NEVIL SHUTE STARY PAN Przełożyła Agnieszka GlinczanKa ROZDZIAŁ PIERWSZY Nazywa się John Sidney Howard i jest członkiem mojego klubu w Londynie. Wszedłem tam owego wieczora na obiad około ósmej, zmęczony po długim dniu narad nad tymi zagadnieniami wojny, które były moim polem działania. On właśnie wchodził do klubu tuż przede mną — wysoki i dość wychudzony mężczyzna około siedemdziesiątki, trochę niepewnie trzymający się na nogach. Wchodząc zawadził stopą o wycieraczkę pod drzwiami i zatoczył się do przodu. Portier siedzący w hallu przyskoczył i podtrzymał go za łokieć. Stary pan spojrzał badawczo na wycieraczkę i kolnął ją parasolem. — Zahaczyłem czubkiem buta o to paskudztwo — po wiedział. — Dziękuję wam, Peters. Starzeję się chyba. Portier uśmiechnął się. — Kilku panów ostatnio też się tu potknęło — rzekł. — Właśnie niedawno mówiłem o tym intendentowi. — No, to powiedzcie mu jeszcze raz i mówcie dopóty, aż każe to naprawić. Inaczej któregoś dnia padnę tu martwy u waszych stóp. A tego byście nie chcieli, co?— Uśmiechnął się kpiąco. — Nie, proszę pana, tego byśmy nie chcieli — odrzekł portier. — Spodziewam sic. Nikt by nic chciał, żeby się w klubie wydarzyło coś takiego. A ja nie chcę umrzeć na sło-miance pod drzwiami. I w klozecie też nie chcę umrzeć. Pamiętacie, Peters, jak to pułkownik Macpherson umarł w klozecie? — Pamiętam, proszę pana. To było bardzo przykre. — Tak. — Milczał chwilę, potem powiedział: — No, więc ja tak też nie chcę umrzeć. Dopilnujcie, żeby intendent kazał poprawić tę wycieraczkę. Powiedzcie mu, że ja o to proszę. — Dobrze, proszę pana. Stary pan poszedł dalej. Podczas kiedy to wszystko się działo, ja czekałem za jego plecami, bo u portiera były dla mnie listy. Podał mi je przy okienku, a ja zacząłem przeglądać. — Kto to był? — spytałem od niechcenia. — To był pan Howard, proszę pana. — Wyglądało, że się bardzo troszczy o swój koniec. Portier nie uśmiechnął się. — Tak. Wielu panów mówi w ten sposób, kiedy się starzeją. Pan Howard jest tu członkiem od bardzo wielu lat. — Naprawdę? — powiedziałem grzeczniej szym tonem. — Nie pamiętam, żebym go tu widział. — Zdaje się, że przez ostatnich parę miesięcy bawił za granicą — odparł portier. — Ale odkąd wrócił, jakoś bardzo się posunął. Robi się teraz już całkiem kruchy, niestety. — Ta cholerna wojna jest ciężka dla ludzi w jego wieku — powiedziałem zabierając się do odejścia. — Tak, proszę pana. To święta prawda. Wszedłem do klubu, zarzuciłem maskę gazową na kołek, odpiąłem i powiesiłem pas z rewolwerem i uwieńczyłem całość czapką. Leniwym krokiem podszedłem do tablicy i zacząłem czytać ostatnie wiadomości. Nie były ani dobre, ani złe. Nasze lotnictwo wciąż porządnie dawało się we znaki Ruhrze, Rumunia wciąż rozpaczliwie kłóciła się z sąsiadami. Wiadomości takie same jak przez ostatnie trzy miesiące, od czasu zajęcia Francji. Wszedłem i zasiadłem do obiadu. Howard już znajdował się w jadalni — poza nami sala była prawie pusta. Obsłu- giwał go kelner prawie tak stary jak on i gdy jadł, kelner stał przy jego stoliku i z nim gawędził. Mimo woli słyszałem, o czym mówią. Rozmawiali o krykiecie, przeżywali na nowo wielkie mecze z 1925 roku. Ponieważ jadłem sam, skończyłem wcześniej niż Howard i poszedłem zapłacić przy kontuarze. Zapytałem kasjera: — Ten kelner tam... jak się nazywa? — Jackson, proszę pana. — Właśnie. Od jak dawna on tu pracuje? — O, długo. Całe życie, można powiedzieć. Nastał tu w osiemset dziewięćdziesiątym piątym czy szóstym, zdaje mi się. — To bardzo długo. Kasjer uśmiechnął się wydając mi resztę. — Rzeczywiście, proszę pana. Ale Porson... o, ten pra cuje tu jeszcze dłużej. Poszedłem na górę do palarni i zatrzymałem się przy stole zarzuconym czasopismami. Z niedbałym zainteresowaniem przejrzałem drukowaną listę członków. Zobaczyłem, że Howard zapisał się do klubu w roku 1896. A więc pan i służący ocierali się o siebie przez całe swoje życie. Wziąłem parę ilustrowanych tygodników i zamówiłem kawę. Potem przeszedłem w drugi koniec pokoju, gdzie stoją obok siebie dwa najwygodniejsze w klubie fotele, z zamiarem spędzenia wypoczynkowo godzinki przed powrotem do mieszkania. Po kilku minutach posłyszałem obok siebie czyjeś kroki i długa postać Howarda osunęła się na drugi fotel. Boy nie czekając na zamówienie przyniósł mu kawę i koniak. Niebawem zagadnął mnie. — To naprawdę niezwykła rzecz — powiedział cicho — że w tym kraju nie można dostać przyzwoitej filiżanki kawy. Nawet w takim klubie jak ten nie umieją parzyć kawy. Odłożyłem pismo. Jeżeli stary pan miał ochotę ze mną porozmawiać, nie miałem nic przeciwko temu. Cały dzień wytężałem wzrok w moim staroświeckim biurze czytając raporty i robiąc z nich wyciągi. Dobrze więc byłoby zdjąć na jakiś czas okulary i dać wzrokowi wypocząć. Czułem się bardzo zmęczony. Sięgnąłem do kieszeni po futerał na okulary i powiedziałem: — Ktoś handlujący kawą mówił mi kiedyś, że mielona kawa źle się przechowuje w naszym klimacie. Sprawa wilgoci czy coś w tym rodzaju. — Mielona kawa wietrzeje w każdym klimacie — rzekł dogmatycznie. — Nigdy się nie będzie miało porządnej kawy, jeżeli się ją kupuje w tej postaci. Trzeba kupować kawę ziarnistą i zemleć ją tuż przed parzeniem. Ale oni tego nigdy nie robią. Przez pewien czas mówił dalej o kawie, cykorii i podobnych rzeczach. Potem dzięki naturalnemu skojarzeniu zaczęliśmy rozmawiać o koniaku. Pochwalił koniak podawany w klubie. — Miałem kiedyś udział w firmie handlującej winem — powiedział. — Wiele lat temu, w Exeter. Ale wyzbyłem się go wkrótce po tamtej wojnie. Dowiedziałem się, że jest członkiem klubowej Komisji Win. — To musi być dosyć ciekawe zajmować się czymś takim — powiedziałem. — O, tak — odparł z zapałem. — Dobre wino to interesujący przedmiot badań... Niezwykle interesujący, zapewniam pana. Byliśmy prawie sami w tym długim, wysokim pokoju. Rozmawialiśmy spokojnie, wyciągnięci w swoich fotelach jeden obok drugiego, robiąc długie przerwy między zdaniami. Kiedy się jest zmęczonym, przyjemnie zażywać konwersacji drobnymi łyczkami, jakby się popijało stary koniak. — Często jeździłem do Exeter, jak byłem chłopcem — powiedziałem. — Ja znam Exeter naprawdę doskonale — rzekł stary pan. — Mieszkałem tam czterdzieści lat. / — Mój wuj miał dom w Starcross. — I wymieniłem na zwisko. Uśmiechnął się. — Występowałem kiedyś w jego imieniu. Byliśmy wielkimi przyjaciółmi. Ale to było dawno. — W jego imieniu? — Moja firma występowała w jego imieniu. Byłem wspólnikiem firmy doradców prawnych, Fulljames i Howard. — I potem, zagłębiając się we wspomnieniach, opowiedział mi sporo rzeczy o moim wuju i jego rodzinie, o jego koniach i dzierżawcach. Rozmowa coraz bardziej stawała się monologiem; parę słów, które wtrącałem od czasu do czasu, wystarczało, aby mówił dalej. Cichym głosem odtwarzał przede mną obraz czasów, które przeminęły teraz na zawsze, a które pamiętałem z dzieciństwa. Paliłem spokojnie, zagłębiony w fotelu, i zmęczenie wyciekało ze mnie. Był to istny dar niebios — znaleźć kogoś, kto'potrafił mówić o czymś innym niż o wojnie. Myśli większości ludzi obracają się wokół tej wojny lub poprzedniej i jakiś nerwowy mus wewnętrzny zawsze sprowadza rozmowę na powrót ku wojnie. Ale tego chudego starego człowieka wojna jakby ominęła. Swoje zainteresowania zwracał ku mniej dramatycznym tematom. Niebawem zaczęliśmy mówić o łowieniu ryb. On był za- palonym wędkarzem, a i ja trochę w życiu łowiłem. Większość oficerów marynarki zabiera z sobą na okręt wędkę i strzelbę myśliwską. Kiedy trafiały mi się wolne popołudnia na lądzie, łowiłem ryby w różnych zakątkach świata, zwykle na nieodpowiednią muchę i bez powodzenia, ale on był fachowcem. Nałowił się niemało na całym terenie naszych wysp i znacznej części kontynentu europejskiego. Za dawnych czasów życie prowincjonalnego doradcy prawnego nie nakładało zbyt wielu obowiązków. Kiedy mówił o wędkarstwie i o Francji, przypomniało mi to jedno z moich własnych przeżyć. — Widziałem raz, jak jacyś faceci we Francji cholernie śmiesznie łowili na muchę — powiedziałem. — Mieli wiel kie bambusowe tyki, długie na jakieś dwadzieścia pięć stóp, z linką przywiązaną do samego końca, bez kołowrotka. Używali mokrych much i wlekli je tu i tam po bystrym nurcie. Uśmiechnął się. — To prawda — powiedział. — Tak oni to robią. Gdzie ich pan widział łowiących w ten sposób? — Koło Gex — odrzekłem. — Już prawie w Szwajcarii. Uśmiechnął się w zamyśleniu. ,— Znam tamte okolice bardzo dobrze... Naprawdę bardzo dobrze — powiedział. — Saint-Claude. Zna pan Saint--Claude? Potrząsnąłem głową. — Nie znam Jury. To gdzieś koło Morez, prawda? — Tak... Niezbyt daleko od Morez. — Milczał przez parę chwil, odpoczywaliśmy razem w tym cichym pokoju. Po pewnym czasie rzekł: — Chciałem tego lata spróbować takiego łowienia na mokrą muchę w tamtejszych potokach. To niezła zabawa, wie pan. Trzeba wiedzieć, gdzie ryby szukają pożywienia. To nie jest po prostu kwestia zarzucania much byle gdzie. Trzeba plasować je tak samo uważnie jak suchą muchę. — Strategia — powiedziałem. — Właśnie. Strategia jest w gruncie rzeczy taka sama. Nastąpiła jeszcze jedna z tych przyjemnych pauz. Po chwili powiedziałem: — Minie sporo czasu, nim będziemy mogli znów tam pojechać na ryby. Tak więc to ja zwróciłem rozmowę na wojnę. Trudno jest utrzymać się z dala od tego tematu. — Tak — powiedział. — To wielka szkoda. Musiałem wyjechać, zanim woda nadawała się do łowienia ryb. Nie wiele da się tam zrobić przed samym końcem maja. Wcze śniej woda jest cała zamulona i rzeki bardzo wezbrane... Topniejący śnieg, wie pan. A znów później, w sierpniu, bywa ?a mało wody, żeby łowić, i robi się za gorąco. Po łowa czerwca to najlepsza pora. Zwróciłem ku niemu głowę. — Pan tam pojechał w tym roku? Bo ów koniec maja, o którym mówił tak spokojnie, to była przecież chwila, kiedy Niemcy wtargnęli do Francji przez Holandię i Belgię, kiedy myśmy cofali się na Dunkierkę, a Francuzi zepchnięci zostali aż do Paryża i dalej. Nie wydawało się to najlepszą porą dla starego człowieka na wyprawę wędkarską w głąb Francji. — Pojechałem tam w kwietniu — powiedział. — Za mierzałem zostać na całe lato, ale musiałem wyjechać. Wlepiłem w niego oczy uśmiechając się z lekka. — Trudno chyba panu było dostać się do domu? — Nie — powiedział. — Tak naprawdę, to nie. — Miał pan pewnie samochód? — Nie, samochodu nie miałem. Nie prowadzę bardzo dobrze i musiałem to rzucić przed paru laty. Mój wzrok nie jest już taki jak dawniej. — To kiedy pan opuścił Jurę? — spytałem. Zastanowił się chwilę. — Jedenastego czerwca — powiedział w końcu. — Chy ba to było tego dnia. Zmarszczyłem brwi, zaskoczony. — Pociągi dobrze chodziły? — Z racji bowiem mojej pracy słyszałem sporo o warunkach we Francji w ciągu tamtych tygodni. Uśmiechnął się. — Nie bardzo — powiedział z namysłem. — Więc jak pan sobie dał radę? — Sporą część drogi szedłem piechotą. Kiedy to mówił, rozległo się miarowe: trach... trach... trach... trach... — czterech bomb padających może o milę od nas. Budynek klubu, choć bardzo solidny, zakolebał się z lekka, a podłogi i okna zadrżały. Czekaliśmy w napięciu i ciszy. Potem usłyszeliśmy falujący jęk syren i ostry trzask ognia artyleryjskiego z parku. Znowu był nalot. — Niech to diabli — powiedziałem. — Co teraz zro bimy? Stary człowiek uśmiechnął się cierpliwie. — Ja zostanę, gdzie jestem. Było to sensowne zdanie. Głupio jest pozować na bohatera, żeby uniknąć niewygody, ale nad sobą mieliśmy trzy bardzo solidne stropy. Wymieniliśmy na ten temat uwagi — jak się to zwykło robić — badając oczami sufit i zastanawiając się, czy wytrzyma ciężar dachu. Nasze rozważania nie ruszyły nas z foteli. Wszedł do pokoju młody kelner niosąc w ręku latarkę i hełm. — Schron jest w piwnicy, proszę panów — powiedział. — Schodzi się przez spiżarnię. — Czy musimy tam iść? — spytał Howard. — Jeśli panowie sobie nie życzą, to nie. — A pan tam schodzi, panie Andrews? — zapytałem. — Nie, proszę pana. Mam dyżur na wypadek bomb za- palających i tak dalej. — No, to niech pan idzie i robi, co pan ma do roboty — rzekłem. — A potem, w wolnej chwili, proszę mi przynieść kieliszek marsali. Ale najpierw niech pan zrobi, co do pana należy. — Uważam, że to doskonały pomysł — powiedział Howard. — Mnie też możecie przynieść kieliszek marsali... w przerwie między bombami zapalającymi. Będę tu siedział. — Dobrze, proszę pana. Odszedł, a my znów zapadliśmy w fotele. Było mniej więcej pół do jedenastej. Kelner pogasił był wszystkie światła oprócz jednej stojącej lampki za naszymi głowami, tak że siedzieliśmy w małej plamie łagodnego, żółtego światła w tym dużym, mrocznym pokoju. Na dworze hałasy uliczne, i tak niewielkie w ówczesnym Londynie, ucichły prawie zupełnie. W oddali rozległo się przenikliwie kilka policyjnych gwizdków i przejechał szybko jakiś samochód, a potem na całej długości Pall Mail zaległa cisza, jeśli nie liczyć dalekich strzałów armatnich. — Jak pan sądzi, ile czasu będziemy musieli tu siedzieć? — spytał Howard. — Chyba dopóki się to nie skończy. Ostatni alarm trwał cztery godziny. — Po chwili dodałem: — Czy ktoś się będzie o pana niepokoił? — Ach, nie — odrzekł dość prędko. — Widzi pan, mieszkam sam... w wynajętym mieszkaniu. Kiwnąłem głową. —. Moja żona wie, że tu jestem. Myślałem, żeby do niej zadzwonić, ale nie należy zajmować linii telefonicznych w czasie nalotu. — Proszą, żeby tego nie robić — potwierdził. Niebawem Andrews przyniósł marsalę. Kiedy poszedł, Howard podniósł swój kieliszek i potrzymał go pod światło, po czym rzekł: — No, bywają mniej wygodne sposoby spędzania nalotu. Uśmiechnąłem się. — To prawda. — Potem obróciłem głowę w jego stro nę. — Powiedział pan, że był we Francji, kiedy się to wszystko zaczęło. Dużo nalotów pan tam przeszedł? Odstawił kieliszek, upiwszy z niego jedną ósmą. — To nie były prawdziwe naloty. Trochę bomb i ostrze liwania dróg z karabinów maszynowych, ale nic bardzo strasznego. Mówił o tym tak spokojnie, że potrzeba mi było nieco czasu na uświadomienie sobie, co powiedział. Wtedy jednak rzuciłem uwagę: — Trzeba było sporo optymizmu, żeby wybrać się do Francji na spokojne wędkarskie wakacje w kwietniu tego roku. — Ano, pewnie, że tak — odrzekł w zamyśleniu. — Ale chciałem tam pojechać. Powiedział, że był wtenczas bardzo niespokojny, że odczuwał jakiś nakaz wewnętrzny, jakąś gwałtowną potrzebę zmiany miejsca, zajęcia się czymś innym. Trochę się wahał, nim wyjawił przyczyny tak wielkiej chęci wyjazdu, ale w końcu wyznał mi, że nie mógł dostać żadnej roboty związanej z wojną. Nie chcieli go nigdzie, pewno dlatego że był już bliski siedemdziesiątki. Kiedy wojna wybuchła, spróbował od razu dostać się do Obywatelskiej Służby Porządkowej; wydawało mu się, że ze swoją znajomością prawa najlepiej się tam nada. Policja była jednak innego zdania, nie widząc pożytku z policjanta w jego wieku. Potem starał się zostać członkiem cywilnej obrony przeciwlotniczej, ale i tu doznał zawodu. A potem próbował najrozmaitszych rzeczy. Podczas wojny ciężko jest starym ludziom, a zwłaszcza starym mężczyznom. Nie umieją się przyzwyczaić do faktu, że niewiele mogą pomóc, czują się dotkliwie sfrustrowani i wojna ich zżera. Howard nabrał zwyczaju regulowania swojego życia według dzienników radiowych. Co rano wstawał tak, żeby zdążyć wysłuchać wiadomości o siódmej, potem się kąpał, golił, ubierał i schodził na komunikat o ósmej, i tak przez cały dzień aż do ostatnich wiadomości o północy, po których szedł spać. W przerwach między dziennikami trapił się wiadomościami i czytał każdą gazetę, jaka mu wpadła pod rękę, póki nie przyszła pora znowu włączyć radia. W chwili wybuchu wojny mieszkał na wsi. Miał dom w Market Saffron, niezbyt daleko od Colchester. Przeniósł się tam z Exeter przed czterema laty, po śmierci żony. Jako dziecko wychowywał się w Market Saffron i miał jeszcze trochę znajomych w okolicy. Wrócił spędzić tam ostatnie lata swojego życia. Kupił stary wiejski dom, niezbyt duży, otoczony mniej więcej trzema akrami ogrodu i wygonu dla koni. Jego zamężna córka wróciła z Ameryki i zamieszkała z nim w roku 1938, razem z synkiem. Była żoną bardzo zamożnego człowieka nazwiskiem Costello, wiceprezesa pewnego towarzystwa ubezpieczeń w Nowym Jorku. Miała z nim jakieś nieporozumienia. Howard nie znał szczegółów i nie bardzo go one obchodziły — po cichu był zdania, że winę za te rozdźwięki ponosi jego córka. Lubił zięcia, owego pana Costello. Nie rozumiał go ani trochę, ale miał do niego dużo sympatii. W ten sposób żył do wybuchu wojny — w towarzystwie córki, Enid, i jej synka, Martina, którego ojciec uparcie \ nazywał „Juniorem". Dla starego pana było to nader zagadkowe. Potem wybuchła wojna i Costello zaczął wzywać ich kablogramami do powrotu do domu na Long Island. I w końcu pojechali. Howard poparł zięcia i nalegał ma córkę w przekonaniu, że kobieta rozłączona z mężem nigdy nie jest naprawdę szczęśliwa. Pojechali, a on został sam w Market Saffron, dokąd od czasu do czasu przyjeżdżał w odwiedziny na sobotę i niedzielę jego syn, John, dowódca eskadry w RAF-ie. Costello czynił ogromne wysiłki, posługując się kablogramami długimi na setki słów, żeby i starego pana skłonić do przyjazdu. Nic z tego nie wyszło. Howard twierdził, że boi się zawadzać, przeświadczony, że obecność trzeciej osoby zniweczyłaby szansę pojednania. Prawdziwym jednak powodem, jak mi się przyznał, było to, że nie lubił Ameryki. Wkrótce po ich ślubie przepłynął Atlantyk, żeby ich odwiedzić, i wcale nie miał ochoty powtarzać tego doświadczenia. Po blisko siedemdziesięciu latach spędzonych w równiejszym klimacie było mu w Nowym Jorku to niemożliwie gorąco, to znów rozpaczliwie zimno, a poza tym brakowało mu drobnych uprzejmostek, do których przywykł w naszym feudalnym bytowaniu. Lubił zięcia, kochał córkę, a jej synek był jedną z wielkich pasji jego życia. Wszystkie te pobudki nie wystarczyły jednak, by go skłonić do zmiany wygód i bezpieczeństwa Anglii toczącej śmiertelny bój na osobliwe niewygody kraju cieszącego się pokojem. Tak więc Enid i jej chłopiec odpłynęli w październiku. Howard zawiózł ich do Liverpoolu i odprowadził na statek, po czym wrócił do domu. Od tej pory żył przeważnie sam, choć jego owdowiała siostra gościła u niego przez trzy tygodnie przed Bożym Narodzeniem, a John parokrotnie przyjeżdżał w odwiedziny z Lincolnshire, gdzie stacjonowała jego eskadra bombowców typu Wellington. Stary pan oczywiście czuł się samotny. W normalnych czasach wystarczyłyby mu polowania na kaczki i praca w ogrodzie. Tłumaczył mi, że ogród interesował go w grun- ie rzeczy bardziej zimą niż latem, bo właśnie wtedy mógł w nim przeprowadzać zmiany. Jeżeli chciał przemieścić jakieś drzewo, zasadzić nowy żywopłot albo wykopać stary — wtedy była na to pora. Czerpał wiele przyjemności ze swojego ogrodu i stale w nim coś udoskonalał. Wojna to wszystko popsuła. Komunikaty przenikały w każdej chwili jego świadomość, aż w końcu nie potrafił już cieszyć się prostymi sprawami wiejskiego życia. Trapił się tym, że nie może dostać nic do roboty, i niemal po raz pierwszy w życiu czas mu zaczął mocno ciążyć. Pewnego dnia w rozdrażnieniu wyżalił się przed proboszczem, a ten uzdrowiciel chorych dusz wysunął myśl, że stary pan mógłby się zabrać do robienia.na drutach ciepłych rzeczy dla wojska. Zaczął wtedy przyjeżdżać do Londynu na trzy dni w tygodniu. Wynajął sobie małą kawalerkę, a większość posiłków jadał w klubie. Tak było mu trochę lżej. Jazda do Londynu we wtorek zajmowała prawie cały jeden dzień, a powrót w piątek — drugi. Tymczasem w Market Saf-fron nagromadzały się różne drobne obowiązki, tak że podczas weekendu miał stosunkowo dużo zajęć. W ten sposób stwarzał sobie złudzenie, że ma dość dużo pracy, i w rezultacie czuł się szczęśliwszy. Potem w początku marca stało się coś, co spowodowało wielką zmianę w jego życiu. Nie powiedział mi, co to było. Zamknął wtedy na dobre dom w Market Saffron i przyjechał na stałe do Londynu, gdzie większość czasu spędzał w klubie. Przez dwa czy trzy tygodnie był dość zajęty, ale potem czas zaczął mu znów dotkliwie ciążyć. I wciąż nie mógł dostać żadnej pracy związanej z wojną. Nastała tymczasem wiosna, i to prześliczna. Po ciężkiej zimie, jaką mieliśmy tego roku, było to jakby otwarcie drzwi. Codziennie wychodził na spacer po Hyde Parku albo ogrodach Kensington, gdzie przypatrywał się wschodzącym krokusom i żonkilom. Życie klubowe mu odpowiadało. Chodząc po parku podczas tej cudownej wiosny uważał, że mieszkanie w Londynie ma wiele dobrych stron, byleby móc od czasu do czasu od niego odpocząć. Kiedy słońce zaczęło mocniej przygrzewać, ogarnęła go przemożna chęć opuszczenia w ogóle Anglii na jakiś czas. I prawdę mówiąc, nie było chyba poważniejszych powodów, dla których by musiał w Anglii pozostawać. Wojna w Finlandii się skończyła, a na zachodnim froncie zdawał się panować zupełny zastój. Sytuacja we Francji była całkiem normalna poza tym, że w pewne dni tygodnia można było dostać tylko określone rzeczy do jedzenia. Wtenczas to zaczął myśleć o Jurze. Wysokogórskie doliny alpejskie leżały dla niego za wysoko — trzy lata przedtem był w Pontresinie i bardzo mu tam brakowało tchu. Ale wiosenne kwiaty w Jurze francuskiej dorównywały pięknością szwajcarskim, a z wyżyn nad Les Rousses rozciąga się widok na Mont Blanc. Namiętnie pragnął dostać się gdzieś, skąd widać góry. „Oczy moje podniosę na góry — powiedział — skąd by mi pomoc przyszła." Tak to wtedy odczuwał. Pomyślał sobie, że jeśli tam pojedzie, akurat zdąży zobaczyć kwiaty przebijające się spod śniegu, a jeśli zostanie miesiąc lub dwa, będzie mógł łowić ryby, kiedy tylko słońce mocniej przygrzeje. Ogromnie się z góry cieszył na łowienie ryb w tych górskich potokach. Twierdził, że są jeszcze całkiem nie skażone, bardzo świeże i spokojne. Pragnął owego roku zobaczyć wiosnę — napatrzyć się jej, ile tylko będzie mógł. Chciał widzieć całe to nowe życie nadchodzące na miejsce tego, co przeszło. Chciał się w nim skąpać. Chciał zobaczyć głogi zakwitające wzdłuż brzegów rzek i pierwsze krokusy na łąkach. Chciał zobaczyć świeżą zieleń trzcin na skraju wód, przebijającą się z martwego podłoża. Chciał czuć nowe ciepło słońca i nową rześkość powietrza. Chciał posmakować tegorocznej wiosny — użyć jej w pełni. Pragnął tego bardziej niż czegokolwiek na świecie — z powodu tego, co się stało. I dlatego pojechał do Francji. Wydostanie się z kraju sprawiło mu znacznie mniej trudności, niż się spodziewał. Poszedł do Cooka i tam powie- dziano mu, jak się do tego zabrać. Musiał dostać zezwolenie na wyjazd, i to trzeba było załatwić osobiście. Urzędnik w biurze zapytał go, dlaczego chce opuścić kraj. Stary Howard zakaszlał. — Nie znoszę wiosennej pogody w Anglii — powiedział. — Prawie całą zimę nie wychodziłem na dwór. Mój lekarz powiada, że muszę się przenieść w cieplejszy klimat. — Pewien usłużny lekarz wystawił mu odpowiednie świadectwo. — Rozumiem — powiedział urzędnik. — Chce pan jechać na południe Francji? — Nie na samo południe — odrzekł. — Spędzę parę dni w Dijon, a potem wybiorę się w Jurę, jak tylko śniegi stopnieją. Urzędnik wypisał mu zezwolenie na trzy miesiące, z przyczyn zdrowotnych. Tak więc nie okazało się to zbyt trudne. Potem stary pan spędził dwa zawrotnie szczęśliwe dni u Hardy'ego, w firmie producentów sprzętu wędkarskiego na Pall Mail. Dawkował to sobie po trochu: pół godziny rano i pół godziny po południu; między jedną a drugą bytnością dotykał i obracał "w palcach swoje nabytki, marzył o łowieniu ryb i zastanawiał się, co z kolei kupi... Wyjechał z Londynu rano 10 kwietnia, tegoż samego rana, kiedy nadeszła wiadomość, że Niemcy wtargnęli do Danii i Norwegii. Przeczytał tę wiadomość w gazecie jadąc pociągiem do Dover i nie wzruszyła go wcale. Miesiąc wcześniej byłby się nią gorączkował, przeskakując od komunikatu radiowego do gazety i z powrotem do radia. Teraz przeszła mimo jak coś, co go już prawie wcale nie obchodziło. Znacznie bardziej troszczył się o to, czy zabrał ze sobą dosyć żyłek i haczyków. Prawda, że miał się zatrzymać dzień czy dwa w Paryżu, ale francuska żyłka, jak twierdził, jest do niczego. Francuzi nie rozumieją się na tym i robią ją tak grubą, że ryba nie może jej nie dostrzec, nawet z mokrą muchą. Podróż do Paryża nie była zbyt wygodna. Wsiadł na parowiec w porcie Folkestone około jedenastej rano, a póź- nym popołudniem stali jeszcze w miejscu. Trawlery i inne statki rybackie, małe parowce starego typu i jachty, wszystkie przemalowane na szaro i obsadzone załogami z marynarki wojennej, wchodziły i wychodziły z portu, ale parowiec przewożący przez Kanał wciąż tkwił u nabrzeża. Był przepełniony i nie starczyło miejsc przy obiedzie, a gdyby nawet było dosyć miejsc, nie starczyłoby jedzenia. Nikt nie umiał powiedzieć, dlaczego czekają, ale można było się domyślić, że chodzi o łódź podwodną. Około czwartej gdzieś na morzu rozległa się seria głośnych wybuchów, a wkrótce potem odbili od brzegu i wypłynęli. Kiedy dotarli do Boulogne, było zupełnie ciemno i panował tam niemały bałagan. Odprawa celna przy skąpym świetle trwała wieki, żaden pociąg nie oczekiwał na pasażerów statku i za mało było bagażowych. Howard musiał wziąć taksówkę na dworzec i czekać na najbliższy pociąg do Paryża, odchodzący około dziewiątej. Był to pociąg, który zatrzymywał się na wszystkich stacjach, zatłoczony i mocno opóźniony. Kiedy w końcu dojechali do Paryża, było już po pierwszej. Podróż, w normalnych czasach trwająca sześć godzin, zajęła im osiemnaście. Howard był zmęczony, naprawdę bardzo zmęczony. Serce zaczęło mu dokuczać już w Boulogne i zauważył, że ludzie dziwnie mu się przypatrują — znaczyło to, że jego twarz przybrała niedobrą barwę. Miał jednak przy sobie buteleczkę przeznaczoną na podobne przypadki — w pociągu zażył dawkę leku i poczuł się dużo lepiej. Pojechał do małego hoteliku „Girodet", przy jednej z przecznic końcowego odcinka Pól Elizejskich, gdzie już przedtem się zatrzymywał. Większość znajomego personelu została powołana do wojska, ale przyjęto go bardzo uprzejmie i ulokowano wygodnie. Pierwszego dnia został w łóżku aż do lunchu i prawie całe popołudnie odpoczywał w swoim pokoju, ale następnego dnia rano czuł się już całkiem dobrze i poszedł do Luwru. Przez całe życie obrazy sprawiały mu wiele radości — prawdziwe obrazy, jak je nazywał, chcąc je odróżnić od impresjonistycznych. Szczególnie lubił szkołę flamandzką. Tego rana spędził pewien czas siedząc na ławce przed martwą naturą Chardina, przedstawiającą fajki i naczynia do picia na kamiennym stole. A potem — powiedział mi — poszedł obejrzeć autoportret artysty. Wielką przyjemność sprawił mu widok mocnej, dobrotliwej twarzy człowieka, który przeszło dwieście lat temu stworzył tak dobre dzieła. To wszystko, co oglądał owego ranka w Luwrze. Tylko portret tego człowieka i jego prace. Następnego dnia ruszył dalej w kierunku Jury. Czuł się jeszcze trochę niepewnie po męczącej przeprawie przez Kanał, więc tego dnia dojechał tylko do Dijon. Na Gare de Lyon kupił od niechcenia gazetę i przejrzał ją, choć stracił wszelkie zainteresowanie wojną. Rozpisywano się z ogromną troską o Norwegii i Danii, które nie wydawały mu się godne aż takiej uwagi. Leżały przecież daleko. Normalnie ta podróż trwa około trzech godzin, ale koleje były mocno zdezorganizowane. Powiedziano mu, że to ze względu na ruchy wojsk. Rapide * wyszedł z Paryża z godzinnym opóźnieniem i stracił dalsze dwie godziny po drodze. Dochodziła już pora kolacji, kiedy dojechali do Dijon, i Howard bardzo był rad, że postanowił się tam zatrzymać. Kazał zanieść swoje rzeczy do znajdującego się tuż przy dworcu małego hoteliku, gdzie w restauracji dano mu bardzo dobrą kolację. Potem w kawiarni wypił filiżankę kawy i kieliszek cointreau i około wpół do dziesiątej poszedł się położyć nie zanadto zmęczony, by dobrze spać. Nazajutrz poczuł się naprawdę bardzo dobrze — lepiej niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich miesięcy. To zmiana powietrza i zmiana miejsca tak na niego podziałały. Kawę wypił w swoim pokoju i wstał bez pośpiechu; na dół zszedł około dziesiątej. Słońce świeciło, na ulicy było ciepło i świeżo. Poszedł piechotą przez miasto aż do ratusza i znalazł Dijon zupełnie takim samym, jakim je pamiętał • Pośpieszny z ostatniej bytności, jakieś półtora roku temu. Natrafił na sklep, w którym wtedy kupili sobie berety, i znów uśmiechnął się na widok jego nazwy: „Au Pauvre Diable"*. A oto sklep, w którym John kupił narty — ale tu nie przystanął na dłużej. Lunch zjadł w hotelu i popołudniowym pociągiem ruszył dalej w głąb Jury — przekonał się, że lokalne pociągi kursują lepiej niż te na głównych liniach. Przesiadł się w An-delot i pojechał boczną linią prowadzącą w góry. Przez całe popołudnie mała lokomotywka jechała sapiąc po jedynym torze i ciągnęła za sobą dwa stare wagony przez okolicę ociekającą stopniałym śniegiem. Śnieg ześlizgiwał się z górskich zboczy i spadał kaskadami do strumyków, które teraz na krótki czas stały się rwącymi potokami. Sosny puszczały świeże zielone pędy, ale łąki kryły się jeszcze pod głęboką warstwą szarej błotnistej brei śnieżnej. Na wyższych skrawkach pól, gdzie pokazywała się już trawa, dostrzegł parę krokusów. Przyjechał w samą porę i bardzo, bardzo był z tego rad. Pociąg zatrzymał się na pół godziny w Morez, a stamtąd ruszył dalej do Saint-Claude. Przybył tam akurat o zmierzchu. Howard wysłał był z Dijon telegram do „Hotel de la Haute Montagne" w Cidoton, prosząc o przysłanie po niego samochodu, bo to jedenaście mil i nie zawsze można dostać samochód w Saint- Claude. Czekał więc na niego wóz hotelowy. Chrysler liczący sobie już dziesięć lat, prowadzony przez konsjerża, który niegdyś był szlifierzem brylantów. Ale Howard dowiedział się o tym dopiero później — ów człowiek zaczął pracować w hotelu już po jego ostatniej bytności. Wziął rzeczy starego pana i umieścił je na tylnym siedzeniu, po czym ruszyli do Cidoton. Przez pierwsze pięć mil droga pnie się w głąb wąwozu, ostrymi zakrętami po zboczu góry. Potem na płaskowyżu biegnie prosto przez łąki i między lasami. Po zimie spędzonej w Londynie powietrze wydawało się nieprawdopodobnie świeże. Ploward siedział obok kierowcy, ale był zbyt pochłonięty pięknością * „U Biedaczyny" tej jazdy w gasnącym świetle, by wiele z nim rozmawiać. Wymienili raz kilka uwag o wojnie i kierowca powiedział mu, że prawie wszyscy zdrowi mężczyźni z okolicy zostali powołani do wojska. On sam był zwolniony, gdyż pył diamentowy dostał mu się do płuc. „Hotel de la Haute Montagne" był dawniej zajazdem. Ma około piętnastu pokoi sypialnych i w sezonie jest ośrodkiem narciarskim. Cidoton to maleńka wioska — piętnaście czy dwadzieścia domków, nie więcej. Hotel jest tu jedynym większym budynkiem; zbocza wzgórz spływają ku niemu ze wszystkich stron, piękne pastwiska upstrzone tu i ówdzie sosnowymi laskami. W Cidoton panuje cisza i spokój nawet w sezonie zimowym, kiedy w wiosce pełno młodych francuskich narciarzy. Tak było, gdy tu bawił poprzednim razem. Kiedy zajechali przed hotel, już się ściemniło. Howard wszedł wolno po kamiennych stopniach, a za nim konsjerż z bagażem. Stary pan pchnął ciężkie, dębowe drzwi i wszedł do hallu. Boczne drzwi prowadzące do estaminet * otworzyły się szeroko i stanęła w nich madame Lucard, zażywna i wesoła jak ubiegłego roku, otoczona dziećmi i pokojówkami, które spoza jej ramion uśmiechały się szeroko. Samego Lucarda nie było, poszedł z pułkiem strzelców alpejskich. Zgotowali mu hałaśliwe francuskie powitanie. Nie przy- puszczał, że będą go tak dobrze pamiętać, ale nieczęsto się zdarza, żeby Anglicy zapuszczali się tak daleko w głąb Jury. Usta im się nie zamykały. Czy jest zdrów? Czy miał dobrą przeprawę przez La Manche? Czy zatrzymał się w Paryżu? I w Dijon też? To dobrze. Podróżowanie podczas tej sale ** wojny jest bardzo męczące. Przywiózł ze sobą tym razem wędkę zamiast nart? To dobrze. A czy zechce wypić z madame kieliszeczek pernod? A potem: — Czy także zdrów monsieur votre fils? *** * gospody •« brudne] ••* pański syn No cóż, muszą się dowiedzieć. Odwrócił się do niej gwałtownie. — Madame — powiedział — mon fils est mort. U est tombe ouec son auion, au-dessus de Heligoland Bight. * ROZDZIAŁ DRUGI Howard urządził się w Cidoton całkiem wygodnie. Świeże górskie powietrze mu służyło: poprawiło mu apetyt, a w nocy przynosiło spokojny, pokrzepiający sen. Towarzystwo gromadki wieśniaków z estaminet bawiło go i interesowało. Wiedział sporo o sprawach wsi i mówił dobrą, nieco akademicką francuszczyzną. Umiał współżyć z ludźmi, toteż farmerzy przyjęli go do towarzystwa i swobodnie rozmawiali z nim o swoim codziennym życiu. Możliwe też, że strata syna pomogła przełamać lody. Nie znalazł w nich szczególnego entuzjazmu dla wojny. Przez pierwsze dwa tygodnie nie czuł się szczęśliwy, ale zapewne szczęśliwszy, niż byłby w Londynie. Póki leżał śnieg, zbocza wydawały mu się jakby nawiedzane przez duchy. W czasie krótkich przechadzek drogą, nim ścieżki leśne stały się dostępne, na każdym nowym zaśnieżonym zboczu wydawało mu się, że widzi, jak John zjeżdża ze szczytu zakosami i znika w białym tumanie pędzącym w głąb doliny. Czasami jasnowłosa Francuzeczka Nicole, pochodząca z Chartres, zdawała się mknąć z nim razem, w tym samym tumanie śniegu. To wrażenie było najboleśniejsze ze wszystkich. Wkrótce, gdy słońce mocniej przygrzało, śnieg zniknął. Zewsząd dochodził odgłos sączącej się perliście wody i tam, gdzie przedtem bielał śnieg na zboczach, pokazała się trawa. Potem zaczęły się pojawiać kwiaty i Howard podczas swoich spacerów miał nowy przedmiot zainteresowań. Wraz ze zniknięciem śniegów przeminęły i jego złe sny — zielono, usiane kwieciem nnla nie kryły w sobie wspo- • Mój syn nie tyje, proszę pani. Spadł z samolotem nad Zatoką Helgolandzką. mnień. W miarę postępów wiosny wstępował w niego spokój. Pomogła mu także pani Cavanagh. Z początku martwiło go i irytowało, że w hotelu, tak daleko od turystycznych szlaków, przebywa jakaś Angielka. Nie przyjechał do Francji po to, żeby mówić po angielsku ani myśleć po angielsku. Przez pierwszy tydzień unikał jej starannie, jak również jej dwojga dzieci. Nie musiał się z nimi spotykać. Spędzali większość dnia w salonie; innych gości w hotelu tymczasem nie było. On zaś przesiadywał głównie w swojej sypialni albo w estaminet, gdzie rozgrywał ze stałymi bywalcami niezliczone partie warcabów. Cavanagh, jak mu powiedziano, był wyższym urzędnikiem Ligi Narodów w Genewie, oddalonej nie więcej niż o dwadzieścia mil w linii prostej. Najwidoczniej bał się najazdu Niemców na Szwajcarię i przezornie wysłał żonę i dzieci do sojuszniczej Francji. Przebywali w Cidoton już od miesiąca, on zaś co tydzień na sobotę i niedzielę przyjeżdżał do nich samochodem w odwiedziny. Howard zobaczył go już w pierwszą sobotę po swoim przybyciu: mężczyznę lat około czterdziestu pięciu, o piaskowych włosach i zatroskanym wyrazie twarzy. W czasie następnego weekendu Howard odbył z nim krótką rozmowę. Staremu doradcy prawnemu Cavanagh wydał się dziwnie niepraktyczny. Wierzył w Ligę Narodów nawet w tych wojennych czasach. — Dużo ludzi twierdzi, że Liga zawiodła — wyjaśniał. — Ale ja uważam, że to bardzo niesprawiedliwe. Jeśli spoj rzeć na jej historię w minionym dwudziestoleciu, dostrzeże się osiągnięcia, którymi żadna inna organizacja wykazać się nie może. Proszę zważyć, co Liga zrobiła w sprawie handlu narkotykami! I tak dalej. O wojnie powiedział: — Jedyną porażka, jaka można zapisać na konto Ligi. jest to, że nie potrafiła natchnąć narodów wiarą w jej ideały. Ale to wymaga propagandy. A propaganda kosztu- je. Gdyby narody wydały na Ligę dziesiątą część tego, co wydały na zbrojenia, nie doszłoby do wojny. Po pół godzinie takiego gadania Howard doszedł do wniosku, że Cavanagh to nudziarz. Słuchał go z naturalnej grzeczności, oraz dlatego, że ten człowiek był w oczywisty sposób szczery, ale gdy tylko przyzwoitość na to pozwoliła, uciekł. Jak dalece Cavanagh był szczery, Howard pojął jasno dopiero tego dnia, w którym spotkał w lesie panią Cavanagh i przeszedł z nią milę z powrotem do hotelu. Przekonał się, że jest pełnym oddania echem swego męża. — Eustace nigdy nie opuściłby Ligi — powiedziała. — Nawet gdyby Niemcy zajęli Szwajcarię, nie wyjechałby z Genewy. Jest jeszcze tyle ważnej pracy do wykonania. Stary pan spojrzał na nią sponad okularów. — Ale czy Niemcy pozwoliliby mu ją wykonywać, gdyby wtargnęli do Szwajcarii? — Ależ na pewno — odrzekła. — Liga jest przecież międzynarodowa. Wiem oczywiście, że Niemcy przestały być członkiem Ligi. Doceniają jednak naszą pozapolityczną działalność. Liga chlubi się tym, że potrafiłaby funkcjonować równie dobrze w każdym kraju i pod każdym rządem. Inaczej nie można by jej uznać za prawdziwie międzynarodową, prawda? — Zapewne, nie można by — zgodził się Howard. Przeszli kilka kroków w milczeniu. — Ale jeżeli Niemcy naprawdę zajęliby Genewę — rzekł w końcu — czy mąż pani by tam został? — Oczywiście. Byłoby bardzo nielojalnie, gdyby postąpił inaczej. — Odczekała chwilę, po czym dodała: — Dlatego właśnie wysłał mnie z dziećmi tu, do Francji. Wyjaśniła mu, że z Anglią nic ich nie wiąże. Od dziesięciu lat mieszkają w Genewie, dzieci się tam urodziły. W ciągu tego czasu rzadko jeździli do Anglii, nawet na urlopy. Prawie nie przychodziło im na myśl, że powinna by dzieci odwiedzić do Anglii, tak daleko od ojca. Cidoton. tuż za granicą francuską, było dostatecznie odległe. — To tylko na parę tygodni, póki się sytuacja trochę nie wyjaśni — powiedziała ze spokojem. — Potem będziemy mogli wrócić do domu. „Domem" była dla niej Genewa. Pożegnał ją u wejścia do hotelu, ale nazajutrz, kiedy wszedł do jadalni na dejeuner, uśmiechnęła się do niego i spytała, czy mu się przyjemnie spacerowało. — Doszedłem aż do Pointę des Neiges — odrzekł uprzej mie. — Ślicznie tam było dziś rano, naprawdę ślicznie. Od tej pory często zamieniali po kilka słów i Howard nabrał zwyczaju siedzenia z nią przez kwadrans co wieczór w salonie po kolacji, przy filiżance kawy. Zapoznał się także z dziećmi. Było ich dwoje. Ronald był to ciemnowłosy ośmioletni chłopczyk, którego kolejka zajmowała swoimi blaszanymi szynami prawie całą podłogę salonu. Urodzony mechanik, nieraz stawał zafascynowany przy drzwiach garażu, gdy konsjerż z trudem starał się nakłonić dziesięcioletnie świece do zapalenia mieszanki w dziesięcioletnim Chryslerze. Stary Howard zaszedł tam raz malca od tyłu. — Umiałbyś poprowadzić taki samochód? — spytał łagodnie. — Mais oui... c'est facile, ca.* — Francuszczyzna przychodziła temu chłopczykowi łatwiej niż język angielski. — Wsiada się do szoferki i obraca kierownicą. — A czy umiałbyś ruszyć? — Przyciska się tylko guzik, et elle va** Tu jest elektryczny starter. — Wskazał palcem gałkę. — Masz rację. Ale to bardzo duży samochód, trudno by ci było dać sobie z nim radę. — Duże wozy są łatwiejsze do prowadzenia niż małe — powiedział chłopczyk. — A czy pan ma samochód? Howard potrząsnął głową. — Teraz nie. Kiedyś miałem. — A jakiej był marki? Stary pan spojrzał na niego bezradnie. • Ależ tak... to całkiem łatwe. *• i jedzie . — Doprawdy zapomniałem — powiedział. — Zdaje się, że Standard. Ronald podniósł na niego niedowierzający wzrok. — Jak to, nie pamięta pan? Ale Howard nie mógł sobie przypomnieć. Drugim dzieckiem była Sheila, ledwo pięcioletnia. Jej rysunki walały się po podłodze salonu — w danej chwili życie jej wypełniała namiętność do kolorowych kredek. Kiedyś schodząc na dół Howard zastał ją przykucniętą na podeście u zakrętu schodów, rysującą pilnie na czystej przedtytułowej kartce jakiejś książki. Pierwszy stopień schodów służył jej za pulpit. Pochylił się nad nią. — Co rysujesz? Nie odpowiedziała. — Nie pokażesz mi? — spytał. A potem: — Śliczne ko lory mają te kredki. Przykląkł z trudem na jedno zreumatyzowane kolano. — To chyba jakaś pani. Podniosła na niego oczy. — Pani z psem — powiedziała. — A gdzie pies? — Patrzył na rozmazane pastelowe krechy. Milczała. — Może ci narysować tego psa, jak idzie z tyłu na smy czy? Energicznie przytaknęła główką. Howard pochylił się nad zadaniem, choć kolana go bolały. Ale jeśli kiedykolwiek miał zręczność do rysunku, teraz nic z niej nie zostało, i jego pies wyglądał jak prosię. Sheila powiedziała: — Panie nie biorą świnek na spacer. Doradca prawny nie zatracił szybkiego refleksu. — Ta pani wzięła — odparł. — To jest ta świnka, która poszła na targ. Mała rozważała chwilę jego słowa. — Niech pan narysuje tę, co została w domu — powie działa. — I tę malutką, co jadła pieczeń wołową. 27 Ale kolana Howarda nie mogły już dłużej wytrzymać tej pozycji. Podźwignął się niezgrabnie. — Jutro ci narysuję. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że jego rysunek pani prowadzącej świnkę zdobi czystą stronę przed kartą tytułową Życia Jezusa dla dzieci. Następnego dnia po dejeuner czekała na niego w hallu. — Mamusia powiedziała, że mogę pana poczęstować cu kierkiem. Wyciągnęła ku niemu pobrudzoną papierową torebkę z lepką masą na dnie. — Dziękuję ci bardzo — rzekł Howard z powagą. Po macał palcami w torebce i wydłubał kawałek landrynki, który włożył do ust. — Dziękuję, Sheilo. Odwróciła się od niego i pobiegła przez estaminet do dużej kuchni gospody. Słyszał, jak tam szczebioce płynną francuszczyzną częstując cukierkami madame Lucard. Obrócił się i zobaczył na schodach panią Cavanagh. Stary pan ukradkiem wytarł palce w chustkę, którą miał w kieszeni. — Pięknie mówią po francusku — powiedział. — Prawda? — uśmiechnęła się. — Ta szkółka, do której chodzą, prowadzona jest oczywiście w języku francuskim. — Pewnie sami nauczyli się języka? — O tak. Nie musieliśmy ich wcale uczyć. Potem Howard poznajomił się trochę z dziećmi i zagadywał do nich, ilekroć spotkał je same. One ze swej strony mówiły „Dzień dobry panu", jakby to była lekcja, której je wyuczono — i tak było rzeczywiście. Chętnie zapoznałby się z nimi bliżej, ale krępowało go onieśmielenie — nieśmiałość starości. Czasem siadywał obserwując ich zabawy w ogrodzie pod sosnami — zabawy tajemnicze, o których rad by więcej wiedzieć, poruszające mgliste wspomnienia sprzed sześćdziesięciu lat. Jeden sukces udało mu się jednak u nich odnieść. Kiedy słońce zrobiło się cieplejsze, a trawa wyschła, zaczął siadywać w ogrodzie na leżaku przez pół godziny po dejeuner. Siedział tak pewnego dnia, gdy dzieci bawiły się między drzewami. Przyglądał im się ukradkiem. Okazało się, że mają ochotę na zabawę, którą nazywały „atten-tion" i która wymagała gwizdka, a gwizdka nie miały. — Ja umiem gwizdać ustami — powiedział chłopczyk i zaraz zaczął demonstrować tę sztukę. Jego siostra wydęła nie uformowane jeszcze wargi, z których prysnęła tylko ślina. Stary pan przemówił nagle z leżaka. — Zrobię wam gwizdek, jeżeli chcecie — powiedział. Milczeli oboje, wpatrując się w niego z powątpiewa niem. — Chcielibyście, żebym zrobił gwizdek? — Kiedy? — spytał Ronald. — Teraz. Zrobię go z kawałka tego drzewa — kiwnął głową w stronę krzaka leszczyny. Wlepili w niego oczy pełne niedowierzania. Wstał z leżaka i ściął z krzewu gałązkę grubości swego małego palca. — W ten sposób. Usiadł z powrotem i zaczął wystrugiwać gwizdek scyzorykiem, który nosił przy sobie do czyszczenia fajki. Była to umiejętność, w którą wprawiał się przez całe życie, najpierw dla Johna, potem dla Enid. kiedy oboje byli dziećmi, a ostatnio dla małego Martina Costello. Dzieci Ca-vanaghów stały przy nim śledząc pracę jego powolnych, pomarszczonych palców; w ich twarzach niedowierzanie przerodziło się w zaciekawienie. Obdarł gałązkę z kory, ciął zręcznie scyzorykiem, po czym naciągnął korę z po- wrotem na miejsce. Kiedy przyłożył gwizdek do ust, dobył się z niego przenikliwy ton. Dzieci były zachwycone, a on podał gwizdek dziewczynce. — Ty umiesz gwizdać ustami — powiedział do Ronalda — a ona nie. — Jutro zrobi mi pan taki sam? — Dobrze, jutro ci zrobię. Odbiegły razem i gwizdały po całym hotelu i całej wsi, póki kora nie starła się w rozgrzanej dłoni. Ale gwizdek nadawał się jeszcze do tego, aby go zabrać do łóżka razem z misiem i lalką, która miała na imię Melanie. — Ogromnie to miło z pańskiej strony, że pan zrobił dzieciom ten gwizdek — powiedziała tego wieczoru pani Cavanagh, kiedy pili kawę. — Były nim po prostu oczarowane. — Dzieci zawsze lubią gwizdki, zwłaszcza jeżeli widzą, jak się je robi — rzekł stary pan. Była to jedna z podstawowych prawd, jakich się nauczył w ciągu długiego życia, i wypowiedział ją z prostotą. — Mówiły mi, jak szybko pan go zrobił. Musiał pan ich narobić bardzo dużo. — Tak — powiedział. — W swoim czasie zmajstrowałem dużo gwizdków. Zapadł w zadumę, myśląc o wszystkich gwizdkach, które zrobił dla Johna i Enid przed tylu laty, w cichym ogrodzie domu w Exeter. Dla Enid, która dorosła, wyszła za mąż i pojechała na stałe do Stanów Zjednoczonych. Dla Johna, który dorósł i poszedł do lotnictwa. John... Zmusił myśl do powrotu w teraźniejszość. — Cieszę się, że im się spodobał — rzekł. — Obiecałem Ronaldowi, że zrobię mu jutro taki sam. Jutro — był to dzień dziesiąty maja. Kiedy stary pan siedział na leżaku pod drzewami fabrykując gwizdek dla Ronalda, wojska niemieckie zalewały Holandię, miażdżąc armię holenderską. Lotnictwo holenderskie rzuciło całą swoją siłę — czterdzieści samolotów bojowych — przeciwko Luftwaffe. Tysiąc zdrajców zerwało się do czynu; przez cały dzień spadali z nieba spadochroniarze. W Cidoton jedyne radio było akurat wyłączone, toteż Howard w zupełnym spokoju ostrugiwał gałązkę leszczyny. Nawet kiedy włączono radio, nie zamąciło mu to zbytnio spokoju. W Cidoton wojna wydawała się bardzo odległa; odizolowani od Niemiec terenem Szwajcarii, mieszkańcy wioski mogli patrzeć na wojnę beznamiętnie. Znowu inwazja na Belgię, jak w tamtej wojnie — sales Bochesl * * paskudne Szwaby Tym razem i Holandii to nie ominęło — o tylu więcej sojuszników walczących po stronie Francji. Może tym razem Niemcy wcale do Francji nie wtargną, skoro muszą przedtem podbić i zasymilować Holandię, Z tym wszystkim Howard się zgadzał. Pamiętał bardzo dobrze, jak się tamta wojna toczyła. Brał w niej udział przez krótki czas, w formacji Yeomanry, ale wprędce zachorował na gorączkę reumatyczną i został zwolniony. Kokpit Europy jak zwykle przyjmie na siebie uderzenie — nic w tym nowego. W Cidoton nie odczuwało się żadnych zmian. Howard słuchał od czasu do czasu wiadomości, z dystansem, bez wielkiego zainteresowania. Nie- bawem zacznie się łowienie ryb — z dolnych partii gór śnieg już zniknął i potoki z każdym dniem płynęły łagodniejszym nurtem. Odwrotem spod Brukseli nie przejął się zbytnio — wszystko to już kiedyś było. Poczuł lekkie zaniepokojenie, kiedy Niemcy doszli do Abbeville, ale nie był wielkim strategiem i nie zdawał sobie w pełni sprawy, co się naprawdę dzieje. Pierwszym wielkim szokiem stało się dla niego złożenie broni przez Leopolda, króla Belgów, w dniu 28 maja. To się nie zdarzyło w tamtej wojnie i to go wytrąciło z równowagi. Jednakże tego dnia nic go nie mogło wytrącić z równowagi na długo. Nazajutrz rano wybierał się po raz pierwszy na ryby i cały wieczór zajęło mu sortowanie sprzętu, moczenie żyłek i dobór much. Następnego dnia przeszedł pieszo sześć mil i złapał trzy niebieskie pstrągi. Wrócił zmęczony i szczęśliwy około szóstej, zjadł obiad i zaraz poszedł do łóżka. Dzięki temu ominęły go pierwsze radiowe komunikaty o ewakuacji Dunkierki. Następny dzień wyrwał go na koniec z błogiego spokoju. Prawie cały czas przesiedział przy odbiorniku w esta-minet, stroskany i zaniepokojony. Mężny odwrót z plaż poruszył go jak nic od wielu miesięcy — po raz pierwszy zaczął odczuwać chęć powrotu do Anglii. Wiedział, że jeśli pojedzie, nie będzie tam miał nic do roboty, ale chciał wracać. Pragnął znaleźć się znowu w centrum wydarzeń, widzieć brytyjskie mundury na ulicach, dzielić z innymi napięcie i niepokój. Cidoton drażniło go swoją wiejską obojętnością dla spraw wojny. 