misjonarzy. Nie ma ustalonej trasy. – Jak ksiądz myśli, gdzie oni mogą być? – niecierpliwił się Michał. – Jeżeli dziewczynka bardzo źle się czuła, na pewno Ojciec Neuman nie zdecydował się wieźć jej daleko. W Singgarai jest szpital. Może tam ją umieścił. Proszę przyjechać za kilka dni, może już coś będę wiedział. Albo kogoś poślę na statek, jeżeli będę miał wóz. Długo tu postoicie, panie kapitanie? – Trudno powiedzieć. Czekamy na ładunek dla Hamburga. Miał być przygotowany, ale nie ma go jeszcze. Może popłyniemy na Sulawesi i w drodze powrotnej wejdziemy na redę. – Proszę się dowiedzieć. Za kilka dni na pewno będę miał jakieś informacje. Kapitan podziękował. Wrócili do samochodu. Kierowca jechał teraz inną drogą z zawrotną prędkością. Spod kół peugeota uciekały kury, psy, świnie. Dzieci krzyczały za samochodem, klepiąc się po gołych brzuszkach. Michał żałował, że już wraca, chciał jeszcze porozmawiać z misjonarzem, zapytać go, jak się dostać do Singgarai. A może oboje, Astrid i Ojciec Neuman, nie dojechali do szpitala, leżą gdzieś w gorączce i potrzebują pomocy? Może to nie malaria, lecz jakaś inna tropikalna choroba... w Europie nie znana... – Panie kapitanie, czy daleko stąd do Singgarai? Kapitan położył rękę na głowie chłopca, zmierzwił mu włosy. – Pan Bachman zrobi wszystko, żeby odnaleźć córkę – powiedział. – A zapewniam cię, że ma większe możliwości niż ty. Michał przyznał kapitanowi rację, lecz gdzieś głęboko w jego sercu rodziło się postanowienie, że to on odnajdzie Astrid. Nie może spokojnie wracać do domu, podczas gdy ona gdzieś tu jest, może chora, może potrzebuje pomocy. 58 Przez otwarte okna wpadało gorące powietrze zmieszane z kurzem, z zapachem palmowego oleju, którego fabryczka widniała w pobliżu. Kapitan pokazywał Michałowi góry przekraczające dwa tysiące metrów wysokości i stoki wpadające wprost do morza. Zwracał uwagę na płaskie wierzchołki szczytów świadczące o wulkanicznym pochodzeniu gór. Patrząc na te kratery, niektóre dymiące białą parą, Michał wciąż widział Astrid, czuł, że dziewczynka też myśli o nim, a może powtarza jego słowa rzucone kiedyś mimochodem: „ze mną nic ci się nie stanie”. – Z tych ostrych najeżonych skał – dotarł do Michała głos kapitana – wypływają strumyki kipiącej wody. Miejscowa ludność gotuje w niej potrawy. Szkoda, że nie mamy czasu podjechać bliżej. Można tam zobaczyć wyrzeźbione przez naturę dziwne postacie ludzi i zwierząt, a także tajemnicze przejścia i straszne pieczary. Nagle Michał ujrzał przed sobą piękne, smukłe palmy, wijące się jak węże liany, a dalej karłowate drzewa kurczowo trzymające się skał. – Rozchmurz się – kapitan trącił Michała w ramię. – Zanim wrócimy do Jakarty, ta mała będzie już w domu. Wsiadając razem z kapitanem i drugim oficerem do szalupy, Michał pomyślał: „Wyciągnąłem ją z samolotu i właściwie porwałem na Kalamba... Muszę ją odwieźć do domu”. – Tam jest wyspa Ende – powiedział kapitan, przekrzykując szum silnika szalupy – a tam daleko w morze, jakby na powitanie statkom, wychodzi półwysep Ende. – Stolica Ende, wyspa Ende i półwysep Ende – zauważył Michał. – Nie mogli innych nazw wymyślić? – Może nie chcieli. Ta nazwa tak im się podoba, że niektórzy mieszkańcy Flores nawet swoje dzieci nazywają Ende. – Zaraz wejdę na mostek – pomyślał Michał – i spojrzę na mapę. Zobaczę, gdzie leży Singgarai. – Panie kapitanie – Michał popatrzył dowódcy statku w oczy. – Chciałem podziękować za gościnę... – Co to znaczy? – kapitan uniósł krzaczaste brwi. – Nie wracasz z nami? – Nie mogę. Gdyby mój ojciec połączył się ze statkiem, proszę powiedzieć, że pojechałem szukać Astrid. On mnie zrozumie. Kapitan gładził swoją czarną brodę. – Trudno – powiedział po chwili. – Nie otrzymałem polecenia dowiezienia cię do Jakarty. Spotkaliśmy się przypadkowo. Powiem asystentowi, żeby się porozumiał z kapitanatem. – Dziękuję i bardzo proszę, żeby się dowiedział, kiedy będzie jakiś statek w tamtym kierunku. – Stateczek – poprawił kapitan. – Jest ich dużo. Niewygodne, czasem bez wypisanej na burcie nazwy, ale ludność wie, co to za statek i dokąd płynie. – To tak jak z człowiekiem – wtrącił drugi oficer, przywiązując szalupę do trapu prowadzącego na statek – nie ma napisane na czole, jak się nazywa, ale znajomi i tak wiedzą, kto to jest. Michał pierwszy wszedł na pokład „Hanki Sawickiej”, a kiedy zniknął kapitanowi z oczu, aż podskoczył z radości. Nie przypuszczał, że stary tak łatwo go puści. Zbiegł do kuchni, gdzie mały Indonezyjczyk mył posadzkę wodą z karbolem płosząc karaluchy, które uciekały na korytarz. Powiedział: – Cześć, Hismando. Przyszedłem się z tobą pożegnać. – Dlaczego? – Hismando wyprostował się. – Ja nie wracam do Jakarty. – Co się stało, tuan? – indonezyjskiemu chłopcu ze zdumienia powiększyły się oczy. – W kurii nie ma Astrid. Muszę ją odnaleźć. – Hismando ci pomoże. Zabierz go ze sobą. 59 – Zostawisz statek? – Hismando wróci na statek. A teraz pojedzie z Michałem i pomoże mu odnaleźć njonję Astrid. Michał załatwi to z kucharzem i z kapitanem. – Dobrze, załatwię to – odpowiedział niby obojętnie Michał, bo w duchu bardzo się cieszył. 60 ROZDZIAŁ 6 Drugie wcielenie Domina Michał znów był na statku kołyszącym się na falach oceanu. Jakże jednak „Kabena” różniła się od „Hanki Sawickiej”. Indonezyjska jednostka była dziesięciokrotnie mniejsza i o wiele gorzej wyposażona. Na jednym pokładzie, częściowo przykrytym starym brezentem, stłoczeni byli wszyscy pasażerowie. „Kabena” kiwała się jak łódka na boki i do przodu. Ale cóż znaczyły niewygody podróży wobec piękna, jakie ujawniła mu teraz wyspa z płonącymi w dolinach trawami, z wpadającymi do wody skałami, z niebem wychodzącym z morza. Piękno, którego przedtem nie dostrzegał, wpływało na niego kojąco. – Komodo – powiedział przechodzący kapitan wskazując na wyspę u wybrzeży Flores. Komodo?... Więc to jest ta Komodo – pomyślał Michał – ta słynna wyspa, na której żyje gad komodo, jedyny pozostały do dziś na świecie gatunek reprezentujący prehistoryczne gady świata. Zejść by na tę wyspę i spotkać się oko w oko z tym gadem. Jak on wygląda? Na pewno jest olbrzymi i zieje ogniem... To nie smok z bajki, lecz prawdziwy gad. A może zupełnie inaczej wygląda, niż sobie wyobrażam. Dlaczego nikt go nie sfotografował?... Jeżeli jest mięsożerny, na pewno by mnie zjadł, nim zdążyłbym przyłożyć aparat do oczu. A z helikoptera? Pewnie jest ukryty w swojej gadziej jamie. Czy gady są mięsożerne?... Chyba nie, ale mogą zabijać ludzi, bo ich denerwują. No bo dlaczego ta wyspa jest bezludna? Chciałbym na nią zejść choćby na chwilkę. – Kapitanie, czy nie możemy podpłynąć bliżej Komodo? – krzyknął Michał w stronę młodego Indonezyjczyka na mostku. – Nie. – Dlaczego? Boisz się gada? – Tam jest mielizna. – A widziałeś tego olbrzymiego gada? – Nie. – Szkoda. Opowiedziałbyś mi, jak on wygląda. Kapitan uśmiechnął się. – Na pewno jest taki wielki, że z trudem mieści się na wyspie. A jak idzie się kąpać, morze zalewa brzegi. Michał nie wiedział, dlaczego tak się cieszy, skąd ma tyle radości w sobie. Może wniosła ją dobra wiadomość o mamie, a może fakt, że w najbliższym czasie dowie się o nim jego ojciec. A może po prostu cieszy się, że płynie z nim Hismando, we dwóch dadzą sobie radę w najtrudniejszych chwilach. Tatuś będzie ze mnie dumny – pomyślał. – Przestanie mówić: „Ja w twoim wieku...” A gdzie jest Domine, to znaczy Hismando?... Michał znalazł go na podłodze pasażerskiego pokładu obok dwóch Balijczyków. Spał na starej walizce, którą razem z wieloma innymi rzeczami otrzymał od marynarzy. Niech śpi – pomyślał Michał. – Niech odpoczywa. Po południu „Kabena” weszła w mgłę i kapitan bał się płynąć nawet z włączoną syreną. Wolał stać na morzu do rana. Michał położył się na ławce koło kajuty kapitana, lepka mgła niczym ciepłe mokre prześcieradło otuliła go. Zamknął oczy i przyśniła mu się Jakarta. Spaceruje z ojcem po ogrodzie, rozmawiają o żmii, którą Michał zabił, o obyczaju odbywania 61 procesji na wulkan Bromo... Michał z niepokojem czeka, kiedy ojciec zapyta go, jak wrócił do Jakarty, ale ojciec na szczęście nie porusza tego tematu. Michał także nie zaczyna, bo sam dobrze nie wie, jak się dostał do domu. Michał otwiera oczy, przez chwilę nie może się zorientować, gdzie jest, w Jakarcie czy na statku? Kładzie głowę na ławkę i myśli o Astrid, widzi ją wycinającą nożyczkami papierowe kukiełki teatru cieni. – Ładne te wajangi – mówi Michał, choć wcale mu się nie podobają. – Zawsze w klasie moje wycinanki były najładniejsze – odpowiada Astrid. – Ze śpiewu byłam słaba, bo fałszuję, ale malowałam i wycinałam zawsze ładnie. – Dlaczego nie wycinasz tej góry ognia? – Wolę wajangi – Astrid nie patrzy na Michała. – To jest król Dasarata, a to jego synowie – mówi pokazując wycięte z papieru postacie – Rama, Barata, Lesmana, Satruga. A to żony Ramy Siuta... Chciałabym kiedyś zobaczyć takie przedstawienie. Podobno ludzie mdleją na nim. – Dlaczego się denerwują, nie rozumiem – odpowiada Michał, – Przecież to kukły występują. – Ale te kukły przemawiają ludzkim głosem – Astrid wycięła następną figurkę. – No to co – Michał wzrusza ramionami. – Za prześcieradłem stoi wędrowny aktor i przemawia raz męskim, raz żeńskim głosem... Silniejsza fala zakołysała statkiem tak mocno, że Michał omal nie spadł z ławki. Wsparł się jedną ręką o podłogę i otworzył oczy. Uświadomił sobie już po raz któryś, że nie jest na „Hance Sawickiej”, lecz na sześćsettonowym drobnicowcu, którym fala rzuca jak łupinką orzecha kokosowego. Myślał o Astrid i o panu Bachmanie. Może dziewczynka już umarła i w kampungu czeka na pogrzeb, a może... Bzdurne myśli – skarcił sam siebie Michał. – Jestem gościem kapitana, mam ławkę nad nią brezent, powinienem być zadowolony. Pozostali pasażerowie śpią na otwartym pokładzie. Przechodzący młody kapitan poczęstował Michała butelką różowego płynu. Oranżada była lepka i ciepła, ale chłopiec wypił pół butelki nie odrywając szyjki od ust. Ugasiwszy pragnienie, poczuł się lepiej i dopiero wtedy pomyślał, że napój ten produkowany jest na surowej wodzie, co w tutejszych warunkach grozi zarażeniem amebą. Ale nie było wyboru. A Hismando? Czy jemu nie dokucza pragnienie? Michał zbiegł na niższy pokład i dał indonezyjskiemu chłopcu resztę kolorowego płynu. Hismando wypił oranżadę jednym tchem. On się nie boi ameby. Nawet nie wie, co to jest. Podobno wszyscy ludzie w strefie amebowej żyją z tą chorobą i są uodpornieni, nie to co Europejczycy, którzy od razu umierają. Nie od razu – odpowiedział sobie. – Instytut Tropikalny w Gdyni przedłuża im życie nawet do kilku lat. Co to za życie? Nagle rozległ się gruchot, jakby statek uderzył o skałę, ale było to tylko zderzenie z falą. Podobno co dziewiąta fala jest większa. Kto to mówił? Do Michała podszedł pasażer o spłaszczonym nosie i zapytał, czy nie ma oranżady. Nie chce mu się pić, ale bardzo lubi ten płyn. Hismando uprzedził Michała w odpowiedzi mówiąc „nie”. Michał zauważył, że ów człowiek ma obcięte u góry małżowiny uszne. Za karę – pomyślał – na pewno coś ukradł. Statek zmienił obroty, gdyż znów wszedł w gęstą mgłę. Po chwili kołysał się już na martwej fali37. Hismando siedział na pokładzie, wyciągał z otwartej walizki otrzymanej od polskich marynarzy koszulki i kolejno je przymierzał. Niektóre były za duże. – Chodź tu, na ławkę – poprosił go Michał. – Hismando nie może. – Dlaczego? 37 Martwa fala – fala występująca po okresie sztormowym. 62 – Kapitan zabronił. Hismando tu dobrze. Ze wszystkimi pasażerami. Michał wrócił na wyższy pokład i położył się na swojej ławce. Zamknął oczy, gdyż bolała go głowa, ale nie mógł zasnąć. Pewnie kołysanie się wzmogło – pomyślał. – Martwa fala jest bezlitosna, obraca „Kabenę” dookoła kotwicy. Zapadła gwałtowna tropikalna noc. Statek wnet ukołysał Michała do snu. Czasem budził go głośniejszy plusk wody, czasem rozdzierający krzyk z lądu ni to olbrzymiego ptaka, ni to zwierzęcia. Chłopiec zastanawiał się, jaki potwór urządza nocne łowy. Kiedy rozwidniło się, mgła wyglądała jak wilgotny, biały puch, ale niebo w jednym miejscu robiło się jaśniejsze. – Jeżeli woda wciągnie mgłę – zauważył kapitan – popłyniemy. – Czy mógłbyś mi odstąpić jeszcze jedną butelkę oranżady? – zapytał Michał; przez cały wczorajszy dzień prawie nic nie jadł, a mimo to nie czuł głodu, jedynie chciało mu się pić. Poszedł za kapitanem na mostek. – Leżą pod koją, bierz, ile chcesz. Michał wziął dwie butelki, jedną zaniósł Hismando. Mały Indonezyjczyk ucieszył się. Michał także poczuł się lepiej. Zapytał kapitana, skąd ma tę koszulkę z europejskimi napisami na plecach. Kapitan uśmiechnął się, pogładził angielski napis „The end”, poczym wyjął z kieszeni garść orzeszków ziemnych i poczęstował chłopca. – Jak się czujesz? – Już dobrze – przyznał Michał. – Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł gdzieś wyprać bieliznę. Wszystko mam już przepocone. – Sam będziesz prał? – zdziwił się kapitan. – Jak wrócisz na swój statek, służba ci wypierze. – Na naszych statkach marynarze sami piorą. – Sami? – zdziwił się; podniósł rękę i powiedział coś do pasażerki z dwojgiem dzieci w nie znanym dla Michała języku. Siedząca na deskach pokładu dziewczyna zbliżyła się do chłopca, pokazując, że chce mu wyprać koszule. Michał zawahał się, omal nie rzekł „ja sam”, ale pomyślał, że pewnie młoda mama chce coś zarobić. Indonezyjka nie miała więcej niż piętnaście lat. Była niższa od Michała i chyba chudsza. Uśmiechała się. Michał dał jej wszystkie swoje koszulki, zdjął nawet tą, którą miał na sobie. Dziewczyna prała pod kranem, mydląc otrzymanym od Michała mydełkiem Omo. Powiesiła bieliznę na sznurku między swoimi suszącymi się szmatkami, nad głowami dzieci, z których jedno stale trzymało się jej spódnicy. Zajęty obserwowaniem dzieci. Michał zauważył nagle, że statek już płynie. „Kabena” kiwała się coraz rytmiczniej, chlupała jak łódka. Wzdłuż relingu siedzieli na podłodze z podkulonymi nogami pasażerowie. Przeważnie rodziny z dziećmi. Michał usiłował nawiązać z nimi rozmowę, ale nie udawało mu się to. Dorośli uśmiechali się do niego, dzieci przypatrywały mu się uważnie, był przecież inny, biały. Ciemne, umorusane buzie, wzdęte brzuszki pod szarymi koszulkami ustawiły się jak do fotografii. Jedna z kobiet prała bieliznę, a dziecko, wyciągnąwszy rączkę, piło wodę z kranu. Kiedy Michał podszedł do maleństwa, schowało się za matkę. Michał wyjął ze swojej torby japońską zabawkę, którą wiózł dla Marka z Gdyni, dzieci się nią zaciekawiły. Podchodziły do tego dziwnego urządzenia, a kiedy helikopterek zaczął brzęczeć i obracać śmigłem, uciekły. Zabawką zainteresował się też mężczyzna ubrany w dziwną, podobną do worka koszulę, twarz miał szeroką i zapadnięty nos. Coś mówił, ale nie po malajsku, więc Michał nic go nie rozumiał. – Tuan! – krzyknął nagle Hismando podbiegając do Michała. – Schowaj to. Michał odwrócił się. Hismando był autentycznie przerażony, więc Michał odszedł z zabawką. – Dlaczego? 