Edward Guziakiewicz W GÓRACH Wysoko na niebie znaczyły się pierzaste cirrusy. Paweł leżał rozleniwiony na trawie, a obok spoczywał oparty o pień brzózki solidny czerwony plecak ze stelażem z rurek. Puszczał wodze fantazji. Od zachodu napływały kłębiaste cumulusy, a ten, który przykuł jego uwagę, zmieniał kształty. Przywoływał na myśl oblany białym lukrem tort urodzinowy. Dalsze nie kojarzyły się z żadnymi określonymi obrazami. Przełknął ślinę i wykoncypował, że z przyjemnością spałaszowałby świeżutkie ciasteczko z kremem waniliowym. Na zalesionej Dzwonkówce jednak nie sprzedawano szarlotek, serników, makowców, pączków, bajaderek, gofrów ze śmietaną i lodów bakaliowych, a to, co miał w plecaku odpowiadało mniej wybrednemu podniebieniu. Chował tam otwartą już konserwę wołową, kawałek żółtego sera i dwa spore ogórki. No i napoczęty chleb, który nabył od góralki na Obidzy. Warował przed jej skromną chałupą okrąglutką godzinę, co rusz zaglądając do kuchni, a potem nie odstępując pieca, dopóki nie wyciągnęła rumianych i pachnących bochnów. Później musiał czekać jeszcze drugą, choć jego żołądek wygrywał trele. Dopiero gdy nieco przestygły i przestały parzyć, mógł zapłacić i włożyć jeden z nich do plecaka. Wyruszył w zalesione góry z Piwnicznej, bez żalu żegnając ludzkie sadyby, lecz o pieczywie zupełnie zapomniał. Nie kupił i tyle. Był więc zmuszony jakoś sobie radzić. Z Obidzy potruchtał szlakiem granicznym w stronę Wysokich Skałek, lecz przed samym szczytem zboczył w prawo do Jaworek. Zmitrężył dwie kolejne godziny w Wąwozie Homole, przeuroczym zakątku, który zawsze żywcem mu się kojarzył z białymi kanionami z amerykańskich westernów. Było tam nastrojowo, cicho i pięknie. Następnie dostał się pekaesem do Szczawnicy. Z tamtą trasą uporał się poprzedniego dnia, teraz zaś cierpliwie zmierzał na Przehybę. Wspinał się z Krościenka, trzymając się czerwonych znaków, zaś po ostrym podejściu na szczyt Dzwonkówki postanowił trochę odpocząć. Wyciągnął się na trawsku i dumał nad swym losem. Wcześniej zdjął solidne górskie buty i ściągnął wełniane skarpety. Przeznaczenia nie można było zmienić, bowiem stanowiło ono coś jakby na kształt tragicznej konieczności, o czym przekonał się już w Piwnicznej. W góry miał wybrać się razem z Barbarą, ale coś jej pewnie wypadło, bo najzwyczajniej w świecie nie pojawiła się w umówionym miejscu. Nie przyjechała, mimo że obiecała. W Kosarzyskach długo i cierpliwie czekał na nią przy ostatnim przystanku docierającego tam aż z Nowego Sącza podmiejskiego autobusu. Przyglądał się sprzączkom przy plecaku. Z bocznej kieszonki wystawała podniszczona już mapa. Prawie z niej nie korzystał, bowiem wszystkie trasy turystyczne Beskidu Sądeckiego znał na pamięć. Czuł się pewnie i w Paśmie Jaworzyny, i w Paśmie Radziejowej. Wypadało ją jednak mieć przy sobie jako część górskiego ekwipunku. Potem zerknął na swoje buty. Dobre, wierne taterniki, które służyły mu już szósty sezon, stały przy niewielkim świerku, w sam raz nadającym się na świąteczną choinkę. Ale do gwiazdki, sypiącego śniegu za oknem, zapalonych świeczek i nastrojowych kolęd było jeszcze daleko. Westchnął głęboko, unosząc się na łokciu. Prawie parzące lipcowe słońce, przed którym chronił go pożyczony od dziadka duży słomiany kapelusz, nie pozwalało skupić się na zimowych atrakcjach. Zaśnieżone góry przyciągały swym niepowtarzalnym urokiem, ale mimo wszystko wolał gorące lato. Barbarę również poznał w lecie. Właściwie trwała jeszcze wiosna, ale dojrzała zieleń przypominała już o nadchodzących wakacjach. Te zbliżały się szybko, nadbiegały z zadyszką, w tempie iście sprinterskim, a studentów dzieliła od nich tylko sesja egzaminacyjna. Dziewczyna miała na sobie letnią sukienkę z krótkimi rękawami, stała przed tablicą, na której wieszano ogłoszenia i przyciskała do piersi skrypt w kolorowych okładkach. Taką ją zapamiętał. Potem zaczęli się spotykać — i Paweł nie miał wkrótce wątpliwości, że się w niej na amen zakochał. Była powściągliwa i raczej chłodna, a może — po prostu — skrywała starannie uczucia? Wiele dziewcząt tak czyniło, nie chcąc się przedwcześnie angażować w nietrwałe związki. Po ostatnim zdanym dobrze egzaminie, miał wtedy dużo szczęścia, bowiem trafił na znakomity humor profesora, musiał pojechać szybko do domu, na południe Polski, bo szykowała się rodzinna uroczystość. Został zaproszony na chrzciny. Wcześniej umówił się z nią na wspólny wypad w Beskidy. Została mu jeszcze butelka pepsi-coli. Uprzytomnił sobie, że leży gdzieś na dnie kominowego plecaka, ale nie chciało mu się jej szukać. Zresztą, na