4 czerwca ostatnie oddziały opuściły Dunkierkę, Paryż przeżył swój jeden jedyny nalot — i Howard powziął decyzję. Wieczorem zwierzył się z tego pani Cavanagh. — Sytuacja wcale mi się nie podoba — powiedział. — Wcale, ale to wcale. Myślę, że pojadę do domu. W takich czasach miejsce mężczyzny jest we własnym kraju. Spojrzała na ?niego zaskoczona. — Ale przecież pan się nie boi, że Niemcy przyjdą aż tutaj? Nie mogliby dotrzeć tak daleko. — Uśmiechnęła się uspokajająco. — Nie — powiedział — nie dotrą o wiele dalej, niż są teraz. Ale mimo to myślę, że pojadę do domu. — Po krótkiej pauzie dodał tonem trochę marzącym, trochę smutnym: — Może mnie przyjmą do cywilnej obrony przeciwlotniczej. Pani Cavanagh dalej spokojnie robiła na drutach. — Będzie mi brakowało naszych wieczornych pogawędek — rzekła. — Dzieci też odczują brak pana. — Poznanie ich było dla mnie wielką przyjemnością — powiedział. — I mnie ich będzie brakowało. — Sheila cieszyła się spacerkiem, na który ją pan zabrał. Kwiaty wstawiła do swojej szklaneczki do zębów. Nie leżało w zwyczajach starego pana działać pochopnie, ale tego wieczoru wymówił pani Lucard na tydzień naprzód, planował bowiem wyjazd jedenastego. Uczynił to w estaminet i wywołał ożywioną dyskusję nad etyczną stroną swojego postępku, w której wzięła udział większość mieszkańców wioski. Po godzinnej dyskusji i kolejce pernod opinia ogółu obróciła się na jego korzyść. Miejscowy policjant powiedział, że choć ciężki to cios dla pani Lucard stracić najlepszego gościa, a im smutno stracić swojego angielskiego camarade *, to jednak niewątpliwie stary kołnierz powinien w takich czasach być we własnym * kolegę kraju. Monsieur ma zupełną rację. Ale może potem wróci? Howard odrzekł, że ma nadzieję wrócić za parę tygodni, jak tylko minie to niebezpieczne stadium wojny. Nazajutrz zaczął się szykować do podróży. Nie śpieszył się z tym, bo miał zamiar odmieszkać swój tydzień. Wybrał się nawet jeszcze raz na ryby i złowił dalsze dwa niebieskie pstrągi. Przez parę dni po ewakuacji Dunkierki trwał chwilowy zastój w walkach i Howard przeżył dzień niezdecydowania, ale potem Niemcy uderzyli znowu w kierunku Sommy i stary pan wznowił przygotowania do wyjazdu. Dziewiątego czerwca zjawił się Cavanagh, przyjechawszy niespodziewanie swoim małym samochodzikiem z Genewy. Wydawał się bardziej zafrasowany i skłopotany niż zwykle i zaraz zniknął wraz z żoną w sypialni. Dzieci wysłano do ogrodu, żeby się bawiły. W godzinę później zastukał do drzwi pokoju Howarda. Stary pan czytał w fotelu i właśnie się był zdrzemnął z książką na kolanach. Zbudził się za drugim stuknięciem, poprawił okulary i powiedział: — Proszę! Ze zdziwieniem popatrzył na gościa i wstał. — Bardzo mi miło — rzekł ceremonialnie. — Ale co pana tu sprowadza w środku tygodnia? Ma pan urlop? Cavanagh wydawał się nieco stropiony. — Wziąłem wolny dzień — powiedział po chwili. — Czy mogę wejść? - — Ależ oczywiście. — Stary pan zakrzątnął się i zdjął stos książek z jedynego fotela, który poza jego własnym znajdował się w pokoju. — Niechże pan siada. Cavanagh usiadł nieśmiało i spytał: — Co pan myśli o wojnie? — Myślę, że sytuacja jest bardzo poważna — powiedział Howard. — Komunikaty wcale mi się nie podobają. — Mnie też. Słyszę, że wybiera się pan do kraju. — Tak, wracam do Anglii. Uważam,' że w takiej chwili moje miejsce jest tam. Nastąpiło krótkie milczenie, po czym Cavanagh powiedział: — W Genewie sądzimy, że Niemcy wtargną do Szwaj carii. Howard spojrzał na niego z zaciekawieniem. — Naprawdę? To ma być następny krok? — Tak mi się zdaje. I myślę, że to się może stać bardzo niedługo. Po krótkiej pauzie Howard zapytał: — Gdyby tak się stało, co by pan zrobił? Niewysoki, jasnowłosy człowieczek z Genewy wstał i podszedł do okna. Stał chwilę, patrząc na łąki i sosnowe lasy. Potem odwrócił się znowu twarzą do Howarda. — Musiałbym pozostać w Genewie — powiedział. — Mam tam swoją robotę. — Czy to byłoby... roztropne? — Nie — odparł szczerze Cavanagh. — Ale tak postanowiłem zrobić. — Wrócił do swojego fotela i usiadł. — Omówiłem to z Felicity — rzekł. — Muszę tam zostać. Nawet pod niemiecką okupacją mielibyśmy tam sporo do roboty. Przyjemne to nie będzie, zyskowne też nie. Ale warte zrobienia. — Czy Niemcy pozwoliliby Lidze w ogóle funkcjonować? — Mamy stanowcze zapewnienia, że pozwolą. — Co żona pańska o tym sądzi? — Uważa, że tak należy uczynić. Chce wrócić ze mną do Genewy. — Aa... Tamten zwrócił się ku niemu. — Właśnie w tej sprawie wstąpiłem tu do pana. Jeżeli tak postąpimy, może nam być ciężko, nim wojna się skończy. Jeżeli alianci wygrają, to przez blokadę. Na żadnym podległym Niemcom terytorium nie będzie wiele do jedzenia. — Zapewne — Howard z podziwem popatrzył na małego człowieczka. Nie przypuszczał, że Cavanagh ma tyle zimnej krwi i odwagi. — Chodzi o dzieci — powiedział tamten przepraszają cym tonem. — Myśleliśmy sobie... Felicity się zastanawia ła... Czy nie mógłby pan wziąć ich ze sobą do Anglii, kie dy pan tam pojedzie? Ciągnął dalej spiesznie, nim Howard zdążył się odezwać: — Chodzi tylko o dowiezienie ich do domu mojej sio stry w Oksfordzie, na Boars Hill. Właściwie mógłbym na wet do niej zadepeszować, żeby wyjechała samochodem na wasze spotkanie do Southampton i sama je zawiozła pro sto do Oksfordu. Wiem, że to bardzo uciążliwa prośba. I jeżeli pan uzna, że nie może temu podołać... zrozumie my. Howard wlepił w niego wzrok. — Drogi panie — powiedział — byłbym aż nadto rad zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby państwu pomóc. Muszę jednak powiedzieć, że w moim wieku niezbyt dobrze znoszę podróże. Jadąc tutaj, zatrzymałem się na dwa dni w Paryżu, bo czułem się całkiem chory. Mam już blisko siedemdziesiąt lat, wie pan. Byłoby lepiej, gdyby państwo oddali dzieci pod opiekę komuś trochę zdrowszemu. — Być może — odparł Cavanagh. — Ale nikogo takiego nie ma. Jedyna inna możliwość, to żeby Felicity sama odwiozła dzieci do Anglii. Po chwili milczenia stary pan powiedział: — Rozumiem. A ona tego nie chce? Tamten potrząsnął głową. — Chcemy być razem — rzekł trochę żałośnie. — To może trwać lata. Howard spojrzał mu w oczy. — Może pan na mnie liczyć, że zrobię wszystko, co bę dę mógł. O tym, czy to roztropnie wysyłać dzieci ze mną do kraju, tylko państwo jedni mogą zadecydować. Gdy bym umarł po drodze, mogłoby to spowodować sporo kło potu zarówno dla pańskiej siostry w Oksfordzie, jak i dla dzieci. Cavanagh uśmiechnął się. — Jestem zupełnie gotów podjąć to ryzyko — powie- dział. — Uważam je za bardzo małe w porównaniu z wszystkimi innymi, które człowiek musi podejmować w dzisiejszych czasach. Stary pan też uśmiechnął się blado. — No cóż, zbliżam się do siedemdziesiątki i do tej pory nie umarłem. Może pociągnę jeszcze tych parę tygodni. — Więc zabierze je pan? — Oczywiście zabiorę, jeżeli państwo tego chcą. Cavanagh poszedł zawiadomić żonę, zostawiając starego pana silnie zemocjonowanego. Przedtem zamierzał zatrzymać się na noc w Dijon i w Paryżu, jak to zrobił jadąc w tę stronę; teraz wydało mu się, że mądrzej będzie jechać wprost do Calais. Nie pociągało to za sobą żadnych zmian w poczynionych przygotowaniach, ponieważ nie zamówił pokoi hotelowych ani nie kupił biletów. Zmiany zachodziły tylko w jego planach — trzeba było się przyzwyczaić do nowej koncepcji. Czy poradzi sobie z dziećmi sam, czy też roztropniej byłoby nająć jakąś wiejską dziewczynę z Cidoton, żeby pojechała z nimi aż do Calais jako bona? Nie wiedział, czy uda się znaleźć taką dziewczynę. Może pani Lucard zna kogoś... Dopiero później zdał sobie sprawę, że Calais jest w rękach niemieckich i że najlepsza trasa przeprawy przez Kanał prowadzi z St Mało do Southampton. Niebawem zszedł na dół i w salonie spotkał Felicity Cavanagh. Schwyciła go za rękę. — Jaki pan jest dobry, jaki bardzo dobry, że robi to dla nas — rzekła. Wydało mu się, że musiała niedawno trochę płakać. — Nic podobnego — odpowiedział. — Będzie mi miło mieć dzieci za towarzyszy podróży. Uśmiechnęła się — Właśnie im powiedziałam. Są po prostu uradowane. Strasznie są przejęte tym, że jadą do domu z panem. Pierwszy raz usłyszał ją mówiącą o Anglii jako o „domu". Poruszył z nią sprawę dziewczyny i razem poszli do madame Lucard. Okazało się jednak, że w Cidoton nie uda się znaleźć nikogo, kto by zechciał pojechać z nimi do St Mało ani nawet do Paryża. — To nic nie szkodzi — powiedział Howard. — Prze cież w dwadzieścia cztery godziny będziemy w domu. Na pewno znakomicie nam będzie w trójkę. Spojrzała na niego. — Może chciałby pan, żebym pojechała z wami chociaż do Paryża? Mogłabym to zrobić, a potem wrócić do Genewy. — Nie... nie — odrzekł. — Niech lepiej pani zostanie z mężem. Proszę mi tylko powiedzieć, jak dzieci trzeba ubierać i co mówią, hm... kiedy chcą odejść na ubocze. Wtedy nie będzie się już pani musiała więcej o nie martwić. Wieczorem poszedł z nią na górę, żeby zobaczyć malców w łóżku. Powiedział do Ronalda: — A więc jedziecie ze mną do Anglii, żeby odwiedzić ciocię, tak? Chłopczyk podniósł na niego błyszczące oczy. — O tek, proszę pana! Czy pojedziemy pociągiem? — Tak, będziemy długi czas w pociągu. — A czy on będzie miał lokomotywę parową, czy elektryczną? — Ach... chyba parową. Tak, na pewno parową. — A ile będzie miał kół? Ale to już przekraczało wiedzę starego pana. — A czy będziemy jedli obiad w pociągu? — zabrzmiał cienki głosik Sheili. — Tak — odpowiedział. — Zjecie obiad w pociągu. Przypuszczam, że podwieczorek i śniadanie także. — Oo... — A potem, z niedowierzaniem: — Śniadanie w pociągu? Ronald wlepił w niego oczy. — A gdzie będziemy spać? — Będziesz spał w pociągu, Ronnie — rzekł jego ojciec. — We własnym osobnym łóżeczku. — Naprawdę będziemy spać w pociągu? — Obrócił się do starego pana. — Proszę pana... Czy mogę spać blisko lokomotywy? — Ja też — powiedziała Sheila. — Ja też chcę spać blisko lokomotywy. Wkrótce matka ułożyła oboje do snu. Potem zeszła na dół za mężczyznami. — Umówiłam się z madame Lucard — powiedziała — że zapakuje w koszyk jedzenie na cały dzień. Łatwiej panu będzie dać im jeść w wagonie sypialnym niż fatygować się z nimi do restauracyjnego. — To naprawdę bardzo uprzejmie. Tak będzie o wiele lepiej — potwierdził Howard. Uśmiechnęła się. — Wiem, oo to znaczy podróżować z dziećmi. Tego wieczoru zjadł kolację razem z Cavanaghami i wcześnie poszedł się położyć. Był przyjemnie zmęczony i spał doskonale. Obudził się wcześnie, jak zwykle, i leżał w łóżku rozmyślając w kółko o wszystkich sprawach, które miał do załatwienia. W końcu wstał, czując się niezwykle dobrze. Nie przyszło mu do głowy, że to dlatego, iż po raz pierwszy od wielu miesięcy ma jakieś zadanie do wykonania. Następny dzień upłynął na emocjonującej krzątaninie. Dzieci zabierały ze sobą mało bagażu: jedna niewielka torba podróżna zawierała odzież dla obojga. Z pomocą matki stary pan nauczył się radzić sobie z zawiłościami ich ubiorów, dowiedział się, jak się dzieci kładzie do łóżka i oo dostają do jedzenia. Raz pani Cavanagh przerwała te nauki i spojrzała na niego. — Czy jednak nie wolałby pan, żebym pojechała z wami do Paryża? — spytała. — Nic podobnego — odrzekł. — Zapewniam panią, że będzie im ze mną całkiem dobrze. Stała przez chwilę milcząc. — Wierzę — powiedziała powoli. — Tak, wierzę, że będzie im z panem dobrze. Nie wspomniała więcej o Paryżu. Cavanagh wrócił był do Genewy, ale wieczorem pojawił się znowu. Wziął Howarda na bok i wręczył mu pieniądze na podróż dzieci. — Nie umiem powiedzieć, jak strasznie jesteśmy panu wdzięczni — rzekł cicho. — Ile to dla nas znaczy wiedzieć, że dzieciaki będą w Anglii. — Niech się pan już przestanie o nie martwić — powiedział stary pan. — Będą ze mną całkiem bezpieczne. Wie pan, miałem przecież kiedyś własne dzieci pod opieką. Tego wieczoru nie jadł z Cavanaghami kolacji, uważając, że lepiej zostawić ich samych z dziećmi. Sam był gotów do podróży: torby spakowane, wędki w długim, rurowatym futerale. Nic już nie miał do roboty. Poszedł na górę do swojego pokoju. Księżyc świecił jasno i stary pan stał jakiś czas przy oknie, patrząc poza pastwiska i lasy ku górom. Było bardzo cicho i spokojnie. Odwrócił się od okna, czując się nieswojo. Nie powinno być tak spokojnie w tej Jurze. O dwieście czy trzysta mil dalej na północ Francuzi walczyli rozpaczliwie wzdłuż Sommy — ten spokój w Cidoton wydał mu się nagle niemiły, nawet złowróżbny. Krzątanina i zajęcia, do których zmusiła go opieka nad dziećmi, zmieniły jego punkt widzenia: bardzo teraz pragnął być w Anglii, wśród większej aktywności. Cieszył się, że wyjeżdża. Spokój Cidoton pomógł mu przetrzymać ciężki okres, ale teraz już czas było się stąd ruszyć. Następnego ranka wszystko odbyło się w pośpiechu. Zszedł wcześnie, ale dzieci i ich rodzice już go wyprzedzili. Wszyscy razem zjedli w jadalni petit dćjeuner*; jako ostatniej jeszcze lekcji Howard nauczył się zmiękczać dla dzieci spieczone skórki bułeczek maczając je w kawie. Potem zajechał przed drzwi stary Chrysler, żeby ich odwieźć do Saint-Claude. Pożegnanie było krótkie i niezręczne. Howard powiedział już przedtem Cavanaghom wszystko, co miał do po- • pierwsae śniadanie wiedzenia, a dzieciom pilno było wskoczyć do samochodu. Nic to dla nich nie znaczyło, że opuszczały matkę, być może na lata — myśli ich wypełniała rozkoszna perspektywa długiej jazdy samochodem do Saint-Claude, a potem całego dnia i całej nocy w prawdziwym pociągu z parową lokomotywą. Ojciec i matka ucałowali je, skrępowani i zaczerwieniem, ale do dzieci znaczenie tego rozstania wcale nie dotarło. Howard stał obok, zażenowany. Pani Cavanagh wymamrotała: — Do widzenia, moi najdrożsi — i odwróciła się. — Czy mogę usiąść koło kierowcy? — spytał Ronald. — Ja też chcę siedzieć koło kierowcy — zawołała Shei-la. Howard wystąpił naprzód. — Oboje będziecie siedzieć ze mną z tyłu. — Zagarnął ich i usadził na tylnym siedzeniu. Potem zwrócił się do ich matki. — Są bardzo szczęśliwi — powiedział łagod nie — to w końcu najważniejsza rzecz. Wsiadł do samochodu, który ruszył drogą, i kłopotliwa scena skończyła się ostatecznie. Siedział pośrodku, mając z każdego boku jedno dziecko, co zapewniało im równe możliwości wyglądania przez okno. Od czasu do czasu któreś z nich dostrzegało kozę albo osiołka i oznajmiało ten fakt, mieszając francuszczyznę z angielszczyzną, a wtedy drugie przełaziło przez starego pana, aby zobaczyć to dziwo. Howard spędził większość drogi na usadzaniu ich z powrotem na właściwych miejscach. W pół godziny później zajechali przed stację w Saint--Claude. Konsjerż pomógł im wysiąść z samochodu. — Ładne dzieci — rzekł po francusku do Howarda. — Pewnie ich rodzicom będzie bardzo smutno. — To prawda — odpowiedział mu w tym samym języku stary pan. — Ale jak jest wojna, dzieci powinny siedzieć spokojnie we własnym kraju. Myślę, że ich matka mądrze zdecydowała. Tamten wzruszył ramionami — widoczne było, że jest innego zdania. — Jak mogłaby wojna dojść do Cidoton? Zaniósł ich podręczne rzeczy do przedziału pierwszej klasy i pomógł Howardowi nadać większe sztuki na bagaż. Niebawem mały pociąg ruszył sapiąc w głąb doliny i Saint-Claude pozostało w tyle. Był to ów dzień, w którym Włochy wypowiedziały wojnę aliantom i w którym Niemcy przeszli Sekwanę na północ od Paryża. ROZDZIAŁ TRZECI Pół godziny po odjeździe z Morez dzieci już były znudzone. Howard spodziewał się tego i poczynił pewne przygotowania. W teczce, którą miał przy sobie, schował był różne drobiazgi do zabawy, dane mu przez panią Cava-nagh. Wyciągnął stamtąd blok do notatek i dwa kolorowe ołówki i zasadził dzieci do rysowania statków. Zanim w trzy godziny później dojechali do Andelot, zjedli już lunch. Cały przedział był zaśmiecony papierami po kanapkach i skórkami pomarańcz, a pod siedzeniem stała pusta butelka po mleku. Sheila przespała się trochę, zwinięta w kłębek obok Howarda, z głową na jego kolanach, Ronnie prawie całą drogę stał wyglądając przez okno i śpiewając francuską piosenkę o liczebnikach: Un, deux, trois, Allons dans les bois — Quatre, ciną, six, Cueillir des cerises... Nim dojechali do Andelot, Howard uznał, że już całkiem dobrze nauczył się liczebników. Kiedy pociąg wtaczał się na prowincjonalną stacyjkę, gdzie mieli się przesiąść, musiał wyrwać Sheilę z ciężkiego snu. Obudziła się zgrzana i rozkapryszona i zaczęła popłakiwać bez żadnego widocznego powodu. Stary para otarł jej oczy, wysiadł z wagonu, zsadził dzieci na peron i wszedł z powrotem do przedziału po bagaż ręczny. Bagażowych na peronie nie było, ale podczas wojny wyda- 41 wało się to we Francji nieuniknione. Nie spodziewał się niczego innego. Szedł peronem niosąc bagaż ręczny, a dzieci przy nim; dostosował krok do ich dość powolnego tempa. W dyżurce znalazł grubego, czarnowłosego zawiadowcę. Howard spytał, czy rapide ze Szwajcarii może mieć opóźnienie. Zawiadowca odrzekł, że rapide wcale nie przyjedzie. Żaden pociąg ze Szwajcarii nie przyjedzie. Osłupiały Howard wybuchnął wymówkami. To oburzające, że nie powiedziano mu o tym w Saint-Claude. Jak w takim razie można dojechać do Dijon? Zawiadowca odpowiedział, że monsieur może być spokojny. Przyjdzie pociąg z Yallorbes, leżącego przy granicy, do Dijon. Oczekuje się go lada chwila. Oczekiwano go lada chwila już od dwóch godzin... Howard wrócił do dzieci i rzeczy, zirytowany i zmartwiony. To, że rapide zawiódł, oznaczało, iż nie będzie mógł dojechać wprost do Paryża pociągiem z Andelot i że musi się przesiąść w Dijon. Zanim tam dojedzie, będzie wieczór, i nie wiadomo, jak długo przyjdzie im czekać na pociąg do Paryża ani czy dostanie miejsca sypialne dla dzieci. Gdyby podróżował sam, byłoby to irytujące; wobec opieki nad dwojgiem dzieci stawało się sprawą poważną. Zabrał się do zabawiania małej parki. Ronnie interesował się wagonami towarowymi, sygnałami i parowozem do przetaczania wagonów. Poza tym, że bez przerwy zadawał pytania w sprawach, na których Howard się nie rozumiał, sprawiał bardzo mało kłopotu. Z Sheilą co innego. Była zupełnie niepodobna do dziecka, które poznał w Cido-ton: w złym humorze, rozgrymaszona, wciąż popłakiwała bezsilnie. Stary pan próbował różnych sposobów, aby ją czymś zainteresować, ale bez większego powodzenia. Po godzinie i czterdziestu minutach, kiedy już czuł się do cna wyczerpany, wtoczył się na stację pociąg do Dijon, isyi oarazo pein^, aie nowcuu zuoicti znaiezc jeunu niicj-sce w wagonie pierwszej klasy i wziął Sheilę na kolana; po niedługim czasie znów usnęła. Ronnie stał przy drzwiach i wyglądał przez okno, szczebiocąc po francusku i rozmawiając z tęgą starą kobietą, która siedziała w rogu. Niebawem jejmość ta pochyliła się w stronę Howarda. — Pańska mała ma gorączkę, prawda? Zaskoczony, odpowiedział po francusku: — Ależ nie. Jest trochę zmęczona. Utkwiła w nim czarne oczy, podobne do paciorków. — Ona ma gorączkę. To nie jest w porządku wprowadzać dziecko z gorączką do pociągu. To niehigieniczne. Nie mam ochoty podróżować z dzieckiem, które ma gorączkę. — Zapewniam panią, madame, że pani się myli — powiedział. Ale zaczęła go ogarniać straszna wątpliwość. Kobieta odwołała się do reszty pasażerów. — Ja! — wybuchnęła. — Więc to ja się mylę! Pozwoli pan sobie powiedzieć, m'sieur, że to nie ja się mylę. Z pewnością nie. To pan, właśnie pan się myli. Mówię pa nu, że pańska mała ma gorączkę, i robi pan bardzo źle, że wprowadza ją do pociągu, którym jadą ludzie zdrowi. Niech pan popatrzy na jej wypieki, na jej skórę! Ma szkarlatynę albo wietrzną ospę, albo jakieś inne paskud ne choróbsko, którego czyści ludzie nie dostają. — Zwró ciła się gwałtownie do pozostałych pasażerów w przedzia le: — Wyobraźcie sobie państwo, wprowadzać dziecko w takim stanie do pociągu! Wśród pasażerów rozległ się pomruk. Jeden powiedział: — To niewłaściwe. Nie powinno się na to pozwalać. Howard zwrócił się do starej kobiety. — Madame, chyba ma pani własne dzieci? Prychnęła pogardliwie. — Pięcioro. Ale nigdy nie podróżowałam z dzieckiem w takim stanie. To nie jest w porządku. — Madame — powiedział — proszę panią o pomoc. Te dzieci nie są moje, odwożę je do Anglii na prośbę przyjaciół, bo w takich czasach lepiej, żeby dzieci były we własnym kraju. Nie wiedziałem, że ta malutka rr.z gorączkę. Proszę mi powiedzieć, co pani by zrobiła będąc jej marką. Wzruszyła ramionami, wciąż rozgniewana. — Ja? Ja nie mam z tym nic a nic wspólnego, zapew niam pana. Powiedziałabym, m'sieur: niech dzieci w tym wieku pozostaną z matką. To jest najwłaściwsze miejsce dla takich małych dzieci. Od zgrzania i jazdy pociągami dostają gorączki. Z ciężkim sercem Howard zdał sobie sprawę, że w jej słowach jest trochę prawdy. Ktoś z drugiego końca przedziału powiedział: — Angielskie dzieci bardzo często chorują. Matki nie dbają o nie jak należy. Narażają je na przeciągi i potem dzieci dostają gorączki. Cały przedział z tym się zgodził. Howard znowu zwrócił się do kobiety. — Madame, czy sądzi pani, że ta gorączka jest zaraźli wa? Jeżeli tak, wysiądę na najbliższej stacji. Ale myślę, że dziewczynka jest tylko zmęczona. Stara chłopka utkwiła w nim małe oczka podobne do paciorków. — Ma wysypkę? — Chy... chyba nie. Nie wiem. Znowu prychnęła wzgardliwie. — Niech mi pan ją da. — Wyciągnęła ręce i wzięła od niego Sheilę, usadowiła ją sobie na szerokim podołku i zręcznie zdjęła jej płaszczyk. Szybkimi palcami porozpi nała odzież dziewczynki i dobrze się przyjrzała jej plecom i piersiom. — Nie ma wysypki — powiedziała ubierając na powrót małą. — Ale ma gorączkę... Biedactwo, jest cała rozpalona. To nie jest w porządku, m'sieur, narażać dziec ko w tym stanie na podróż. Powinna leżeć w łóżku. Howard wyciągnął ręce i odebrał Sheilę. Francuzka miała z pewnością rację. Podziękował jej za pomoc. — Widzę jasno, że mała musi się położyć, jak tylko przyjedziemy do Dijon — powiedział. — Czy powinienem wezwać doktora? Stara kobieta wzruszyła ramionami. — To rnepn+r-wHno Ziółka z apteki, i będzie zdrowa. Ale nie trzeba jej dawać wina, póki ma gorączkę. Wino bar dzo rozgrzewa krew. Rozumiem, madame — rzekł Howard. — Nie dostanie wina. — Nawet zmieszanego z wodą czy z kawą. — Nie dostanie wcale. A czy może pić mleko? — Mleko jej nie zaszkodzi. Dużo ludzi mówi, że dzieci powinny pić tyle samo mleka co wina. To wywołało dyskusję o zdrowiu małych dzieci, która trwała aż do Dijon. Dworzec w Dijon roił się od żołnierzy. Z największym trudem Howard wydostał dzieci i rzeczy z pociągu. Miał z sobą w przedziale teczkę, walizkę i blaszaną rurę z wędkami; reszta bagażu, w tym mała torba podróżna z ubrankami dzieci, nadana była bezpośrednio do Paryża. Niosąc Sheilę w ramionach i prowadząc Ronnie'ego za rękę, nie mógł wziąć ze sobą żadnego bagażu — musiał zostawić wszystko w jakimś kącie na peronie i przepychać się z dziećmi przez tłum ku wyjściu. Plac przed dworcem pełen był ciężarówek i wojska. Howard z trudem torując sobie drogę przeszedł na drugą stronę ulicy, do hotelu, w którym poprzednio się zatrzymał. Był zaskoczony i otumaniony widocznym w mieście zamieszaniem. Przepchał się do wewnątrz wraz z dziećmi; panienka z recepcji poznała go, ale oświadczyła, że wszystkie pokoje są zajęte przez wojskowych. — Ale, mademoiselle, ja mam chore dziecko pod opieką. Wyjaśnił sytuację, a dziewczyna powiedziała: — To ciężka rzecz dla pana. Ale co ja mogę zrobić, m'sieur? — Niech pani pójdzie po madame — rzekł uśmiechając się blado — a może się uda coś dla nas znaleźć. W dwadzieścia minut później był w posiadaniu pokoju o jednym dużym, podwójnym łóżku i przepraszał oburzonego francuskiego subalterna, któremu jego capitaine* kazał się dokwaterować do drugiego oficera. Gruba, niezbyt schludna bonne **, ledwo mieszcząca się w swoim odzieniu, krzątała się porządKu^ąc poKo]. • kapitan «* pokojówka Biedne maleństwo — powiedziała. — Chora jest, tak? Niech pan będzie spokojny, monsieur. Z pewnością jest trochę przeziębiona albo zjadła coś niezdrowego. Wszystko będzie dobrze, dwa dni, może trzy, i >na pewno wyzdrowieje. Wygładziła łóżko, po czym podeszła do Howarda, który siedział na krześle, wciąż trzymając w ramionach Sheilę. — Już, monsieur. Wszystko gotowe. Stary pan podniósł na nią wzrok. — Dziękuję pani — rzekł uprzejmie. — Jeszcze jedno. Jeżeli ją teraz położę do łóżka, czy zechce pani tu wrócić i posiedzieć przy niej, kiedy ja pójdę po doktora? — Ależ oczywiście, monsieur — powiedziała kobieta. — Biedne maleństwo. Obserwowała go, kiedy zaczął rozbierać trzymaną na kolanach Sheilę, którą takie zakłócenie jej spokoju znowu przywiodło do płaczu. Francuzka uśmiechnęła się szeroko i z jej ust popłynął macierzyński strumień pieszczotliwych słów, pod których wpływem dziecko stopniowo przestało płakać. Po jakiejś minucie Howard oddał jej Sheilę i sam z kolei został obserwatorem. Bonne spojrzała na niego. — Niech pan idzie poszukać doktora, monsieur, jeżeli pan sobie życzy. Ja z nimi trochę posiedzę. Zostawił ich, zeszedł do recepcji w hallu i spytał, gdzie może znaleźć lekarza. W napierającym tłumie panienka chwilę milczała. — Nie wiem, m'sieur... ale tak! Jeden z oficerów, któ rzy jedzą obiad w restauracji, to medecin major *. Stary pan wcisnął się do zatłoczonej restauracji. Prawie wszystkie stoliki zajmowali oficerowie, przeważnie ponurzy i milczący. Wydali się Anglikowi gromadą niechlujnych grubasów — mniej więcej połowa dawno się nie goliła. Po dłuższych rozpytywaniach odnalazł medecin major właśnie kończącego posiłek i wyjaśnił mu sytuację. Tamten wziął swoją czerwoną aksamitną czapkę i poszedł za Howardem na górę. » lekarz wojskowy Po dziesięciu minutach oświadczył: —. Niech się pan nie martwi, monsieur. Dziecko musi zostać w ciepłym łóżku przez jutro, a może dłużej. Ale myślę, że jutro nie będzie już miała gorączki. — Co jej jest? — zapytał Howard. Lekarz obojętnie wzruszył ramionami. . Nic zaraźliwego. Może się zgrzała i bawiła się w prze ciągu. Dzieci, wie pan, łatwo dostają gorączki. Temperatu ra skacze wysoko i bardzo szybko. A po paru godzinach znowu spada... Odwrócił się do wyjścia. — Niech ją pan trzyma w łóżku, monsieur. I tylko lekkie rzeczy do jedzenia. Powiem madame na dole. Nie dawać wina. — Wiem. — Howard wyciągnął portfel. — Z pewnością należy się honorarium? Banknot przeszedł z rąk do rąk. Francuz złożył go i wsunął do kieszonki munduru na piersiach. Po krótkiej pauzie spytał: — Jedzie pan do Anglii? Howard skinął głową. — Zawiozę ich do Paryża, jak tylko mała będzie mogła podróżować, a potem do Anglii przez St Mało. Nastąpiła chwila milczenia. Tęgi, nie ogolony oficer stał przez moment patrząc na dziecko w łóżku. W końcu powiedział: — Może będzie pan musiał pojechać do Brest. Stamtąd zawsze odchodzą statki do Anglii. Stary pan spojrzał na niego ze zdziwieniem. — Ale przecież i z St Mało jest regularna przeprawa przez Kanał. Lekarz wzruszył ramionami. — To bardzo blisko frontu. Komunikacja może tam być zarezerwowana tylko dla wojska. — Zawahał się, a potem dodał: — Podobno sales Boches przeszli Sekwanę pod Reims. Tylko niewielu, rozumie pan. Łatwo się ich od rzuci. — Mówił bez przekonania. Howard powiedział cicho: — To zła wiadomość. — W tej wojnie są same złe wiadomości — rzekł tamten z goryczą. — Niedobry to był dzień dla Francji, kiedy się dała w to wciągnąć. Odwrócił się i zszedł na dół. Howard poszedł w ślad za nim i zdobył w restauracji dzbanek zimnego mleka i parę suchych ciasteczek dla dzieci, a po chwili namysłu również długą na dwie stopy bułkę na kolację dla siebie. Zaniósł to wszystko przez zatłoczony hall i po schodach do swojego pokoju, obawiając się zostawiać dzieci na dłuższy czas same. Ronnie stał przy oknie gapiąc się na ulicę. — Na stacji jest straszne mnóstwo ciężarówek i motorów — oznajmił podnieconym głosem. — I armaty są też! Prawdziwe armaty, ciągnięte przez motory! Możemy zejść zobaczyć? — Nie teraz — rzekł stary pan. — Czas do łóżka. Dał dzieciom kolację złożoną z herbatników i mleka w szklaneczce do mycia zębów. Sheila była jakby mniej rozpalona i wypiła mleko bez wielkich namów. Potem pora już była ułożyć Ronnie'ego do snu w wielkim łożu obok siostry. Chłopczyk spytał: — Gdzie moja piżamka? — Na dworcu — odrzekł Howard. — Położymy cię na początek w dziennej koszuli, ot tak, żeby było śmiesznie. Potem pójdę ci przynieść piżamkę. Zrobił z tego zabawę i otulił ich starannie kocami, każde po jednej stronie wielkiego łoża, rozdzielonego po środku zagłówkiem. — Teraz bądźcie grzeczni — powiedział. — Ja tylko pój dę po rzeczy. Zostawię światło zapalone. Nie będziecie się bali? Sheila nie odpowiedziała — już prawie spała, zwinięta w kłębek, z mocnymi rumieńcami i ze zmierzwionymi włoskami rozrzuconymi na poduszce. Ronnie zapytał sennym głosem: — A jutro będziemy mogli pójść obejrzeć te armaty i ciężarówki? 48 — Jeżeli będziesz grzeczny. Zostawił ich i zszedł do hallu. Restauracja i kawiarnia były jeszcze bardziej zatłoczone; w tej ciżbie nie widział żadnej nadziei zdobycia kogoś do pomocy w przyniesieniu bagażu. Przepchał się do drzwi wejściowych i wyszedł na ulicę, oszołomiony atmosferą panującą w mieście i mocno stroskany. Na placu dworcowym pełno było ciężarówek i dział, a także kilka tankietek. Większość dział miała trakcję konną — konie stały w zaprzęgu przy przodkach, jakby gotowe ruszyć dalej w każdej chwili. Dookoła nich dudniły w ciemnościach ciężarówki i rozbrzmiewały gęsto melodyjne pokrzykiwania w przeciągłej mowie właściwej Francuzom z południa. i Na samym dworcu znowu roiło się od żołnierzy. Zapełniali wszystkie perony, paląc papierosy i spluwając ze znużeniem, przycupnięci w półświetle na brudnym asfalcie, oparci plecami o wszystko, co się do tego nadawało. Howard przeszedł na peron przyjazdowy i żmudnie szukał swoich rzeczy wśród leżących postaci. Odnalazł blaszany futerał z wędkami i małą teczkę, ale walizka znikła; nie mógł też doszukać się żadnego śladu sztuk nadanych na bagaż. Nie spodziewał się niczego lepszego, ale strata walizki była sprawą poważną. Wiedział, że po przyjeździe do Paryża zastanie bagaż czekający na niego w przechowalni, choćby to było i za sześć miesięcy. Ale walizka została najwidoczniej skradziona — chyba żeby jakiś gorliwy funkcjonariusz kolei zaniósł ją gdzieś na skład. W danych okolicznościach nie wydawało się to jednak prawdopodobne. Poszuka jej jeszcze rano, ale tymczasem muszą wszyscy obejść się bez piżam. Wrócił do hotelu i poszedł na górę do sypialni. Dzieci spały. Sheila, rozgrzana i niespokojna, zrzuciła z siebie większość kocy. Okrył ją na nowo, nieco lżej, i zszedł do restauracji zobaczyć, czy uda mu się dostać jakiś posiłek. Zmęczony kelner kategorycznie odmówił ob- 4 — Starv nan AQ sługi twierdząc, że w hotelu nie zostało już nic do jedzenia. Howard kupił w kawiarni małą butelkę koniaku i wrócił na górę do sypialni, aby pożywić się swoją długą bułką, popijaną koniakiem rozcieńczonym wodą. Niebawem ułożył się niewygodnie do snu w fotelu, roz- paczliwie zatroskany o to, co przyniesie następny dzień. Jedno go pocieszało: miał swoje wędki, nic im nie groziło. Świt nadszedł o piątej i zastał go wciąż niewygodnie drzemiącego w fotelu, okrytego do połowy kapą z łóżka. Dzieci obudziły się wkrótce potem i zaczęły szczebiotać i bawić się w łóżku. Stary pan drgnął i sztywno wyprostował się w fotelu. Przetarł twarz ręką — czuł się bardzo chory. Potem dzieci upomniały się o jego pomoc, więc wstał i zrobił przy nich, co było trzeba. Nie miał szans na dalszy sen, w hotelu tam i z powrotem stukały już głośno buty. Pod oknem, na placu dworcowym, ciężarówki, działa i czołgi zabierały się do odjazdu; zgrzyty gąsienic, brzęk uprzęży i tupot kopyt końskich składały się na wojenną melodię. Wrócił do dzieci. Sheila czuła się lepiej, ale wyraźnie była jeszcze niezdrowa. Przyniósł miednicę do łóżka i umył jej twarz i ręce, a potem uczesał włosy małym kieszonkowym grzebykiem, który znalazł w teczce — jednym z niewielu drobiazgów toaletowych, jakie miał przy sobie. Zmierzył jej temperaturę pod pachą, gdyż bał się, że przy mierzeniu w ustach Sheila mogłaby zgryźć termometr. Temperatura okazała się o stopień wyższa od normalnej — nadaremnie usiłował sobie przypomnieć, ile powinien doliczyć ze względu na pachę. Zresztą nie miało to wielkiego znaczenia, i tak dziewczynka musiała nadal leżeć. Ściągnął Ronnie'ego z łóżka, umył go i kazał mu się samemu ubrać; następnie obmył własną twarz gąbką i zadzwonił na femme de chambre *. Był nie ogolony, ale z tym mógł poczekać. Weszła po chwili i aż zakrzyknęła na widok fotela i kapy. * pokojówkę _ Monsieur tak spał? Ale przecież w łóżku dość było miejsca dla was wszystkich! Poczuł się trochę głupio. — Mała jest chora — powiedział. — Kiedy dziecko choruje, powinno mieć dużo miejsca. Było mi całkiem wy godnie. Oczy jej złagodniały i znów cmoknęła językiem. — Dziś wieczór znajdę drugi materac — rzekła. — Mo że pan być pewny, że jakoś to urządzę, monsieur. Zamówił kawę, bułeczki i dżem, a ona wyszła i wkrótce wróciła z pełną tacą. Kiedy ją stawiała na toaletce, powiedział nieśmiało: — Muszę teraz wyjść poszukać swojego bagażu i ku pić parę rzeczy. Chłopczyka wezmę z sobą. To nie potrwa długo. Mogłaby pani uważać, czy dziewczynka nie za płacze? Kobieta uśmiechnęła się do niego promiennie. — Pewnie, że tak. Ale monsieur nie musi się śpieszyć, Przyprowadzę la petite * Rosę, to pobawi się z chorym ma- leństwem. — Rosę? — spytał Howard. Stał przez dziesięć minut wysłuchując potoku opowieści rodzinnych. Mała Rosę ma dziesięć lat, jest córką jej brata przebywającego w Anglii. Może monsieur spotkał tego brata? Nazywa się Tenois, Henri Tenois. Mieszka w Londynie, pracuje jako kelner w „Hotelu Dickensa" przy Russell Sąuare. Jest wdowcem, więc ona wychowuje la petite Rosę. I tak dalej, minuta po minucie. Trzeba było nie lada taktu, żeby się jej pozbyć, nim kawa wystygła. W godzinę później, czysty i ogolony, wyszedł na ulicę prowadząc Ronnie'ego za rękę. Chłopczyk w berecie, płaszczyku i podkolanówkach wyglądał na typowego Francuzi-ka, gdy przeciwnie Howard w swoim starym tweedowym garniturze miał wygląd bardzo angielski. Spełnił wczorajszą obietnicę, dając dziecku przez dziesięć minut napa- * małą trzyć się do syta ciężarówek, dział i czołgów stłoczonych na placu targowym. Zatrzymali się przy jednym gąsien-nicowym wehikule, mniejszym od innych. — Celui-ci — powiedział Ronnie dźwięcznym głosi kiem — c'est un char de combat. * Kierowca uśmiechnął się całą gębą. — Zgadza się — rzekł po francusku. — Ja bym go nazwał czołgiem — powiedział Howard w tymże języku. — Nie, nie, nie — powiedział chłopczyk z powagą. — Czołg jest dużo większy, monsieur. Naprawdę. Kierowca roześmiał się. — Mam całkiem podobnego w domu, w Nancy. Niedłu go będzie jeździł jednym z takich, le petit chou. ** Poszli dalej, do budynku dworcowego. Przez pół godziny przeszukiwali perony, wciąż zatłoczone zmęczonymi żołnierzami, ale nie znaleźli śladu zaginionej walizki. Przepracowani i zatroskani kolejarze też nie mogli im w niczym pomóc. Po upływie tego czasu Howard zrezygnował; uznał, że lepiej kupić dla dzieci parę drobiazgów, które będzie mógł zapakować do teczki, kiedy ruszą w dalszą drogę. W czas wojenny dla człowieka o osłabionym sercu strata walizki nie jest na pewno katastrofą, ma nawet korzystne aspekty. Wyszli z dworca i skierowali się ku centrum miasta, żeby kupić piżamki dla dzieci. Nabyli fioletowe cukierki zwane cassis ***, żeby je zanieść Sheili, oraz dużą, zielono oprawną książkę z obrazkami, pod tytułem Słoń Babar. Potem zawrócili w stronę hotelu. Po chwili Ronnie oznajmił: — Tam jest samochód z Anglii, monsieur. Jaka to marka? — Chyba nie będę umiał ci tego powiedzieć — odrzekł stary pan. Spojrzał jednak na przeciwną stronę ulicy, gdzie * Ten... to wóz pancerny. •• kochany malec »** czarna porzeczka znajdowała się stacja benzynowa. Stał tam duży, otwarty wóz turystyczny, cały byle jak opryskany szarozieloną farbą i mocno pochlapany błotem. Najwidoczniej od tygodni nie był myty. Dokoła niego krzątało się dwóch czy trzech mężczyzn, uzupełniając zapasy benzyny, oleju i wody. Jeden manipulował przy kołach wężem ze sprężonym powietrzem. Jeden z tych mężczyzn wydał się staremu panu znajomy. Przystanął i patrzył na drugą stronę ulicy, usiłując przypomnieć sobie, gdzie się przedtem spotkali. Wreszcie pamięć wróciła: to było w jego klubie, przed sześcioma miesiącami. Mężczyzna nazywa się Roger Dickinson i ma coś wspólnego z jakąś gazetą. „Moming Record"... tak, na pewno. Dość znana osobistość w swoim zawodzie. Howard przeszedł przez ulicę, prowadząc Ronnie'ego za rękę. — Dzień dobry — powiedział. — Pan Roger Dickinson, prawda? Mężczyzna odwrócił się szybko, ze ścierką w ręce. Właśnie czyścił przednią szybę. W oczach zaświtało mu przypomnienie. — Pamiętam — rzekł. — W „Klubie Wędrowników"... — Nazywam się Howard. — Pamiętam. — Mężczyzna wlepił w niego oczy. — Co pan tu teraz robi? — Jestem w drodze do Paryża — powiedział stary pan — ale niestety musiałem się tu zatrzymać na parę dni. — Opowiedział Dickinsonowi o Sheili. — Niech pan lepiej prędko wyjeżdża — rzekł dziennikarz. — Dlaczego pan to mówi? Dziennikarz utkwił w nim wzrok, obracając w rękach brudną ścierkę. — Bo Niemcy przeszli Marne. — Stary pan wlepił w niego oczy. — A teraz Włosi ciągną z południa. . Howard niezupełnie pojął ostatnie zdanie. — Przeszli Marne? — powtórzył. — O, to źle. To rze czywiście bardzo źle. Ale co robią Francuzi? — Wieją jak zające — powiedział Dickinson. Nastąpiła chwila milczenia. — A co pan mówił o Włochach? — Wypowiedzieli wojnę Francji. Nie wiedział pan? Stary pan potrząsnął głową. — Nikt mi o tym nie powiedział. — To się stało dopiero wczoraj. Francuzi może tego jesz cze nie ogłosili, ale to prawda. Obok nich trochę benzyny przelało się z pełnego baku na jezdnię. Jeden z mężczyzn odjął wąż i z metalicznym brzękiem zatrzasnął zamknięcie wlewu paliwa. — To już wszystko — powiedział do Dickinsona. — Skoczę teraz naprzeciwko i kupię parę brioches *, a potem lepiej ruszajmy. . Dickinson zwrócił się do Howarda. — Musi się pan z tego kraju wydostać — rzekł. — Na tychmiast. Uda się to, jeżeli zdoła pan dziś wieczór doje chać do Paryża... tak przynajmniej sądzę. Statki z St Mało kursują jeszcze. Stary pan popatrzył na niego rozszerzonymi oczami. — To wykluczone. Tamto drugie dziecko ma tempera turę. Dickinson wzruszył ramionami. — Cóż, mówię panu uczciwie, Francuzi się nie utrzy mają. Już są załamani. Nie "gonię za sensacją. Taka jest prawda. Howard stał patrząc w głąb ulicy. — Dokąd się pan kieruje? — Jadę do Sabaudii, zobaczyć, co Włosi robią w tamtych stronach. A potem wyjeżdżamy z Francji. Może przez Marsylię, może przez granicę do Hiszpanii. Stary pan uśmiechnął się. — Powodzenia — rzekł. — Niech się pan zanadto nie zbliża do terenu walk. — A pan sam co zrobi? — spytał tamten. • drożdżówek — Jeszcze nie bardzo wiem. Będę się musiał nad tym zastanowić. Odszedł w stronę hotelu, prowadząc Ronnie'ego za rękę. O sto jardów dalej zabłocony zielony samochód nadjechał cicho od tyłu i zahaczył o krawężnik tuż obok niego. Dickinson wychylił się z siedzenia kierowcy. — Niech pan posłucha — powiedział. — Znajdzie się u nas miejsce dla pana, i dla tych dwojga dzieciaków też. Możemy przecież wziąć dzieci ma kolana. Przez najbliż szych parę dni będzie ciężko: będziemy musieli jechać ca łymi nocami, po trochu. Ale jeżeli pan może być gotów z tamtym dzieckiem za dziesięć minut, zaczekam. Stary pan popatrzył w zamyśleniu w głąb samochodu. Oferta była wspaniałomyślna, wystąpił z nią człowiek wspaniałomyślny. W samochodzie było ich już czterech, a prócz tego mnóstwo bagażu — wprost trudno sobie wyobrazić, żeby mogła się tam wcisnąć jeszcze jedna osoba dorosła, nie mówiąc już o dwojgu dzieciach. Karoseria była typu otwartego, z małą płócienną budą i bez osłon bocznych. Całonocna jazda przez góry w takim samochodzie byłaby ciężką próbą dla pięcioletniej dziewczynki z gorączką. — To bardzo, bardzo ładnie z pańskiej strony — powiedział. — Ale naprawdę myślę, że lepiej będzie, jak pojedziemy na własną rękę. — Dobrze — rzekł tamten. — Przypuszczam, że pieniędzy ma pan dosyć? Stary pan uspokoił go pod tym względem, po czym duży samochód odjechał i znikł w głębi ulicy. Ronnie patrzył za nim, bliski płaczu. Niebawem siąknął nosem, czym zwrócił uwagę Howarda. — Co się stało? — spytał dobrotliwie. — O co ci chodzi? Nie usłyszał odpowiedzi. Łzy były tuż-tuż. Howard zaczął szukać w myśli przyczyn dziecinnych zmartwień. — O samochód? — zapytał. — Myślałeś, że się nim przejedziemy? Chłopczyk przytaknął ruchem głowy, bez słów. Stary pan schylił się i otarł mu oczy. — Nie martw się — powiedział. — Poczeikamy, aż Sheila pozbędzie się przeziębienia, i potem wszyscy razem się przejedziemy. Miał zamiar, jeśli to możliwe, wynająć samochód, który by dowiózł ich z Dijon aż do St Mało i statku. Kosztowałoby to sporo pieniędzy, ale sytuacja zdawała się usprawiedliwiać taki wydatek. Niedługo? — Może pojutrze, jeżeli Sheila będzie na tyle zdrowa, żeby cieszyć się tą jazdą razem z nami. — Czy po dejeuner będziemy mogli pójść obejrzeć ca-mions i chars de combat *? — O ile jeszcze tam są, pójdziemy chwilkę na nie popatrzyć. Musiał coś zrobić, żeby wynagrodzić małemu zawód. Kiedy jednak doszli na plac dworcowy, ciężarówek i wozów pancernych już nie było. Zostało tylko parę nędznych szkap uwiązanych pod krzykliwymi reklamami piwa Byrrh i pemod. Na górze w sypialni panował bardzo miły nastrój. Zastali tam la petite Rosę, nieśmiałą dziewczynkę o długich czarnych włosach i rozwiniętym instynkcie macierzyńskim. Sheila już zdążyła ją pokochać. La petite Rosę zrobiła królika z dwóch brudnych chustek Howarda i trzech kawałków sznurka, i ten królik miał jamę w pościeli po tej stronie łóżka, która należała do Ronnie'ego. Kiedy się powiedziało „buu", chował się do jamy dzięki zręcznym manipulacjom petite Rosę. Sheila z błyszczącymi oczami usiłowała opowiedzieć o tym Howardowi mieszaniną francuskiego i angielskiego. W czasie tego szczebiotu trzy samoloty przeleciały bardzo nisko nad dworcem i hotelem. Howard rozwinął paczki i podarował Sheili książkę z obrazkami o słoniu Babarze. Babar był starym przyjacielem petite Rosę, doskonale jej znanym: wzięła książkę, • ciężarówki i wozy pancerne przyciągnęła Ronnie'ego do łóżka i zaczęła im czytać historyjkę. Chłopczykowi szybko się to sprzykrzyło — podszedł do okna i wychylił się w nadziei, że zobaczy jeszcze jakiś przelatujący samolot. Howard zostawił ich i zszedł do hallu hotelowego, żeby zatelefonować. Z wielkim trudem i dzięki wielkiej cierpliwości połączył się w końcu z hotelem w Cidoton. Jasne było, że musi się postarać zawiadomić Cavanaghów o trudnościach podróży. Rozmówił się z madame Lucard, ale Ca-vanaghowie poprzedniego dnia wrócili do Genewy. Z pewnością wyobrażali sobie, że do tej pory dotarł już prawie do Anglii. Spróbował uzyskać połączenie z Cavanaghiem w Lidze Narodów, ale powiedziano mu krótko, że łączność telefoniczna ze Szwajcarią została zawieszona. Na zapytanie o łączność telegraficzną dowiedział się, że wszystkie depesze do Szwajcarii trzeba zanosić osobiście do cenzury w Bureau de Ville *, zanim zostaną przyjęte do wysyłki. Podobno była tam bardzo długa kolejka do stołu cenzora. Czas już był na dejeuner, na razie więc dał spokój staraniom o porozumienie się z Cavanaghami. Prawdę mówiąc, od samego początku odnosił się do tej sprawy sceptycznie. Wiedziony realizmem właściwym starości, wiedział, że nie na wiele się to przyda: gdyby się nawet skontaktował z rodzicami dzieci, i tak nie mógłby pojechać do nich przez granicę, a oni nie mogliby przyjechać do niego. Musi dalej robić swoje i dowieźć dzieci do Anglii, jak się tego podjął — ze Szwajcarii nie może nadejść żad- na pomoc. W hotelu było dziwnie cicho i pusto; wyglądało na to, że dziś wszyscy żołnierze są gdzie indziej. Wszedł do restauracji i poprosił, żeby lunch zarówno dla niego, jak dla dzieci przyniesiono na tacy do numeru. Przyniosła go wkrótce femme de chambre. W podnieceniu wybuchnęła potokiem francuskich słów na temat obrazków z książki o Babarze i królika zrobionego z chu- * Urzędzie Miejskim stek do nosa. Kobieta była rozpromieniona: ten rodzaj zabawy spotkał się z jej pełnym zrozumieniem. Howard powiedział: — To było bardzo, bardzo uprzejmie z pani strony, że pozwoliła pani petite Rosę posiedzieć przy petite Sheili. Już się zaprzyjaźniły. — To nic wielkiego, monsieur — odrzekła wylewnie kobieta — naprawdę nic. Rosę niczego tak nie lubi, jak bawić się z małymi dziećmi albo z kociątkami, albo z młodymi psiakami. To prawdziwa mała mateczka, ta dziewuszka. — Serdecznym gestem pogładziła główkę małej. — Przyjdzie znowu po dejeuner, jeżeli monsieur sobie życzy. — Ja chcę, żeby Rosę przyszła znowu po dejeuner, monsieur Howard — oznajmiła Sheila. Obrócił się ku niej powoli. — Lepiej, żebyś sobie pospała po dejeuner. — Potem zwrócił się do kobiety: — Może by mogła przyjść o czwartej? — I do Rosę: — Chciałabyś po południu przyjść do nas na podwieczorek... na angielski podwieczorek? — Oui, monsieur — odpowiedziała nieśmiało. Odeszła i Howard dał dzieciom obiad. Sheila była jeszcze rozgrzana i miała lekko podwyższoną temperaturę. Kiedy skończyli, wystawił tacę za drzwi i kazał Ron-nie'emu położyć się na łóżku obok siostry. Potem wyciągnął się na fotelu i zaczął im czytać książkę, którą mu dała ich matka, zatytułowaną Amelianne w cyrku. Wkrótce dzieci usnęły; wtedy Howard odłożył książkę i sam przespał się godzinkę. Później, prowadząc Ronnie'ego za rękę, znowu przeszedł przez miasto do Bureau de Ville, z długą depeszą do Cava-naghów. Jakiś czas szukał odpowiedniego biura, aż w końcu je znalazł, oblężone przez tłum stroskanych i niezadowolonych Francuzów. Drzwi były zamknięte. Cenzor zamknął biuro i wyszedł na resztę dnia, nikt nie wiedział dokąd. Biuro miało być otwarte ponownie nazajutrz o dziewiątej rano. — To nie jest w porządku — mówili ludzie. Okazało się jednak, że nic się nie da na to poradzić. Howard wrócił z Ronnie'm do hotelu. W mieście znów było pełno wojska, a koło dworca długi konwój ciężarówek blokował szosę odchodzącą na północ. Na placu dworcowym stały trzy ogromne czołgi, najeżone działami, groźne na wygląd, ale brudne i źle utrzymane. Ich zmęczone załogi nabierały paliwa z samochodu-cysterny, pracując powoli i markotnie, bez zapału. Zimny dreszcz wstrząsnął starym panem, kiedy obserwował, jak partaczą swoją robotę. Co to powiedział Dickinson? „Wieją jak zające". To nie mogła być prawda. Francuzi zawsze wspaniale się bili. Na usilne prośby Ronnie'ego poszli na plac i jakiś czas przyglądali się czołgom. Chłopczyk powiedział: — One walą prosto przez mury i nawet przez domy. Naprawdę! Stary pan wlepił oczy w stalowe potwory. Może to i prawda, ale to, co widział, nie zaimponowało mu. — Nie wyglądają na bardzo wygodne — rzekł oględnie. Ronnie się oburzył. — Jadą nie wiem jak prędko i wszystkie działa strzelają, bach, bach, bach! — Zwrócił się do Howarda: — Czy zostaną tu przez całą noc? — Nie wiem. Pewnie tak. A teraz chodźmy, Sheila będzie chciała zjeść podwieczorek. Myślę, że i ty jesteś głodny. Jedzenie było silnym magnesem, ale Ronnie oglądał się tęsknie przez ramię. — Przyjdziemy obejrzeć je jutro? — Jeżeli jeszcze tu będą. W sypialni było wciąż wesoło. La petite Rosę, jak się okazało, znała zabawę polegającą między innymi na nieskończonym naśladowaniu różnych zwierząt. Moja ciocia mieszka w Tours, W domku, gdzie jest zwierząt chór: Mała myszka (pi, pi, pi), Wielkie lwisko (straszny ryk), Turkaweczka (tur, tur, tur)... i tak dalej bez końca. Zabawa nie wymagała wielkiej inteligencji, ale Sheila nie potrzebowała nic lepszego. Niebawem wszyscy zaczęli się razem bawić. Tak ich zastała femme de chambre. Weszła ż tacą, śmiejąc się całą gębą. — Nauczyłam się tego w Touraine, kiedy sama byłam mała — oznajmiła. — Ładne, prawda? Wszystkie dzieci lubią „Moja ciocia mieszka w Tours"... Zawsze, zawsze. A w Anglii, monsieur, dzieci też się tak bawią? — Bardzo podobnie — odrzekł. — Dzieci we wszystkich krajach bawią się w takie same zabawy. Nakarmił je mlekiem i bułką z masłem i dżemem. Niedaleko Bureau de Ville spostrzegł sklep, gdzie sprzedawano pierniki przybrane z wierzchu owocami w cukrze i innymi słodyczami. Kupił jeden, a ponieważ nie miał żadnej wprawy w prowadzeniu domu, piernik był trzy razy za duży jak na ich potrzeby. Pokroił go scyzorykiem na toaletce i wszyscy zjedli po kawałku. Był to bardzo wesoły podwieczorek — tak wesoły, że zgrzyty gąsienic i huki z rur wydechowych za oknem przeszły nie zauważone. Po podwieczorku pobawili się jeszcze trochę, po czym on umył dzieci, a tymczasem femme de chambre przesłała łóżko. Pomogła mu rozebrać dzieci i włożyć im nowe pi-żamki, a potem przytrzymała Sheilę na szerokich kolanach, podczas gdy stary pan uważnie mierzył dziewczynce temperaturę pod pachą. Była jeszcze o jakiś stopień wyższa od normalnej, chociaż mała czuła się wyraźnie lepiej — cokolwiek jej dolegało, już przechodziło. Zdecydował, że ruszyć w dalszą drogę nazajutrz byłoby jeszcze nierozsądne, nie chciał, by nowa choroba zatrzymała ich w mniej wygodnych warunkach. Sądził jednak, że następnego dnia wyjazd powinien być możliwy. Jeśli wyruszą bardzo wczesnym rankiem, dotrą do St Mało w ciągu dnia. Tego wieczora zamierzał postarać się o samochód. Wkrótce dzieci leżały już w łóżku, ucałowane na dobranoc. Howard z femme de chambre i jej dziewczynką stał w korytarzu za drzwiami. — Wieczorem, monsieur — powiedziała — niedługo, jak tylko usną, przyniosę materac i przygotuję panu posłanie na podłodze. Tak będzie lepiej niż w fotelu. — Pani jest bardzo uprzejma — powiedział. — Nie wiem, dlaczego jest pani dla nas tak bardzo, bardzo dobra. Jestem niezmiernie wdzięczny. — Ależ, monsieur, to pan jest dobry... Zszedł do hallu, trochę się dziwiąc wylewnej naturze Francuzów. W hotelu znów było pełno oficerów, Przepchał się do biurka recepcjonistki i powiedział: — Chcę wynająć samochód, nie na teraz, ale na pojutrze... Na daleką podróż. Czy może mi pani powiedzieć, który garaż byłby najlepszy? — Na daleką podróż, monsieur"! Jak daleką? — Do St Mało w Normandii. Dziewczynka jest jeszcze nie bardzo zdrowa. Myślę, że łatwiej będzie zawieźć ją samochodem. Panienka powiedziała niepewnie: — Najlepszy byłby „Garage Citroen". Ale to nie będzie łatwe, monsieur. Pan rozumie... wszystkie samochody za rekwirowało wojsko. Łatwiej by było pojechać pociągiem. Potrząsnął głową. — Wolę samochodem. Patrzyła na niego przez chwilę. — To monsieur wyjeżdża pojutrze? — Tak, jeżeli dziewczynka będzie na tyle zdrowa, żeby móc podróżować. — Bardzo mi przykro — powiedziała recepcjonistka z zażenowaniem — ale monsieur będzie musiał wyjechać najpóźniej w tym terminie. Jeżeli maleńka będzie jeszcze chora, postaramy się znaleźć panu pokój na mieście. Ale dziś po południu dowiedzieliśmy się, że hotel ma być jutro przejęty przez kolejowe Bureau Principal * z Paryża. Wlepił w nią oczy. — Więc ewakuują biura z Paryża? Potrząsnęła głową. * Zarząd Główny — Wiem tylko to, co panu powiedziałam, monsieur. Wszyscy nasi goście muszą opuścić hotel. Milczał chwilę, a potem rzekł: — Jak się nazywa ten garaż, o którym pani wspominała? — „Garage Citroen", monsieur. Zadzwonię do nich i spytam, jeśli monsieur sobie iyczy. — Bardzo proszę. Odwróciła się i weszła do kabiny, a on czekał przy biurku, zafrasowany i niespokojny. Czuł, że sieć okoliczności oplątuje go i wciąga tam, gdzie wcale nie chce iść. Samochód do St Mało miał być nożem, który przetnie jego trudności i go wyzwoli. Przez szybę kabiny widział panienkę przemawiającą potoczyście do telefonu. Czekał jak na rozżarzonych węglach. Niebawem wróciła. — To niemożliwe — rzekła. — Nie ma samochodu na taką podróż. Żałuję... Pan Duval, właściciel garażu, też żałuje... ale monsieur będzie musiał jechać pociągiem. Powiedział bardzo cicho: — Chyba jednak można by to jakoś urządzić? Taki czy inny samochód musi się przecież znaleźć? Wzruszyła ramionami. — Może monsieur poszedłby do garażu zobaczyć się z panem Duval? Jeżeli ktoś w Dijon potrafi znaleźć samo chód na taką podróż, to tylko on. Udzieliła mu wskazówek, jak trafić do garażu; w dziesięć minut później siedział w kantorze Francuza. Właściciel garażu nie pozostawił mu żadnych złudzeń. — Samochód, owszem — oświadczył. — To najmniejsze, monsieur, samochód potrafiłbym znaleźć. Ale benzyna... Nie ma ani litra, całą zarekwirowało wojsko. Benzynę do samochodu mógłbym zdobyć tylko nielegalnie... Rozumie pan? No i drogi. Niemożliwe jest dostać się szosą do Paryża, całkiem niemożliwe, monsieur. — Wreszcie — ciągnął — nie potrafiłbym znaleźć kierowcy na taką podróż. Niemcy przeszli Sekwanę, monsieur, przeszli Mamę. Kto wie, gdzie będą pojutrze? Stary pan milczał. — Jeżeli monsieur chce wrócić do Anglii — powiedział Francuz — powinien jechać pociągiem, i to jak najprędzej. Howard podziękował mu za radę i wyszedł na ulicę. Zmierzchało się. Szedł chodnikiem, pogrążony w myślach. Zatrzymał się przed jakąś kawiarnią, wszedł i zamówił pernod z wodą. Wziął trunek, zaniósł go do stolika pod ścianą i siedział tam jakiś czas ze wzrokiem utkwionym w rozwieszone na ścianach krzykliwe reklamy napojów orzeźwiaj ących. Sytuacja zrobiła się poważna. Gdyby wyjechał teraz, zaraz, może zdołałby się przedostać do St Mało i do Anglii. Jeśli odwlecze to o dalsze trzydzieści sześć godzin, bardzo możliwe, że fala niemieckiego naporu ogarnie i pochłonie tymczasem St Mało, tak jak pochłonęła Calais i Boulogne. Wydawało się nie do wiary, że Niemcy wciąż tak szybko się posuwają. Przecież chyba na pewno powstrzyma się ich, nim dotrą do Paryża? Przecież to niemożliwe, żeby Paryż miał paść? Nie podobała mu się ta ewakuacja biur kolejowych z Paryża. Coś w tym było niedobrego. Mógł teraz wrócić do hotelu. Mógł ściągnąć dzieci z łóż- ' ka, ubrać je, zapłacić rachunek hotelowy i pójść z nimi na dworzec. Ronnie'emu nie by się nie stało. Sheila... no, ostatecznie, miała płaszczyk. Może udałoby mu się zdobyć jakiś szal, żeby ją zawinąć. Prawda, że to już noc i pociągi nie kursują regularnie — mogą być zmuszeni siedzieć godzinami nocą na peronie w oczekiwaniu pociągu, który wcale nie nadejdzie. W ten sposób jednak działałby w kierunku dowiezienia dzieci do Anglii, jak to obiecał Cava-naghowi. Ale z drugiej strony... jeżeli Sheili się pogorszy? Jeżeli się przeziębi i dostanie zapalenia płuc? Gdyby tak się stało, nigdy by sobie nie darował. Dzieci byJy pod jego opieką, a cóż to za opieka lecieć z nimi na dworzec w głuchą noc, żeby ruszać w daleką i niepewną drogę nie bacząc na ich słabość i chorobę? To nie byłaby roztropność. To byłby... strach. Uśmiechnął się z lekka sam do siebie. Otóż to, zwykły strach — coś, co należało przezwyciężyć. Opiekować się dziećmi, to znaczy dbać o nie w chorobie. Niewątpliwie. Sprawa była zupełnie jasna. Przyjął za nie odpowiedzialność i musi się z tego wywiązać, choć teraz wydawało się prawdopodobne, że wpędzi go to w trudności, których nie przewidywał podejmując się tego zadania. Podniósł się i wrócił do hotelu. W hallu panienka spytała: — Monsieur znalazł samochód? Potrząsnął głową. — Zostanę tu do pojutrza, a wtedy, jeśli dziewczynka będzie zdrowa, pojedziemy koleją. — Po krótkiej pauzie dodał: — Jedna rzecz, mademoiselle. Będę mógł wziąć ze sobą na nas troje tylko jedną małą walizeczkę, którą zdołam sam nieść. Jeżeli zostawię tu swoje wędki, czy mo że się pani zaopiekować nimi jakiś czas? — Ależ oczywiście, monsieur. Będą całkiem bezpieczne. Wszedł do sali restauracyjnej i znalazł sobie miejsce do obiadu. Wielką ulgą była dla niego myśl, że zabezpieczył swoje wędki. Teraz, gdy ten problemik został rozwiązany, zdumiał się stwierdzając, jak bardzo go to gryzło. Z chwilą gdy pozbył się tego z głowy, mógł spokojnie stawić czoło przyszłości. Wkrótce po obiedzie poszedł na górę do sypialni. Femme de chambre spotkała go w korytarzu — w żółtym, brudna wym korytarzu hotelowym, oświetlonym tylko słabą żarówką bez klosza. — Posłałam panu na podłodze — powiedziała cicho kobieta. — Zobaczy pan. — Odwróciła głowę. — To bardzo uprzejmie z pani strony — odparł i spojrzał na nią zaciekawiony. W słabym świetle nie widział zbyt wyraźnie, ale wydało mu się, że kobieta szlocha. — Czy coś się stało? — spytał łagodnie. Podniosła do oczu róg fartucha. — Nie, nic — wymamrotała. — Zupełnie nic. Zawahał się, niepewny, co ma robić. Nie mógł jej tak zostawić, nie mógł po prostu wejść do sypialni i zamknąć drzwi, jeżeli miała jakiś kłopot. Za wiele mu pomogła przy dzieciach. — Czy to madame? — zapytał. — Może jest niezado wolona z pani pracy? Jeżeli tak, pomówię z nią. Powiem jej, jak bardzo mi pani pomogła. Potrząsnęła głową i otarła oczy. — Nie, to nie to, monsieur. Ale... dostałam wymówie nie. Mam odejść jutro. Zdumiał się. — Ale dlaczego? — Pięć lat — rzekła. — Pięć lat byłam u madame... przez wszystkie pory roku, proszę pana... Pięć lat bez przerwy! A teraz odprawia mnie z dnia na dzień! Coś takiego to niegodziwość. Zaczęła płakać trochę głośniej, a stary pan spytał: — Ale dlaczego madame to zrobiła? — To pan nie słyszał? Hotel się jutro zamyka. Ma tu być biuro dla kolei. — Podniosła zalaną łzami twarz. — Wszyscy dostaliśmy wymówienia, monsieur... wszyscy. Nie wiem, co ze mną będzie, ze mną i z la petite Rosę. Oszołomiony nie wiedział, jak kobiecie pomóc. Oczywiście jeżeli hotel ma się zamienić w biuro kolejowe, żadne pokojówki nie będą tu potrzebne — cały personel hotelowy będzie musiał odejść. Wahał się, niepewny, co powiedzieć. — To jeszcze nie nieszczęście — rzekł w końcu. — Ta kiej dobrej femme de chambre jak pani łatwo przyjdzie znaleźć inną pracę. Potrząsnęła głową. — Nie, proszę pana. Wszystkie hotele się zamykają, a którą rodzinę stać dzisiaj na służącą? Pan jest dobry, monsieur, ale to tak nie jest. Nie wiem, z czego będziemy żyć. — Z pewnością ma pani jakichś krewnych, jakąś rodzinę, do której może pani pojechać? — Nikogo nie mam, monsieur. Tylko brata, ojca małej Rosę, a on jest w Anglii. • — Stary oan fi5 Howard przypomniał sobie o kelnerze z hotelu „Dickens" przy Russell Sąuare. Bez przekonania powiedział kobiecie kilka pocieszających i optymistycznych słów, po czym uciekł do sypialni. Nie mógł jej niczym pomóc w tym wielkim zmartwieniu. Przygotowała mu całkiem wygodne posłanie na materacu rozpostartym na podłodze. Podszedł do łóżka dzieci i przyjrzał się im — spały bardzo mocnym snem, choć Sheila wciąż jeszcze wyglądała na gorączkującą. Posiedział trochę czytając w fotelu, ale wkrótce poczuł się znużony. Nie wyspał się jak należy poprzedniej nocy i miał za sobą niespokojny, męczący dzień. Niebawem rozebrał się i ułożył do snu na podłodze. Kiedy się zbudził, było już całkiem widno. Od okna dochodził głośny, jękliwy grzechot przejeżdżającego ulicą czołgu. Dzieci już nie spały i bawiły się w łóżku; on pole-żał jeszcze trochę, udając sen, a potem wstał. Sheila czoło miała chłodne i wyglądała na zupełnie zdrową. Ubrał się i zmierzył jej temperaturę. Była jeszcze leciutko podwyższona, ale niewątpliwie — cokolwiek dziewczynce przedtem było — teraz już przechodziło. Umył oboje i kazał Ronnie'emu się ubrać, a sam zszedł na dół zamówić śniadanie. Hotelowy tryb życia uległ już zakłóceniu. Z restauracji wynoszono meble i niewątpliwie posiłki nie miały już tam być podawane. Znalazł drogę do kuchni, gdzie zastał femme de chambre naradzającą się w przygnębieniu z pozostałą służbą, i "umówił się, że przyniesie mu śniadanie na tacy do numeru. To był męczący, pełen troski dzień. Wiadomości z północy przychodziły nieodmiennie złe; na mieście ludzie zbierali się w małe grupki i rozmawiali przyciszonymi głosami. Po śniadaniu Howard poszedł z Ronnie'em na dworzec dowiedzieć się o pociągi do Paryża, a Sheilę zostawił w łóżku pod troskliwą opieką petite Rosę. Na dworcu powiedzieli mu, że komunikacja z Paryżem jest w znacznym stopniu zdezorganizowana d cause de la si- tuation militaire *, ale że pociągi odchodzą co trzy—cztery godziny. O ile wiedzą, pociągi z Paryża do St Mało kursują normalnie, chociaż to Chemin de l'Ouest **. Poszedł z Ronnie'em do centrum i dość nieśmiało wszedł do działu dziecięcego dużego domu towarowego. Zażywna Francuzka podeszła, by go obsłużyć, i sprzedała mu dwa wełniane sweterki dla dzieci oraz puszysty szary koc. Ten ostatni kupił wiedziony raczej instynktem niż rozumem, obawiając się trudów podróży. Ze wszystkich kłopotów lękał się najbardziej ponownej choroby dzieci. Kupili jeszcze trochę słodyczy, po czym wrócili do hotelu. W hallu tłoczyli się już mamie wyglądający francuscy urzędnicy, rozdrażnieni podróżą i kłócący się o pokoje biurowe. Panienka z recepcji spotkała Howarda, kiedy szedł na górę. Powiedziała mu, że może zatrzymać swój pokój jeszcze na tę jedną noc, ale potem musi się usunąć. Obiecała się postarać, by mógł otrzymywać posiłki do pokoju, ale musi zrozumieć, że obsługa nie będzie taka, jakiej by sobie można życzyć. Podziękował jej i poszedł na górę. La petite Rosę czytała Sheili z książki z obrazkami historyjkę o Babarze; leżała zwinięta w kłębek w łóżku i razem oglądały obrazki. Sheila podniosła na Howarda żywe, błyszczące oczy — była znów taka, jaką pamiętał z Cidoton. — Regardez — powiedziała. — Voici Jacko, który włazi po ąuelle de Babar *** na jego plecy! — Zatrzepotała się w rozkosznym rozbawieniu. — Ależ on niegrzeczny! Przystanął i spojrzał razem z nimi na obrazek. — Niegrzeczna małpka, prawda? — Strasznie niegrzeczna! — potwierdziła Sheila. — Qu' est-ce que monsieur a dit? **** — spytała cichutko Rosę. Ronnie wytłumaczył jej po francusku, po czym dwujęzyczne dzieci rozmawiały dalej w języku miejscowym. Do * z powodu sytuacji wojskowej ** linia zachodnia *** Proszę popatrzeć... oto... po ogonie Babara '»?* Co pan powiedział? 