63 – Nie pytaj, tuan. Ja też bym się chciał tym pobawić, ale tu nie można. Idź na swój pokład i zabierz z sobą złego ducha. Statek wypłynął z pasa mgły w słoneczny dzień. Sunął powoli, omijając liczne rafy koralowe. Po prawej burcie pojawiło się kilka wysepek. Niektóre leżały poniżej poziomu morza, wyglądało to tak, jakby same palmy wyrastały z wody. Do niektórych drzew przywiązane były szare, wydłubane z pnia drzewa łódki. Te dłubanki – pomyślał Michał – świadczą o tym, że w pobliżu są ludzie. Przypływają tu na połów. Ustawiają kosze na krewetki. Chyba blisko już jest Singgarai. – Singgarai? – zapytał Michał przechodzącego kapitana. Indonezyjczyk zaprzeczył ruchem głowy. – Masz mapę? Gdzie my teraz jesteśmy? – Michał szedł za nim. Kapitan odpowiedział, że nie ma mapy, krzyknął coś do człowieka z maszynowni, wrócił na mostek. – Bez mapy płyniesz? – zapytał znów Michał. – Miałem dobrą mapę, ale fala ją zmyła. Ja te wody znam jak własny kampung. – A gdyby sztorm rzucił twój statek w nieznane miejsce? – Inne niebezpieczeństwa są tu groźniejsze. – Jakie? – Napady. – I uśmiechnął się odchodząc w stronę rufy; przyłożył lornetkę do oczu. – Kapitanie – Michał szedł za nim. – Czy słyszałeś o porwaniu holenderskiego samolotu? – Dużo samolotów teraz porywają, ale naszych samolotów nie porywają. – W ubiegłym tygodniu Kalambańczycy porwali samolot. – Kalambańczycy chcą się oderwać od Indonezji. – Ja byłem w tym samolocie – pochwalił się Michał. – Wiem – odpowiedział Indonezyjczyk. – Wasz kapitan powiedział mi. Szukasz białej dziewczynki. – Tak. – Michał uważnie patrzył na kapitana „Kabeny”. – Jak myślisz, gdzie ona może być? – Nie wiem. Na pewno jednak nikt z naszych ludzi jej nie porwał. U nas nie porywa się dzieci. – Wiem – odrzekł Michał – ale na niektórych wyspach zabijają dzieci, żeby czaszkę zakopać pod fundament domu. Żeby dom długo stał i żeby omijały go nieszczęścia. Dziecko to dobry duch. – To są balijskie obyczaje – odpowiedział kapitan uśmiechając się. – U nas się nie zakopuje głów dzieci pod kampungi. – Czy na tej wyspie jest miasto Singgarai? – Nie. – Nie? Mówiłeś, że na wyspie Nusantara. – Tu jest bardzo dużo wysp Nusantara38. – W Singgarai jest szpital. Możliwe, że tam jest Astrid. – Dlaczego w Singgarai? – Bo leży najbliżej wyspy Kalamba, a stamtąd zabrał ją jeden misjonarz. Myślę, że zawiózł ją do najbliższego szpitala. – Była chora czy tylko zdenerwowana? – Miała wysoką gorączkę. Ja też miałem gorączkę, ale mi przeszła. – Taka gorączka może wrócić. Musisz uważać. Michał nie wiedział, dlaczego nagle rozbolała go głowa. Czy kiwanie statku znów się wzmaga, czy zaistniała jakaś inna przyczyna. Co będzie jeżeli zachoruję? – pomyślał. – Co kapitan zrobi ze mną? – Ten statek jest mały – powiedział przechodzący marynarz, widząc, jak biały chłopiec 38 Nusantara (malaj.) – nasze wyspy. 64 dotyka policzków. – Nawet krótka fala nim rzuca. Michał przyłożył sobie na czoło mokrą chusteczkę. Szukał w podróżnej torbie aviomariny. Silny przechył strącił jego torbę z ławki, wszystkie rzeczy wysypały się na podłogę. Chłopiec, zbierając koszulki, muszelki, chusteczki, przypominał sobie, jak wyglądały porywania dzieci w powieściach kryminalnych, które czytał. Ksiądz w zmowie z porywaczami Astrid? – pomyślał. – A może porywacz przebrał się za księdza?... Co teraz robi pan Bachman? Chyba jest już na tropie. A może siedzi z Astrid na Kebajoran Baru i wszystko jest w najlepszym porządku, a ja się tu martwię o nią... Tak myśląc, wsparty plecami o ławkę, żeby nie wypaść w czasie silnego przechyłu, Michał wrzucał do torby to wszystko, co mu wyleciało na podłogę. Na plecach czuł ciepły wiatr, który gnał spienione fale. Słyszał także głos kapitana przechodzącego z dziobu na rufę, wydającego rozkazy w nie znanym Michałowi języku. Pod pokładem coś stukało. Biegający tam i z powrotem kapitan miał twarz i koszulę mokre od fal oblewających statek. Wysepki, obok których płynęli, zniknęły. Najbliższy port Singgarai – pomyślał Michał – chyba już niedaleko. A może schronimy się gdzie indziej? – Sztorm – powiedział po indonezyjsku przechodzący marynarz. – Zmieniamy kurs. Płynący na niższym pokładzie pasażerowie skupili się wokół nadbudówki. Michał szukał wzrokiem Hismanda. Nagle zrobiło mu się słabo, poczuł mdłości. Przysłoniwszy dłonią usta, ledwo dobiegł do zlewu. Potem wrócił na ławkę, położył się. Oczyma wyobraźni ujrzał swoich kolegów z Gdyni. Grali w piłkę na plaży. Na pewno są przekonani, że on, Michał, leży gdzieś w cieniu palm i pije coca-colę z lodem albo pływa kajakiem między wysepkami. Nie wiedzą, że tu nie można się opalać, bo słońce natychmiast parzy ramiona i plecy. Nawet w czasie kąpieli w morzu należy tak płynąć, żeby nie wynurzać ramion. Wszystko, co tu żyje – pomyślał – szuka cienia. Według Chińczyków opalanie się jest szkodliwe. Michał przymknął powieki, wydawało mu się, że wtedy mniej boli go głowa. A koledzy na plaży w Sopocie wciąż kopią piłkę, najwyżej wali Piotr... o, tak mocno kopnął, że wpadł do morza. Teraz brnie po kolana, po pas w wodzie, fala uderzyła go w pierś, cofnął się dwa kroki, piasek spod nóg ucieka, piłka coraz dalej... Zasnął na ławce, a kiedy obudził się, statek spokojnie wchodził do zatoki wrzynającej się w wyspę. Morze wyglądało jak duże spokojne jezioro. Na pokładzie spały zmęczone sztormowymi godzinami rodziny. Nawet mężczyzna z obciętymi uszami leżał na wilgotnych deskach pokładu podkuliwszy nogi. A gdzie Hismando? – Michał szuka go wzrokiem. – Hismando, jak się czujesz? – Michał biegnie do niego. – Nie jesteś głodny? – Tuan – Hismando wychodzi mu naprzeciw – lepiej nie rozmawiaj ze mną. Nie przychodź do mnie i nie rozmawiaj. Tak będzie lepiej. – Nie jesteś głodny? – Hismando coś sobie kupi do jedzenia. Hismando ma pieniądze. Idź, tuan, na swój pokład. Tak będzie lepiej. Michał nic nie rozumie, ale słucha przyjaciela. Wraca na swoją ławkę. On też jest głodny. Zastanawia się, co je kapitan, co marynarze? – Kapitanie, gdzie można kupić coś do jedzenia? – Jak podejdziemy bliżej brzegu, zjawią się kupcy. – A ty jesteś po śniadaniu? Kapitan roześmiał się. – Rozpoczął się ramadan39. Od wschodu do zachodu słońca nie wolno mi nic jeść. Źle się czujesz? Takie kołysanie na tych wodach to normalna rzecz. Silniki statkowe zmieniły obroty, szum maszyn stał się niski, bardziej podobny do trzasku. Statek zwolnił, koło burty wytworzyła się piana. Ubrani w krótkie spodenki marynarze 39 Ramadan – dziewiąty miesiąc muzułmańskiego kalendarza, miesiąc postu. 65 przygotowali się do zarzucenia kotwicy. Z oddalonego o kilkadziesiąt metrów brzegu płynęły w stronę „Kabeny” szare łódki. Wiosłujący ludzie wszyscy naraz wołali coś do kapitana, który rozkazał marynarzom wydać im z ładowni kilka pękatych worków. Michał zastanawiał się, co w tych workach jest, i szukał wzrokiem portu. Statków z masztami dźwigów nie było. Do „Kabeny” podpływały dłubanki. Siedzący w nich ludzie w koszulkach podobnych do worków z wyciętym na głowę otworem podawali na pokład kosze ze świeżymi i suszonymi rybami, które miały dziwny zapach. Dłubanki odpłynęły, a marynarze zaczęli gotować na rufie ryż i smażyć rybki w starych pokonserwowych puszkach. Michał poczuł jeszcze większy głód, ale nie wiedział, czy marynarze zechcą mu sprzedać trochę przygotowanej potrawy. Podchodził do nich niepewnie. Kiedy się zbliżył, tamci coś do niego mówili, zrozumiał, że proponują mu spożycie posiłku. Wziął więc podaną mu na zielonym liściu potrawę z ryżu, piekących jarzyn i rybek. Jadł palcami, spoglądając ukradkiem na Hismanda, który niczego nie kosztował, podobnie jak marynarze schował ugotowaną potrawę. Nagle Michał uświadomił sobie: post. Przyrządzoną potrawę zjedzą na zimno po zachodzie słońca. Marynarze nie chcieli wziąć od Michała pieniędzy. – Baik – powiedział Michał – dobre. Trochę piekące – pomyślał – ale niezłe. Jeden z marynarzy zrozumiał indonezyjskie słowo, ucieszył się, że białemu chłopcu smakuje, powtórzył dwa razy baik, sam także miał ochotę zjeść, religia niestety zabrania. Do statku podpłynęły dłubanki z owocami, marynarze kupowali banany, Michał też kupił pięć pęczków, a właściwie zamienił na mydło, bo pieniędzy handlarze z dłubanek nie chcieli. Statek podniósł kotwicę i znów płynął powoli wzdłuż brzegu, oddalając się i przybliżając do palm, wyrastających niekiedy wprost z wody. Do drzew przywiązane były łódki, w większości napełnione kobietami i dziećmi. Michał widział, jak obnażone do pasa kobiety karmiły piersiami brązowe maleństwa, jak mężczyźni zarzucali sieci. Kapitan, nie zatrzymując trampa, rozmawiał z ubranymi w spódnice ludźmi stojącymi na brzegu. Coś do nich mówił w obcym Michałowi języku. Czasem kazał marynarzowi rzucić z pokładu na łódkę naładowany czymś worek, czasem wysadzał do żaglówki pasażerów lub zabierał z łódek nowych. Michał dwukrotnie pytał kapitana, ile jeszcze mil do Singgarai i dwukrotnie otrzymał odpowiedź: „niedaleko”. W dalszym ciągu płynęli w odległości kilkudziesięciu zaledwie metrów od brzegu. Michał doskonale widział pokryte palmowymi liśćmi chaty oraz wyglądające spod bambusowych podłóg zwierzęta: bawoły, kozy. Na dnie łódek, prócz złowionych ryb, leżały rybie szkielety, a siedzący obok ludzie mieli dmuchawy i bambusowe kopie. Czy w którymś z takich kampungów może leżeć chora Astrid? – zastanawiał się Michał. – Co z Ojcem Neumanem? Przecież nie zostawił jej, jeżeli jednak trzęsie go febra albo męczą dolegliwości żołądkowe, nie wie, co się dookoła niego dzieje. Co to za wyspa? – zapytał sam siebie. – Może na niej leży Singgarai? Tysiące szałasów, w jednym z nich szpital. Czy są tam europejscy lekarze? – Kapitanie, zmieniliśmy kurs? – „Kabena” jest trampem – odrzekł spieszący na rufę Indonezyjczyk; na burcie zostawił nie dopitą butelkę oranżady. Michał przeszedł na dziób statku. – Czy wiesz, gdzie leży Singgarai? – zapytał sternika. – Niedaleko – odpowiedział tamten kręcąc kołem. – Tam podobno jest szpital. – O, bardzo wielki szpital. – A lekarze skąd? Z Jakarty? – Lekarze z Singgarai. Najlepszym lekarzem jest Chińczyk. Tymczasem „Kabena” zarzuciła kotwicę kilkaset metrów od brzegu. Na lądzie widać było szopy, obok których ludzie machali rękami do marynarzy. A Michał wciąż wypatrywał dużego portu. W pewnym momencie dwóch ze stojących na brzegu ludzi wsiadło do łódki i zaczęło 66 wiosłować w stronę „Kabeny”. Marynarze, patrząc na nich, śmiali się. Kiedy łódka znalazła się pod burtą statku, wiosłujący ludzie, wciąż coś do siebie mówiąc, podawali marynarzom na „Kabenie” kosze bananów i innych owoców. Do rozmowy włączył się kapitan. W wyniku dyskusji rybacy z dłubanki zaczęli zapraszać Michała do siebie. Chłopiec nie rozumiał, po co miałby schodzić do wąskiej spróchniałej łódki, więc podziękował, ale oni nie ustępowali. Chcą mnie zabrać na wycieczkę po wyspie? – zastanawiał się Michał. – Nie interesują mnie teraz żadne przejażdżki, boli mnie głowa, a poza tym śpieszę się do Singgarai. A co zrobię, jeżeli Astrid nie ma w szpitalu? Może przynajmniej dowiem się tam czegoś. Może Ojciec Neuman pojechał z nią prosto do Jakarty? Niemożliwe. Wiadomość ta dotarłaby przecież na statek. A może misjonarz zawiózł ją do białego lekarza na Timor? Ludzie, kołyszący się na podrzucanej falami łódce, nie ustępowali. Namawiali Michała słowami i gestami, żeby popłynął z nimi. Michał spojrzał na kapitana, który kiwnął głową na znak aprobaty. – Czy statek długo tu postoi? – Michał zwrócił się do kapitana. – Do wieczora i przez całą noc. – Kiedy przywiozą mnie z powrotem? Kapitan roześmiał się. – Może nie zechcesz wrócić? – Będziecie czekać na mnie? – upewniał się trochę podenerwowany Michał; nie mógł się już wycofać, wyglądałoby to na tchórzostwo. – Będziemy ładować towar – kapitan jeszcze coś mówił, ale jego angielszczyzna, zwłaszcza gdy się śpieszył, trudna była do zrozumienia. – Portu na tej wyspie nie ma? – Michał zwrócił się do przechodzącego marynarza. – Jest. O, tam. – Dlaczego nie wchodzimy? – „Kabena” jest za duża. Schodząc po trapie do łódki, Michał nie wiedział, czy dobrze robi, a jednak zszedł. Zwyciężyła ciekawość i nadzieja, że być może rybacy pokażą mu coś, czego jeszcze w życiu nie widział. Indonezyjski chłopiec zrobił mu miejsce na bambusowej ławce, a mężczyzna, może ojciec lub wuj chłopca, odepchnął dłubankę wiosłem od żelaznej burty statku. Wtedy jeden z marynarzy „Kabeny” coś krzyknął i wiosłujący wrócił pod burtę. Marynarz rzucił na dłubankę podróżną torbę Michała. Michał nie rozumiał, co to znaczy. Czuł, jak gorące igiełki nakłuwają mu policzki. Dokąd mnie wiozą? – zastanawiał się. – Co chcą ze mną zrobić? – Poczuł zimno pomimo upału. – Przecież na tych wyspach, zgodnie z przeczytanymi książkami, żyją kanibale. Może więc marynarze ze statku sprzedali go? – Dlaczego ze mną nie płynie Hismando? – wykrzyknął nagle Michał. – Hej, zatrzymaj się! Wróć! Na statku został mój przyjaciel Hismando! – Michał szarpał wiosłującego za rękę. Rybak zawrócił, ponownie podpłynął pod burtę statku. Rozmawiał z marynarzami w swoim, nie znanym Michałowi języku. – Hismando tidak – rybak spojrzał na Michała. – Hismando nie. Wtedy do burty podbiegł mały Indonezyjczyk. – Płyń, tuan! – krzyknął; wskazał ręką na brzeg, w kierunku którego rybak wiosłował już pełną parą. Co robić? – Michał drżał cały. – Wyskoczyć z łódki?... I dokąd popłynę? Do brzegu? Przecież wiozą mnie na brzeg. Do „Kabeny”? To przecież oni mnie sprzedali za skrzynkę bananów. Wiosłujący człowiek jakby wyczuł zamiary Michała, wskazał na wodę i powiedział tidak, 67 a siedzący obok niego chłopiec zaczął gestem tłumaczyć gościowi, że w tej wodzie jest coś, co może go zjeść. Rekiny – pomyślał Michał. Hismando jest przekonany, że po południu wrócę. Hismando też ich nie rozumie, nie wie, że Singgarai jest daleko. A może kazali mu zostać? Dlaczego nie pozwolili mu płynąć ze mną? Postąpiłem nierozważnie – rozmyślał Michał. – Trzeba było postawić na swoim, mieszkać z Hismandem i wszędzie z nim chodzić. Hismando nie płynie z nimi, lecz ze mną. Ze mną? – zapytał sam siebie. – Nie zabierałem go, sam chciał, a teraz może się rozmyślił, ma prawo. A może przekonali go, że tak będzie lepiej. Czy to możliwe, że Hismando wie, co ze mną zrobią? – pomyślał. – Niemożliwe. A może wie i uważa, że tak będzie lepiej dla mnie, dla niego i dla małej Astrid? Kiedy dobijali do brzegu, zza baraku wyjechała betja. Tubylcy pomogli chłopcu wysiąść z łódki i zaprowadzili do pojazdu. Podali mu także jego podróżną torbę. Michał pomyślał, że kapitan zorganizował mu wycieczkę po wyspie, żeby się nie nudził na statku, a on, Michał, zamiast być mu wdzięczny, dopuszcza takie bzdurne myśli. Wycieczka wliczona jest w cenę biletu, nie taka znów łaska. Nie dają na statku posiłków, ale organizują wycieczki. Ciekawe, ile płacą za przejazd inni pasażerowie? Na pewno mniej i nie w dolarach. Rozejrzał się. Tubylcy pokazywali mu, że niedaleko stąd jest coś wspaniałego, powinien wsiąść do betji i pojechać z nimi, obejrzeć jakieś bóstwo, któremu należy oddać hołd. Dobrze – pomyślał Michał – oddam mu hołd zgodnie z tutejszymi obyczajami. Wsiadł do betji. Siedział z przodu, pedałujący mężczyzna z tyłu, chłopiec biegł obok. W pewnej chwili Michał miał ochotę wyskoczyć i uciekać w stronę morza. Ciekaw był, czy będą go gonić. Będą – pomyślał – i dogonią. Mógłbym się bronić, ale oni mają krisy40. Wybiegną z glinianek i zwiążą mnie. Po co z nimi walczyć? Na razie nic mi złego nie robią, a nawet są mili. Sam wsiadłem do ich łódki. Może sądzą, że zgadzam się być przysmakiem miejscowego czarownika w zamian za wieczne szczęście? A może mieszkają tu łowcy głów i do odprawienia ceremonii pogrzebowych potrzebna im głowa człowieka z innego plemienia? Moja będzie dobra. „Gdyby nawet spotkał cię ten zaszczyt, że twoja głowa weźmie udział w uroczystościach pogrzebowych – przypomniał sobie czarownika z Kalamba – to po uroczystościach przejdziesz na zawsze do świata dobrych duchów i będziesz tam żył wiecznie, o czym każdy człowiek marzy”. A ja nie marzę – pomyślał. Jechali ciasnymi, kamienistymi uliczkami, omijając kupy rdzawej gliny oraz leżące na poboczu, a czasem na środku drogi różnej wielkości białe, wypłukane deszczem kamienie. Niektóre lśniły czystością, a jadący betją zwalniał i przypatrywał im się z szacunkiem. Michał zauważył również, że obok każdego kamienia jest czysto, znacznie czyściej niż obok kampungów wypełnionych po brzegi dziećmi. Nie było żadnej tablicy z nazwą miejscowości ani napisów wewnątrz, zauważył natomiast plac targowy z tłumem ludzi, ale nie było mu w głowie oglądanie go. Tak – pomyślał – to nie ja będę oddawał hołd miejscowemu bogu, lecz mnie złożą w ofierze. Ludność wyspy podziękuje w ten sposób swojemu bogu za coś albo o coś go poprosi. Będę ważniejszą ofiarą niż bawół – powiedział do siebie. – Zabiją mnie i krwią moją w takt bębnów skropią święte kamienie, jak robili to dotąd. Koło jednego z dużych białych głazów betja zatrzymała się, a prowadzący dał gościowi znak, że koniec jazdy. Indonezyjski chłopiec wsiadł na pojazd i odjechał. Michał poczuł, że drętwieje mu skóra. Przed chwilą wydawało mu się, że gospodarze wyspy, na polecenie kapitana statku, zorganizowali mu wycieczkę. Teraz wyczuł, że coś innego mu szykują. – Zaczekaj, zapłacę ci! – zawołał Michał za odjeżdżającym chłopcem i pokazał mu pieniądze; tamten nawet się nie obejrzał, a chudy, owinięty kolorowym sarongiem41 40 Kris (malaj.) – nóż zatruty, przeważnie krwią. 