pewno była ciepła i mdła w smaku. Taki napój był dobry z lodu. Pepsi-colę nabył w Krościenku, gdzie nocował u znajomych gospodarzy. Podniósł się i zaczął grzebać w swoim bagażu, wyrzucając na trawę leżące na wierzchu rzeczy. Natrafił na Biblię i ważył ją chwilę w dłoni. Starym zwyczajem targał ze sobą Nowy Testament w czarnych plastikowych okładkach. Jego stronice były mocno pokreślone, zaznaczał w nim bowiem miejsca, które go uderzały i które chciał zapamiętać, a do wybranych fragmentów często powracał. Otworzył świętą księgę na chybił trafił i zaczął przewracać kartki. Zatrzymał się przy jednym z listów świętego Jana i przegonił dłonią natrętną pszczołę, która myliła metkę przy dżinsach z kwiatami na łące. Zapomniał o pepsi-coli. Przeczytał szeptem kilka wierszy. — Kto zaś swojego brata nienawidzi, żyje w ciemności, i nie wie, dokąd dąży, ponieważ ciemności dotknęły ślepotą jego oczy!.. Oparł się na łokciu i zamknął księgę. Zasłonił twarz słomianym kapeluszem i począł się zastanawiać. Skupił uwagę na metaforze światła. Może za wiele spodziewał się po tej przeuroczej dziewczynie i dlatego doznał zawodu? Może coś jej się stało? Uniósł się, odłożył kapelusz na trawę i zmarszczył brwi. A może Bóg mu wyznaczył — po prostu — inną drogę przez życie, a on sam usiłował jedynie przeciwstawić się Jego zamiarom? Zerwanym patykiem bawił się z mrówką, która nie chciała zboczyć z raz wybranej trasy, uporczywie dążąc w swoją stronę. — Kto nienawidzi!.. — powtórzył. Przyszło mu nagle na myśl inne znaczenie tego słowa — to, które Jezus ukazywał uczniom. Mistrz z Nazaretu głosił, że trzeba mieć w nienawiści najbliższych, to jest nie przenosić ich nad Boga i Jego wolę. Może za bardzo ulegał namiętnościom i chciał mieć więcej od życia niż mu się należało? I posuwał się za daleko? Mrówka wreszcie zawróciła, nie radząc sobie z wyrastającymi przed nią przeszkodami, a on odrzucił zbędny już patyk. Wyciągnął się jak długi, zakładając ręce pod głowę. Podłożył sobie puchową kurtkę z madery, która znakomicie się sprawdzała w roli poduszki. Zabierał ją zawsze w góry, bez względu na porę roku. — No i jak, młody człowieku? — spytał samego siebie. Miał wrażenie, że stoi na jakimś rozdrożu. Studiował już dwa lata, dobrze mu szło na uczelni, a z egzaminami nie miał większych kłopotów, jednak ciągle mu się wydawało, że prze w życiu dziwnie pod prąd, nie tam, dokąd powinien. Przed maturą w jego rodzinie ostrożnie przebąkiwano, że trafi do seminarium duchownego. Liczono po cichu na to, że zostanie księdzem i właściwie dziwiono się, że wybrał socjologię. Niby to taka sama dyscyplina wiedzy jak inne, ale... Odczuwał więc rodzaj wyobcowania. Zastanawiał się teraz, czy się przypadkiem nie pomylił. Może to oni mieli rację? Może sprzeniewierzył się powołaniu? Odsuwał od siebie te myśli z niejaką irytacją, rzucając się w wir życia na uczelni, lecz one co rusz powracały. Gdzieś tam ukryte na dnie duszy drzemało w nim poczucie winy. Znowu się podniósł i ujął w dłonie Nowy Testament, szukając definitywnej odpowiedzi. Pomodlił się do Ducha Świętego i otworzył księgę z zamkniętymi oczyma. Tym razem natrafił na tekst z Ewangelii według świętego Jana. Był to fragment modlitwy arcykapłańskiej Chrystusa. — Nie tylko za nimi proszę — czytał półgłosem — ale i za tymi, którzy dzięki ich słowu będą wierzyć we Mnie; aby wszyscy stanowili jedno, jak Ty, Ojcze, we Mnie, a Ja w Tobie, aby i oni stanowili w Nas jedno, aby świat uwierzył, żeś Ty Mnie posłał!.. Stanął przed strzelającym w niebo świerkiem, wyciągnął przed siebie dłonie i odmówił Modlitwę Pańską. Potem poskładał rzeczy do plecaka i ruszył w dalszą drogę. Czuł, że nie znalazł poszukiwanej odpowiedzi. Po trzech godzinach marszu dotarł do schroniska. Schodził w dół, ze wzruszeniem witając malowniczo położony budynek, w którym zawsze chętnie nocował. Uderzyła go nagle smukła dziewczęca postać, wystawiająca na murku przed wejściem twarz do słońca i zabiło mu mocniej serce. Szedł dalej, nie wierząc własnym oczom. Kiedy dziewczyna uniosła się i pomachała do niego ręką na powitanie, nie miał już ani cienia wątpliwości. To nie mógł być nikt inny, tylko Barbara. Tylko ona! Pojął, że dotrzymała słowa, tyle że przewrotnie udała się w góry inną trasą. Wydawało się, że Paweł zerwie się jak ptak, rozłoży skrzydła i natychmiast do niej pofrunie, przytrzymał go jednak przy ziemi bezlitosny plecak, urągliwie przypominający o sile ciążenia. Ogarnęło go niewymowne szczęście i nieco przyspieszył kroku. Pojął, że ten dzień nieoczekiwanie stał się dla niego prawdziwym darem losu.