67 Howarda zawsze zwracały się po angielsku, ale francuszczyzna sama wypływała im na usta, kiedy bawiły się z innymi dziećmi. Niełatwo było staremu panu ustalić, którym językiem mówią swobodniej. Na ogół Ronnie chyba wolał angielski, a Sheila bardziej naturalnie przechodziła na francuski, może dlatego że była młodsza i niedawno dopiero wyszła spod opieki nianiek. Dzieci całkiem dobrze bawiły się same. Howard wydobył i obejrzał walizeczkę — chyba za małą na to, by pomieścić najpotrzebniejsze rzeczy dla nich trojga. Zdecydował, że może nieść ją Ronnie, a on kupi dodatkowo drugą, nieco większą, którą będzie niósł sam. Podniecony tym pomysłem wyszedł, żeby nabyć tanią fibrową walizkę. Na podeście spotkał femme de chambre, która zawahała się, po czym go zatrzymała. — Monsieur jutro wyjeżdża? — spytała. — Muszę, bo potrzebny jest ten pokój — odparł. — Ale myślę, że dziewczynka już na tyle wydobrzała, żeby móc podróżować. Każę jej wstać na dejeuner, a po południu wyjdzie z nami na mały spacerek. — O, to jej dobrze zrobi. Mały spacerek po słoneczku. — Znów się zawahała, a potem padło pytanie: — Monsieur jedzie prosto do Anglii? Skinął potakująco. — Nie zatrzymam się w Paryżu. Wsiądę w pierwszy pociąg do St Mało. Błagalnie zwróciła ku niemu twarz pobrużdżoną i przed- wcześnie postarzałą. — Monsieur... to straszne prosić. Czy zgodziłby się pan zabrać la petite Rosę ze sobą do Anglii? Milczał nie bardzo wiedząc, co na to powiedzieć, a ona ciągnęła pośpiesznie: — Mam pieniądze na drogę, monsieur. A Rosę to grzecz na dziewczynka... ach, jaka ona grzeczna! Nie sprawiłaby panu kłopotu... nie więcej niż mała myszka. Wszelkie instynkty mówiły staremu panu, że musi tę rzecz utrącić z miejsca — jak najszybciej. Choć nie chciał się do tego sam przed sobą przyznać, wiedział, że prze- dostanie się do Anglii będzie wymagało całej jego energii, zwłaszcza że jest obciążony dwojgiem małych dzieci. W głębi jego duszy czaił się strach, strach przed grożącą zupełną katastrofą. Patrzył na załzawioną, stroskaną twarz kobiety i zagrał na zwłokę. — Ale czemu pani chce posłać ją do Anglii? — spytał. — Przecież wojna nigdy nie dotrze do Dijon. Mała będzie tu całkiem bezpieczna. — Nie mam pieniędzy, monsieur. Jej ojciec jest w Anglii, ale nie może nam tu przysyłać pieniędzy. Lepiej, żeby teraz pojechała do Anglii. — Może mógłbym mu jakoś pomóc w przysłaniu tu pieniędzy — rzekł. Na jego akredytywie została jeszcze spora suma. — Pani przecież nie chce się z nią rozstawać? — Monsieur, we Francji dzieją się teraz rzeczy, których wy, Anglicy, nie rozumiecie. Boimy się tego, co nadchodzi, wszyscy... Przez chwilę milczeli oboje. — Wiem, że sprawy stoją bardzo źle — powiedział ci cho. — Może być trudno mnie, Anglikowi, wrócić teraz do kraju. Nie sądzę, że tak będzie... ale może być. Przy puśćmy, że z jakiegoś powodu nie będę mógł wywieźć jej z Francji? Zmarszczyła twarz i podniosła róg fartucha do oczu. — W Anglii byłaby bezpieczna — wymamrotała. — Nie wiem, co się z nami stanie tu, w Dijon. Boję się. Zaczęła na nowo płakać, a on poklepał ją niezdarnie po ramieniu. — No, no — powiedział. — Zastanowię się nad tym po południu. O takiej rzeczy nie można decydować w po śpiechu. Uciekł wreszcie od niej i wyszedł na ulicę. Znalazłszy się na dworze zupełnie zapomniał, po co się wybrał. W roztargnieniu skierował się w stronę śródmieścia rozmyślając, jak zdoła się uchylić od opieki nad jeszcze jed- 69 nym dzieckiem. Niebawem usiadł w jakiejś kawiarni i zamówił sobie bocfc *. Nie to, żeby miał coś przeciwko petite Rosę. Przeciwnie, lubił ją — była taką cichą, obdarzoną żywym macierzyńskim instynktem dziewuszką. Ale stałaby się dla niego jeszcze jednym ciężarem, a on wiedział każdym włókien-kiem swego jestestwa, że nie zniesie żadnych dodatkowych ciężarów. Wiedział, że grozi mu niebezpieczeństwo. Napór Niemiec na Francję i gwałtowny zalew kraju nie był już tajemnicą — był podobny do najazdu na Belgię w poprzedniej wojnie, tylko jeszcze gwałtowniejszy. Jeśli będzie zwlekał choć chwilę dłużej niż to konieczne, znajdzie się na terenie zajętym przez armię najeźdźców. Dla Anglika oznacza to obóz koncentracyjny, a więc — dla człowieka w jego wieku — prawdopodobnie śmierć. Ze swego krzesła na chodniku wpatrywał się w cichy, oblany słońcem plac. Złe czasy nastają dla Francuzów, on i jego dzieci muszą się stąd wydostać, i to prędko. Jeżeli Niemcy zwyciężą, przywloką za sobą z całą pewnością grabież i głód, stopniowo narastające aż do anarchii, kiedy już staną w obliczu nieuchronnej klęski. Nie wolno mu dopuścić, by jego dzieci tu zostały. Dla dzieci we Francji, jeśli zostanie podbita, nadejdą okropne czasy. Biedna mała Rosę. Nie miał nic przeciwko niej — owszem, nawet pomogła mu przez te ostatnie dwa dni. Bez niej byłoby mu trudno poradzić sobie z Sheilą. Rozweselała i bawiła dziewczynkę — jeszcze przecież zupełnie malutkie dziecko — w taki sposób, na jaki sam Howard nigdy by się nie zdobył. Szkoda, że niepodobna jej zabrać. W normalnych czasach byłby jej może rad — w Cidoton próbował przecież znaleźć młodą dziewczynę, która by pojechała z nimi aż do Calais. Prawda, że Rosę ma tylko dziesięć lat, ale jest francuską chłopką, a te dorastają bardzo szybko. Czy naprawdę niepodobna jej zabrać? * ciemne piwo Teraz wydawało mu się niesłychanie okrutne, wręcz niemożliwe zostawić ją tutaj. Siedział tak, nieszczęśliwy i niezdecydowany, przez pół godziny. W końcu wstał i poszedł z wolna z powrotem do hotelu, straszliwie zatroskany. Na wygląd postarzał się o pięć lat. Spotkał femme de chambre na schodach. — Zdecydowałem się już — powiedział z ciężkim ser cem. — La petite Rosę może jechać z nami do Anglii... Zawiozę ją do ojca. Musi być gotowa do drogi jutro o siód mej rano. ROZDZIAŁ CZWARTY Tej nocy Howard spał bardzo mało. Leżał na swoim posłaniu na podłodze rozmyślając uporczywie o sprawach, które ma do załatwienia, i o różnych alternatywnych planach, jakie musi przygotować na wypadek, gdyby coś poszło źle. Nie obawiał się, że nie dojadą do Paryża. Dostaną się tam na pewno, pociągi odchodzą co trzy lub cztery godziny. Ale co dalej? Czy zdoła wyjechać z Paryża i dotrzeć do St Mało, żeby wsiąść na statek do Anglii? W tym sęk. Paryż przeszedł już raz oblężenie w 1870 roku; być może teraz nastąpi to zaiowu. Mając troje dzieci pod opieką nie może ugrzęznąć w obleganym mieście. W taki czy inny sposób musi się dowiedzieć o możliwości dalszej drogi do Anglii, zanim dojadą do Paryża. Wstał około pół do szóstej, ogolił się i ubrał. Potem obudził dzieci; wyrwane ze snu, kaprysiły i Sheila trochę popłakiwała, musiał więc wziąć ją na kolana, otrzeć jej oczy i pocieszać na różne sposoby. Pomimo łez była zdrowa, bez śladu gorączki i po pewnym czasie pozwoliła się umyć i ubrać. Ronnie zapytał sennie: — Czy pojedziemy samochodem? — Nic, dziś nie — odparł stary pan. — Nie udało mi się dostać samochodu. — Pojedziemy w char de combatl — Nie. Pojedziemy pociągiem. — Czy to ten pociąg, w którym będziemy spać? Howard cierpliwie zaprzeczył ruchem głowy. — To mi się też nie udało. Może zresztą będziemy musieli spać w pociągu, ale mam nadzieję, że tej nocy znajdziemy się już na morzu. — Na statku? — Tak. A teraz idź, umyj zęby. Wycisnąłem ci już pastę na szczoteczkę. Nad hotelem rozległ się grzmiący ryk silników i nisko ponad dworcem przeleciał samolot. Odleciał potem równolegle do ich okna — dwusilnikowy jednopłatowiec z nisko osadzonymi skrzydłami, o barwie ciemnozielonej. W oddali rozległ się krótki, chaotyczny grzechot, jakby uczono się strzelać na jakimś odległym poligonie. Stary pan siedział na łóżku patrząc na oddalający się samolot. Przecież to nie mógł być... Ronnie powiedział: — Ale nisko leciał, prawda, proszę pana? Nigdy nie odważyliby się lecieć tak nisko. To musiał być samolot francuski. — Bardzo nisko — potwierdził trochę niepewnym gło sem. — Dalej, myj sobie zęby. Niebawem rozległo się pukanie do drzwi i stanęła w nich femme de chambre z kawą i bułkami na tacy. Za nią szła la petite Rosę, odświętnie ubrana w duży kapelusz z czarnej słomki, obcisły czarny płaszczyk i białe skarpetki. Widać było, że jest jej w tym wszystkim bardzo niewygodnie. Howard powiedział dobrotliwie po francusku: — Dzień dobry, Rosę. Więc jedziesz z nami do Anglii? — Oui, monsieur. — Przez całą noc gadała o jeździe pociągiem i o tym, że jedzie do Anglii, do ojca — powiedziała femme de chambre. — Dziewczyna prawie wcale nie spała. Mówiąc to uśmiechała się trochę niepewnie i Howardowi się wydało, że znów jest bliska płaczu. — To świetnie — rzekł, po czym poprosił femme de chambre: — Niech pani usiądzie i napije się z nami kawy. Rosę też się napije, prawda, Rosę? — Merci, monsieur — powiedziała kobieta. — Ale mu szę przygotować kanapki i już piłam kawę. — Pogłaskała dziewczynkę po ramieniu. — Chcesz jeszcze filiżankę ka wy, ma petitel Zostawiła z nimi Rosę i wyszła. W sypialni Howard usadowił dzieci, każde z posmarowaną masłem bułką i filiżanką słabej kawy. Dzieci jadły bardzo pomału: kiedy on sam skończył posiłek, one były dopiero w połowie. Pokręcił się po pokoju i spakował ich niewielki bagaż. Rosę miała swoje rzeczy w małej walizeczce, stojącej obok niej na podłodze. Dzieci pilnie jadły dalej. Femme de chambre wróciła z kilkoma dużymi, źle owiniętymi paczkami z jedzeniem na drogę i ogromną butlą po winie napełnioną mlekiem. — Macie — powiedziała niepewnym głosem. — Dzisiaj nikt nie umrze z głodu! Dzieci roześmiały się wesoło z tego kiepskiego żartu. Rosę już skończyła, Ronnie pochłaniał ostatni kęs, ale Sheila wciąż jadła wytrwale. Nie miało sensu dłużej czekać, staremu panu pilno było na dworzec z obawy, że pociąg może im uciec. — Nie masz chyba już na to ochoty — rzekł do Sheili wskazując nie dojedzoną bułeczkę. — Lepiej to zostaw. Musimy już iść. — Ja to chcę zjeść — powiedziała buntowniczo. — Ale my musimy już iść. — Ja chcę. Nie zamierzał marnować energii na dyskusję z dzieckiem. — Dobrze — powiedział. — W takim razie możesz buł kę wziąć ze sobą. Zebrał rzeczy i zagarnął całą trzódkę na korytarz, a potem w dół po schodach. U drzwi hotelu zwrócił się do femme de chambre. — Jeżeli będą jakieś trudności, wrócę tutaj — powie dział. — Inaczej, jak mówiłem, wyślę depeszę, skoro tyl ko dojedziemy do Anglii i Rosę znajdzie, się u ojca. Ale nie trzeba, żeby monsieur za nią płacił — rzekła szybko. — Niech Henri wyśle depeszę. Wzruszyło go to. — W każdym razie telegram zostanie wysłany, jak tylko przyjedziemy do Londynu. Au revoir, mademoiselle. — Au revoir, monsieur. Bonne chance. * Stała patrząc, jak Howard przeprowadza trójkę dzieci przez ulicę w bladym, porannym słońcu, a po bruzdach na jej twarzy ściekały nie powstrzymywane łzy. Na dworcu panowało wielkie zamieszanie. Całkiem niemożliwe było dowiedzieć się o prawdopodobieństwo i terminy odejścia pociągów ani o to, czy w tłumie żołnierzy znajdą się miejsca siedzące dla dzieci. Zdołał wypenetro-wać jedynie to, że pociągi do Paryża odchodzą z peronu czwartego i że od północy było ich dwa. Poszedł kupić bilet dla Rosę, ale kasę zastał zamkniętą. — Nie wykupuje się już biletów — powiedział ktoś sto jący obok. — To niepotrzebne. Stary pan wlepił w niego oczy. — To może płaci się w pociągu? — Może. — Mężczyzna wzruszył ramionami. Nikt nie sprawdzał biletów przy wejściu na peron. Przeprowadził dzieci przez tłum; Sheila wciąż żuła nie dojedzoną bułkę, trzymaną kurczowo w gorącej rączce. Ku sporemu zdziwieniu Howarda na peronie czwartym było prawie pusto. Nie wyglądało na to, by wiele ludzi walczyło o dostanie się do Paryża — cały ruch zdawał się kierować w inną stronę. Zobaczył jakiegoś maszynistę i podszedł do niego. — Czy tu zajedzie pociąg do Paryża? — Ależ z pewnością. Odpowiedź nie dodała staremu panu otuchy. Pusta przestrzeń peronu przygnębiała go — było w niej coś nienaturalnego, złowróżbnego. Poszedł dalej do ławki i ułożył na niej wszystkie paczki i walizki, po czym usadowił się, by czekać na nadejście pociągu. • Do widzenia panu. Życzę szczęścia. Dzieci zaczęły biegać po peronie, bawiąc się w gry własnego pomysłu. Niebawem, pamiętając o przeziębieniu, które wywołało zwłokę w podróży, przywołał do siebie Ron-nie'ego i Sheilę i zdjął im płaszczyki; chciał ubrać w nie dzieci na nowo, kiedy się już znajdą w pociągu. Po chwili zastanowienia zwrócił się do Rosę: — Ty też — powiedział. — Wygodniej ci będzie bawić się bez płaszcza i kapelusza. Zdjął je z niej i położył obok siebie na ławce, po czym zapalił fajkę i rozsiadł się zamierzając cierpliwie czekać na pociąg. Nadjechał wreszcie około pół do dziewiątej, kiedy już znajdowali się na stacji od półtorej godziny. Do tego czasu zebrało się na peronie trochę ludzi — niezbyt wiele. Pociąg wtoczył się w kłębach pary, górując nad nimi; na pomoście lokomotywy obok załogi pociągu stało dwóch żołnierzy. Ku radości Howarda w pociągu nie było tłoku. Najprędzej jak mógł skierował się do wagonu pierwszej klasy i znalazł przedział zajęty tylko przez dwóch markotnych oficerów z Armee de l'Air*. Dzieci rzuciły się na siedzenia i zaczęły myszkować po całym przedziale, oglądając wszystko i szczebiocąc między sobą mieszaniną francuskiego i angielskiego. Dwaj oficerowie nachmurzyli się jeszcze bardziej; nie minęło pięć minut, a już wstali i klnąc pod nosem przenieśli się do innego przedziału. Howard patrzył na nich bezradnie, gdy wychodzili. Byłby chętnie przeprosił, ale nie wiedział, jak to odpowiednio sformułować. Niebawem doprowadził do tego, że dzieci usiadły. Pamiętając o przeziębieniach rzekł: — Teraz lepiej włóżcie płaszczyki. Rosę, ty też włóż swój. Zaczął ubierać Sheilę w płaszczyk. Rosę pustym wzrokiem rozejrzała się po przedziale. — Monsieur, gdzie mój płaszcz? I mój kapelusz? * Wojsk Lotniczych — Jak to? Miałaś je przecież, kiedyśmy wsiadali do pociągu? Okazało się jednak, że ich nie miała. Rzuciła się wraz z tamtymi dziećmi do wagonu, niepomna na nic, podczas gdy Howard śpieszył za nią, obarczony bagażem. Jej płaszcz i kapelusz zostały na ławce dworcowej. Twarzyczka Rosę się zmarszczyła i mała zaczęła płakać. Stary pan przez chwilę patrzył na nią z irytacją — sądził przedtem, że będzie mu pomocą. Wreszcie przyszła mu na ratunek cierpliwość zrodzona z siedemdziesięciu lat rozczarowań. Usiadł i przyciągnął dziewczynkę ku sobie, ocierając jej oczy. — Nie martw się — powiedział łagodnie. — W Paryżu kupimy nowy kapelusz i nowy płaszczyk. Sama je sobie wybierzesz. — Ale one były takie drogie — wyszlochała. Znowu otarł jej oczy. — To nic. Stało się. Kiedy wyślę telegram, wytłumaczę twojej cioci, że to nie była twoja wina. Wkrótce przestała płakać. Howard rozwinął jedną z wielu paczek z prowiantami, każde zjadło po cząstce pomarańczy i wszystkie kłopoty poszły w zapomnienie. Pociąg szedł wolno, zatrzymując się na każdej stacji i czasem między stacjami. Z Dijon do Tonnerre jest siedemdziesiąt mil, a ze stacji tej wyjechali około pół do dwunastej, w trzy godziny po opuszczeniu Dijon. Dzieci do tej pory dobrze wytrzymywały podróż; przez ostatnie pół godziny biegały tam i z powrotem po korytarzu pokrzykując, podczas gdy stary pan drzemał niespokojnie w kącie przedziału. Po Tonnerre zebrał się w sobie i sprowadził je wszystkie z powrotem do przedziału na dejeuner złożone z kanapek, mleka i pomarańcz. Jadły powoli, z częstymi przerwami na wyglądanie przez okno. W czasie tych przerw kanapki wykazywały skłonność do znikania między poduszkami siedzeń. Niebawem się nasyciły. Dał każdemu po kubku mleka i położył Sheilę na siedzeniu, żeby wypoczęła, okrywszy ją kocem kupionym w Dijon. Rosę i Ron- nie'emu kazał usiąść spokojnie i oglądać Babara, po czym sam mógł odpocząć. Z Tonnerre do Joigny jest trzydzieści mil. Pociąg szedł wolniej niż kiedykolwiek, zatrzymując się na długo bez widocznego powodu. W czasie jednego z tych postojów zobaczyli przez okno dużą eskadrę samolotów, lecącą bardzo wysoko. Stary pan doznał wstrząsu słysząc strzały artyleryjskie i widząc, jak kilka białych kłębków dymu wybucha na bezchmurnym niebie znacznie poniżej samolotów. Wydawało się to nie do wiary, ale musiały to być niemieckie samoloty. Wypatrując francuskich myśliwców wytężył wzrok jak mógł najbardziej bez odwrócenia uwagi dzieci od książeczek, ale żadnych myśliwców nie było widać. Maszyny skręciły powoli i zawróciły ku wschodowi, nic sobie nie robiąc z nieskutecznego ognia artyleryjskiego. Stary pan osunął się z powrotem na siedzenie, pełen wątpliwości i obaw. Drzemał trochę, kiedy pociąg wkrótce po pierwszej wtoczył się do Joigny. W palącym słońcu stał tam na stacji bez końca. Niebawem korytarzem nadszedł jakiś mężczyzna. — Descendez, monsieur* — powiedział. — Ten pociąg dalej nie jedzie. Howard spojrzał na niego osłupiały. — Ale... przecież to pociąg do Paryża? — Musi się pan tutaj przesiąść. Trzeba wysiadać. — Kiedy odejdzie najbliższy pociąg do Paryża? — Nie wiem, monsieur. To sprawa wojskowa. Howard włożył dzieciom płaszcze, pozbierał rzeczy i niebawem znalazł się na peronie, obciążony bagażem i prowadząc za sobą trójkę dzieci. Poszedł prosto do biura zawiadowcy. Był tam oficer, capitaine des transports **. Stary pan zadał kilka prostych pytań i otrzymał proste odpowiedzi. * Proszę wyjść * kapitan służby transportowej — Nie będzie więcej pociągów do Paryża, monsieur. Absolutnie żadnych. Nie mogę panu powiedzieć dlaczego, ale żadne już pociągi nie będą kursowały na północ od Joigny. W jego tonie było coś ostatecznego, co nie dopuszczało sporu. Stary pan powiedział: — Jadę z tymi dziećmi do St Mało i stamtąd do Anglii. Jak by mi pan radził tam się dostać? Młody oficer wytrzeszczył na niego oczy. — Do St Mało? To nie jest teraz najłatwiejsza podróż, monsieur. — Pomyślał chwilę. — Powinny by być pociągi z Chartres... A za godzinę, o pół do trzeciej, odchodzi auto bus do Montargis... Musi pan jechać przez Montargis, mon sieur. Autobusem do Montargis, potem do Pithiviers, z Pit- hiviers do Angerville i z Angerville do Chartres. Z Char tres będzie pan mógł pojechać pociągiem do St Mało. Zwrócił się z kolei do rozgniewanej Francuzki stojącej za Howardem, która przepchała się łokciami usuwając starego pana z drogi. Wycofał się na peron, usiłując zapamiętać usłyszane dopiero co nazwy miejscowości. Przypomniał sobie o swoim małym bedekerze, wydobył go i prześledził zaleconą trasę do Chartres. Okrążała Paryż o sześćdziesiąt mil na zachód. Byle kursowały autobusy, można się będzie w ten sposób dostać do Chartres, ale Bóg jeden wie, ile czasu to zajmie. Jeżeli chodzi o prowincjonalne autobusy francuskie, znał się na rzeczy. Odnalazł autobus na placyku stacyjnym i usiadł w nim wraz z dziećmi. Gdyby przyszedł w dziesięć minut później, nie dostałby miejsc siedzących. Skłopotany usiłował zaplanować dalszą drogę, choć wciąż rozpraszał go szczebiot dzieci. Jechać do Montargis wydawało się jedyną rzeczą, jaką mógł zrobić, ale czy będzie to mądrze? Czy nie lepiej starać się wrócić do Dijon? Podana mu trasa przez Montargis do Chartres wydawała się całkiem rozsądna według jego bedekera: prowadziła dobrą szosą przez mniej więcej sto mil do Chartres. Ten autobus podwiezie go jakieś trzydzieści pięć czy czterdzieści mil w pożądanym kierunku, tak że wysiadłszy z niego znajdzie się o sześćdziesiąt mil od Chartres i kolei do St Mało; byleby znalazł autobus, który go przewiezie przez te sześćdziesiąt mil, będzie uratowany. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, dotrze do Chartres wieczorem, a do St Mało następnego ranka. Potem tylko przeprawa statkiem przez Kanał i już będzie w domu, w Anglii. Plan wydawał się dobry, ale czy to naprawdę roztropne? A może wrócić do Dijon, choć nie miał pewności, czy i to się uda? Ale nawet jeżeli tam wróci, co potem? Wobec parcia Niemców w głąb Francji z północy i pochodu Włochów z południa, Dijon było jakby wzięte w dwa ognie. Nie mógłby pozostawać bez końca w Dijon. Lepiej chyba wziąć na odwagę i posuwać się naprzód autobusem na północo-zachód, w kierunku Kanału i kraju. Autobus zapełnił się zgrzanym, spoconym tłumem francuskich wieśniaków. Wszyscy byli podnieceni i zdenerwowani, wszyscy mieli z sobą olbrzymie pakunki, wszyscy zdążali na zachód. Howard wziął Sheilę na kolana, żeby zrobić więcej miejsca, a Ronnie'ego postawił sobie między nogami. Rosę ciasno do niego przywarła, i sąsiednie siedzenie zajęła bardzo gruba kobieta z malutkim dzieckiem na ręku. Z rozmów ludzi w autobusie Howard dowiedział się, że Niemcy wciąż prą naprzód, ale że Paryż ma być broniony do ostatka. Nikt nie wiedział, jak daleko Niemcy się posunęli i jak blisko Joigny mogą się obecnie znajdo- wać. Rozsądek kazał wyruszyć i jechać do krewnych za- mieszkałych dalej na zachód. Jeden mężczyzna powiedział: — Izba Deputowanych wyjechała z Paryża. Jest teraz w Tours. Ktoś inny twierdził, że ta pogłoska jest nieprawdziwa, i rozpoczął się bezładny spór. Nikt nie zdawał się zbytnio interesować Izbą Deputowanych — Paryż i życie miast znaczyły bardzo mało dla tych chłopów i półchłopów. W autobusie można się było udusić z gorąca. Dwójka angielskich dzieci znosiła to lepiej, niż Howard mógł się spodziewać; la petite Rosę wyglądała na bardziej cierpią- nn cą od nich. Howard zauważył, że bardzo pobladła. Pochylił się ku niej. — Zmęczona jesteś? — spytał dobrotliwie. Potrząsnęła głową w milczeniu. Obrócił się i zaczął się szamotać z oknem, przy którym siedział; wkrótce zdołał uchylić je trochę i wpuścił prąd ciepłego, świeżego powietrza. Niebawem kierowca usiadł na swoim miejscu i mocno przeładowany wehikuł ciężko wytoczył się z placyku. Dzięki jeździe do wnętrza autobusu przenikało trochę więcej powietrza. Wyjechali z miasta po dwóch przystankach, wioząc dodatkowy ładunek ludzi na dachu. Ruszyli po długich, prostych drogach Francji, źle utrzymanych i pełnych kurzu. Wokół ciężkiego pojazdu kłębiły się tumany pyłu, który wdzierał się przez otwarte okno, przysypując ich wszystkich. Konnie, stojący między nogami starego pana, przywarł do okna, chciwy zobaczyć wszystko, co tylko mógł. Howard z trudem tak przekręcił trzymaną na kolanach Sheilę, żeby też mogła wyglądać. Po chwili siedząca przy nim Rosę wydała cichy, żałosny jęk. Howard spojrzał na nią, zobaczył jej pobladłą twarz o zielonkawym odcieniu i nim zdążył cokolwiek zrobić, aby jej pomóc, dziewczynka zwymiotowała na podłogę. Przez moment był zaskoczony i pełen obrzydzenia, potem wróciła mu cierpliwość — dzieci nie mogą nic poradzić na takie rzeczy. Kaszlała i płakała, więc wyciągnął chustkę do nosa, wytarł małej twarz i zaczął ją pocieszać. — Pauvre petit chou* — powiedział niezgrabnie. — Te raz będzie ci lepiej. To przez ten upał. Z pewnym wysiłkiem przesunął Sheilę i wziął Rosę na drugie kolano, żeby mogła wyglądać i mieć więcej powietrza. Wciąż gorzko płakała; otarł jej oczy i przemawiał do niej tak łagodnie, jak tylko potrafił. Tęga kobieta siedząca obok uśmiechała się pogodnie, wcale nie przejmując się katastrofą. • Biedne małe kochanie — To przez to kołysanie — rzekła miękką mową cen tralnej Francji. — Jak na morzu. Mnie zawsze robiło się niedobrze, ile razy podróżowałam, jak byłam mała. Zaw sze, zawsze. Czy w pociągu, czy w autobusie, zawsze tak samo. — Pochyliła się. — Sois tranąuille, ma petite. * Nic się nie stało. Rosę spojrzała na nią i przestała płakać. Howard wybrał najczystszy róg chusteczki i otarł jej oczy. Siedziała potem bardzo cicho i potulnie na jego kolanie, patrząc na krajobraz przesuwający się z wolna za oknem. — Ja nigdy nie choruję w samochodach — powiedział dumnie Ronnie po angielsku. Gruba kobieta spojrzała na nich z nowym zaciekawieniem — dotychczas rozmawiali po francusku. Na szosie był wielki ruch, cały w kierunku zachodnim. Stare, sfatygowane samochody osobowe, ciężarówki, wozy zaprzężone w muły i osły — wszystko to wyładowane do granic możliwości ludźmi zdążającymi do Montargis. Pojazdy lawirowały wśród tłumów ludzi pchających wózki ręczne, wózki dziecinne, a nawet taczki, załadowane ich dobytkiem. Howardowi wydawało się to wręcz nie do wiary: jak gdyby cała wieś uciekała przed wojskami. Kobiety pracujące na polach od czasu do czasu przerywały robotę i podnosiły wzrok, wpatrując się w osobliwą kawalkadę na szosie. Potem pochylały się na nowo, żeby zbierać swoją okopowiznę — robota była ważniejsza od tych dziwnych fal płynących drogą. W połowie drogi do Montargis autobus przechylił się z wolna w lewo. Kierowca zaczął mocować się z układem sterowniczym; od lewego tylnego koła dobiegał rytmiczny, brzękliwy turkot. Kierowca wysiadł, żeby zobaczyć, co się stało. Po chwili wrócił wolnym krokiem do drzwi autobusu. — Un pneu — oświadczył krótko. — 11 faut descendre... tout le monde. ** Musimy zmienić koło. Howard wysiadł z ulgą. Siedzieli już w autobusie od • Uspokój się, malutka. •* Opona... Trzeba wysiąść... wszyscy. blisko dwóch godzin, z których jedną spędzili na szosie. Dzieci były zgrzane, zmęczone i rozgrymaszone — odmiana z pewnością mogła im dobrze zrobić. Zaprowadził jedno po drugim przyzwoicie za krzaczek; procedura ta nie uszła uwagi gromadki pasażerów zebranych wokół autobusu. Szturchnęli się nawzajem łokciami. — Cest un Anglais...* Kierowca wspomagany przez dwóch pasażerów szamotał się z lewarem, chcąc podnieść autobus i zdjąć spłaszczone koło. Howard przez krótki czas przyglądał się ich pracy, po czym przyszło mu na myśl, że jest to dobra okazja, żeby dać dzieciom podwieczorek. Poszedł zdjąć z siatki paczkę z prowiantem i zaprowadził dzieci dalej szosą, kilka jardów przed gromadę pasażerów. Tam usadził je na trawiastym poboczu w cieniu drzewa i dał im kanapki z mlekiem. Droga ciągnęła się prościutko na zachód. Jak daleko mógł sięgnąć wzrokiem, roiła się od pojazdów jadących bez wyjątku w jedną tylko stronę. Uznał to za widok doprawdy niezwykły, coś czego nigdy dotąd nie oglądał: wędrówkę całej ludności. Niebawem Rosę oświadczyła, że słyszy samolot. Howard instynktownie odwrócił głowę, ale nic nie dosłyszał. — Ja też słyszę — powiedział Ronnie. — Dużo samolotów. Sheila oznajmiła: — Ja chcę usłyszeć samolot. — Niemądra. — powiedział Ronnie. — Dużo ich jest. Nie słyszysz? Stary pan wytężył słuch, ale nic nie mógł dosłyszeć. — Czy widzicie, gdzie one są? — zapytał lekkim to nem. Zimny strach czaił się w głębi jego duszy. Dzieci rozejrzały się po niebie. — Via — rzekła Rosę wskazując nagle palcem. — Trois avions... la. ** Ronnie w podnieceniu wykręcił się do Howarda. * To Anglik... •* O tam... Trzy samoloty... tam. 82 — Schodzą ku nam! Myśli pan, że zobaczymy je z bliska? — Gdzie one są? — spytał stary pan. Wytężył oczy w kierunku, z którego przyjechali. — Ach, widzę. Nie przylecą tu nigdzie blisko. Patrzcie, tam się zniżają. — Oo... — powiedział zawiedziony Ronnie. — A ja tak chciałem zobaczyć je z bliska. Obserwowali, jak samoloty zniżają się ku szosie, o jakieś dwie mile od nich. Howard spodziewał się, że wylądują na polach przy drodze, ale nie wylądowały. Wyrównały lot i mknęły tuż nad czubkami drzew, po jednym z każdej strony szosy i jeden za nimi, środkiem. Gdy nadlatywały, dobiegł od nich niegłośny, trzaskający grzechot. Stary pan wpatrzył się w samoloty z niedowierzaniem — przecież to niemożliwe... I wtedy szybko, jedna po drugiej, z maszyny lecącej w tyle spadło na szosę pięć bomb. Howard widział, jak bomby spadają z samolotu, ujrzał pięć wielkich wytrysków ognia na szosie, zobaczył, jak dziwne, niesamowite szczątki czegoś wylatują w powietrze. Przy autobusie jakaś kobieta wrzasnęła: — Les Alle-mands! * — i rozpętało się piekło. Kierowca małego Peugeota odległego o pięćdziesiąt jardów dostrzegł poruszenia tłumu, obejrzał się za siebie i najechał na tył furmanki zaprzężonej w muły, roztrzaskując jedno z jej kół i zmiatając pasażerów i ładunek na szosę. Francuzi otaczający autobus rzucili się jak szaleni do drzwi, w nadziei, że karoseria ze szkła i dykty da im schronienie, i zakor- kowali wejście walczącym, żałosnym tłumem. Samoloty wciąż zbliżały się ku nim, plując ogniem z karabinów maszynowych. Ostatni samolot po zrzuceniu bomb wyleciał naprzód i na prawo, gdy tymczasem prawa maszyna wężowym ruchem przesunęła się na środek i została w tyle, gotowa z kolei do bombardowania szosy. Nie było czasu nic zrobić, nigdzie pójść, nie było zresztą gdzie iść. Howard schwycił Sheilę i Ronnie'ego i przyciąg- • Niemcy nął ich blisko ku sobie, kładąc się płasko na ziemi. Krzyknął do Rosę, żeby też prędko się położyła. W następnej chwili maszyny były już nad nimi — jed- nosilnikowe monoplany o dziwnych, zagiętych, nisko osadzonych skrzydłach, ciemnozielonego koloru. Salwa ognia karabinowego uderzyła w autobus z samolotów lecących po prawej i lewej; strumień pocisków smugowych trysnął wzdłuż szosy ze środkowego. Kilka kul przeleciało tuż nad Howardem i jego dziećmi i rozprysnęło się po ziemi o parę jardów w tyle. Przez moment Howard widział w tylnej kabinie prażącego do nich strzelca pokładowego. Był to młody człowiek, nie więcej niż dwudziestoletni, o ostrej, opalonej twarzy. Miał na głowie żółtą korporancką czapkę i śmiał się strzelając. Potem dwa boczne samoloty przeleciały, a środkowy znalazł się tuż-tuż. Podniósłszy wzrok stary pan widział bomby uwieszone na uchwytach pod skrzydłem i czekał w męce, aż spadną. Nie spadły. Maszyna minęła ich, odległa nie więcej niż o sto jardów. Patrzył na nią, kiedy odlatywała, osłabły z ulgi. Widział, jak bomby spadają z niej na szosę o trzysta jardów dalej i obserwował, onie- miały, wylatujące w górę szczątki. Zobaczył koło od jakiegoś wozu szybujące przez powietrze i lądujące na polu. Potem ów pełen gracji, wężowy taniec rozpoczął się od nowa: maszyna lecąca w tyle zamieniła się na miejsca z tą po lewej. Znikły w oddali i po chwili Howard usłyszał huk następnego ładunku bomb rzucanych na szosę. Puścił dzieci i usiadł na trawie. Ronnie był cały w rumieńcach i podniecony. — Ale były blisko! — zawołał. — Widziałem je na prawdę dobrze. A ty dobrze je widziałaś, Sheila? Słysza łaś, jak strzelały z karabinów? Był w ekstazie radości. Sheila pozostała zupełnie obojętna. — Mogę dostać pomarańczę? — spytała. iloward odpowiedział powoli i macninalmc; — Nie, miałaś dosyć do jedzenia. Wypij mleko. — Obró cił się do Rosę i zobaczył, że jest bliska łez. Ukląkł i prze- sunął się w jej stronę. — Czy coś cię trafiło? — zapytał po francusku. Potrząsnęła głową bez słów. — To nie płacz — rzekł dobrotliwie. — Chodź, wypij mleko. Dobrze ci to zrobi. Podniosła ku niemu twarz. — Czy one jeszcze wrócą? Nie lubię tego hałasu, który robią. Poklepał ją po ramieniu. — Nie przejmuj się — powiedział trochę niepewnie. — Hałas nie zrobi ci nic złego. Nie przypuszczam, żeby wróciły. Napełnił jedyny kubek mlekiem i podał jej. — Masz, napij się. — Ja się nie wystraszyłem, prawda? — spytał Ronnie. — Ja się nie wystraszyłam, prawda? — zawtórowała Sheila. Stary pan odrzekł cierpliwie: — Nikt się nie wystraszył. Rosę po prostu nie lubi tego rodzaju hałasu, ale to nie jest strach. — Skierował wzrok w stronę gromadki otaczającej autobus. Coś się tam stało, musiał pójść zobaczyć. — Możecie zjeść pomarańczę, każde po jednej trzeciej. Obierzesz ją, Rosę? — Mais oui, monsieur. * Zostawił dzieci uszczęśliwione perspektywą dalszego .jedzenia i powoli ruszył do autobusu. Przerażony tłum czynił głośną wrzawę, większość kobiet płakała ze strachu i wściekłości. Jednakże ku jego zdziwieniu rannych nie było, poza jedną starą kobietą, która straciła dwa palce u lewej ręki, równo odcięte przez pocisk tuż koło knykci. Trzy inne kobiety, nawykłe do niesienia pierwszej pomocy w wypadkach na fermie, opatrywały ją wprawnie. Howard był zdumiony, że nikt nie zginął. Od prawej jakiś tuzin kul przebił tylną część karoserii; od lewej przednie koła, maska i chłodnica zostały mocno postrzelane. Pośrodku gromada chłopców cisnąca się u drzwi wyszła cało. Nawet pasażerowie małego Peugeota nie doznali szwanku, tylko jedna kobieta z wozu zaprzężonego w mu- * Ależ tak, proizę pana. ła miała przestrzelone udo. Sam muł zdychał na szosie. Nie mógł nic pomóc rannym kobietom. Uwagę jego zwróciła posępna gromadka mężczyzn ciasno otaczająca kierowcę autobusu. Podnieśli maskę i w przygnębieniu wpatrywali się w silnik. Stary pan przyłączył się do nich. Mało się znał na mechanice, ale nawet dla niego było oczywiste, że nie wszystko tu jest w porządku. Pod silnikiem rozlewała się wielka kałuża, a z dziur w chłodnicy i bloku cylindrowym wciąż jeszcze wyciekała brunatna, rdzawa woda. Jeden z mężczyzn obrócił się w bok, żeby splunąć. — Ca ne marche plus * — powiedział zwięźle. Trzeba było paru chwil, żeby pełny sens tych słów trafił do Howarda. — Co robimy? — spytał kierowcy. — Czy będzie drugi autobus? — Nie, chyba że znajdą wariata na kierowcę. Zapadło pełne napięcia milczenie, po czym kierowca rzekł: — 11 faut continuer a. pied. ** Howard uświadomił sobie, że taka jest przykra prawda. Było około czwartej po południu, a Montargis leżało o dwadzieścia pięć kilometrów — powiedzmy piętnaście mil — dalej, więc bliżej aniżeli Joigny. Jadąc z Joigny minęli po drodze jedną czy dwie wioski; niewątpliwie przed Montargis znajduje się ich też kilka. Ale z tych miejscowości na pewno nie wyruszają żadne autobusy, trudno też liczyć na znalezienie w nich hotelu. Perspektywa straszna, ale nie ma innych możliwości. On i dzieci muszą iść pieszo, najprawdopodobniej całą drogę do Montargis. Wszedł do zniszczonego wnętrza autobusu i pozbierał rzeczy — obie walizeczki, większą walizkę i pozostałe paczki z jedzeniem. Za dużo tego było, aby mógł udźwigać wszystko bardzo daleko, jeżeli dzieci mu nie pomogą i czegoś nie poniosą, a wiedział, że na dalszą metę to się * To już nie działa •* Trzeba iść dalej pieszo. nie uda. Sheila nic nieść nie może — odwrotnie, ją samą trzeba będzie nieść przez znaczną część drogi. Ronnie i Rosę, jeśli mają przejść piętnaście mil, muszą iść bez obciążenia. Zaniósł bagaże do dzieci i złożył na trawie. Niepodobna brać ze sobą walizki; zapakował w nią rzeczy, bez których najłatwiej mogli się obejść, i zostawił ją w autobusie w nikłej nadziei, że kiedyś jakoś ją odzyska. Pozostały dwie wypchane walizeczki i paczki z prowiantem. To mógł nieść sam. — Pójdziemy dalej piechotą do Montargis — wyjaśnił dzieciom. — Autobus nie pojedzie. — Dlaczego? — spytał Ronnie. — Coś się stało z silnikiem. — Oo... czy mogę pójść zobaczyć? — Nie teraz — powiedział Howard stanowczo. — Po prostu pójdziemy dalej pieszo. — Zwrócił się do Rosę: — Ty na pewno będziesz wolała iść niż jechać autobusem. — Strasznie mi było niedobrze — przyznała. — Było bardzo gorąco. Teraz lepiej się czujesz? Uśmiechnęła się. — Out, monsleur. Ruszyli więc pieszo w kierunku Montargis. Upał dnia mijał — nie było jeszcze chłodno, ale już znośnie na marsz. Posuwali się bardzo powoli, ograniczeni tempem Sheili. Stary pan cierpliwie szedł wolnym krokiem. Nie było sensu męczyć dzieci próbami ponaglania — mieli wiele mil do przejścia i musiał pozwolić im ustalać własne tempo. Niebawem dotarli do miejsca, gdzie padł drugi ładunek bomb. Na szosie ziały dwa wielkie leje, a trzy dalsze między drzewami na poboczu. Musiał tu jechać jakiś wóz; z boku drogi krzątała się mała grupka ludzi. Zbyt późno pomyślał, żeby obejść z daleka coś, czego widoku lękał się dla dzieci. Ronnie zapytał dźwięcznie i z zaciekawieniem: — Czy to są umarli, proszę pana? Skierował dzieci na drugą stronę szosy. 87 — Tak — rzekł spokojnie. — Trzeba ich bardzo żałować. — Mogę pójść zobaczyć? — Nie. Nie trzeba chodzić patrzeć na ludzi, którzy nie żyją. Trzeba ich zostawić w spokoju. — Umarli doprawdy śmiesznie wyglądają, prawda, proszę pana? Na to nie potrafił wymyślić odpowiedzi, tylko w milczeniu przeprowadził dzieci dalej. Sheila nuciła jakąś piosenkę i nie wykazywała zainteresowania; Rosę przeżegnała się i przeszła szybko, odwracając oczy. Wolnym krokiem szli dalej szosą. Gdyby spotkali jakąś boczną drogę, Howard by nią poszedł, ale żadnej bocznej drogi nie było. Jedyną możliwość obejścia szosy dałby marsz na przełaj przez pola. Powrót w stronę Joigny nic by nie pomógł. Lepiej już iść naprzód. Minęli następne ofiary, ale w dzieciach nie wzbudziło to jakoś większego zainteresowania. Pognał swoją trzódkę najszybciej, jak mógł — skoro raz miną punkt, gdzie padł ostatni ładunek bomb, ta parada śmierci zapewne się skończy. Widział teraz to miejsce, o pół mili przed sobą. Były tam dwa sczepione samochody i parę zwalonych drzew. Powoli, bardzo powoli zbliżali się do tego miejsca. Jeden z samochodów został zupełnie zdruzgotany. Był to Citroen — limuzyna z przednim napędem; bomba wybuchła tuż przed nim, rozłupując chłodnicę na dwoje, a podmuch roztrzaskał przednią szybę. Potem jedno z drzew spadło wprost na dach auta miażdżąc go tak, że dotykał podwozia. Na szosie było bardzo dużo krwi. Czterech mężczyzn ze starego, sfatygowanego de Diona usiłowało dźwignąć drzewo i uprzątnąć drogę, aby ich wóz mógł przejechać. Na trawiastym poboczu leżało nieruchomo coś przykrytego naprędce pledem. Ciągnąc i dźwigając drzewo, mężczyźni stoczyli je z sa- mochodu i odwlekli do tyłu, oczyszczając z wielkim trudem wąski przejazd. Otarli spocone czoła i wsiedli z powrotem do swojego wysłużonego wozu, Howard zatrzymał się przy nich w chwili, kiedy kierowca zapalał silnik. — Zabici? — spytał cicho. A co pan myśli? — odparł tamten z goryczą. Odpuś cił sprzęgło i samochód powoli wyminął drzewo i ruszył dalej szosą. Po ujechaniu pięćdziesięciu jardów stanął. Je den z mężczyzn wychylił się i krzyknął do Howarda: Panie tam... z dziećmi! Panie! Gardez le petit gosse!* Znów zwolnili sprzęgło i pojechali dalej. Howard spojrzał na Rosę, zdezorientowany. — Co on miał na myśli? — Mówił o jakimś małym chłopcu — odpowiedziała. Rozejrzał się. — Przecież tu nie ma żadnego chłopca. — Tu są tylko umarli ludzie — powiedział Ronnie. — Pod tym pledem. — Wskazał palcem. . Sheila zainteresowała się otaczającym światem. — Chcę zobaczyć umarłych ludzi. Stary pan mocno ujął jej rękę w swoją. — Nikt nie pójdzie ich oglądać. Już wam to mówiłem — rzekł i rozejrzał się dokoła w zakłopotaniu. — No to czy mogę pójść pobawić się z tym chłopcem? — spytała Sheila. — Tu nie ma żadnego chłopca, moje dziecko. — Owszem, jest. O, tam. Wskazała na drugą stronę szosy, dwadzieścia jardów za zwalonym drzewem. Stał tam rzeczywiście pięcio czy sześcioletni chłopczyk, zupełnie bez ruchu. Ubrany był na szaro: w szare pończochy sięgające nad kolana, krótkie szare spodenki i szary sweter. Stał absolutnie nieruchomo, zapatrzony w ich stronę. Kolor jego twarzy był martwy, szara-wobiały. Howard na jego widok aż się zachłysnął i rzekł bardzo cicho: — O Boże! — W ciągu całych siedemdziesięciu lat swego życia nigdy nie widział tak wyglądającego dziecka. Poszedł szybko ku niemu, a dzieci za nim. Chłopczyk stał dalej nieruchomo, patrząc na zbliżających się pustym wzrokiem. Stary pan zapytał: — Czy coś ci się stało? * Niech pan zabierze malca 1 Nie było odpowiedzi. Wyglądało to, jakby mały wcale go nie słyszał. — Nie bój się — powiedział Howard i niezgrabnie przy kląkł na jedno kolano. — Jak się nazywasz? Nie było odpowiedzi. Howard rozejrzał się szukając jakiejś pomocy, ale w tej chwili nie szedł nikt szosą. Przejechały dwa samochody osobowe, powoli omijając zwalone drzewo, a potem ciężarówka pełna zmęczonych, zarośniętych francuskich żołnierzy. Nie widział nikogo, kto by mógł udzielić mu pomocy. Podniósł się z powrotem, rozpaczliwie skłopotany. Musi iść dalej, nie tylko by dojść do Montargis, ale także aby uchronić swoje dzieci od widoku owego straszliwego auta, widoku, który — jeśliby zdały sobie sprawę z okropności, jaką oznaczał — mógł je prześladować do końca życia. Nie może pozostać na tym miejscu ani chwili dłużej niż to konieczne. Niepodobna też zostawić tutaj to dziecko. Sądził, że w najbliższej wiosce, a w każdym razie w Montargis, znajdzie się jakiś klasztor — zaprowadzi chłopaczka do sióstr. Przeszedł szybko na drugą stronę szosy, nakazując dzieciom zostać, gdzie są. Podniósł róg pledu. Zobaczył parę dość dobrze ubranych ludzi nie więcej niż trzydziestoletnich; ich martwe ciała były straszliwie okaleczone. Zebrał się na odwagę i rozpiął marynarkę mężczyzny. W wewnętrznej kieszeni tkwił portfel. Otworzył go i znalazł dowód osobisty. Jean Duchot, zamieszkały w Lille, Rue de la Vicfcoire 8 bis. Zabrał portfel wraz z paroma listami i wsunął do kieszeni z zamiarem przekazania ich pierwszemu żandarmowi, jakiego napotka. Ktoś będzie musiał zająć się pochówkiem ciał, ale to już nie jego sprawa. Wrócił do dzieci. Sheila podbiegła do niego ze śmiechem. — Zabawny chłopczyk — powiedziała wesoło. — Zupeł nie nic nie chce mówić! Tamci dwoje odstąpili trochę do tyłu i przyglądali się z dziecinną intensywnością szaro ubranemu chłopcu o bla- dej twarzyczce, który wciąż wpatrywał się pustym wzrokiem w szczątki samochodu. Howard postawił na ziemi walizeczki i wziął Sheilę za rękę. Nie męcz go — powiedział. — Pewno w tej chwili nie ma ochoty się bawić. Dlaczego nie ma ochoty się bawić? Na to nie odpowiedział, tylko rzekł do Rosę i Ron-nie'ego: Ponieście każde po walizce na troszkę. — Podszedł do chłopczyka i powiedział do niego: — Pójdziesz z nami? Idziemy wszyscy do Montargis. Nie było odpowiedzi ani żadnego znaku, że usłyszał. Przez chwilę Howard stał nie wiedząc, co robić. Potem schylił się i wziął chłopca za rękę. W to upalne popołudnie poczuł w dłoni chłodną, wilgotną rączkę. — Allons, mon vieux* — powiedział z łagodną stanowczością. — Idziemy do Montargis. Skierował się ku jezdni, a szaro ubrany chłopczyk drgnął i potulnie zaczął dreptać obok niego. Trzymając za rękę po jednym dziecku z każdej strony, stary pan wolno szedł przed siebie długą szosą, a za nim pozostałe dzieci, każde z walizką. Zaczęły ich teraz mijać liczniejsze pojazdy, wśród których było coraz więcej wojskowych ciężarówek. Nie tylko cywile płynęli na zachód — najwidoczniej i spora liczba żołnierzy zdążała w tę samą stronę. Ciężarówki łomotały i grzechotały na swoich staromodnych oponach z masywnej gumy, chrzęściły odwiecznymi nakładniami. Połowa ich miała acetylenowe światła na chłodnicach — relikty armii z 1918 roku, przechowane dwadzieścia lat w remizach na tyłach koszar w cichych prowincjonalnych miasteczkach. Teraz wyruszyły znów na szosy, ale w przeciwnym niż wtedy kierunku. Kurz, który podnosiły, bardzo dzieciom dokuczał. Upał i długa droga prędko je zmęczyły. Ronnie narzekał, że od niesienia walizeczki boli go ręka, a Sheili chciało się pić. * Chodźmy, mój mały Al ale mleka już nie mieli. Rosę mówiła, że nogi ją bolą. Tylko wątły chłopczyk w szarym ubranku szedł naprzód bez skargi. Howard robił, co mógł, żeby dzieciom dodać animuszu, ale ich siły najwyraźniej się wyczerpywały. Przed nimi niedaleko od szosy ukazała się zagroda; skręcił tam i spytał wymizerowaną starą kobietę u drzwi, czy nie sprzedałaby im mleka. Powiedziała, że mleka nie ma, na co poprosił o wodę dla dzieci. Zaprowadziła ich do studni na podwórku, niezbyt odległej od śmietniska, i wyciągnęła wiadro wody. Howard przemógł swoje skrupuły i obawy i wszyscy się napili. Odpoczęli trochę przy studni. W stodole o wrotach otwartych na podwórko stał stary gospodarski wóz ze złamanym kołem, najwidoczniej od dawna nie używany. Na nim piętrzył się stos rozmaitych rupieci, a wśród nich coś, co wyglądało na wózek dziecinny. Howard podszedł bliżej, aby lepiej się przyjrzeć; stara kobieta obserwowała go jastrzębim wzrokiem. Był to rzeczywiście wózek dziecinny mający pewno czterdzieści albo pięćdziesiąt lat, pokryty brudem i z jedną obłamaną sprężyną. Ale jednak wózek. Howard wrócił do staruszki i zaczął się o niego targować. W dziesięć minut później wózek był jego, za sto pięćdziesiąt franków. Stara dorzuciła jeszcze postrzępiony kawałek sznura, którym jakoś zdołał umocować obłamaną sprężynę. W wózku musiały gnieździć się kury, które pokryły go łajnem. Howard kazał Ronnie'emu i Rosę wyrwać parę garści trawy, aby wózek oczyścić. Kiedy skończyli, obejrzał go z pewnym zadowoleniem. Był to nadal przedmiot brudny i grubo przepłacony, ale rozwiązywał bardzo wiele problemów. Kupił od starej kobiety trochę chleba i włożył go do wózka razem z walizeczkami. Ku jego niemałemu zdziwieniu nikt nie miał ochoty jechać na wózku, wszyscy natomiast chcieli go pchać — trzeba było ustalić kolejkę. — Najpierw najmłodsze — powiedział. — Niech Sheila pcha pierwsza. — Czy mogę zdjąć trzewiki? — spytała Rosę. — Bolą mnie od nich nogi. Nie był tego pewien i namyślał się jakiś czas. — Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł — rzekł w koń cu. — Po szosie nie będzie przyjemnie iść boso. IŁ Ależ, monsieur, przecież butów się wcale nie nosi, tylko w Dijon. Wyglądało na to, że jest naprawdę przyzwyczajona do chodzenia boso. Po pewnym wahaniu pozwolił jej spróbować i przekonał się, że porusza się swobodnie i łatwo po najbardziej szorstkich odcinkach drogi. Włożył trzewiki i pończochy Rosę do wózka i następny kwadrans spędził na odmawianiu usilnym prośbom angielskich dzieci, które chciały pójść za jej przykładem. Wkrótce Sheila znużyła się pchaniem. Rosę powiedziała: — Teraz kolej na Pierre'a. — Po macierzyńsku zwróciła się do chłopczyka ubranego na szaro: — Chodź, Pierre. W ten sposób. Ustawiła go przy wózku, wciąż bladego i bezwolnego, przyłożyła jego ręce do popękanych porcelanowych uchwytów i zaczęła pchać z nim razem. — Skąd wiesz, że on ma na imię Pierre? — spytał ją Howard. Wytrzeszczyła ze zdziwieniem oczy. — Powiedział mi w zagrodzie. Stary pan nie usłyszał był z ust chłopczyka ani jednego słowa, w głębi duszy bał się nawet, że stracił on zdolność mowy. Nie po raz pierwszy uświadomił sobie, jaka otchłań dzieli go od dzieci — wielka otchłań, która rozciąga się między młodością a starością. Lepiej pozostawić malca na opiece dzieci niż przerażać go jakimiś cudzoziemskimi, niezręcznymi przejawami współczucia i pyta- niami. Obserwował z uwagą tych dwoje, jak pchali wózek. Rosę najwidoczniej już nawiązała z chłopaczkiem jakiś kontakt wystarczający, aby ją zachęcić. Szczebiotała, kiedy pchali razem wózek, żartując w dziecinnej francuszczyź-nie, jaką się mówi do maleństw. Kiedy biegła truchcikiem ss za wózkiem, on biegł także; kiedy szła normalnym krokiem, szedł i on tak samo, ale poza tym zdawał się na nic nie reagować. Twarz jego ani na chwilę nie straciła martwego wyrazu. — Dlaczego on nic nie mówi, proszę pana? — odezwał się Ronnie. — Taki jakiś śmieszny. — Dlaczego on nic nie mówi? — zawtórowała Sheila. — Spotkało go wielkie nieszczęście — powiedział Howard. — Musicie być tak mili i dobrzy dla niego, jak tylko potraficie. Przez chwilę przetrawiali to w milczeniu, po czym Sheila spytała: — A pan też musi być dla niego miły, monsieur Howard? — Naturalnie. Wszyscy muszą być dla niego jak najmilsi. Na to rzekła natychmiast po francusku: — To dlaczego nie zrobi mu pan takiego gwizdka jak nam? Rosę podniosła wzrok. — Un sifflet? * — Pan Howard umie świetnie robić gwizdki z kawałeczka drzewa — powiedział po francusku Ronnie. — Zrobił nam kilka w Cidoton. Rosę zaczęła podskakiwać z radości. — Ecoute, Pierre — powiedziała. — Monsieur va te fa- briąuer un sifflet! ** Wszyscy z promiennymi uśmiechami spojrzeli na Howarda, pełni oczekiwania. Jasne było, że w ich umysłach gwizdek stanowi panaceum na wszelkie nieszczęścia, lek na wszystkie choroby duszy. Byli co do tego zupełnie zgodni. — Nie mam nic przeciwko temu, żeby mu zrobić gwi zdek — rzekł spokojnie. Wątpił, czy gwizdek pomoże coś Pierre'owi, ale na pewno sprawi radość tamtym dzie- * gwizdka '» Słuchaj... Pan źrebi ci gwizdek! ciom. — Musimy tylko znaleźć odpowiedni krzak. Krzak leszczyny. — Un coudrier — powiedział Ronnie. — Cherchons un coudrier. * Powoli szli dalej szosą w wieczornym cieple, pchając wózek i rozglądając się za krzewem leszczyny. Niebawem Howard go dostrzegł. Od wyjścia z zagrody szli już przez trzy kwadranse i dzieciom pora było odpocząć — podszedł więc do krzaka i ściął scyzorykiem prostą gałązkę. Potem zaprowadził ich w pole niedaleko od szosy, kazał usiąść na trawie i dał pomarańczę do zjedzenia na spółkę. Trójka dzieci wpatrywała się w niego jak urzeczona, kiedy zaczął pracować nad gałązką, pomarańcza prawie ich nie interesowała. Rosę siedziała otaczając ramieniem chłopczyka w szarym ubranku, który zdawał się niezdolny do skupienia uwagi na czymkolwiek. Nawet cząstki pomarańczy trzeba mu było wkładać do ust. Stary pan skończył struganie, przytwierdził z powrotem korę i podniósł gwizdek do ust. Wydał cichą nutkę, czystą i dźwięczną. — Macie — rzekł. — To dla Pierre'a. Rosa wzięła gwizdek. — Regarde, Pierre, ce ąue monsieur t'a fait. ** Zagwizdała, po czym delikatnie przyłożyła mu gwizdek do ust. — Sijjle, Pierre *** — powiedziała. Ponad turkotem ciężarówek na szosie zadźwięczała cicha, matowa nutka. ROZDZIAŁ PIĄTY Niebawem wrócili na szosę i poszli dalej w kierunku Montargls. Zapadł wieczór — na bezchmurnym niebie słońce zni- * Leszczyna... poszukajmy leszczyny. •• Zobacz, Pierre, co pan dla ciebie zrobił. "• Zagwiżdż, Pierre żało się ku widnokręgowi. Była to ta wieczorna pora, kiedy w Anglii ptaki zaczynają śpiewać po długim upalnym dniu. W centralnej Francji nie ma wiele ptaków, ponieważ chłop francuski dokłada o to starań w niedziele, ale stary pan instynktownie nasłuchiwał czekając na ich głosy. Usłyszał inną pieśń. Usłyszał daleki warkot samolotów; z oddali dobiegły go suche trzaski strzałów karabinowych i parę głośniejszych wybuchów, być może bomb. Szosą jechało coraz więcej francuskich ciężarówek woj- skowych, wszystkie na zachód. Oczywiste było, że nie dojdą do Montargis. Droga ciągnęła się dalej i dalej — według jego obliczeń uszli jakieś pięć mil od miejsca, gdzie opuścili autobus. Przed sobą mieli jeszcze około dziesięciu mil, a zbliżała się noc. Dzieci były znużone. Ronnie i Sheila zaczynali się kłócić między sobą i stary pan wyczuwał, że Sheila niezadługo rozpłacze się ze złości i zmęczenia. Rosę nie była już tak pogodna jak przedtem i ustał potok jej szczebiotów zwróconych do chłopczyka; w milczeniu sunęła na bosych sto- pach, prowadząc go za rękę. Mały Pierre szedł wciąż razem z nią, blady i milczący, potykając się od czasu do czasu i ściskając mocno gwizdek w drugiej ręce. Czas było znaleźć miejsce na nocleg. Wybór mieli ograniczony. Po prawej stronie szosy znajdowała się jakaś ferma, a w odległości pół mili Howard dostrzegł drugą po lewej. Dalej dzieci by nie zaszły. Skręcił ku pierwszej zagrodzie. Przybita do słupa tablica z napisem Chien mechant * ostrzegła go, ale nie ostrzegła dzieci. Pies, ogromne łaciaste stworzenie, wyskoczył ku nim na całą długość łańcucha, ujadając straszliwie. Dzieci pierzchły w popłochu. Sheila wystraszona ryknęła płaczem, a Rosę zaczęła pochlipywać. Wśród harmideru, w którym pies i dzieci prześcigały się między sobą, Howard pod- szedł do drzwi fermy i poprosił o nocleg dla dzieci. Koścista starucha odpowiedziała: — Tu nie ma łóżek. Pan myśli, że to hotel? Stojąca za nią młodsza, zażywna kobieta rzekła: * Zły pies — Mogliby się przespać w stodole, ma merę*. — Co? W stodole? — powiedziała stara i zlustrowała Howarda od stóp do głów. — W stodole śpią żołnierze, kiedy ich kwaterujemy. Pieniądze pan ma? — Mam dosyć, żeby zapłacić za dobry nocleg dla tych dzieci, madame. — Dziesięć franków. — Mam dziesięć franków. Czy mogę obejrzeć tę stodołę? Zaprowadziła go przez oborę do znajdującej się za nią stodoły. Było to duże, nagie pomieszczenie z klepiskiem w jednym końcu, puste i bez wygód. Młodsza kobieta szła za nimi. Potrząsnął głową. — Przykro mi, madame, ale dzieci muszą mieć jakieś posłanie. Muszę poszukać gdzie indziej. Usłyszał, jak młodsza kobieta szepce coś o górce na siano, jak starsza protestuje z gniewem i jak młodsza mówi: — Ils sont jatigues, les petits...** Potem obie odeszły na bok i zaczęły się naradzać. Górka na siano okazała się zupełnie możliwa. Była w każdym razie schronieniem, miejscem, gdzie dzieci mogły się przespać. Dobił targu za piętnaście franków. Dowiedział się, że kobiety mają pod dostatkiem mleka, ale jedzenia mało. Zostawił dzieci na górce i przyprowadził wózek omijając psa. Przełamał swoją bułkę na dwoje i dał połowę młodszej kobiecie, która obiecała przygotować bułkę i mleko dla dzieci. W pół godziny później robił, co mógł, aby ułożyć je wygodnie na sianie. Młodsza kobieta weszła i przypatrywała się przez chwilę. — To pan nie ma koców? — spytała. Potrząsnął przecząco głową żałując gorzko, że zostawił koc w autobusie. — Trzeba było wszystko zostawić, madame — odrzekł cicho. * matko ** Malcy są zmęcaeni... — Stary pan 97 Nie powiedziała nic, tylko zaraz odeszła. Po dziesięciu minutach wróciła z dwiema szorstkimi derkami, takimi, jakich się używa dla koni. — Niech pan nic nie mówi a ma merę — burknęła. Podziękował jej i zajął się przygotowaniem posłań dla dzieci. Ona stała i przyglądała się temu, milcząca i bierna. Wkrótce dzieci leżały wygodnie ułożone do snu. Zostawił je, poszedł do wrót stodoły i stanął wyglądając na dwór. Kobieta stojąc przy nim powiedziała: — Pan też zmęczony, monsieur. Zmęczony był śmiertelnie. Teraz, kiedy na jakiś czas skończyły się jego obowiązki, zwiotczał nagle i zesłabł. — Trochę zmęczony — przyznał. — Zjem kolację, a po tem pójdę spać z dziećmi. Bonne nuit, madame. * Wróciła do budynku mieszkalnego, a on sięgnął do wózka po drugą część bułki. Za jego plecami stara kobieta zawołała ostro z drzwi po drugiej stronie podwórka: — Może pan przyjść zjeść z nami miskę zupy, jeżeli pan chce. Z wdzięcznością poszedł do kuchni. Na piecu opalanym węglem drzewnym stał na małym ogniu garnek, z którego stara nalała mu dużą miskę parującego rosołu i podała łyżkę. Usiadł przy nagim, wyszorowanym stole i zjadł rosół, pogryzając swoją bułkę. — Pan z Alzacji? — zapytała nagle kobieta. — Mówi pan jak Niemiec. Potrząsnął głową. — Jestem Anglikiem. — Aa... Anglikiem! — Spojrzały na niego z nowym za- ciekawieniem. — Ale te dzieci nie są przecież angielskie? — Większy chłopiec i mniejsza dziewczynka to Anglicy — powiedziała młodsza z kobiet. — Nie rozmawiali po francusku. Z pewnym trudem wyjaśnił im sytuację. Słuchały go w milczeniu, tylko na wpół wierząc temu, co mówił. Stara kobieta w całym swoim życiu nigdy nie miała wakacji * Dobranoc pani i tylko bardzo rzadko bywała dalej niż w miasteczku targowym. Trudno im było pojąć, że istnieje taki świat, w którym ludzie podróżują do innego kraju, daleko od domu, tylko po to, żeby łowić ryby. A żeby stary mężczyzna brał pod opiekę cudze dzieci — to już po prostu nie mieściło im się w głowach. Wkrótce przestały męczyć go pytaniami i dojadł zupę w milczeniu. Poczuł się potem lepiej, znacznie lepiej. Podziękował im z pełną powagi kurtuazją i wyszedł na podwórko. Już się zmierzchało. Szosą co jakiś czas przejeżdżały jeszcze z łoskotem ciężarówki, ale strzelanina jakby całkiem ustała. Stara kobieta wyszła za nim do drzwi. — Dziś się nie zatrzymują — rzekła wskazując na szosę. — Przedwczoraj wieczór stodoła była pełna. Dwadzieścia dwa franki za śpiących żołnierzy... wszystko w jedną noc. Odwróciła się i weszła na powrót do domu. Wspiął się na górkę. Wszystkie dzieci spały, skulone razem w dziwnych pozach. Mały Pierre drżał i kwilił przez sen, w jednej rączce wciąż kurczowo ściskał gwizdek. Howard wyjął mu go delikatnie i położył na sieczkarni, po czym równiej rozpostarł derkę na śpiących postaciach. Wreszcie udeptał sobie trochę siana na posłanie i sam się położył, okrywając się kurtką. Zanim przyszedł na niego sen, przeżył ciężki kwadrans. Oto rzeczywiście ładna historia! Błędem było w ogóle opuszczać Joigny, choć wtedy tak się nie wydawało. Kiedy się dowiedział, że nie może dotrzeć do Paryża, powinien był od razu wrócić do Dijon, a nawet do Szwajcarii. Jego próba dostania się autobusem do Chartres zawiodła żałośnie — i co teraz? Spi na górce w stodole, z czworgiem dzieci całkowicie zależnych od niego, na samej drodze nacierającej niemieckiej armii! Niespokojnie kręcił się na sianie. Może nie będzie aż tak źle. Ostatecznie Niemcy nie bardzo mogą ominąć Paryż, który teraz leży od niego na północ, stanowiąc nie- 99 zawodną osłonę, im dalej posuwa się na zachód. Jutro dostanie się do Montargis, nawet gdyby mieli całą drogę iść pieszo — dzieci zdołają przebyć w jeden dzień dziesięć mil, jeśli będą szły pomału i jeżeli dwoje młodszych pojedzie od czasu do czasu na wózku. W Montargis przekaże chłopczyka w szarym ubranku zakonnicom i zamelduje policji o śmierci jego rodziców. Z takiego miasteczka jak Montargis kursuje z pewnością autobus do Pithiviers, a może nawet do Chartres. Przez całą noc, w przerwach między okresami niespokojnej drzemki w dotkliwym chłodzie, te sprawy kłębiły mu się po głowie. Nie spał dobrze. Świt nadszedł około czwartej — mdłe, szare światło, które wsączyło się na poddasze, ukazując pajęczyny rozsnute między belkami. Za-drzemał i usnął znowu; około szóstej wstał, zszedł z drabiny i obmył twarz pod pompą. Rzadka szczecina porastająca podbródek budziła w nim obrzydzenie, ale wzdragał się przed próbą ogolenia się pod pompą. W Montargis będzie jakiś hotel — poczeka, aż się tam dostanie. Kobiety zajęte już były pracą w zagrodzie. Zwrócił się do starszej z pytaniem, czy zechce zrobić dzieciom kawy. Trzy franki za całą czwórkę, odpowiedziała. Uspokoił ją pod tym względem i poszedł budzić dzieci. Zastał je już biegające po górce; widziały, jak z niej schodził. Posłał je na dół, żeby się umyły pod pompą. Chłopczyk w szarym ubranku ociągał się. Rosę zawołała go z drabiny, ale nie chciał zejść. Howard składając derki zerknął na niego. — Idź, umyj sobie twarz — rzekł po francusku. ,— Rosę cię woła. Chłopczyk przyłożył prawą rękę do żołądka i ukłonił się Howardowi. — Monsieur — wyszeptał. Stary pan patrzył na niego z zakłopotaniem. Pierwszy raz usłyszał go mówiącego. Dziecko stało podnosząc na niego błagalny wzrok i wciąż trzymając rękę na żołądku. — Co takiego, mój mały? — spytał Howard po francu sku. Milczenie. Przyklęknął sztywno na jedno kolano, aż ich głowy znalazły się na tym samym poziomie. — Go ci jest? — J'ai perdu le stfflet * — szepnął chłopczyk. Stary pan wstał i podał mu gwizdek. — Jest tutaj — powiedział. — Nic mu się nie stało. A teraz zejdź i niech Rosę umyje ci twarz. — Obserwo wał chłopca w zamyśleniu, kiedy ten schodził tyłem po szczeblach. — Rosę, umyj mu twarz! W kuchni dał dzieciom kawy z resztą bułki, zadbał o ich bardziej osobiste potrzeby, zapłacił staruszce dwadzieścia franków za jedzenie i nocleg. Mniej więcej kwadrans po siódmej przeprowadził dzieci jedno po drugim obok chien mechant i z powrotem na szosę, pchając przed sobą wózek. Wysoko w górze po jasnobłękitnym, bezchmurnym niebie przeleciało parę samolotów — nie wiedział, czy francuskich, czy niemieckich. Był to jeszcze jeden cudowny letni ranek. Na szosie gęściej niż kiedykolwiek sunęły wojskowe ciężarówki, a w ciągu pierwszej godziny raz czy dwa razy minął ich zespół dział ciągnionych przez zmęczone, okryte pianą konie, które popędzali batami na zachód brudni, zarośnięci żołnierze w szaroniebieskich mundurach. Tego dnia uchodźców na szosie jakby ubyło. Rowerzyści, piesi i rodziny jadące na zdezelowanych, prze- ładowanych wózkach zaprzężonych w kuce byli równie liczni jak poprzedniego dnia, ale prywatnych samochodów osobowych widziało się niewiele. Przez pierwszą godzinę Howard szedł stale oglądając się za siebie i wypatrując autobusu, ale żaden autobus nie nadjechał. Dzieciom było bardzo wesoło. Biegały tam i sam, szczebiocząc między sobą i zagadując do Howarda, bawiąc się w różne zabawy, które niekiedy groziły im śmiercią pod kołami zakurzonych ciężarówek prowadzonych przez wymęczonych ludzi. Musiał wtedy kłaść kres ich figlom. Gdy zrobiło się cieplej, pozwolił dzieciom zdjąć płaszcze i swetry i włożył je do wózka. Rosę szła oczywiście boso; jako ustępstwo wobec angielskich dzieci Howard pozwolił im * Zgubiłem gwizdek. 