41 Sarong (malaj.) – rodzaj spódnicy zrobionej z prostokątnego płata tkaniny owiniętego wokół bioder, noszonej na wyspach Archipelagu Malajskiego i w niektórych częściach Indii. 68 mężczyzna oznajmił, że nie trzeba płacić. Zza kamienia podobnego do beczki wyszła młoda obwieszona szmatkami kobieta, może jeszcze dziewczyna, i wskazała Michałowi drzwi do szałasu. Kiedy gość wszedł, zapytała po malajsku utartym w Indonezji zwrotem, jak się czuje na wyspie. Michał także odpowiedział zwyczajowym baik. Wtedy obwieszona szmatkami dziewczyna poprosiła go do izby. Chłopiec, drżąc cały, pochylił się, by zmieścić się w wąskim otworze i nagle przemknęła mu przez głowę straszna myśl: stąd już nie wyjdzie. Patrzył na ręce idącego za nim mężczyzny w opasce na biodrach, rozglądał się po mrocznych kątach szałasu, pomyślał o swoim ojcu. Michał usiłował przypomnieć sobie, w jaki sposób ludożercy zabijają swoje ofiary. W książkach, które czytał, nie było o tym mowy. Szkoda, że nie zapytał o to ojca. – Sini42 – powiedziała półgłosem dziewczyna. Rozsunąwszy bambusową zasłonę, Michał zajrzał ostrożniej do trzeciego pomieszczenia i zobaczył w świetle dziurawych mat coś leżącego na ziemi. Zdrętwiały mu nogi. Nie mógł postąpić ani kroku dalej. Czyżby na tej macie leżała ofiara ludożerców?... Wytężył wzrok, by lepiej przyjrzeć się leżącemu, gdy nagle ugięły się pod nim nogi, przytrzymał się ściany, żeby nie upaść. W mroku zobaczył długie włosy i straszna myśl przemknęła mu przez głowę: że ofiarą kanibali padają także dziewczęta. O tym jeszcze nie słyszał. Mata, o którą się oparł, zaszeleściła, wtedy jakby na jej dźwięk, głowa leżącej na ziemi poruszyła się. Halucynacja – powiedział do siebie i cofnął się o krok. Leżąca pod jasnym płótnem postać podniosła i opuściła rękę, jak gdyby dając mu jakiś znak. Zamajaczyła znajoma twarz. Michał postąpił krok, pochylił się. Dziewczynka spała. Nagle strach opuścił go zupełnie. – Astrid – szepnął niezbyt jeszcze pewien, czy nie śni. Tak, na pewno ona, biedna mała Astrid. Skąd się tu wzięła? Położył rękę na jej czole, stwierdził że jest wilgotne i chłodne. Nie ma gorączki. Dlaczego śpi? Może ją ugryzła mucha tse-tse? Pewnie ma śpiączkę. Michał patrzył na obwieszoną szmatkami dziewczynę pytającym wzrokiem. Powiedziała coś, czego nie zrozumiał, choć mówiła po malajsku. A może to język zbliżony do malajskiego? Jaki naród tu mieszka? Dziewczyna gestem nakazała Michałowi opuścić pomieszczenie. Na dworze oślepił go blask dnia. Przysłoniwszy dłonią oczy, przypatrywał się zebranym ludziom niższym od Jawajczyków i o bardzo żółtym kolorze skóry. Niektórzy mieli obcięte u góry uszy. Życzliwie przypatrywali się Michałowi, lecz nie umieli odpowiedzieć mu na pytanie, co jest dziewczynce i skąd się tu wzięła. – Jaki naród tu mieszka? – zwrócił się do najstarszego. – Oran43... Indonesia. – Ludzie Indonezji – powtórzył Michał. – Ale Indonezję zamieszkuje około trzystu narodów. – Atoni44 – dodał inny mężczyzna, wskazując na siebie i na zebranych; byli szczupli, koszulki przykrywały im jedynie plecy, brzuchy i piersi zarówno kobiety, jak i mężczyźni mieli odsłonięte. Najgrubsza z kobiet miała na sobie długą, workowatą suknię z wyciętymi otworami na piersi. Michał przypomniał sobie, że mieszkańcy niektórych indonezyjskich wysp mówią na siebie Atoni, ale nie pamiętał, gdzie te wyspy leżą. Nie wiem, czy pozwolą mi zabrać Astrid – pomyślał. – Może tylko mi ją pokazali. Gdzie jest ksiądz Neuman? A może zupełnie ktoś inny ją tu przywiózł? Nie odjadę stąd bez niej – postanowił. – Nie zostawię jej tu samej. Będę czekał, aż się obudzi. Już wiem. To oni, ci ludzie, kiedy zobaczyli mnie na „Kabenie”, powiadomili kapitana, że mają u siebie moją 42 Sini (malaj.) – tu. 43 Orang (malaj.) – człowiek. 44 Atoni – człowiek w języku Sulu. 69 siostrę. Kapitan kazał im zawieźć mnie do niej. Michał rozejrzał się za swoją podróżną torbą. Miejscowi ludzie, których zbierało się coraz więcej, półnagich, z przepaskami na biodrach lub w spódnicach z szarego płótna, próbowali odgadnąć, czego przybysz szuka. Wreszcie jeden z nich, odsunąwszy śpiewającą bambusową zasłonę, wszedł do kampungu, skąd wyniósł torbę gościa. Michał szukał w niej cukierków przeznaczonych na taką okazję, lecz nie znalazł. Wydawało mu się, że miał jeszcze jedno blaszane pudełko landrynek. Jest. Wyjął je. Chciał cukierkami poczęstować obwieszoną szmatkami dziewczynę. Odmówiła. Obstąpiły go dzieci. Nagie maleństwa ze wzdętymi brzuszkami dotykały ostrożnie przybysza, ale mamy o bardziej niż Jawajki spłaszczonych nosach zabierały je z powrotem. Michał otworzył pudełko z cukierkami. Włożył cukierka do ust i cmokając mówił gula45. Podszedł do najbliżej stojącego dziecka i włożył mu landrynkę do buzi. Pozostałe dzieci również otwierały usta, a Michał kładł im na języki słodycze. Zapanowała ogólna radość, która nie trwała długo, bo dziewczyna obwieszona kolorowymi szmatkami nakazała ludziom rozejść się, a Michała zaprosiła z powrotem do kampungu. Wskazała na leżącą na piasku matę z ryżowej słomy. Michał usiadł, podkulając nogi według tutejszego zwyczaju. Chciał się położyć, gdyż doznane wrażenia, a także upał bardzo go zmęczyły, ale stara kobieta wniosła w glinianym naczyniu ciepłą masę. Ugniatała z niej kulki i kładła na zielonym liściu. Michał także sięgnął do garnka i za jej przykładem ulepił z ryżu kulkę, umoczył ją w czerwonym sosie w mniejszym naczyniu z gliny i włożył do ust. Gotowany ryż z ostrym paprykowym sosem nie bardzo Michałowi smakował, ale że był głodny, jadł. Nagle zauważył siedzącego w kącie szałasu mężczyznę, który przedtem w mroku kampungu był niewidoczny. Mężczyzna tarł o siebie dwa suche patyczki, aż zaczęły dymić. Rozdmuchał małe palenisko, pachniało żywicą. Położył na nie kawałek zatkanego z obu stron bambusa. Bambus był młody, zielony, nie chciał się palić, jedynie dymił. Mężczyzna obracał go w ogniu na wszystkie strony, po czym, jakby zniechęcony, położył go przed gościem. Widząc, że Michał nie wie, jak spożyć potrawę, odetkał bambus i wysypał na liść wraz z kłębami pary małe bulwy. Michał jadł ze smakiem. Przypominały mu trochę polskie nie solone ziemniaki, choć były bardziej piekące. Odłamywał także kawałki pieczonego bambusa, który był miękki, soczysty. Potem dziewczynka, której przedtem nie widział, podała w glinianych naczyniach pachnący błotem letni napój. 45 Gula (malaj.) – cukier. 70 ROZDZIAŁ 7 Wielki czarownik Michał otworzył oczy. Przez kilka sekund nie wiedział, gdzie jest. Nagle zobaczył śpiącego mężczyznę. Uniósł się na łokciu, by lepiej mu się przyjrzeć. Białe, owłosione nogi, a także ramiona i twarz świadczyły o tym, że śpiący nie jest tubylcem. Pod głową miał wypchany czymś, podziurawiony od starości worek. Ksiądz Neuman? – zastanawiał się Michał; z plecaka przybysza wystawały różne przedmioty, między innymi aparat fotograficzny. Skąd się wziął misjonarz? Zostawił Astrid, pojechał zawiadomić kurię i wrócił? Nagle leżący obudził się, zaczął coś mówić łamaną polszczyzną i wycierać ręcznikiem spoconą szyję. – Ty jesteś Michał? – zapytał nagle. – Tak. – Ja jestem Czechosłowakiem – podał Michałowi dłoń. – Wiedziałem, że ty jesteś Michał, bo ta dziewczynka mówiła, że na pewno ją odnajdziesz, a więc kiedy cię zobaczyłem, zrozumiałem, że to ty, ale nie chciałem cię budzić. – Kiedy mówiła? – zainteresował się Michał. – Już nie śpi? – Śpi. Ja z nią nie rozmawiałem. Tak mi ten misjonarz opowiadał. – Ksiądz Neuman? – Nie wiem, jak się nazywa. Spotkaliśmy się przypadkowo. – Gdzie on jest? – Michał wyprostował nogi, wytarł koszulką spoconą twarz. – Popłynął do Jakarty. – Dlaczego nie zabrał Astrid? – Widocznie nie mógł. Polecił mi opiekę nad nią, ale prawdę mówiąc w niczym nie mogę jej pomóc, bo nie jestem lekarzem. W ogóle w naszej ekipie nie ma lekarza. Zresztą tutejsi ludzie pilnują jej tak zazdrośnie, że właściwie nie ma do niej dostępu. A wszystkie polecenia czarownika wypełnia taka młoda dziewczyna, pewnie ją widziałeś. – Obwieszona kolorowymi szmatkami... Kim ona jest? – Początkująca tukang-obad, czyli młoda czarownica. – Co jest Astrid? – Podobno tylko szok. Tak mi powiedział ten misjonarz... ale przecież tyle jest tu różnych chorób tropikalnych... – Telefonu tu nie ma? Czechosłowak roześmiał się. – Ten misjonarz codzienne chodził do portu, czekał, że jakiś statek przypłynie, ale nie było ani statku, ani samolotu, więc pojechał konno. Dobrze, że jesteś, zostaniesz z nią, bo ja się spieszę. Jestem antropologiem. Moja ekipa odeszła już daleko, muszę ją gonić. – Czym? – zapytał Michał. – Na własnych nogach. Ale oni też wędrują pieszo, więc daleko mi nie uciekli. Poszukujemy miedzi. Na tej wyspie podobno jest miedź, ale na razie znaleźliśmy węgiel kamienny i rudę ołowiu. – Na pewno pan zna pana Bachmana. 71 – Znam. On jest w innej ekipie, ale spotykamy się od czasu do czasu w Jakarcie. – Astrid jest jego córką. – Wiem. – Dziwne, że Ojciec Neuman nie zabrał jej ze sobą. – Michał ciągle myślał o Astrid. – Dostała szoku, wiesz co to jest?... Do dziecka nie można wtedy podejść. Ksiądz pojechał po jej ojca. – Czego się tak przestraszyła? Antropologa denerwowały pytania chłopca, śpieszył się. – Nie wiem. Podobno tutejsi rybacy wyłowili ich gdzieś na morzu zupełnie wyczerpanych i przywieźli tu, ale nie gwarantuję, że tak było naprawdę... Błagam, nie męcz mnie więcej, muszę gonić moją ekipę... Jeżeli ich nie znajdę, zginę... Jakieś tropikalne otępienie owładnęło mną, muszę jak najprędzej wrócić do kraju, bo zwariuję. Wziął swój plecak, wysypał z niego pudełka po kliszach, jakieś stare filmy i zarzuciwszy go na ramię powiedział „cześć” i poszedł. – Proszę pana – zawołał Michał wybiegając za nim z szałasu; chciał zapytać, na jakiej znajduje się wyspie, ale Czechosłowak nawet się nie obejrzał. Może nie słyszał głosu Michała, a może odpowiedział, ale był już za daleko i odpowiedź nie dotarła do chłopca. Michał doznał nagłego olśnienia. Statek, którym płynęli, zatonął w czasie sztormu, ksiądz Neuman i Astrid uratowali się na kołach ratunkowych. Miejscowi rybacy wyciągnęli ich z morza. Na podwórzu, obok dużego kamienia w kształcie beczki, zatrzymała się betja, z której wysiadło dwóch mężczyzn w spodenkach i koszulkach. Michał rozpoznał marynarzy z „Kabeny”. Wyszedł im na spotkanie, ale żaden z nich nie umiał mówić po angielsku ani nie znał na tyle malajskiego, żeby mógł się z nimi porozumieć. Wiedział, że przyjechali po niego, pokazywali mu, że „Kabena” odpływa, ale nie nalegali, żeby z nimi jechał. – Dlaczego nie przywieźliście Hismanda? – zapytał po malajsku Michał. Patrzyli na siebie, nie rozumieli. – Tidak boleh – odpowiedział jeden, nie umiał jednak wyjaśnić, dlaczego nie można. Michał nie wierzył, że Hismando nie chciał się z nim zobaczyć. Nie rozumiał także zależności chłopca z Jakarty od marynarzy z „Kabeny”. Michał wszedł do szałasu, wyrwał z notesu kartkę i napisał po angielsku: „Kapitanie, dziękuję za wspólną podróż, ja muszę tu zostać do czasu, kiedy moja siostra wyzdrowieje”. Wręczył kartkę jednemu z marynarzy, który ścisnął ją w dłoni i wsiadł do betji. Drugi za nim i odjechali w stronę portu. Michał stał przed bambusową zasłoną zamykającą wejście do szałasu i patrzył na swoje sandały. Były zakurzone, popękane, należałoby je wyczyścić pastą. Nagle przed oczami mignął mu bajecznie kolorowy motyl. Latał do góry i na dół. Usiadł na bambusowej ścianie. Michał podchodził do niego ostrożnie, przyglądał mu się z zachwytem. Motyl poderwał się i usiadł wyżej, na rzeźbionej krokwi dachu. Michał dopiero teraz zauważył, jak pięknie wyrzeźbione jest drewno, że przedstawia zwycięstwo dobrego ducha, którym jest lew, nad złym, pełzającym gadem. Słupy i belki także przedstawiały postacie ze świata duchów, wykoślawione do tego stopnia, że trudno było coś tu rozpoznać. Za kampungiem rozciągał się busz. Rzadkimi, ale kłującymi krzakami porośnięte było całe wzgórze, nad którym unosił się tuman kurzu wzbijany stadem jakichś zwierząt biegnących w stronę rzeki. Lekki wiatr niósł gorzki pył pustynnych kwiatów. Michał poczuł na głowie piekący słoneczny żar, więc wszedł pod dach szałasu, ale wtedy zza krzaków buszu wyszedł bardzo obdarty człowiek. Michał w pierwszej chwili pomyślał, że to włóczęga, ale kiedy ów wędrowiec powiedział „Good morning, mister”, Michał zorientował się, że ma do czynienia z jakimś wielkim czarownikiem. – Good morning, mister – również po angielsku odpowiedział Michał. 