101 zdjąć pończochy, ale kazał zostać w bucikach. Pierre'owi też zdjął pończochy. Ghłopczyk zachowywał się trochę naturalniej, choć wciąż był blady i nic nie mówił. Ściskał mocno w rączce gwizdek, który jeszcze działał. Od czasu do czasu Sheila próbowała mu go odebrać, ale Howard miał na nią oko i nie pozwalał na to. — Jeżeli nie przestaniesz męczyć go o ten gwizdek — powiedział — będziesz musiała włożyć z powrotem poń czochy. Zmarszczył brwi, a ona przyjrzała mu się ukradkiem i doszła do wniosku, że nie żartuje. Co jakiś czas Rosę pochylała się ku chłopczykowi w szarym ubranku. — Sijfle, Pierre — mówiła. — Siffle pour Rosę.* — przykładał wtedy gwizdek do warg i wydobywał cienką nutkę. — Ah, c'est chic, ca. ** — W ten sposób bawiła go przez cały ranek, chwilami uśmiechając się nieśmiało do Howarda. Szli bardzo wolno, robiąc nie więcej niż półtorej mili na godzinę. Howard uważał, że nie ma sensu ponaglać dzieci. Tylko wtedy do wieczora dojdą do Montargis, jeżeli dzieci utrzymywać będą własne tempo. Około dziesiątej rano na północ od nich wybuchła strzelanina. Był to bardzo ciężki ogień, jakby z dział i haubic, co dziwiło starego pana. Dochodził z daleka, z odległości dziesięciu mil lub więcej, ale wyraźnie z północy, a więc z jakiegoś punktu pomiędzy nimi a Paryżem. Howard był tym zaniepokojony i skłopotany. Czyżby to znaczyło, że Niemcy okrążają Paryż od południa? Czy to był powód, dla którego pociąg stanął w Joigny? Mniej więcej o dziesiątej dotarli do maleńkiego przysiółka, nazywającego się jakoby La Croix. Był tam mały estaminet, gdzie w bocznej izbie mieszczącej sklepik sprzedawano trochę prostych artykułów spożywczych. Dzieci szły już od trzech godzin i zaczynały się męczyć — naj- * Gwiżdż, Pierre... gwiżdż dla Rosę. ** Ach, wspaniale. wyższy czas na odpoczynek. Wprowadził je do gospody i kupił im dwie butelki oranżady na czworo. Siedzieli tam i i-nm uchodźcy, markotni i milczący. Jeden stary mężczyzna odezwał się po chwili, nie zwracając się do nikogo w szczególności: On dit que les Boches ont pris Paris. * Stara, pomarszczona właścicielka lokalu potwierdziła, że to prawda. Tak mówili przez radio. Jakiś żołnierz jej to powiedział. Howard słuchał, wstrząśnięty do głębi. Nie do wiary, że coś takiego mogło się stać. W izbie znów zapadła cisza — widocznie nikt nie miał nic więcej do powiedzenia. Tylko dzieci wierciły się na krzesłach i rozmawiały o swojej oranżadzie. Pośrodku podłogi siedział pies, drapiąc się gorliwie i od czasu do czasu kłapiąc zębami na muchy. Stary pan zostawił dzieci i poszedł do sklepiku. Miał nadzieję znaleźć tu pomarańcze, ale pomarańcz już zabrakło, nie było też świeżego pieczywa. Wyjaśnił kobiecie swoje potrzeby i przejrzał niewielki zapas żywności, jaki posiadała. Kupił pół tuzina grubych, twardych sucharów o średnicy dziewięciu czy dziesięciu cali i szarawej barwie, trochę przypominających suchary dla psów. Kupił też trochę masła i duży kawał brunatnej, podejrzanie wyglądającej kiełbasy. Z myślą o własnym znużeniu nabył butelkę taniego koniaku, która wraz z czterema butelkami oranżady dopełniła jego sprawunków. Jednakże już na odchodnym spostrzegł jedno jedyne pudełko z batonami czekoladowymi i kupił tuzin dla dzieci. Po wypoczynku wyprowadził je znowu na szosę. Aby zachęcić je do drogi, przełamał jeden z batonów na cztery równe części i dał każdemu po jednej. Troje dzieci łapczywie chwyciło swoje porcje. Czwarte potrząsnęło głową i odmówiło szeptem: — Merci, monsieur. — Nie lubisz czekolady, Pierre? — rzekł łagodnie stary para po francusku. — Taka smaczna. * Mówią, że Bosze zajęły Paryż. 103 Mały potrząsnął głową. — Spróbuj kawałeczek. Pozostałe dzieci przyglądały się ciekawie, a chłopczyk szepnął: — Merci, monsieur. Maman dit que non. Seulement apres le dejeuner. * Na moment myśli starego pana wróciły do poszarpanych ciał, które zostały za nimi przy drodze, niedbale okryte pledem. Zmusił się, aby je oderwać od tego obrazu. — Dobrze — powiedział po francusku. — Zachowamy twoją porcję i dostaniesz ją po dejeuner. — Położył sta rannie kawałeczek batonu na siedzeniu wózka, w kąciku, a chłopczyk w szarym ubranku przyglądał się temu z peł nym powagi zainteresowaniem. — Będzie tu całkiem bez pieczna. Pierre podreptał dalej u jego boku, bardzo zadowolony. Po niedługim czasie dwoje młodszych dzieci znów się zmęczyło — w cztery godziny uszli sześć mil, a teraz zrobiło się bardzo gorąco. Wsadził oboje do wózka i pchał go dalej szosą, podczas gdy dwójka starszych szła obok. Ciężarówki tymczasem zniknęły tajemniczo — na drodze zostali tylko uchodźcy. Tych było pełno. Wiejskie furmanki, zaprzężone w wielkie flamandzkie konie, ociężale sunęły środkiem szosy w tempie marszu pieszego, obładowane meblami, pościelą, workami żywności i ludźmi. Pomiędzy nimi i dokoła nich roiło się od pojazdów motorowych: samochody duże i małe, pojedyncze sanitarki i motocykle, wszystkie zdążające na zachód. Poza tym niezliczeni rowerzyści i długie, rozwleczone kolumny ludzi pchających wózki ręczne i dziecinne w palącym lipcowym upale. Wszyscy dławili się kurzem, wszyscy byli spoceni i zrozpaczeni, wszyscy parli naprzód ku Montargis. Niekiedy w pobliżu szosy przelatywał samolot — wtedy wybuchała panika i doszło do paru wypadków. Ale żadnych bomb tego dnia nie zrzucono * Dziękuję panu. Mamusia nie pozwala. Tylko po drugim śnią daniu. ani nie ostrzeliwano z karabinów maszynowych szosy do Montargis. Upał był wielki. Mniej więcej za kwadrans dwunasta przyszli do miejsca, gdzie obok szosy płynął mały strumyk. Zrobił się tu zator, jeden z wielu zatorów spowodowanych przez woźniców wiejskich furmanek, którzy zatrzymywali się, żeby napoić konie. Howard postanowił zrobić postój; popchnął wózek dziecinny polem trochę dalej od szosy, aż do miejsca, gdzie spod drzew w łożysko strumyka wybiegał mały klin piasku. — Zatrzymamy się tu na dejeuner — powiedział dzie ciom. — Idźcie i wymyjcie sobie w wodzie ręce i twarze. Wyjął jedzenie i usiadł w cieniu. Czuł się bardzo zmęczony, a do Montargis było jeszcze przynajmniej pięć mil. Chyba na pewno znajdą tam jakiś autobus? — Czy mogę pobrodzić, proszę pana? — spytał Ronnie. Wyrwał się z otępienia. — Wykąp się, jeżeli chcesz — powiedział. — Jest tak gorąco. — Naprawdę mogę się wykąpać? — Naprawdę mogę się też wykąpać? — zawtórowała Sheila. Podniósł się z trawy. — Czemu nie — rzekł powoli. — Rozbierzcie się i wy kąpcie przed dejeuner, jeżeli macie ochotę. Angielskim dzieciom nie potrzeba było dalszych zachęt. Ronnie w parę sekund zdjął skąpą odzież i chlapał się w wodzie. Sheila zaplątała się w szelki staniczka i trzeba było jej pomóc. Howard przyglądał im się chwilę, ubawiony. Potem zwrócił się do Rosę. — A ty nie chcesz wejść do wody? — spytał po fran cusku. Potrząsnęła głową w zgorszonym zdumieniu. — To nieładnie, monsieur. Bardzo nieładnie. Spojrzał na małe nagie ciałka połyskujące w słońcu. — Może i nieładnie, rzeczywiście — powiedział z na mysłem. — No, ale skoro już zaczęli, niech kąpią się dalej. A ty byś chciał się wykąpać, Pierre? Chłopczyk w szarym ubranku wpatrywał się okrągłymi oczami w angielskie dzieci. — Non, merci, monsieur * — odpowiedział. — Czy nie chciałbyś w takim razie zdjąć bucików 1 trochę pobrodzić? — spytał Howard. Mały spojrzał niepewnie na niego, a potem na Rosę. — Przyjemnie jest brodzić w wodzie. — Zwrócił się do Rosę: — Weź go i niech zanurzy stopy w wodzie, Rosę. Zdjęła chłopczykowi buciki i skarpetki i zeszli razem brodzić na samym skraju wody. Howard wrócił w cień drzew i usiadł z powrotem w miejscu, skąd mógł widzieć dzieci. Po chwili Sheila lekko ochlapała brodzących i usłyszał, jak la petite Rosę ją łaje. Zobaczył, jak chłopczyk w szarym ubranku, stojący w płytkiej wodzie, schyla się i bryzga delikatnie w stronę Sheili. I wtedy wśród ogólnego szczebiotu posłyszał przenikliwy cichy dźwięk, który był dla Howarda czymś zupełnie nowym. To Pierre się śmiał. Zza pleców dobiegł go męski głos: — Niech mnie drzwi ścisną! Popatrz na te cholerne dzie ciaki... całkiem jak w Brighton. Drugi powiedział: — Mniejsza o dzieciaki. Spójrz, jak zamulili wodę. Nie możemy wlać tego świństwa do chłodnicy. Lepiej pójdźmy kawałek w górę rzeczki. I ruszmy się, bo inaczej będzie my tu siedzieć całą noc. Howard obrócił się raptownie i ujrzał przed sobą na polu dwóch mężczyzn brudnych i nie ogolonych, w mundurach brytyjskich sił lotniczych. Jeden był kapralem, drugi kierowcą. Poderwał się. — Jestem Anglikiem — wybuchnął. — Macie panowie samochód? Kapral wytrzeszczył na niego zdumione oczy. — A coś pan za jeden, u wszystkich diabłów? * Nie, dziękuję panu __ Jestem Anglikiem. Dwoje z tych dzieci to też Anglicy. Staramy się dostać do Chartres. — Chartres? — Kapral nic nie rozumiał. — On ma na myśli Chartres — powiedział kierowca wy- mawiając nazwę z angielska. — Widziałem to na mapie. Macie samochód? — spytał Howard. — Warsztatową ciężarówkę — odrzekł kapral. Obrócił się do kierowcy. — Nabierz tej cholernej wody i weź się do nalewania, Bert. Kierowca ruszył w górę strumyka, huśtając bańką. — Możecie nas podwieźć? — spytał stary pan. — Co, pana i te wszystkie dzieciaki? Oj, nie wiem, kolego. Jak daleko chcecie jechać? — Próbuję się dostać z powrotem do Anglii. — Nie pan jeden. — Chcę tylko podjechać do Chartres. Mówią, że stamtąd chodzą pociągi do St Mało. — Nie trzeba wierzyć wszystkiemu, co opowiadają te żabojady. Wczoraj próbowali nam wmówić, że można bez kłopotu przejechać przez miejscowość, która nazywa się Zuzan, a jakeśmy tam zajechali, pełno tam było tych cholernych szkopów! Zaczęli wszyscy walić do Berta i do mnie, jak byśmy byli ciocią Sally! Prowadził pan kiedy dziesięciotonowego Leylanda, kolego? Stary pan potrząsnął głową. — No, więc nie można nim manewrować jak jakimś Austinem Seven. Bert docisnął gaz do dechy, a ja puści łem w ruch starego Brena nad przednią szybą, i objecha liśmy rondo, a jakże, jakby to był Picadilly Circus, a po tem zwialiśmy tą samą drogą, którąśmy przyjechali, i obe rwaliśmy tylko dwie kulki w prądnicę i wyrwało małą szczerbę w tylnej nodze naszego Herberta, co nie zrobi żadnej różnicy, jak oficer jej nie zauważy. Ale żeby ga dać, że tamtędy można przejechać! Zuzan się to nazywało, czy coś w tym rodzaju. Stary pan zamrugał oczami. — Dokąd panowie jedziecie? — Do miejscowości, co się nazywa Brest — odrzekł ka- prał. — Ja bym tam osobiście miastu takiej nazwy nie dał, ale te żabojady takie już są. Oficer mówił, żeby tam jechać, jakbyśmy się dali odciąć, i że stamtąd będzie można przewieźć ciężarówkę statkiem do kraju. — Zabierzcie nas ze sobą — powiedział Howard. Tamten spojrzał niepewnie na dzieci. — Nie wiem, co na to powiedzieć. Nie wiem, czy znajdzie się miejsce. Te dzieciaki to nie Anglicy. — Dwoje z nich jest Anglikami. Rozmawiają teraz po francusku, bo wychowali się we Francji. Minął ich kierowca z ociekającą bańką, kierując się ku szosie. — A tamtych dwoje? — To Francuzi. — Żadnych dzieciaków żabojadów nie zabieram — oznajmił kapral. — Miejsca nie mam, to jedno, a poza tym na mój rozum lepiej niech zostaną u siebie. Nie mam nic przeciwko temu, żeby wygodzie panu i tym dwojgu angielskim. — Pan nie rozumie — rzekł Howard. — Tych dwoje francuskich dzieci jest pod moją opieką. Wyjaśnił kapralowi sytuację. — Nic z tego, kolego. Dla was wszystkich nie mam miejsca. — Rozumiem... — powiedział z wolna Howard. Patrzył przez chwilę z roztargnieniem na ruch płynący szosą. — Jeżeli to kwestia miejsca — rzekł wreszcie — to może weźmie pan czwórkę dzieci ze sobą do Brest? Nie zajmą dużo miejsca. Dam panu list do oficera kierującego transportem w Brest i drugi do mojego prawnika w Anglii. I mogę panu dać pieniądze na wszelkie ich potrzeby. Tamten zmarszczył brwi. — A pana tu zostawić? — Mnie się nic nie stanie. Właściwie nawet prędzej będę się posuwał bez nich. — Mówi pan, żeby wziąć tych dwoje małych żabojadów zamiast pana? O to panu chodzi? — Mnie się nic nie stanie. Znam Francję bardzo dobrze. — Nie bądź pan taki cholernie miętki. Co ja bym ro bił z czworgiem dzieciaków i tylko Bertem do pomocy? — Obrócił się na pięcie. — No, to chodź pan. Ubierz pan te dzieci, ale szybko... Nie będę czekał całą noc. A jeżeli ich przy dybię na majstrowaniu przy Herbercie, to rzetelnie wygarbuję im tyłeczki, jak tu stoję. Odszedł do ciężarówki. Howard pośpieszył na klin piasku i przywołał dzieci. — Chodźcie, ubierajcie się prędko — powiedział. — Po jedziemy ciężarówką. Ronnie stanął przed nim, nagutki. — Naprawdę? Jakiej marki? Czy mogę usiąść koło kie rowcy, proszę pana? Sheila, podobnie naga, zawtórowała: — Czy mogę też usiąść koło kierowcy? — Chodźcie, ubierajcie się — powtórzył i zwrócił się do Rosę po francusku: — Włóż pończochy, Rosę, i pomóż Pierre'owi. Musimy się bardzo śpieszyć. Zaczął ubierać dzieci najprędzej, jak mógł, ale były mokre i odzież kleiła się do nich — nie miał ręcznika. Zanim skończył, dwaj żołnierze z RAF-u wrócili do niego, nagląc do odjazdu. Wreszcie dzieci były gotowe. — Będziecie panowie mogli zabrać mój wózek? — zapytał trochę nieśmiało. — Nie możemy wziąć tego paskudztwa — odrzekł kapral. — Nie warte ani dolara. — Wiem — powiedział stary pan. — Ale gdybyśmy musieli znów iść piechotą, nie mam nic innego, do czego mógłbym wsadzić tych dwoje małych. — Niech da to na dach — wtrącił się kierowca. — Tam sobie pojedzie, kapralu. Jak nie dostaniemy benzyny, to wszyscy pójdziemy piechotą. — O rany — powiedział kapral. — To się nazywa wóz naprawczy! Choinka jakaś cholerna, nie wóz naprawczy. Dobra, dawajcie to na dach. Pognał ich ku szosie. Gigantyczna ciężarówka stała z boku jezdni, cała fala ruchu ją okrążała. Wnętrze było za- pchane maszynami. Pośrodku stała olbrzymia obrabiarka firmy Herbert. W jednym końcu stały szlifierka i tokarka, w drugim mała piła mechaniczna. Pod obrabiarkę wepchnięty był generator prądu, a nad nią — długa elektryczna tablica rozdzielcza. Niewielką resztę wolnego miejsca zajmowały plecaki obu żołnierzy. Howard pośpiesznie wyjął z wózka dziecinnego drugie śniadanie, a potem przyglądał się, jak wózek ładują na dach. Następnie podsadził dzieci i usadowił pomiędzy maszynami. Kapral stanowczo nie pozwolił im jechać obok kierowcy. — Mam tam Brena, rozumiecie? Jak byśmy się natknęli na szkopów, nie chcę tam żadnych cholernych dzieciaków. — Rozumiem — powiedział Howard. Pocieszył Ron-nie'ego i sam wdrapał się do ciężarówki. Kapral dopilnował, aż się usadowią, po czym obszedł wóz i wsiadł do szoferki. Ciężarówka zachybotała się i z cichym pomrukiem włączyła się w potok ruchu. Dopiero w pół godziny później stary pan zdał sobie sprawę, że w pośpiechu zostawili majteczki Sheili przy strumyku. Rozlokowali się do podróży. W zastawionym wnętrzu wozu Howardowi było bardzo niewygodnie. Nie miał gdzie usiąść, żeby wypocząć, i musiał jechać schylony, pół klęcząc na plecaku. Dzieciom, jako mniejszym, było wygodniej. Stary pan rozpakował ich dejeuner, dał im jeść w umiarkowanych ilościach i wydzielił trochę oranżady do popicia. Za jego radą Rosę zjadła bardzo mało, dzięki czemu nie zrobiło się jej niedobrze. Zdążył wyjąć czekoladę Pierre'a z wózka i teraz naturalnie dał mu, gdy skończyli jeść. Chłopczyk przyjął ją uroczyście i włożył do ust; stary pan obserwował go z rozbawieniem, ale z poważną miną. — To smaczne, Pierre — powiedziała Rosę. Pochyliła się ku niemu z uśmiechem. Z powagą kiwnął głową. — Bardzo smaczne — wyszeptał. Wkrótce dojechali do Montargis. Przez małą klapę w ścianie oddzielającej warsztat od szoferki kapral spytał Howarda: — Był pan tu już kiedy, kolego? — Przejeżdżałem tylko pociągiem, przed wielu laty — odrzekł stary pan. — Nie wiesz pan, gdzie tu może być ten cholerny skład paliwa? Musimy skądś dostać benzyny. Howard potrząsnął głową. — Niestety nie. Spytam kogoś, jeśli chcecie. — O rany! Aż tak dobrze pan umie po francusku? — Oni wszyscy umieją, kapralu — rzekł kierowca. — Nawet te dzieciaki. Kapral znowu się zwrócił do Howarda: — Niech pan tylko trzyma te dzieci przy podłodze, kolego, gdybyśmy zastali tu szkopów jak w tym Zuzan. Zaskoczyło to starego pana. — Nie sądzę, żeby jacyś Niemcy zapędzili się aż tak daleko na zachód — powiedział. Kazał jednak dzieciom położyć się na podłodze, co uznały za świetny kawał. Tak więc wśród pisków i śmiechów dobywających się z wnę trza ciężarówki wtoczyli się do Montargis i stanęli na skrzyżowaniu w środku miasteczka. Na prośbę kaprala stary pan wysiadł i spytał o drogę do wojskowego składu paliwa. Jakiś piekarz skierował go na północ; wsiadł do szoferki i przepilotował ich przez miasto. Bez większego trudu znaleźli francuską bazę transportową i Howard z kapralem poszli pomówić z odpowiedzialnym za nią oficerem, którym był jakiś porucznik. Spotkali się z szorstką odmową. Powiedziano im, że odbywa się właśnie ewakuacja miasteczka. Skoro nie mają benzyny, muszą zostawić ciężarówkę i iść na południe. Kapral zaklął siarczyście — tak siarczyście, iż Howard był rad, że angielskie dzieci, które mogłyby go zrozumieć, zostały w ciężarówce. — Muszę dowieźć te cholerne maszyny do Brestu — po wiedział. — Ani myślę zostawiać ich tu i wiać, jak ten tam mówił. — Zwrócił się do Howarda tonem nagle bar- dzo poważnym: — Posłuchaj pan, kolego. Może niech pan lepiej zmyka z tymi dzieciakami. Nie chce się pan przecie dostać między tych cholernych szkopów. — Skoro nie ma benzyny, równie dobrze i wy możecie iść z nami — rzekł stary pan. — Pan nie kapuje, kolego — odparł żołnierz. — Jarau-s z ę dowieźć to wszystko do Brestu. Tego dużego Herberta. Pan się może nie zna na obrabiarkach, ale ta to prawdziwe cudo. Naprawdę. W kraju obrabiarki potrzebne. Muszę dowieźć tego Herberta do domu, muszę. Mają go niby szkopy darmo dostać, tak? Niedoczekanie! Powiódł okiem po parkingu. Pełno tam było zdezelowanych, brudnych francuskich ciężarówek; nieliczni pozostali żołnierze odchodzili spiesznie. Porucznik, który im odmówił, wyjechał małym osobowym Citroenem. — Założę się, że jest tu gdzieś benzyna — mruknął ka pral. Obrócił się i zawołał kierowcę. — Hej, Bert, chodź no tu! * Obaj poszli myszkować wśród ciężarówek. Żadnego składu benzyny nie znaleźli, ale Howard ujrzał niebawem, jak pracują przy opuszczonych ciężarówkach opróżniając ich baki do pojemnika. Wyszperawszy galon tu, galon tam, uzbierali łącznie z osiem galonów ł przelali je do olbrzymiego baku Leylanda. Było to wszystko, co udało im się znaleźć. — Dużo tego nie ma — powiedział kapral. — Może na jakie czterdzieści mil. Ale zawsze to lepsze niż nic. Po patrzmy na tę cholerną mapę, Bert. Cholerna mapa ukazała im Pithiviers o dwadzieścia pięć mil dalej. — Zabierajmy się. Znów ruszyli szosą na zachód. Panował straszliwy upał. Ciężarówka miała boczne ściany z drewna, rozkładane na zewnątrz, aby zwiększyć powierzchnię podłogi, kiedy uru- chamiano obrabiarkę. Do wnętrza przez te drewniane ściany dostawało się mało światła; między maszynami było mroczno, duszno i bardzo smrodliwie. Dzieci nie zdawały się zbytnio cierpieć, ale starego pana ogromnie męczyła ta podróż. Wkrótce dostał silnego bólu głowy i cały był obolały od siedzenia w skurczonej pozycji. Droga do Pithiviers była złowróżbnie pusta, toteż rozwinęli dobrą szybkość. Od czasu do czasu nad szosą przelatywał samolot i raz gdzieś całkiem blisko wybuchł ostry ogień z karabinów maszynowych. Howard przechylił się w stronę okienka do szoferki. — Szkopski bombowiec — powiedział kapral. — Jeden z tych sztukasów, jak je nazywają. — Do nas strzelał? — A jakże. Ale był całkiem daleko. — Kapral nie zdawał się szczególnie zaniepokojony.. Po godzinie dojechali do Pithiviers, dwadzieścia pięć mil od Montargis. Zatrzymali się na poboczu o pół mili przed miastem i odbyli naradę. Na szosie między nimi a najbliższymi domami nie było żywego ducha. W miasteczku nic się nie poruszało. W ostrym popołudniowym słońcu wyglądało na opuszczone. Patrzyli na nie w niezdecydowaniu. — Jakoś mi się tu nie podoba — rzekł kapral. — Niedobrze mi to wygląda. — Cholernie dziwne, że nikogo nie widać — potwierdził kierowca. — Nie myślisz, że tam pełno Niemców, kapralu? Że się może pochowali? — A bo ja wiem? Howard pochylił się do przodu i z twarzą przy okienku w ściance działowej powiedział nad ich ramionami: — Nie mam nic przeciwko temu, żeby pójść przodem i zobaczyć, jeżeli panowie tu poczekacie. — Pójść przodem? — Nie widzę w tym wielkiego ryzyka, przecież wszędzie tyle uchodźców się kręci. Nie, nie widzę w tym wielkiego ryzyka. Wolę to niż wjechać razem z wami, jeżeli przewidujecie możliwość ostrzału. — Coś w tym jest, co on mówi — rzekł kierowca. — Jeżeli tam są szkopy, możemy tym razem nie znaleźć żadnego ronda. Omawiali to parę minut. Nie było możliwości ominięcia miasta inaczej niż cofając się dziesięć mil w stronę Mora-targis. — I to też wcale nie takie zabawne — powiedział ka pral. — Jak nic można się natknąć na szkopów, którzy pewnie jadą za nami. Wahał się, niezdecydowany. — Dobra — rzekł w końcu. — Skocz pan i zobacz, jak jest, kolego. Daj nam cynk, o ile wszystko gra. Zamachaj pan czymś, jeżeli można śmiało wjeżdżać. Stary pan powiedział: — Będę musiał wziąć ze sobą dzieci. — O rany! Nie chcę tu siedzieć cały cholerny dzień, kolego. — Nie rozłączę się z dziećmi. — Umilkł na chwilę. — Widzi pan, odpowiadam za nie, tak jak pan za swoją obrabiarkę. Kierowca wybuchnął śmiechem. — A to dobre, kapralu! Tak jak ty za tę swoją cholerną obrabiarkę. — No, to pośpiesz się pan w każdym razie — zgodził się kapral. Stary pan zszedł z wozu i w upalnym słońcu zsadził dzieci jedno po drugim na zakurzoną, pustą szosę. Ruszył z nimi ku miastu, prowadząc dwoje małych za ręce i myśląc z niepokojem, że jeśli zostanie rozłączony z ciężarówką, nieuchronnie straci wózek dziecinny. Śpieszył się jak mógł, ale upłynęło dwadzieścia minut, nim wprowadził dzieci do miasteczka. Nie było tu widać żadnych Niemców. Miasteczko wyglądało na prawie puste — tylko parę bardzo starych kobiet zerkało zza firanek i przymkniętych drzwi sklepów. W rynsztoku przy drodze wiodącej na północ jakieś obdarte, brudne dziecko niewiadomej płci, w kusym kitel-ku, żuło coś ohydnego. O parę jardów dalej padły koń, którego zawleczono w połowie na chodnik i tam porzu- cono, leżał wzdęty i cuchnący. Szarpał go pies. 114 Stary pan uznał, że miasteczko jest wstrętne i ponure. Przy łapał jedną ze starych kobiet przy drzwiach. — Czy są tu Niemcy? — spytał. — Ciągną z północy — odpowiedziała drżącym głosem. — Wszystkie nas zgwałcą i wystrzelają. Stary pan instynktownie uznał to za nonsens. — Widziała pani już jakichś Niemców w mieście? — Tam jest jeden. Rozejrzał się zaskoczony. — Gdzie? — Tam. — Drżącą, zwiędłą ręką wskazała dziecko w rynsztoku. — Tam? Kobieta musiała być chyba szalona, doprowadzona do obłędu strachem przed najeźdźcami. — Mówi tylko po niemiecku. To dziecko szpiegów. — Schwyciła go za ramię ze starczą natarczywością. — Niech pan rzuci kamieniem i odpędzi je. Sprowadzi Niemców do tego domu, jeżeli tu zostanie. Howard strząsnął z siebie jej rękę. — Czy są tu już jacyś niemieccy żołnierze? Nie odpowiedziała, tylko wrzasnęła przenikliwie, obrzucając ohydnymi wyzwiskami dziecko w rynsztoku. Dziecko — chłopczyk, jak wydało się Howardowi — podniosło głowę i spojrzało na nią z dziecinną pogardą. Potem wróciło do swego obrzydliwego posiłku. Niczego więcej nie można się było od starej wiedźmy dowiedzieć. Dla Howarda stało się jasne, że Niemców w miasteczku nie ma. Odwrócił się, żeby odejść, ale w tej samej chwili rozległ się ostry stuk i spory kamień potoczył się po chodniku tuż koło rzekomego niemieckiego szpiega. Dziecko odeszło chyłkiem pięćdziesiąt jardów dalej i znów ukucnęło na krawężniku. Stary pan rozgniewał się bardzo, ale miał inne pilne zadanie do wykonania. Powiedział do Rosę: — Popilnuj dzieci przez chwilę, Rosę. Nie daj im nigdzie odejść ani z nikim rozmawiać. 11K Pośpieszył z powrotem tą samą drogą, którą weszli do miasta. Musiał przejść ze dwieście jardów, nim ujrzał ciężarówkę zaparkowaną przy szosie w odległości pół mili. Pomachał w jej stronę kapeluszem i zobaczywszy, że rusza ku niemu, zawrócił do miejsca, gdzie zostawił dzieci. Ciężarówka dogoniła go przy skrzyżowaniu znajdującym się w centrum miasteczka. Kapral wychylił się z szoferki. — Jest tu gdzie nabrać wachy, jak pan myśli? — Stary pan spojrzał na niego nic nie rozumiejąc. — Benzyny, kolego. — Aha... nie wiem. Nie radziłbym kręcić się tu za długo. — Racja — mruknął kierowca. — Zjeżdżajmy stąd. Nie podoba mi się tutaj. — Musimy dostać benzyny. — Zostało nam jeszcze blisko pięć galonów. Zajedziemy na tym do Angerville. — Dobra — powiedział kapral do Howarda. — Wsadź pan dzieciaki i zmykamy. Howard rozejrzał się za dziećmi. Nie było ich tam, gdzie je zostawił — dostrzegł je trochę dalej, przy „niemieckim szpiegu", który płakał żałośnie. — Rosę — krzyknął — chodź tutaj. Przyprowadź dzieci. — II est blesse * — zawołała cienkim, piskliwym głosem. — Chodźcie tutaj — powtórzył. Dzieci patrzyły na niego, ale się nie ruszyły. Pośpieszył ku nim. — Dlaczego nie przychodzicie, kiedy was wołam? Rosę, z twarzyczką czerwoną od gniewu, stanęła przed Howardem. — Ktoś rzucił w niego kamieniem i trafił go. Widziałam. Tak nie wolno. I rzeczywiście, lepka strużka krwi ściekała po karku dziecka na brudne ubranie. Starego pana ogarnęła nagła nienawiść do tego miasta. Wydobył chustkę do nosa i za-tamponował nią ranę. ? On jest zraniony, i ifi La petite Rosę powiedziała: — To nieładnie rzucać w niego kamieniem... I do tego taka wielka baba, m'sieur. To jest złe, paskudne miasto, gdzie robią takie rzeczy. — On pojedzie z nami, proszę pana — rzekł Ronnie. — Może usiąść na drugim końcu plecaka Berta, obok silnika elektrycznego. — On jest tutejszy — powiedział stary pan. — Nie możemy go zabierać ze sobą. — Pomyślał jednak, że może litościwiej byłoby to zrobić. — Wcale nie jest tutejszy — odparła Rosę. — Jest tu dopiero dwa dni. Ta baba tak mówiła. Za nimi rozległy się spieszne, ciężkie kroki. — Na miłość boską — powiedział kapral. Howard zwrócił się do niego. — Rzucają kamieniami w to dziecko. — Pokazał kapralowi rozcięcie na karku malca. — Kto rzuca kamieniami? — Wszyscy ludzie z miasteczka. Myślą, że to niemiecki szpieg. — Kto... ten? — Kapral wytrzeszczył oczy. — Przecież on nie ma więcej jak siedem lat! — Ja widziałem, jak ta baba to zrobiła — powiedział Ronnie. — Z tamtego domu. Rzuciła kamieniem i skaleczyła go. — Niech mnie diabli! — rzekł kapral. Zwrócił się do Howarda: — Tak czy tak, musimy wiać. — Wiem. — Stary pan zawahał się. — Co robić? Zostawić go tu' w tej obrzydliwej miejscowości? Czy zabrać ze sobą? — Zabieraj go pan, kolego, jeżeli masz ochotę. Ja tam się nie martwię o to, oo ten malec wyszpieguje. Stary pan pochylił się, by przemówić do dziecka. — Chciałbyś pojechać z nami? — spytał po francusku. Chłopczyk odpowiedział coś w jakimś obcym języku. — Sprechen Sie deutscht* — spytał Howard. Były to • Czy mówisz po niemiecku? 117 jedyne niemieckie słowa, jakie w tej chwili potrafił sobie przypomnieć, ale nie wywołały żadnej reakcji. Wyprostował się pod brzemieniem nowej odpowiedzialności. — Zabierzemy go — rzekł cicho. — Jeżeli go zostawimy, pewnie go tu w końcu zabiją. — Jeżeli się zaraz nie ruszymy — powiedział kapral — przyjdą tu te cholerne szkopy i pozabijają nas wszystkich. Howard dźwignął małego szpiega, który ścierpial to w milczeniu, i pośpieszyli do ciężarówki. Dziecko cuchnęło i było najwidoczniej zawszawione; stary pan odwrócił twarz czując mdłości. Może w Angerville znajdzie zakonnice, które się nim zaopiekują. Może wezmą i Pierre'a — chociaż Pierre sprawiał tak mało kłopotu, że dla starego pana nie był ciężarem. Wsadzili dzieci do ciężarówki, Howard wsiadł za nimi, a kapral zajął miejsce obok kierowcy. Wielki wóz przeciął szosę paryską i ruszył drogą do Angerville, odległego o siedemnaście mil. — Jeżeli nie zdobędziemy benzyny w Angerville, leży my, cholera — powiedział kierowca. We wnętrzu wozu stary pan, przykucnięty koło obrabiarki i otoczony gromadką skulonych dzieci, wyciągnął lepki baton czekoladowy i przełamał na pięć kawałków. Gdy tylko „niemiecki szpieg" zdał sobie sprawę, co to jest, wyciągnął brudną łapkę i powiedział coś niezrozumiałego. Łapczywie zjadł czekoladę i znów wyciągnął rękę po więcej. — Poczekaj trochę. — Stary pan rozdał czekoladę pozostałym dzieciom. Pierre szepnął: — Merci, monsieur. La petite Rosę pochyliła się nad nim. — Po kolacji, Pierre? Czy monsieur ma ci ją schować na po kolacji? — Tylko w niedzielę — szepnął chłopczyk. — W niedzielę mogę jeść czekoladę po kolacji. Czy dzisiaj niedziela? im — Nie jestem całkiem pewien, co dziś za dzień — rzekł stary pan. — Ale nie sądzę, żeby twoja mama miała coś przeciwko temu, jeśli dzisiaj po kolacji zjesz czekoladę. Schowam ją i dostaniesz potem. Poszperał dookoła, wydobył jeden z owych grubych, twardych sucharów, które kupił rano, i z niejakim trudem przełamał go na dwoje. Jeden kawałek podał brudnemu malcowi w kitelku. Dziecko chwyciło go i łapczywie zjadło. Rosę złajała malca po francusku. — Czy to tak się je? Nawet świnka by jadła delikat niej... Tak, mówię prawdę, nawet świnka. I powinieneś panu podziękować. Dziecko wlepiło w nią wzrok nie rozumiejąc, dlaczego się gniewa. — Nie uczyli cię, jak trzeba się zachowywać? Powinie neś powiedzieć tak. — Obróciła się i złożyła ukłon Ho wardowi. — Je vous remercie, monsieur. * Jej słowa przeszły mu mimo uszu, ale pantomima mówiła sama za siebie. Mały zmieszał się. — Dank, mijnheer — powiedział niezgrabnie. — Dank u wel**. Howard utkwił w nim oczy, zdezorientowany. Był to jakiś północny język, ale nie niemiecki. Pomyślał, że może flamandzki czy waloński, albo nawet holenderski. Tak czy owak, nie miało to znaczenia, ponieważ nie znał ani słowa w żadnym z tych języków. W upalne popołudnie jechali dalej dobrym tempem. Okienko do szoferki było otwarte; od czasu do czasu stary pan wychylał się do przodu i patrzył między dwoma żołnierzami na rozciągającą się przed nimi drogę. Była podejrzanie pusta. Mijali nielicznych uchodźców i tylko bardzo rzadko jakiś wiejski wóz jadący w zwyczajnych celach gospodarskich. Żołnierzy nie widzieli wcale, a po masowym ruchu uchodźców, jaki obserwowali między Joigny * Dziękuję panu. ** Dziękuję panu.... Bardzo dziękuję. a Montargis, nie zostało ani śladu. Cała okolica zdawała się pusta, wymarła. Trzy mile przed Angerville kapral odwrócił się i powiedział do Howarda: — Podjeżdżamy teraz do tego następnego miasta. Mu simy tam dostać benzyny, inaczej koniec z nami. Stary pan odpowiedział: — Jeżeli zobaczy pan na drodze kogoś, kto może coś wiedzieć, zapytam go, gdzie jest skład. — Dobra. Po paru minutach dojechali do jakiejś zagrody. Stał przed nią samochód, z którego mężczyzna zdejmował worki z ziarnem czy paszą i wnosił je do zagrody. — Stańcie tu — rzekł stary pan. — Spytam tego czło wieka. Zatrzymali się na poboczu drogi, natychmiast wyłączając silnik, aby oszczędzić benzyny. — Został już tylko mniej więcej jeden galon. — po wiedział kierowca. — Ledwo tyle, żeby dojechać, cholera. Howard zsiadł i pieszo cofnął się do zagrody. Gospodarz, siwobrody mężczyzna około pięćdziesiątki, bez kołnierzyka, wychodził właśnie do samochodu. — Potrzebujemy benzyny — powiedział Howard. — W Angerville jest z pewnością jakaś wojskowa baza trans portowa? Mężczyzna wybałuszył na niego oczy. — W Angerville są Niemcy. Zapadła cisza. Stary Anglik utkwił wzrok w głębi podwórza, gdzie ryła w śmietnisku chuda świnia i nędzne kury grzebały w piachu pazurami. Tak więc sieć zamykała się wokół niego. — Od jak dawna tam są? — spytał cicho. — Od wczesnego rana. Przyszli z północy. Na ten temat nie było nic więcej do powiedzenia. — Czy ma pan benzynę? Kupię każdą ilość, po cenie, jakiej pan zażąda. Oczy chłopa rozbłysły. — Sto franków za litr. — Ile pan ma? Tamten spojrzał na wskaźnik na zniszczonej tablicy rozdzielczej swego samochodu. — Siedem litrów. Siedemset franków. Niespełna półtora galona benzyny nie mogło starczyć na długo dla dziesięciotonowego Leylanda. Howard wrócił do kaprala. — Niezbyt dobre wiadomości, niestety — powiedział. — W Angerville są Niemcy. Zapadło milczenie. — Jasna cholera — rzekł w końcu kapral. — Powie dział to bardzo cicho, jakby nagle zmęczony. — Ile ich tam jest? Howard przekazał pytanie chłopu. — Jeden pułk. Przypuszczam, że to znaczy jakiś tysiąc ludzi. — Pewno przyszli z północy — rzekł kierowca. Nie było wiele więcej do mówienia. Stary pan powiedział im o benzynie. — Niewielka z tego pociecha — rzekł kapral. — Z tym, co mamy, nie starczy na więcej niż dziesięć mil. — Zwró cił się do kierowcy. — Pokaż tę cholerną mapę. Obaj pochylili się nad mapą. Stary pan wsiadł do szoferki i studiował ją razem z nimi. Stąd aż do miasta nie odchodziła żadna boczna droga, a za nimi przez prawie siedem mil nie było drogi wiodącej na południe. — Zgadza się — rzekł kierowca. — Nie widziałem żad nej drogi w tamtym kierunku, kiedyśmy jechali w tę stronę. Kapral powiedział cicho: — I gdybyśmy nawet zawrócili, spotkalibyśmy- szkopów idących za nami z tamtej cholernej miejscowości, skądeśmy zabrali tego malca, co to mówili, że jest szpiegiem. — Zgadza się — rzekł kierowca. — Masz fajkę? — spytał kapral. Kierowca wydobył papierosa; kapral zapalił go i wypuścił wielki kłąb dymu. 101 — No — powiedział po chwili — to koniec. Tamci dwaj milczeli. — Chciałem dostać się do domu z tym dużym Herbertem — rzekł kapral. — Chciałem tego jak niczego innego w życiu. — Zwrócił się do Howarda. — Naprawdę. Ale mi się to nie uda. — Bardzo mi przykro — powiedział stary pan łagodnie. Tamten otrząsnął się. — Nie zawsze można zrobić to, czego się najbardziej chce. No cóż, żal nic nie pomoże. Dźwignął się i zsiadł z szoferki na ziemię. — Co pan ma zamiar zrobić? — spytał Howard. — Pokażę panu, co zrobię. — Zaprowadził starego pana do boku wielkiej ciężarówki, mniej więcej w połowie jej długości. Z bocznego członu podwozia sterczała tam mała rączka pomalowana na jaskrawoczerwony kolor. — Pociągnę za ten cycek i ucieknę jak wszyscy diabli. — Niszczenie sprzętu — powiedział stojący przy nim kierowca. — Ciągnie się za to i wszystko wylatuje w powietrze. — No, to jazda — rzekł kapral. — Zsadź pan z wozu te cholerne dzieciaki, kolego. Żałuję, że nie możemy dalej was podwieźć, ale taki już los. — A co panowie sami zrobicie? — spytał Howard. — Będziemy się przebijać na przełaj ku południowi i starać się zawsze wyprzedzać szkopów. — Kapral zawahał się. — Wam nic nie będzie — powiedział trochę niezręcznie. — Nic panu nie zrobią, z wszystkimi tymi dzieciakami. — Nic nam się nie stanie — potwierdził stary pan. — Niech się pan o nas nie martwi. Musicie się dostać z powrotem do kraju, żeby znowu walczyć. — Musimy wpierw wywinąć się tym cholernym szkopom. Wspólnymi siłami zsadzili dzieci na szosę, a potem ściągaęli wózek z dachu. Howard pozbierał swoje nieliczne drobiazgi i włożył je do wózka, zapisał adres kaprala w Anglii i podał mu własny. 122 Potem nie było już na co czekać. — Cześć, kolego — powiedział kapral. — Zobaczymy się kiedyś. — Cześć — odrzekł stary pan. Zebrał dzieci wokół siebie i ruszył z nimi powoli drogą ku Angerville. Wywiązała się mała sprzeczka o to, kto ma pchać wózek. Skończyło się na tym, że pchała go Sheila. z Ronnie'em jako pomocnikiem i doradcą. Rosę szła przy nich prowadząc Pierre'a za rękę, a brudny mały nieznajomy w swojej dziwacznej szatce dreptał z tyłu. Howard pomyślał ze smutkiem, że gdzieś, jakoś musi postarać się go umyć. Nie tylko był brudny i zawszony, ale na jego karku i odzieży widniały plamy zakrzepłej krwi z rany. Posuwali się wolno, jak zawsze. Od czasu do czasu Howard oglądał się za siebie: mężczyźni przy ciężarówce chyba sortowali swoje osobiste rzeczy. Potem jeden z nich — kierowca — ruszył polem na południe, niosąc małe zawiniątko. Drugi pochylił się majstrując coś przy wozie. W następnej chwili poderwał się i odbiegł od drogi w ślad za kierowcą. Biegł niezgrabnie, potykając się. Ledwo oddalił się o jakieś dwieście jardów, rozległ się ostry trzask wybuchu. Z wnętrza ciężarówki trysnął płat płomienia. Jej części wyleciały w górę i spadły na drogę i pole — potem osiadła nisko na drodze. Pojawił się język ognia i wnet stanęła - w* płomieniach. Ronnie powiedział: — Ooo, proszę pana! -Wyleciała w powietrze? — Sama wyleciała w powietrze, proszę pana? — zawtórowała Sheila. — Tak — odrzekł z trudem. — Tak się właśnie stało. — Z ciężarówki na drodze podniósł się słup gęstego, czarnego dymu. Howard odwrócił się. — Nie myślcie o tym więcej. O dwie mile przed sobą widział dachy Angerville. Sieć już się wokół niego niemal zamknęła. Z ciężkim sercem poprowadził dzieci ku miastu. ? 123 ROZDZIAŁ SZÓSTY Przerwałem jego opowiadanie i powiedziałem trochę zdyszanym głosem: — Ta spadła niedaleko. Siedzieliśmy sztywno wyprężeni w fotelach przed kominkiem, słuchając narastającego skowytu bomby. Wybuchła gdzieś bardzo blisko, a wśród huku osypującego się gruzu usłyszeliśmy, jak pada druga, jeszcze bliżej. Siedzieliśmy zupełnie bez ruchu, kiedy budynek klubu zako-łysał się od eksplozji, szkło z głośnym trzaskiem poleciało z okien i skowyt trzeciej bomby nabrał ostrości. Wybuchła po przeciwnej stronie ulicy. — Wzięło nas w widły — powiedział stary pan przeła mując napięcie. — To dobrze. Czwarta bomba z serii spadła już dalej. Nastąpiła przerwa, jeśli nie liczyć ognia z karabinów maszynowych. Wstałem z fotela i wyjrzałem na korytarz. Panowały tam ciemności. Drzwi prowadzące na niewielki balkon otworzyły się od podmuchu. Wyszedłem i rozejrzałem się dokoła. Od strony śródmieścia łuny pożarów zabarwiły niebo ciemną czerwienią. Wokoło nas jaśniało mocne, żółte światło trzech flar zawieszonych na niebie na spadochronach. Grzechotały karabiny maszynowe — Breny i Lewisy — usiłujące je zestrzelić. Tuż koło nas, na tej samej ulicy, rozpalał się jeszcze jeden pożar. — Dosyć gorąco tej nocy — powiedział. Obróciłem się i ujrzałem przy sobie Howarda. Kiwnąłem głową. — Chciałby pan zejść do schronu? — A pan schodzi? — Nie sądzę, żeby tam było bezpieczniej niż tutaj — odrzekłem. Zeszliśmy do hallu zobaczyć, czy nie możemy w czymś pomóc. Ale nie było nic do zrobienia, toteż niebawem wróciliśmy do naszych foteli przy kominku i nalaliśmy sobie znów po kieliszku marsali. 124 — Niech pan opowiada dalej — poprosiłem, a on powiedział nieśmiało: — Mam nadzieję, że nie zanudzam pana tym wszystkim? Angerville jest małym miasteczkiem na szosie Paryż— Orlean. Było około piątej, kiedy Howard zaczął iść ku niemu z dziećmi w upalne, pełne kurzu popołudnie. Powiedział mi, że była to jedna z najcięższych chwil w jego życiu. Odkąd opuścił Cidoton, stale kierował się ku Anglii; w miarę jak się posuwał, narastał w nim strach. Do ostatka wydawało mu się nieprawdopodobne, żeby się nie zdołał przedostać, choćby droga miała być bardzo trudna. Teraz jednak uświadomił sobie, że się nie przedostanie. Idąc do Angerville, szedł ku katastrofie, ku internowaniu, zapewne ku własnej śmierci. To ostatnie tak bardzo go nie martwiło. Był stary i zmęczony; jeśli teraz przyjdzie koniec, nie straci na tym zbyt wiele. Jeszcze niewiele dni łowienia ryb, jeszcze parę letnich sezonów drobnych prac w ogrodzie. Ale dzieci — to inna sprawa. Musi im jakoś zapewnić bezpieczeństwo. Rosę i Pierre'a będzie zapewne można przekazać pod opiekę francuskiej policji — wcześniej czy później wrócą do swoich krewnych. Ale Sheila i Ronnie — cóż zdoła dla nich uczynić? Co się z nimi stanie? A co z brudnym chłopczykiem, którego chciały ukamienować stare baby oszalałe ze strachu i ślepej nienawiści? Co z nim będzie? Stary pan był bardzo zatroskany. Nie mógł zrobić nic innego, jak tylko wejść prosto do Angerville. Niemcy byli za nimi i na północ, i na wschód, i na zachód. Uznał za beznadziejne podejmowanie prób przemknięcia się na południe, tak jak to zrobili żołnierze RAF-u — nie zdołałby w żaden sposób posuwać się w tym kierunku szybciej niż najeźdźcy. Lepiej odważnie pójść na spotkanie tego, co go czeka, zachowując siły, aby jak najwięcej pomóc dzieciom. - — Posłuchajcie orkiestry — powiedział Ronnie. Znajdowali się około mili od miasta. Rosę wydała ra dosny okrzyk. 125 Scoute *, Pierre — powiedziała schylając się do nie go. — iScoutel — Co? — spytał Howard budząc się z zamyślenia. — Co takiego? — W mieście gra orkiestra — rzekł Roimie. — Czy możemy pójść posłuchać? Ale jego słuch był bardziej wyostrzony niż słuch starego pana. Howard nie słyszał nic. Niebawem jednak, kiedy już wchodzili do miasteczka, doszły go dźwięki Liebestraum **. Minęli po drodze ciąg bardzo brudnych ciężarówek, które stały przy szosie i podjeżdżały kolejno do stacji benzynowej, gdzie przy pompie napełniały swoje baki. Kręcący się przy nich żołnierze zrazu wydali się obcy — stary pan doznał wstrząsu, kiedy uprzytomnił sobie, że widzi to, co od godziny spodziewał się zobaczyć: żołnierzy niemieckich. Ubrani byli w mundury feldgrau o otwartych kołnierzach i naszywanych kieszeniach, ze skrzydlatymi orłami wyhaftowanymi na prawej piersi. Niektórzy nie mieli nic na głowach, inni nosili charakterystyczne niemieckie stalowe hełmy. Twarze ich były smutne, zmęczone, bez wyrazu; wykonywali swoją robotę jak automaty. — Czy to są szwajcarscy żołnierze, proszę pana? — spytała Sheila. — Nie — odrzekł — to nie Szwajcarzy. — Noszą takie same kapelusze — powiedział Konnie. — To kim oni są? — zapytała Rosę. Zebrał ich wokół siebie i powiedział po francusku: — Słuchajcie, nie trzeba się bać. To są Niemcy, ale nic złego wam nie zrobią. Właśnie mijali niewielką grupę. Odłączył się od niej i zbliżył ku nim jakiś Unterfeldwebel w wysokich butach i bryczesach poplamionych olejem. — Oto słowa powiedziane we właściwym duchu — ode zwał się w szorstkiej, gardłowej francuszczyźnie. — My, * Słuchaj ** Marzenia miłosne 126 Niemcy, jesteśmy waszymi przyjaciółmi. Przynosimy wam pokój. Bardzo niedługo będziecie mogli wrócić do domu. Dzieci wytrzeszczyły na niego oczy, jakby nie rozumiały, co mówi. I tak najpewniej było, bo bardzo źle władał francuskim. — Dobrze będzie, kiedy znów nastanie pokój — rzekł Howard po francusku. Nie było sensu rezygnować, póki nie odkryją, kim jest. Podoficer uśmiechnął się sztywno, bez wyrazu. — Z jak daleka idziecie? — Z Pithiviers. , — Szliście pieszo całą drogę? — Nie. Podwiozła nas ciężarówka, która zepsuła się o parę mil stąd. — So * — powiedział Niemiec. — W takim razie potrzebna wam kolacja. Na placu jest kuchnia wydająca zupę. Możecie tam pójść. — Je vous remercie ** — odparł Howard. Nie było nic innego do powiedzenia. Tamten okazał zadowolenie. Powiódł po nich wzrokiem i zmarszczył się na widok chłopczyka w kitelku. Podszedł do niego, dość delikatnie ujął za głowę i przyjrzał się ranie na karku. Potem spojrzał na własne ręce i otarł je z obrzydzeniem, ponieważ dotknął głowy dziecka. — So! — powiedział. — Koło kościoła jest szpital po lowy. Zaprowadźcie go do Sanitatsunteroffizier ***. Odprawił ich krótko i wrócił do swoich ludzi. Paru żołnierzy spojrzało na nich drewnianym, obojętnym wzrokiem, ale żaden ich nie zagadnął. Poszli dalej do centrum miasteczka. U skrzyżowania, gdzie szosa do Orleanu odchodziła w lewo, a szosa do Paryża W" prawo, przed dużym, szarym kościołem był rynek. Pośrodku tego rynku grała orkiestra. Była to orkiestra złożona z żołnierzy niemieckich. Stało * Tak ** Dziękuję panu •»* podoficera sanitarnego 127 ich tam ze dwudziestu, grając wytrwale i systematycznie — wypełniali obowiązek względem swojego Fiihrera. Mieli miękkie czapki polowe i srebrne chwasty na ramionach. Dyrygował Feldwebel, stojący nad nimi na małym podium i miłośnie trzymający końcami palców batutę. Był to tęgi mężczyzna w średnim wieku; dyrygując zwracał się w jedną i drugą stronę i dobrodusznie uśmiechał się do słuchaczy. Za orkiestrą stały zaparkowane rzędem czołgi i samochody pancerne. Słuchaczami byli przeważnie Francuzi. Poza paroma niemieckimi żołnierzami o szarych twarzach, najwyraźniej śmiertelnie zmęczonymi, resztę audytorium stanowili mieszkańcy miasteczka, mężczyźni i kobiety. Stali dokoła gapiąc się ciekawie na najeźdźców, zerkając na czołgi i ukradkiem przyglądając się mundurom i rynsztunkowi żołnierzy. Ronnie powiedział po angielsku: — O, jest orkiestra, proszę pana. Możemy pójść posłu chać? Stary pan rozejrzał się szybko. Chyba nikt chłopca nie usłyszał. — Nie teraz — odrzekł po francusku. — Musimy pójść z tym chłopczykiem tam, gdzie mu opatrzą kark. — Oddalił się z dziećmi od tłumu i cicho powiedział do Ron-nie'ego. — Staraj się nie mówić po angielsku, póki tu jesteśmy. — Dlaczego, proszę pana? — A ja mogę mówić po angielsku? — spytała Sheila. — Nie — odpowiedział. — Niemcy nie lubią słuchać ludzi mówiących po angielsku. Dziewczynka zapytała w tymże języku: — A czy Niemcy byliby niezadowoleni, gdyby Rosę mó wiła po angielsku? Przechodząca Francuzka spojrzała na nich ciekawie. Stary pan powściągnął irytację — to przecież dzieci. Powiedział po francusku: — Jeżeli będziecie mówić po angielsku, znajdę jakąś żabkę i wsadzę wam w usta. 19« — Oo! — wykrzyknęła Rosę. — Co też monsieur mówi! Żabkę! To byłoby okropne! Wśród śmiechu zmieszanego ze strachem rozmawiali dalej po francusku. Szpital polowy znajdował się za kościołem. Kiedy szli ku niemu, każdy mijany żołnierz niemiecki uśmiechał się do nich automatycznie sztywnym, pozbawionym wyrazu uśmiechem. Gdy zrobił to pierwszy, dzieci przystanęły, żeby się na niego pogapić, i trzeba je było przynaglić, żeby szły dalej. Po pierwszych sześciu przywykły. Jeden z żołnierzy powiedział: — Bonjour, mes enfants. * — Bonjour, m'sieur ** — wymamrotał cicho Howard i poszedł dalej. Było już tylko kilka kroków do szpitalnego namiotu — sieć zwierała się wokół niego coraz ciaśniej. Szpital mieścił się pod dużą płachtą namiotową rozpostartą przy ciężarówce. U wejścia stał bezczynny i znudzony starszy żołnierz służby medycznej, Sanitatsgefreiter, dłubiąc wykałaczką w zębach. Howard powiedział do Rosę: — Zostań tu i trzymaj dzieci przy sobie. — Sam zaprowadził chłopczyka do namiotu i rzekł do żołnierza po francusku : — Ten chłopczyk jest ranny. Może by mógł dostać kawałek plastra albo bandaż? Tamten uśmiechnął się tym samym sztywnym, niewesołym uśmiechem i wprawnie zbadał dziecko. — So! — powiedział. — Kommen Sie... Entrez. *** Stary pan z dzieckiem weszli za nim do namiotu. Sa nitariusz opatrywał niemieckiego żołnierza z oparzoną rę ką. Poza nimi jedyną osobą w namiocie był lekarz ubrany w biały kombinezon. Jego ranga nie była uwidoczniona. Żołnierz zaprowadził do niego dziecko i pokazał ranę. Lekarz krótko skinął głową. Potem obrócił główkę dziecka ku światłu i obejrzał ją nie zmieniając wyrazu * Dzień dobry, dzieci. ** Dzdeń dobry panu *** Tak... Chodźcie.., wejdźcie. twarzy. Następnie rozpiął brudne ubranko malca i spojrzał na jego klatkę piersiową. Na koniec nader ostentacyjnie opłukał sobie ręce. Przemierzył namiot i podszedł do Howarda. — Przyjdziecie jeszcze raz — powiedział ochryple po francusku. — Za godzinę. — Podniósł do góry jeden pa lec. — Jedną godzinę. — W obawie, że nie został zrozu miany, wyciągnął zegarek i pokazał palcem wskazówki. — Godzina szósta. — Bień compris — rzekł stary pan. — A six heures. * Wyszedł z namiotu zastanawiając się, jaki poważny kło pot go czeka. Opatrzenie małej ranki nie może przecież trwać godzinę. Nie mógł jednak nic na to poradzić. Nie śmiał nawet wdać się w dłuższą rozmowę z Niemcem — prędzej czy później angielski akcent musiałby go zdradzić. Wrócił do dzieci i odprowadził je dalej od namiotu. Wcześniej tego dnia — jak to już wydawało się dawno! — Sheila ucierpiała od garderobianej katastrofy, to znaczy postradała majteczki. Nie zmartwiło to ani jej, ani żadnego z dzieci, ale Howard bardzo się tym przejął. Teraz przyszła pora, by naprawić tamto zapomnienie i kupić brakującą część ubrania. Najpierw, aby zaspokoić marzenia 'Ronnie'ego, poszli się przyjrzeć niemieckim czołgom na rynku, ale w dziesięć minut później stary pan zapro- wadził dzieci do sklepu z konfekcją niedaleko szpitala polowego. Pchnął drzwi do sklepu i zobaczył przy ladzie niemieckiego żołnierza. Za późno było, żeby się cofnąć, wzbudziłoby to podejrzenia — stanął więc z boku i czekał, aż Niemiec skończy zakupy. Po chwili, stojąc tak na drugim planie, spostrzegł, że owym Niemcem jest dyżurny żołnierz ze szpitala. Przed nim na ladzie leżała kupka odzieży: żółty sweter, para brązowych dziecinnych spodenek, skarpetki i podkoszulek. * Dobrze zrozumiałem... O szóstej godzinie. _ Cinąuante ąuatre, quatre-vingt dix* — powiedziała tęga stara kobieta za ladą. Niemiec nie zrozumiał jej prędkiej mowy. Powtórzyła kilkakrotnie, aż wreszcie podsunął jej mały bloczek papieru, na którym napisała sumę. Wziął go do ręki i zbadał rachunek, po czym starannie wypisał pod spodem swoje nazwisko i jednostkę. Oderwał kartkę i podał kobiecie. — Zapłacą pani później — rzekł z trudem po francu sku. Zebrał kupione sztuki odzieży. Zaprotestowała. — Nie mogę panu dać tych ubrań, jeżeli nie dostanę pieniędzy. Mąż... mąż byłby bardzo niezadowolony. Byłby wściekły. Naprawdę, monsieur, to całkiem niemożliwe. — Tak jest w porządku — powiedział Niemiec flegmatycznie. — Dostanie pani zapłatę. To jest rekwizycja i tak jest w porządku. — Wcale nie w porządku — odrzekła z gniewem. — Musi pan zapłacić pieniędzmi. — To są pieniądze — powiedział żołnierz. — Dobre nie- mieckie pieniądze. Jeżeli pani nie wierzy, zawołam policję wojskową. A co do męża, lepiej niech przyjmuje nasze niemieckie pieniądze i będzie wdzięczny. Może to Żyd? Na Żydów mamy sposoby. Kobieta oniemiała i wytrzeszczyła na niego oczy. W sklepie zapanowała chwilowa cisza, po czym dyżurny sanitariusz szpitalny zabrał swoje zakupy i butnie wyszedł ze sklepu. Kobieta patrzyła za nim, niepewnie obracając w palcach świstek papieru. Howard wystąpił naprzód i odwrócił od niego jej uwagę. Otrząsnęła się i pokazała mu różne dziecinne majteczki. Po wielu radach Rosę dotyczących koloru i fasonu wybrał parę, zapłacił trzy franki pięćdziesiąt i w sklepie włożył Sheili majteczki. Kobieta stała obracając w palcach pieniądze. — Pan nie jest Niemcem, monsieur? — spytała ocięża le, spoglądając na trzymane w ręce monety. * Pięćdziesiąt cztery, dziewięćdziesiąt Potrząsnął głową. — Myślałam, że może tak. Flamand? Za nic nie powinien się przyznać do swojej narodowości, choć w każdej chwili któreś z dzieci mogło go zdradzić. Ruszył ku drzwiom. — Norweg — rzucił na chybił-trafił. — Mój kraj też ucierpiał. — Zaraz pomyślałam, że pan nie Francuz — rzekła. — Nie wiem, co z nami będzie. Wyszedł ze sklepu i poszedł kawałek paryską szosą w nadziei, że uniknie ludzi. Niemieckie wojsko w dalszym ciągu napływało do miasteczka. Jakiś czas chodził wśród gęstniejącego tłumu, napięty i pełen obaw, że lada chwila coś go zdradzi. Wreszcie nadeszła godzina szósta, wrócił więc do szpitala. Dzieci zostawił przy kościele. — Trzymaj je przy sobie — powiedział do Rosę. — Bę dę w szpitalu tylko chwilę. Zostańcie tu, póki nie wrócę. Poszedł do namiotu, zmęczony i wyczerpany lękiem. Dyżurny dostrzegł go, jak się zbliżał. — Proszę tu zaczekać — rzekł. — Powiem panu Ober- stabsarztowi. * Zniknął w namiocie, a stary pan czekał cierpliwie u wejścia. W wieczornym chłodzie słońce grzało przyjemnie. Miło byłoby pozostać wolnym, wrócić do Anglii. Ale teraz był zmęczony, bardzo, bardzo zmęczony. Gdyby tylko zdołał zapewnić bezpieczeństwo dzieciom, wtedy mógłby odpocząć. W namiocie zrobił się ruch i pokazał się lekarz, trzymający za rękę dziecko. Było to obce, nowe dziecko, które ssało cukierek. Czyściutkie, o krótkich włosach przystrzyżonych nożyczkami tuż przy głowie. Chłopczyk ubrany był w żółty sweterek, krótkie brązowe spodenki, skarpetki i nowe buciki. Cała odzież aż świeciła nowością i wydała się staremu panu jakby znajoma. Od chłopczyka dolatywał silńy zapach mydła marsylskiego i środka dezynfekcyjnego. * lekarzowi naczelnemu Na karku miał czysty biały opatrunek. Uśmiechnął się do starego pana. Howard wytrzeszczył na niego oczy w osłupieniu. — Sol — powiedział jowialnie lekarz. — Mój ordynans go wykąpał. Lepiej, co? — Cudownie, Herr Doktor * — rzekł stary pan. I to ubranie. I opatrunek na karku. Nie wiem, jak panu dziękować. Lekarz w widoczny sposób pęczniał z dumy. — Nie mnie trzeba dziękować, przyjacielu — powiedział tonem przyciężko dobrotliwym — tylko Niemcom! My, Niemcy, przyszliśmy tu, żeby przynieść wam pokój, czystość i porządek, który jest prawdziwym szczęściem. Teraz skończyła się już dla was wojna i wędrowanie. My, Niemcy, jesteśmy waszymi przyjaciółmi. — Doprawdy — rzekł stary pan słabym głosem — zdajemy sobie z tego sprawę, panie doktorze. — So — powiedział tamten. — To, co Niemcy zrobiły dla tego chłopca, zrobią dla Francji, dla całej Europy. Rozpoczyna się nowy Ład. Zapadło trochę niezręczne milczenie. Howard zabierał się do powiedzenia czegoś stosownego, ale wpadł mu w oko żółty sweterek, przypomniała mu się kobieta w sklepie, odpowiednie słowa ulotniły mu się z głowy. Przez chwilę stał niezdecydowany. Lekarz popchnął lekko dziecko ku niemu. — Co Niemcy uczyniły dla tego jednego małego Ho lendra, to zrobią dla wszystkich dzieci na świecie — po wiedział. — Zabierzcie go. Jesteście jego ojcem? Strach nadał szybkość myślom starego pana. Najlepsza będzie półprawda. — Nie jest mój — odrzekł. — Zabłąkał się i był zupeł nie sam w PithMers. Zaprowadzę go do klasztoru. Lekarz kiwnął głową, usatysfakcjonowany odpowiedzią. — Myślałem, że może sami jesteście Holendrem. Nie mówicie tak jak ci Francuzi. * Panie doktorze 133 Niedobrze byłoby powtórzyć, że jest Norwegiem — za blisko stamtąd do Niemiec. — Pochodzę z południa — powiedział. — Z Tuluzy. Ale teraz mieszkałem u syna w Montmirail. Potem rozdzieli liśmy się w Montargis i nie wiem, co się z nim stało. Te dzieci, z którymi byłem, to moje wnuki. Są teraz na ryn ku. Bardzo grzeczne, m'sieur, ale dobrze będzie, jak już będziemy mogli pójść do domu. Mówił dalej bezładnie, rozwijając swoją opowieść, z łatwością popadając w gadulstwo starego człowieka. Lekarz nagle szorstko odwrócił się od niego. — No, zabierajcie swojego bachora — powiedział. — Możecie teraz wracać do domu. Nie będzie więcej walk. Wrócił do namiotu. Stary pan wziął chłopczyka za rękę i przeprowadził go wokół kościoła, z dala od sklepu z konfekcją dziecięcą. Znalazł Rosę stojącą mniej więcej tam, gdzie ją był zostawił, z Sheilą i Pierre'em. Ronnie'ego nie było nigdzie widać. — Rosę, co się stało z Ronnie'em? Gdzie on jest? — spytał z niepokojem. — M'sieur, on był taki niegrzeczny — odpowiedziała. — Chciał obejrzeć czołgi, ale mówiłam mu, że to niedobrze, żeby tam szedł. Mówiłam mu, m'sieur, że jest bardzo, bardzo niegrzecznym chłopcem i że pan się będzie bardzo na niego gniewał. Ale on tam poleciał, całkiem sam. Sheila zapytała cienkim głosikiem, głośno i dźwięcznie, po angielsku: — Mogę też pójść zobaczyć czołgi, proszę pana? Machinalnie odpowiedział po francusku: — Nie dziś. Powiedziałem wam, że macie wszyscy tu czekać. Rozejrzał się, niezdecydowany. Nie wiedział, czy zostawić dzieci na miejscu i iść szukać Ronnie'ego, czy też zabrać je ze sobą. Jedno i drugie mogło narazić pozostałe dzieci na niebezpieczeństwo. Jeśli je zostawi, mogą popaść w nowe tarapaty. Chwycił wózek dziecinny i zaczął go pchać przed sobą. 134 — Chodźcie tędy — powiedział. Pierre przysunął się do niego i szepnął: — Czy mogę pchać? Pierwszy to raz stary pan posłyszał, jak chłopczyk samorzutnie coś mówi. Oddał mu uchwyt wózka. — Naturalnie — rzekł. — Rosę, pomóż mu pchać. Poszedł wraz z nimi ku zaparkowanym czołgom i ciężarówkom, z niepokojem rozglądając się po tłumie. Wszędzie dokoła pojazdów kręcili się niemieccy żołnierze, szarzy, wymęczeni, sumiennie usiłujący bratać się z podejrzliwą miejscową ludnością. Niektórzy czyścili sobie odzież, inni doglądali swoich maszyn. Jeszcze inni mieli w ręku książeczki z rozmówkami i starali się nawiązywać pogawędki z tłumem. Francuscy chłopi byli markotni i niekomunikatywni. Sheila powiedziała nagle: — O, tam jest Ronnie! Stary pan obrócił się, ale go nie dostrzegł. — Gdzie? — Widzę go — rzekła Rosę. — O, m'sieur, co to za nie- grzeczny chłopiec! Tam, m'sieur, ^w środku czołgu, tam... Z niemieckimi żołnierzami! Zimny strach przeniknął serce Howarda. Jego wzrok zawodził przy większej odległości. Zmrużył oczy i spojrzał w kierunku, który wskazała Rosę. Rzeczywiście, był tam Ronnie. Howard dostrzegł jego małą główkę ledwo wystającą ze stalowego włazu na czubku wieży działowej — szczebiotał coś z zapałem do siedzącego z nim niemieckiego żołnierza. Ten zdawał się trzymać chłopczyka w ramionach i podsadzał go, by mu pokazać, jak dowódca steruje czołgiem. Był to ładny obrazek fraternizacji. Myśli starego pana biegły bardzo szybko. Wiedział, że Ronnie najprawdopodobniej mówi po francusku — nic go nie skłania do przejścia na angielski. Ale wiedział również, że sam nie powinien zbliżyć się do chłopca ani nie powinna zrobić tego jego siostra: w stanie podniecenia, w jakim Ronnie się znajdował, wpadłby natychmiast w angielszczyznę, by opowiedzieć im wszystko o czołgu. Trze- 135 ba go jednak zaraz stamtąd zabrać, póki jeszcze o niczym prócz czołgu nie myśli. Skoro tylko zacznie myśleć o czymś innym, o ich podróży czy o samym Howardzie, niechybnie zdradzi ich wszystkich chłopięcą paplaniną. W pięć minut po tym, jak wygaśnie jego zainteresowanie czołgiem, Niemcy się dowiedzą, że malec jest Anglikiem i że jakiś stary Anglik kręci się po miasteczku. Sheila pociągnęła go za rękaw. — Chcę kolację — powiedziała. — Czy mogę teraz dostać kolację? Proszę pana, czy mogę teraz zjeść kolację? — Za chwilę — rzekł z roztargnieniem. — Wszyscy za chwilę pójdziemy na kolację. Ale to była myśl. Jeżeli Sheila jest głodna, Ronnie też pewnie jest głodny — chyba że Niemcy dali mu słodyczy. Musi zaryzykować. Jest tu kuchnia wydająca zupę, powiedzieli mu o niej Niemcy przy wjeździe do miasteczka. Howard rozejrzał się i dostrzegł obsługę kuchni polowej o sto jardów dalej na rynku. Pokazał ją Rosę. — Zabieram mniejsze dzieci na kolację tam, gdzie widać dym — powiedział spokojnie, jakby od niechcenia. — Ty idź po Ronnie'ego i przyprowadź go do nas. Jesteś głodna? — Oui, m'sieur. — Wyznała, że jest doprawdy bardzo głodna. — Zjemy'dobrą, gorącą kolację, gorącą zupę z chlebem — rzekł stary pan czerpiąc natchnienie z wyobraźni. — Pójdź, powiedz o tym Ronnie'emu i przyprowadź go z sobą. Ja pójdę naprzód z małymi. Wysłał ją i obserwował, jak biegnie między tłumem, migając bosymi nogami. Pokierował młodszymi dziećmi, oddalając się z nimi od czołgu — nie wskazane byłoby, żeby Ronnie do niego zawołał. Zobaczył, jak dziewczynka podchodzi do czołgu i żywo mówi coś Niemcom. Potem stracił ją z oczu. Stary pan wzniósł w duchu gorącą modlitwę o powodzenie jej nieświadomej misji, jednocześnie pomagając Pier-re'owi pchać wózek w kierunku kuchni polowej. Sam te- 136 raz nic nie mógł zrobić. Przyszłość ich leżała teraz w drobnych rączkach dwojga dzieci i w ręku Boga. Zobaczył stół na krzyżakach i ławki. Ustawił wózek i usadził Pierre'a, Sheilę i bezimiennego małego Holendra przy stole. Zupę rozdawano w grubych miskach, z dodatkiem kromki chleba; poszedł, wyfasował cztery miski dla nich wszystkich i przyniósł je do stołu. Obrócił się i ujrzał przy sobie Rosę z Ronnie'em. Chłopczyk, zarumieniony, był w ekstazie radości. — Wzięli mnie do środka! — powiedział po angielsku. Stary pan rzekł łagodnie po francusku: — Jeżeli nam to opowiesz po francusku, to i Pierre zro zumie. Nie sądził, by ktokolwiek coś zauważył. Ale miasto było dla nich strasznie niebezpieczne — dzieci mogły lada chwila przejść na angielski i zdradzić ich wszystkich. — Tam jest wielka armata — opowiadał Ronnie po francusku — i dwa małe działka, m'sieur, i steruje się za dwie rączki, i on jedzie sto kilometrów na godzinę! — Chodź, zjedz kolację — rzekł Howard podając mu miskę zupy i kawałek chleba. — Przejechałeś się, Ronnie? — spytała z zazdrością Sheila. Miłośnik przygód zawahał się. — Właściwie to nie — odrzekł. — Ale powiedzieli, że będę mógł się przejechać z nimi jutro albo któregoś innego dnia. Mówili tak jakoś śmiesznie. Ledwo mogłem zrozumieć, oo chcą powiedzieć. Czy będę mógł pojechać z nimi jutro, m'sieurl Powiedzieli, że mogę. — Zobaczymy — rzekł stary pan. — Jutro już nas może tu nie będzie. — Dlaczego mówili śmiesznie, Ronnie? — spytała Sheila. Rosę odezwała się nagle: —? To są paskudni bosze, którzy przychodzą tu, żeby mordować ludzi. Stary pan zakaszlał głośno. — Dalej, jedzcie wszyscy kolację — powiedział. — Na razie dosyć rozmowy. Więcej niż dosyć, pomyślał. Gdyby Niemiec rozdający zupę to usłyszał, wszyscy znaleźliby się w opałach. Angerville nie było dla nich — za wszelką cenę musi wydostać stąd dzieci. Wystarczy godzina czy dwie, a zostaną zdemaskowani. Pomedytował chwilę. Mieli jeszcze przed sobą parę godzin światła dziennego. Wiedział, że dzieci są zmęczone, ale lepiej ruszyć dalej, opuścić miasteczko. Następnym miastem na jego liście było Chartres — Chartres, gdzie miał wsiąść w pociąg do St Mało. Tego wieczora nie dostanie się do Chartres — leżało prawie trzydzieści mil dalej na zachód. Mało teraz pozostawało nadziei, że zdoła się wymknąć z terytorium okupowanego przez Niemców, jednakże z braku innej możliwości będzie się nadal kierował do Chartres. Prawdę mówiąc, ani przez chwilę nie przyszło mu na myśl próbować czegoś innego. Dzieci zawsze jadły bardzo powoli. Minęła prawie godzina, nim Pierre i Sheila, dwoje najmłodszych, skończyli posiłek. Stary pan czekał z cierpliwością właściwą sędziwemu wiekowi. Na nic by się nie zdało ich ponaglać. Kiedy skończyli, wytarł im usta, podziękował uprzejmie niemieckiemu kucharzowi, zabrał swój wózek i wyprowadził całą gromadkę na szosę wiodącą do Chartres. Dzieci szły bardzo wolno, ociężale. Było po ósmej, dawno minęła pora, kiedy zwykle kładły się spać; do tego dopiero co zjadły solidny posiłek. Słońce grzało jeszcze, chociaż kłoniło się już do widnokręgu. Jasne było, że nie ujdą bardzo daleko. Jednakże prowadził je wytrwale, chcąc odejść jak najdalej od miasta. Problem małego Holendra przykuwał uwagę Howarda. Nie pozostawił go u sióstr, jak przedtem zamierzał — nie wydało mu się rozsądne szukać klasztoru, póki był w miasteczku. Nie pozbył się też dotąd Pierre'a, jak to pierwotnie obiecywał sobie zrobić. Pierre nie sprawiał kłopotu, ale z tym nowym chłopczykiem wiązała się poważna odpowiedzialność. Nie umiał ani słowa w żadnym z języków, którymi mówili. Howard nie znał nawet jego nazwiska. Może jest wyszyte na jego odzieży. Wtedy z nagłą konsternacją stary pan uprzytomnił sobie, że ta odzież przepadła na zawsze. Zabrali ją Niemcy, kiedy odwszawiano malca, i do tej pory już ją pewno spalono. Najprawdopodobniej jego tożsamość pozostanie tajemnicą do końca wojny, kiedy będzie można wszcząć poszukiwania. A może na zawsze. Ta myśl bardzo gnębiła Howarda. Co innego przekazać siostrom dziecko, którego rodzinę dałoby się odszukać, sprawa jednak wyglądała zupełnie inaczej w przypadku chłopczyka właściwie niemożliwego do zidentyfikowania. Idąc drogą stary pan wciąż rozmyślał o tym nowym kłopocie. Jedynym ogniwem łączącym teraz malca z jego przeszłością był fakt, że znaleziono go błąkającego się w Pithiviers określonego dnia w czerwcu — a to stwierdzić mógł jedynie Howard. Na podstawie tego stwierdze- nia może kiedyś uda się odnaleźć rodziców czy krewnych chłopca. Gdyby go teraz pozostawił w jakimś klasztorze, ślad ten mógłby się łatwo zagubić. Szli dalej po zakurzonej szosie. — Nogi mnie bolą — poskarżyła się Sheiła. Była najwyraźniej wymęczona do ostatka. Dźwignął ją i usadził na wózku, a wraz z nią Pierre'a. Dał mu obiecaną wcześniej czekoladę, a wtedy wszystkie pozostałe dzieci musiały też dostać po kawałku czekolady. To je pokrzepiło i rozweseliło na jakiś czas, i stary pan, bardzo znużony, pchał dalej wózek szosą. Rzeczą zasadniczej wagi było szybkie zatrzymanie się gdzieś na noc. Stanął przy najbliższej zagrodzie i zostawiwszy wózek z dziećmi na szosie wszedł na podwórze, by zobaczyć, czy uda się znaleźć tu nocleg. W zagrodzie panowała dziwna cisza. Żaden pies nie wyskoczył, by go obszczekać. Zawo-~ łał głośno i stał w wieczornym świetle, wyczekując, ale nikt mu nie odpowiedział. Spróbował drzwi do budynku mieszkalnego — były zamknięte na klucz. Wszedł do obory, ale żadnego bydła tam nie znalazł. W śmietnisku grzebały się dwie kury, poza nimi nie zobaczył śladu życia. Zagroda była opuszczona. Podobnie jak ubiegłej nocy przespali się na górce z sianem. Derek tym razem nie mieli, ale Howard, rozglądając się za jakimś przykryciem, znalazł dużą płachtę przypominającą żagiel, używaną zapewne do okrywania stert. Zawlókł ją na górkę i złożoną we dwoje rozpostarł na sianie, po czym ułożył dzieci między fałdami. Spodziewał się z ich strony trudności, podniecenia i grymasów, ale były na to zbyt pomęczone. Cała piątka rada była położyć się i odpocząć, wkrótce wszyscy usnęli. Howard leżał obok nich na sianie, śmiertelnie zmęczony. W ciągu ostatniej godziny kilka razy wypił po małym łyczku koniaku, żeby zwalczyć ogarniające go znużenie i słabość; teraz kiedy leżał na sianie w opuszczonej zagrodzie, zmęczenie wyciekało z niego wielkimi falami. Wiedział, że znajdują się w rozpaczliwym położeniu. Nie było już teraz nadziei, że przedostaną się do Anglii, jak to sobie przedtem wyobrażał. Front niemiecki znajdował się daleko przed nimi — do tej pory dotarł może aż do samej Bretanii. Cała Francja została opanowana. Zdemaskowanie mogło nastąpić w każdej chwili, musi nastąpić wkrótce. Było nieuchronne. Wiedział dobrze, że choć mówi po francusku nieźle, zdradza go akcent angielski. Jedyną nadzieją na uniknięcie wpadki było ukrycie się na pewien czas, póki nie wyłoni się jakiś plan — przycupnięcie wraz z dziećmi w domu francuskiego obywatela. Nie znał jednak w tej części Francji nikogo, do kogo mógłby się udać. A poza tym pewnie nie przyjęłaby ich żadna rodzina. I gdyby nawet znał kogoś, nie byłoby fair zwalać mu się w tej sytuacji na głowę. Leżał w półśnie, rozmyślając gorzko o przyszłości. Nie było całkiem ścisłe, że nie zna nikogo. Owszem, znał — bardzo powierzchownie — pewną rodzinę w Chartres. Ludzie ci nazywali się Rouget... nie, Rougand... Rougeron... Tak, Rougeron. Pochodzili z Chartres. Poznał ich w Cidoton przed półtora rokiem, kiedy pojechał tam z Johnem na narty. Ojciec był pułkownikiem w służbie czynnej. Howard przez chwilę zastanawiał się mgliście, co się z nim mogło stać. Matka była typową, grubiutką Francuzką, bardzo cichą i dość miłą. Córka dobrze jeździła na nartach; przymykając oczy w drzemce przed nadchodzącym snem, Howard widział ją, jak w tumanie śniegu zjeżdża ze zboczy w ślad za Johnem. Miała jasne włosy, krótkie i wedle francuskiej mody nader wymyślnie uczesane. Z ojcem dziewczyny widywał się wówczas dość dużo. Wieczorami grali w warcaby nad kieliszkiem pernod i wspólnie rozważali, czy będzie wojna. Stary pan zaczął poważnie myśleć o Rougeronie. Gdyby jakimś dziwnym trafem znajdował się w Chartres, może byłaby jeszcze nadzieja. Sądził, że Rougeron mógłby im pomóc. A w każdym razie udzieliłby im dobrej rady. W tym momencie Howard uświadomił sobie, jak bardzo, jak ogromnie pragnie porozmawiać z kimś dorosłym, omówić ich trudności i ustalić jakiś plan. Im więcej myślał o Rougeronie, tym bardziej tęsknił do rozmowy z kimś takim jak on, szczerej i bez zastrzeżeń. Do Chartres nie było zbyt daleko, niewiele więcej niż dwadzieścia pięć mil. Przy odrobinie szczęścia mogliby dostać się tam nazajutrz. Rougerona pewno nie zastanie w domu — ale warto spróbować. Wreszcie usnął. Budził się parę razy w ciągu nocy, dysząc i z trudem łowiąc oddech, z bardzo zmęczonym sercem. Za każdym razem na jakieś pół godziny siadał wyprostowany i wypijał trochę koniaku, po czym znowu zapadał w niespokojną drzemkę. Dzieci też spały niespokojnie, ale się nie budziły. O piątej stary pan ocknął się na dobre i siedząc oparty o kupę siana przygotował się na czekanie, aż nadejdzie pora obudzić dzieci. Pójdzie do Chartres i postara się odnaleźć Rougerona. Zła noc, którą przeżył, była ostrzeżeniem — bardzo możliwe, że jego siły się kończą. Jeżeli tak, musi zapewnić bezpieczeństwo dzieciom zostawiając je pod czyjąś opieką. U Rougerona, jeśli jest na miejscu, dzieci byłyby bezpieczne. Howard mógł zostawić pieniądze na ich utrzymanie — 141 co prawda pieniądze angielskie, ale zapewne nadające się do wymiany. Rougeron da mu może łóżko i pozwoli odpocząć trochę u siebie, póki go nie opuści to uczucie śmiertelnego znużenia. Pierre obudził się około pół do siódmej i leżał spokojnie, czuwając z nim razem. — Musisz zachowywać się cicho — powiedział stary pan. — Jeszcze nie pora wstawać. Staraj się znowu usnąć. O siódmej zbudziła się Sheila, powierciła się trochę i wysunęła się z posłania. Jej ruchy obudziły pozostałe dzieci. Howard podniósł się sztywno i kazał im wszystkim wstawać. Sprowadził całą trzódkę po drabinie na podwórko i polecił im kolejno obmyć sobie twarze pod pompą. Usłyszał za sobą kroki i odwróciwszy się zobaczył groźną babę, która okazała się żoną gospodarza. Spytała gniewnie, co on tu robi. — Przespałem się z tymi dziećmi na sianie, madame — odrzekł potulnie. — Stokrotnie przepraszam, ale nie było innego miejsca, dokąd moglibyśmy pójść. Beształa go zdrowo przez parę minut, a potem rzekła: — Kim pan jest? Nie Francuzem. Pewnie pan Anglik i te dzieci także. — Te dzieci są różnych narodowości, madame — odpo- wiedział. — Dwoje jest Francuzów i dwoje Szwajcarów, z Genewy. Jeden jest Holendrem. — Uśmiechnął się. — Zapewniam panią, jesteśmy trochę mieszani. Przyjrzała mu się bacznie. — Ale pan — powiedziała — pan jest Anglikiem. — A gdybym był Anglikiem, madame, to co? — W Angerville mówią, że Anglicy nas zdradzili, że uciekli z Dunkierki. Poczuł, że jest w niebezpieczeństwie. Ta kobieta była zdolna wydać ich wszystkich Niemcom. Śmiało stanął z nią twarzą w twarz i spojrzał jej w oczy. — Czy pani wierzy, że Anglicy opuścili Francję? —? zapytał. — Czy uważa to pani za niemieckie kłamstwo? Zawahała się. 142 — Ta wstrętna polityka — powiedziała wreszcie. — Wiera tylko, że nasza ferma jest zrujnowana. I nie wiem, z czego będziemy żyli. — Z bożej łaski, madame — rzekł po prostu. Milczała chwilę, po czym spytała: — Pan jest Anglikiem, prawda? Skinął głową bez słów. — Lepiej niech pan stąd idzie, nim kto pana zobaczy. Odwrócił się, przywołał dzieci i podszedł do wózka, po czym pchając go przed sobą ruszył w kierunku furtki. Zawołała za nim: — Dokąd się wybieracie? Przystanął i odpowiedział: — Do Chartres — a zaraz potem gotów był ugryźć się w język za swoją nieostrożność. — Tramwajem? — spytała. — Tramwajem? — powtórzył niepewnie. — Przejeżdża tędy za dziesięć ósma. Jest jeszcze pół go dziny czasu. Zapomniał o wąskich szynach biegnących obok szosy. Zaświtała mu nadzieja podjechania do Chartres. — Czy nadal kursuje, madame! — Dlaczegóż by nie? Niemcy mówią, że przynieśli nam pokój. No to tramwaj będzie kursował. Podziękował jej i wyszedł na szosę. O ćwierć mili dalej natknął się na miejsce, gdzie szyny przebiegały na drugą stronę szosy. Tu postanowił czekać i tu nakarmił dzieci sucharami kupionymi poprzedniego dnia i odrobiną czekolady. Wkrótce potem kłębuszek pary oznajmił przybycie małej kolejki wąskotorowej, tak zwanego „tramwaju". W trzy godziny później wyszli na ulice Chartres, wciąż pchając wózek. Całkiem łatwo im poszło — podróż odbyła się bez najmniejszych incydentów. Chartres, podobnie jak Angerville, pełne było Niemców. ? Roiło się od nich wszędzie, a zwłaszcza w sklepach z towarami luksusowymi — kupowali za papierowe pieniądze pończochy, bieliznę i różne importowane artykuły żywnościowe. Całe miasto zdawało się świętować. Żołnierze byli czyści i zdyscyplinowani — przez cały dzień Howard nie 143 dostrzegł w ich postępowaniu nic, na co mógłby się u-skarżać, poza samą ich obecnością. Zachowywali się powściągliwie, byli skrupulatnie poprawni, niepewni, nie bardzo wiedząc, jak zostaną przyjęci. W sklepach nie było jednak co do tego żadnych wątpliwości: wydawali autentyczne francuskie banknoty, i to wydawali je jak wodę. Jeśli istniały w Chartres jakieś wątpliwości na ten temat, to kryły się za zamkniętymi drzwiami banków. W jednej z budek telefonicznych stary pan znalazł w spisie abonentów nazwisko Rougeron — mieszkali w kamienicy przy rue Vaugiraud. Nie zadzwonił, uważając, że sprawa jest trochę trudna do załatwienia przez telefon. Zamiast tego dopytał się o drogę i poszedł tam pieszo, pchając wózek i prowadząc za sobą gromadkę dzieci. Rue Vaugiraud była wąską ulicą obudowaną wysokimi domami o szarych żaluzjach. Zadzwonił do drzwi domu, które otworzyły się przed nim cicho, ukazując wspólną klatkę schodową. Rougeronowie mieszkali na drugim piętrze. Wszedł po schodach wolno, bo trochę brakowało mu tchu, a dzieci za nim. Nacisnął dzwonek do mieszkania. Za drzwiami rozległy się kobiece głosy. Usłyszał kroki i drzwi się otwarły. Stanęła w nich córka, ta, którą pamiętał z Cidoton sprzed osiemnastu miesięcy. — O co chodzi? — spytała. W korytarzu było dość ciemno. — Mademoiselle — powiedział — przyszedłem zobaczyć się z pani ojcem, monsieur le colonel. * Nie wiem, czy mnie pani sobie przypomina. Spotkaliśmy się kiedyś w Cidoton. Chwilę nie odpowiadała. Stary pan zamrugał oczami — w zmęczeniu wydało mu się, że dziewczyna mocno przytrzymuje się drzwi. Rozpoznał ją doskonale. Miała włosy tak samo ciasno ułożone w loczki według francuskiej mody, ubrana była w szarą sukienną spódnicę i granatowy sweter, z czarnym szalikiem pod szyją. — Ojca nie ma w domu — rzekła wreszcie. — Ja... ja pamiętam pana bardzo dobrze, monsieur. * panem pułkownikiem 144 Powiedział swobodnie po francusku: — To ogromnie miło z pani strony, mademoiselle. Nazywam się Howard. — Wiem. — Czy monsieur le colonel dziś wróci? — Nie ma go od trzech miesięcy, monsieur Howard powiedziała. — Był pod Metz. To ostatnie, co o nim wiemy. Spodziewał się czegoś takiego, ale zawód był mimo to dotkliwy. Zawahał się, a potem odstąpił krok. — Bardzo mi przykro — rzekł. — Miałem nadzieję, że będąc w Chartres zobaczę się z monsieur le colonel. Współczuję pani, mademoiselle, i nie będę dłużej narzucać się pani w jej niepokoju. — Czy to... czy to jest coś, co ja mogłabym z panem omówić, monsieur Howard? — spytała. Jej sposób bycia wywarł na nim dziwne wrażenie, że o coś prosi, że stara się zatrzymać go u drzwi. Nie mógł obciążać dziewczyny i jej matki swoimi kłopotami — miały dosyć własnych. — To nic takiego, mademoiselle — powiedział. — Po prostu drobna osobista sprawa, którą chciałem omówić z pani ojcem. Wyprostowała się i spojrzała mu w oczy. — Rozumiem, że pan chciał pomówić z moim ojcem, monsieur Howard — rzekła cicho. — Ale jego nie ma nie wiemy, gdzie jest. A ja... ja nie jestem dzieckiem. Wiem doskonale, o czym pan przyszedł z nim porozmawiać. Mo żemy pomówić o tym razem, pan i ja. Odsunęła się od drzwi. — Proszę, niech pan wejdzie i usiądzie — powiedziała. ROZDZIAŁ SIÓDMY Odwrócił się i skinął na dzieci. Potem rzucił okiem na dziewczynę i ujrzał na jej twarzy wyraz zdziwienia i dezorientacji. U — Stary pan ł4S — Obawiam się, że jest nas trochę za dużo — rzekł przepraszającym tonem. — Ale... ja nie rozumiem, monsieur Howard — powiedziała. — Czy to są pana dzieci? Uśmiechnął się. . — Opiekuję się nimi. Nie są naprawdę moje. — Po chwili wahania dodał: — Jestem w nieco trudnej sytuacji, mademoiselle. — Ach... — Chciałem omówić to z pani ojcem. '— Zmarszczył brwi w zakłopotaniu. — A pani sądziła, że chodzi o coś innego? — Nie, monsieur... wcale nie — rzekła pośpiesznie, a potem odwróciła się i zawołała: — Mamanl Chodź prędko... Jest tu monsieur Howard z Cidoton! Mała kobietka, którą Howard pamiętał, weszła szybko, zaaferowana. Stary pan powitał ją ceremonialnie. Następnie przez parę minut stał otoczony ciasno dziećmi w niewielkim saloniku, próbując wytłumaczyć obu kobietom swoją obecność tu wraz z nimi. Nie było to łatwe zadanie. Matka wkrótce zrezygnowała. — No, są tutaj, to wystarczy — rzekła nie pytając wię cej, skąd i dlaczego. — Czy jadły już dejeunerl Czy są głodne? Dzieci uśmiechnęły się nieśmiało, a Howard powiedział: — Madame, one są zawsze głodne. Ale proszę się nie trudzić, może uda się nam dostać dejeuner na mieście? Odrzekła, że nawet mowy o tym nie ma. — Nicole, zostań tu trochę z panem, a ja coś zorganizu ję. I pośpieszyła do kuchni, a dziewczyna zwróciła się do starego pana. — Może pan usiądzie i odpocznie trochę. Wygląda pan na bardzo zmęczonego. A wy też, dzieci, siadajcie i cze kajcie spokojnie. De jeuner będzie niedługo gotowe. Stary pan spojrzał na swoje ręce, czarne od brudu. Nie umył się porządnie ani nie ogolił od wyjazdu z Dijon. 14fi __ Bardzo mi przykro, ż«e jestem taki brudny — powiedział. — Może mógłbym za chwilę się umyć? Uśmiechnęła się do niego i ten uśmiech pokrzepił Howarda na duchu. — Nie jest łatwo zachować czystość w takich cza sach — powiedziała. — Niech mi pan opowie od począt ku, monsieur... jak się pan ~w ogóle znalazł we Francji? Oparł się wygodnie w fotelu. Lepiej będzie opowiedzieć jej całą historię — w rzeczy samej tęsknił do opowiedzenia jej na głos, do przedyskutowania z kimś swojej sytuacji. — Trzeba pani wiedzieć, mademoiselle, że na początku tego roku przeżyłem wielkie zmartwienie. Mój jedyny syn poległ. Służył w RAF-ie, wie pani. Poległ w czasie lotu bombowego. — Wiem, monsieur — powiedziała. — Głęboko panu współczuję. Zawahał się, nie całkiem pewny, czy ją dobrze zrozumiał. Widocznie jakiś idiom francuski wprowadził go w błąd. Ciągnął dalej: — Nie mogłem znieść dalszego pobytu w Anglii. Potrze bowałem zmiany otoczenia, widoku nowych twarzy. Zagłębił się w swoją historię. Opowiedział jej o pobycie w Cidoton, o Cavanaghach, opowiedział o chorobie Sheili, o zwłoce w Dijon. Opowiedział o pokojówce, o pe-tite Rosę. Opowiedział, jak utknął w Joigny i — ponieważ Pierre był z nimi w pokoju — lekko tylko napomknął o okropnych wydarzeniach na szosie do Montargis. Opowiedział o żołnierzach z RAF-u i o małym Holendrze, którego znaleźli w Pithiviers. Wreszcie naszkicował krótko, jak się dostali do Chartres. Opowiedzenie tego wszystkiego miarowym, niespiesznym tempem starego człowieka zajęło mu około kwadransa. Gdy skończył, zwróciła się ku niemu, pełna zdziwienia. — Więc tak naprawdę, monsieur, to żadne z tych ma leństw nie ma z panem nic wspólnego? — Zapewne, że nie — odparł — jeśli chce pani tak na to spojrzeć. Ale mógł pan zostawić tych dwoje w Dijon, żeby ro dzice przyjechali po nich z Genewy? — rozwijała dalej swoją myśl. — A sam zdążyłby pan wtedy na czas do Anglii. Uśmiechnął się blado. — Zapewne. Wlepiła w niego oczy. — My, Francuzi, nigdy nie zrozumiemy Anglików — powiedziała miękko, po czym odwróciła wzrok. — Słucham? — Nie bardzo ją zrozumiał. — Pan chciał się umyć — rzekła wstając. — Proszę, za- prowadzę pana do łazienki. A potem dopilnuję, żeby malcy też się umyli. Zaprowadziła go do niezbyt porządnie utrzymanej łazienki — oczywiste było, że nie mają stałej służącej. Rozejrzał się za męskimi przyborami toaletowymi w nadziei, że znajdzie brzytwę, ale pułkownika od zbyt dawna nie było w domu. Poprzestał więc na umyciu się, postanawiając przy najbliższej okazji dać się gdzieś ogolić. Dziewczyna wzięła dzieci do sypialni i umyła je gruntownie jedno po drugim. Potem przyszła pora na dejeuner. Sztukując południowy posiłek ryżem, madame Rougeron wyprodukowała risotto, do którego zasiedli wokół stołu w salonie. Był to pierwszy cywilizowany posiłek, jaki Howard spożył od czasu Dijon. A po obiedzie, siedząc nad kawą przy nie uprzątniętym stole, zaczął omawiać z paniami swoją przyszłość, podczas gdy dzieci bawiły się w kącie salonu. — Chciałem dostać się z powrotem do Anglii, oczywiście — powiedział. — I nadal chcę. Ale teraz wydaje się to trudne. — Nie odchodzą teraz statki do Anglii, m'sieur — rzekła pani Rougeron. — Niemcy wszystkie wstrzymali. Kiwnął głową. — Tego się bałem — powiedział cicho. — Lepiej bym zrobił, gdybym się był skierował do Szwajcarii. Dziewczyna wzruszyła ramionami. — Zawsze łatwo być mądrym po fakcie — powiedzia- ła. — Wtedy, tydzień temu, wszyscyśmy myśleli, że Niemcy zajmą Szwajcarię. Ja wciąż jeszcze tak myślę. Wcale nie uważam, żeby Szwajcaria była dobrym miejscem dla pana. — A tamte dzieci, monsieur — rzekła madame Rougeron po chwili milczenia. — Ten, który ma na imię Pierre, i ten drugi, ten mały Holender. Zabrałby je pan także do Anglii? Sheila, znudzona zabawą na podłodze, podeszła i pociągnęła starego pana za rękaw. — Chcę pójść na spacer, m'sieur Howard, czy możemy pójść na spacer i obejrzeć czołgi? Objął ją z roztargnieniem. — Nie w tej chwili — powiedział. — Posiedźcie trochę spokojnie. Niedługo wyjdziemy. — Zwrócił się do pani Rougeron. — Nie widzę, jak mógłbym ich zostawić, chyba że u krewnych. Dużo o tym rozmyślałem. Odnaleźć ich krewnych może być teraz bardzo trudno. — To święta prawda — potwierdziła matka, a on rozwijał dalej swoją myśl. — Gdybym mógł ich dowieźć do Anglii, myślę, że posłałbym ich do Ameryki na cały czas wojny. Tam byliby całkiem bezpieczni. Moja córka — wyjaśnił — która mieszka w Stanach Zjednoczonych, ma duży dom na Long Is-land. Zaopiekowałaby się nimi do końca wojny, a wtedy moglibyśmy spróbować odszukać ich rodziców. — To madame Costello, prawda? — spytała dziewczyna. Obrócił się do niej, z lekka zdziwiony. — Tak, tak się nazywa po mężu. Sama ma synka mniej więcej w ich wieku. Byłaby dla nich bardzo dobra. — Jestem tego pewna, m'sieur. O trudnościach dowiezienia dzieci do Anglii przestał na razie myśleć. — Boję się, że będzie praktycznie niemożliwe odnaleźć rodziców tego małego Holendra — powiedział. — Nie wiemy nawet, jak się nazywa. — Ja wiem, jak on się nazywa — pisnęła Sheila spod jego ramienia. Spojrzał na nią ze zdumieniem. 149 — Naprawdę? — A potem, przypomniawszy sobie, jak było z Pierre'em, zapytał: — Więc jak się według ciebie nazywa? — Willem. Nie William, tylko Willem. — A jakie ma nazwisko? — Chyba nie ma. Tylko Willem. Siedzący na podłodze Ronnie podniósł wzrok. — Ale baj durzysz — powiedział spokojnie. — Ma nazwisko, proszę pana. Nazywa się Eybe. Tak jak ja się nazywam Ronnie Cavanagh, on się nazywa Willem Eybe. — Aha... — zgodziła się Sheila. — Ale skoro on nie umie ani po francusku, ani po angielsku, to jakeście się tego dowiedzieli? — spytała pani Rougeron. Dzieci spojrzały na nią nie rozumiejąc, o co jej chodzi, i trochę zniecierpliwione tępotą dorosłych. — Przecież nam powiedział — wyjaśniły. — Czy opowiedział wam jeszcze coś o sobie? — spytał Howard. Milczały. — Czy mówił, kim jest jego tatuś albo jego mamusia, albo skąd pochodzi? Dzieci wytrzeszczyły na niego oczy, zakłopotane i zdziwione. — Może go spytacie, gdzie jest jego tatuś — podsunął stary pan. — Ale my nie rozumiemy, co on m ó w i — powiedziała Sheila. Inne dzieci milczały. — Mniejsza o to w takim razie — rzekł Howard, po czym zwrócił się do obu kobiet. — Pewno za dzień czy dwa będą wiedziały o nim wszystko. Trzeba na to trochę czasu. Dziewczyna skinęła głową. — Może znajdziemy kogoś, kto zna holenderski. — To by się mogło okazać niebezpieczne — zaoponowała jej matka. — Nie można o tym lekkomyślnie decydować. Trzeba pamiętać o Niemcach. Zwróciła się do Howarda. — A więc, monsieur, jasne jest, że znajduje się pan - w trudnej sytuacji. Co pan chce zrobić? — Chcę dostać się z tymi dziećmi do Anglii, madame — odrzekł z bladym uśmiechem. — Tylko tyle. — Pomyślał chwilę i dodał łagodnie: — Ale również nie chcę narażać przyjaciół na kłopoty. — Podniósł się z fotela. — Była pani niezmiernie dobra dając nam dejeuner. Doprawdy bardzo żałuję, że nie zobaczyłem się z monsieur le colonel. Ufam gorąco, że przy naszym następnym spotkaniu bę dą państwo znowu razem. Dziewczyna zerwała się z krzesła. — Pan nie może odejść — powiedziała. — To absolut nie nie wchodzi w rachubę. — Obróciła się żywo ku mat ce. — Musimy coś wymyślić, maman. Stara kobieta wzruszyła ramionami. — To przecież niepodobieństwo. Niemcy są wszędzie. T— Gdyby ojciec tu był, to by coś wymyślił — rzuciła dziewczyna. W pokoju zaległa cisza, którą mącili tylko Ronnie i Rosę nucąc cicho piosenkę o liczebnikach. Z miasta dochodziły nikłe dźwięki orkiestry grającej na głównym placu. — Nie trzeba, żeby panie narażały się dla nas na kłopoty — rzekł Howard. — Zapewniam panie, że damy sobie doskonale radę. — Ależ, monsieur... choćby pana ubranie... ono nie jest w francuskim stylu — powiedziała dziewczyna. — Wystarczy na pana spojrzeć, i od razu się widzi, że pan jest Anglikiem. Spojrzał po sobie strapiony — miała w pełni rację. Taki był ongiś dumny ze swojego upodobania do ubrań ze szkockiego tweedu, ale teraz były stanowczo niestosowne. — Zapewne — powiedział. — Byłoby lepiej, gdybym na początek zdobył jakieś francuskie ubranie. — Mój ojciec, gdyby tu był, z przyjemnością pożyczyłby panu jakiś stary garnitur — rzekła dziewczyna i zwróciła się do matki: — Ten brązowy, mamo. Madame potrząsnęła głową. — Szary lepszy. Mniej się rzuca w oczy. Niech pan sia da z powrotem — powiedziała cicho do starego pana. — 151 Nicole ma rację. Musimy coś wymyślić. Może lepiej, żeby pan tu został na noc. — To by sprawiło pani za dużo kłopotu — odrzekł sia dając. — Ale byłbym wdzięczny za ubranie. Sheila znów podeszła do niego, rozkapryszona. — Czy możemy teraz wyjść i obejrzeć czołgi, proszę pana? — spytała po angielsku tonem skargi. — Ja bardzo chcę wyjść. — Za chwilę — powiedział. Zwrócił się do obu kobiet po francusku: — Dzieci chcą wyjść na dwór. Dziewczyna wstała. — Zabiorę je na spacer — rzekła. — A pan tu zostanie i odpocznie. Po krótkim sprzeciwie przystał na to — był ogromnie zmęczony. — Jedna prośba — powiedział. — Może na czas pani nieobecności mógłbym pożyczyć jakąś starą brzytwę? Dziewczyna zaprowadziła go do łazienki i dała wszystko, czego potrzebował. — Niech się pan nie boi o tych malców — powiedzia ła. — Nie dam im wpaść w żadne tarapaty. Zwrócił się do niej z brzytwą w ręce. — Proszę bardzo uważać, żeby nie mówić po angielsku, mademoiselle. Ta dwójka angielskich dzieci doskonale ro zumie i mówi po francusku. Czasem wpadają w angielsz czyznę, ale to teraz niebezpieczne. Proszę mówić do nich cały czas po francusku. Roześmiała się. — Niech się pan nie obawia, cher monsieur * Howard. Nie znam angielskiego. Tylko dwa czy trzy wyrażenia. — Pomyślała chwilę i powiedziała starannie po angielsku: — Trochę tego, co się lubi, dobrze człowiekowi robi. — A potem znów po francusku: — Tak się mówi o aperitifie? — Tak — potwierdził, znów patrząc na nią ze zdziwieniem. Nie zauważyła tego. — A kiedy się chce kogoś zbesztać, to się go „ochrza- • drogi panie 152 nia". To wszystko, co umiem po angielsku, monsieur. Dzieci będą przy mnie bezpieczne. Powiedział cicho, nagle odrętwiały od starego bólu. — Kto panią nauczył tych zwrotów? Są całkiem współ czesne. Odwróciła głowę. — Nie wiem — odrzekła skrępowanym tonem. — Możli we, że je wyczytałam w jakiejś książce. Wrócił z nią do salonu, pomógł przygotować dzieci do wyjścia i odprowadził całą grupkę na klatkę schodową. Potem wrócił do mieszkania. Madame tymczasem znikła, poszedł więc do łazienki, żeby się ogolić. Następnie usnął w rogu kanapy w salonie i przedrzemał niespokojnie około dwóch godzin. Obudził go powrót dzieci. Ronnie pędem podbiegł do niego. — Widzieliśmy bombowce! — zawołał w ekstazie. — Prawdziwe, niemieckie, takie ogromne, i pokazali mi bomby, i pozwolili mi podejść blisko, i nawet ich dotknąć! — Ja też podeszłam i też dotknęłam — zawtórowała bratu Sheila. — I widzieliśmy, jak bombowce latają i jak startują, i lądują, i jak wylatują bombardować statki na morzu! To dopiero była zabawa, proszę pana — ciągnął dalej Ronnie. — Mam nadzieję, żeście bardzo ładnie podziękowali mademoiselle Rougeron za to, że was zabrała na taki śliczny spacer — powiedział łagodnie Howard. Rzucili się ku niej. — Dziękujemy bardzo, bardzo, mademoiselle Rougeron! — Sprawiła im pani ogromną przyjemność — rzekł Howard. — Dokąd ich pani zaprowadziła? — Na lotnisko, monsieur. — Zawahała się. — Nie byłabym tam poszła, gdybym zdała sobie sprawę... Ale oni tego nie rozumieją, są za mali. — Tak — potwierdził. — Dla nich to wszystko wielka zabawa. Spojrzał na nią przelotnie. — Dużo tam było tych bombowców? — Sześćdziesiąt albo siedemdziesiąt. Może więcej. — I wylatywały bombardować okręty mojego kraju? — spytał łagodnie. Pochyliła głowę. — Nie byłabym ich tam zabrała — powtórzyła. — Nie wiedziałam. — No cóż — uśmiechnął się. — Niewiele możemy na to poradzić, więc nie ma oo się tym martwić. Pojawiła się na nowo madame — dochodziła już szósta. Zrobiła dla dzieci zupę na kolację i przygotowała we własnym pokoju łóżko dla obu dziewczynek. Trójka chłopców miała spać na posłaniu rozpostartym na podłodze w korytarzu. Howardowi dano osobną sypialnię. Podziękował jej za trud, który sobie zadała. — Trzeba najpierw położyć dzieci spać — powiedzia ła. — Potem porozmawiamy i coś obmyślimy. W godzinę wszystkie dzieci były nakarmione, umyte i ułożone do snu. Howard zasiadł z obu kobietami do kolacji złożonej z gęstej zupy na mięsie, chleba z serem i czerwonego wina rozcieńczonego wodą. Pomógł im potem sprzątnąć ze stołu i przyjął osobliwe, cienkie, suche, czarne cygaro z pudełka pozostawionego przez nieobecnego pana domu. — Przemyślałem sobie wszystko spokojnie dziś po po łudniu, madame — odezwał się po jakimś czasie. — Nie zamierzam wracać do Szwajcarii. Myślę, że lepiej będzie spróbować się przedostać do Hiszpanii. — To bardzo daleka droga — odpowiedziała kobieta. Jakiś czas dyskutowali nad tą sprawą. Trudności były oczywiste — a gdyby nawet podróż przeszła gładko, nie było żadnej gwarancji, że zdołają przekroczyć granicę. — Ja też zastanawiałam się nad pańską trasą — rze kła dziewczyna — ale w zupełnie innym kierunku. — Zwróciła się do matki. — Jean Henri Guinevec. — Połą czyła oba imiona ze sobą wymawiając je „Jenri". 154 — Jean Henri mógł już wyjechać, ma petite * .— powiedziała spokojnie madame. — Kto to taki? — spytał Howard. — To rybak z Le Conąuet, na Finisterre. Ma doskonałą łódź i jest wielkim przyjacielem mojego ojca, mon-sieur — wyjaśniła dziewczyna. Opowiedziały mu o tym człowieku. Od trzydziestu lat pułkownik Rougeron zwykł jeździć na lato do Bretanii. Był pod tym względem nietypowym Francuzem. Słabo zaludniony, skalisty kraj, kamienne domki i nadbrzeżne pustkowia pociągały go, a silne morskie wiatry znad Atlantyku wzmacniały jego zdrowie. Morgat, Le Conąuet, Brest, Douarnenez, Audierne, Concarneau — to były jego ulubione miejscowości, które latem chętnie odwiedzał. Ubierał się odpowiednio do okoliczności. Wypływając łodziami rybackimi na morze przywdziewał miejscowy strój: spłowiały rdzawy lub różowa wy kombinezon z płótna żaglowego i duży, miękki, czarny bretoński kapelusz ry- backi. — Nosił też kiedyś saboty, zaraz po naszym ślubie — opowiadała pogodnie jego żona. — Ale potem, kiedy zro biły mu się na stopach odciski, musiał z tego zrezygnować. Żona i córka towarzyszyły pułkownikowi rokrocznie. Za- mieszkiwały w jakimś małym pensjonacie i chodziły na nudne spacerki, kiedy on wypływał z rybakami na połów albo przesiadywał z nimi na pogawędkach w kafejce. — Nie było tam zbyt wesoło — powiedziała dziewczy na. — Jednego roku pojechaliśmy do Paris-Plage, ale za raz w następnym znów do Bretanii. Z biegiem lat poznała przyjaciół ojca, rybaków. — Jenri mógłby pomóc panu Howardowi — rzekła uf nie. — Ma piękną, dużą łódź, którą łatwo byłoby przepra wić się do Anglii. Howard potraktował ten pomysł poważnie. Trochę znał bretońskich rybaków — kiedy praktykował jako prawnik • moja mała 1JU w Exeter, zdarzały się sprawy sądowe z nimi związane, sprawy o połowy w obrębie trzymilowego pasa przybrzeżnego. Czasami wpływali do Torbay, żeby się schronić przed sztormem. Niezależnie od ich rybackich grzeszków byli w Devon popularni — duzi, masywni mężczyźni w łodziach dużych i masywnych jak oni sami, pierwszorzędni żeglarze, mówiący językiem, który Walijczycy potrafili niekiedy zrozumieć, gdyż był bardzo podobny do gaelic-kiego. Przez jakiś czas omawiali ten plan, który stanowczo rokował większe nadzieje niż wszelka próba powrotu przez Hiszpanię. — To daleka droga — powiedział Howard z niejakim żalem. Istotnie: Brest leży jakieś dwieście mil od Char tres. — Może udałoby się pojechać tam koleją. Oddalał bym się przecież od Paryża. Omówili plan ze wszystkich stron. Było oczywistą nie- możliwością dowiedzieć się, w jakiej sytuacji znajduje się teraz Guinevec — jedynym sposobem było pojechać tam i przekonać się na miejscu. — Ale nawet jeżeli Jenri gdzieś wyjechał — powiedzia ła matka — jest przecież tylu innych rybaków. Któryś z nich pomoże panu, kiedy się dowiedzą, że jest pan za przyjaźniony z moim mężem. Mówiła z gorącą, prostą wiarą. Dziewczyna potwierdziła jej słowa: — Któryś z nich na pewno pomoże. — Panie doprawdy okazują wielką dobroć proponując mi to — rzekł Howard po chwili. — Jeżeli dadzą mi panie parę adresów^ jutro pojadę tam z dziećmi. — Zawahał się. — Lepiej jechać szybko. Później Niemcy mogą się stać bardziej czujni. — To możemy zrobić — powiedziała madame. Ponieważ robiło się już późno, niebawem wstała i wyszła z pokoju. Po paru minutach dziewczyna wyszła również i Howard słyszał z salonu, jak rozmawiają w kuchni przyciszonymi głosami. Nie słyszał, ani też nie próbował usłyszeć, co mówią. Był głęboko wdzięczny za okazaną mu pomoc i pokrzepienie, których mu nie poskąpiły. Odkąd rozstał się z dwoma żołnierzami RAF-u, trochę się załamał; teraz jednak czuł znowu, że ma jakąś szansę przedostania się do Anglii. Prawda, że trzeba jeszcze dotrzeć do Bretanii, a już samo to mogło być trudne. Nie miał innych dokumentów poza paszportem brytyjskim, a dzieci nie miały w ogóle żadnych dokumentów. Gdyby go Niemcy zatrzymali i przesłuchali, wszystko by przepa- dło — do tej pory nikt go jednak nie zatrzymał. Jeśli tylko nie wzbudzi niczyich podejrzeń, może mu się udać. Nicole wróciła z kuchni sama. — Maman poszła spać — powiedziała. — Rano wstaje bardzo wcześnie. Prosiła, żeby panu od niej życzyć jak najlepszej nocy. Odpowiedział czymś konwencjonalnie uprzejmym. — Myślę, że sam też już powinienem się położyć — dodał. — Te ostatnie dni były bardzo męczące dla człowieka tak starego jak ja. — Wiem, monsieur — powiedziała dziewczyna. Zawahała się, a potem rzekła z pewnym skrępowaniem: — Rozmawiałam właśnie z matką. Obie jesteśmy zdania, że lepiej byłoby, gdybym ja pojechała z panem do Bretanii, monsieur Howard. Zapadła chwilowa cisza — stary pan był zaskoczony. — To bardzo uprzejma oferta — powiedział wreszcie. — Bardzo wspaniałomyślna, mademoiselle. Ale nie sądzę, bym ją mógł przyjąć. — Uśmiechnął się do niej. — Musi pani zrozumieć, że mogę wpaść w kłopoty z Niemcami. Nie chciałbym potem myśleć, że wciągnąłem panią w swoje trudności. — Domyślałam się, że pan tak będzie uważał, monsieur. Ale zapewniam pana, że omówiłam to z maman i że na* prawdę lepiej będzie, jak pojadę razem z wami. To już postanowione. — Nie mogę zaprzeczyć, że to byłaby dla mnie ogromna pomoc, mademoiselle. Ale o takiej sprawie nie decyduje się w jednej chwili. Trzeba to starannie rozważyć i odłożyć decyzję do jutra. 157 Zapadał już zmierzch i w półmroku salonu wydało mu się, że jej oczy mocno błyszczą i że trochę mruga powiekami. — Niech mi pan nie odmawia, monsieur Howard — po wiedziała wreszcie. — Ja tak bardzo chcę panu pomóc. Poczuł wzruszenie. — Myślałem tylko o pani bezpieczeństwie, mademoiselle. Uczyniła pani dla mnie już bardzo wiele. Dlaczego miała by pani zrobić jeszcze więcej? — Ze względu na naszą dawną przyjaźń — odrzekła. Zrobił ostatni wysiłek, aby ją odwieść od tego zamiaru. — Ależ, mademoiselle — powiedział łagodnie — ta przyjaźń, którą sobie bardzo wysoko cenię, nigdy nie była niczym więcej niż sprawą powierzchowną... ot, zwykła hotelowa znajomość. Uczyniła już pani dla mnie więcej, niż mogłem się spodziewać. — Może pan nie wiedział, monsieur. Pański syn i ja... John i ja... byliśmy bliskimi przyjaciółmi. — Nastąpiła niezręczna pauza. — Więc to już postanowione — dokończyła odwracając się od niego. — Matka i ja jesteśmy zupełnie jednomyślne. A teraz, monsieur, pokażę panu pokój. Zaprowadziła go do pokoju w głębi korytarza. Jej matka była tu już wcześniej i położyła na łóżku długą, lnianą koszulę nocną — nocny strój pana pułkownika. Na toaletce leżała jego wielka brzytwa, pasek do jej ostrzenia, mocno już wyciśnięta tubka kremu do golenia oraz buteleczka wody kolońskiej o nazwie Fleurs Des Alpes. Dziewczyna rozejrzała się dokoła. — Zdaje się, że jest tu wszystko, czego pan może potrzebować — rzekła. — Jeżeli zapomniałyśmy o czymś, jestem obok. Zawoła pan? — Mademoiselle, będzie mi bardzo wygodnie. — Rano niech się pan nie śpieszy. Trzeba załatwić różne rzeczy, nim wyruszymy do Bretanii, i trzeba się popytać... Cichaczem, pan rozumie. To zrobimy najlepiej same, matka i ja. Więc najrozsądniej będzie, jak pan zostanie w łóżku i wypocznie. 158 — No tak, ale są przecież dzieci. Będę się musiał nimi zająć. Uśmiechnęła się. — Czy w Anglii mężczyźni zajmują się dziećmi, kiedy w domu są dwie kobiety? — Ehm... no cóż — powiedział. — Nie chciałem tylko zawracać paniom tym głowy. Uśmiechnęła się znowu. — Niech pan zostanie w łóżku — rzekła. — Przyniosę panu kawę około ósmej. Wyszła zamykając drzwi za sobą, a on przez jakiś czas patrzył za nią w zamyśleniu. Uznał, że jest bardzo osobliwą młodą kobietą. Zupełnie nie potrafił jej zrozumieć. Pamiętał ją z Cidoton jako wysportowaną panienkę, bardzo nieśmiałą i pełną rezerwy, jak większość francuskich dziewcząt z mieszczaństwa. Zapamiętał głównie kontrast pomiędzy jej wypielęgnowanymi włosami, starannie ułożonymi w loczki, delikatnie wyskubanymi brwiami i pięknie wymanikiurowanymi dłońmi — a szaloną szybkością, z jaką zjeżdżała na nartach z największych stromizn. John, który sam był świetnym narciarzem, powiedział ojcu, że musi się dobrze starać, aby się nie dać jej wyprzedzić w czasie zjazdu. Zjeżdżała szusem tam, gdzie on trawersował, i nigdy jakoś nic się jej nie stało. Na równym była jednak gorsza i często biegła powoli po płaskich odcinkach, gdy on mknął daleko w przodzie. To było chyba dosłownie wszystko, co stary pan sobie o tej dziewczynie zapamiętał. Odszedł od drzwi i zaczął się z wolna rozbierać. Pomyślał, że bardzo się zmieniła. Miło było z jej strony, że mu tak na swój francuski, szczególny sposób powiedziała, iż się z Johnem przyjaźnili — poruszyła tym serce starego pana. Zarówno ona, jak jej matka okazały mu nieskończenie wiele dobroci, a propozycja, żeby Nicole towarzyszyła mu do Bretanii, swoją wielkodusznością wręcz graniczyła z donkiszoterią. Nie mógł odrzucić tej oferty — już i tak omal nie sprawił dziewczynie bólu próbując jej to wyperswadować. Nie chciał więc dłużej obstawać przy odmowie, zresztą jej 1K0 pomoc mogła zadecydować o sukcesie jego misji odwiezienia dzieci do Anglii. Przywdziawszy długą nocną koszulę położył się do łóżka. Miękki materac i gładka pościel były niesłychanie kojące po dwóch nocach spędzonych na górkach z sianem. Nie wyspał się porządnie w łóżku od wyjazdu z Cidoton. Ta dziewczyna bardzo się zmieniła. Wciąż miała główkę starannie uczesaną w loczki, nie zmieniły się wyskubane brwi i wypielęgnowane ręce. Ale wyraz był inny. Wyglądała na starszą o dziesięć lat '?— ciemne cienie pod oczami pasowały do czarnego szalika, który nosiła wokół szyi. Zupełnie nagle uderzyła go myśl, że wygląda na wdowę. Była młodą, niezamężną dziewczyną, a przecież właśnie to mu przypominała: młodą wdowę. Zastanawiał się, czy może straciła na wojnie narzeczonego. Musi delikatnie spytać o to jej matkę — dobrze byłoby wiedzieć, aby unikać wszelkich bolesnych dla niej tematów. Niezależnie od tego wszystkiego wydawała mu się bardzo dziwna. Nie rozumiał jej zupełnie. Niebawem jednak zmęczone członki odprężyły się, czynny umysł zaczął pracować wolniej, i stary pan stopniowo zapadł w sen. Przespał całą noc — niezwykły wyczyn dla człowieka w jego wieku. Spał jeszcze, kiedy jakiś kwadrans po ósmej weszła Nicole niosąc na tacy kawę i bułeczki. Zbudził się z łatwością, usiadł w łóżku i podziękował jej. Była całkowicie ubrana. Za nią na korytarzu stały dzieci, ubrane i umyte, zerkając przez drzwi. Pierre odważył się wejść na próg pokoju. — Dzień dobry, Pierre — rzekł stary pan z powagą. Chłopczyk położył rękę na żołądku i ukłonił się od pasa. — Bonjour, m'sieur Howard. Dziewczyna roześmiała się i pogłaskała go po włosach. — Ten malutki to jest chłopczyk bien eleve* — powiedziała. — Nie tak jak ci inni, których pan pozbierał. — Mam nadzieję, że nie sprawili pani kłopotu, made-moiselle — rzekł z pewnym niepokojem. • dobrze wychowany — Dzieci nigdy mi nie sprawią kłopotu, monsieur. Pomyślał znowu: Bardzo dziwna młoda kobieta o bar dzo dziwnym sposobie wyrażania się. Oznajmiła, że matka już wyszła na miasto, by pozałatwiać sprawunki i wypytać o pewne rzeczy. Wróci mniej więcej za pół godziny i wtedy będą mogli ułożyć plany. Dziewczyna przyniosła mu szary ojcowski garnitur, dość znoszony i podniszczony, wraz z parą starych, brązowych płóciennych pantofli, ohydną fioletową koszulą z celuloidowym kołnierzykiem pożółkłym od starości i nieładnym krawatem. — To ubranie nie jest zbyt szykowne — powiedziała przepraszającym tonem. — Ale lepiej, żeby je pan włożył, monsieur Howard, bo wtedy będzie pan wyglądał jak ktoś z drobnej bourgeoisie. Zapewniam pana, że starannie prze chowamy pańskie własne ubranie. Matka włoży je do ced rowej skrzyni razem z kocami, wie pan, ze względu na mole. W trzy kwadranse później stał już ubrany w salonie, a dziewczyna przyglądała mu się krytycznie. — Nie powinien pan był tak prędko znów się golić — rzekła. — To daje niewłaściwy efekt. Przeprosił i teraz on z kolei zwrócił uwagę na jej wygląd. — Pani postarała się wyglądać nieelegancko na podróż ze mną, mademoiselle — powiedział. — To wielka dobroć z pani strony. — Służąca Marie pożyczyła mi tę suknię. Ubrana była w bardzo skromną czarną suknię do kostek, bez żadnych ozdób. Na nogach miała niezgrabne półbuty na płaskich obcasach i grube czarne pończochy. Weszła madame Rougeron i postawiła koszyk na stole w salonie. — Pociąg do Rennes odchodzi w południe — powiedzia ła tonem pozornie obojętnym. — W kasie siedzi niemiecki żołnierz, który pyta o powód podróży, ale dokumentów nie przegląda. Zachowują się bardzo uprzejmie i poprawnie. — Zrobiła małą pauzę. — Ale jest inna sprawa. "~ Stary ran Wyjęła z kieszeni sukni złożoną ulotkę. — Żołnierz niemiecki zostawił ten papier rano u kon- sjerżki. Po jednym na każde mieszkanie. Rozpostarli ulotkę na stole. Była napisana po francusku i brzmiała następująco: OBYWATELE REPUBLIKI! Zdradzieccy Anglicy, którzy zmusili nas do tej niepotrzebnej wojny, zostali przepędzeni w rozsypce z naszego kraju. Czas teraz powstać i wykurzyć tych plutokratycznych podżegaczy wojennych zewsząd, gdzie się ukrywają, zanim zdążą uknuć coś nowego przeciwko interesom Francji. Ci łotrzy, włóczący się po kraju i zamieszkujący potajemnie w naszych domach jak obrzydliwe pasożyty, będą popełniać akty sabotażu i szpiegostwa i narażą nas wszystkich na przykrości ze strony Niemców, którym zależy jedynie na ustanowieniu pokojowych rządów w naszej ojczyźnie. Jeżeli ci tchórzliwi zbiegowie będą popełniać takie czyny, Niemcy zatrzymają naszych ojców, mężów i synów w długotrwałej niewoli. Pomóżcie wrócić waszym mężczyznom do domów, wypędzając tych nikczemników! Jeśli wiecie o jakimś ukrywającym się Angliku, waszym obowiązkiem jest powiadomić o tym żandarmerię lub najbliższego niemieckiego żołnierza. Jest to prosta rzecz, którą każdy potrafi zrobić i która przyniesie pokój i wolność naszemu umiłowanemu krajowi. Surowe kary czekają tych, którzy by osłaniali te podłe szczury. Vive la France! * Howard przeczytał tekst po cichu dwa razy. Potem powiedział: — Wygląda na to, że ja jestem jednym z tych szczurów, madame. Teraz myślę, że lepiej będzie, jeśli pojadę sam z dziećmi. Odparła, że mowy o tym nie ma. Zresztą Nicole nigdy by się nie zgodziła. * Niech żyje Francja! — To prawda — rzekła dziewczyna. — Tak, jak rzeczy teraz stoją, jest zupełnie niemożliwe, żeby pan jechał sam. Nie sądzę, żeby pan ujechał bardzo daleko, zanim by się Niemcy połapali, że nie jest pan Francuzem, nawet w tym ubraniu. — Z obrzydzeniem rzuciła ulotkę na stół. — To niemiecka robota — powiedziała. — Nie trzeba, żeby pan myślał, że to Francuzi tak mówią, monsieur Howard. — To jest bardzo bliskie prawdy — rzekł ze smutkiem. — To wstrętne kłamstwo — powiedziała i wyszła z pokoju. Stary pan skorzystał z tej sposobności i zwrócił się do matki: — Córka pani bardzo się zmieniła od czasu naszego po bytu w Cidoton, madame. Kobieta spojrzała na niego. — Dużo wycierpiała, monsieur. — Bardzo mi przykro to słyszeć. Gdyby mi pani zechciała coś o tym opowiedzieć... może uniknąłbym sprawienia jej bólu w rozmowie. Wlepiła w niego oczy. — To pan nie wie? — Skądże mógłbym coś wiedzieć o jej troskach, ma' damę? — powiedział łagodnie. — Zapewne chodzi o coś, co się zdarzyło po naszym spotkaniu w Cidoton. Zawahała się chwilę, po czym rzekła: — Nicole była zakochana w pewnym młodym człowieku. Nie my to zaaranżowaliśmy, a ona niewiele mi opowiada. — Wszyscy młodzi są tacy — powiedział cicho. — Z moim synem też tak było. Może ten młody człowiek jest w niewoli niemieckiej ? — Nie, monsieur. On nie żyje. Nicole z małą fibrową walizeczką w ręce wpadła do Pokoju. — Włożymy to do pańskiego dziecinnego wózka — po wiedziała. — Teraz, monsieur, jestem już gotowa do drogi. Nie było czasu na dalszą rozmowę z panią Rougeron, ale Howard uznał, że najważniejsze już wie — zresztą właśnie tego się domyślał. Ciężka rzecz dla dziewczyny, bardzo ciężka. Może ta podróż, jakkolwiek niebezpieczna, nie będzie dla niej czymś złym. Oderwie jej myśli od nieszczęścia, posłuży jako antidotum. Nastąpiła wielka krzątanina związana z wybieraniem się w drogę. Wszyscy zeszli ze schodów. Madame Rouge-ron niosła wiele paczek z jedzeniem, które włożyli do wózka. Dzieci otaczały ich ciasno i przeszkadzały. — Czy pójdziemy tam, gdzie są czołgi, proszę pana? — spytał Romnie po angielsku. — Pan powiedział, że będę mógł się przejechać z Niemcami. — Nie dzisiaj — odpowiedział po francusku Howard. — Staraj się mówić po francusku, Ronnie, kiedy mademoi-selle Rougeron jest z nami. To niezbyt ładnie mówić tak, że inni nie rozumieją. — Święta prawda, m'sieur — rzekła Rosę. — Nieraz mówiłam Ronnie'emu, że to niegrzecznie mówić po angielsku. Pani Rougeron powiedziała cicho do córki: — To sprytne. — Dziewczyna kiwnęła potwierdzająco głową. — Ja nie mówię po angielsku, m'sieur — odezwał się nagle Pierre. — Nie, Pierre — rzekł stary pan. — Ty jesteś zawsze grzeczny. — Czy Willem też jest grzeczny? — spytała Sheila. Użyła francuszczyzny. — Wszyscy jesteście grzeczni — powiedziała Nicole. — Wszyscy tres bien eteues*. A teraz jesteśmy już całkiem gotowi. Obróciła się do matki i ucałowała ją. — Nie martw się — powiedziała łagodnie. — Pięć dni... może tydzień i będę znowu w domu. Życz mi szczęśliwej drogi, maman. Stara kobieta stała drżąca, nagle postarzała. * bardzo dobrze wychowani uu — Prenez bien gardę* - rzekła drżącym głosem. -Ci Niemcy... to źli, okrutni ludzie. — Bądź spokojna, nic mi się złego nie stanie — uspokajała ją łagodnie dziewczyna, po czym zwróciła się do Howarda: — En route donc, ** monsieur Howard. Czas już iść. Wyszli z domu i ruszyli ulicą; Howard pchał wyładowany wózek, a Nicole jak pasterka zaganiała przed sobą dzieci. Znalazła dla starego pana dość zniszczony czarny melonik, który wraz z szarym garniturem i brązowymi płóciennymi pantoflami nadawał mu wygląd bardzo francuski. Szli powoli ze względu na dzieci; dziewczyna, z szalem narzuconym na ramiona, stąpała spacerowym krokiem obok Howarda. — Niech mi pan odda wózek — powiedziała po jakimś czasie. — W klasie społecznej, którą reprezentujemy, bar dziej wypada, żeby go pchała kobieta. Ustąpił jej — musieli postępować zgodnie ze swoim przebraniem. — Kiedy przyjdziemy na stację, niech pan w ogóle nic nie mówi. Ja to biorę na siebie. Jak pan myśli, czy umiałby pan się zachować jak człowiek znacznie starszy? Jak ktoś, komu już bardzo trudno mówić? — Będę się starał — odrzekł. — Pani chce, żebym się zachowywał jak bardzo wiekowy staruszek? Skinęła głową. — Przybyliśmy z Arras — ciągnęła dalej. — Pan jest moim wujkiem, rozumie pan? Nasz dom w Arras zburzyli Brytyjczycy. Ma pan brata, mego drugiego wuja, który mieszka w Landerneau. — Landerneau — powtórzył. — Gdzie to jest, made-moiselle? — To małe prowincjonalne miasteczko o dwadzieścia kilometrów od Brest, monsieur. Jeżeli się tam dostaniemy, będziemy mogli dojść piechotą do wybrzeża. Leży * Bardzo uważajcie ** A więc w drogę 165 w głębi lądu, czterdzieści kilometrów od morza. Myślę, że tam może pozwolą nam pojechać, podczas gdy dojazd wprost na wybrzeże byłby dla nas niemożliwy. Zbliżali się do dworca. — Proszę zostać z dziećmi — powiedziała cicho. — Jeśli ktokolwiek pana o coś spyta, proszę udawać bardzo głu piego. Podjazd do dworca zapełniły niemieckie wozy transportowe; niemieccy oficerowie i żołnierze tłoczyli się dokoła. Niewątpliwie przybył właśnie pociągiem duży oddział wojska — poza tym na dworcu roiło się od uchodźców. Nicole przepchała wózek do sali z kasami biletowymi, a za nią szedł Howard i dzieci. Stary pan, pamiętny swojej