72 – Jak się czujesz na naszej wyspie? – zapytał przybyły. – Bardzo dobrze – odpowiedział chłopiec. – Jak się czują twoi rodzice? – Również bardzo dobrze. – Ja jestem wielkim czarownikiem – przedstawił się mocno obdarty człowiek, hodujący na brodzie trzy długie włosy. – Odwiedzam moich braci na wyspie, zbieram ich prośby i żale, co mogę załatwiam od razu, a czego nie mogę, przedkładam mieszkającemu na Jawie wielkiemu Bromo. A raz do roku, na początku suchej pory, prowadzę wybrańców z naszej wyspy z darami dla boga świętego ognia Bromo, mieszkającego na wulkanie Bromo. Dziś przyszedłem odwiedzić twoją siostrę, która według mojej wróżby, przeprowadzonej na podstawie porannego lotu sępa, czuje się lepiej. Jutro zacznie mówić. Moja siostrzenica opiekuje się nią z mojego polecenia. – Dziękuję ci, wielki czarowniku – odpowiedział Michał. – Dziękuję twojej wielkiej siostrzenicy. Czarownik w głębokim skupieniu przyjął te słowa, po czym zapytał, czy Michał pozwoli mu odpocząć. Chłopiec wyraził ogromną radość, że może obcować z tak wielkim człowiekiem. Usłyszawszy to gość usiadł na ziemi, stawiając obok siebie koszyk pleciony z patyków oraz zniszczone, skórzane woreczki pełne zasuszonych traw, starych kosteczek, skórek bananów. Jedynie pęcherza z jakiegoś zwierzęcia nie zdejmował z szyi, a tylko dotknął go sprawdzając, czy wisi na swoim miejscu. A kiedy zaciekawiony Michał, usiadłszy obok przybysza, zapytał, co ma w tym pęcherzu; wielki czarownik tajemniczo się uśmiechnął. – „Siłę” – oznajmił. – Siłę? – zapytał Michał sądząc, że źle zrozumiał angielskie słowo. – Tak, w tym woreczku jest cała moja „siła”. Gdybym go zgubił, straciłbym wszystko. – Jak wygląda ta „siła”? – zainteresował się chłopiec. – Nie mogę ci jej pokazać. – Boisz się, wielki czarowniku? – Nie mogę, bo mi ucieknie. Zresztą i tak nie umiesz się nią posługiwać. – Wcale nie chcę ci jej zabrać, wielki czarowniku. – „Siła” musi być zamknięta, bo inaczej straci swoją moc – poinformował go wielki czarownik. – Myślę jednak, że nikomu nie powiesz, co tu widziałeś. – Nie powiem. – Oby cię bóg ognia Bromo strzegł przed złym duchem Lelembutem – wielki czarownik zdjął pęcherz z szyi i rozwiązał go; zajrzał do niego najpierw sam, jakby chciał sprawdzić, czy wszystko jest na swoim miejscu, po czym podsunął woreczek Michałowi. W szałasowym półmroku chłopiec dostrzegł na dnie pęcherza kilka grudek ziemi, kamyczek, kawałek kości i zgięty, zardzewiały gwóźdź. Michał omal nie parsknął śmiechem, ale powstrzymał się, a wielki czarownik nie pozwolił oglądać mu swoich skarbów zbyt długo. Zabrał woreczek, zawiązał i zawiesił z powrotem na szyi, pod rozpiętą koszulą. Michał z zaciekawieniem patrzył na wielkiego czarownika, zastanawiał się, w którym z pokazanych mu przedmiotów tkwi największa „siła”. Może w zardzewiałym gwoździu? Patrząc na chude nogi człowieka obdarzonego nadziemską mocą, na jego bose stopy, na których skóra popękana była do krwi, chłopiec rozważał, czego on naprawdę potrafi dokonać. – Gdzie nauczyłeś się mówić po angielsku, wielki czarowniku? – zapytał Michał. – Kiedy byłem uczniem wielkiego czarownika Yunosi – odpowiedział – mieszkałem przez kilka lat na Jawie. To było bardzo dawno, rządzili tam wtedy ludzie bez skóry. Od nich właśnie nauczyłem się ich mowy, bo oni także korzystali z moich usług. – Ludzie bez skóry? – zdziwił się Michał. – Tak nazywamy ludzi z dalekiej północy. – Wiem – odpowiedział i przypomniał sobie, że ktoś już mu to mówił; ja także jestem 73 człowiekiem bez skóry – spojrzał na swoje ręce, chciał powiedzieć „przecież mam skórę”, ale powstrzymał się, bo czarownik podniósł palec do góry. – Ludzka skóra – wyjaśniał przybysz – zawsze ma jakiś kolor. Albo czarny, jak u ludzi z Afryki, albo żółty, jak nasz tutaj. Wam nie urosła żadna skóra, ani czarna, ani żółta. Dlatego zostaliście wyrzuceni przez stwórcę na północ. I dlatego jesteście tacy nerwowi. Chcielibyście wrócić na tę ziemię, częściowo wam się nawet to udało, ale na krótko. Znów będziecie musieli opuścić Afrykę, tak jak opuściliście Indonezję. – Na tej wyspie byli Anglicy? – zapytał Michał. – Na Jawie byli, na Kalimantanie byli, a tu nie. – Dlaczego? – Bali się. Ludzie bez skóry boją się ludożerców. – Ludożerców? – Michał przełknął ślinę. – Oni nas tak nazywają. Ty jesteś wyjątkowy, że się nie boisz. Anglicy nawet rysowali o nas takie obraźliwe rysunki, że niby na śniadanie gotujemy w dużym kotle człowieka bez skóry. Skąd byśmy taki duży kocioł wzięli? – No tak – przyznał Michał; czuł suchość w gardle. – Ale ty... prawda, że nigdy nie jadłeś człowieka... – Jadłem, ale nie rano – odpowiedział wielki czarownik. – A kiedy? – W nocy podczas wielkiego selamatanu46. – Patrząc na chłopca, który przygryzał wargi, wielki czarownik dodał: – Wam się wydaje, że my się żywimy ludzkim mięsem. To nieprawda. My je zjadamy zgodnie z przyjętym obyczajem. Niektórych ludzi bez skóry my bardzo cenimy, a jeżeli ich zjadamy, to po to, żeby przejąć ich umiejętności. Na mnie czas. Wielki czarownik wstał, sprawdził, czy jego woreczek z „siłą” jest na miejscu, zabrał swoje koszyczki i przewiesił je przez ramię. Dopiero teraz widać było, jaki jest chudy i bardzo stary. Michał patrzył za nim, aż zniknął za kampungami. Wrócił do szałasu i delikatnie, nie pytając dziewczyny o pozwolenie, odsunął zasłonę trzeciego pomieszczenia. Astrid leżała blada z zamkniętymi oczami. Pod jej powieką poruszały się gałki oczne. Michał przypomniał sobie to, co kiedyś mówił mu ojciec: że patrząc intensywnie na śpiącego, można spowodować, iż ten otworzy oczy. Spuścił więc zasłonę, żeby nie obudzić Astrid. Kiedy będzie to ich święto – zastanawiał się. – Ten wielki selamatan? Skąd biorą ludzi na rytualną ucztę? Jak ich zabijają? Nagle ogarnął go strach, że go zabiją i zjedzą, żeby przejąć jakieś jego pozytywne cechy. Jakie? – zastanawiał się. – Jakie moje umiejętności chcieliby posiąść?... – roześmiał się. – Mogą mnie jedynie zjeść rytualnie. Michał nadsłuchiwał kroków, ludzkich głosów, słów wypowiadanych szybko, urywanych, czasem przypominających gulgotanie indyka, niekiedy gdakanie kury. Był przekonany, że szykują się na niego. Muszą go zabić jak bawołu, dobę przed zjedzeniem. Nagle ogarnął go taki strach, że zaczął drżeć cały. Postanowił wymknąć się z szałasu i biec w stronę rzeki, uciekać w busz, wszystko jedno dokąd. Czuł w sobie tyle siły, że uwierzył, iż dobiegnie do jakiegoś bezpiecznego miejsca, z którego wyruszy wyprawa po Astrid. Nie – powiedział do siebie – nie mogę jej zostawić, przecież mogą ją... lepiej niech nas obojga, nie wolno mi tylko siebie ratować... Zapadła noc. Na niebie zabłysło tysiące gwiazd zupełnie innych niż te, które znał z kraju. Chodził do trzeciej klasy, kiedy ojciec pokazał mu Wielką Niedźwiedzicę i Gwiazdę Polarną. „To na wypadek – mówił – gdybyś zabłądził gdzieś w lesie i nie wiedział, w którą stronę iść”. Nie zdarzyło mi się – pomyślał Michał – zabłądzić w naszym polskim lesie, a tu gwiazdy są inne i chyba tylko wielki czarownik je zna. 46 Selamatan – święto po zakończeniu wielkiego postu. 74 Poczuł dym. Zobaczył kilkanaście ognisk blisko i daleko i usłyszał głosy jakichś instrumentów muzycznych, ni to bambusowych piszczałek, ni to pojedynczych strun. Głosy te wkrótce przerodziły się w nostalgiczną, przepojoną poezją muzykę. Do kampungu weszła obwieszona szmatkami dziewczyna, wnosząc zrobiony z pokonserwowej puszki kaganek i w drugiej ręce dwie gliniane miski. Jedną miskę i kaganek postawiła na piasku obok Michała, drugą wniosła do pomieszczenia Astrid, skąd przez dłuższy czas nie wychodziła. Michał zdjął wilgotną szmatę, którą przykryta była miska, i położył na macie, odsunął kaganek, który mocno kopcił, i wziął dwoma palcami kawałek ryby o intensywnym zapachu błota. Smażona na oleju ryba była smaczna, może trochę za ostra od pikantnych przypraw, za to przezroczysty makaron sojowy był mdły. Michał, choć głodny, jadł powoli, zostawiał w misce trochę ryby i makaronu. Wiedział, że niedojadanie należy tu do dobrego obyczaju. Leżąc bez przykrycia w dusznym mimo nocy powietrzu, Michał wspominał swoje rodzinne miasto Gdynię, kolegów ze szkoły, nauczycielkę geografii, która opowiadała im o afrykańskich podróżach, gdzie jako dziecko przebywała wraz z matką lekarką. Mówiła, że największą jej pasją są podróże. Nie miała samochodu ani nie ubierała się modnie, wszystkie odłożone pieniądze przeznaczała na wycieczki zagraniczne. Michałowi wydawało się, że słyszy jej głos, głosy kolegów, że jest wśród nich. Z zamyślenia wyrwała go dochodząca z daleka samotna pieśń. Monotonny głos brzmiał uroczyście i dziękczynnie. Stary człowiek, pewnie jak rybacy na Bali, śpiewa pieśń o swoim życiu – myśli Michał – a życie zapewne miał długie. Śpiew powoli cichnie, widocznie samotny człowiek odszedł, odpłynął lub skrył się za skałą. Michał, cały spocony od nocnej duchoty, zasnął i przyśnił mu się wielki czarownik, który pożyczył mu na chwilę swoją „siłę” w woreczku i za jej pomocą Michał uniósł się w powietrze, leciał nad Madurą, Sumbawą i innymi wyspami... Obudził go silny wstrząs, pewnie zderzył się z jakąś planetą. Otworzywszy oczy, chłopiec się zorientował, że leży na macie ułożonej na piasku pod ścianą kampungu. Po chwili znów coś mocno uderzyło w narożny słup szałasu, aż zadrżała ściana, a na dach posypał się grad kamieni. Michał się poderwał. Za dziurawymi ścianami szałasu panowała czarna noc. To już nie był sen. Chłopiec nie mógł zasnąć, czekał na kolejne uderzenie – nie nadchodziło. Z dżungli monotonnie szumiącej cykadami dolatywały raz po raz krzyki ptaków i walenie skrzydłami. Michał nie wiedział, jakie ptaki ktoś dusi. Może kolorowe papużki, może dzioborożce? Jakie ptaki żyją w tej dżungli? – zastanawiał się. – Różne, ale naszych polskich wróbli nie ma. Sapanie, walenie skrzydłami o drzewo, o ziemię wzmogło się. Zupełnie jakby ktoś kury gonił – pomyślał Michał. – Może to małpy? Czy nie obudziły Astrid?... Czuwa nad nią śpiąca w tym samym pomieszczeniu młoda czarownica. Może zajrzeć tam? Leżąc tak na piasku, z kawałkiem drewna pod głową, Michał zauważył wynurzające się z mroku przedmioty: szary kamień, drewniane figurki, gliniane naczynia, suszące się pod dachem snopki kukurydzy i manioku. Przez dziurawe ściany wdzierał się do szałasu brzask tropikalnego poranka, który wkrótce zaróżowił się, poczerwieniał, a potem całą gamą kolorów wszedł do kampungu. W ciągu kilku minut obudził się słoneczny dzień. Inaczej zaśpiewały ptaki, nowymi tonami zagrała dżungla, a głosy ludzi tworzyły radosny nastrój budzącego się dnia. Przez szpary w ścianie Michał zobaczył tłum ludzi, odsunął więc brzęczącą różnymi tonami zasłonę, żeby dokładniej zobaczyć, co się tam dzieje. Nad placem obok świętego kamienia, między dwoma drążkami na wysokości czterech – pięciu metrów, wisiał ruchomy przedmiot, który wydłużał się i kurczył. Małpa czy człowiek? – zastanawiał się Michał. – Chyba człowiek, chudy, zwinny, idzie pod liną trzymając się rękami i nogami. Puszcza się rękami liny, rozkłada ramiona, udając lot ptaka. Upodabnia się do pełzającego gada, do 75 skaczącego tygrysa. Zebrani na placu ludzie syczą z zachwytu. Michał wychodzi z kampungu ciekaw, kto się tak gimnastykuje. Jakież zdziwienie go ogarnia, kiedy w owym cyrkowcu rozpoznaje czarownika. Michał nie odchodzi, chociaż dziewczyna prosi go na śniadanie. Ciekaw jest, co będzie dalej. Jest bowiem pewne, że owe wyczyny gimnastyczne są wstępem do jakiejś większej uroczystości. I rzeczywiście, zakończywszy gimnastykę, zadyszany, wielki czarownik zamiast odpocząć, okrył się czarno-białym szalem, który podał mu jeden z widzów, a on rozdawał zebranym na placu ludziom leżące obok świętego kamienia drewniane kije z wyrzeźbionymi na końcu końskimi łbami. Niektórzy mężczyźni, a także chłopcy, włożywszy kije między nogi, rozpoczynali bieg dookoła wielkiego czarownika. Twarze ich, jak również twarz czarownika, były uduchowione, oczy błędne. Chyba udają się w daleką podróż – pomyślał Michał; słyszał o tych podróżach w Jakarcie, miał wielką ochotę pojeździć na takim drewnianym koniu, powędrować z wielkim czarownikiem w nieznany świat. Bał się jednak, żeby nie zrobić czegoś niestosownego. Patrząc na tych ludzi biegających dookoła placu z drewnianymi końskimi łbami i obłędem w oczach, Michał zastanawiał się, gdzie oni teraz są, na nieznanej wyspie, w świecie przodków czy w innym bliżej nie określonym raju. Wielki czarownik też wyglądał inaczej niż poprzedniego dnia, zmęczony ćwiczeniami i jakby półprzytomny. Powiedział po malajsku ni to do siebie, ni to do zebranych, że w nocy rozmawiał z bogiem Bromo, który oznajmił mu, że wkrótce na Nusantarę przybędzie wielki biały czarownik. Przywiezie go od strony wschodzącego słońca dobry duch Begu na rozkaz wszechmogącego boga ognia. – Dla niego – dodał – wykonam taniec opętania. – Uniósłszy do góry splecione ręce,. ukłonił się cztery razy w różne strony świata, co oznaczało, ze pozdrawia cztery kierunki wiatru. Taniec opętania rozpoczęło jedenastu mężczyzn biegających dookoła czarownika z końskimi łbami na kijach, ale już po kilku okrążeniach jeden z nich wycofał się, drugi upadł nie wytrzymawszy tempa biegu. Po pewnym czasie następni „podróżnicy” odchodzili lub przewracali się, wreszcie pozostało ich trzech, a potem dwóch. Jednego z nich wielki czarownik zatrzymał i włożył mu przez głowę na ramiona skórę tygrysa podaną przez dziewczynę obwieszoną kolorowymi szmatkami. Człowiek ów klęczał, a wielki czarownik, trzymając go za kark, przyginał do ziemi i prostował. Wykonywał te ruchy coraz prędzej, pokonując lekki opór poddanego opętaniu Indonezyjczyka, który nagle dostał drgawek. Najpierw drżała jego głowa, potem cały tułów. Po co on to robi? – zastanawiał się Michał, patrząc na wielkiego czarownika. Nagle z ust zebranych na placu ludzi dobyło się coś w rodzaju westchnienia, a wielki czarownik zdjął z klęczącego człowieka tygrysią skórę i włożył na siebie. Michał nie pojmował, w jakim celu wielki czarownik chce się zamienić w dzikie zwierzę. – A teraz – czarownik zwrócił się do Michała – obudzę twoją siostrę, zgodnie z zapowiedzią – zahuczał cienko i na ten sygnał podeszła do niego obwieszona szmatkami dziewczyna i razem udali się do pomieszczenia, w którym leżała Astrid. Za nimi Michał. Wielki czarownik w tygrysiej skórze usiadł obok leżącej na macie dziewczynki, odkrył ją i podniósł do pozycji siedzącej. Coś jej szepnął, po czym zdjął z siebie skórę tygrysa i włożył na głowę Astrid. Patrzył na nią przez chwilę, po czym do małego metalowego naczynia wkruszył listek tytoniu, skórkę banana, suszony betel47 i wszystko to podpalił podanym mu przez dziewczynę płonącym patykiem. Kampung napełnił się gryzącym dymem. Czarownik przepasał Astrid sznurkiem i pociągnął kilka razy za włosy, aż głowa dziewczynki pochylała się do przodu i opadała wielkiemu czarownikowi na kolana. Dziewczyna, której podał palące się w metalowym naczyniu zioła, kadziła dymem twarz Astrid delikatnie, by jej nie poparzyć. W pewnej chwili dziewczynka otworzyła oczy. Była 47 Betel – liść do żucia, lekki narkotyk. 76 zupełnie spokojna i obojętna. Obecność Michała ani nie ucieszyła jej, ani nie zdziwiła. Kiedy czarownik dotknął jej ręki i wstał, ona także się podniosła. – Astrid – szepnął Michał suchym, zdławionym głosem. – Nie poznajesz mnie? – Poznaję – odpowiedziała apatycznie. Wielki czarownik rozwiązywał opasujący ją sznurek, zdjął z niej skórę tygrysa. – Jak się czujesz? – zapytał znów Michał. – Dobrze – odpowiedziała obojętnie. – Nic cię nie boli, Astrid? – Nie. Wiedziałam, że mnie odnajdziesz. Przecież powiedziałeś w Jakarcie, że zawsze mnie odnajdziesz. Obwieszona szmatkami dziewczyna wyprowadziła Astrid na podwórze. Chorą raził blask dnia. Przysłoniwszy dłonią oczy, szła za Indonezyjką w stronę rzeki, gdzie dzieci i dorośli kąpali się i myli zwierzęta. Dziewczyna zmoczyła szmatę w wodzie, wycierała nią twarz, szyję, ramiona i plecy Astrid. Potem grzebieniem o trzech długich zębach, zrobionym z papajowego drzewa, rozczesywała jej włosy. Michał obudził się. Nie wiedział, czy przespał jedynie poobiednią sjestę czy całą noc. Czuł się zmęczony, szumiało mu w głowie, jakby w niej się zebrały wszystkie odgłosy dżungli. Czuł pulsowanie krwi i ból w lewym ramieniu. Czy to moskit mnie ugryzł? – zastanawiał się oglądając spuchnięte miejsce – czy to inny owad? Obok, na glinianej misce, leżał suchy placek z krewetek zwany krupukiem, lecz Michał nie miał ochoty jeść. Napił się jedynie letniej, zielonej herbaty bez cukru i znów zaczął rozcierać spuchnięte ramię. W przeciwnym mrocznym kącie kampungu siedząca na piasku Astrid rozczesywała sobie mokre od potu włosy trójzębnym grzebieniem z papai. – Wiesz, co mi się śniło? – powiedziała, jakby siedzieli w jej ogrodzie w Jakarcie i nic nadzwyczajnego się nie zdarzyło. – Co? – zapytał Michał. – Że byłam w Hamburgu, a mój Cezar piszczał i łasił się do mnie, a ja go głaskałam. A Ilse zapraszała mnie na lody, a ty powiedziałeś „ja dziękuję” i mnie było bardzo przykro, że ty nie idziesz. Więc nie poszłam na te lody, choć miałam wielką ochotę. – Może mi w końcu powiesz, skąd się tu wzięłaś? – zapytał Michał. – Ja nic nie pamiętam – odpowiedziała Astrid. – Ojciec Neuman wszystko ci wyjaśni. – A gdzie on jest? – Nie ma go? – zdziwiła się Astrid; rozglądała się po kampungu. – Podobno pojechał do Jakarty. Po twojego ojca. – Po ojca? Przecież nie ma go w Jakarcie. Na pewno go nie ma. Szuka mnie po różnych wyspach. A ty skąd się tu wziąłeś? – Przypłynąłem przedwczoraj. A ty spałaś. – A gdzie ja jestem? – zapytała zdziwiona. – Ja nic nie pamiętam. – Na wyspie Nusantara. – Wszystkie wyspy są Nusantara. – Indonezja ma kilka tysięcy wysp bez nazw. Może ta wyspa też nijak się nie nazywa. Pamiętasz, jak wypłynęliśmy z Katoni? – Pamiętam – odpowiedziała Astrid, coraz wolniej rozczesując swoje włosy. – Płynęliśmy z takim rybakiem. Dziurawą dłubanką. – I dokąd dopłynęliśmy? – zapytał Michał