roli, szedł niepewnym krokiem, z ustami pół otwartymi, trzęsąc rytmicznie głową. Nicole spojrzała na niego przelotnie. — Bardzo tak dobrze — powiedziała. — Niech pan uwa ża, żeby nie wypaść z roli. Zostawiła przy nim wózek i zaczęła się przepychać do kasy. Niemiecki Feldwebel w szarozielonym mundurze, elegancki i zręczny, zatrzymał ją i zadał jakieś pytanie. Howard, ze zwieszoną głową i przymkniętymi oczami, zerkając przez ciżbę widział, jak dziewczyna długo, chaotycznie, na chłopski sposób coś tłumaczy. Zrobiła ruch ręką w stronę Howarda i dzieci. Feldwebel rzucił okiem na ich gromadkę mamie ubraną i nieszkodliwą, z całym bagażem załadowanym na stary wózek dziecinny. Potem przeciął lejący się potok gadaniny Nicole i gestem skierował ją do kasy. Inna kobieta zajęła jego uwagę. Dziewczyna wróciła z biletami do Howarda i dzieci. — Tylko do Rennes — powiedziała szorstkim, chłopskim głosem. — Ten pociąg dalej nie jedzie. — Hę? — powiedział stary pan trzęsąc zwieszoną głową. — Tylko do Rennes — krzyknęła mu w samo ucho. — Nie potrzebujemy jechać do Rennes — wymamrotał ochryple. Zrobiła gest irytacji i pchnęła go przed sobą ku barie- 166 rze. Przy kolejarzu przecinającym bilety stał niemiecki żołnierz. Stary pan dał sobie przedziurkować bilet, po czym w starczym zakłopotaniu odwrócił się do dziewczyny. Powiedziała coś ze złością i popchnęła go, a potem przeprosiła biletera. — To mój wuj — rzekła. — Poczciwy stary, ale mam z nim więcej kłopotu niż z tymi wszystkimi dziećmi. Tamten powiedział: — Rennes, na prawo — i przepuścił ich. Patrzył na nich obojętnie — jedna grupa uchodźców niewiele się różniła od drugiej. Przeszli więc na peron i wsiedli do bardzo starego przedziału z twardymi, drewnianymi ławkami. Ronnie spytał: — Czy to ten pociąg, w którym mamy spać, m'sieur Howard? — Powiedział to jednak po francusku. — Nie tej nocy. Nie będziemy długo w tym pociągu — odrzekł Howard. Ale się mylił. Z Chartres do Rennes jest około dwustu sześćdziesięciu kilometrów. Zajęło im to sześć godzin. W gorące letnie popołudnie pociąg stawał na każdej stacji i wielokrotnie między stacjami. Prawie cały pociąg zapełniali niemieccy żołnierze jadący na zachód; tylko trzy końoowe wagony przeznaczone były dla francuskich cywilów, i właśnie w jednym z nich jechali. Czasem przez parę stacji dzielili przedział z innymi podróżnymi, ale nikt nie jechał z nimi cały czas. Była to podróż pełna niepokoju, obaw i podstępów. Kiedy byli z nimi w przedziale inni pasażerowie, stary pan udawał zdziecinnienie, a Nicole raz jeszcze powtarzała historyjkę o tym, jak to jadą do Landerneau ze swojego domu w Arras, zniszczonego przez Brytyjczyków. Początkowo sprawiały im kłopot dzieci, które bynajmniej nie były skłonne podtrzymywać tego, co słusznie uważały za stek kłamstw. Za każdym razem, kiedy powtarzało się opowiadanie, Nicole i Howard siedzieli jak na szpilkach, dzieląc uwagę pomiędzy słuchacza a konieczność zapobiegania wtrącaniu się malców do rozmowy. Wkrótce jednak dzieci przestały się tym wszystkim interesować — pochłonęło je bieganie po korytarzu, zabawa w „Moja ciocia mieszka w Tours", z powtarzaniem różnych zwierzęcych głosów, oraz wyglądanie przez okno. Zresztą i tak podróżującym z nimi chłopom i drobnym sklepikarzom zbyt pilno było zacząć relację o własnych kłopotach, by im pozostało w głowach dużo miejsca na podejrzenia. Wreszcie, kiedy dokuczliwy żar dzienny już przygasał, dojechali do Rennes. Tutaj pociąg stanął i wszyscy wysiedli. Żołnierze niemieccy ustawili się porządnie w dwuszereg na peronie i odmaszerowali, zostawiając drużynę wyznaczoną do załadowania ich rynsztunku na ciężarówkę. Przy kolejarzu odbierającym bilety stał niemiecki oficer. Howard przybrał swoją najbardziej zramolałą minę, a Nicole podeszła prosto do biletera, żeby go spytać o pociągi do Landerneau. Howard, otoczony gromadką dzieci, brudnych i rozgry- maszonych po długiej podróży, obserwował ją spod pół- przymkniętych powiek. Czekał w męce strachu: lada chwila oficer mógł zażądać dokumentów. Wtedy byłoby po wszystkim. W końcu jednak oficer dał jej wąski pasek tektury, wzruszył ramionami i pozwolił odejść. Wróciła do Howarda. — Matko Boska! — powiedziała ze złością i dość głośno. — Gdzież się teraz podział ten wózek? Czy ja muszę wszystko robić sama? Wózek stał jeszcze w wagonie bagażowym. Stary pan ruszył niepewnie ku niemu, ale ona odepchnęła go na bok, weszła do wagonu i sama ściągnęła wózek na peron. Potem całą skłębioną gromadkę popędziła ku barierze. — Ja nie mam pięciorga dzieci — rzekła z goryczą do biletera — mam ich sześcioro. Kolejarz wybuchnął śmiechem, a niemiecki oficer uśmiechnął się blado. W ten sposób wyszli na miasto. Po drodze powiedziała cicho: — Nie gniewa się pan na mnie, monsieur Howard? Le piej, żebym udawała złość. Tak jest naturalniej. — Moje dziecko, spisała się pani nadzwyczajnie. — No, przejechaliśmy połowę drogi bez wzbudzenia po- dejrzeń. Jutro o ósmej rano odchodzi pociąg do Brest. Możemy nim dojechać aż do Landerneau. Powiedziała mu, że niemiecki oficer pozwolił im się tam udać. Pokazała przepustkę, którą jej dał. — Musimy przenocować w schronisku dla uchodźców — powiedziała. — Ta przepustka upoważnia nas do tego. Le piej będzie tam pójść, jak wszyscy inni. Zgodził się z nią i zapytał, gdzie jest to schronisko. — W „Cinema du Monde" — odrzekła. — Nigdy jeszcze nie spałam w kinie. — Ogromnie mi przykro, mademoiselle, że moje kłopoty zmuszają panią teraz do tego. — Ne vous en faites pas * — powiedziała z uśmiechem. — Ponieważ kino jest pod niemieckim zarządem, może będzie tam czysto. My, Francuzi, nie mamy do takich spraw talentu. Oddali u wejścia swoje karty wstępu, wepchnęli do wnętrza wózek, po czym rozejrzeli się dokoła. Usunięte zostały wszystkie krzesła, a pod ścianami piętrzyły się stosy sienników wypchanych starą słomą. Na sali nie było tłoku. Wobec ograniczeń ruchu, coraz surowszych w miarę jak Niemcy przejmowali władzę, fala uchodźców się zmniejszała. Stara Francuzka wydała każdemu po sienniku i kocu i wskazała kąt, gdzie mogli urządzić sobie małe obozowisko z dala od innych. — Malcy będą tu mogli spać spokojnie — powiedziała. Przy. stole w drugim końcu sali wydawano darmową zupę. Nalewał ją do misek niemiecki kucharz o przyklejonym do twarzy promiennym uśmiechu zawodowego dobrego humoru. W godzinę później dzieci były już ułożone do snu. Howard nie śmiał od nich odejść i siedział oparty plecami 0 ścianę, śmiertelnie zmęczony, ale jeszcze nie senny. Nicole wyszła i po chwili wróciła z paczką papierosów Ca-Poral. * Prozę się tym nie przejmować 169 — Kupiłam je dla pana — powiedziała. — Bałam się kupić wasze Playersy... to byłoby niebezpieczne. Nie był namiętnym palaczem, ale wzruszony jej dobrocią chętnie wziął papierosa. Nalała mu do kubka parę kropel koniaku i przyniosła trochę wody z poidełka. Napój odświeżył go, a papieros pokrzepił na duchu. Usiadła obok niego, opierając się o ścianę. Przez pewien czas rozmawiali po cichu o swojej podróży, o planach Nicole na następny dzień. Potem w obawie, że ich ktoś podsłucha, Howard zmienił temat i spytał ją o ojca. Niewiele miała do powiedzenia ponad to, co już wiedział. Ojciec był komendantem jednego z fortów na linii Maginota, niezbyt daleko od Metzu. Od maja nie miały o nim wiadomości. — Bardzo, bardzo mi przykro, mademoiselle — powiedział, a po chwili dodał: — Wiem, czym jest taki niepokój... Wiem doskonale. Jeszcze długo potem rzuca na wszystko czarny cień. — Tak — rzekła cicho. — Czeka się i czeka, dzień po dniu. A potem przychodzi list albo telegram, i człowiek boi się go otworzyć, zobaczyć, co w nim napisane. — Milczała chwilę. — A potem wreszcie się go otwiera. Potakująco kiwnął głową. Czuł się jej bardzo bliski — przeżyli to samo doświadczenie. On też tak samo czekał i czekał, kiedy John nie wrócił z lotu. Czekał trzy dni, potem nadszedł telegram. Dla Howarda stało się jasne, że ona przeszła tę samą udrękę — zresztą powiedziała mu o tym jej matka. Było mu niezmiernie żal tej dziewczyny. Zupełnie nagle poczuł chęć porozmawiania z nią o Johnie. Odkąd się to stało, nie potrafił z nikim mówić o synu. Lękał się współczucia, wzdragał się przed cudzym wścibstwem. Ale ona, Nicole, znała kiedyś Johna. Jeździli razem na nartach... Powiedziała, że byli przyjaciółmi. Wydmuchnął długą smugę dymu. — Straciłem syna, wie pani — rzekł z trudem, patrząc prosto przed siebie. — Zginął śmiercią lotnika... Był do wódcą eskadry w naszym lotnictwie wojskowym. Zestrze- 170 liły go trzy Messerschmidty, kiedy wracał z lotu bombowego. Nad Helgolandem. Chwilę trwało milczenie. Potem obróciła się ku niemu. — .Wiem o tym — powiedziała miękko. — Napisali do mnie z eskadry. ROZDZIAŁ ÓSMY Salę kinową w połowie zapełniali ludzie, którzy kręcili się po niej i rozkładali sobie na noc sienniki. W powietrzu unosiły się wyziewy z pieca kuchennego ustawionego w głębi i dym francuskich papierosów; w przyćmionym świetle wydawało się gęste i ciężkie. Howard spojrzał na dziewczynę. — Aż tak dobrze znała pani mego syna, raademoiselle? Nie wiedziałem o tym. Teraz ona z kolei uczuła potrzebę mówienia. — Pisywaliśmy do siebie. — I ciągnęła dalej szybko: — Od czasów Cidoton pisywaliśmy prawie co tydzień. I raz spotkaliśmy się w Paryżu... tuż przed wybuchem wojny. W czerwcu. — Po krótkiej pauzie dodała cicho: — To było prawie dokładnie rok temu. — Moje dziecko, zupełnie nic o tym wszystkim nie wiedziałem — rzekł stary pan. — Nie. Ja też nie powiedziałam swoim rodzicom. Zapadło milczenie, podczas którego on starał się pozbie rać myśli i na nowo ocenić sytuację. — Powiedziała pani, że panią zawiadomili — rzekł w końcu. — Ale skąd znali pani adres? Wzruszyła ramionami. — On pewno się o to postarał — powiedziała. — Był dobry, monsieur, bardzo, bardzo dobry. I byliśmy ogromnie zaprzyjaźnieni... — O mnie musiała pani nabrać wręcz odmiennego zdania — rzekł cicho. — Musiała pani uznać mnie za bardzo niedelikatnego. Ale zapewniam, że nic o tym wszystkim nie wiedziałem. Nic a nic. 171 Rozmowa urwała się na chwilę. — Czy mogę zadać jedno pytanie? — podjął po pewnym czasie. — Ależ oczywiście, monsieur Howard. Patrzył wprost przed siebie z zażenowaniem. — Matka pani powiedziała mi, że przeżyła pani wielkie zmartwienie. Że był jakiś młody człowiek... który nie żyje. To zapewne był ktoś inny? — Nie było nikogo innego — odrzekła cicho. — Nikogo prócz Johna. — Otrząsnęła się i'usiadła sztywno wyprostowana. — Niech pan popatrzy — rzekła. — Trzeba rozłożyć siennik, inaczej nie starczy dla nas miejsca pod ścianą. Wstała i zaczęła ściągać jeden z sienników ze stosu. Przyłączył się do niej, chcąc nie chcąc, z zamętem w głowie, i przez kwadrans pracowali nad przygotowaniem sobie posłań. — No — powiedziała w końcu odstępując krok do tyłu, aby przyjrzeć się ich dziełu. — Nic lepszego nie da się zrobić. — Spojrzała na niego nieśmiało. — Będzie pan mógł na tym spać, monsieur Howard? — Ależ oczywiście, moje dziecko. Zaśmiała się krótko. — No, to spróbujemy. Stał nad siennikami, z kocem w ręku, patrząc na nią. — Mogę zadać jeszcze jedno pytanie? — Tak, monsieur — powiedziała, zwrócona do niego twarzą w twarz. — Okazała mi pani wiele dobroci — rzekł cicho. — Myślę, że teraz rozumiem. To z powodu Johna? Zapadło długie milczenie. Stała nieruchomo, wpatrzona w drugi koniec sali. — Nie — powiedziała w końcu. — To z powodu dzieci. Milczał, nie bardzo pojmując, o co jej chodzi. — Traci się wiarę — wyjaśniła cicho. — Myśli się, że wszystko jest fałszywe i złe. Spojrzał na nią zdezorientowany. — Nie sądziłam, że może się znaleźć ktoś równie dobry i odważny jak John — powiedziała. — Ale myliłam się, monsieur. Jest jeszcze ktoś taki. Jego ojciec. Odwróciła głowę. — No tak, teraz musimy się przespać. Mówiła tonem praktycznym, niemal zimnym — stary pan doznał wrażenia, że postawiła między nimi barierę. Nie czuł do niej żalu, rozumiał powód jej szorstkości. Nie chciała, żeby ją dłużej wypytywał. Nie chciała rozmawiać. Położył się na sienniku, przesunął twardą, wypchaną słomą poduszkę i owinął się kocem. Dziewczyna też ułożyła się na swoim posłaniu, po drugiej stronie śpiących dzieci. Howard leżał bezsennie, z głową pękającą od naporu myśli. Zdawało mu się teraz, że wiedział, iż coś łączyło tę dziewczynę z Johnem, tylko że ta wiedza nie docierała na powierzchnię jego świadomości. Przypominając sobie pobyt u nich w mieszkaniu uświadamiał sobie, że cały czas nie brakowało drobnych aluzji. Przecież użyła własnych słów Johna o koktajlu, kiedy powiedziała po angielsku, że „trochę tego, co się lubi, dobrze człowiekowi robi". Cofając się myślą wstecz, przypomniał sobie lekkie ukłucie bólu, które odczuł, kiedy to powiedziała — a jednak nie domyślił się niczego. Jak bliska zatem była ich przyjaźń? Pisywali do siebie często — a ponadto, jak się okazuje, spotkali się- w Paryżu tuż przed wojną. Najmniejszy słuch o tym nie dotarł do niego do tej pory. Teraz jednak przypomniał sobie, że były takie dwa weekendy w czerwcu, kiedy chłopca nie widział. Przypuszczał, że obowiązki służbowe nie pozwoliły mu przyjechać w odwiedziny ani nawet zatelefonować. Czy to było wtedy? Tak, to musiało być wtedy. Wrócił myślą do Nicole. Przedtem uważał ją za nader osobliwą młodą kobietę, teraz już nieco inaczej na nią patrzył. Zaczął niejasno zdawać sobie sprawę z kłopotów, jakie musiała mieć w związku z Johnem i z nim samym. Wyglądało na to, że matce niewiele opowiedziała o Johnie — swój ból znosiła po cichu, milcząc, nie wypowia- 1175 dając się. Wreszcie pewnego dnia, całkiem nieoczekiwanie, on zjawił się pod jej drzwiami. Do jej tajonego cierpienia dodał dotkliwe zakłopotanie. Znów odwrócił się na drugi bok. Musi zostawić ją w spokoju, pozwolić jej mówić, jeśli będzie miała ochotę, lub milczeć, jeśli wybierze milczenie. Jeżeli będzie tak postępować, może dziewczyna z czasem mu się zwierzy. Przecież z własnej woli powiedziała mu o Johnie. Leżał parę godzin bezsennie, rozważając w myślach te sprawy. W końcu, po długim czasie, usnął. Zbudził się pośrodku nocy na dźwięk czyjegoś płaczu. Otworzył oczy — to płakało jedno z dzieci. Usiadł na posłaniu, ale wyprzedziła go Nicole. Nim zdążył całkiem się przebudzić, wstała i przykucnęła przy zaczerwienionym, żałosnym chłopaczku, który siedział na sienniku i gorzko płakał. Był to Willem, rozszlochany, jakby mu serce miało pęknąć. Dziewczyna otoczyła go ramieniem i przemawiała do niego w pieszczotliwej, dziecinnej francuszczyźnie. Stary pan wyplątał się z koca, podniósł się sztywno i zbliżył się do nich. — Co tam? — spytał. — Co się stało? — Myślę, że miał jakiś koszmarny sen, to wszystko — odpowiedziała dziewczyna. — Za chwilę zaśnie z powrotem. — I znów zaczęła pocieszać chłopczyka. Howard poczuł się dziwnie bezradny. Jego sposób postę- powania z dziećmi polegał na rozmowie, na traktowaniu ich jak równych. System ten działał tylko wtedy, gdy się miało z nimi wspólny język — on zaś nie znał ani słowa w żadnym z języków, jakimi władał mały Holender. Pozostawiony sam sobie, stary pan może wziąłby go na kolana i spróbował pomówić z nim jak mężczyzna z mężczyzną. Nigdy jednak nie potrafiłby go tak ukoić, jak koiła go ta dziewczyna. Przyklęknął niezgrabnie obok nich. — Myśli pani, że jest niezdrów? — spytał. — Może zjadł coś, co mu zaszkodziło? Potrząsnęła głową. Szlochy małego już cichły. 174 — Nie wydaje mi się — powiedziała miękko. — Wczo rajszej nocy zdarzyło mu się to dwa razy. Myślę, że to złe sny. Tylko złe sny. Stary pan odruchowo wspomniał nieprzyjemne miasteczko Pithiviers i pomyślał, że byłoby całkiem naturalne, gdyby koszmarne sny prześladowały to dziecko. Zmarszczył czoło. — Mówi pani, że zeszłej nocy zdarzyło mu się to dwa razy, mademoiselle? Nie wiedziałem. — Był pan zmęczony i spał pan bardzo mocno — odparła. — Poza tym drzwi były zamknięte. Wstałam do niego, ale oba razy bardzo prędko usnął na powrót. — Pochyliła się nad chłopcem. — Teraz też już prawie śpi — rzekła łagodnie. Nastąpiła długa, długa cisza. Stary pan rozglądał się wkoło. Pochyłą podłogę dużej sali oświetlała jedna przyciemniona niebieska lampka nad drzwiami. Tu i ówdzie leżały skulone na siennikach ciemne postacie; dwóch czy trzech chrapiących zakłócało ciszę, było duszno i gorąco. Od spania w ubraniu Howard czuł się lepki i brudny. Przyjemne, łatwe życie, jakie prowadził w Anglii, wydawało się nieskończenie dalekie. Jego prawdziwe życie było tutaj. Był uchodźcą śpiącym na słomie w nie używanej sali kinowej, z niemieckim wartownikiem u drzwi, za towarzyszkę miał francuską dziewczynę, a pod opieką gro- madkę cudzych dzieci. I był zmęczony, zmęczony, rozpaczliwie, śmiertelnie zmęczony. Dziewczyna podniosła głowę i powiedziała bardzo cicho: — On już prawie śpi, ten mały. Zaraz go położę. — Po krótkiej chwili dodała: — Niech pan wraca na sien nik, monsieur Howard. To już niedługo potrwa. Potrząsnął głową i stał dalej, obserwując ją. Niebawem chłopczyk spał mocno — ułożyła go delikatnie na poduszce i otuliła kocem, po czym wstała. — No, a teraz — powiedziała cicho — można znów pospać, aż do następnego razu. — Dobranoc, Nicole. — Dobranoc. Niech pan nie wstaje, gdyby mały znowu się zbudził. Dla mnie to żaden kłopot. Przez dwie czy trzy godziny, jakie jeszcze pozostały z tej nocy, spał bez przebudzenia. O szóstej na sali panował już ruch — nie było mowy o dalszym spaniu. Howard wstał i jak potrafił, wygładził na sobie ubranie. Czuł się brudny i nie ogolony. Dziewczyna pobudziła dzieci i wraz z Howardem pomogła im się ubrać. Ona też czuła się brudna i niechlujna, jej kręcące się włosy były rozczochrane i bolała ją głowa. Dałaby wiele za możliwość kąpieli. Nie było tu jednak ani łazienki, ani żadnego miejsca, gdzie można by się umyć. — Nie podoba mi się tutaj — powiedział Ronnie. — Czy jutro będziemy mogli zanocować w jakiejś fermie? — On chciał powiedzieć „dzisiaj", m'sieur — rzekła Rosę. — On wygaduje dużo głupstw, ten chłopiec. — Nie jestem całkiem pewien, gdzie dziś będziemy nocować — powiedział Howard. — Zobaczymy, jak przyjdzie czas. Sheila, kręcąc ramionkami w staniczku na szelkach, oświadczyła: — Ale mnie swędzi. Na to nie było rady. Żeby oderwać jej myśli od swędzenia, Howard zaprowadził ją wraz z pozostałymi dziećmi w drugi koniec sali, gdzie niemiecki kucharz rozdawał kubki kawy, dokładając do każdego dużą, nieapetyczną pajdę chleba. Howard usadowił dzieci przy rozstawionym na krzyżakach stole i poszedł wyf asować dla nich chleb i kawę. Kiedy już to przyniósł do stołu, Nicole przyłączyła się do nich i wszyscy razem zjedli śniadanie. Chleb był czerstwy i bez smaku, a kawa gorzka i kwaskowata, ledwo trochę zabielona mlekiem. Dzieciom jedzenie nie smakowało, zrobiły się kłótliwe; trzeba było całego taktu starego pana i dziewczyny, żeby je powstrzymać od zwrócenia swoimi narzekaniami uwagi niemieckiego kucharza. Z prowiantów, które Howard kupił po drodze z Joigny, zostało trochę czekolady. Rozdzielił ją pomiędzy wszystkich, co nadało posiłkowi odrobinę smakowitości. 176 Niebawem wyszli z „Cinema du Monde" i pchając przed sobą wózek skierowali się ku stacji. Miasto było pełne Niemców paradujących po ulicach, Niemców prowadzących ciężarówki, Niemców rozwalonych na krzesłach przed drzwiami kwater, Niemców załatwiających sprawunki po sklepach. W kilku sklepach próbowali kupić dzieciom czekolady, ale żołnierze do cna ogołocili miasto z wszelkich słodyczy. Kupili dwie długie bułki i brunatną kiełbasę wątpliwego pochodzenia jako zapasy na drogę. Żadnych owoców nie można było dostać, ale nabyli parę główek sałaty. Na stacji bez trudu przeszli przez kołowrót, oddając niemieckiemu oficerowi przepustkę upoważniającą do za- kwaterowania. Załadowali wózek do wagonu bagażowego pociągu jadącego do Brest, a sami wsiedli do przedziału trzeciej klasy. Dopiero kiedy pociąg jechał już dość szybko, Howard zauważył, że la petite Rosę niańczy bardzo brudne czarno--białe kociątko. Nicole z początku skłonna była potraktować ją ostro. — Nie potrzeba nam kotka — powiedziała. — Nie, na prawdę nie trzeba nam ani tego kota, ani żadnego innego. Musisz go wypuścić na następnej stacji. Usta dziewczynki ściągnęły się w podkówkę i mocniej przytuliła do siebie kociątko. — Tego bym- nie zrobił — rzekł Howard. — Mógłby się zgubić. — Mogłaby się zgubić, proszę pana — powiedział Ron-nie. — Rosę mówi, że to jest pani kotka. Skąd wiesz, że to jest pani kotka, Rosę? — Ależ, monsieur Howard — zrobiła mu wymówkę Nicole — to kocię należy do kogoś. Nie jest nasze. — Teraz już jest nasze — odrzekł z całym spokojem. Otworzyła usta, żeby coś porywczo powiedzieć, roz myśliła się jednak i zmilczała. — To taki drobiazg, mademoiselle — powiedział Ho ward. — Nam kłopotów nie przysporzy, a im sprawi wiele radości. - I rzeczywiście, jego słowa były w pełni zgodne z praw- K - Stary pan 177 fl dą. Dzieci skupiły się z uwagą wokół kociątka, które myło sobie pyszczek na kolanach Rosę. Rozpromieniony Willem zwrócił się do Nicole i powiedział coś niezrozumiałego. Potem znów wpatrzył się w kotka jak urzeczony. — Jak pan sobie życzy — rzekła Nicole zrezygnowanym tonem. — Czy w Anglii tak się przynęca napotkane koty i zabiera je ze sobą? Uśmiechnął się. — Nie, mademoiselle. W Anglii robią takie rzeczy tylko tacy, co sypiają na słomie w salach kinowych. Typy najniższego gatunku. — Złodzieje i włóczędzy — powiedziała ze śmiechem. — Tak, to prawda. — Zwróciła się do Rosę: — Jak ono ma na imię? — Jo-jo — odpowiedziała dziewczynka. Dzieci otoczyły kociątko ciasną gromadką, wołając je nowym imieniem i próbując skłonić do odpowiedzi. Kociątko siedziało niewzruszone, myjąc pyszczek maleńką łapką. Nicole przyglądała mu się przez parę chwil, po czym rzekła: — Podobny jest do lwów z zoo w Vincennes. One też tak robią. Howard nigdy nie był w paryskim zoo. — Dużo tam mają lwów i tygrysów? — spytał. Wzruszyła ramionami. « — Mają trochę. Nie wiem, ile... Tylko raz tam byłam. — Po czym ku zdziwieniu Howarda spojrzała na niego śmie jącymi się oczami. — Pojechałam tam z Johnem — powie działa. — Naturalnie, człowiek nie może pamiętać, ile lwów i tygrysów było w tym zoo. Zaskoczyło go to. Po chwili uśmiechnął się z lekka sam do siebie. — Naturalnie — powiedział sucho. — Ale nigdy tam pani nie była jako dziecko? Potrząsnęła głową. — Do takich miejsc chodzi się tylko wtedy, kiedy się oprowadza po Paryżu kogoś znajomego. To właśnie był powód, dla którego John przyjechał do Paryża... bo nigdy 178 przedtem tam nie był. A ja obiecałam, że mu to pokażę. Tak to było. Kiwnął potakująco. — Podobało mu się w zoo? — zapytał. — To był bardzo wesoły dzień — powiedziała. — Francuski dzień. — Spojrzała na niego trochę nieśmiało. — Widzi pan, zrobiliśmy sobie taki żart... Umówiliśmy się, że jednego dnia będziemy mówić tylko po francusku, a drugiego tylko po angielsku. W angielski dzień nie rozmawialiśmy dużo — pogrążyła się we wspomnieniach. — Za trudno było... mówiliśmy wtedy, że angielski dzień skończył się po podwieczorku... — A on dobrze mówił po francusku? — spytał Howard lekko zdziwiony, bo to nie bardzo wyglądało na Johna. Roześmiała się serdecznie. — Nie... wcale nie. Mówił po francusku bardzo, bardzo źle. Ale tego dnia, kiedyśmy jechali do Vincennes, taksówkarz mówił do Johna po angielsku, bo w Paryżu jest dużo turystów i niektórzy kierowcy nauczyli się trochę angielskiego. I John mówił do niego po angielsku. Bo ja miałam nowy letni kapelusz, przybrany goździkami, wie pan... nie żaden elegancki kapelusz, tylko taki wiejski, z szerokim rondem. I John poprosił taksówkarza, żeby mu powiedział, jak to jest po francusku... — zawahała się chwilę — bo chciał mi powiedzieć, że bardzo ładnie wyglądam. A tamten okropnie się śmiał i powiedział mu, więc John się tego nauczył i mógł mi to potem sam powiedzieć. I dał taksówkarzowi dwadzieścia franków. — Z pewnością warto było tyle dać, mademoiselle — rzekł stary pan. — John to sobie zapisał — wspominała. — I potem, kiedy chciał mnie rozśmieszyć, wydobywał notes i odczytywał mi to zdanie. Odwróciła się i patrzyła przez okno na przesuwający się z wolna krajobraz. Stary pan nie mówił więcej na ten temat — prawdę rzekłszy, żadne stosowne słowa nie przychodziły mu do głowy. Wyciągnął swoją paczkę Caporali i poczęstował Nicole, ale odmówiła. 179 — To nie leży w roli, monsieur — powiedziała cicho — kiedy jestem tak ubrana. Skinął głową — francuskie drobnomieszczanki nie palą papierosów w miejscach publicznych. Sam zapalił jednego i wypuścił duży kłąb gorzkiego dymu. W przedziale było gorąco, choć mieli okna otwarte. Mniejsze dzieci, Pierre i Sheila, już były zmęczone i skłonne do kapryszenia. Przez cały dzień pociąg sunął powoli naprzód w słonecznym żarze. Nie był zatłoczony i rzadko tylko znajdował się z nimi ktoś obcy w przedziale, co bardzo ułatwiało sytuację. Podobnie jak poprzedniego dnia, podróżujący żołnierze niemieccy ograniczali się ściśle do swojej części pociągu. Za to na wszystkich peronach stacyjnych widać ich było dużo. W takich miastach jak St Brieuc wyjścia ze stacji pilnowało dwóch niemieckich żołnierzy, natomiast na małych przystankach na pozór nie interesowano się wcale pasażerami opuszczającymi stację. Nicole zwróciła na to uwagę Howarda. — To dobrze — powiedziała. — W Landerneau może nam się uda przejść bez wypytywań. Ale jeżeli nas zatrzymają, mamy przekonujące wytłumaczenie. — Gdzie dziś będziemy nocowali, mademoisellel Jestem całkowicie w pani rękach. — Mniej więcej pięć mil na południe od Landerneau jest pewna ferma. To był rodzinny dom pani Guinevec, żony Jean Henri'ego, nim wyszła za niego za mąż. Byłam tam z ojcem podczas jarmarku końskiego i kiermaszu w Landerneau. — Rozumiem — powiedział. — A jak się nazywają właściciele fermy? — Arvers. Aristide Arvers jest ojcem Marie. To są zamożni ludzie, rozumie pan. Mój ojciec zawsze mówił, że Aristide to zapobiegliwy gospodarz. Hoduje też trochę koni dla wojska. Jednego roku Marie była królową piękności na kiermaszu w Landerneau. To wtedy Jean Henri ją poznał. — Musiała być bardzo ładna. — Prześliczna — potwierdziła Nicole. — Byłam wtedy jeszcze zupełnie mała... Przeszło dziesięć lat temu. Ale i teraz jest wciąż piękna. Pociąg posuwał się dalej w słonecznym upale, zatrzymując się od czasu do czasu na stacjach i często pomiędzy nimi. Dali dzieciom dejeuner złożone z chleba i kiełbasy, i trochę lemoniady do picia. To je zabawiło i zajęło na jakiś czas, ale były niespokojne i zmęczone. — Tak bym chciał pójść się wykąpać — powiedział Ronnie. — Możemy się wykąpać, monsieur Howard? — zawtórowała Sheila. — Nie możemy się kąpać, póki jesteśmy w pociągu. Może później. Pobiegajcie po korytarzu, tam jest chłodniej. Zwrócił się do Nicole. — Wspominają taką chwilę trzy dni temu... czy może cztery? Tuż potem spotkaliśmy tych żołnierzy z RAF-u. Pozwoliłem im wykąpać się w strumyku. — Wspaniale tam było — rzekł Ronnie. — Tak chłodno i przyjemnie. — Odwrócił się i wybiegł z siostrą na korytarz, a za nim Willem. — Anglicy to zamiłowani pływacy, prawda, monsieur? — powiedziała Nicole. — Nawet te dzieci o niczym innym nie marzą. Nigdy nie myślał o swoich rodakach w ten sposób. — Naprawdę? — spytał. — Tacy się wydajemy? Wzruszyła ramionami. — Nie znam tak wielu Anglików — powiedziała szcze rze. — Ale John... on najbardziej ze wszystkiego lubił, jak chodziliśmy się kąpać. Uśmiechnął się do swoich wspomnień. — John doskonale pływał. Ogromnie to lubił. — Zachowywał się bardzo, bardzo niegrzecznie, monsieur Howard. Nie chciał robić nic z tego, co powinno się robić, kiedy się zwiedza Paryż po raz pierwszy. Ja tak starannie przygotowałam się na jego pobyt... Dokładnie obmyśliłam, co mamy każdego dnia robić. Na pierwszy dzień zaplanowałam zwiedzanie Luwru, ale proszę sobie wyobrazić, że wcale go to nie interesowało. Nic a nic. 181 Stary pan znów się uśmiechnął. — Nigdy nie był wielkim amatorem muzeów — powiedział. — Może to jest słuszne w Anglii, monsieur, ale w Paryżu powinno się obejrzeć to, co Paryż ma do pokazania. To było bardzo kłopotliwe, zapewniam pana. Chciałam, żeby zobaczył Luwr i Trocadero, i dla odmiany Muzeum Człowieka i Muzeum Cluny, i przygotowałam spis galerii sztuki nowoczesnej, które chciałam mu pokazać. A on w ogóle nic z tego nie obejrzał! — Bardzo mi przykro — rzekł Howard nie znajdując jakoś nic innego do powiedzenia. — Więc coście robili? — Pojechaliśmy kilka razy do Auteuil wykąpać się w pływalni Molitor. Cały ten czas było bardzo gorąco, bardzo słonecznie. Nie mogłam go wyciągnąć do żadnego muzeum... ani jednego! Był naprawdę nieznośny. — Ale myślę, że mimo wszystko było bardzo przyjemnie. Uśmiechnęła się. — To nie było to, na co się przygotowałam. Nie miałam nawet kostiumu. Musieliśmy pójść razem, John i ja, kupić kostium kąpielowy. Nigdy przedtem czegoś podobnego nie robiłam. Całe szczęście, że wyznaczyłam spotkanie w Paryżu, nie w Chartres. We Francji przestrzega się pewnych konwenansów, wie pan. — Wiem — powiedział. — John nigdy się zbytnio nie troszczył o konwenanse. Czy kupił pani ładny kostium? — Piękny — uśmiechnęła się. — Amerykański, bardzo szykowny, srebrzystozielony. Taki ładny, że przyjemnie było w nim się pokazać. — No, widzi pani — rzekł. — W muzeum nie mogłaby go pani włożyć. Wlepiła w niego wzrok stropiona. — Ależ nie... — A potem roześmiała się. — To by było całkiem śmieszne. — Uśmiechnęła się znów na samą myśl. — Monsieur, pan mówi niedorzeczności. Zupełnie jak John. Była czwarta, kiedy pociąg wtoczył się na stacyjkę Lan- derneau. Z ulgą wysypali się z wagonu. Nicole zsadziła na peron wszystkie dzieci prócz Ronnie'ego, który uparł się, że zejdzie sam. Wyciągnęli wózek z wagonu bagażowego i włożyli do niego resztki lunchu razem z kotkiem. Przy przejściu nie było żadnej straży i spokojnie wyszli na miasto. Landerneau jest senną mieściną liczącą sześć czy siedem tysięcy ludności, leżącą nad rzeką, w której poziom wody podnosi się i opada z przypływem i odpływem i która wpływa do Rade de Brest. Zbudowane z szarego kamienia miasteczko rozsiadło się wśród upstrzonych małymi laskami wzgórz, które przypominały Howardowi pagórkowate tereny Yorkshire. Powietrze, w wagonie kolejowym gorące i duszne, teraz wydawało się świeże i wonne, o zapachu sugerującym bliskość morza. Miasteczko było zajęte przez niewielką liczbę Niemców. Ich ciężarówki stały zaparkowane pod platanami na placu nad rzeką, ale żołnierzy widziało się niewielu. Ci, którzy się pokazywali, wydawali się skrępowani i wyraźnie starali się zrobić dobre wrażenie na zaciekawionej ludności, której proangielskie nastawienie było im wiadome. Usiłowali zachowywać się jak najbardziej poprawnie. Nieliczni żołnierze chodzący ulicami mieli twarze szare i zmęczone; snuli się po dwóch lub trzech, przypatrując się apatycznie nieznajomym widokom. Jedno rzucało się w oczy: nigdy się nie śmiali. Nie zaczepieni przez nikogo, Howard i Nicole przeszli przez miasto i wydostali się na drogę prowadzącą na południe. Posuwali się wolno ze względu na dzieci — stary pan już przywykł do tempa, na które było je stać. Droga była pusta, więc rozsypali się na całej jej szerokości. Wyprowadziła ich w otwarty, pagórkowaty krajobraz. Rosę i Willem uzyskali pozwolenie zdjęcia trzewików i maszerowania na bosaka, co niezbyt spodobało się Nicole. — Uważam, że to nie leży w roli — oświadczyła. — Ludzie tej klasy, jaką reprezentujemy, nie zrobiliby tego. — Nikt nas nie widzi — odrzekł stary pan. Zgodziła się, że nie ma to wielkiego znaczenia, i szli powoli dalej. Willem i Pierre pchali wózek. Daleko przed 183 nimi przecięły niebo trzy samoloty, lecące wytrwale prosto ku zachodowi, na wysokości jakichś dwóch tysięcy stóp. Widok ten obudził w Rosę wspomnienia. M'sieur — wykrzyknęła. — Trzy samoloty... niech pan popatrzy! Prędko, chowajmy się do rowu! — Mniejsza o nie — powiedział uspokajająco. — Nic złego nam nie zrobią. Uspokoiła się tylko połowicznie. Ale przedtem zrzucały bomby i strzelały z karabi nów! To są inne samoloty — rzekł. — Dobre samoloty. Nic nam nie zrobią. Pierre swoim cienkim głosikiem zadał nagle druzgoczą-ce pytanie: Czy można odróżnić dobre samoloty od złych, m'sieur Howard? Z bólem w sercu stary pan przypomniał sobie o jatkach na szosie do Montargis. Ależ tak — odpowiedział łagodnie. — Pamiętasz te samoloty, które oglądaliście z mademoiselle w Chartres? Tam, gdzie pozwolili wam dotknąć bomb? Nie zrobiły wam nic złego, prawda? To były właśnie dobr.e samoloty. Te, co tam lecą, są takie same. Nic nam nie zrobią. Ronnie, skory do wykazywania się fachową wiedzą, poparł tę wypowiedź. , Dobre samoloty to nasze, prawda, proszę pana? — Tak jest — powiedział stary pan. Nicole odciągnęła go trochę na bok. Nie wiem, jak pan może mówić coś podobnego — rzekła cicho. — Przecież to są niemieckie samoloty. Wiem. Ale coś trzeba im powiedzieć. Utkwiła wzrok w trzech dalekich kształtach podobnych do ołówków. — Jak to było wspaniale, kiedy samoloty służyły przy jemności — powiedziała. Skinął głową. — Latała pani kiedy? — spytał. — Dwa razy, podczas świąt, za każdym razem tylko króciutko. No i wtedy, kiedy latałam z Johnem nad Pa ryżem. O, to było naprawdę cudowne... Zainteresował się. — Polecieliście pewnie z pilotem. Czy też John sam pilotował? — Ależ, oczywiście że sam, m'sieur. Byliśmy tylko we dwoje, on i ja. — Jakim sposobem dostał samolot? — Wiedział, że w obcym kraju bywają trudności z pozwoleniem na latanie. — John zabrał mnie na tańce do klubu lotniczego, na nie Francois Premier. Miał tam znajomego... un capitaine de TAeroTiautiąue *,.. Poznali się w Anglii, kiedy tamten pracował w naszej ambasadzie w Londynie. I ten znajomy wszystko mu załatwił. — Figurez-vous, monsieur) ** — mówiła dalej. — Nie mogłam Johna zaciągnąć do żadnej galerii sztuki, ani do jednej! Całe życie wciąż tylko latał, a potem, kiedy przyjechał na urlop do Paryża, zaraz chciał jechać na lotnisko i znów latać! Howard uśmiechnął się łagodnie. — On już był taki... Przyjemnie wam było? — Wspaniale! — powiedziała. — To był piękny, słoneczny dzień ze świeżym wietrzykiem, i pojechaliśmy samochodem do Oryl, gdzie był hangar klubu lotniczego. A tam czekał na nas piękny samolot, z silnikiem już w ruchu. Twarz jej zachmurzyła się lekko, ale zaraz znów się uśmiechnęła. — Niewiele się znam na lataniu — przyznała szczerze. — Ten samolot był bardzo elegancki, miał siedzenia obite czerwoną skórą i chromowane schodki, żeby było łatwo wejść. Ale John był taki nieuprzejmy! — Nieuprzejmy? — zdziwił się stary pan. • kapitana lotnictwa ** Proszę sobie wyobrazić 185 . Powiedział, że wygląda jak pluskwa, monsieur, co prawda tak, żeby mechanicy nie słyszeli, co mówi. Powiedziałam mu, że bardzo się gniewam, że mówi takie rzeczy, kiedy oni zrobili nam taką uprzejmość, że go wypożyczyli. Ale on tylko się roześmiał. A potem, kiedyśmy już lecieli nad Paryżem z grandę vitesse *, sto dwadzieścia kilometrów na godzinę albo więcej, obrócił się do mnie i powiedział: „A do tego jeszcze lata jak pluskwa!" Proszę sobie wyobrazić! Nasze samoloty są bardzo dobre, monsieur. Wszyscy we Francji tak twierdzą. Howard znów się uśmiechnął. —. Mam nadzieję, że natarła mu pani uszu — powiedział. Roześmiała się na cały głos — pierwszy raz posłyszał u niej taki śmiech. — To było niemożliwe, monsieur Howard — odrzekła. — Nigdy nie potrafiłam natrzeć mu uszu, jak pan to mówi. — Bardzo mi przykro to słyszeć — powiedział, a po chwili dodał: — Nigdy nie latałem nad Paryżem. Pięknie wygląda? Wzruszyła ramionami. — Pięknie? Nie uważam, żeby cokolwiek wyglądało pięknie z powietrza, prócz chmur. Ale tamten dzień był wspaniały, bo były takie duże, kłębiaste chmury, które John nazywał kum... jakoś tam. — Kumulusami? — Właśnie. Przeszło godzinę bawiliśmy się latając w nich wkoło, i ponad nimi, i pomiędzy białymi urwiskami głębokich kanionów mgły. A od czasu do czasu, daleko w dole, widać było Paryż, plac Concorde albo może fitoile. Nigdy tego dnia nie zapomnę. A kiedyśmy wylądowali, byłam taka śpiąca, że wracając samochodem do Paryża usnęłam oparta o Johna, z głową na jego ramieniu. Przez jakiś czas szli dalej w milczeniu. Pierre i Willem zmęczyli się pchaniem wózka i miejsce ich zajęła Rosę z Sheilą drepczącą u jej boku. Kotek leżał zwinięty w kłębek na wózku śpiąc smacznie. » dużą szybkością Niebawem Nicole wskazała palcem przed siebie. - — Tam jest ten dom... między tymi drzewami. Wskazany dom znajdował się mniej więcej o milę przed nimi. Ferma wyglądała na dużą i zamożną, skupiona wokół skromnego wiejskiego domu otoczonego drzewami, które osłaniały go przed wiatrem. Dookoła, jak okiem sięgnąć, rozciągały się na wzgórzach otwarte pastwiska. W pół godziny podeszli już całkiem blisko. Długi rząd stajen świadczył o zainteresowaniach właściciela; na wybiegach w pobliżu zagrody biegały konie. Zabudowania gospodarcze były lepiej pomyślane i utrzymane niż w fermach, z którymi Howard miał dotychczas do czynienia w drodze — gospodarka była tu najwidoczniej wyższa od przeciętnej. Zbliżyli się do domku, który stał obok bramy niczym portiernia — i tu Nicole spytała o pana Arvers. Skierowano ich do stajen; pozostawiwszy dzieci z wózkiem przy bramie, poszli naprzód we dwoje. W połowie drogi spotkali tego, kogo szukali. Aristide Arvers był niskim mężczyzną lat około pięćdziesięciu pięciu, chudym, o ostrych rysach i bystrym wyrazie twarzy. Howard od pierwszego rzutu oka zdecydował, że to człowiek niegłupi. Następną zaś myślą, jaka przyszła mu do głowy, było uświadomienie sobie, że to rzeczywiście może być ojciec królowej piękności, Miss Landerneau. Te delikatne rysy, zaostrzające się z latami, u młodej dziewczyny mogły być fascynujące. Ubrany był w bezkształtny czarny garnitur, z pobrudzonym szalikiem zawiązanym pod szyją zamiast kołnierzyka; na głowie miał czarny kapelusz. Nicole powiedziała: — Monsieur Arvers, pamięta mnie pan? Był pan łas kaw zaprosić mnie tu kiedyś razem z ojcem, pułkowni kiem Rougeron. Oprowadził pan ojca po swoich stajniach, •a potem ugościł nas pan u siebie w domu. To było trzy lata temu... Pamięta pan? Skinął potakująco głową. — Pamiętam doskonale, mademoiselle. Monsieur le co- 187 lonel bardzo się interesował moimi końmi przeznaczonymi dla wojska, sam był oficerem artylerii, o ile sobie przypominam. — Zawahał się. — Mam nadzieję, że są dobre wiadomości o panu pułkowniku? — Nie mamy wiadomości od trzech miesięcy; wtenczas był w Metz. — Ogromnie mi przykro, mademoiselle. Kiwnęła głową, niewiele mając na to do powiedzenia. — Gdyby ojciec był w domu, na pewno sam przyje chałby zobaczyć się z panem. Ponieważ go nie ma, ja przyjechałam zamiast niego. Zmarszczył nieznacznie brwi, ale skłonił się z lekka. — To dodatkowa przyjemność — rzekł zdawkowo. — Czy moglibyśmy wejść do pana kancelarii? — Ależ oczywiście. Obrócił się i wprowadził ich do domu. Znaleźli się w za- śmieconym i zakurzonym kantorze, pełnym ponuro wy- glądających ksiąg rachunkowych i segregatorów z poroz- rzucanymi po kątach kawałkami zniszczonej uprzęży. Arvers zamknął za nimi drzwi i podsunął dwa rachityczne krzesła. Ponieważ innych sprzętów do siedzenia nie było, sam przysiadł na skraju biurka. — Po pierwsze — rzekła dziewczyna — chciałabym przedstawić panu pana Howarda. Jest Anglikiem. Hodowca koni uniósł z lekka brwi, ale ukłonił się ce- remonialnie. — Enchante * — powiedział. — Przystąpię od razu do rzeczy, monsieur Arvers. Mon-sieur Howard jest bardzo dawnym przyjacielem mojej rodziny. Podróżuje z kilkorgiem dzieci i stara się wrócić do Anglii, pomimo Niemców. W nieobecności ojca naradzałyśmy się nad tym we dwie z matką i pomyślałyśmy sobie, że może Jean Henri mógłby coś pomóc wykorzystując jedną ze swoich łodzi. Albo, gdyby to było niemożliwe, może pomógłby nam jakiś jego znajomy. Mamy dosyć pieniędzy, żeby zapłacić za wszelkie usługi. • Bardzo mi miło 188 Gospodarz milczał przez dłuższy czas. w końcu powiedział: — Z Niemcami nie ma żartów. — Wiemy o tym dobrze, monsieur — zabrał głos Howard. — Nie chcemy, aby ktokolwiek narażał się dla nas na nieprzyjemności. Dlatego właśnie mademoiselle przyszła porozmawiać z panem przed udaniem się do pańskiego zięcia. Arvers zwrócił się do niego: — Włada pan językiem francuskim lepiej niż większość Anglików. — Miałem więcej czasu od większości Anglików, żeby go się nauczyć. Francuz uśmiechnął się. — Bardzo panu zależy na powrocie do Anglii? — Mnie samemu nie tak bardzo — odrzekł stary pan. — Byłoby mi całkiem miło pomieszkać trochę we Francji. Ale widzi pan, mam pod swoją opieką dzieci, angielskie dzieci, które obiecałem odwieźć do Anglii. — Zawahał się. — I prawdę mówiąc, teraz jeszcze troje innych. — Kim są tamte inne dzieci? Ile was jest wszystkich razem? I skąd jedziecie? Trzeba było prawie dwudziestu minut, żeby wyjaśnić sprawę. Wreszcie Francuz powiedział: — Tamte inne dzieci, ten mały Pierre i ten mały Holender... co będą robić, jak dojadą do Anglii? — Mam zamężną córkę w Ameryce — odparł Howard. — Jest w bardzo dobrej sytuacji materialnej. Stworzyłaby tym dwóm dom u siebie na Long Island, dopóki wojna się nie skończy i nie będziemy mogli odnaleźć ich krewnych. Byłoby im u niej doskonale. Arvers wlepił w niego bystry wzrok. — W Ameryce? Tak, wierzę. Więc pośle ich pan za Atlantyk do córki? Ale czy ona dla nich będzie dobra?... Dla dzieci, których nigdy nie widziała? Dla obcych, cudzoziemskich dzieci? — Córka ma jedno własne dziecko i teraz spodziewa 189 się drugiego — powiedział stary pan. — Ogromnie lubi wszystkie dzieci. Będą u niej bezpieczne. Arvers podniósł się raptownie z biurka. — To niemożliwe — rzekł. — Gdyby Jean Henri przy łożył do tego ręki, znalazłby się w wielkim niebezpieczeń stwie. Niemcy zastrzeliliby go z całą pewnością. Nie ma pan prawa proponować czegoś takiego. — Po krótkiej chwili dodał: — Muszę mieć na względzie moją córkę. Zapadło długie milczenie. Wreszcie stary pan zwrócił się do Nicole. — A więc koniec z tym pomysłem. — Uśmiechnął się do Arversa. — Rozumiem doskonale — rzekł. — Na pań skim miejscu, myśląc o córce, powiedziałbym to samo. Teraz Francuz zwrócił się do dziewczyny. — Żałuję bardzo, że nie mogę pani pomóc tak, jak pani tego chciała. Wzruszyła ramionami. — Tant pis — powiedziała. — N'y pensez plus. * Twarz Francuza wyrażała skrępowanie. — Te dzieci... — rzekł. — Gdzie one teraz są? Powiedzieli mu, że czekają na drodze, i wtedy poszedł z nimi do bramy. Dzieci bawiły się na brzegu sadzawki, ubłocone i trochę skłócone. Na twarzy Sheili widniały ślady łez. — Może chcieliby państwo zostać tu na noc? — spytał speszonym tonem Arvers. — Łóżek chyba dla wszystkich nie starczy, ale może dałoby się urządzić jakie takie spanie. — Jest pan bardzo dobry, monsieur — powiedziała serdecznie Nicole. Zawołali dzieci i przedstawili je po kolei handlarzowi koni, po czym wszyscy ruszyli ku domowi. Kiedy zbliżyli się do drzwi, Arvers przywołał żonę. Wyszła z kuchni — stateczna, wiejska gospodyni. Powiedział jej, że całe towarzystwo ma u nich przenocować, i oficjalnie jej wszystkich przedstawił. Nicole wprowadziła za nią dzieci do kuchni. Arvers zwrócił się do Howarda. * Trudno... Proszę już o tym nie myśleć. — Może wypije pan kieliszeczek pernod? Kieliszeczek pernod wydał się staremu panu bardzo dobrym pomysłem. Weszli do bawialni, ponieważ kuchnia pełna była dzieci. Bawialnią była pokojem sztywnym i uroczystym, z obitymi czerwonym pluszem meblami na złoconych nóżkach. Na ścianie wisiał ogromny oleodruk przedstawiający dziewczynkę w długiej białej szacie, klęczącą pobożnie w promieniu światła. Zatytułowany był La Premierę Communion *. Arvers przyniósł pernod, kieliszki i wodę i obaj mężczyźni zasiedli razem. Rozmawiali o koniach i wiejskich sprawach. Arvers był raz w Anglii jako dżokej na wyścigach w Newmarket, jeszcze jako bardzo młody chłopiec. Przez kwadrans gawędzili dość miło. Nagle Arvers powiedział: — Pańska córka, monsieur Howard. Przecież tyle obcych dzieci z pewnością będzie dla niej zawadą? Czy pan jest zupełnie pewny, że je dobrze przyjmie u siebie? — Przyjmie je dobrze, na pewno — odrzekł stary pan. — Ale skąd pan to może wiedzieć? Pańska córka może to uznać za wielką niedogodność. Howard potrząsnął głową. — Nie sądzę. Ale gdyby tak nawet było, w ten czy in ny sposób zajęłaby się nimi ze względu na mnie. Postara łaby się o jakąś dobrą kobietę, która stworzyłaby im dom, bo moim życzeniem jest, żeby miały prawdziwy dom w Ameryce... Z dala od tego wszystkiego. — Zatoczył ręką koło. — Az pieniędzmi nie ma żadnych trudności, rozu mie pan. Francuz siedział jakiś czas nic nie mówiąc, wpatrzony w swój kieliszek. — To niedobry czas dla dzieci, ta brudna wojna — po wiedział w końcu. — A teraz, kiedy Francja została po konana, będzie jeszcze gorzej. Wy, Anglicy, wygłodzicie nas teraz tak, jak my wygłodziliśmy Niemcy w osiemna stym roku. • Pierwsza komunia 191 Howard milczał. — Nie będę miał pretensji do pańskiego kraju, jeżeli to zrobicie. Ale dzieciom tu będzie niedobrze. — Obawiam się, że tak — rzekł stary pan. — Dlatego właśnie chcę te dzieci stąd wydostać. Trzeba robić, co tylko można. Arvers wzruszył ramionami. — W tym domu dzieci nie ma, chwała Bogu. A raczej... tylko jedno. — Urwał na chwilę. — To ciężki przypadek, jak pan chce wiedzieć. Howard spojrzał na niego pytająco. Francuz nalał mu drugi kieliszek. — Jeden znajomy w Paryżu spytał mnie, czy znajdę robotę dla Polaka — powiedział. — To było w grudniu... akurat na Boże Narodzenie. Dla polskiego Żyda, który zna się na koniach i który uciekł do Rumunii, a stamtąd przez morze do Marsylii. Wie pan, mobilizacja zabrała mi pię ciu z moich ośmiu ludzi, więc miałem duże trudności. Howard kiwnął głową. — I przyjął go pan? — Przyjąłem, ma się rozumieć. Nazywał się Simon Estreicher i przyjechał tu któregoś dnia z synem, dziesięcioletnim chłopcem. Kiedyś miał i żonę... ale nie będę pana denerwował tą historią. Nie wymknęła się boszom, rozumie pan. Stary pan skinął potakująco. — No, więc ten Estreicher pracował tu do zeszłego tygodnia, i pracował dobrze. Był spokojny i nie sprawiał kłopotu, i jego syn też pracował w stajni. Ale w zeszłym tygodniu Niemcy przyjechali tu i zabrali go. — Zabrali? — Zabrali go do Niemiec, do pracy przymusowej. Był Polakiem, widzi pan, i do tego Żydem. Nie dało się nic dla niego zrobić. Jakaś paskudna świnia w mieście doniosła im o nim, bo przyjechali prosto tutaj i spytali o niego. Nałożyli mu kajdanki i wywieźli ciężarówką razem z paroma innymi. — I syna też wzięli? _- Wcale o niego nie pytali, a że był wtedy na wygonie, więc im nic nie musiałem mówić. Nie pomaga się bo-szom w ich robocie. Ale dla tego chłopca to było bardzo ciężkie przejście. Howard zgodził się z tym. — I on jest jeszcze u pana? _ A gdzie mógłby pójść? Zresztą przydaje się w stajni. Ale przypuszczam, że niedługo dowiedzą się o nim i przyjadą po niego, żeby go także wywieźć. Wkrótce przyszła Nicole zawołać ich do kuchni na kolację. Dzieci już nakarmiła i ułożyła je do snu na posłaniach zaimprowizowanych na górze przez panią Arvers. Jedli razem przy długim stole w kuchni, w towarzystwie dwóch robotników z fermy i czarnowłosego chłopca o żydowskim typie, którego madame nazywała Marianem i który wcale lub prawie wcale się nie odzywał. Po skończonym posiłku Arvers zaprowadził Nicole i Howarda z powrotem do bawialni, gdzie po chwili wydobył domino i zaproponował partyjkę. Howard zasiadł z nim do gry. Handlarz końmi grał jednak nieuważnie, mając myśli zajęte czym innym. Niebawem wrócił do tematu, który go interesował. — Czy dużo dzieci jedzie do Ameryki, monsieurl Nie mogę pojąć, skąd pan ma taką pewność, że zostaną tam dobrze przyjęte. Ameryka jest bardzo daleko. Nie zawra cają tam sobie głowy naszymi trudnościami. Howard wzruszył ramionami. — To wspaniołomyślny naród. Tym dzieciom będzie tam całkiem dobrze, jeżeli tylko zdołam je wysłać, bo moja córka się nimi zajmie. Ale nawet bez niej znalazłoby się w Ameryce wielu ludzi gotowych łożyć na ich potrzeby. Amerykanie są już tacy. Francuz spojrzał na niego z niedowierzaniem. — Trzeba by przecież dużo pieniędzy, żeby łożyć na utrzymanie dziecka, może przez długie lata. Nie robi się tego tak lekko dla cudzoziemskiego dziecka, o którym się nic nie wie. U — Stary pan 193 — Oni właśnie takie rzeczy robią — rzekł stary pan. — Sypnęliby pieniędzmi na taki cel. Handlarz końmi wpatrzył się w niego uważnie i z za- stanowieniem. — A na Mariana Estreichera łożyliby? — spytał wreszcie. — Z pewnością dla Żyda by tego nie zrobili. — Nie sądzę, żeby w przypadku dziecka sprawiało to najmniejszą różnicę. Mojej córce na pewno nie sprawiałoby żadnej. Siedząca obok Howarda Nicole poruszyła się impulsywnie. — Monsieur... — zaczęła, on jednak powstrzymał ją gestem. Zamilkła, ale pozostała czujna. — Wziąłbym go z sobą, jeśli o to panu chodzi — powiedział Howard pewnym głosem. — Posłałbym go do Stanów razem z tamtymi dziećmi. Ale przedtem potrzebowałbym pomocy, żeby je wszystkie stąd wydostać. — Jean Henri? — Tak, monsieur. Arvers podniósł się roztrącając rękawem zapomniane kostki domina. Przyniósł pernod, kieliszki i wodę i nalał Howardowi. Poczęstował też dziewczynę, ale odmówiła. — Ryzyko jest ogromne — powiedział z uporem. — Niech pan pomyśli, co by to znaczyło dla mojej córki, gdyby was złapali. — Niech pan pomyśli, co by to znaczyło dla tego chłopca, gdyby go złapali — rzekł stary pan. — Wzięliby go na niewolnika, wysłaliby do kopalni i kazali harować, póki by nie umarł. Tak postępują Niemcy z polskimi dziećmi. — Wiem — powiedział Arvers. — I to mnie właśnie gnębi, — A czy Marian chce jechać? — zapytała nagle Nicole. — Nie można go zmusić, jeżeli nie chce. On jest już duży, ten chłopak. — Ma ledwie dziesięć lat — rzekł Arvers. — Mimo to jest zupełnie dorosły. Nie możemy go zabrać, jeżeli nie chce jechać. 1 t\A Arvers wyszedł z pokoju i po chwili wrócił prowadząc za sobą chłopca. — Jest taka sprawa, Marianie — rzekł do niego. — Ten pan, którego tu widzisz, pojedzie do Anglii, jeżeli mu się uda wymknąć Niemcom, a z Anglii te dzieci, które ze so bą zabiera, wyśle do Ameryki. W Ameryce będą bez pieczne. Nie ma tam Niemców. Czy chciałbyś z nimi poje chać? Chłopiec stał milcząc. Wytłumaczyli mu całą rzecz jeszcze raz. W końcu zapytał prawie niezrozumiałą francuszczyzną: — Gdzie bym pracował w tej Ameryce? — Przez pewien czas — odrzekł Howard — musiałbyś chodzić do szkoły, żeby się nauczyć języka angielskiego i amerykańskiego sposobu życia. W szkole nauczyliby cię jakiegoś fachu, który pozwoliłby ci zarabiać na swoje u-trzymanie. Co chcesz robić, jak dorośniesz? Bez najmniejszego wahania chłopiec odpowiedział: — Chcę zabijać hitlerowców. Zapadła chwilowa cisza. Potem Arvers powiedział: — Przestań już mówić o hitlerowcach. Powiedz temu panu, jakiego fachu chciałbyś się nauczyć w Ameryce, gdyby cię tam wysłał. Milczenie. Teraz włączyła się Nicole. — Powiedz nam — rzekła łagodnie — czy chciałbyś na dal zajmować się końmi? Czy też wolałbyś kupować coś i odprzedawać z zyskiem? — Koniec końców, jak sądziła, trudno by mu było postępować wbrew cechom jego ra sy. — Wolałbyś raczej to? Chłopiec podniósł na nią oczy. — Chcę nauczyć się strzelać z karabinu na dużą od ległość — powiedział — bo można to wtedy robić z pa górków, kiedy oni są na szosie. I chcę się nauczyć rzucać nożem mocno i celnie. To jest najlepsze po ciemku, na wą skich uliczkach, bo nie robi hałasu. Arvers uśmiechnął się trochę smutno. — Przykro mi, monsieur — powiedział. — Obawiam się, że chłopiec nie robi najlepszego wrażenia. 195 Stary pan milczał. — Kiedy odjeżdżamy? — spytał Marian. Howard wahał się, niezdecydowany. Ten wyrostek mógł im sprawić wiele kłopotu — w najlepszym wypadku można go było określić jako twardy orzech do zgryzienia. Z drugiej strony, w głębi duszy czuł głęboką litość dla tego dziecka. — Chcesz z nami jechać? — spytał. Chłopiec potakująco kiwnął czarną głową. — Jeżeli z nami pojedziesz, będziesz musiał wybić sobie z głowy to wszystko, co mówisz o hitlerowcach — powiedział stary pan. — Będziesz musiał chodzić do szkoły, uczyć się, grać w baseball i chodzić na ryby jak inni chłopcy. — Jeszcze przez jakieś dwa czy trzy lata — odrzekł na to chłopak z powagą — nie mógłbym zabić hitlerowca, bo nie jestem dość silny. Chyba żebym przyłapał śpiącego i wbił mu widły w brzuch, chociaż nawet i wtedy on mógłby przed śmiercią dosięgnąć mnie i obezwładnić. Ale w Ameryce zdołałbym nauczyć się wszystkiego i wrócić, kiedy skończę piętnaście lat i będę duży i silny. — W Ameryce możesz się nauczyć jeszcze wielu innych rzeczy — rzekł łagodnie Howard. — Wiem, że jest dużo do nauczenia się, monsieur — powiedział chłopiec. — Między innymi, że trzeba atakować młode kobiety, nie mężczyzn. Jeżeli się wykończy młode kobiety, nie będą mogli się rozmnażać, i niedługo nie będzie więcej hitlerowców. — Dosyć tego — rzekł Arvers ostro. — Wracaj do kuchni i czekaj tam, aż cię zawołam. Chłopiec wyszedł z pokoju, a handlarz końmi zwrócił się do Nicole. — Bardzo mi przykro, że mówił takie rzeczy. — Dużo wycierpiał — powiedziała dziewczyna. — I jest jeszcze dzieckiem. Arvers przytaknął. — Nie wiem, co się z nim stanie — rzekł posępnie. 196 W ciszy, która nastąpiła, Howard siadł i upił łyczek pernod. — Stanie się z nim jedno z dwojga — powiedział. Pierwsze, to że Niemcy bardzo prędko go złapią. Może spróbuje jednego z nich zabić, a wtedy oni pewno zastrzelą go na miejscu. A jeżeli nie, to zabiorą g0 do kopalni, gdzie cały czas będzie krnąbrny i wkrótce zatłuką go tam na śmierć. To jedna możliwość. Handlarz końmi osunął się na krzesło po przeciwnej stronie stołu; butelka pernod stała pomiędzy nimi. W głosie starego pana było coś dobrze mu znanego. — A jaka jest druga możliwość? — zapytał. — Że ucieknie z nami do Anglii — odrzekł Howard. I w końcu wyląduje w Ameryce, gdzie będzie życzliwie traktowany, pod dobrą opieką, i po roku czy dwóch zapomni o tych okropnościach. Arvers spojrzał na niego bystro. — A która z tych dwóch rzeczy się stanie? —. To zależy od pana, monsieur. Nigdy nie wymknie się Niemcom, jeżeli mu pan nie pomoże. W zapadającym mroku nastąpiło długie milczenie. — Zobaczę, co się da zrobić — powiedział w końcu Ar- vers. — Jutro zawiozę mademoiselle do Le Conąuet i o- mówimy to z Jean Henri. Pan musi tu zostać z dziećmi i pilnować się, żeby nikt pana nie zobaczył. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Howard spędził większość następnego dnia siedząc w słońcu na wybiegu dla koni, podczas gdy dzieci bawiły się dokoła niego. Szczeciniasty zarost na podbródku dręczył go wywołując poczucie osobistego niechlujstwa — taktyka jednak wymagała, aby mu pozwolił rosnąć. Poza tym czuł się dobrze, odpoczynek był przyjemny i krzepiący. Madame wyciągnęła dla niego z zakurzonej piwnicy stary wyplatany fotel i wytarła ge ścierką. Podziękował i zasiadł na nim. Dzieci wzięły ze sobą do ogrodu kotecz- 19? kę Jo-Jo i opychały ją obfitymi porcjami mleka i wszystkiego, co tylko udawało im się w nią wmusić. Wkrótce uciekła od nich i wdrapawszy się staremu panu na kolana usnęła. Po niedługim czasie stał się producentem gwizdków na skalę półprzemysłową, a dzieci skupione dokoła przypatrywały się jego pracy. Od czasu do czasu przy furtce pojawiał się mały Polak, Marian, i stał przyglądając im się ciekawie, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Howard przemawiał do niego zachęcając, by się do nich przyłączył, ale on mamrotał niewyraźnie, że ma robotę, i oddalał się, onieśmielony. Niebawem znów wracał i przyglądał się zabawom dzieci. Stary pan dał mu spokój uważając, że lepiej nie przynaglać go do zaprzyjaźnienia się z nimi. W połowie popołudnia dał się nagle słyszeć gdzieś na zachodzie szereg głośnych wybuchów, pomieszany z ostrym trzaskiem ognia artyleryjskiego. Dzieci przerwały swoje zabawy i wytrzeszczyły oczy, zdumione i przejęte. Potem trzy jednosilnikowe myśliwce poderwały się niby kuropatwy z jakiegoś niezbyt odległego lotniska i przeleciały nad nimi na wysokości około dwóch tysięcy stóp, kierując się ku zachodowi i na pełnym gazie wzbijając się coraz wyżej. — Ja wiem, to bomby — orzekł mądrze Ronnie. — Robią „wiuuu"... zanim spadną, a potem „bum"! Tylko to tak daleko, że tego „wiuuu" nie słychać. — Wiuuu... Bum! — zawołała Sheila. Pierre zaraz to za nią powtórzył i niebawem wszystkie dzieci zaczęły biegać dokoła wołając „wiuuu" i „bum". Prawdziwe detonacje zrobiły się coraz rzadsze i po pewnym czasie umilkły zupełnie. — To Niemcy kogoś bombardowali, prawda, proszę pana? — spytał Ronnie. — Tak przypuszczam — odpowiedział. — Chodź, przytrzymaj tę korę, a ja ją przywiążę. Produkcja gwizdków wyparła nalot z ich myśli. Późnym popołudniem wrócili Nicole i Arvers. Oboje 198 byli bardzo brudni, a dziewczyna miała na jednej dłoni głębokie skaleczenie, byle jak obwiązane. Howard doznał wstrząsu na jej widok. — Cóż to się stało, moje dziecko? — spytał. — Jakiś wypadek? Roześmiała się trochę ostro. — To Anglicy — powiedziała. — Był nalot. Przyłapał nas po południu w Brest. To Anglicy tak mnie urządzili. Madame Arvers przybiegła z kieliszkiem koniaku, po czym zabrała dziewczynę do kuchni. Howard pozostał na wybiegu, z wzrokiem utkwionym w zachodnią stronę nieba. Dzieci tylko na pół zrozumiały, co się stało. — To te niedobre samoloty zrobiły to Nicole, prawda, monsieurl — spytała Sheila. — Tak jest — odparł. — Dobre samoloty takich rzeczy nie robią. Ta odpowiedź zadowoliła dziewczynkę. — To musiał być bardzo, bardzo niedobry samolot, żeby zrobić Nicole coś takiego. W tej kwestii nastąpiła powszechna zgoda. — Niedobre samoloty to niemieckie samoloty — oznaj mił Ronnie. — Dobre samoloty to angielskie. Howard nie usiłował wyjaśnić im tej sprawy. Niebawem wyszła do ogrodu Nicole, blada, z porządnie zabandażowaną ręką. Madame zapędziła dzieci do kuchni na kolację. Howard spytał dziewczynę o jej rękę. — To nic — powiedziała. — Kiedy bomba pada, lecą szyby ze wszystkich okien. I to mnie pokaleczyło. — Strasznie mi przykro. — Nie uwierzyłabym, że może być aż tyle szkła na ulicach. Całe kupy tego były. I pożary... Wszędzie paliły się domy. I pył, gęsty pył, który wszystko pokrywał. — Ale jak się stało, żeście się w to wpakowali? — To się po prostu zdarzyło — odpowiedziała. — Byliśmy w Le Conąuet i po dejeuner wyruszyliśmy samochodem, żeby tu wrócić. Kiedy przejeżdżaliśmy przez Brest, 199 Aristide chciał wstąpić do banku, a ja chciałam kupić proszek do zębów i parę innych rzeczy... różnych drobiazgów, wie pan. No i kiedy Aristide był w banku, a ja krążyłam po sklepach przy nie de Siam, wtedy to się stało. — Co się właściwie stało? — spytał. Wzruszyła ramionami. — Nadleciał samolot nisko nad dachami... tak nisko, że widać było numer namalowany na kadłubie, a po znakach na skrzydłach poznaliśmy, że to angielski. Zatoczył łuk nad basenem portowym i zrzucił bomby koło Port Militaire*, a potem przyleciał jeszcze jeden, i jeszcze jeden... całe mnóstwo. Myślę, że bombardowały niemieckie okręty w porcie. Ale kilka z nich zrzucało bomby długimi liniami, i te linie rozciągnęły się na miasto. Dwie bomby uderzyły w domy na rue de Siam, a trzy czy więcej na nie Louis Pasteur. A tam, gdzie padła bomba, dom się walił, tak że zostawało z niego nie więcej jak pięć stóp na wysokość, monsieur... naprawdę tylko tyle. I były pożary, i chmury dymu i pyłu, i szkło... wszędzie szkło. Nastąpiła chwila milczenia. — Czy dużo było zabitych i rannych? — spytał wreszcie. — Myślę, że bardzo dużo. Bardzo go to wytrąciło z równowagi. Uważał, że powinno się było jakoś temu zapobiec. Był strasznie o nią zatroskany i trochę oszołomiony. — Niech się pan o mnie nie martwi, monsieur Howard — powiedziała po chwili. — Nic mi nie jest, zapewniam pa na, i Aristide'owi też. — Zaśmiała się krótko. — Przynaj mniej mogę powiedzieć, że widziałam RAF w akcji. Tęs kniłam za tym od wielu miesięcy. Potrząsnął głową, niezdolny do powiedzenia czegokolwiek. Położyła mu rękę na ramieniu. — Dużo bomb padło na Port Militaire — rzekła łagod nie. — Parę ich poszło w bok, ale to nie było zamierzone. Myślę, że sporo mosjło trafić w okręty. — Urwała na chwi- » portu marynarki wojenne} lą, po czym dodała: - Myślę, że John byłb ba dowany. — Tak - powiedział ciężko. _ Przypuszczam, że byłby Ujęła go za ramię. '" — Chodźmy do bawialni, napijemy się razem pernod i opowiem panu o Jean Henri. Weszli razem do domu. Aristide'a nigdzie nie było widać; Howard zasiadł z dziewczyną w bawialni. Wciąż jeszcze czuł się bardzo zafrasowany i roztrzęsiony. Nicole nalała mu pernod i dodała trochę wody. Potem nalała sobie mniejszą porcję. — Teraz o Jean Henri — powiedziała. — On sam nie ma w tym brać udziału. Aristide się nie zgadza ze wzglę du na Marie. Ale jest w Le Conąuet młody człowiek, któ ry się nazywa Simon Focąuet, i on przewiezie was łodzią. Serce skoczyło w piersi starego pana, ale spytał tylko: — Ile ten młody człowiek ma lat? Wzruszyła ramionami. — Dwadzieścia... może dwadzieścia dwa. To gaullista. — Co to znaczy, mademoisellel — W Anglii, przy waszej armii, jest niejaki generał de Gaulle, jeden z naszych młodszych generałów. We Francji nikt o nim wiele nie słyszał, ale to on będzie teraz z An glii kierował dalszą walką. Nasz rząd w Vichy nie popiera go, ale wielu naszych młodych mężczyzn wymyka się do niego, niektórzy przez Hiszpanię, a inni łodziami przez La Manche. Tak właśnie chce popłynąć Simon Focąuet, bo jest rybakiem i doskonale zna się na łodziach. — Ale Niemcy z pewnością położą temu kres. Przytaknęła głową. — Już teraz wszelki ruch został wstrzymany. Ale łodziom wolno jeszcze wypływać na połowy wzdłuż wybrzeża i koło Ushant. Będzie trzeba coś wymyślić. — A skąd dostanie łódź? — spytał. — Aristide nam to załatwił. Jean Henri wynajmie temu młodemu człowiekowi łódź na połów, a Simon mu ją ukradnie, kiedy wyprawi się do Angin. Jean Henri pierwszy poskarży się żandarmerii i Niemcom, że mu skradzio- 201 no łódź. Ale Aristide w sekrecie mu za nią zapłaci. Pan powinien zapłacić Aristide'owi, jeżeli ma pan dość pieniędzy. Kiwnął głową. — Ile to wyniesie? — Pięć tysięcy pięćset franków. Pomyślał chwilę. Potem wyciągnął portfel z kieszeni w spodniach, otworzył go powoli, jak przystało na starego człowieka, i zaczął studiować jakiś dokument. — Wygląda na to, że mam jeszcze czterdzieści funtów na swojej akredytywie — powiedział. — Czy to wystarczy? — Myślę, że tak — odparła. — Aristide będzie chciał dostać tyle, ile pan może zapłacić, bo to jest chłop, rozumie pan. Ale naprawdę chce nam pomóc i nie wstrzyma całej sprawy z tego powodu. — Dopilnowałbym, żeby otrzymał brakującą sumę, jak się wojna skończy — rzekł Howard. Rozmawiali na ten temat jeszcze przez jakiś czas, po czym Nicole wstała od stołu. — Muszę iść położyć dzieci spać — powiedziała. — Madame Arvers jest bardzo dobra, ale nie trzeba wszystkiego zostawiać na jej głowie. — Ja też pójdę — rzekł Howard. — Dzieci były cały dzień bardzo grzeczne i nie sprawiały kłopotu. Wszystkie dzieci spały w jednym pokoju — obie dziewczynki na łóżku, a trzej malcy na materacu na podłodze, okryci zgrzebnymi derkami. Gospodyni właśnie ich opatulała; kiedy Nicole i stary pan weszli, uśmiechnęła się szeroko i znikła z powrotem w kuchni. — Mój koc śmierdzi końmi — oświadczył Ronnie. To wysoce prawdopodobne — pomyślał stary pan, a na głos powiedział: — Pewno całą noc będzie ci się śniło, że jeździsz konno. — Czy ja też mogę pojeździć konno? — spytała Sheila. — Jeżeli będziesz bardzo grzeczna. — Będziemy mogli teraz tu zamieszkać? — odezwała się Rosę. ono Nicole przysiadła na jej łóżku. — Dlaczego? - spytała. _ Nie masz ochoty zobaczyć się z ojcem w Londynie? — Myślałam, że Londyn to jest miasto — powiedziała la petite Rosę. — Bo i jest. Bardzo duże miasto. — Ja lubię mieszkać na wsi, jak tutaj. Tu jest tak jak tam, gdzieśmy kiedyś mieszkali. — Ale my wszyscy jedziemy do Londynu — rzekł Ron-nie. — Nie wszyscy — powiedział stary pan. — Ty i Sheila będziecie mieszkać u waszej cioci Margaret w Oksfordzie. — Tak? A Rosę też będzie mieszkać u cioci Margaret? — Nie, Rosę będzie u swojego tatusia w Londynie. — A czy Pierre będzie mieszkać u cioci Margaret? — spytała Sheila. — Nie. Pierre i Willem pojadą do Ameryki, do mojej córki. Bo widzicie, mam dorosłą córkę, starszą od Nicole. I ona ma własnego małego synka. Wpatrzyli się w niego z niedowierzaniem. — Jak mu na imię? — spytał wreszcie Ronnie. — Martin. Ma tyle lat co Pierre. Pierre patrzył na nich szeroko rozwartymi oczyma. — A pan z nami nie pojedzie? — Chyba nie — powiedział Howard. — Myślę, że będę miał robotę w Anglii. Wargi chłopczyka zadrżały. — I Rosę nie pojedzie? Nicole przyklękła obok jego posłania. — W Ameryce będzie cudownie — rzekła łagodnym głosem. — W nocy będzie tam dużo jasnych świateł, nie jak tu, gdzie mamy zaciemnienie. Nie ma tam bombardo wania ani nie strzelają do ludzi z powietrza z karabinów maszynowych. Będzie dużo do jedzenia, dużo takich do brych słodkich rzeczy, jakie tu wszyscy kiedyś jadaliśmy. Zamieszkacie w posiadłości zwanej Coates Harbor na Long Island, gdzie madame Costello ma duży, wiejski dom. Jest tam kucyk, na którym będziesz jeździć, i psy, z którymi się zaprzyjaźnisz; będzie tak jak u nas przed wojną, kiedy nie brakło jedzenia dla psów. I nauczysz się sterować żaglówką, pływać i nurkować, jak wszyscy Anglicy i Amerykanie, i łowić ryby dla przyjemności. I będziesz się tam czuł całkiem bezpieczny, bo w Ameryce nie ma wojny. Pierre podniósł na nią wzrok. — Pani pojedzie ze mną do Ameryki? — Nie, Pierre — odrzekła cicho. — Ja muszę zostać tutaj. Kąciki jego ust opadły. — Nie chcę jechać sam. — Może ojciec Rosę zechce, żeby i ona pojechała — po- wiedział Howard. — Wtedy i ona by ci towarzyszyła. Chciałbyś tego, prawda? — A Ronnie i ja, proszę pana? — spytała Sheila. — Czy możemy wszyscy pojechać z Pierre'em? — To się dopiero okaże. Wasza ciocia Margaret pewnie zechce, żebyście z nią zostali w Anglii. — A jeżeli nie zechce — rzekł Ronnie — czy będziemy mogli pojechać z Pierre'em do Coates Harbor? — Tak. Jeżeli będzie wolała, żebyście wyjechali z Anglii, wtenczas możecie wszyscy razem pojechać do Coates Harbor. — Oj, to mam nadzieję, że ona nas nie będzie chciała — powiedział chłopczyk nie zdradzając cienia uczuć rodzinnych. Po pewnym czasie dzieci ułożyły się do snu, a oni przed kolacją zeszli znów do ogrodu. Stary pan powiedział: — Pani dużo wie o domu mojej córki w Ameryce, ma- demoiselle. Uśmiechnęła się. — John mi o nim opowiadał. On tam był, prawda, man- sieurl Przytaknął głową. — Spędził pewien czas u Enid w trzydziestym ósmym roku. Bardzo mu się spodobał jej mąż, Costello. — Opowiadał mi o tym któregoś dnia wczesnym rankiem, kiedy nie mogliśmy spać — powiedziała. — John strasznie lubił Amerykę. On jako aviateur*, wie pan... zachwycał się tamtejszą techniką. Stary pan nie po raz pierwszy zaczął się zastanawiać, jaki charakter miał ów tydzień w Paryżu. — Te odwiedziny u siostry sprawiły mu wielką przyjemność — rzekł z roztargnieniem, ale zaraz otrząsnął się z niego. — Trochę się martwię o Pierre'a. Nie myślałem o tym, żeby wysłać z nim kogokolwiek do Ameryki. — On jest bardzo wrażliwy — potwierdziła dziewczyn na. — Z początku będzie się czuł osamotniony i nieszczęśliwy, ale to mu przejdzie. Gdyby Rosę też mogła pojechać, wszystko byłoby dobrze. Spojrzał jej prosto w twarz. — A pani by sama nie pojechała? — zaproponował. — To by było najlepsze ze wszystkiego. — Ja do Ameryki? To całkiem niemożliwe, monsieur. Lekki strach wkradł mu się do serca. — Ale do Anglii pani pojedzie, Nicole? Potrząsnęła głową. — Nie, monsieur. Muszę zostać we Francji. Odczuł raptem głęboki zawód. — Naprawdę uważa pani, że tak będzie najlepiej? Ten kraj jest okupowany przez Niemców i jeśli wojna się prze ciągnie, przyjdą bardzo ciężkie czasy. Gdyby pani poje chała z nami do Anglii, mogłaby pani zamieszkać u mnie, w moim domu w Essex, albo pojechać z dziećmi do Ame ryki. Tak byłoby znacznie lepiej. Nicole. — Ale, monsieur, mam matkę, o której muszę myśleć. Zawahał się. — Czy nie chciałaby pani spróbować ją tu sprowadzić i wziąć z nami? Wie pani przecież, że życie we Francji stanie się bardzo trudne. Potrząsnęła głową. — Wiem, że będzie trudno. Ale matka nie czułaby się dobrze w Anglii. Chyba i ja także... teraz. — Czy była pani kiedy w Anglii? — spytał ciekawie. ? lotnik on* Przecząco potrząsnęła głową. — Umówiliśmy się, że odwiedzę Johna w Anglii w paź- dzierniku, kiedy dostanie znowu urlop. Myślę, że może byłby mnie wtedy zawiózł do pana. Ale przyszła wojna i urlopów już nie było... I bardzo trudno było podróżować. Nie mogłam dostać wizy. — Więc niech pani teraz odbędzie tę podróż do Anglii, Nicole — rzekł łagodnie. — Nie, monsieur. — Czemu nie? — A pan wybiera się z dziećmi do Ameryki? Potrząsnął głową. — Chciałbym, ale nie sądzę, żebym mógł. Mam nadzieję, że znajdzie się dla mnie w kraju coś do roboty, jak wrócę. — Tak samo i ja nie opuszczę Francji. Otworzył usta, aby powiedzieć, że to zupełnie inna sprawa, ale zamknął je nie wymówiwszy słowa. Odgadła widać częściowo jego myśli, bo powiedziała: — Albo jest się Francuzem, albo Anglikiem, i nte moż na być jednym i drugim równocześnie. A w czasach wiel kich nieszczęść trzeba zostać we własnym kraju i robić co się da, żeby pomóc. — Zapewne tak — rzekł powoli. Ona snuła dalej ciąg swoich myśli. — Gdyby John i ja... — zawahała się — ...gdybyśmy się pobrali, zostałabym Angielką, i wtedy wyglądałoby to inaczej. Ale teraz już nigdy nie będę Angielką. Sama nie potrafiłabym się nauczyć waszych odmiennych obyczajów, nowego sposobu życia. Tu jest miejsce, do którego przynależę, i tu muszę zostać. Pan to rozumie? — Rozumiem, Nicole. — Urwał na chwilę, po czym dodał: — Starzeję się. Kiedy ta wojna się skończy, może mi nie być łatwo tłuc się po świecie. Przyjedzie pani do mnie do Anglii w krótkie odwiedziny? Chociaż na tydzień czy dwa? — Oczywiście. Jak tylko będzie można podróżować, przyjadę. Przeszli przez całą długość wybiegu dla koni, idąc w milczeniu obok siebie. W końcu dziewczyna powiedziała: — A teraz co do szczegółów podróży. Focąuet dziś wieczór weźmie łódź z Le Conąuet, żeby wypłynąć na połów w górę Chenal aż po Le Four. Nie wróci więcej do Le Conąuet, tylko jutro wieczór przybije do Abervrach, żeby wyładować rybę czy wziąć przynętę,' czy też pod innym podobnym pretekstem. O północy wypłynie znowu i wtedy musicie być z nim w łodzi, bo popłynie prosto do Anglii. Musi wypłynąć najpóźniej o północy, żeby móc dobrze oddalić się od brzegów Francji, zanim wstanie świt. — Gdzie jest to Abervrach, mademoiselle'! — spytał Howard. — Daleko stąd? Wzruszyła ramionami. — Czterdzieści kilometrów, nie więcej. Niedaleko stamtąd, cztery mile w głąb lądu, leży małe miasteczko, Lan-nilis. Tam musimy jutro pojechać. — Czy dużo jest Niemców w tamtych stronach? — Nie wiem. Aristide stara się zbadać, jaka tam jest sytuacja, i spróbuje coś obmyślić. Mały Marian przechodził przez wybieg kierując się ku domowi. Howard go zawołał; chłopiec zawahał się, ale po chwili podszedł. — Wyjeżdżamy stąd jutro, Marianie — rzekł stary pan. — Nadal chcesz jechać z nami? — Do Ameryki? — Najpierw postaramy się wydostać stąd do Anglii. Jeżeli to się nam uda, wyślę cię z Pierre'em i Willemem do Ameryki, gdzie będziecie mieszkać u mojej córki, póki wojna się nie skończy. Chcesz jechać? Chłopiec odpowiedział w swojej niezdarnej francusz-czyźnie: — Jeżeli zostanę u pana Arvers, Niemcy mnie znajdą i wywiozą. Niedługo potem zabiją mnie, tak jak zabili moją matkę i jak zabiją ojca, bo jesteśmy Żydzi. Chciałbym pojechać z panem. — Posłuchaj — rzekł stary yan. — Nie wiem jeszcze, czy cię wezmę. W drodze stąd na wybrzeże możemy spot- 207 kac Niemców. Może będziemy musieli obracać się wśród nich, jeść w ich stołówkach. Jeżeli okażesz, że ich nienawidzisz, mogą nas wszystkich zaaresztować. Nie wiem, czy to bezpiecznie brać cię z sobą, czy to sprawiedliwe wobec Rosę, Ronnie'ego i Sheili, Willema i małego Pier-re'a. — Nie sprawię panu kłopotu — powiedział chłopiec. — Lepiej dla mnie teraz pojechać do Ameryki, i chcę to zro bić. Musiałbym mieć wielkie szczęście, żeby móc teraz za bić hitlerowca. Nawet gdyby mi się udało podkraść do którego po ciemku i ciachnąc go ostrym nożem, złapaliby mnie i zabili. Ale już za parę lat będę mógł ich zabijać setkami, ukradkiem, na ciemnych ulicach. Tak będzie znacznie lepiej... poczekać i nauczyć się, jak się te rzeczy porządnie robi. Howard odczuł lekkie mdłości. — Potrafisz się opanować, jeżeli Niemcy będą w pobliżu? — spytał. — Potrafię czekać całe lata, monsieur, aż przyjdzie mój czas. — Słuchaj, Marian — powiedziała Nicole. — Czy rozumiesz, o co panu chodzi? Jeżeli ciebie hitlerowcy wezmą, wezmą też wszystkie te małe dzieci, i chłopców, i dziewczynki, i zrobią z nimi to co i z tobą. Byłoby bardzo źle z twojej strony sprowadzić na nie takie nieszczęście. — Niech się pani nie boi — odrzekł. — Jeżeli weźmiecie mnie z sobą, będę spokojny, posłuszny i grzeczny. Trzeba się w tym ćwiczyć cały czas, żeby zyskać zaufanie szwabów. W ten sposób będzie się ich w końcu miało na swojej łasce. — Dobrze, Marianie — powiedział Howard. — Wyruszamy rano, bądź gotów do drogi. A teraz idź na kolację i połóż się spać. Stał przypatrując się chłopcu, kiedy ten szedł ku domowi. — Bóg wie, jaki będzie ten świat, kiedy to wszystko się skończy — powiedział z ciężkim sercem. — Nie wiem — rzekła Nicole. — Ale myślę, że to, co pan teraz robi, pomoże nam wszystkim. Wydostanie tych dzieci z Europy to na pewno dobry czyn. Niebawem zawołano ich do kuchni na kolację. Potem Arvers zabrał ich do bawialni na rozmowę. — Posłuchajcie państwo — rzekł — a powiem wam, co obmyśliłem. — Urwał na chwilę, po czym ciągnął dalej: —* W Lannilis jest pełno Niemców. Miasteczko leży o cztery mile od brzegu, ale miejscowości znajdujące się nad samym morzem, Abervrach, Portsall i tym podobne, są bardzo ? słabo obsadzone albo wcale nie okupowane. Niemcy nie wtrącają się do miejscowego ruchu, i oto co dla was zaplanowałem: trzy mile przed Lannilis, licząc od naszej strony, mieszka gospodarz nazwiskiem Quintin, który ma jutro posłać furę nawozu rybakowi nazwiskiem Loudeac, kapitanowi łodzi ratunkowej w Abervrach, bo Loudeac ma parę pól na wzgórzach i potrzebuje nawozu. Wszystko to omówiłem. Gnój ma być dostarczony jednokonnym wozem, rozumiecie? Pan, monsieur, będzie powoził, a ma- demoiselle i dzieci przejadą się z panem. — To się wydaje całkiem rozsądne — rzekł Howard. — Nie powinno wzbudzić niczyich podejrzeń. Aristide rzucił na niego okiem. — Będzie pan musiał włożyć nędzniejszą odzież. Mogę się o nią postarać. — Jak się skontaktujemy z Focąuetem jutro wieczór? — spytała Nicole. — Jutro wieczór — odparł handlarz końmi — Focąuet przyjdzie o dziewiątej do estaminet na nabrzeżu. Będzie udawał trochę pijanego i zażąda Pernod des Anges. Takiego trunku nie ma. Po tym go rozpoznacie. Resztę pozostawiam wam samym. Howard skinął potakująco głową. — A jak się dostaniemy do fermy Quintina? — Sam was tam zawiozę autem. To będzie całkiem bez- pieczne, bo ferma leży po tej stronie Lannilis i nikt nas o nic nie będzie pytał. Ale tam muszę was zostawić. — Namyślił się chwilę. — Lepiej będzie, jeżeli wyruszycie z zagrody Quintina dopiero tuż przed piątą po południu. ił — Stary pan 209 Nic wtedy dziwnego, że zajedziecie do Abervrach o zmroku, a nawet że wypadnie wam zanocować u Loudeaca. — A co z Loudeakiem i Quintinem, monsieur? — spytała Nicole. — Czy oni wiedzą, że monsieur Howard i dzieci chcą uciec? — Niech się pani nie boi, mademoiselle. Nic w tym nie- zwykłego w dzisiejszych czasach. Wiedzą tyle, ile powinni wiedzieć, i zostali opłaceni. To moi dobrzy znajomi. — Teraz ja muszę panu zapłacić, monsieur — rzekł Howard. Usadowili się razem przy stole. Wkrótce potem poszli się położyć. Pokrzepiony dniem odpoczynku Howard spał dobrze. Rano zszedł na kawę czując się lepiej niż od wielu dni. — Odjeżdżamy po dejeuner — oznajmił Aristide. — Wcześniej nie potrzeba. A teraz proszę spojrzeć, wypoży czyłem odzież dla m'sieur. Nie spodoba się panu, ale to konieczne. Staremu panu odzież rzeczywiście wcale się nie spodobała. Była bardzo brudna: ordynarna, poplamiona flanelowa koszula, para podartych spodni z niebieskiej bawełnianej tkaniny, brudny płócienny kaftan wciągany przez głowę, który niegdyś był barwy rdzaworóżowej, i czarny, kłapciaty bretoński kapelusz rybacki. Obuwiem dołączonym do tego kompletu były drewniane saboty, ale tu stary pan zaprotestował i Arvers wyszukał mu parę podar- tych i obrzydliwych buciorów. Howard nie golił się już od paru dni. Kiedy zszedł do kuchni, Nicole uśmiechnęła się szeroko. — Bardzo dobrze — powiedziała. — I jeszcze, monsieur Howard, gdyby pan zechciał chodzić z głową zwieszoną i z ustami trochę otwartymi... o, tak. I proszę chodzić po woli, jakby pan był bardzo, bardzo stary. I niech pan uda je bardzo głuchego i tępego. Ja będę mówić za pana. Arvers obszedł go ze wszystkich stron, przypatrując mu się krytycznie. — Nie sądzę, żeby Niemcom coś się tu nie spodobało — powiedział. 210 Resztę przedpołudnia spędzili na rozważaniu swojego wyglądu. Nicole pozostała w czarnej sukni, ale Arvers kazał trochę ją przybrudzić i zmienić obuwie na bardzo starą parę trzewików na niskich obcasach, należących do jego żony. Kiedy okryła głowę chustką pani Arvers, i ona także zdała egzamin. Dzieci nie wymagały wielkich zabiegów. Przez całe rano bawiły się nad sadzawką dla kaczek i były wystarczająco brudne, aby wytrzymać krytykę bez dalszej charakteryzacji. Ronnie i Willem często się drapali, co przydawało całej komedii prawdopodobieństwa. Po dejeuner ruszyli w drogę. Howard i Nicole podziękowali madame Arvers za jej dobroć — przyjęła ich podziękowania ze spokojnym, ociężałym uśmiechem. Potem wszyscy wsiedli do małej, starej furgonetki de Dion, której Arvers używał przy gospodarstwie, i odjechali. Ronnie spytał: —? Proszę pana, czy jedziemy do tego pociągu, w którym będziemy spać? — Jeszcze nie teraz — odrzekł Howard. — Niedługo wy- siądziemy z samochodu i pożegnamy się z panem Arvers, a potem przejedziemy się wozem. Musicie wszyscy bardzo uważać, żeby cały czas mówić tylko po francusku. — Dlaczego musimy mówić po francusku? — spytała Sheila. — Ja chcę mówić po angielsku, jak dawniej. — Będziemy między Niemcami — powiedziała Nicole łagodnie. — Oni nie lubią ludzi, którzy mówią po angielsku. Musicie uważać, żeby mówić tylko po francusku. — Marian mówi, że Niemcy odcięli ręce jego matce — odezwała się nagle Rosę. — Teraz nie gadajcie już więcej o Niemcach — rzekł spokojnym głosem Howard. — Niedługo wysiądziemy i przejedziemy się konnym wozem. — Zwrócił się do Pier-re'a: — Jaki głos wydaje koń? — Nie wiem — odpowiedział chłopczyk nieśmiało. La petite Rosę pochyliła się nad nim. — Ach, Pierre, naturalnie, że wiesz! 211 Moja ciocia mieszka w Tours, W domku, gdzie jest zwierząt chór: Mała myszka (pi, pi, pi), Wielkie lwisko (straszny ryk), Turkaweczka (tur, tur, tur)... To wystarczyło im na całą jazdę przez Landemeau, z którego zobaczyli tylko bardzo niewiele przez szyby w tyle starej furgonetki, i na połowę drogi do Lannilis. Niebawem furgonetka zwolniła, skręciła z drogi i pod- skoczywszy na wyboju, stanęła. Arvers obrócił się do nich z siedzenia kierowcy. — To tutaj — powiedział. — Wysiadajcie prędko, nie mądrze by było tu długo marudzić. Otworzyli drzwi w tyle furgonetki i wysiedli. Znajdowali się na podwórku maleńkiej zagrody, której budynek mieszkalny z szarego kamienia był niewiele większy od jednorodzinnego domku robotniczego. Po jeździe zamkniętym samochodem powietrze wydało im się świeże i miłe i wyraźnie pachniało morzem. W ciepłym słońcu, patrząc na szare kamienne mury i dachy, Howard doznawał wrażenia, jakby był w Kornwalii. Na podwórku stał wóz zaprzężony w jednego konia — wóz był do połowy załadowany nawozem, stary siwy koń uwiązany do bramy. Żadnych ludzi nie było widać. — Teraz prędko, monsieur — rzekł Arvers — zanim jaki Niemiec przejdzie drogą. Tu jest ten wóz. Wszystko pan dobrze pamięta? Zawozicie gnój do Laudeaca, który mieszka na pagórku nad Abervrach, pół mili od przystani. Tam go pan wyładuje. Mademoiselle Rougeron musi jutro odwieźć wóz do tej zagrody. Focąuet przyjdzie do es-taminet dziś o dziewiątej wieczór i będzie was oczekiwał. Zażąda Pernod des Anges. Wszystko jasne? — Jedno tylko — powiedział stary pan. — Czy ta droga prowadzi prosto do Lannilis? — Pewnie, że tak. — Handlarz końmi nerwowo rozejrzał się dokoła. — Jak mamy przejechać przez Lannilis? Jak znajdziemy drogę z miasteczka do Abervrach? 919 Gorące słońce grzało z bezchmurnego nieba; otaczał ich zapach dzikich róż zmieszany z odorem nawozu. Arvers wyjaśnił: — Ta droga prowadzi prosto do dużego kościoła w środku miasteczka. Po zachodniej stronie kościoła biegnie droga na zachód, nią trzeba pojechać. Na skraju miasteczka gdzie będzie rozwidlenie koło tablicy z reklamą piwa Byrrh, trzeba pojechać w prawo. Stamtąd do Abervrach jest siedem kilometrów. — Jeździłam już kiedyś tą drogą — rzekła Nicole. — Chyba ją pamiętam. — Nie będę tu dłużej marudził, mademoiselle — powiedział handlarz końmi. — A wy też musicie zaraz stąd odjechać. — Zwrócił się do Howarda. — To wszystko, co mogę dla pana zrobić, monsieur. Życzą powodzenia. Może się jeszcze kiedyś spotkamy w lepszych czasach. — Cieszyłbym się mogąc podziękować panu jeszcze raz za tyle życzliwości — rzekł stary pan. Arvers wskoczył do szoferki starej furgonetki, cofnął ją na drogę i zniknął w białym tumanie kurzu. Howard rozejrzał się: nic się nie poruszało w domu, który w popołudniowym słońcu stał opustoszały. — Dalej, dzieci, wsiadajcie — powiedziała Nicole. Willem i Marian wskoczyli Ba furę, ale angielskie dzieci wraz z Rosę i Pierre'em ociągały się. Ronnie zapytał gło^ sem pełnym wątpliwości: — Czy to ten wóz, co to pan mówił, że się nim przejedziemy? — To. fura z gnojem — powiedziała Rosę. — Nieładnie jest jeździć wozem pełnym końskiego nawozu, mademoiselle. Ciocia by się o to bardzo na mnie gniewała. — No, ale ja nim pojadę — rzekła wesoło Nicole. — Ty możesz iść obok monsieur i pomagać mu prowadzić konia, jeżeli chcesz. Pozostałe dzieci spiesznie wsadziła przed sobą na wóz, załadowany tylko do połowy, toteż wszyscy mogli się pomieścić stojąc lub przysiadając na bocznych deskach, przed ładunkiem. 213 — Czy mogę iść z Rosę i prowadzić konia? — spytał Pierre. — Nie, Pierre — odpowiedziała Nicole. — Jesteś na to za mały, a koń idzie za szybko. Będziesz mógł pogłaskać go po nosie, jak zajedziemy na miejsce. Howard odwiązał uzdę od bramy i wyprowadził konia na drogę. Puścił się obok niego miarowym, powolnym krokiem, powłócząc nogami i trzymając głowę zwieszoną. Posuwali się w ten sposób półtorej godziny, nim dotarli do pierwszych zabudowań Lannilis. Na wozie Nicole żartowała z dziećmi utrzymując je w wesołym nastroju — stary pan słyszał od czasu do czasu małe wybuchy śmiechu zagłuszające człapanie kopyt wiekowego konia. La petite Rosę szła obok niego boso, lekko stawiając nogi. Po drodze mijało ich dużo różnych niemieckich pojazdów. Od czasu do czasu nadjeżdżały z tyłu ciężarówki — zjeżdżali wtedy na prawą stronę, żeby je przepuścić. Obojętni żołnierze o szarych twarzach gapili się na nich bez ciekawości. Raz spotkali pluton piechoty — może z trzydziestu ludzi — maszerujący ku nim z naprzeciwka. Dowodzący nim Oberleutnant przyjrzał im się, ale ich nie zaczepił. Nikt się nimi zbytnio nie interesował, póki nie przybyli do Lannilis. Na peryferiach miasteczka zatrzymano ich. Stała tam prymitywna barykada z dwóch starych samochodów ustawionych w poprzek drogi tak, że między nimi zostawało tylko wąskie przejście. W popołudniowym skwarze podszedł do nich sennie wartownik i podniósł rękę. Howard wstrzymał konia, wlepił tępy wzrok w żołnierza i ze zwieszoną głową i otwartymi ustami coś wymamrotał. Z wartowni wyszedł Unteroffizier, bacznie im się przyjrzał i spytał bardzo złą francuszczyzną: — Gdzie to wieziecie? Stary pan podniósł trochę głowę i przyłożył sobie rękę do ucha. — Co? Niemiec głośniej powtórzył pytanie. Ol A — Loudeac - powiedział stary pan. _ Loudeac, koło Abervrach. Unteroffizier spojrzał na Nicole. — A madame też jedzie? Nicole uśmiechnęła się do niego i położyła rękę na ramieniu Pierre'a. — Dziś urodziny tego małego — powiedziała. — Nie łatwo jest w dzisiejszych czasach obchodzić takie uroczy stości. Ale że wuj musiał dziś odwieźć ten nawóz, a fura tylko do połowy załadowana i koniowi lekko, więc zabra liśmy się z nim, żeby urządzić dzieciom małą wycieczkę. Stary pan kiwnął głową. — Nie jest łatwo zrobić dzieciom przyjemność w takich czasach jak teraz. Unteroffizier uśmiechnął się. — Jedźcie dalej — powiedział. — Wszystkiego najlepsze go z okazji urodzin. Howard szarpnął za uzdę, żeby pobudzić starego konia, i ruszyli w głąb ulicy. Nie było na niej wielkiego ruchu, po części dlatego że Francuzi siedzieli w domach, po części zapewne z powodu popołudniowego skwaru. Widać było, że kilka domów zarekwirowali okupanci: niemieccy żołnierze stali w oknach skąpo umeblowanych pokoi czyszcząc swój rynsztunek, jak to czynią żołnierze na całym świecie. Żaden z nich nie zwrócił najmniejszej uwagi na furę z gnojem. Przy dużym kościele pośrodku miasteczka stały w cieniu platanów trzy czołgi i z pół tuzina ciężarówek. Na jednym dużym domu trzepotała się leniwie w letnim upale flaga ze swastyką, zawieszona na krótkim maszcie sterczącym z okna pierwszego piętra. Posuwali się dalej przez miasteczko, mijając sklepy i domy mieszkalne, mijając niemieckich oficerów i żołnie rzy. Na przedmieściu przy tablicy z reklamą piwa Byrrh wybrali prawą z rozwidlających się dróg i wkrótce pozo stawili za sobą ostatnie zabudowania. Niebawem w roz padlinie między dwoma polami stary pan ujrzał zamglony błękit morza. — 215 Serce skoczyło mu w piersi. Przez całe życie widok i zapach morza były dla niego źródłem przyjemności. Zamglone i błękitne między zielonymi polami, wydało mu się niemal cząstką jego kraju; odniósł wrażenie, że Anglia jest bardzo blisko. Może już jutro wieczorem znajdzie się po drugiej stronie tego błękitnego przestworu, będzie bezpieczny w Anglii razem z dziećmi. Człapał dalej wytrwale, ale serce paliła mu tęsknota, żeby już być w domu. Niebawem Rosę zmęczyła się, zatrzymał więc wóz i pomógł jej się wdrapać. Nicole natomiast zsiadła i zaczęła iść obok niego. — Widać morze — powiedziała. — Teraz ma pan już niedaleko, monsieur. — Już niedaleko — potwierdził. — Cieszy się pan? Spojrzał na nią. — Cieszyłbym się bardzo, gdyby nie jedno. Chciałbym, żeby pani pojechała z nami. Nie zrobi pani tego? — Nie, monsieur. — Potrząsnęła głową. Przez jakiś czas szli dalej w milczeniu. W końcu stary pan powiedział: — Nigdy nie zdołam podziękować pani za to, co pani dla nas uczyniła. — To ja skorzystałam najwięcej. — Jak to? — spytał. — Zanim pan do nas przyszedł, było mi bardzo ciężko. Nie wiem, czy potrafię to panu wytłumaczyć. — Znów jakiś czas szli milcząc w gorącym słońcu. — Bardzo kochałam Johna — rzekła z prostotą. — Niczego tak nie chciałam, jak zostać Angielką. I zostałabym nią, gdyby nie wojna. Bo zamierzaliśmy się pobrać. Pan byłby temu bardzo przeciwny? Potrząsnął głową. — Przyjąłbym panią z radością. Czyż pani tego nie wie? — Teraz wiem. Ale wtedy strasznie się pana bałam. Mogliśmy wziąć ślub, gdybym nie była taka niemądra i nie zwlekała. — Umilkła na chwilę. — Potem John... John zginął. I nic już nit szło dobrze. Niemcy zmusili nas do cofania się, Belgowie skapitulowali, Anglicy uciekli z po- 216 wrotem do swego kraju przez Dunkierkę i Francja została sama. Sama musiała walczyć. Wtedy wszystkie gazety i radio zaczęły mówić źle o Anglikach... że są zdradzieccy że aigdy naprawdę nie mieli zamiaru walczyć razem z nami. Okropne rzeczy, monsieur. — Wierzyła im pani? — spytał cicho. — Nie potrafi pan sobie wyobrazić, jaka byłam nieszczęśliwa. — A teraz? Jeszcze pani wierzy w te wszystkie rzeczy? — Wierzę w jedno: że w mojej miłości do Johna nie było nic, czego musiałabym się wstydzić. Myślę, że gdybyśmy się pobrali, gdybym została Angielką, byłabym szczęśliwa do końca życia. — To bardzo cenna myśl — ciągnęła po chwili. — Na parę tygodni różne wątpliwości zaćmiły mi ją i zepsuły. A teraz wszystko jest znowu jasne. Odzyskałam to, co straciłam, i więcej już tego nie stracę. Weszli na małe wzniesienie i zobaczyli przed sobą rzekę, wijącą się wśród grupki zabudowań zwanej Abervrach i dalej, pomiędzy długimi szeregami sterczących z wody wyszczerbionych skał, aż do morza. — To Abervrach — powiedziała dziewczyna. — Teraz jest pan już bardzo blisko kresu swojej wędrówki, mon sieur Howard. Szli dalej w milczeniu, prowadząc konia, drogą ku rzece, a potem nad samą wodą. Minęli cementownię, minęli nieliczne zabudowania osady, minęli przystań łodzi ratunkowych i małe nabrzeże. Przy nabrzeżu stała niemiecka łódź najwidoczniej mająca kłopoty z silnikami, gdyż część pokładu śródokręcia została zdjęta i leżała na nabrzeżu obok wozu naprawczego; pracowali przy niej mężczyźni w kombinezonach. Kilku niemieckich żołnierzy stało w niedbałych pozach na nabrzeżu, przyglądając się robocie i paląc papierosy. Minęli estaminet i znów znaleźli się w otwartym polu. Niebawem skręcili pod górę, w dróżkę pełną kwitnących róż polnych, i tak doszli do małej zagrody Loudeaca. 217 Chłop w rdzawej płóciennej bluzie wyszedł do bramy na ich spotkanie. — Od Quintina — powiedział Howard. Tamten kiwnął głową i wskazał gnojowisko. — Tam wysypcie —? rzekł — a potem prędko odjeżdżajcie. Życzę wam szczęścia, ale nie możecie tu zostać. — Rozumiemy to doskonale. Chłop zniknął w domu i nie zobaczyli go więcej. Już się miało pod wieczór — dochodziła ósma. Zsadzili dzieci z wozu i cofnęli konia tak, żeby ładunek znalazł się w odpowiednim do wysypania miejscu; wtedy przechylili wóz i Howard wyskrobał go łopatą. W kwadrans robota była skończona. — Czasu mamy aż nadto — powiedziała Nicole. —? Je żeli teraz pojedziemy do estaminet, możemy dostać coś na kolację dla dzieci... może kawy i bułki z masłem. Howard przystał na to. Wsiedli na pusty wóz i szarpnął konia; wyjechali z podwórza na drogę prowadzącą do osady. Na zakręcie ujrzeli przed sobą całe wejście do przystani, słoneczne i błękitne w łagodnym wieczornym świetle. Na długim odcinku rzeki między poszarpanymi skałami sterczącymi z wody płynęła od strony morza łódź rybacka z ciemnobrązowym lugrowym ożaglowaniem. Dobiegło ich z daleka terkotanie silnika. Stary pan spojrzał na dziewczynę. — Focąuet — powiedział. — Tak myślę — przytwierdziła. Zjechali do osady. Przy estaminet, pod obojętnymi spoj- rzeniami niemieckich żołnierzy, zsiedli z wozu. Howard uwiązał starego konia za uzdę do sztachety płotu. Ronnie zapytał po francusku: — Czy to torpedowiec? Możemy pójść go obejrzeć? — Nie teraz — powiedziała Nicole. — Teraz zjemy kolację. — Co dostaniemy na kolację? Weszli do estaminet. Stało tam przy barze kilku rybaków, którzy przyjrzeli im się bacznie; Howardowi wydało się, że odgadli jego tajemnicę, skoro tylko zwrócili na nie- go oczy. Zaprowadził dzieci do stolika w kącie sali w pewnej odległości od rybaków, a Nicole przeszła dó kuchni omówić z madame kolację dla dzieci. Przyniesiono ją niebawem: bułki z masłem i kawę dla dzieci, a czerwone wino z wodą dla Nicole i starego pana Jedli czując się nieswojo, świadomi spojrzeń rzucanych na nich od baru, mówili tylko tyle, ile było trzeba aby pomóc dzieciom w posiłku. Howardowi wydało się że teraz nadszedł prawdziwy węzłowy moment ich podróży jedyny raz, kiedy czuł, że kwestionowana jest jego tożsamość. Czas wlókł się jak ołowiany, ale dziewiątej jeszcze nie było. Po skończonym posiłku dzieci zaczęły się niespokojnie kręcić. Dziewiąta jeszcze nie wybiła i trzeba było czymś wypełnić czas. Ronnie zaczął się wiercić na krześle i spytał: — Możemy zejść popatrzeć na morze? Lepiej było stracić dzieci z oczu na chwilę niż ściągnąć na siebie, znowu uwagę towarzystwa w estaminet. — Idź — powiedział Howard. — Możesz wyjść tuż przed drzwi i oprzeć się o mur przystani. Dalej nie wolno ci odejść. Sheila poszła z nim razem, pozostałe dzieci siedziały spokojnie na swoich miejscach. Howard zamówił jeszcze jedną butelkę cienkiego czerwonego wina. Dziesięć minut po dziewiątej wszedł zamaszyście do estaminet wysoki, barczysty młody człowiek w czerwonym rybackim ponczo i wysokich rybackich butach. Można by sądzić, że po drodze odwiedził konkurencyjne zakłady, gdyż przy barze zatoczył się z lekka. Jednym szybkim, okrężnym spojrzeniem, jak światłem latami morskiej, objął wszystkich obecnych w estaminet. —'Ha! — powiedział. — Dajcie mi Pernod des Anges, i niech diabli wezmą tych sales Boches. — Cicho — powiedzieli mężczyźni przy barze. — Na dworze są Niemcy. Dziewczyna za ladą barową zmarszczyła brwi. 219 Pernod des Angesl To chyba żart. Zwyczajny pernod dla m'sieur. Nie macie Pernod des Anges? Nie, m'sieur. Nigdy o takim nie słyszałam. Młody człowiek zamilkł, trzymając się jedną ręką baru i chwiejąc się trochę. Howard wstał i podszedł do niego. Może pan wypije z nami kieliszek czerwonego. - A pewnie! — Młody człowiek opuścił bar i poszedł z nim do stolika. Przedstawię państwa — rzekł Howard półgłosem. — Oto moja synowa, mademoiselle Nicole Rougeron. Młody człowiek utkwił w nim oczy. Musi pan bardziej uważać na swoją francuszczyz nę powiedział cicho kątem ust. — Proszę milczeć i mnie zostawić całe gadanie. Zwalił się obok nich na krzesło. Howard nalał mu kieliszek czerwonego wina, młody człowiek dolał do niego wody i wypił. Oto w czym rzecz — powiedział po cichu. — Moja łódź jest u nabrzeża, ale z powodu Niemców nie mogę tu was wziąć na pokład. Musicie tutaj poczekać, aż się ściemni, a potem pójść ścieżką do Phare des Vaches... to taki automatyczny reflektor, teraz nie używany, o pół mili stąd w stronę morza. Tam na was poczekam z łodzią. Rozumiem — powiedział Howard. — Jak stąd się dostać do tej ścieżki? Focąuet zaczął mu tłumaczyć. Howard siedział plecami do drzwi estaminet, na wprost Nicole. Kiedy słuchał wskazówek, wzrok jego padł na twarz dziewczyny, napiętą i niespokojną. Monsietir... — zaczęła i urwała. Za nimi rozległy się ciężkie kroki i zabrzmiało parę słów wypowiedzianych po niemiecku. Howard raptownie obrócił się na krześle, młody Francuz u jego boku zrobił to samo. Ujrzeli niemieckiego żołnierza z karabinem. Przy nim stał, w poplamionym niebieskim kombinezonie, jeden z mechaników łodzi z nabrzeża. Moment ten wrył się na zawsze w pamięć starego pa- 220 na. Na dalszym planie rybacy wokół lady barowej stali w napięciu i bezruchu, bufetowa wycierająca kieliszek zastygła ze ścierką w ręce. Tym, który przemówił, był mężczyzna w kombinezonie Odezwał się po angielsku, z akcentem niemiecko-amery-kańskim. — Słuchajcie no — powiedział. — Ilu was tu jest, Bry tyjczyków? Nikt z grupy nie odpowiedział. — No, to pójdziemy wszyscy na wartownię i pogadamy sobie trochę z podoficerem. I niech mi tu nikt nie próbu je się stawiać, bo to wam nie wyjdzie na zdrowie. Po czym powtórzył to samo w bardzo słabej francusz-czyźnie. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Focąuet nader sprytnie wybuchnął potokiem słów, dobrze udając pijackie oburzenie. Twierdził, że nic o tamtych nie wie, że napił się z nimi po prostu wina — nic w tym przecież złego. Miał właśnie wypłynąć, korzystając z odpływu. Jeżeli pójdzie z nimi na wartownię, jutro nie będzie ryb na dejeuner, i jak się to komu spodoba? Szczury lądowe nigdy nie widzą dalej niż koniec swojego nosa. A co z jego łodzią, przycumowaną u nabrzeża? Kto się nią zajmie? Wartownik brutalnie szturchnął go w plecy kolbą karabinu i Focąuet raptownie umilkł. Weszło pośpiesznie jeszcze dwóch Niemców, szeregowiec i Gefreiter; całemu towarzystwu kazano prędko wstać z krzeseł i wychodzić. Opór był najoczywiściej bezcelowy. Mężczyzna w kombinezonie wyszedł przed nimi, ale po paru chwilach pojawił się na powrót, prowadząc Ron-nie'ego i Sheilę. Oboje byli mocno wystraszeni, Sheila we łzach. — No — powiedział do Howarda — coś mi się zdaje, że 221 tych dwoje należy do was. Całkiem dobrze paplają po angielsku, lepiej, niżby się można nauczyć. Howard wziął ich za ręce, każde z jednej strony, ale nic nie powiedział. Mężczyzna w kombinezonie przyjrzał mu się przez chwilę dziwnym wzrokiem, a potem stał patrząc w ślad za nimi, kiedy w gęstniejącym mroku pędzono ich do wartowni. — Gdzie teraz idziemy, proszę pana? — spytał wystraszony Ronnie. — Czy Niemcy nas złapali? — Idziemy tylko z nimi załatwić pewną drobną sprawę — odrzekł Howard. — Nie bój się... nie zrobią nam żadnej krzywdy. — Mówiłem Sheili, że pan będzie się gniewał, jeżeli zacznie gadać po angielsku, ale ona się uparła — powiedział chłopczyk. — Rozmawiała po angielsku z tym człowiekiem w kom- binezonie? — zapytała Nicole. Ronnie przytaknął, po czym podniósł zalękniony wzrok na Howarda. — Gniewa się pan? — zaryzykował. Nie było sensu przysparzać niepokoju dzieciom, i tak czekało je dosyć kłopotów. — Nie — odpowiedział. — Byłoby lepiej, gdyby tego nie zrobiła, ale nie będziemy więcej o tym mówić. Sheila wciąż gorzko szlochała. — Ja lubię mówić po angielsku — wyjęczała płacz liwym głosem. Howard pochylił się i otarł jej oczy. Wartownicy okazali się na tyle delikatni, że przystanęli na chwilę, gdy to robił. — Nie martw się — rzekł. — Teraz już możesz mówić po angielsku, ile chcesz. Poszła z nim spokojnie, pociągając tylko nosem w łzawym milczeniu. Jakieś dwieście jardów dalej w stronę Lannilis kazano im skręcić w prawo i wprowadzono do domu służącego za wartownię. Kiedy tam wchodzili, Feldwebel w skąpo umeblowanym pokoju pośpiesznie zapinał na sobie mun- 222 dur. Usiadł za prostym, niczym nie przykrytym stołem, a wartownicy ustawili ich przed nim rzędem. Zlustrował ich pogardliwym wzrokiem. — So — powiedział wreszcie. — Geben Sie mir ihre Legitimationspapiere. * Howard rozumiał tylko parę słów po niemiecku, reszta ani słowa. Popatrzyli na niego niepewnie. — Cartes d'identite ** — rzucił ostro. Focąuet i Nicole pokazali swoje francuskie dowody osobiste. Tamten przestudiował je w milczeniu, po czym podniósł oczy. Howard położył na gołym stole swój brytyjski paszport gestem człowieka wykładającego ostatnią kartę z rozdania, które przynosiło mu przegraną. Feldwebel uśmiechnął się z lekka, wziął paszport do ręki i obejrzał go z zainteresowaniem. — Sol — rzekł. — Englander. *** Winston Churchill. Podniósł wzrok i przyjrzał się dzieciom. Z trudem posługując się francuszczyzną spytał, czy mają jakieś papiery, i zrobił zadowoloną minę usłyszawszy, że nie mają. Następnie wydał parę rozkazów po niemiecku. Zrewidowano ich w poszukiwaniu broni, wszystko, co mieli przy sobie, odebrano i położono na stole: papiery, pieniądze, zegarki i wszelkie osobiste drobiazgi, nawet chustki do nosa. Potem zaprowadzono ich do innego pokoju, gdzie leżało na podłodze parę sienników, wydano każdemu po kocu i zostawiono samych. Okno było prymitywnie zakratowane drewnianymi deszczułkami; za nim na drodze stał na straży wartownik. Howard zwrócił się do Focąueta. — Bardzo mi przykro, że tak się stało — powiedział. Gnębiło go, że Francuz na darmo się trudził, nie miał nawet szansy spróbować ucieczki. Młody człowiek filozoficznie wzruszył ramionami. — To była szansa, żeby zobaczyć trochę świata z de Gaulle'em — rzekł. — Znajdzie się jeszcze inna. * No tak... Dajcie mi wasze dokumenty *? Dowody osobiste **» No tak... Anglik 909 Rzucił się na jeden z sienników, okręcił kocem i ułożył do snu. Howard i Nicole zsunęli sienniki po dwa na posłania dla chłopców i dziewczynek, po czym położyli dzieci spać. Pozostał jeden wolny siennik. — Proszę go wziąć — powiedział. — Ja nie będę spał tej nocy. Potrząsnęła głową. — Ja też nie będę. W pół godziny później siedzieli jedno obok drugiego, oparci plecami o ścianę, wpatrzeni w zakratowane okno przed sobą. W pokoju było prawie zupełnie ciemno; na dworze majaczyła przystań w świetle gwiazd i ostatnich poblaskach wieczoru. Było jeszcze całkiem ciepło. — Rano będą nas badać — rzekła dziewczyna. — Co po wiemy? — Możemy mówić tylko jedno. Ścisłą prawdę. Rozważała to przez chwilę. — Nie trzeba wymieniać Arversa, Loudeaca i Quintina, jeżeli tylko da się tego uniknąć. Zgodził się z nią. — Spytają, skąd wziąłem to ubranie. Czy możesz powie dzieć, że ty mi je dałaś? Przytaknęła głową. — Tak. Powiem też, że znałam Focąueta i sama się z nim umówiłam. Podeszła do młodego człowieka, już na wpół śpiącego, i przez parę minut poważnie coś do niego mówiła. Mruknął potwierdzająco, po czym dziewczyna wróciła do Howarda i znów usiadła obok niego. — Jeszcze jedno — powiedział. — Marian. Czy mam powiedzieć, że wziąłem go przygodnie po drodze? Kiwnęła głową. — Po drodze, zanim pan przybył do Chartres. Dopilnu ję, żeby to zrozumiał. Howard powiedział tonem pełnym wątpliwości: — To wszystko powinno przejść, o ile nie zechcą spraw dzać wypytując dzieci. Długo potem siedzieli w milczeniu. Niebawem ona poruszyła się z lekka, przybierając wygodniejszą pozycję. — Połóż się, Nicole — rzekł. — Musisz się trochę przespać. — Nie chcę spać, monsieur. Naprawdę lepiej mi tak tutaj siedzieć. — Myślałem sobie o różnych rzeczach — powiedział. — Ja też. Zwrócił się ku niej w ciemnościach. — Tak mi przykro, że cię wciągnąłem w ten cały kło pot — rzekł cicho. — Bardzo chciałem tego uniknąć i są dziłem, że się nam uda. Wzruszyła ramionami. — To nie ma znaczenia. — Zawahała się. — Ja myślałam o czym innym. — O czym? — Kiedy pan przedstawiał mnie Focąuetowi... powiedział pan, że jestem pana synową. — Coś musiałem powiedzieć — rzekł. — Zresztą to bardzo bliskie prawdy. — W półmroku spojrzał jej w oczy i lekko się uśmiechnął. — No nie? — W ten sposób pan o mnie myśli? — Tak — odpowiedział po prostu. W izbie więziennej zapanowało długie milczenie. Jedno z dzieci, prawdopodobnie Willem, poruszyło się i zakwiliło żałośnie przez sen. Na dworze strażnik chodził tam i z powrotem po piaszczystej drodze. — Postąpiliśmy źle... bardzo źle — powiedziała wresz cie. Obróciła się ku niemu. — Jadąc do Paryża naprawdę nie miałam zamiaru robić nic złego, i John także. Spoty kając się wcale nie mieliśmy tego na myśli. Nie chcę, żeby pan myślał, że to była jego wina. To nie była niczyja wina... żadnego z nas. I wtedy to się nie wydawało czymś złym. Jego myśli cofnęły się o pięćdziesiąt lat. — Wiem — powiedział. — Tak się to po prostu dzie je. Ale nie żałujesz, prawda? 15 — Stary pan 225 Na to nie odpowiedziała, ale dalej mówiła już swobodniej. — On był naprawdę nieznośny, monsieur. Umowa była taka, że mam pokazać mu Paryż, i dlatego pojechałam spotkać się z nim w Paryżu. Ale jak przyszło co do czego, nie interesował się wcale kościołami ani muzeami, ani galeriami sztuki. — W jej głosie pobrzmiewał śmiech. — Interesował się tylko mną. — Bardzo naturalne. — Wydało mu się to jedynym, co mógł powiedzieć. — Bardzo mnie to krępowało, zapewniam pana. Nie wiedziałam, co robić. Roześmiał się. — No, ale w końcu się zdecydowałaś. — Monsieur... nie ma w tym nic śmiesznego — powiedziała tonem wymówki. — Pan jest zupełnie jak John. On też się śmiał z takich rzeczy. — Powiedz mi jedno, Nicole. Czy prosił cię, żebyś za niego wyszła? — Chciał, żebyśmy wzięli ślub w Paryżu, przed jego powrotem do Anglii. Mówił, że według angielskiego prawa to możliwe. — I dlaczegoście tego nie zrobili? — spytał ciekawie. Milczała chwilę, a potem powiedziała: — Bałam się pana, monsieur. — Mnie? Skinęła potakująco. — Strasznie się bałam. Teraz to brzmi bardzo nie mądrze, ale... ale tak było. Wysilał się, aby zrozumieć. — Czego się bałaś? — Proszę tylko pomyśleć. Syn przywiózłby do domu cudzoziemkę, dziewczynę, z którą zupełnie nagle ożenił się w Paryżu. Przecież pan by pomyślał, że zrobił głupstwo w obcym mieście, jak to się młodym ludziom czasem zdarza. Że niedobra kobieta zastawiła na niego sidła i zmusiła do nieszczęśliwego małżeństwa. Nie wyobrażam sobie, jak mógłby pan pomyśleć inaczej. 5>2fi . — Nawet gdybym z początku tak myślał, nie trwałoby to długo. — Teraz to wiem. John wtedy też mówił to samo. Ale ja sądziłam, że nie należy ryzykować. Powiedziałam Johnowi, że dla wszystkich będzie lepiej, jeżeli okażemy troszkę więcej rozwagi, pan rozumie. — Rozumiem. Chciałaś trochę odczekać. — Nie dłużej, niżby to było konieczne. Ale tak bardzo pragnęłam, żeby wszystko było w zupełnym porządku, żebyśmy dobrze wystartowali. Bo kiedy się wychodzi za mąż, to na całe życie, i poślubia się nie tylko człowieka, ale i jego rodzinę. A w mieszanym małżeństwie początki tak czy owak zawsze muszą być trudne. Więc powiedziałam, że przyjadę do Anglii na jego następny urlop, we wrześniu albo w październiku, że spotkamy się w Londynie i wtedy będzie mnie mógł zawieźć do pana na wieś. A wtedy pan napisze do mego ojca, i wszystko będzie całkiem w porządku, i jak należy. — A potem przyszła wojna — rzekł cicho. — Tak, monsieur, potem przyszła wojna. Moja podróż do Anglii przestała wtenczas być możliwa. Już może łatwiej byłoby Johnowi przyjechać po raz drugi do Paryża, ale nie mógł dostać urlopu. Wobec tego ja kołatałam dalej o permis * i o wizę, miesiąc po miesiącu. —? Aż wreszcie — dokończyła — napisali mi, co się stało. Siedzieli długo, niemal w zupełnym milczeniu. W miarę jak noc upływała, robiło się coraz zimniej. Niebawem stary pan usłyszał, jak oddech dziewczyny staje się bardziej miarowy, i poznał, że śpi, wciąż siedząc na gołej drewnianej podłodze. Po jakimś czasie poruszyła się i omal nie przewróciła. Wstał, zesztywniały, i poprowadził ją, wciąż na wpół śpiącą, do siennika, na którym kazał jej się położyć, i okrył ją kocem. Wkrótce już znowu spała. Sam długo stał przy oknie patrząc na przystań w ujściu * zezwolenie 227 rzeki. Wzeszedł księżyc — na czarnym tle morza widać było wyraźnie białe pióropusze fal przypływu rozbijających się o skały. Zastanawiał się, co ich wszystkich spotka. Bardzo możliwe, że rozdzielą go z dziećmi i wyślą do obozu koncentracyjnego — oznaczałoby to dla niego prędki koniec. Myśl o tym, co może spotkać dzieci, gnębiła go straszliwie. Za wszelką cenę musi się starać pozostać na wolności. Jeśli mu się to uda, może zdoła stworzyć im jakiś dom i opiekować się nimi aż do końca wojny. Może w Chartres, niedaleko od Nicole i jej matki. Skromne życie z dziećmi, w jednym lub najwyżej dwu pokojach, kosztowałoby niedużo. Myśl o biedzie nie trapiła go zbytnio. Jego dawne życie wydawało mu się niezmiernie odległe. Niebawem czerń nocy zaczęła blednąc na wschodzie i zrobiło się jeszcze zimniej. Wrócił pod ścianę i owinąwszy się kocem usiadł w kącie. Wkrótce zapadł w niespokojny sen. O szóstej zbudził go z drzemki stukot żołnierskich butów na korytarzu za drzwiami. Drgnął i wyprostował się. Nicole już nie spała, również siedziała wyprostowana i przebiegała palcami po włosach, usiłując doprowadzić je do ładu bez grzebienia. Wszedł niemiecki Oberschiitze * i dał im znak, żeby wstali, po czym wskazał im drogę do toalety. Wkrótce szeregowiec przyniósł im porcelanowe miseczki, chleb pokrojony w kromki i duży dzbanek gorzkiej kawy. Zjedli śniadanie i czekali na to, co się stanie. Byli przygnębieni i milczeli, nawet dzieci przejęły się atmosferą i siedziały bezczynnie, osowiałe. Po pewnym czasie drzwi otworzyły się gwałtownie i stanął w nich Feldwebel z dwoma szeregowcami. — Marchez — powiedział. — Allez, vite.** Wyprowadzono ich wszystkich na dwór i władowano dc pomalowanej szarą barwą ochronną ciężarówki o zamkniętej, jak w furgonetce, karoserii. Obaj niemieccy szeregow- * Starszy strażnik ** Chodźcie... No idźcie, saybko. 9oa cy wsiedli wraz z nimi, po czym drzwiczki zatrzaśnięto i zabezpieczono ryglem. Feldwehel usiadł koło kierowcy obrócił się i zlustrował ich bacznie przez małe okienko w tyle szoferki. Ciężarówka ruszyła. Zawieziono ich do Lannilis i wysadzono przed owym dużym budynkiem na wprost kościoła, na którym wisiała w oknie flaga ze swastyką. Tu eskortujący ich z obu stron strażnicy wprowadzili całą grupkę na korytarz. Feldwehel wszedł w jedne z drzwi i zamknął je za sobą. Czekali tak przez więcej niż pół godziny. Dzieci, zrazu zalęknione i potulne, zaczęły się nudzić i kręcić niespokojnie. Pierre zapytał swoim cienkim głosikiem: — Proszę pana, czy mogę wyjść pobawić się na placu? Sheila i Ronnie natychmiast zawtórowali jednogłośnie: — Czy ja też mogę? — Nie w tej chwili — powiedział Howard. — Będziecie musieli tu jakiś czas poczekać. — Ja nie chcę tu czekać — rzekła buntowniczo Sheila. — Chcę wyjść bawić się na słońcu. Nicole pochyliła się nad nią i spytała: — Pamiętasz słonia Babara? Dziewczynka kiwnęła główką. — A małpkę Jacko? Co ona zrobiła? Śmiech, jak ze świetnego kawału, znanego tylko im obu. — Wdrapała się Babarowi po ogonie aż na sam grzbiet! — A dlaczego ona to zrobiła? Ociężali Niemcy o szarych twarzach przyglądali im się bez uśmiechu, nic nie rozumiejąc. Pierwszy raz w życiu oglądali cudzoziemców, popisując się przed nimi miażdżącą siłą i władzą swojego potężnego kraju. Dziwiło ich i wprowadzało zamęt w myśli, że ci więźniowie mogą być na tyle bezczelni, żeby urządzać ze swoimi dziećmi jakieś zabawy na korytarzu pod samymi drzwiami biura Gestapo. Trafiało to w czułe miejsce w pancerzu ich buty — odczuwali to jako trudną do właściwego zdefiniowania zniewagę. Kłóciło się z pojęciami, które sobie wyrobili, kiedy 229 ich Fiihrer przemawiał ostatnio ze „Sportpalastu". To zwycięstwo nie było takie, jakiego się spodziewali. Drzwi się otwarły, strażnicy sprężyli się na baczność, trzaskając obcasami. Nicole podniosła oczy, a potem wstała trzymając za rękę Sheilę. Z biura Feldwebel zawołał głośno „Achtung"*\, i w tej samej chwili wyszedł stamtąd młody oficer, Rittmeister** z Korpusu Czołgów. Ubrany był w czarny mundur trochę podobny do brytyjskiego battle-dressu; na głowie miał czarny beret zdobny w orła i swastykę oraz odznakę przypominającą wieniec. Na epo- letach aluminiowa czaszka i skrzyżowane piszczele jaśniały matowo na tle czarnego sukna. Howard wyprostował się, a Focąuet wyjął ręce z kieszeni. Dzieci przestały szczebiotać i wlepiły zaciekawiony wzrok w mężczyznę w czerni. Trzymał w ręku notatnik i ołówek. Zwrócił się najpierw do Howarda. — Wie heissen Sie? — spytał. — Ihr Familienname und Taufname? Ihr Berufl *** Ktoś przetłumaczył to na mierną francuszczyznę, i personalia wszystkich zostały spisane. Jeśli chodzi o narodowość, Howard podał siebie, Sheilę i Ronnie'ego jako Anglików — nie było sensu się tego wypierać. O Willemie i Marianie powiedział, że są narodowości nie znanej. Młody oficer w czerni wszedł z powrotem do biura. Po paru minutach drzwi znów się otworzyły i rozległa się komenda „Baczność!" W drzwiach stanął Feldfebel. — Folgen Sie mir! Riihrt euch! **** Znaleźli się w biurze, przed długim stołem. Siedział za nim ten oficer, który ich wypytywał na korytarzu, a obok niego starszy mężczyzna o kwadratowej, krótko ostrzyżonej głowie i bystrym gniewnym wyrazie twarzy. Trzymał się bardzo prosto i sztywno, jakby był w ciasnym gorsecie, * Baczność »» Rotmistrz *** Jak się nazywacie?... Nazwisko i imię? Zawód? ?