odłamując kawałek placka. – Na jakąś inną wyspę. I dalej już nic nie wiem. – Jakaś infekcja przyszła. Zachorowałaś, ja też się źle poczułem. Ciebie podobno zabrał Ojciec Neuman, a mnie zostawił, bo widocznie byłem mniej chory, ale też nic nie pamiętam. – Dokąd mnie zabrał, skoro jestem tu z tobą? 77 – Nie jesteś wcale na tej wyspie, na którą przypłynęliśmy łódką. – A na jakiej? – zdziwiła się Astrid. – Na innej. – Jak się ta wyspa nazywa? – Nie wiem – odpowiedział Michał. Astrid obojętnie wzruszyła ramionami. – Co my tu robimy, też nie wiesz?... – wepchnęła grzebień w szparę w bambusowej ścianie. – A ty wiesz? – zapytał Michał. – Masz coś do picia? Podał jej gliniany dzbanek z zimną herbatą. Astrid łyknęła, skrzywiła się. – Jak długo będziemy tu siedzieć? – zapytała. – Nie wiem. – Na co my właściwie czekamy? – Pytanie Astrid, choć nie było skierowane do Michała, zabolało chłopca, wrócił więc do swojego kąta, w którym nagle zabrakło mu okna i dopiero wtedy uzmysłowił sobie, że kampungi nie mają okien ani drzwi, a jedynie otwór wejściowy przysłonięty matą. – Dlaczego odsunąłeś się ode mnie? – zapytała. Michał nie odpowiedział. – Zawsze, kiedy w Jakarcie było mi smutno – Astrid zmieniła temat – mama śpiewała mi takie piosenki jak w Hamburgu. – Szkoda, że ja nie znam ani jednej niemieckiej piosenki. – No to zaśpiewaj mi jakąś swoją, polską. Taką, jaką tobie mama śpiewała do snu, kiedy byłeś mały. Nagle Michał uświadomił sobie, jak daleko jest od domu, od swojej Gdyni, od swojej szkoły, od podwórka, od kolegów. Po drugiej stronie równika. Podszedł do Astrid, usiadł przy niej, a z jego ust popłynęła cicha, melodyjna piosenka o świerszczyku, który zamieszkiwał w ich domu i świergotał co wieczora, żeby dzieci mogły dobrze spać. Astrid, choć nie rozumiała słów, słuchała chłopca uważnie, patrząc mu w twarz. Po chwili położyła się na bambusową matę i zasnęła. Nazajutrz do kampungu bezszelestnie zajrzała obwieszona kolorowymi szmatkami dziewczyna. W ręce trzymała pleciony kosz, podobny do wielkiego odwróconego rondem do góry kapelusza, a w nim pełno różnych artykułów żywnościowych, rybek, krabów, zielonych jarzyn i kolorowych owoców. – Byłam na targu – pochwaliła się. – Przypłynął właśnie statek handlowy. – Jaki? – Michał poderwał się. – Taki z kupcami. Przywieźli różne towary, żelazne garnki, materiały na ubrania, świeczki – pokazała jedną – oranżadę i coś innego do picia, gorszego niż wino palmowe, a jednak niektórzy mężczyźni kupowali to. Wuj także kupił. Wuj, czyli wielki czarownik – pomyślał Michał. – Zabierz nas na taki bazar – poprosił Michał. – Czy to daleko stąd? – Trzeba betją. – No to weźmiemy betję. U kupców można cos kupić za pieniądze, prawda? – Towar za towar. Albo towar za talony. Nasi ludzie sprzedają różne wyroby z drewna i z kamienia, wielcy kupcy wiozą je do Jakarty i sprzedają bardzo drogo białym ludziom. Biali ludzie nie wiedzą, że w tych maskach i figurkach nie ma ducha przodków ani żadnego dobrego ducha, lecz zwykła dusza kamienna i dlatego nie zdają sobie z tego sprawy i kupują zwykłe figurki. – To znaczy, że kupcy oszukują ich? – Nie – zaprzeczyła dziewczyna – biali ludzie nigdy się nie pytają, czyja dusza jest w jakiej figurce, dobra czy zła. Ich interesuje tylko, czy zewnętrznie jest ładna. Tak zupełnie 78 prywatnie ci powiem – pochyliła się w stronę Michała tak, że dotknęła twarzą jego policzka, i szepnęła: – żaden z naszych ludzi nie sprzeda oryginalnej maski czy figurki, a tylko kopię zrobioną na wzór tej, w której mieszka duch przodków. No, bo jak białym wszystko jedno, to po co im prawdziwa... – Oryginalnej nie wolno sprzedać? Roześmiała się, odsunęła swoją twarz od policzka Michała. – Nikt z naszych nie odważy się, bo ściągnie na siebie nieszczęście. Na siebie i na swoją rodzinę. Nikt go nie będzie bronił przed atakiem złych duchów. Odwróciła się, a Michał nagle zapragnął, żeby jeszcze raz podeszła bliżej, żeby dotknęła jego policzka i coś mu szepnęła, obojętne co. – A nawet gdyby ktoś chciał sprzedać, myślisz, że dostanie właściwą cenę?... Przecież prawdziwa maska kosztuje dziesięć razy więcej niż kopia zrobiona specjalnie na sprzedaż. Kto tyle zapłaci? Kupcy nie, bo białych ludzi interesuje wyłącznie, żeby była zewnętrznie ładna. Jeżeli chcesz, załatwię betję i pojedziemy na plac targowy, ale... – spojrzała na Astrid – jej nie zabierzemy, jest jeszcze zbyt słaba. I wyszła. A Michał wciąż patrzył na ruszającą się matę, za którą zniknęła obwieszona kolorowymi szmatkami dziewczyna. To prawdziwa czarownica – pomyślał – jak mnie dotknęła, to... – Nie chcę, żebyś gdziekolwiek jechał – odezwała się po angielsku Astrid. Michał nerwowo odwrócił się w jej stronę. – Nie śpisz? – Nie – odpowiedziała Astrid – obudziliście mnie tym szeptaniem. – Jedź z nami. Przecież już się dobrze czujesz. – Nie. – Tu plac targowy jest na pewno bardzo ciekawy. Byłaś w Jakarcie na Pasar Baru, prawda? Wszystko tam można kupić i wszystko sprzedać. Albo zamienić za coś. A na nocnym bazarze byłaś?... Tu na pewno jest jeszcze ciekawiej. – Nie!... – krzyknęła i rozpłakała się. Po chwili Michał zrozumiał, że Astrid boi się samotności. 79 ROZDZIAŁ 8 Walka na batogi – Cieszę się, że nie pojechałeś... że nie zostawiłeś mnie samej – powiedziała Astrid przeglądając książkę, którą przeczytała jeszcze na statku, a teraz z nudów wertowała kartki. Michał odłamywał cieniutkie szczapy z bambusowej belki, na której leżał złocisty dach z ryżowej słomy. – Przepraszam – dodała. – Na pewno chciałeś obejrzeć to targowisko, ale... jestem zdenerwowana, smutno mi, a poza tym boję się sama... więc chciałam... – pociągnęła nosem, otarła łzy. – Trzeba było pojechać, zwłaszcza że betja czekała. Nie musiałeś mnie słuchać. – Nie mówmy już o tym – Michał nie przestawał odłamywać szczap od belki. – Dokończ mi o Dominie – poprosiła. – O Hismandzie – poprawił Michał. – Wiesz co? Chodźmy się wykąpać – wstała, zdjęła wiszący na belce ręcznik. – Zabierz mydło. Szli w stronę rzeki, gdzie Astrid zamierzała wyprać swoją i Michała bieliznę, wszystką bowiem mieli już przepoconą, a koszulki i majtki należało tu zmieniać co najmniej dwa razy dziennie, wilgotne powodowały zaczerwienienie skóry i wrzodziki zwane potniczkami, a poza tym samo „gryzienie” mokrej bielizny nie było przyjemne. – ... Najpierw zszedł z polskiego statku, żeby ze mną szukać ciebie, a potem został na indonezyjskim prywatnym drobnicowcu. Zupełnie nie rozumiem dlaczego. Może postanowił zostać marynarzem? – Nie – zaprzeczyła Astrid. – Pojechał szukać mojego ojca. – Przecież Hismando nie wiedział, że ty tu jesteś. – Na pewno wiedział. Poszuka ojca i przyjadą po nas. – Hismando nie wiedział, że tu jesteś – powtórzył Michał. – Marynarze nie wiedzieli, nawet kapitan. – Skąd wiesz, że nie wiedzieli? – Astrid gestykulowała ręką. – No, bo... – Nie znasz przecież ich języka. – Hismando też nie zna. – To, co jemu powiedzieli, przed tobą ukryli. Obcokrajowcom nie mówi się wszystkiego. Pamiętasz, co nasz djaga w Jakarcie powiedział. „Nasza siła tkwi w tym, że wy nie znacie naszych myśli”. Bo to, co oni mówią, to wcale nie muszą być ich myśli. – Astrid szła pierwsza, pobiegła do rzeki. Dzień był pochmurny, ciepła wilgoć nawet tubylcom przylepiała koszule do pleców. Michał postanowił wykąpać się w wodzie chłodniejszej o kilka stopni od powietrza. Rzeka nie była głęboka, wystawało z niej sporo kamieni, na których w podkasanych spódnicach dziewczęta prały bieliznę. Podczas gdy Astrid stojąc na kamieniu mydliła koszulę chłopca, Michał wszedł na środek rzeki, gdzie woda sięgała mu do pasa, i usiłował pływać. Miejscowe dziewczęta patrząc na niego chichotały, nikt bowiem z tubylców nie kąpał się w ten sposób, a siedzący na brzegu starzec, paląc wodną fajkę, mówił do Astrid, że jej brat nie powinien drażnić złego ducha 80 nurzaniem się choćby na kilka sekund pod wodą, lecz powinien, stojąc, wycierać się mokrą szmatką. – Michał, wyjdź! – wołała głośno po malajsku Astrid, żeby starzec słyszał; pokazywała mu ręką, żeby przyszedł do niej. – Ty, chodź tu! – Michał zapraszał Astrid do kąpieli. – Wspaniała woda, mówię ci. Astrid nie odpowiedziała. Obok niej sześcioletni, a może trochę starszy chłopiec gonił bawoły do rzeki, gdzie chlapał je wodą i mył wiechciem trawy. – Astrid, co się z tobą dzieje? – Michał cały mokry podszedł do niej, patrzył, jak płucze koszulki. – Coś ty taka dziwna?... Astrid zdawała się nie słyszeć tego, co mówił chłopiec. Wypłukaną bieliznę układała na kamieniu. Nagle lunął tropikalny deszcz. Prosto z nieba, największego prysznica świata, leciały strugi, całe wiadra ciepłej wody. Deszczowa zasłona tak ograniczała widoczność, że ledwie szarzały rozrzucone wzdłuż rzeki kampungi, a dalszych chatek nie było już widać. Ludzie nie uciekali do swoich szałasów, w których dachy i tak przeciekały, lecz powoli opuszczali gwałtownie wzbierającą rzekę. Starzec opróżnił swoją fajkę i poczłapał w stronę kampungu. Sześcioletni chłopiec wyganiał bawoły, które leniwie, nie zważając na pokrzykiwania, szły w stronę swoich pomieszczeń, znajdujących się pod podłogami szałasów. Michał i Astrid także się nie śpieszyli, deszcz chłodził im ciała i prał na nich ubrania, które potem, gdy tylko pokaże się słońce, będą mogli w ciągu kilku minut, nie zdejmując z siebie, wysuszyć. Deszcz był tak silny, że przeszkadzał im w wyjściu z koryta rzeki. Astrid trzymała się Michała, który niósł wypraną bieliznę. Olbrzymie krople siekły po głowach i po nogach aż do bólu, w stronę rzeki płynęły już rwące potoki wody zmieszanej z czerwoną gliną, niosły z sobą niewielkie kamienie, których uderzenia w nogi były bolesne. Ludzie przeskakiwali przez strumyki, których tworzyło się coraz więcej, ślizgali się bosymi nogami na mokrych kamieniach i w błocie. W pewnej chwili, już blisko kampungu, Astrid upadła na kolano, podparła się rękami. Wstała sama, nie korzystając z wysuniętej pomocnej ręki Michała. – Obrażona jesteś? – zapytał Michał, kiedy znaleźli się w szałasie. – Dlaczego powiedziałeś, że jestem dziwna? – No bo jesteś dziwna – Michał patrzył na nią. – O co się obraziłaś?... – Kąpiesz się w wodzie z amebą i jeszcze mnie wołasz. – Przecież jej nie piłem – odrzekł Michał. – Jesteś pewien, że podczas kąpieli nie łyknąłeś ani kropli? – Ani kropli. – Nawet wtedy, kiedy zanurzyłeś się z głową? – Nawet wtedy. – Przecież wystarczy, że usta miałeś mokre i oblizałeś je. Żeby się zarazić, wystarczy nawet pół kropli. Nawet ćwierć. Poszedłeś się kąpać na złość mnie... – Bo jesteś taka dziwna. Nie interesuje cię, co z naszymi matkami, co z samolotem, tylko... – A wiesz coś?... – Astrid zadrżały wargi, zajrzała chłopcu w oczy. – To dlaczego nic nie mówisz... – złapała go za rękę. – Michał. – Obie mamy są już w Jakarcie... uspokój się. – Nic im się nie stało? – Nic. Oczy Astrid napełniły się łzami. Michał wyszedł z szałasu. Tropikalny deszcz przestał już padać, nad ziemią unosiły się kłęby dusznej pary. Parowały także ubrania ludzi wychodzących z kampungów. Podszedł do siedzących na ziemi mężczyzn zajętych graniem w kamienie. – Selamat pagi – powiedział. Odpowiedzieli mu, nie przerywając gry, która pochłaniała ich bez reszty. Michał nie 81 rozumiał, o co chodzi w tym przekładaniu kamieni do trzech różnej wielkości dołków, ale obserwował zabawę. Po chwili podbiegła do nich podniecona Astrid. – Gdzie ty chodzisz... nie mogłam cię znaleźć. Zapytał, co się stało. – Bupati zaprasza nas do siebie – powiedziała z radością w głosie. – Bupati? – zdziwił się Michał. – Tak. Betję po nas przysłał. – Selamat pagi – powiedział kilkunastoletni betjarz podchodząc do Michała. Indonezyjczyk wskazał na kolorową betję. – Kiedy mamy tam jechać? – Zaraz – odpowiedziała Astrid; dopiero teraz Michał zauważył, że dziewczynka jest w innej sukience. – Włóż czystą koszulę. – Którą? – Białą. – Co to za uroczystość, że gospodarz wyspy... – Jest to wyraz uznania – przerwała mu. – Mojego ojca też bupati podejmuje na każdej wyspie, na której rozpoczyna swoje poszukiwania. – Bo chce, żeby odnalazł jakieś bogactwo. – Ubieraj się – Astrid wsiadła do kolorowej betji. Na żółtych bokach namalowany był czerwony demon przybierający różne postacie. Dobro w końcu go zmogło. Wyszedł Michał. – A skarpetki? – przypomniała mu Astrid. – Brudne. – Dlaczego nie dałeś mi do prania? – westchnęła dziewczynka. Kiedy wsiedli do betji, jej właściciel rozpędzał pojazd, pchając rękami, po czym wsiadł na umieszczone z tyłu siodełko i zaczął pedałować. Jechał prędko polną dróżką, omijając dołki. Sapał głośno, a po jego twarzy lały się strużki potu. Astrid też miała sukienkę na plecach mokrą, cerę bledszą niż w Jakarcie. Betja zajechała przed drewniany dom z wysokim, szpiczastym dachem pełnym rzeźbionych w drzewie ozdób. Z otwartych na oścież drzwi rezydencji władcy wyspy wyszli: niskiego wzrostu mężczyzna owinięty według miejscowych tradycji w białe płótno, za nim kobieta przyodziana w kolorową tkaninę z różnymi ozdobami. We włosy wpięte miała strojne liście i kwiaty. Bupati powiedział po malajsku, że miło mu powitać na jego wyspie gości z dalekiej Północy, gdzie rzadko świeci słońce. Miło mu zobaczyć, że mała njonja odzyskała zdrowie. Po tym wstępie podszedł do Michała i poufale poklepał go po ramieniu. – Jak się czujesz w naszym klimacie? – zapytał. – Bardzo dobrze – odpowiedział Michał. Bupati lekko skinął głową. – Jak się czują twoi rodzice na dalekiej północy? – bupati spojrzał na Astrid. – Bardzo dobrze – odpowiedziała dziewczynka. Gospodarz wyspy znów popatrzył na Michała. – Czy dobry duch ma cię w swojej opiece? – Duch przodków obiecał mi dużo dzieci, ale muszę jeszcze trochę zaczekać. Astrid parsknęła śmiechem. Michał skarcił ją spojrzeniem. Wiedział, że tak należy odpowiadać na podobne pytania. – Miło mi będzie, jeżeli spożyjecie z nami posiłek – powiedział bupati wskazując na kolorową matę. – Czujemy się zaszczyceni – odrzekła Astrid. 82 W dużym, ciemnym i przez to jakby chłodniejszym pomieszczeniu, na rozłożonej na kamiennej posadzce macie, stał gliniany garnek, ozdobiony jaskrawymi malowidłami mającymi odstraszyć od potraw złe duchy, a obok niego małe, czerwone miseczki z różnymi potrawami. Goście usiedli po jednej stronie na mniejszych, kolorowych matach, bupati z żoną po drugiej. Teraz dopiero, rozpatrzywszy się w ciemności, Michał mógł obejrzeć pięknie zdobione wnętrze salonu, którego okna zasłonięte były okiennicami, a w kątach stały kamienne figurki zmarłych przodków oraz ich bambusowe kopie, parangi i inne przedmioty codziennego użytku. Wysoko urodzony syn przodka Atoni zachęcał gości do częstowania się czymś, co było w garnku, ale oni nie wiedzieli, jak się zabrać do jedzenia, więc gospodarz sam dał przykład. Włożył dłoń do glinianego naczynia, skąd wyjął garść okruchów czerwonego ciasta i położył je na leżącym na macie dużym, zielonym, zastępującym talerz liściu. To samo uczyniła jego żona, a następnie Michał i Astrid. Jedząc ostrożnie czerwoną potrawę końcami palców, Michał przekonał się, że nie jest to ciasto, lecz kasza albo odmiana ryżu. Astrid rozstrzygnęła jego wątpliwości, twierdząc, że jest to tłuczona kukurydza i że już taką jadła. Nagle, odsuwając szeleszczącą matę, w bocznym wejściu pojawił się ubogo odziany człowiek. Bupati i jego żona znieruchomieli na moment, po czym poprosili obwieszonego sznurkami i paskami podróżnika o przybliżenie się. Michał ze zdumieniem stwierdził, że jest to czarownik, którego w pierwszej chwili nie poznał. – Witamy cię duchu gór – powiedział bupati. – Przybywasz w samą porę. Właśnie zasiedliśmy do posiłku, który z łaski boga ognia Bromo i ducha przodków doda nam sił, a także naszym gościom z dalekiej Północy. – Przybyłem, żeby przed wielką uroczystością u władcy wyspy, syna wielkiego ducha przodków, wygonić złego ducha, który jest źródłem wszelkich nieszczęść, a siedzi w nierównych zębach naszych gości z dalekiej północy, dokąd wyrzuceni zostali wszyscy ludzie bez skóry. Wielki czarownik zbliżył się do Michała, otworzył mu usta i oznajmił, że gość ma w zasadzie równe zęby, ale jeden trochę wystaje i to może wykorzystać zły duch. Sięgnął więc do swojej skórzanej torby i spośród wielu rupieci dobył kamyczek, którym zaczął ścierać jeden z zębów Michała. Przygładził go innym, większym kamieniem. Powiedział baik. Wtedy bupati poprosił wielkiego czarownika, żeby poczęstował się przygotowanymi potrawami, z czego tamten skwapliwie skorzystał. – Teraz – powiedział bupati do Michała – możesz mieszkać na naszej wyspie, jak długo chcesz, a wszelkie choroby i nieszczęścia będą cię omijać. Astrid szepnęła Michałowi do ucha: – On mnie także równał zęby. – Bolało? – Trochę. On powiedział, że niektórym swoim braciom łamie wystające zęby lub wybija kamieniem. On to zrobił dla mojego dobra. To są bardzo dobrzy ludzie. Mój tatuś mówił, że na wszystkich tych wyspach mieszkają bardzo dobrzy ludzie. Jeżeli czasem zjedzą kogoś, to po to, żeby pozyskać jego pozytywne cechy. Na Flores, zdaje się, zjedli jednego księdza, bo ładne kazania wygłaszał, oni też chcieli nauczyć się ładnie przemawiać. Michał zauważył, że ozdobne kółka zwisające z uszu żony bupatiego aż do jej piersi nie wiszą, jak mu się wydawało na sznurku, lecz po prostu przyczepione są do małżowiny usznej, która jest wydłużona o kilkanaście centymetrów. – Spójrz na jej uszy – szepnęła Astrid. – Widziałem. Bupati spostrzegł zainteresowanie gości jego njonją i powiedział: – Moja żona jest Dajaczką. Przywiozłem ją z dalekiej wyspy Kalimantan, która leży na 83 końcu świata. Panują tam takie obyczaje, że kobiety naciągają sobie uszy. Uszy powinny sięgać dziewczynie do piersi. Czy gościom smakują potrawy? – Bardzo dobre – odpowiedział Michał. Z drugiego końca pomieszczenia weszły trzy obnażone do pasa dziewczyny, niosąc na głowach gliniane miski, które przytrzymywały jedną ręką. Ustawiły czyste miseczki na macie i odeszły, zabierając brudne naczynia. Starsza kobieta wniosła, również na głowie, olbrzymią miskę z inną potrawą, którą Michał od razu rozpoznał: była to drobno pokrajana i przyrumieniona na ogniu cielęcina na patyczkach. Potrawa znana w Jakarcie i bardzo smaczna, szczególnie w sosie orzechowym. Ten sos był jakiś inny. – Astrid – szepnął Michał – zapytaj, co to za przyprawy. Wzruszyła ramionami. – Zapytaj, ty znasz lepiej malajski – przynaglił Michał. Żona bupatiego wyjaśniła, że cielęcina przyprawiona jest sosem rybnym, nieco innym niż na Jawie i na jej rodzinnym Kalimantanie. – A to są ryby morskie – powiedział bupati, kiedy obnażone dziewczęta wniosły nową potrawę. – Można je jeść bez obawy. Rzecznych ryb nie jadamy, ponieważ słodkie wody są siedliskiem złych duchów. Kolejnym i najwspanialszym daniem, podanym na drewnianej tacy, były kodoki48. Michał spojrzał na Astrid. Oboje wiedzieli, że jest to znakomita potrawa, podawana niezwykle rzadko nawet w bogatych domach w Jakarcie ze względu na wysoką cenę. – Kiedy ostatnio jadłaś kodoki? – Rok temu – Astrid wzięła w dwa palce cieniutką żabią kostkę, obgryzła niewielką ilość znajdującego się tam mięsa. – A ja miesiąc temu na przyjęciu u syna ministra. Wiesz, u którego?... Podany następnie w glinianym naczyniu płyn nie był herbatą, jak początkowo myślał Michał, lecz rodzajem rosołu o stęchłym zapachu mięsa. – Co to jest? – zapytał szeptem Michał, spoglądając na Astrid. – Zupa żółwiowa – odpowiedziała głośno. – Znakomita, prawda? – Wspaniała. Po wypiciu zupy, która była ostatnim daniem przyjęcia, wielki czarownik podniósł się, złożył głęboki ukłon bupatiemu i jego gościom i opuścił dom, udając się, jak mówił, w świat, by nieść pomoc cierpiącym na różne dolegliwości braciom, których opuściły dusze. – Na naszej wyspie dużo jest trędowatych ludzi – wyjaśniła żona bupatiego. – Wielki czarownik niesie im słowa pocieszenia, że dobre duchy zwyciężą w końcu nieczyste siły i że na naszej wyspie zapanuje wieczne szczęście, a wszyscy trędowaci wyzdrowieją. – Chorzy na trąd nie przebywają w odosobnionych miejscach? – zapytał Michał. – Nie – odpowiedział bupati – bo trąd nie jest chorobą zakaźną, lecz działaniem złego ducha na ludzi, których opuściły dobre duchy. Na żadnej z indonezyjskich wysp nie izoluje się trędowatych. – Dlaczego niektórych ludzi opuszczają dobre duchy? – zainteresowała się Astrid. – Atoni są szczególnie wrażliwi na działalność złego ducha. A dobry duch nie usiedzi w grzesznym ciele. – Jakie grzechy mogą to spowodować?... – Przeważnie grzechy rodziców, które przeszły na dzieci... – bupati był już znudzony odpowiedziami na zbyt proste pytania gości, więc zmienił temat. – Nasza wyspa jest biedna, rzadko odwiedzają ją goście z innych krajów. Podróżni oglądają ją przeważnie ze statków. Tym bardziej jest mi miło, że stopy dzieci z dalekiej północy, gdzie rzadko świeci słońce, zechciały stanąć na tej ziemi. Bupati podszedł do Michała. 48 Kodoki (malaj.) – żabie udka. 84 – Przepełnione złymi duchami morze chciało pochłonąć twoją siostrę.. . Michał słuchał uważnie. – I białego czarownika – ciągnął bupati – ale nasi dzielni rybacy pośpieszyli im z pomocą i razem z dobrymi duchami zwyciężyli nieczyste siły. – Dziękujemy twoim dzielnym rybakom, którzy uratowali moją siostrę – odpowiedział Michał patrząc na Astrid. – Dziękujemy także siostrzenicy wielkiego czarodzieja, młodej, pięknej tukang-obad. Astrid popatrzyła na Michała chłodnym wzrokiem. Nie lubiła, kiedy Michał zachwycał się młodą, obwieszoną szmatkami Indonezyjką. – Jesteśmy radzi. Wszystko, co mamy, jest również wasze. Atoni to dobrzy ludzie. – Skąd Wzięła się nazwa Atoni. – Od najdawniejszych czasów koło naszych wysp przepływali bogaci kupcy ze Wschodu, ale nie zarzucali kotwicy, bo myśleli, że żyją tu wyłącznie małpy. Pewnego razu jeden z naszych wielkich przodków imieniem Aram, obdarzony mocnym głosem, zawołał w stronę statku bogatego kupca ze Wschodu: „Chodźcie do nas, na tej wyspie mieszkają Atoni, chętnie u was coś kupią i chętnie wam coś sprzedadzą”. Statek bogatego kupca ze Wschodu zawinął do nas, zarzucił kamienną kotwicę, wiele swoich wyrobów nam zostawił i wiele od nas wziął. I wszystkim kupcom ze Wschodu powiedział, że na tej wyspie żyją Atoni, czyli ludzie. I tak już zostaliśmy Atoni. – Czy ta wyspa w średniowieczu należała do wielkiego księstwa Madjapahit, którego władca mieszkał na Jawie? – zapytał Michał. – Nie. Na naszych wyspach byli Portugalczycy, potem Holendrzy, ale tylko na brzegu i krótko. Nie mieli tu co robić. Jeszcze dawniejsze dzieje podobno spisane są w indyjskich księgach Wedy49, które nie są nam dostępne. Wiemy tylko tyle, że nasi przodkowie byli już tu dwadzieścia milionów lat temu. Bupati wstał, przeciągnął się, to samo uczyniła jego żona, po czym oboje podeszli do bambusowej belki, na której opierał się eternitowy dach, odłamali po malutkiej szczapce, którymi zaczęli dłubać w zębach. Michał również oderwał kawałek patyczka sobie i Astrid. – Czy na wyspie jest szkoła? – zapytał Michał. – Miała być – odpowiedział bupati. – Na początku suchej pory chcieli ją założyć muzułmańscy duchowni z Flores, ale ludność nasza, po naradzie z wielkim czarownikiem, nie wyraziła zgody na taką szkołę, w której szerzono by naukę Allacha. My mamy swojego boga Bromo i jego czcimy. – Wolicie szkołę, w której nauczaliby świeccy nauczyciele? – Przyjmiemy każdą szkołę, w której nie obrażano by naszego boga ognia Bromo ani naszych przodków. Rząd w Jakarcie obiecał nam taką szkołę, ale jak dotąd nie zorganizował. Podobno brak nauczycieli. A teraz zapraszam was na widowisko specjalnie przygotowane na waszą cześć. – Astrid – szepnął Michał – czy nie powinniśmy wrócić do kampungu? Jesteś jeszcze bardzo osłabiona. Bupati pierwszy wyszedł na dziedziniec, na którym zebrało się sporo ludzi. Kobiety z dziećmi na biodrach i trzymające maleństwa za rączki stały oddzielnie, mężczyźni z przysłoniętym szmatą jednym okiem w innym miejscu. – Nie możemy odejść jeszcze. Tu jest dla nas miejsce. Kiedy bupati wraz z żoną oraz zaproszonymi gośćmi usiedli na specjalnym podwyższeniu, dwaj, stojący w przeciwnych narożnikach placu, rozebrani do pasa mężczyźni uklękli na piasku, czołami dotykając ziemi. Michał szukał wzrokiem dziewczyny obwieszonej kolorowymi szmatkami, nie rozumiał, dlaczego nie było jej na przyjęciu, dlaczego nie ma jej teraz. 49 Księgi Wedy – księgi mądrości w religiach indyjskich. 85 – Modlą się o zwycięstwo? – zapytała Astrid. – O ocalenie oka – odpowiedział siedzący z podkulonymi nogami bupati, jego żona bawiła się wachlarzem. – Każdy z nich – dodał bupati, któremu podano wodną fajkę – wolałby wybić oko przeciwnikowi niż stracić swoje. Kiedy zawodnicy ze skórzanymi tarczami w lewych i batogami w prawych dłoniach stali, na widowni zaległa taka cisza, że słychać było oddechy przeciwników krążących dookoła siebie. Nagle rozległ się świst bata i trzask. Atakowany zasłonił się skórzaną tarczą i zaraz oddał uderzenie. Astrid była przekonana, ze skórzany sznur trafił jednego z zawodników w głowę, zasłoniła dłonią oczy. Ale walka trwała nadal. Jeden z walczących częściej atakował, drugi przeważnie się zasłaniał, czasem tylko oddając uderzenie. – Dobrze się broni – zauważył Michał. Kiedy Astrid odsłoniła oczy, zobaczyła na czole jednego zawodnika czerwoną plamę. – On ma wybite oko – szepnęła przerażona. – Chyba tylko rozciętą brew – odpowiedział Michał. Od czerwonej plamy powstałej nad okiem jednego z zawodników strużka krwi spłynęła na policzek. Mężczyzna ów podniósł rękę do góry, po czym uklęknął, dotknął zakrwawionym czołem piasku i zaczął się śmiać. Dziękował swojemu bogu, a widownia szemrała z podniecenia, widocznie stawiała na niego. – Wybił mu oko... – Chyba nie – odpowiedział Michał, choć nie był tego pewien. – Chodźmy już – zaproponowała Astrid. Pokłonili się bupatiemu, pytając, czy pozwoli im odejść. – Dlaczego nie chcecie zostać do końca? – zapytał zdziwiony wielki syn przodków Atoni. – Jeszcze będą walki na kije. – Moja siostra powinna się położyć – wyjaśnił Michał. – Jeszcze jest osłabiona po przebytej chorobie. Pokłonili się bupatiemu jeszcze raz i oddalili poza krąg ludzi w stronę betji. Wsiedli, ale powożący chłopiec jeszcze przypatrywał się walce. Nagle Michałowi mignęła dziewczyna w kolorowych szmatkach i od razu serce mocniej mu zabiło, choć nie był pewien, czy to ona. Ona – pomyślał – na pewno ona. Zasłonili ją inni ludzie, ale zaraz znów się pokaże. – Gdzie się gapisz? – Astrid szarpnęła go za rękaw. – Co tam zobaczyłeś? A kiedy sama ujrzała kolorową dziewczynę, szepnęła kategorycznie: – Nie patrz tam! – i do betjarza: – Jedziemy. Kiedy znaleźli się poza placem uroczystości, Astrid otarła chusteczką czoło. – To okropne – powiedziała, kiedy wjechali w wąską wyboistą drogę. – Nie mogłam dłużej patrzeć. Krew, wybite oko, jak na statku... – Na statku też się bili? – zapytał Michał. – No pewnie. – Batogami? – Kijami i parangami. Naprawdę się bili. To było straszne. – Kto się bił? – Nie wiem. Ojciec Neuman schował mnie do kabiny kapitana i zaryglował drzwi... Słyszałam tylko krzyk i bieganinę. Dopiero potem zobaczyłem ludzi leżących z okrwawionymi twarzami. – Zabici? – Nie wiem. Nie ruszali się. – Was nie znaleźli? – Znaleźli i wyrzucili ze statku. Zostaliśmy sami na łódce. Dookoła noc, nigdzie ani 86 światełka, ani brzegu, choćby małej wysepki, tylko ten straszny, zupełnie inny niż na statku szum morza... a spienione fale świeciły takim zielonym światłem. A te góry wody morskiej z takim strasznym szumem, mówię ci, zupełnie innym niż na statku, zbliżały się do naszej łódki jedna za drugą, podrzucały ją, przekręcały raz w jedną, raz w drugą stronę, zalewały nam twarze i oczy słoną wodą... Płakałam ze strachu, myślałam, że się potopimy, dusiłam się, plułam morską wodą, a ksiądz się tylko modlił, bo wiosłować nie umiał i nie wiedział nawet, w którą stronę... A potem straciłam przytomność i już nie wiem, co było dalej. Gdy to mówiła, Michał trzymał jej drżącą rękę. Patrzył na jej nerwowo poruszające się wargi. – A co ze statkiem? – zapytał. – Nie wiem. – Dobrze, że wszystko skończyło się pomyślnie – powiedział – i że jesteś już zdrowa. Teraz musimy jak najprędzej się stąd wydostać. Astrid uważnie popatrzyła na chłopca. – Gdzie chcesz mnie zabrać? – zapytała. – Do Hamburga. Należą nam się wakacje, nie? Astrid poruszyła przecząco głową, a na jej policzkach pojawiły się czerwone plamy. – Ja się boję – wyszeptała. Biedna mała Astrid – pomyślał Michał. – Samolotem boi się lecieć, statkiem się boi, a pociągi przez morze nie chodzą. A przecież muszę cię stąd zabrać. Puścił jej zimną spoconą dłoń. Wyjął chusteczkę i wytarł czoło, z którego pot spływał mu na twarz. – A wiesz, z czego ja się cieszę? – powiedziała nagle Astrid patrząc na Michała. – Że nasze mamy są już w Jakarcie. I że nic im się nie stało. Betjarz zwolnił. Jego pojazd ocierał się o rosnące przy samej ścieżce krzaki, z których raz po raz wylatywały spłoszone ptaki bijąc skrzydłami. Zadudniła ziemia pod kopytami przebiegającego niedaleko stada. Zwierząt nie widzieli, a jedynie kurz, jaki wzniósł się za nimi. – Wiesz – powiedział Michał – chciałbym mieć „siłę” tego naszego czarownika. – Ja też – Astrid rozjaśniły się oczy. – I co byś wtedy zrobiła? – zainteresował się Michał. – Rozkazałabym, żeby mój tatuś natychmiast się tu zjawił. Żeby go coś porwało – trąciła Michała ramieniem – jakaś chmurka, jakiś wicher i żeby go przyniosło. A ty, co byś zrobił, gdybyś miał „siłę” czarownika? – Zawiózłbym cię do Hamburga. – Jak? Na chmurce?... Nie chcę, bo chmurka też może być porwana przez jakiegoś porywacza. – Kazałbym ci zamknąć oczy – Michał tajemniczo się uśmiechnął – a za chwilkę powiedziałbym „otwórz” i już byś była w Hamburgu. – W ciągu kilku sekund? – Mowa. Nawet w ciągu jednej sekundy. Odległość nie odgrywa tu żadnej roli. – I wypadków przy lądowaniu nie ma? – Nie ma. Czy słyszałaś, żeby ktoś granat podłożył pod chmurkę, na której leci czarownik?... Albo żeby się miotła rozbiła przy lądowaniu? – No to dlaczego prezydent Francji nie lata na miotle, tylko ryzykuje jazdę samolotem? Michał rozłożył ręce, że niby nic nie wie. – No tak, jakby to wyglądało, poważny mąż stanu na miotle – roześmiała się. – Dokąd my jedziemy, Michał? – Wracamy inną drogą. Nie zauważyłem nawet, kiedy zajechaliśmy nad brzeg morza. Popatrz, jak łagodnie, białą pianką woda wylewa się na piasek. A dalej, zobacz, te dłubanki 87 kołyszące się na falach pełne są ludzi, całych rodzin. Michał i Astrid, siedząc pod bambusowym dachem betji, obserwowali mężczyzn wyciągających sieci, towarzyszące im kobiety z dziećmi. Na jednej dłubance coś się nawet dymiło, widocznie żona przygotowywała posiłek. Ze wzgórza, którym jechali, dobrze widzieli rozrzucone w dolinie kampungi, ludzi skupionych wokół walk kogutów lub siedzących na piasku. W pewnym miejscu betjarz zjechał w dół i zatrzymał swój pojazd przy dwóch walczących ze sobą ptakach. Coś go w tej walce zainteresowało. Może postawił na jednego z walczących? Jeden kogut częściej atakuje, drugi robi uniki, wchodząc głową pod skrzydło przeciwnika, siły są równe, żaden nie położył drugiego piersią na piasku, co oznaczałoby zwycięstwo. Walka skończona. Oba koguty zamknięto w oddzielnych klatkach; w tej sytuacji przegra ten, który prędzej zdechnie. Betjarz informuje, że każdy zgłaszający do turnieju koguta jest sekundantem i trenerem. Do kampungu Michał i Astrid wrócili zmęczeni, ale pełni wrażeń. Podziękowali za kolację, którą podała im stara kobieta, nie jak zwykle kolorowa dziewczyna, która jeszcze nie wróciła z imprezy. Oboje nie byli głodni, chętnie jednak wypili zimną, zieloną herbatę z glinianych naczyń. Zmęczona Astrid położyła się na swojej macie. To samo uczynił Michał, podkładając sobie pod głowę twardą, drewnianą poduszkę wielkością przypominającą cegłę. I wtedy na tle muzyki dżungli usłyszeli tę samą co wczoraj pieśń starego rybaka. Dlaczego wydaje mi się – pomyślał Michał – że ta melodia jest smutna?... Bo śpiewana rozwlekłym, schrypłym od starości głosem. Wędrowny rybak śpiewa o swoim życiu, sam tę pieśń ułożył, sam ją wykonuje. Słyszą ją ludzie noszący znad brzegu kamienie, którymi obudowują swoje pola, słyszą bawoły wlokące powoli sochy, słucha ją rozwieszone nad dachami domów wizerunki bogiń, słuchają kobiety niosące na głowach gliniane naczynia z morską wodą, z której robią sól, słuchają tukangowie wyrabiający z mleczka kokosowego smaczne wino: eliksir młodości i szczęścia. Słuchają wreszcie mieszkający na wulkanie bogowie, którzy obdarzyli rybaka mocnym głosem, a także siłą potrzebną do wiosłowania. Woda niesie na szklanej powierzchni spróchniałą łódkę, która nie utonie, jeżeli nie opuści jej dusza. Nagle zapadła czarna tropikalna noc. Świat momentalnie zmienił oblicze, ożyły drzemiące w upalnym dniu owady, wyruszyła na żer zwierzyna, która w wieczornym chłodzie poczuła głód. – Co robimy, braciszku? – zapytała Astrid szeleszcząc matą ściany. – Idziemy spać? – Dlaczego powiedziałaś braciszku – Michał przełknął ślinę, koło serca poczuł ciepło. – Według tutejszych obyczajów jesteś moim bratem. Sam mi to powiedziałeś jeszcze w Jakarcie. Starsza kobieta wniosła palące się łuczywo. Ogień na patyku trzeszczał, dym przypominał Michałowi ojczyste ziemniaczane pola. 88 ROZDZIAŁ 9 Dobry duch Begu Michał i Astrid siedzieli na piasku w cieniu szałasu i nudzili się. Wczoraj mimo deszczowej pory zaświeciło na chwilę słońce i wyszli nad rzekę. Astrid poparzyła sobie ramiona, a Michał, który na moment zdjął koszulkę, nawet plecy. Wczoraj Astrid dwukrotnie i dziś z samego rana smarowała olejem palmowym Michałowi plecy i sobie ramiona. Była przygnębiona, ogarniał ją wielki smutek, zwany przez Europejczyków apatią tropikalną. Michał nie wiedział, jak rozweselić dziewczynkę, opowiadał jej o swojej szkole w Gdyni, o kolegach, z którymi grywał w piłkę nożną, roztaczał przed nią perspektywy gry w badmingtona w Jakarcie i kąpieli w chłodnej wodzie w Hamburgu. Astrid nie reagowała. Z drugiego pokoju, w którym sypiała obwieszona kolorowymi szmatkami dziewczyna, usłyszeli rozmowę dwóch kobiet. Jedną z nich na pewno była młoda tukang-obad, drugą sądząc po głosie, również młoda dziewczyna. Nieznajomy dziewczęcy głos dziękował czarownicy, a ona zapewniała przybyłą, że teraz życie jej ułoży się lepiej. Rozmawiają po malajsku – Michał spojrzał na Astrid. – Widocznie dziewczyna nietutejsza. O śmierci jakiegoś dziecka... Chodź, posłuchaj, ty lepiej znasz ten język. Astrid na kolanach podeszła do maty, za którą toczyła się rozmowa. Słuchała uważnie. W upalnym, nudnym poranku coś się zaczęło dziać. Astrid po chwili odwróciła się pokazując Michałowi otwór wyjściowy. Michał wyjrzał na plac. Zobaczył dziewczynę o radosnej twarzy. Szła lekko w stronę rzeki, unosząc ramiona i opuszczając. – Poznałeś ją? – Astrid na czworakach przeszła na matę. – Była tu już kilka razy z takim chorym dzieckiem na biodrze. – A, tak – przypomniał sobie chłopiec. – Dziś przyszła bez dziecka. Wyzdrowiało? – Umarło – odpowiedziała Astrid. – I dlatego jest taka radosna? – Tak – odpowiedziała Astrid. – To Sundajka. Miała ciężkie życie, złe duchy uwzięły się na nią, nie było komu jej bronić. – Nie miała nikogo w świecie dobrych duchów – dopowiedział Michał. – Teraz już ma. – Tak – potwierdziła Astrid. – Jej dziecko na pewno poszło do nieba, jeżeli ceremonia pogrzebowa została odprawiona prawidłowo, i na pewno wiele swojej mamie pomoże. – Zgadza się – przyznał Michał; pocierał o siebie dwa rotangowe patyczki, z których miejscowi ludzie wykrzesywali ogień. Jego drewienka nie pachniały nawet spalenizną, za to z zewnątrz, gdzie kolorowa dziewczyna nastawiła coś na palenisko, dochodził dym zmieszany z dziwnym zapachem. – Pamiętasz tę służącą od ministra?... Jej dziecko też umarło i również się z tego powodu cieszyła. Astrid nie odpowiedziała. – Co ona gotuje, że tak śmierdzi? – zapytał po angielsku Michał. – Zobacz, jaki ona ma garnek... aluminiowy. Pewnie dostała od tej dziewczyny. Albo kupiła na placu targowym. Wczoraj znów był statek handlowy, ale z Sumatry. Jakieś rybki dostała. Dlaczego nie odpowiadasz, Astrid? 89 Obrażony Michał wyszedł przed kampung, gdzie na wolnym powietrzu, pod niewielkim ogniem między glinianymi ściankami, stał aluminiowy garnek, w którym kolorowa dziewczyna mieszała patyczkiem. Nad garnkiem unosiła się para o niezbyt miłym dla Michała zapachu. Miejscowi ludzie uwielbiali zapewne tę woń. – Rybki? – zapytał Michał zaglądając do okopconego już garnka. – Tak – odpowiedziała uśmiechając się bielutkimi zębami, które czyściła gryząc trzcinę cukrową; w dłoni o czekoladowym kolorze skóry trzymała bambusowy patyczek, którym mieszała jarzyny, przyprawy i rybki wrzucone do garnka razem z olejem palmowym. – To przyprawy tak pachną czy rybki? Dziewczyna roześmiała się jeszcze piękniej fioletowymi ustami. – Chcesz spróbować? – zapytała nie patrząc na chłopca. – Chętnie. Jak ci na imię? – Sula – kiedy pochylała się, upstrzona szmatkami spódnica przykrywała jej bose stopy. – Michał! – doleciał głos z kampungu. – Słucham. – Gdzie jesteś? – Nie udawaj – Michał westchnął. – Przecież mnie widzisz. Dziewczyna w kolorowych szmatkach wyjęła dwie maleńkie usmażone rybki i podała Michałowi na liściu. Chłopiec wszedł z nimi do Astrid. – Spróbuj. Całkiem dobre. Dziewczynka trzymała w rękach połówkę orzecha kokosowego, wypiła trochę mleczka i wpatrywała się w naturalną czarkę z długimi twardymi włosami przypominającymi brodę. – Czy nie miałabyś ochoty zagrać w kamienie?... Astrid, co tobie jest?... – Chciałabym już wrócić do domu – przerwała. – Ja też, ale to nie jest powód, żeby... – Nie mówmy o powodach! – Ja też chciałbym już być w Jakarcie. – A ja w Hamburgu. – Zmęczyła cię Jakarta? – Michał spojrzał na nią uważnie, chciał ją pogłaskać po twarzy, ale powstrzymał się. – Boję się. – Czego? – Wojny. Mój ojciec mówił, że wojna to najokropniejsza rzecz. – Skąd ci to nagle przyszło do głowy? – Michał podrzucił kamyczek i łapał go; mimo iż siedzieli w cieniu kampungu, twarze mieli mokre od potu. – Jakby w tym samolocie porywacze zastrzelili nasze mamy... To by było okropne. Przedtem nie zdawałam sobie z tego sprawy. – To jeszcze nie jest wojna. – Wiem. Wojna jest jeszcze gorsza. – Dlaczego o tym mówisz, Astrid? – Bo w Jakarcie może wybuchnąć tak jak w Afryce. – A w Europie nie boisz się wojny? – W Europie nie będzie wojny. Michał zagrzebał kamyczek do piasku. – Jutro wyruszamy! – zadecydował. – Dokąd? – spojrzała na niego. – Już na tyle omocniałaś, że nadajesz się do podróży. Astrid wypiła resztę kokosowego mleczka, odstawiła skorupę na piasek. Do szałasu wcisnęła się fala dymu i zapachu dziwnej potrawy przygotowanej przez kolorową dziewczynę. – Jedz tę rybkę – powiedział Michał do Astrid. – Bardzo dobra. 90 – Jakoś nie mam ochoty. – Spróbuj przynajmniej. Astrid kiwnęła przecząco głową, więc Michał wziął z liścia drugą rybkę. Jadł ze smakiem. – Nigdy takich nie smażyła – powiedział mlaskając i wypluwając ości. – Ciekawe, jak się ta ryba nazywa. – To specjalna potrawa – odpowiedziała Astrid – Pewnie będzie jakaś uroczystość. – Jaka? – Michał ogryzł kręgosłup małej rybki. – Nie wiem. Michał odrzucił ości i wygrzebał z piasku kamyczek. – Zostaw go – Astrid chciała mu zabrać kamień, ale Michał schował go za siebie. – Może to święty kamień. – Chyba dziecko świętego kamienia – zażartował. – Małe kamienie są dziećmi wielkich kamieni, prawda? – Nie żartuj. Zostaw go. To dobry duch szałasu. Przed kampungiem zatrzymały się dwa koniki przyprowadzone przez miejscowych chłopców ubranych w szerokie, sięgające do kolan spodenki i świeżo uprane popielate koszule z ręcznie tkanego materiału. – To na pewno dla nas! – zawołał Michał podbiegając do wyjścia z kampungu. – Przysyła je dobry duch Begu. Na tych koniach pojedziemy do Jakarty. – Jakie piękne konie – zawołała Astrid, podbiegłszy do Michała. – Może zabiorą nas do teatru cieni. Tak bardzo chciałabym zobaczyć ten teatr. – To nie dla ciebie. Tam ludzie mdleją, jak zły duch zaczyna atakować. – Jak ty nie zemdlejesz, to i ja wytrzymam. Jeden z chłopców trzymających koniki zbliżył się do obwieszonej szmatkami dziewczyny wciąż przyrządzającej na palenisku potrawę, chwilę z nią rozmawiał, po czym wszedł do kampungu. – Wielki syn ducha przodków – wyrecytował – zaprasza tuana i njonję na wielką uroczystość powitania dobrego ducha Begu, wysłannika boga Bromo. Michał popatrzył na Astrid. – Co to może być? – zapytał po angielsku. – Pewnie będą ryż i banany wrzucać do krateru. – Czy jest tu wulkan w pobliżu? – Nie wiem. Może jest jakaś dziura w ziemi. A jak nie, to zwyczajnie, ze skały rzuca się bogom dary. – Jeżeli to wielka uroczystość, to polecą nie tylko banany i ryż – zauważył Michał – ale i kury i kozy. A może i bawoły. Ubieraj się. – Jestem gotowa – powiedziała Astrid; wyszła na podwórze, lecz bała się dotknąć konika, który ruszał nogą. – Nie kopnie mnie? – Pogłaskaj go – Michał wziął Astrid za rękę i podprowadził do zwierzęcia. – Nie bój się. – Dlaczego bupati nie przysłał betji? – Nie lubisz jechać na koniu? – Nie wiem. Astrid nieśmiało dotknęła grzbietu zwierzęcia, a potem pogłaskała je. Konik przymrużył oczy i odwrócił głowę, by lepiej przyjrzeć się właścicielce delikatnej dłoni. Zdawało się zachęcał dziewczynkę, by weszła na jego grzbiet, co też z pomocą Michała zrobiła. Michał podszedł do drugiego wierzchowca, poklepał go, a potem bez trudu, jako że konik był mały, dosiadł go. Pociągnął za grzywę. Zwierzę postąpiło dwa kroki. – Jak do niego mówić? – zapytał miejscowego chłopca. Indonezyjczyk roześmiał się. – Ja spadnę – zapiszczała Astrid, kiedy konik się poruszył. – Trzymaj się grzywy. 91 – Ojej. On mnie zrzuci. Dlaczego nie ma siodła? – A umiesz jeździć w siodle? – zapytał Michał. Astrid pokonała strach. Obejmowała oburącz szyję wierzchowca i drżała z emocji, a potem, kiedy konik ruszył, zaczęła piszczeć ku uciesze młodych chłopców. Michał jeździł już na swoim koniku po podwórku. Bosonodzy chłopcy wzięli koniki za uzdy, prowadzili je, krok za krokiem, przez wieść, między ludźmi, którzy ciekawie przypatrywali się niezwykłej parze. Michał kulił nogi, by stopami w sandałach nie wlec po ziemi. Astrid trzymała się kurczowo szyi zwierzęcia, a na jej twarzy malowało się pełne napięcia podniecenie. Michał uważał, że bardzo dobrze zrobi dziewczynce taka przejażdżka, uspokoi się, a jutro, może pojutrze pójdą do portu. Na skraju wsi zobaczyli człowieka, który na głowie miał czapkę przypominającą czarny rondel, a na ramionach czarno-białą bluzkę. Przez jedno ramię przerzucony miał szeroki, jasny pas. Z przodu, na brzuchu wisiała torba ze strzałami do dmuchawy, a na plecach sterczała bambusowa kopia. Człowiek ów siedział nieruchomo na koniku przybranym w szmatę z żółtymi i czerwonymi malowidłami i patrzył w stronę dzieci. – To nasz bupati! – koń szedł spokojnie i dziewczynka zapomniała już o strachu. Michał i Astrid złożyli ukłon wysoko urodzonemu synowi przodków Atoni, bupati odpowiedział tym samym. Rozmawiał przez chwilę z chłopcami prowadzącymi konie w nie znanym białym gościom języku, po czym ruszyli ścieżką wiodącą przez porośnięte dżunglą zbocze góry w stronę wierzchołka. – Dokąd my jedziemy? – zapytała Astrid. – Na świętą polanę – odrzekł bupati. – Co tam będzie? – Przyleci duch Begu, wysłannik boga ognia Bromo. – Jacy grzeczni są ci chłopcy – zauważył Michał, patrząc na małych Indonezyjczyków prowadzących konie. – Mili – przyznała Astrid; powiedziała o tym bupatiemu. – Wychowujemy nasze dzieci zgodnie z obyczajami przodków – odrzekł tamten. – Jakie to są obyczaje? – zainteresował się Michał. – Szacunek dla ludzi starszych. Szacunek dla przodka naszego narodu, od którego się wywodzimy. Nawet wysoko urodzone dziecko ma obowiązek szanować starszego człowieka. Kiedy starszy przechodzi, dzieci zaprzestają głośnych rozmów i zabaw. A w rozmowie ze starszymi używają ściśle określonych zwrotów, wyrażających należny wiekowi i doświadczeniu szacunek. Uczymy dzieci tego, że wszyscy ludzie na wyspie Nusantara są braćmi i jeden drugiego nie powinien obrażać. Jednym z najbardziej obraźliwych zwrotów, które wpajali na Jawie i innych wyspach ludzie bez skóry, to słowo „nie”. U nas się to słowo nie przyjęło i zgodnie z obyczajami przodków nie wolno go używać. Nawet na targu, jeżeli jakiegoś towaru nie ma, sprzedawcy nie wolno powiedzieć kupującemu „nie”. – A co ma powiedzieć handlarz, jeżeli nie ma kodoków, a ktoś sobie życzy? – Należy wyjaśnić, kiedy dany towar będzie – odpowiedział bupati. – Najczęściej mówi się „jutro będzie”, a nazajutrz znów można powiedzieć „jutro” i tak dalej. I nikt się nie obrazi, że towaru nie ma ani że wczoraj mówił „jutro”, bo jutro to znaczy „nie ma” i nie wiadomo, kiedy będzie. – A gdyby ktoś nie przestrzegał tych obyczajów? – zapytał Michał. – To się u nas nie zdarza. – A czy bywają nieporozumienia między dorosłymi? – Rzadko. – Kto rozstrzyga spory? – Zawsze rację ma starszy. Nawet gdyby był starszy tylko o jeden dzień. – Skąd wiadomo, kto jest starszy, skoro metryk urodzenia nie ma. 92 – O tym wie wielki czarownik. On wszystko pamięta. – Jaką karę dostanie ten, kto nie miał racji? – Wielki czarownik wymyśla dla takiego człowieka jedną albo kilka kar: ziemi, ognia i wody. – Na czym one polegają? – Zanurzenie kogoś w wodzie przez całą wieczorną modlitwę albo przez kilka wieczorów, ale tak, żeby go nie utopić. Zakopywanie po szyję w ziemi na jedną noc albo więcej nocy z wypuszczeniem na dzień. Może być zakopanie z przypiekaniem ogniem i polewaniem wodą. Karanie ogniem i wodą ma tyle sposobów, że nie zdołam wszystkich wyliczyć, a czarownicy wciąż nowe wymyślają i wtedy na tę uroczystość zbiera się cała wieś. Ale takie kary rzadko się tu stosuje, bo u nas są dobrzy ludzie. – Jakie kary są za kradzież? – zapytał Michał. – Kradzieże u nas się nie zdarzają. – A gdyby się zdarzyło, że ktoś ukradł komuś na przykład miskę ryżu albo snopek kukurydzy? – Musi zasadzić mu całe pole kukurydzy czy ryżu i wyhodować. – A bójki się zdarzają? – Bójki się nie zdarzają – odrzekł bupati głaszcząc konika, na którym jechał. – A gdyby ktoś kogoś uderzył? – Pobicie liczy się wtedy, kiedy jest krew. Pobicie do krwi jest bardzo surowo karane. Pobitemu trzeba na przykład dać kurę. Albo zaprosić go na kolację, na której musi być tyle dań ze świni lub kozy, ile palców u jednej ręki. Ludzie czasem obcinają sobie palce, żeby mniej potraw dawać w takiej sytuacji. – A gdyby ktoś kogoś zabił? – U nas się to nie zdarza. – Ale gdyby się zdarzyło – nalegał Michał. – Jeżeli zabił – odpowiedział bupati z pewnym wahaniem – to znaczy, że miał rację... – I nie zostaje ukarany? – Zostaje ukarany, ale wszyscy wiedzą, że bez powodu nie zabija się drugiego człowieka. Ten, kto zabił, musi wziąć całą jego rodzinę na utrzymanie. – Słucham tego jak bajki o dziwnej krainie – Michał zwrócił się po angielsku do Astrid. – Powiedziałeś kiedyś, że nie lubisz bajek... – Astrid odgoniła moskita, który brzęczał koło jej twarzy – ja natomiast najbardziej lubię bajki. Tę, którą wzięłam z sobą, przeczytałam w ciągu jednego dnia. Dlaczego dorośli nie lubią bajek? – Dorośli piszą bajki, więc chyba dlatego ich nie lubią – odpowiedział Michał. – Mój konik już się zmęczył. – Nie rozmawiajmy po angielsku – szepnęła Astrid – bo bupati się obrazi. Czy ci chłopcy muszą prowadzić nasze konie za uzdy? – Jest to prawdopodobnie oznaka dużego szacunku. Teraz ten moskit do mnie przyleciał. Nagle coś zaszeleściło w krzakach. Dziewczynka odwróciła głowę, ale niczego nie zauważyła. Chłopcy prowadzący konie nie zareagowali na szelest. – Zobacz, jaka śliczna kapliczka – zawołała z zachwytem Astrid, wskazując na skałę, na której wśród akacjowych drzew stał drewniany domek bez drzwi i bez okien z pięknie wygiętym według wschodniego stylu dachem z czerwonej dachówki. Rzeczywiście śliczna. – Tam odbywa się nadawanie noworodkom imion – wyjaśnił bupati. – Chrzciny – zauważył Michał. – Uroczystości związanych z urodzeniem się dziecka jest dużo. Największa jest wtedy, kiedy dziecko po raz pierwszy dotyka ziemi. Uroczystość taka odbywa się po pierwszej suchej i deszczowej porze przeżytej przez noworodka. – A gdzie odbywają się śluby? – zagadnęła Astrid. 93 – Śluby, tak jak i rozwody, odbywają się w domach wuja dziewczyny. Kiedy przejeżdżali koło mężczyzn w szerokich związanych między nogami spódnicach, rozrzucających po polu grudy ziemi i jakieś zielone owoce, Michał zauważył, że cerę mają o wiele ciemniejszą niż karnacja bupatiego. Twarze ich były prawie hebanowe. Astrid zapytała, co oni robią. Wielki syn przodków Atoni, który jechał pierwszy, kazał zatrzymać konia. – Oczyszczają pole ze złych duchów – odrzekł. – Ze złych duchów? – Dla oczyszczenia pola – wyjaśnił – należy tykwę podzielić na cztery części i zmieszać z ziemią wziętą z czterech stron pola, a następnie rozrzucić ją wypowiadając słowa, których nie wolno mi zdradzić. Chłopcy prowadzący konie z uznaniem patrzyli na bupatiego. Darzyli go szacunkiem za wiedzę, którą posiadał. Prowadzili teraz koniki obok siedzących przy drodze kobiet. Cztery wyplatały z ryżowej słomy kukły, pozostałe, a było ich więcej, przypatrywały się tej czynności. – Co one robią? – zapytała Astrid. – Przygotowują dary dla dobrego ducha Begu. – Te lalki ze słomy? – Dobry duch nie tylko lubi wyszukane potrawy. Przyjmuje także dary w postaci różnych maskotek zasiedlonych przez dobre duchy. Michał pomyślał, że on także powinien coś dać dobremu duchowi. Ale co? Czy dobry duch Begu przyjmie ode mnie prezent? – zastanawiał się. – Może wolałby od Astrid? – Zobacz, jak dziwnie ubrani są ci ludzie – szepnęła dziewczynka patrząc w stronę lasu. – Mają na sobie jedynie suche pędy trawy. – A tamci na polu? – Michał wskazał na innych zbierających coś do worków. – Oni łapią koniki polne i dzikie pszczoły. – Jedzą je? – Nie – bupati roześmiał się. – Przyprawiają nimi różne potrawy. Na skraju lasu pojawił się czarownik. W kolorowej łódeczce niósł ryż, za nim zaś, w pewnej odległości, kroczyło dwóch bosych dostojników wiejskich, a między krzakami przedzierali się półnadzy młodzieńcy z kijami i kamieniami. – Czarownik wynosi na łódce złego ducha z kampungu – wyjaśnił bupati. – A co robią ci skradający się przez krzaki? – Kiedy czarownik ze złym duchem na łódce z ryżem dojdzie do rzeki, postawi łódkę na wodzie i odepchnie, wtedy ci chłopcy wyskoczą z krzaków z kijami, z kamieniami i zaczną hałasować. Jeżeli łódka odpłynie od brzegu, wszyscy radośnie wrócą do domu. Jeżeli nie, będą oczekiwać kolejnych nieszczęść. Ale prawdopodobnie odpłynie, bo zły duch nie lubi hałasu. Na wzniesieniu powiało chłodniejszym powietrzem, rozległ się trzask łamanych patyków, stado dzikich jeleni pędząc wzbijało racicami kurz. Przy drodze tukang z synem sprzedawali z bambusowej rury palmowe wino, a z dżungli wychodzili ludzie z koszami bananów. Nagle ujrzeli dziwnego człowieka. Był prawie nagi, przepasany jedynie łykiem, do którego przyczepione były listki, szedł zataczając się. Raz patrzył pod nogi, raz w górę, na wierzchołki drzew. Upił się winem palmowym? – zastanawiał się Michał. – Nie, pijany nie podnosi rąk do góry, jakby o coś prosił. – To bardzo nieszczęśliwy nasz brat – powiedział bupati, widząc że Michał i Astrid przypatrują się bacznie dziwnemu mężczyźnie. – Poszukuje własnej duszy, która odeszła od niego na początku deszczowej pory. – Znajdzie ją? – zapytała Astrid przejęta tragedią nieznajomego. – Jeżeli odnajdzie, wróci do kampungu i będzie żył jak wszyscy, jeżeli nie, zginie w dżungli. 94 Na ścieżce było coraz więcej ludzi, a z lasu podszytego gęstymi krzakami wyrastało coraz więcej patronujących okolicy drzew, pojawiały się także kampungi zdobione świętymi kamieniami. Bardzo już zmęczona Astrid zapytała bupatiego, czy daleko jeszcze do tej świętej polany. Zapewnił ją, że nie. Na jego twarzy malował się niepokój o losy dobrego ducha Begu, co nie uszło uwagi Michała. Prowadzący konie chłopcy z trudem powłóczyli już nogami. Po pewnym czasie zobaczyli tłum ludzi otaczających duży trawiasty plac, na którym niczym dziecinne zabawki leżały drewniane samolociki. Na skraju placu rosło samotne rozłożyste drzewo, a pod nim altanka. Kobiety z dziećmi siedziały dookoła świętego miejsca na ułożonych na ziemi matach. Rozczesywały sobie włosy drewnianymi grzebieniami o trzech zębach. Mężczyźni stali oddzielnie. Bupati zszedł z konia, Michał i Astrid zrobili to samo. Chłopcy zabrali wierzchowce, a gospodarz wyspy przeszedł z małymi gośćmi do altanki pod świętym drzewem. Usiedli na matach w pobliżu wielkiego czarownika, który rozkładał na ziemi swój kram pełen niezwykłych rzeczy, takich jak zgięte zardzewiałe gwoździe, zakrętki od długopisów, butelka po coca-coli i puszka po piwie, złamany czerwony ołówek, kolorowa przykrywka od jakiegoś słoika, srebrne papierki, pozłacane fragmenty jakiegoś łańcuszka, pęknięte lusterko, czyjeś zdjęcie i inne. Obok niego siedziała obwieszona kolorowymi szmatkami dziewczyna, której widok przyprawił Michała o mocniejsze bicie serca. Zapragnął nagle pójść z nią nad morze, trzymać ją za rękę i iść z nią po piasku, po wodzie, patrzeć na spienione fale łamiące się na brzegu, na jej fioletowe usta, na jej białe zęby i uśmiech przeznaczony tylko dla niego... – Michał! – Astrid szarpnęła go za rękę. – Co chcesz? – Spójrz. Michał popatrzył na wielkiego czarownika, który nie rozstawał się ze swoją „siłą”, trzymając ją w woreczku na szyi pod rozpiętą koszulą. Nagle z tyłu zatrzymał się człowiek bez powieki na jednym oku. Prosił o coś. – To straszne – szepnęła Astrid; człowiek z okiem na wierzchu rzeczywiście wyglądał okropnie. Wielki czarownik nie spojrzał nawet na niego, obwieszona kolorowymi szmatkami dziewczyna podała mu na liściu potrawę i kazała odejść. Człowiek ów, podpierając się kijem, stąpał na palcach jednej nogi, gdyż na pięcie nie miał skóry ani ciała, sterczała biała kość stopy. Przerażona Astrid odwróciła głowę. Michał pierwszy raz widział z bliska trędowatego. – Ładnie tu – powiedział Michał, patrząc na kolorowych, odświętnie ubranych ludzi. Astrid nie odpowiedziała. Wciąż nie mogła otrząsnąć się z widoku trędowatego, który utykając szedł w stronę lasu. – Po co te samolociki? – zapytał po malajsku Michał. – Samolociki? – odpowiedziała pytaniem Astrid; dopiero teraz dotarły do niej słowa Michała. – To są dzieci boga Bromo, którymi opiekuje się dobry duch Begu – wyjaśnił bupati; usiadł na macie, skrzyżował nogi. – Naprawdę? – Astrid wciąż miała przerażone oczy. – W rzeczywistości są to drewniane wyobrażenia dzieci boga Bromo. Astrid nie rozumiała. – Tak jak kamienne figurki wyobrażają dobre duchy, których przecież nikt nie widział – dodał bupati. – Czy dobry duch Begu często odwiedza swoje dzieci? – zapytał Michał. – Codziennie spogląda na nie z góry, czy nie dzieje im się krzywda. Kiedyś nadejdzie dzień, że zamieszka z nimi na zawsze. Wtedy na naszej wyspie zapanuje wieczna radość. 95 Nasza wyspa stanie się najszczęśliwszą ze wszystkich wysp Nusantary. – Jak wygląda ten dobry duch Begu? – zainteresowała się Astrid. – Przelatuje nad chmurami i mruczy. – To samolot – Michał szepnął do ucha Astrid. – Samolot jest dobrym duchem. Pani z geografii w Jakarcie mówiła o tym. – Przecież tu samolot nie może wylądować. Michał klasnął w dłonie, żeby zabić brzęczącego koło twarzy moskita. – Dobry duch wszędzie może wylądować – wyjaśnił bupati. – Często przelatuje tędy. Z góry czuwa nad wyspą. Obok nogi Astrid przebiegł duży karaluch. Dziewczynka nie reagowała już na widok tych owadów, zauważyła jednak, że jest ich tu znacznie więcej niż w Jakarcie. Tymczasem młoda czarownica, uczennica swojego wuja, pocierała o siebie dwa kawałki suchego drewna, a kiedy zaczęło dymić, rozdmuchała ogień. Postawiła na nim patelnię, do której wlała oleju i włożyła banana. Usmażony owoc, wyłożony na zielony liść, najpierw podała bupatiemu, następnie dzieciom. Z drugiej strony wysoko urodzonego syna przodków Atoni wielki czarownik rozbił kamieniem butelkę, po czym na oczach ludzi, którzy aż syczeli z emocji, chodził bosymi stopami po szkle. Potem brał szkło do ręki i pocierał nim swoją twarz. Astrid patrzyła na to zdenerwowana, a kiedy kilkanaście osób wniosło olbrzymi kamień, by przygnieść nim wielkiego czarownika, który właśnie położył się na ziemi, dziewczynka odwróciła głowę. Wielki czarownik wszystko wytrzymał. Wstał, otrzepał swoje łachmany i wrócił do kramu niecodziennych rzeczy, które ludzie oglądali z daleka. Zaledwie niektórzy brali świecidełka do ręki i zaraz je odkładali. Michał nie wiedział, czy wielki czarownik sprzedaje te drobiazgi, czy po prostu ma je na pokaz. Tymczasem w różnych miejscach dookoła placu tukangowie, specjaliści od różnych wyszukanych potraw, sprzedawali swój towar za zielone papierki – bony towarowe otrzymywane od kupców przyjeżdżających statkami i u nich tylko wymienialne na towar. Michał nie mógł się doczekać na rybkę, która smażyła obwieszona kolorowymi szmatkami dziewczyna, a kiedy wreszcie mu podała, podziękował mile się uśmiechając, lecz Sula nie zatrzymała na nim dłużej wzroku, chyba ze względu na Astrid. – Musimy jej zapłacić – szepnęła biała dziewczynka. Michał skinął głową i sięgnął po rupie, które kolorowa dziewczyna przyjęła, choć do tej pory nie chciała od dzieci żadnej zapłaty ani za utrzymanie, ani za leczenie. – Na szczęście – powiedział Michał. – Na szczęście – odpowiedziała. Inny tukang tymczasem zdjął parangiem łupinę orzecha kokosowego, ściął górną część owocu i podał Astrid mleczko w dolnej części orzecha. Potem przyszła kolej na placki z krewetek, na smażone na oleju mrówki, na maniok z dzikimi duszonymi pszczołami, na mysie udka. Bupati nic nie pił i nic nie jadł, tylko paląc wodną fajkę patrzył spod dachu altany w słoneczne niebo. Przypatrywał się także ludziom, których wciąż przybywało na plac, gdzie panował odświętny nastrój. Chudzi tukangowie w drewnianych wiadrach roznosili różne zupy, oferując je po zniżonej, jak mówili, cenie. Obwieszona kolorowymi szmatkami dziewczyna wepchnęła do kawałka grubego bambusa pokrojone bulwy manioku i położyła je na ogniu. – A gdzie jest twoja żona? – Astrid zwróciła się do bupatiego. – Nie we wszystkich uroczystościach żonie wolno brać udział – odpowiedział i przyłożył do ust grubą wodną fajkę. Nagle zaległa cisza. Tukangowie przestali zachwalać swój towar, dzieci przestały biegać. Wszyscy patrzyli w niebo, skąd dochodził daleki warkot. Szum z minuty na minutę stawał się 96 głośniejszy. Na Kalamba w czasie jazdy betją Michał słyszał podobny szum śmigłowca. – Samolot – szepnęła Astrid. – Dziwnie burczy. – Jakiś mały – zauważył Michał – chyba fokker. Albo helikopter. – Przeleciał bokiem. – Dżungla oddaje takie dziwne echo. Pomimo iż szum się oddalił, ludzie wciąż z nadzieją patrzyli w niebo, które jakby pociemniało trochę. Nagie dzieci tuliły się do owiniętych w batiki matek. Mijały długie minuty oczekiwania. Gdy tak trwali nieruchomo, znów dał się słyszeć trzask, tym razem bardziej płaski, nadciągający z innej strony, jakby szedł po ziemi całą szerokością szumiącego głucho lasu. Wydawało się, że lada moment zerwie się wichura i uderzy w ten plac, w ludzi, w stosy owoców rozłożonych na trawie. Zdmuchnie ogniska, porwie w trąbie powietrznej wiernych czcicieli boga Bromo i uniesie w przestrzeń. Nawet wielki czarownik zdziwiony patrzył w stronę lasu. Chwila grozy przeciągała się, aż nisko nad lasem pojawił się olbrzymi wielki pająk, który nie pędził jak huragan, lecz zawisł w powietrzu. Jakby zastanawiał się, co robić. – Begu! – zawołał czarownik i wyszedł spod świętego drzewa. – Begu, Begu!... – rozległo się błagalne wołanie. Wtedy do leżącego na placu drewnianego samolocika, pomalowanego czarno-zielonymi farbami, zbliżył się wielki czarownik w kolorowej chustce na głowie, wyciągnął ręce w stronę helikoptera, a głową wskazywał na leżący na ziemi drewniany samolocik. Wyciągnął ze swojej torby na biodrze miskę, coś do niej wsypał z jednego z woreczków, którymi był obwieszony, i uniósł naczynie do góry. Michał i Astrid z przejęciem obserwowali, jak po tym jego geście helikopter zniżył się i wylądował. Tłum ludzi z radosnym krzykiem rzucił się w stronę maszyny, ale wielki czarownik powstrzymał ich. Zagrały rytmicznie trzeszczotki i gongi. Suchy trzask „taka-taka” rozszedł się po placu. Bupati wraz z Michałem i Astrid podchodzili do helikoptera, który coraz wolniej obracał wielkim śmigłem nad swoim srebrnym grzbietem. Astrid złapała Michała za rękę. Chłopiec czuł, że dziewczynka drży. Z helikoptera wysiadło dwóch Europejczyków w długich spodniach i kraciastych koszulkach oraz ubrany na biało indonezyjski chłopiec. Patrzyli na tłum, który stał nieruchomo, pełen oczekiwania. Zatrzymali się także bupati i jego czarownik, jakby nie wiedząc, co dalej robić. Naraz Astrid pisnęła ucieszona i pobiegła w stronę przybyszów. – Hismando – zawołał radośnie Michał; cieszył się, że chłopiec z Jakarty nie sprawił mu zawodu. Drgnął rozpoznając sylwetkę ojca, lecz nie biegł ku niemu jak Astrid do pana Bachmana, lecz szedł dostojnym krokiem. Pan Kulski ujrzawszy syna uśmiechnął się. Mocno uścisnęli sobie dłonie. – Jednak ty ją odnalazłeś – powiedział pan Bachman, witając się z Michałem. – Tatusiu... – Astrid ze wzruszenia nie mogła nic więcej powiedzieć. – Cześć Hismando! – Michał podszedł do chłopca z Jakarty stojącego obok ojca. Hismando wyciągnął rękę na powitanie Michała. W białych spodenkach i szarej koszulce chłopiec z Jakarty dobrze się prezentował. – Cześć – odpowiedział po polsku Hismando. – Skąd się tu wziąłeś? Hismando tajemniczo się uśmiechnął, a Michał objął Indonezyjczyka ramieniem. – Wiele mu zawdzięczamy – powiedział pan Kulski. – Wszystko ci później opowiem. Znający tutejsze obyczaje pan Bachman postawił córkę na ziemi i złożył ukłon bupatiemu, który stał pochylony, oraz wielkiemu czarownikowi oczekującemu na gości z miską ryżu. To samo uczynili ojciec Michała i Hismando. 97 – Witamy cię na naszej wyspie, dobry biały duchu – powiedział bupati do przybyszów i do helikoptera. – Jesteśmy szczęśliwi, że wysłuchaliście naszych próśb. Pragniemy, byś pozostał u nas na zawsze. Ryżu i smażonych bananów ci nie zabraknie, mrówek także będziesz miał pod dostatkiem. – Teraz musimy wracać do Jakarty – odpowiedział pan Bachman – ale przylecimy tu jeszcze. Bupati przekazał tę wiadomość wielkiemu czarownikowi, który odwrócił się do ludzi z uniesionymi rękami. Kiedy gongi i trzeszczotki ucichły, powiedział: – Dobry duch Begu wysłuchał waszych próśb.. . Przerwał mu radosny krzyk. – ... ale zabiera dziś do siebie tylko ludzi bez skóry. Do nas przyleci po złożeniu przez wszystkich wiernych darów. Astrid, słuchając słów wielkiego czarownika, tuliła się do ojca, który ponownie podniósł ją do góry. – Tatusiu – szepnęła – jak dobrze, że już jesteś. – Wyciągnęła ramię w stronę Michała, objęła go.