**» Proszę iść za mną! Ruszcie sie! również miał na sobie czarny mundur, ale bardziej elegancko skrojony i z czarną koalicyjką przypominającą brytyjski pas oficerski. Mężczyzną tym, jak się Howard później dowiedział, był major Diessen z Gestapo. Wlepił oczy w Howarda, lustrując go od stóp do głów, przypatrując się jego ubraniu — bretońskiemu kapeluszowi rybackiemu na jego głowie, poplamionej rdzawej kurcie typu ponczo, brudnym niebieskim spodniom. — A więc mamy wciąż jeszcze angielskich dżentelme nów podróżujących po Francji — rzekł ostro, ale całkiem dobrą angielszczyzną. — Nicea i Monte Carlo — dodał po chwili. — Mam nadzieję, że się pan doskonale bawił. Stary pan milczał. Nie było sensu próbować odpowiedzi na te docinki. Oficer zwrócił się do Nicole. — Pani jest Francuską — powiedział groźnie i z pa sją. — Pomagała pani temu człowiekowi w jego tajnej działalności przeciwko pani krajowi. Zdradziła pani wa runki zawieszenia broni. Zostanie pani za to pewno roz strzelana. Dziewczyna wpatrzyła się w niego osłupiała. — Nie ma potrzeby jej straszyć — rzekł Howard. — Jesteśmy zupełnie gotowi powiedzieć panu prawdę. — Znam waszą angielską prawdę — odparł oficer Gestapo. — Odkryję ją sam, choćbym musiał zedrzeć tej dziewczynie batem skórę z całego ciała i zerwać wszystkie paznokcie z palców. — Co pan chce wiedzieć? — spytał Howard cicho. — Chcę wiedzieć, jakich użył pan środków, żeby ją zmusić do pomocy w pańskiej działalności. Ktoś słabo, ale uporczywie ciągnął starego pana za rękaw. Spojrzał w dół: była to Sheila, domagająca się czegoś szeptem. — Za chwilę — powiedział łagodnie. — Musisz trochę poczekać. — Nie mogę czekać. Muszę iść zaraz. Stary pan zwrócił się do gestapowca. — Jest pewna drobna sprawa wymagająca uwagi — 231 rzekł spokojnie i wskazał na Rosę. — Czy ona może wyjść na chwilę z tą małą dziewczynką? Zaraz wrócą. Młody oficer z Korpusu Czołgów uśmiechnął się od ucha do ucha; nawet gestapowiec trochę złagodniał. Rittmeister powiedział parę słów strażnikowi, który sprężył się i wyprowadził obie dziewczynki z pokoju. — Odpowiem na pańskie pytania, na ile potrafię — powiedział Howard. — Nie prowadzę żadnej działalności we Francji, próbowałem tylko wrócić z tymi dziećmi do Anglii. Jeśli chodzi o tę panienkę, była bardzo zaprzyjaźniona z moim synem, który już nie żyje. Znamy się od dłuższego czasu. — To prawda — rzekła Nicole. — Monsiewc Howard zjawił się u nas w Chartres, kiedy wszelkie przejazdy do Anglii zostały wstrzymane. Focąueta znam od dzieciństwa. Próbowaliśmy go namówić, żeby swoją łodzią przewiózł do Anglii monsieur Howarda i dzieci, ale on nie chciał, bo rozporządzenia nie pozwalają. Stary pan stał w milczeniu, podziwiając dziewczynę. Gdyby ten wybieg jej się udał, oczyściłoby to całkowicie Focąueta. Oficer wykrzywił wargi. — Nie wątpię, że mister Howard chciał wrócić do Anglii — rzekł sucho. — Dla osobników jego typu robi się tu zgoła za gorąco. — Pochwyciliśmy Charentona — dorzucił znienacka ostrym głosem. — Jutro rano ma być stracony przez rozstrzelanie. Na chwilę zapadła cisza. Niemiec przyglądał się im wszystkim bacznie, przenosząc bystry wzrok z jednych na drugich. Dziewczyna zmarszczyła brwi, nic nie rozumiejąc. Młody Rittmeister z Korpusu Czołgów siedział z twarzą nieporuszoną, rysując jakiś wzór na bibularzu. — Niestety nie rozumiem, o czym pan mówi — odezwał się w końcu Howard. — Nie znam nikogo o nazwisku Charenton. — Nie — rzekł Niemiec. — I nie zna pan także wasze go majora Cochrane ani pokoju numer 212 na drugim piętrze waszego Ministerstwa Spraw Wojskowych w V tehall. Whi^ Stary pan czuł na sobie baczny wzrok wszystkich <\ nych. ^bec- — Nigdy nie byłem w Ministerstwie Spraw Wo\. wych — powiedział — i nic nie wiem o tamtejszych pxS^°" jach. Kiedyś znałem majora Cochrane, który miał °^°- niedaleko Totnes, ale on umarł w 1924 roku. To je °01*i Cochrane, jakiego kiedykolwiek znałem. ^yn^- Oficer Gestapo uśmiechnął się niewesoło. — Oczekuje pan ode mnie, że w to uwierzę? — Tak — rzekł stary pan. — Bo to jest prawdą Nicole wtrąciła się, mówiąc po francusku: — Czy mogę powiedzieć słowo? Zaszło tu jakieś n. rozumienie, naprawdę. Monsieur Howard przyjech^ pc*~ prosto z Jury, zatrzymując się tylko u nas w Chą ^ Sam to panu powie. ** — Tak jest — potwierdził Howard. — Czy mam opowiedzieć, skąd się tu wziąłem? " Niemiecki oficer spojrzał ostentacyjnie na zegarek * parł się w krześle, ubliżająco znudzony. — Jeżeli pan koniecznie chce — rzekł obojętnyn^ . sem. — Daję panu trzy minuty. Nicole pociągnęła Howarda za rękaw. — Niech mu pan także powie, kim są dzieci i sk^, . wzięły — podszepnęła nagląco. ę Stary pan odczekał chwilę, żeby zebrać myśli. W , wieku niemożliwością było zawrzeć całą opowieść w % ° minutach — umysł jego działał na to zbyt wolno. — Przybyłem do Francji z Anglii w połowie kwiet^ia powiedział. — Zatrzymałem się dzień czy dwa w l\ryż. po czym pojechałem dalej i przenocowałem w Dijon. ^^.' pan, umyśliłem sobie, że pojadę na mały 0dp°^yne, w Jurze, do miejscowości zwanej Cidoton, na ryby Gestapowiec ożył nagle, jakby zgalwanizowany, | w^ prostował się w krześle. — Na jakie ryby? — warknął. — Odpowiadać... S^^ Howard wlepił w niego oczy. 2.-S9 — Niebieskie pstrągi — odrzekł. — Czasem trafi się lipień, ale nie ma ich dużo. — A na co się je łowi?... Szybko! Stary pan wpatrywał się w niego, oszołomiony, nie wiedząc, od czego zacząć. — No cóż — powiedział. — Trzeba mieć dziewięcio- stopową żyłkę, ale prąd jest zwykle bardzo wartki, więc trójka wystarczy. Oczywiście, to wszystko jest łowienie na mokro, rozumie pan. Niemiec odprężył się. — A jakich much pan używa? Stary pan odczuł pewną przyjemność. — Wie pan — rzekł z lubością — ciemna oliwka służy doskonale, albo duża niebieska. Parę sztuk złapałem na coś, co się nazywa „kogut z dżungli", ale... Niemiec przerwał mu grubiańsko. — Opowiadać dalej — rzekł. — Nie mam czasu na słu chanie o pańskich wyczynach wędkarskich. Howard zanurzył się w swoją opowieść, streszczając ją na tyle, na ile mu się to wydawało możliwe. Obaj niemieccy oficerowie słuchali z coraz większą uwagą i z coraz większym niedowierzaniem. Po mniej więcej dziesięciu minutach stary pan skończył. Oficer Gestapo, major Diessen, spojrzał na niego pogardliwie. — A teraz — rzekł — gdyby się panu udało wrócić do Anglii, co by pan zrobił z tymi wszystkimi dziećmi? — Zamierzałem je wysłać do Ameryki. — Dlaczego? — Bo tam jest bezpiecznie. Bo dla dzieci niedobrze jest patrzeć na tę wojnę. Lepiej by im było z dala od niej. Niemiec utkwił w nim wzrok. — Bardzo piękne słowa. Ale kto miałby płacić za wysła nie ich do Ameryki, jeśli wolno spytać? — Och, ja bym to zrobił — rzekł stary pan. Tamten uśmiechnął się, wzgardliwie ubawiony. — A cóż by robiły w Ameryce? Zdychały z głodu? — Ach, nie. Mam tam zamężną córkę. Przygarnęłaby je do końca wojny. — To strata czasu — powiedział Niemiec. — Musi mnie pan mieć za głupca, jeżeli pan myśli, że dam się nabrać na takie bajdy. — A jednak to prawda — wtrąciła się Nicole. Zna- łam syna i poznałam ojca. Córka pewno jest taka sama. Amerykanie są hojni dla uchodźców, dla dzieci. — A więc tak — Diessen zwrócił się do niej szyderczo. — Mademoiselle się wtrąca, żeby podtrzymać tę historyjkę. Ale teraz zajmiemy się samą mademoiselle. Słyszeliśmy, że mademoiselle była przyjaciółką syna tego angielskiego dżentelmena. Wielką przyjaciółką... Kochanicą niewątpliwie? — nagle rzucił brutalnie. Podniosła głowę z godnością. — Może to pan tak nazwać, jeżeli pan chce — rzekła cicho. — Można nazwać zachód słońca plugawym słowem, ale nie zniszczy się tym jego piękna. Nastąpiła chwila milczenia. Młody oficer-czołgista przechylił się i szeptem powiedział parę słów do oficera Gestapo. Diessen skinął potakująco i znowu zwrócił się do starego pana. — Sądząc po datach — rzekł — mógłby pan wrócić do Anglii, gdyby pan przejechał tylko przez Dijon. Nie zro bił pan jednak tego. I to jest słaby punkt w pańskiej opo wiastce. Odtąd zaczynają się na dobre pańskie kłamstwa. Dlaczego został pan we Francji? — spytał ostro. — Proszę mi to powiedzieć teraz, prędko i bez dalszych bredni. Za pewniam, że do wieczora tak czy owak zacznie pan mówić. Lepiej dla pana mówić od razu. Howard był zakłopotany i zgnębiony. — Ta dziewczynka — obrócił się i wskazał na Sheilę — zachorowała w Dijon. Powiedziałem to panu przed chwi lą. Była zbyt chora, żeby móc podróżować. Niemiec wychylił się ku niemu przez stół, blady z gniewu. — Niech pan posłucha — rzekł. — Ostrzegam raz jesz- 235 cze, i to po raz ostatni. Ze mną nie ma żartów. Takie łgarstwo nie zwiodłoby nawet dziecka. Gdyby pan chciał wrócić do Anglii, zrobiłby to pan. — Miałem te dzieci pod opieką — powiedział stary pan. — Nie mogłem tego zrobić. — Kłamstwa... kłamstwa... kłamstwa! — Gestapowiec miał powiedzieć coś jeszcze, ale się powstrzymał. Młody oficer u jego boku nachylił się znowu i szepnął mu coś z uszanowaniem. Major Diessen odchylił się do tyłu w krześle. — A więc tak — rzekł. — Odrzuca pan naszą życzli wość i nie chce pan mówić. Jak pan sobie życzy. Przed wieczorem będzie pan śpiewał ile wlezie, panie Angliku, tylko że wtedy będzie pan już ślepy i w straszliwym bólu. Dla moich ludzi całkiem niezła zabawa. Mademoiselle też tam będzie, żeby się temu przyjrzeć, i te małe dzieci także. W biurze zaległo milczenie. — Teraz was stąd zabiorą — powiedział Niemiec. — Poślę po was, kiedy moi ludzie będą gotowi. — Pochylił się do przodu. — Powiem panu, czego się chcemy dowiedzieć, żeby pan wiedział, co mówić, choćby pan był ślepy i głuchy. Wiemy, że pan jest szpiegiem, który włóczy się po kraju w przebraniu, z tą kobietą i z tymi dziećmi jako płaszczykiem dla swojej działalności. Wiemy, że działał pan w porozumieniu z Charentonem... O tym nie potrze- buje nam pan opowiadać. Wiemy, że albo pan, albo Cha-renton posłał do Anglii informacje o tym, że Fiihrer odwiedzi okręty w Brest, i że to wy spowodowaliście ten nalot. — Ale czego nie wiemy — ciągnął po chwili przerwy — i co nam pan dziś po południu powie, to jaką drogą przekazaliście tę wiadomość do Anglii, do tego majora Cochrane'a, który według pana — tu wydął wargi szyderczo — umarł w 1924 roku. Oto, co nam pan powie, panie Angliku. I jak tylko pan to nam powie, ból ustanie. Proszę to sobie zapamiętać. — Skinął na podoficera. — Zabrać ich. 236 Wypchnięto ich z pokoju. Howard poruszał się jak w otumanieniu — niewiarygodne było, że coś takiego mu się przytrafia. Czytał o takich rzeczach, ale trudno mu przychodziło w nie uwierzyć. Postępowano tak jakoby z Żydami w obozach koncentracyjnych. Ale to nie mogła być prawda. Oddzielono od nich Focąueta i popędzono go dokądś samego. Howarda i Nicole z dziećmi wpakowano do więziennej izby na parterze, której okno było gęsto zakratowane. Zatrzaśnięto za nimi drzwi i zostali sami. Pierre spytał po francusku: — Czy tu będziemy jedli obiad, mademoiselle? — Przypuszczam, że tak, Pierre — odpowiedziała głucho Nicole. — A co nam dadzą na obiad? — spytał Ronnie. Otoczyła go ramieniem. — Nie wiem — odrzekła machinalnie. — Zobaczymy, jak dostaniemy. A teraz idź i pobaw się z Rosę. Chcę po rozmawiać z monsieur Howardem. Zwróciła się do Howarda. — Wygląda to bardzo niedobrze. Zostaliśmy wplątani w coś strasznego. Przytaknął. — Zdaje się, że chodzi o nalot na Brest. Ten, w którym ty się znalazłaś. — Tamtego dnia w sklepach mówili, że Adolf Hitler jest w Brest, ale nie zracałam na to uwagi. Tyle jest plotek, tyle próżnej gadaniny. Zapadła cisza. Howard stał wyglądając z okna na za- chwaszczony, zarośnięty ogródek przed domem. Kiedy tak stał, sytuacja zarysowała mu się jasno. W takim przypadku jak ten miejscowi oficerowie Gestapo muszą się wykazać energią. Muszą przedstawić szpiegów, którzy spowodowali nalot, albo skatowane ciała ludzi, których sklasyfikowali jako szpiegów. — Nie mogę im powiedzieć, czego nie wiem — rzekł po chwili — więc może ze mną być źle. Jeśli mnie zabiją, zrobisz dla dzieci, co będziesz mogła, Nicole? 237 — Zrobię na pewno — odrzekła. — Ale oni pana nie zabiją ani nawet nie poturbują. Musi znaleźć się jakiś ra tunek. Wykonała nieznaczny gest świadczący o głębokiej udręce, a on ciągnął dalej swoją myśl: — Będę musiał się postarać, żeby mi pozwolili napisać nowy testament. Wtenczas po wojnie, kiedy będziesz mogła otrzymywać pieniądze z Anglii, będziesz miała dosyć na utrzymanie i wykształcenie dzieci... tych, które nie mają rodzin. Ale tymczasem będziesz po prostu musiała radzić sobie, jak potrafisz. Długie godziny mijały powoli. W południe dyżurny żołnierz przyniósł im otwarty metalowy garnek pełen mięsa i jarzyn oraz kilka misek. Zasadzili do posiłku dzieci, które zabrały się do jedzenia z wielkim apetytem. Nicole zjadła coś niecoś, ale stary pan prawie nic. Żołnierz zabrał tacę i znów zaczęło się czekanie. O trzeciej drzwi otwarły się szeroko i stanął w nich Feldwebel ze strażnikiem. — Le vieux — powiedział. — Marchez. * Howard wystąpił naprzód, a Nicole za nim. Strażnik odepchnął ją. Stary pan przystanął. — Chwileczkę — rzekł, ujął ją za rękę i pocałował w czoło. — Bądź spokojna, moje dziecko. Nie martw się o mnie. Wyprowadzili go pośpiesznie z budynku na plac. Na dworze słońce świeciło jasno; przejechało parę samochodów, a w sklepach chłopi załatwiali swoje sprawy. Życie w Lannilis toczyło się jak zwykle. Z dużego kościoła dochodziły w ciepłym letnim powietrzu ciche, monotonne dźwięki śpiewanych modlitw. Kobiety w sklepach przypatrywały się ciekawie Howardowi, kiedy je mijał pod strażą. Zaprowadzono go do innego domu i wepchnięto do jednego z pokoi na parterze. Drzwi za nim zatrzaśnięto i zamknięto na klucz. Rozejrzał się dokoła. » Ten stary... Chodźcie. Znajdował się w mieszczańskim saloniku, umeblowanym na sposób francuski, z niewygodnymi pozłacanymi krzesłami i rokokowymi ornamentami. Na ścianach wisiało parę kiepskich malowideł olejnych w ciężkich złoconych ramach; w kącie stała palma w donicy, a na bocznych stolikach odwieczne fotografie oprawione w ramki i trochę bibelotów. W środku pokoju był stół przykryty narzutą. Przy tym stole siedział młody mężczyzna, dobrze poniżej trzydziestki, ciemnowłosy, o bladej twarzy, ubrany po cywilnemu. Kiedy Howard wchodził do pokoju, podniósł oczy. — Kim pan jest? — spytał po francusku, prawie od niechcenia, jakby sprawa nie była zbyt ważna. Stary pan stał przy drzwiach, w duchu walcząc ze strachem. Wszystko to wydawało się bardzo dziwne, a zatem niebezpieczne. — Jestem Anglikiem — powiedział w końcu. Nie było sensu dłużej tego ukrywać. — Aresztowano mnie wczoraj. Młody człowiek uśmiechnął się niewesoło. Tym razem przemówił po angielsku, bez śladu obcego akcentu. — No, to niech pan tu podejdzie i usiądzie. Jest nas dwóch. Ja też jestem Anglikiem. Howard cofnął się o krok. — Pan jest Anglikiem? — Naturalizowanym — rzucił tamten niedbale. — Moja matka pochodziła z Woking i większość życia spędziłem w Anglii. Ojciec był Francuzem, więc wystartowałem jako Francuz. Ale poległ w czasie tamtej wojny. — Ale co pan tu robi? Młody człowiek wskazał ręką stół. — Niech pan się zbliży i usiądzie. Stary pan przysunął sobie krzesło do stołu i powtórzył swoje pytanie. — Nie wiedziałem, że jest w Lannilis drugi Anglik. Co pan tutaj robi? — Czekam na rozstrzelanie — odrzekł młody człowiek. Nastała chwila skamieniałego, okropnego milczenia. 239 — Czy pan się nazywa Charenton? — spytał wreszcie Howard. Młody człowiek kiwnął głową. — Tak, jestem Charenton. Widzę, że powiedzieli panu o mnie. W małym pokoju zapadła długa cisza. Howard siedział oniemiały, nie wiedząc co powiedzieć. W swoim zakłopotaniu rzucił okiem na stół, na ręce młodego mężczyzny. Trzymając ręce przed sobą na stole, Charenton osobliwie je zacisnął. Lewa ręka leżała dłonią do góry, prawa — dłonią w dół, palce były splecione, a kciuki skrzyżowane. Skoro tylko zauważył, że stary pan im się przygląda, rozplótł je i westchnął z cicha. — Skąd się pan tutaj wziął? — zapytał. — Próbowałem dostać się z powrotem do Anglii, z kilkorgiem dzieci — odrzekł Howard i zaczął chaotycznie opowiadać swoją historię. Młody człowiek słuchał spokojnie, lustrując go bystrym, zaciekawionym wzrokiem. — Nie sądzę, żeby pan miał się o co zbytnio martwić — powiedział w końcu. — Prawdopodobnie pozwolą panu żyć na wolności w jakimś francuskim mieście. — Obawiam się, że nie — odparł Howard. — Widzi pan, oni sądzą, że mnie coś z panem łączy. Młody człowiek kiwnął głową. — Domyślałem się, że to tak musi być. Dlatego wsadzi li nas tu razem. Szukają paru dodatkowych kozłów ofiar nych, co? — Niestety, chyba tak — potwierdził Howard. Młody człowiek wstał i podszedł do okna. — Nic panu nie będzie — rzekł w końcu. — Nie mają przeciwko panu żadnych dowodów... Nie mogą ich mieć. Prędzej czy później wróci pan do Anglii. W jego głosie pobrzmiewał smutek. — A co z panem? — spytał Howard. — Ze mną? Czeka mnie rozwałka. Na mnie mają wszystko, co trzeba. Wydało się to Howardowi wręcz nie do uwierzenia. Czuł się tak, jakby słuchał sztuki teatralnej. — Wygląda na to, że obaj jesteśmy w trudnej sytua cji - powiedział wreszcie. - Możliwe, że pańska jest cięższa od mojej... Nie wiem. Ale jedno może pan dla mnie zrobić. — Rozejrzał się. — Gdybym mógł zdobyć kawałek papieru i ołówek, sporządziłbym nowy testa ment. Zechciałby pan podpisać go jako świadek? Tamten potrząsnął głową. — Nie wolno panu tutaj nic pisać bez pozwolenia Niem ców, odebraliby to panu tylko. I żadnego dokumentu z mo im podpisem nie przepuściliby do Anglii. Musi pan sobie znaleźć innego świadka. Howard westchnął. — Zapewne ma pan rację — rzekł i po chwili dodał: — Gdybym wydostał się stąd, a pan nie, czy jest coś, co mógłbym zrobić? Przekazać jakąś wiadomość? Charenton uśmiechnął się^ ironicznie. — Nie mam żadnych wiadomości do przekazania — po wiedział stanowczo. — Więc nic dla pana nie mogę zrobić? Młody człowiek spojrzał na niego. — Zna pan Oksford? — Znam bardzo dobrze — odrzekł stary pan. — Pan tam studiował? Charenton skinął twierdząco. — Byłem w Oriel. Jest tam w górze rzeki miejsce, do którego chodziliśmy... Taka gospoda nad sadzawką przy jazie, bardzo stary, szary, kamienny dom obok małego mostku. Słychać tam cały czas plusk wartko płynącej wody, widać ryby pływające w czystej sadzawce i kwiaty, wszędzie kwiaty. — Ma pan na myśli gospodę „Pod Pstrągiem" w God-stow? — Tak... „Pod Pstrągiem". Zna ją pan? — Znam doskonale. A przynajmniej znałem czterdzieści lat temu. — Niech pan tam pójdzie i wypije za mnie kufel — powiedział młody człowiek. — Siedząc na murku i przypatrując się rybom w sadzawce w gorący letni dzień. 16 — Stary pan 241 — Uczynię to, jeżeli wrócę do Anglii. — rzekł Howard. Rozejrzał się po' brzydkim, niegustownie umeblowanym pokoju. — Ale naprawdę nie ma żadnej wiadomości, którą mógłbym komuś zawieźć? — Żadnej — odpowiedział Charenton potrząsając głową. — A gdybym nawet miał, nie dałbym jej panu do przekazania. W tym pokoju jest prawie na pewno mikrofon i Diessen słyszy każde słowo, które wypowiadamy. Dlatego nas tu razem umieścili. — Rozejrzał się dokoła. — Prawdopodobnie za którymś z tych olejnych malowideł. — Jest pan tego pewny? — Tak pewny jak tego, że tu siedzę. Podniósł głos i powiedział po niemiecku: — Traci pan czas, majorze Diessen. Ten człowiek nie wie nic o moich sprawach. — Urwał na chwilę, po czym ciągnął dalej: — Ale powiem panu tyle: pewnego dnia przyjdą Anglicy i Amerykanie i znajdzie się pan w ich władzy. Nie będą tak delikatni jak po tamtej wojnie. Jeżeli pan zabije tego starego człowieka, zostanie pan publicznie powieszony na szubienicy i pańskie ciało będzie tam wi sieć i gnić jako przestroga dla wszystkich innych morder ców. — Zwrócił się do Howarda. — To powinno do niego trafić — rzekł spokojnie po angielsku. Starym panem targnął niepokój. — Przykro mi, że pan to powiedział — rzekł. — Nie pomoże to panu. — Nic innego też by nie pomogło. Mój koniec jest bardzo bliski. W tonie młodego człowieka była jakaś spokojna ostateczność, która sprawiła, że twarz Howarda drgnęła boleśnie. — Żałuje pan? — spytał. — Nie, Bóg świadkiem, nie żałuję — odrzekł Charenton i roześmiał się po chłopięcemu. — Nie udało nam się trafić w Adolfa, aleśmy go cholernie nastraszyli. Otworzyły się drzwi za nimi. Obaj szybko się obejrzeli: stał w nich niemiecki Gefreiter z szeregowcem. Szerego- •ja wiec wkroczył do pokoju i stanął obok Howarda. Gefreiter powiedział szorstko: — Kommen Sie. * Gdy Howard wstał z miejsca, Charenton się uśmiechnął. — Mówiłem panu. Żegnam i życzę wszystkiego najlepszego. — Do widzenia — rzekł stary pan. Wyprowadzono go pośpiesznie, nim zdążył powiedzieć coś więcej. Idąc korytarzem do wyjścia na ulicę, zobaczył przez otwarte drzwi czarno umundurowanego oficera Gestapo o twarzy pociemniałej z gniewu. Howard z bólem serca wyszedł w otoczeniu swoich strażników na oblany słońcem plac. Zaprowadzili go z powrotem do Nicole i dzieci. Ronnie rzucił się ku niemu. — Marian pokazywał nam, jak się staje na głowie — za wołał podnieconym głosem. — Ja już umiem i Pierre tak że. Willem nie potrafi ani żadna z dziewczynek. Niech pan popatrzy. Niech pan tylko popatrzy! Wśród kłębowiska dzieci stojących na głowach Nicole spojrzała z niepokojem na Howarda. — Nic panu nie zrobili? — spytała. Stary pan potrząsnął głową. — Użyli mnie, żeby spróbować zmusić do mówienia pewnego młodego człowieka nazwiskiem Charenton. — Opowiedział jej pokrótce, co się wydarzyło. — To ich sposób — rzekła. — Słyszałam o tym w Chartres. Żeby osiągnąć swój cel przez zadawanie bólu, nie znęcają się nad ciałem, tylko nad duchem. Długie popołudnie wlokło się, aż nastał wieczór. W ciasnej izdebce więziennej było bardzo gorąco i trudno przychodziło utrzymać dzieci w dobrych humorach. Nie miały żadnego zajęcia, nic do oglądania, nie było też nic, co by im można poczytać. Nie minęło wiele czasu, a już Nicole i Howard musieli ciężko się trudzić, aby utrzymać spokój i kłaść kres kłótniom. Było to dla nich o tyle korzy- * Chodźcie 243 stne, że nie pozwalało zbytnio rozmyślać nad własną sytuacją. W końcu niemiecki żołnierz przyniósł im następny posiłek, kolację złożoną z gorzkiej kawy i dużych porcji bułki. Zajęło to uwagę dzieci i pozwoliło od nich odpocząć. A przy tym stary pan i dziewczyna wiedzieli doskonale, że dzieciom niedługo zachce się spać. Gdy żołnierz wrócił po naczynia, poprosili o posłania. Przyniósł im sienniki wypchane słomą, dodając do każdego po twardej poduszce i kocu. Spędzili jakiś czas na ich rozpościeraniu, a kiedy skończyli, dzieci były już zmęczone i chętnie ułożyły się do snu. Długie godziny wieczoru minęły w nudzie i bezczynności. Nicole i Howard siedzieli na siennikach rozmyślając; od czasu do czasu zamieniali po parę słów i znów milkli. Około dziesiątej, zdjąwszy tylko wierzchnią odzież, położyli się i nakryli kocami. Howard spał tej nocy stosunkowo nieźle — dziewczyna gorzej. Bardzo wczesnym rankiem, w półświetle poprzedzającym świt, drzwi ich więzienia otworzyły się z trzaskiem. Stanął w nich Gefreiter w pełnym umundurowaniu, z bagnetem za pasem i w stalowym hełmie na głowie. Potrząsnął Howarda za ramię. — Auf *! — powiedział wskazując mu gestem, że ma wstać i ubrać się. Nicole, trochę przestraszona, uniosła się na jednej ręce. — Czy jestem potrzebna? — spytała po francusku. Żoł nierz zaprzeczył ruchem głowy. Howard, wkładając kurtkę, zwrócił się do niej w półmroku. — Jeszcze jedno przesłuchanie. Nie martw się, niedługo wrócę. Była głęboko zaniepokojona. — Będę czekać na pana z dziećmi — rzekła po pro stu. — Ze mną nic im się nie stanie. * Wstawać 244 — Wiem — powiedział. — Au revoir.* O zimnym brzasku wyprowadzili go na plac i pognali do owego dużego budynku ze swastyką, na wprost kościoła, tam, gdzie ich za pierwszym razem przesłuchiwano. Nie zaprowadzono go do tego samego pomieszczenia, lecz do pokoju na piętrze, w głębi domu. Była to niegdyś sypialnia i część mebli sypialnianych stała jeszcze na miejscach, ale łóżko usunięto i urządzono tu coś w rodzaju biura. Gestapowiec w czarnym mundurze, major Diessen, stał przy oknie. — A więc mamy znowu Anglika — powiedział. Howard milczał. Niemiec wyrzekł kilka słów we własnym języku do podoficera i szeregowca, którzy wprowadzili Howarda do pokoju. Gefreiter zasalutował i wyszedł zamykając drzwi za sobą. Szeregowiec pozostał przy drzwiach w postawie na baczność. Pokój wypełniało teraz zimne, szare światło. — Proszę tutaj — rzekł Niemiec przy oknie. — Niech pan wyjrzy. Ładny ogród, prawda? Stary pan zbliżył się do okna. Zobaczył ogród otoczony dokoła wysokimi murami z czerwonej cegły, na których rozpięto drzewka owocowe. Był to dobrze utrzymany, stary ogród — taki, na jakie lubił patrzeć. — Tak — powiedział cicho. — To ładny ogród. — In- stynktownie czuł, że kryje się w tym jakaś pułapka. — Jeżeli mu pan nie pomoże, pański przyjaciel, pan Charenton, umrze w nim za parę minut — powiedział Niemiec. — Zostanie rozstrzelany jako szpieg. Stary pan wlepił w niego oczy. — Nie wiem, jaki pan miał zamysł sprowadzając mnie tutaj — rzekł. — Spotkałem się z Charentonem po raz pierwszy w życiu wczoraj, kiedy umieścił nas pan razem. Jest to bardzo dzielny i dobry młody człowiek. Jeżeli pan każe go rozstrzelać, postąpi pan źle. Takiemu człowiekowi powinno się pozwolić żyć, pracować dla świata, kiedy ta wojna się skończy. * Do widzenia. 345 — Bardzo piękne przemówienie — powiedział Nie miec. — Zgadzam się z panem, powinno mu się pozwolić żyć. I będzie żył, jeżeli mu pan pomoże. Pozostanie więź niem do końca wojny, który teraz już niedługo nastąpi. Najwyżej za sześć miesięcy. Wtedy się go zwolni. — Zwró cił się w stronę okna. — Proszę spojrzeć. Już go wyprowa dzają. Stary pan wyjrzał przez okno. Niewielki oddziałek, złożony z sześciu niemieckich żołnierzy uzbrojonych w karabiny, postępował po ścieżce eskortując Charentona. Dowodził nimi Feldfebel albo raczej oficer maszerujący za Charentonem, który szedł powoli, trzymając ręce w kieszeniach spodni. Nie był związany, nie wyglądał też na szczególnie udręczonego. — Czego pan chce? — spytał Howard Niemca. — Dlaczego mnie pan sprowadził, żebym to oglądał? — Sprowadziłem pana tu, żeby się przekonać, czy nie zechce pan dopomóc przyjacielowi w chwili, kiedy potrzebuje pomocy. — Gestapowiec nachylił się do starego pana i rzekł cicho: — Niechże pan posłucha. Przecież to drobiazg, który żadnemu z was nie zaszkodzi. Nie zrobi też żadnej różnicy w przebiegu wojny, bo tak czy owak wasz kraj jest teraz skazany na przegraną. Jeżeli mi pan powie, w jaki sposób on przekazał informacje z Francji do Anglii, do waszego majora Cochrane'a, wstrzymam tę egzekucję. Odstąpił krok do tyłu. — Jak pan myśli? Trzeba być realistą. Przecież to nie rozsądnie dać umrzeć takiemu dzielnemu młodemu czło wiekowi, kiedy można go uratować, żeby pracował dla wa szego kraju po wojnie. A co więcej, nikt się o tym nigdy nie dowie. Charenton pozostanie w więzieniu do końca wojny, czyli przez parę miesięcy, a potem go zwolnimy. Pan i pańskie dzieci będziecie musieli zostać we Francji^ ale jeżeli nam pan teraz pomoże, wcale nie musi pan siedzieć w więzieniu. Będzie pan mieszkać spokojnie w Chartres, u tej młodej kobiety. Na jesieni, kiedy już woj na się skończy, wrócicie wszyscy do domu. W Anglii żad- 246 nego śledztwa w tej sprawie nie przeprowadzą, bo do tego czasu cała organizacja wywiadu brytyjskiego ulegnie rozproszeniu. Nie ma w tym dla pana najmniejszego niebezpieczeństwa, a uratuje pan życie temu młodemu człowiekowi. — Znów nachylił się ku Howardowi. — Tylko kilka słów — powiedział miękko. — Jak on to zrobił? Nigdy się nie dowie, że pan nam to powiedział. — Nie mogę panu tego powiedzieć — odrzekł stary pan trzymając wzrok utkwiony w Niemcu — bo naprawdę nie wiem. Nie miałem absolutnie żadnego udziału w jego spra wach. Wypowiedział to z uczuciem ulgi. Gdyby posiadał te in- formacje, rzecz byłaby trudniejsza. — To zwykłe bzdury — rzekł ostro gestapowiec, odstępując o krok w tył. — Nie wierzę panu. Wie pan dostatecznie dużo, aby dopomóc agentowi swojego kraju, kiedy on potrzebuje pańskiej pomocy. Wie to każdy, kto podróżuje po obcym kraju. Czy bierze mnie pan za głupca? — Może tak jest z podróżującymi Niemcami — odparł Howard. — W Anglii zwyczajni podróżni nic nie wiedzą o sprawach wywiadu. Mówię panu, nie wiem absolutnie nic, co by mogło pomóc temu człowiekowi. Niemiec przygryzł wargę. — Skłonny jestem sądzić, że pan sam jest szpiegiem. Wałęsał się pan po kraju w przebraniu, nie wiadomo gdzie. Lepiej niech pan uważa. Może pan podzielić jego los. — Mimo to — rzekł stary pan — nie mogę panu powiedzieć nic, co by miało dla pana wartość, ponieważ nic nie wiem. Diessen znowu obrócił się do okna. — Nie ma pan dużo czasu. Minutę, dwie, nie więcej. Niech się pan jeszcze raz zastanowi, nim będzie za późno. Howard wyjrzał na ogród. Postawili młodego człowieka plecami do muru, na którym w tym miejscu rozpięta była śliwa. Ręce miał teraz skrępowane z tyłu, a Feldwebel zawiązywał mu oczy czerwoną bawełnianą chustką. 247 — Nikt się nigdy nie dowie — rzekł Niemiec. — Jeszcze ma pan czas, żeby mu ocalić życie. — Nie mogę go w ten sposób ocalić — powiedział stary pan. — Nie posiadam tych informacji. Ale to, co pan zamierza zrobić, jest złe i niegodziwe. Na dalszą metę nie przyniesie to panu korzyści. Gestapowiec raptownym ruchem obrócił się i przysunął twarz do twarzy Howarda. — On panu dał wiadomości do przekazania — krzyknął groźnie. — Uważacie się za sprytnych, ale mnie nie oszukacie. Ta gospoda „Pod Pstrągiem"... piwo... kwiaty... ryby! Myśli pan, że jestem głupcem? Co to wszystko znaczy? — Absolutnie nic poza tym, co on powiedział. Chodzi o miejsce, które bardzo lubi. To wszystko. Niemiec cofnął się, zmarkotniały. — Nie wierzę — rzekł ponuro. W ogrodzie Feldwebel zostawił młodego człowieka pod murem. Szóstka żołnierzy ustawiła się przed nim szeregiem, w odległości jakichś dziesięciu jardów. Na rozkaz oficera ładowali karabiny. — Nie będę dłużej z tym zwlekał — rzekł Diessen. — Wciąż nie ma pan nic do powiedzenia, żeby uratować mu życie? Stary pan potrząsnął głową. Z ogrodu oficer spojrzał w ich okno. Diessen podniósł i opuścił rękę. Oficer wykonał półobrót, sprężył się i ostrym głosem wydał komendę. Rozległa się nieskładna salwa. Stary pan ujrzał, jak ciało pod śliwą załamuje się i pada, drga kurczowo przez chwilę, wreszcie nieruchomieje. Odwrócił wzrok — zrobiło mu się niedobrze. Diessen przeszedł na środek pokoju. Wartownik wciąż stał niepo-ruszenie pod drzwiami. — Nie wiem, czy mam wierzyć w pańską historię, czy nie — rzekł Niemiec w końcu posępnie. — Jeżeli jest pan szpiegiem, to przynajmniej sprytnym. — Nie jestem szpiegiem. _ To co pan robi w tym kraju? Wałęsając się po nim przebrany za francuskiego chłopa? — Mówiłem już panu wiele razy — odrzekł stary pan znużonym głosem. — Próbowałem odwieźć te dzieci do Anglii, żeby je potem odesłać do domów albo do Ameryki. — Kłamstwa... Kłamstwa! — wybuchnął Niemiec. Wy, Anglicy, jesteście zawsze tacy sami! Uparci jak muły! Znów zbliżył gwałtownie twarz do twarzy Howarda. — Zbrodniarze, jeden w drugiego! — Wskazał ogród za oknem. — Mógł pan temu zapobiec, ale nie chciał pan. — Nie mogłem panu przeszkodzić w zabiciu tego młodego człowieka. To była pańska własna wina. — Nie chciałem go zabić — rzekł gestapowiec ponuro. — Sam mnie do tego zmusił... On, i pan także. Wy obaj ponosicie winę za tę śmierć. Nie zostawiliście mi innej drogi. — Po chwili milczenia podjął na nowo: — Cały czas kłamiecie, spiskujecie przeciwko nam. Wasz Churchill, wasz Chamberlain jątrzyli nas, prowokowali do wojny. A z pana taki sam numer. Stary pan nie odrzekł na to nic. Niemiec wziął się w garść, przeszedł przez pokój i siadł za stołem. — I ta pańska historyjka o wysłaniu dzieci do Amery ki! Nie wierzę ani słowu z tego wszystkiego. Stary pan był bardzo, bardzo zmęczony. Powiedział obojętnym głosem: — Nic na to nie poradzę. Naprawdę zamierzałem tak postąpić. — Wciąż pan twierdzi, że byłby je pan posłał do swojej zamężnej córki? — Tak. — Gdzie ona mieszka w Ameryce? — W posiadłości zwanej Coates Harbor, na Long Island. — Long Island. Tam mieszkają bogacze. Czy pańska córka jest bardzo bogata? — Wyszła za amerykańskiego biznesmena. Owszem, są całkiem zamożni. 249 — I wciąż pan chce, żebym uwierzył, że taka bogata kobieta przygarnęłaby te wszystkie brudne małe dzieciaki, które pan pozbierał po drodze? — powiedział Niemiec z niedowierzaniem. — Ona to zrobi — rzekł Howard, a po chwili dodał: — Pan tego nie rozumie. Tam ludzie chcą nam pomagać. Jeżeli przygarniają dzieci, które uszły z Europy, to uważają, że robią coś, co robić warto. I tak rzeczywiście jest. Niemiec spojrzał na niego z zaciekawieniem. — Podróżował pan po Ameryce? — Trochę. — Zna pan miasto Wbite Falls? Howard potrząsnął głową. — Wygląda to na całkiem pospolitą nazwę, ale nie pamiętam. W którym stanie ono leży? — W Minnesota. Czy to daleko od Long Island? — To w samym środku kraju. Przypuszczam, że jakieś tysiąc mil. — Stary pan pomyślał, że rozmowa przybiera bardzo dziwny obrót. — Teraz co do mademoiselle. Ją także miał pan wysłać do Ameryki? — spytał Niemiec. — Jest też jednym z tych pańskich dzieci? Stary pan zaprzeczył ruchem głowy. — Chciałbym, żeby tam pojechała — odparł. — Ale ona nie chce opuścić Francji. Jej ojciec jest u was w niewoli, matka sama w Chartres. Starałem się ją namówić, żeby pojechała z nami do Anglii, ale się nie zgodziła. Nie może pan jej nic zarzucić. Gestapowiec wzruszył ramionami. — Co do tego mogą być różne zdania. Dopomagała w pańskiej robocie. — Powtarzam panu wciąż i wciąż — powiedział znużonym głosem stary pan — że nie prowadzę żadnej tajnej roboty. Wiem, że mi pan nie wierzy. — Po chwili dodał: — Jedyna robota, jaką się zajmowałem przez ostatnie dwa tygodnie, miała na celu dowiezienie tych dzieci w bezpieczne miejsce. Nastąpiło krótkie milczenie. 250 _ Niech je pan puści do Anglii — powiedział cicho Howard. — Niech pan pozwoli temu młodzieńcowi, temu Focąuetowi, zabrać je łodzią do Plymouth, a pannie Rou-geron popłynąć z nimi, żeby je przewieźć do Ameryki. Jeżeli pan to zrobi, przyznam się do wszystkiego, co tylko pan zechce. Gestapowiec spojrzał na niego z gniewem. — Bzdury pan gada — odparł. — Tym, co pan teraz po wiedział, znieważył pan naród niemiecki. Bierze nas pan za bandę łotrów? Mielibyśmy dobijać takich targów? Howard milczał. Niemiec podniósł się i przeszedł do okna. — Nie wiem, co o panu sądzić — rzekł wreszcie. — My ślę, że musi pan być bardzo odważnym człowiekiem, żeby mówić tak, jak przed chwilą. Howard uśmiechnął się blado. — Nie odważnym — powiedział — tylko bardzo sta rym. Cokolwiek by pan ze mną zrobił, nie potrafi mi pan wiele odebrać, bo mam już wszystko za sobą- Niemiec nic na to nie odpowiedział. Rzekł coś we własnym języku do wartownika, po czym odprowadzono Howarda z powrotem do izby więziennej. ROZDZIAŁ JEDENASTY Nicole powitała go z ulgą. Przeżyła godzinę trudnego do zniesienia niepokoju, udręczona myślą o tym, co z nim może się dziać, a dzieci naprzykrzały się jej bez ustanku. — Co się stało? — spytała. — Tego młodego człowieka, Charentona, rozstrzelali — odrzekł zmęczonym głosem. — Później przesłuchiwali mnie jeszcze długo. ? — Niech pan usiądzie i odpocznie — powiedziała miękko. — Niedługo przyniosą nam kawy. Potem poczuje się pan lepiej. Usiadł na zwiniętym sienniku. — Nicole — rzekł — myślę, że jest szansa, że puszczą 251 dzieci do Anglii beze mnie. Czy wtedy pojechałabyś z nimi? — Ja? Sama z dziećmi do Anglii? Nie sądzę, żeby to by ła dobra myśl, monsieur Howard. — Chciałbym, żebyś pojechała, jeżeli to możliwe. Podeszła bliżej i usiadła obok niego. — Chce pan tego dla dzieci czy dla mnie? — zapytała. Nie mógł na to znaleźć odpowiedzi. — I dla nich, i dla ciebie — odrzekł w końcu, a ona, rozumując jasno i logicznie, odparła: — W Anglii znajdzie się dużo ludzi, pana przyjaciół i krewnych angielskich dzieci, którzy się nimi wszystkimi zajmą. Musi pan tylko napisać list i przesłać przez nie, jeżeliby miały jechać bez pana. Ale co do mnie, mówiłam już panu, że nie mam po co jechać do Anglii... teraz. Tu jest mój kraj, moi rodzice są tutaj i znajdują się w ciężkiej sytuacji. I ja tu muszę zostać. Kiwnął głową ze smutkiem. — Obawiałem się, że tak będziesz uważała. W pół godziny później drzwi się otworzyły i pokazało się w nich dwóch niemieckich szeregowców. Dźwigali stół. Przenieśli go przez drzwi z pewnym trudem i ustawili na środku pokoju. Następnie przynieśli osiem krzeseł, które z matematyczną dokładnością rozmieścili dokoła stołu. Nicole i Howard przypatrywali się temu ze zdziwieniem. Odkąd ich uwięziono, wszystkie posiłki jedli z talerzy trzymanych w ręku, nabierając jedzenie z garnka stojącego na podłodze. Zaszła teraz jakaś zmiana w ich traktowaniu, rzecz dziwna i podejrzana. Żołnierze wyszli. Wkrótce potem drzwi znów się otworzyły i wszedł mały francuski kelner, najpewniej z jakiejś pobliskiej kawiarni, balansując trzymaną w ręce tacą. Za nim wszedł niemiecki żołnierz i stanął w groźnym milczeniu. Kelner, wyraźnie przestraszony, rozpostarł na stole serwetę, ustawił filiżanki i spodki, duży garnek z gorącą kawą, dzbanek gorącego mleka, świeże bułeczki, masło, cukier, dżem i talerz z pętami kiełbasy pokrojonymi na porcje. Następnie wyszedł szybko, z widoczną ulgą. Żołnierz 252 niemiecki z niewzruszoną miną znów zamknął drzwi zostawiając ich samych. Dzieci skwapliwie zgromadziły się wokół stołu. Howard i Nicole pomogli im zasiąść w krzesłach i zabrali się do ich karmienia. Dziewczyna spojrzała na starego pana. — To wielka zmiana — powiedziała cicho. — Nie' ro zumiem, dlaczego oni to robią. Potrząsnął głową. On też nie rozumiał. W głębi jego duszy czaiła się nie wypowiedziana myśl, że to jakiś nowy podstęp, który ma go skłonić do przyznania się do czegoś. Nie udało im się strachem — teraz próbują perswazją. Dzieci zmiotły ze stołu wszystko, co na nim było, i zeszły z krzeseł ukontentowane. W kwadrans potem zjawił się znowu mały kelner, wciąż pod strażą, sprzątnął ze stołu, zabrał serwetę i wycofał się w milczeniu. Ale tym razem drzwi się nie zamknęły. Jeden ze strażników stanął w nich i powiedział: — Sie konnen in den Garten gehen* Howard z trudem zrozumiał, iż to znaczy, że mogą wyjść do ogrodu. Za domem był niewielki ogród, ze wszystkich stron otoczony wysokim ceglanym murem, dość podobny do innego ogrodu, który stary pan widział wcześniej tego samego dnia. Dzieci wybiegły wśród chóru przenikliwych okrzyków — poprzedni dzień spędzony w zamknięciu był dla nich ciężką próbą. Howard z Nicole wyszli za nimi, zastanawiając się, co to wszystko może znaczyć. Był to jeszcze jeden promienny, słoneczny dzień i już robiło się gorąco. Po chwili ukazało się dwóch niemieckich żołnierzy dźwigających fotele. Te dwa fotele ustawili z matematyczną precyzją dokładnie pośrodku plamy cienia pod drzewem. — Setzen Sie sich** — powiedzieli. Nicole i Howard usiedli obok siebie, skrępowani i mil- * Możecie pójść do ogrodu. ** Proszę usiąść 253 czący. Żołnierze wyszli, natomiast przy jedynym wyjściu z ogrodu zjawił się wartownik z karabinem i osadzonym na nim bagnetem. Oparł karabin o ziemię i stanął w postawie na „spocznij", bez ruchu i bez wyrazu. We wszystkich tych poczynaniach było coś złowróżbnego. — Dlaczego oni to dla nas robią? — spytała Nicole. — Co myślą przez to zyskać? — Nie wiem — odparł Howard. — W pewnej chwili dziś rano pomyślałem, że może nas puszczą... a w każdym razie pozwolą dzieciom pojechać do Anglii. Ale nawet i to nie byłby powód, żeby stawiać dla nas fotele w cieniu. — To jakaś pułapka — rzekła cicho dziewczyna. — Chcą czegoś od nas i dlatego starają się nam dogodzić. Potwierdził skinieniem głowy. — Ale zawsze przyjemniej tu niż w tamtym pokoju — powiedział. Mały Polak, Marian, był równie podejrzliwy jak oni. W posępnym milczeniu siadł z boku na trawie; odkąd ich ujęto, prawie się nie odzywał. Rosę też czuła się nieswojo — krążyła po ogrodzie zerkając na wysokie mury, jakby szukała możliwości ucieczki. Młodsze dzieci nie przejmowały się niczym — Ronnie, Pierre, Willem i Sheila urządzali sobie zabawy w ogrodzie albo stawali z palcem w ustach, przypatrując się niemieckiemu wartownikowi. Niebawem Nicole, obejrzawszy się, spostrzegła, że stary pan usnął w fotelu. Spędzili w ogrodzie cały dzień, wracając do swojej izby więziennej tylko na posiłki. Dejeuner i diner * podał im w taki sam sposób, pod strażą ten sam milczący mały kelner: dobre, obfite posiłki, smacznie przyrządzone i ładnie podane. Po wieczornym obiedzie niemieccy żołnierze zabrali stół i krzesła i wskazali im gestem, że mogą rozpostrzeć posłania. Howard i Nicole uczynili tak i ułożyli wszystkie dzieci do snu, a wkrótce potem sami też położyli się spać. Howard przespał ledwo godzinę, kiedy niemiecki żoł- * Obiad 9,54 nierz otworzył drzwi. Pochylił się i potrząsnął starego pana za ramię. _ Kommen Sie — powiedział. — Schnell... zur Gestapo. * Howard wstał ze znużeniem i w ciemności włożył kaftan i buty. — Co to? — spytała Nicole ze swojego posłania. Czy ja też mogę pójść? — Chyba nie, moje dziecko. Tylko ja im jestem po trzebny. — Ale sobie porę wybrali! — wykrzyknęła. Niemiecki żołnierz wykonał gest zniecierpliwienia. — Nie martw się — rzekł Howard. — Pewnie jeszcze jedno przesłuchanie. Wyprowadzono go pospiesznie i drzwi się za nim zamknęły. W ciemnej izbie dziewczyna wstała, włożyła spódnicę i czekała pełna złych przeczuć, siedząc na sienniku wśród śpiących dzieci. Howarda wzięto do tego pokoju, gdzie ich przesłuchiwano za pierwszym razem. Za stołem siedział oficer Gestapo, major Diessen. Stała przy nim pusta filiżanka po kawie, a w pokoju pełno było dymu z cygar. Niemiecki żołnierz, który przyprowadził Howarda, zasalutował sztywno. Oficer coś do niego powiedział i żołnierz wyszedł zamykając za sobą drzwi. Howard został w pokoju sam na sam z majorem Diessenem. Spojrzał na zegar. Było trochę po północy. Okna zakryto kocami z powodu zaciemnienia. Po chwili Niemiec spojrzał na Howarda stojącego pod ścianą. — A więc tak — powiedział. — Znowu mamy Anglika. Otworzył szufladę i wyjął z niej duży czarny pistolet automatyczny. Wysunął magazynek i zbadał go, po czym wsunął z powrotem i jakby chcąc naładować, pociągnął zamek. Położył pistolet na bibularzu przed sobą. — Jesteśmy sami — powiedział. — Nie ryzykuję, jak pan widzi. * Proszą iść... Szybko... do Gestapo. 255 Stary pan uśmiechnął się z lekka. — Z mojej strony nie musi się pan niczego bawiać. — Być może — powiedział Niemiec. — Natomiast pan ode mnie może się obawiać wielu rzeczy. Nastąpiło krótkie milczenie. — A gdybym mimo wszystko pozwolił panu jechać do Anglii? Co by pan wtedy pomyślał? — zapytał nagle ge stapowiec. W starym panu serce skoczyło, a potem znów zmartwiało. Zapewne była to jakaś pułapka. — Byłbym bardzo wdzięczny, jeżeli pozwoliłby mi pan zabrać dzieci — odrzekł cicho. — I mademoiselle także? Potrząsnął głową. — Ona nie chce jechać. Chce zostać we Francji. — My też tego chcemy — Niemiec potwierdził skinieniem głowy, a po chwili ciągnął: — Powiedział pan, że byłby pan wdzięczny. Przekonamy się zaraz, czy to nie tylko czcza obiecanka. Gdybym pozwolił panu pojechać do Anglii z pańskimi dziećmi, żeby je pan mógł wysłać do Ameryki, czy wyświadczyłby mi pan drobną przysługę? — To zależy od tego, na czym ona polega. — Targi! — wybuchnął gestapowiec. — Zawsze jednakowi, wy Anglicy! Człowiek próbuje wam pomóc, a wy zaczynacie się kramarzyć! Pańska sytuacja nie pozwala się panu targować, panie Angliku! — Muszę wiedzieć, czego się pan ode mnie domaga — obstawał przy swoim stary pan. — To nic trudnego... — Niemiec urwał na chwilę. Jego ręka powędrowała do czarnego pistoletu na biurku i palce zaczęły po nim przebierać. — Jest pewna osoba, którą należy zawieźć do Ameryki — rzekł powoli. — Nie chcę rozgłaszać jej podróży. Byłoby całkiem stosowne, żeby odbyła tę podróż z pańską gromadą dzieci. Trzymał teraz otwarcie pistolet w ręce. Howard przez stół wlepił w niego oczy. — Jeżeli chodzi panu o to, żeby wykorzystać jazdę mo- 256 jej gromadki dla przerzucenia agenta do Ameryki — powiedział — nie zgodzę się na to. Ujrzał, jak palec wskazujący gestapowca zahacza o cyngiel. Podniósł wzrok na twarz Niemca i zobaczył, że jest blada z gniewu. Przez pełne pół minuty trwali w bezruchu, wpatrując się jeden w drugiego. Niemiec odprężył się pierwszy. — Chce pan doprowadzić mnie do szału — rzekł z gory czą. — Jesteście narodem upartym i zawziętym. Odrzuca cie przyjazną dłoń. Wszystko, cokolwiek robimy, jest dla was podejrzane. Howard milczał. Nie miało sensu mówić więcej, niż było konieczne. Nic by to nie pomogło. — Niech mnie pan posłucha — powiedział Niemiec — i spróbuje wbić sobie do tępej głowy, co następuje: to nie żaden agent ma jechać do Ameryki. To mała dziewczynka. — Dziewczynka? — Pięcioletnia dziewczynka. Córka mojego brata, który poległ. Trzymał pistolet mocno w dłoni. Broń leżała wciąż na biurku, ale skierowana w stronę starego pana. — Muszę to dobrze zrozumieć — powiedział Howard. — Dziewczynka, którą chce pan wysłać z tamtymi wszystkimi dziećmi do Ameryki, to mała Niemka? — Tak. — Kim ona jest i dokąd ma jechać? — Powiedziałem już panu, kim jest. Córką mojego brata Karla. Nazywa się Anna Diessen i znajduje się obecnie w Paryżu. — Zawahał się chwilę. — Widzi pan, było nas trzech. Mój najstarszy brat, Rupert, walczył w wojnie światowej, a potem pojechał do Ameryki. Ma teraz w White Falls interes, pan by to nazwał sklepem spożywczym. Jest obywatelem amerykańskim. — Rozumiem — powiedział Howard z namysłem. — Mój brat Karl służył w czwartym pułku czołgów jako Oberleutnant, w drugiej dywizji pancernej. Ożenił się przed kilku laty, ale małżeństwo było nieudane. — Zawahał się 257 na krótką chwilę, po czym rzucił szybko: — Dziewczyna nie była pełnej krwi aryjką, a z takich związków nigdy nic dobrego nie wychodzi. Doszło do przykrości i ona umarła. A teraz Karl też nie żyje. Siedział minutę w zamyśleniu. — Bardzo mi przykro — rzekł łagodnie Howard. I była to prawda. — To przez angielską zdradę zginął — powiedział Dies-sen posępnie. — Pędził przed sobą Anglików z Amiens w stronę wybrzeża. Była tam szosa zapchana uchodźcami, i on oczyszczał ją za pomocą karabinów, żeby jego czołg mógł przejechać. A wśród tych uchodźców znajdowali się angielscy żołnierze, których Karl nie dostrzegł, i oni rzucili butelkami z benzyną w czubek jego wieżyczki, tak że benzyna ściekła do wnętrza, a potem rzucili płomień, żeby ją zapalić. Mój brat otworzył właz chcąc się wydostać i ci Anglicy zastrzelili go, nim zdążył się poddać. Ale on już się poddał, i oni o tym wiedzieli. Nikt nie byłby w stanie dalej walczyć w płonącym czołgu. Howard milczał. — Więc teraz trzeba jakoś urządzić Annę. Sądzę, że naj lepiej będzie, jeżeli pojedzie do Ruperta, do Ameryki. —? Ma pięć lat? — spytał stary pan. — Pięć i pół. — A więc z wielką chęcią ją wezmę. Niemiec popatrzył na niego w zamyśleniu. — Jak prędko po waszym przybyciu do Anglii dzieci wyjadą? Ile ich pan wysyła do Ameryki? Wszystkie? — Wątpię. Troje pojedzie na pewno, ale z tej szóstki dwoje to Anglicy, a jedna Francuzka, która ma ojca w Londynie. Nie przypuszczam, żeby wszystkie musiały jechać... chociaż może. Ale tamtą trójkę wyślę w ciągu tygodnia. To znaczy, jeżeli nas pan puści. Niemiec kiwnął głową. — Dłużej nie należy zwlekać. Za sześć tygodni będzie my w Londynie. Zapadło milczenie. — Nie chcę, by pan myślał, że mam wątpliwości co do 9.58 wyniku tej wojny — podjął Diessen. — Pokonamy Anglię, jak pokonaliśmy Francję... Nie oprzecie się nam. Ale przez wiele lat trwać będzie wojna z waszymi dominiami i póki się nie skończy, nie będzie dużo jedzenia dla dzieci ani tu, ani w Niemczech. Lepiej dla malej Anny znaleźć się w kraju neutralnym. Howard przytaknął. — A więc może pojechać z moją gromadką, skoro ją pan chce wysłać. Gestapowiec spojrzał na niego bacznie. — Tylko żeby nie było żadnego oszukaństwa. Proszę pamiętać, że będziemy mieli pannę Rougeron. Może wrócić do Chartres i mieszkać z matką, ale póki nie otrzymam kabłogramu od mego brata Ruperta, że mała Anna jest u niego cała i zdrowa, będziemy mieli mademoiselle na oku. — Jako zakładniczkę — powiedział cicho stary pan. — Jako zakładniczkę. — Niemiec wpatrzył się w niego arogancko. — I jeszcze jedno. Jeśli ,phoć słowo o tym wyjdzie na jaw, pańska młoda dama pójdzie do obozu koncentracyjnego. Nie scierpię, żeby pan rozprzestrzeniał kłamstwa na mój temat, kiedy tylko dotrze pan do Anglii. Proszę to sobie zapamiętać. Howard pomyślał szybko. — Sprawa ma i drugą stronę — rzekł. — Gdyby ma demoiselle Rougeron miała kłopoty z Gestapo i ja dowie działbym się o tym w Anglii, cała historia zostanie opu blikowana w moim kraju i podana w niemieckim biule tynie informacyjnym przez radio, z wymienieniem pań skiego nazwiska. — Pan ośmiela się mi grozić! — rzucił Diessen z wście kłością. Stary pan uśmiechnął się lekko. — Przestańmy grozić sobie wzajemnie — powiedział. — Każdy z nas ma drugiego w ręku, więc chcę zawrzeć z panem umowę. Zabiorę z sobą pańską dziewczynkę i po jedzie bezpiecznie do White Falls, choćbym miał ją wy słać samolotem. Pan ze swej strony zaopiekuje się panną 259 Rougeron i dopilnuje, żeby nie stało się jej nic złego. Taka transakcja będzie odpowiadała nam obu i możemy się rozstać po przyjacielsku. Niemiec długo wpatrywał się w niego. — A więc tak — rzekł wreszcie. — Sprytny pan jest, panie Angliku. Uzyskał pan wszystko, czego pan chciał. — Pan także — odrzekł stary pan. Niemiec wypuścił z ręki pistolet i sięgnął po kartkę papieru. — Jaki jest pański adres w Anglii? Wezwę pana w sierpniu, kiedy już będziemy w Londynie. Zabrali się do ustalania szczegółów umowy. W kwadrans później Niemiec wstał od stołu. — Ani słowa o tym nikomu — powiedział raz jesz cze. — Jutro wieczór zostaniecie stąd przewiezieni. Howard potrząsnął głową. — Nie powiem nikomu. Ale chciałbym, żeby pan wiedział jedno. W każdym przypadku chętnie zabrałbym pańską dziewczynkę. Ani na chwilę nie przyszło mi do głowy odmówić zabrania jej. — To dobrze — powiedział Niemiec. — Gdyby pan odmówił, zastrzeliłbym pana na miejscu. Byłby pan zbyt niebezpieczny, by wyjść żywy z tego pokoju. Skłonił się sztywno. — Auf Wiedersehen * — rzekł ironicznie. Nacisnął gu zik na biurku, drzwi się otworzyły i wartownik odprowa dził Howarda przez ciche, oblane światłem księżycowym ulice z powrotem do więzienia. Nicole czekała na niego, siedząc na posłaniu. Kiedy drzwi się zamknęły, podeszła do starego pana i spytała: — Jak było? Czy zrobili panu coś złego? Pogłaskał ją po ramieniu. — Wszystko w porządku. Nic mi nie zrobili. — Więc co się stało? Po co im pan był potrzebny? Usiadł na sienniku, a ona naprzeciwko niego. Księżyc rzucał przez okno długą smugę srebrzystego światła; skądś * Do widzenia ono z daleka słychać było cichy, monotonny warkot bombowca. __ Posłuchaj, Nicole, nie mogę ci powiedzieć, co się wydarzyło. Ale powiem ci tyle, ile mogę, a ty staraj się zapomnieć, co ci mówię. Wszystko będzie dobrze. Bardzo niedługo pojedziemy do Anglii, wszystkie dzieci... i ja też. A ty zostaniesz zwolniona i wrócisz do Chartres, do matki, i nie będziesz miała kłopotów z Gestapo. Oto, co się stanie. — Ale... ja nie rozumiem — powiedziała bez tchu. Jak do tego doszło? — Tego nie mogę ci zdradzić. Nie mogę ci powiedzieć nic więcej, Nicole. Ale tak się stanie i to bardzo niedługo. — Pan nie jest zmęczony albo chory? To wszystko prawda, ale nie może mi pan powiedzieć, jak to zostało załatwione? Skinął twierdząco głową. — Wyjedziemy jutro albo pojutrze — odparł. W jego głosie brzmiała spokojna pewność, która ją przekonała. — Bardzo, bardzo się cieszę — powiedziała cicho. Nastąpiło długie milczenie, aż wreszcie ona odezwała się znowu. — Siedząc tu po ciemku, kiedy pana nie było, rozmyślałam sobie, monsieur. — W słabym świetle zauważył, że na niego nie patrzy. — Zastanawiałam się, co z tych dzieci w przyszłości wyrośnie. Ronnie... myślę, że zostanie inżynierem, Marian żołnierzem, a Willem... on będzie chyba prawnikiem albo lekarzem. Rosę na pewno będzie matką, a Sheila... może też będzie matką albo jedną z tych waszych angielskich kobiet zajmujących się interesami. A mały Pierre... wie pan, co o nim myślę? Myślę, że będzie kiedyś artystą, który natchnie wielu innych ludzi swoimi ideami. — Uważam, że to bardzo prawdopodobne — rzekł stary pan. — Odkąd John zginął — ciągnęła dziewczyna cicho — byłam w rozpaczy. Wydawało mi się, że w świecie nie ma dobra, że zapanowało szaleństwo i wszystko zrobiło się 261 zwariowane i wstrętne... że Bóg umarł albo odszedł gdzieś daleko, pozostawiając świat Hitlerowi. Nawet małe dzieci miały cierpieć bez końca. Umilkła. Stary pan nic nie odpowiedział. — Ale teraz — podjęła — zdaje mi się, że zaczynam widzieć w tym jakiś sens. Nie było sądzone, abyśmy byli szczęśliwi, John i ja... poza tym jednym jedynym tygod niem. Przeznaczone nam było, że mamy źle postąpić. A. te raz, poprzez Johna i mnie, przeznaczone jest, żeby te dzieci wydostały się z Europy i rosły w spokoju. — Zni żyła głos. — Może właśnie po to zbliżyliśmy się z Johnem. Za trzydzieści lat może któreś -z tych maleństw będzie światu potrzebne. — Urwała na chwilę. — Może Ronnie, może Willem, a może mały Pierre zrobi coś wielkiego dla świata. Ale jeżeli kiedyś to się stanie, monsieur, to dzięki temu, że spotkałam się z pańskim synem, żeby pokazać mu Paryż, i że pokochaliśmy się nawzajem. Nachylił się ku niej, ujął ją za rękę i długo tak siedział w półmroku. Potem ułożyli się na swoich posłaniach i leżeli nie śpiąc do świtu. Następny dzień spędzili, jak poprzedni, w ogrodzie. Dzieci, znudzone bezczynnością, zrobiły się niesforne — Nicole musiała poświęcić im dużo czasu, podczas gdy Howard spał w fotelu pod drzewem. Dzień mijał powoli. Obiad podano im o szóstej; po posiłku 'ten sam kelner sprzątnął ze stołu. Zabrali się do rozkładania posłań dla dzieci, ale Gefrei-ter ich powstrzymał. Z pewnym trudem zrozumieli z jego słów, że mają wyjechać. Howard spytał, dokąd pojadą. Tamten wzruszył ramionami. — Nach Paris *? — rzekł niepewnie. Najwidoczniej sam nie wiedział. W pół godziny później wyprowadzono ich i wsadzono do krytej furgonetki. Dwóch żołnierzy wsiadło wraz z nimi i odjechali. Stary pan próbował wypytać żołnierzy, dokąd • Do Paryia ich wiozą, ale ci byli niekomunikatywni. Z ich rozmów Howard zorientował się wkrótce, że obaj jadą na urlop do Paryża i przy tej okazji powierzono im straż nad więźniami. Wyglądało więc, że pogłoska o Paryżu jest zgodna z prawdą. , Omówił to wszystko po cichu z Nicole, podczas gdy furgonetka w cieple wieczoru oddalając się od wybrzeża, trzęsła się i kołysała na wąskich, zadrzewionych drogach. Niebawem dojechali do obrzeży jakiegoś miasta. Nicole wyjrzała. — Brest — rzekła po chwili. — Poznaję tę ulicę. Jeden z Niemców potwierdził jej przypuszczenie: — Brest — oznajmił krótko. Zawieziono ich na dworzec kolejowy i tu wysiedli z furgonetki. Jeden z żołnierzy ich pilnował, gdy tymczasem drugi poszedł do oficera kierującego ruchem. Francuscy pasażerowie przyglądali się im z zaciekawieniem. Przepuszczono ich przez kołowrót i umieszczono wraz ze strażnikami w wagonie trzeciej klasy pociągu idącego jakoby prosto do Paryża. — Czy to ten pociąg, w którym mamy spać, proszę pa na? — spytał Ronnie. Howard uśmiechnął się cierpliwie. — To nie ten, o którym wtedy myślałem, ale może będziemy musieli w nim spać. — I będziemy mieli takie małe łóżeczka, jak nam pan opowiadał? — Chyba nie. Zobaczymy. — Strasznie mi się chce pić — powiedziała Rosę. — Czy mogę dostać pomarańczę? Na peronie sprzedawano pomarańcze, ale Howard nie miał pieniędzy. Wyłuszczył całą sprawę jednemu z niemieckich żołnierzy, który wysiadł z wagonu i kupił dla wszystkich pomarańcze. Po chwili wszyscy ssali owoce, przy czym dzieci współzawodniczyły z żołnierzami w produkcji głośnych mlaskań. O ósmej pociąg ruszył. Szedł powoli, zatrzymując się po drodze na każdym małym lokalnym przystanku. O ósmej dwadzieścia stanął w maleńkiej miejscowości zwanej La-nissant, składającej się z dwóch domków i zagrody. Nagle Nicole, która wyglądała przez okno, obróciła się do Howarda. — Niech pan popatrzy! — rzekła. — Jest tu major Dies- sen. Gestapowiec, elegancki i sztywny w swoim czarnym mundurze i czarnych oficerkach, podszedł do drzwi ich przedziału i otworzył je. Niemieccy strażnicy poderwali się szybko i stanęli na baczność. Powiedział coś do nich ostro po niemiecku, po czym zwrócił się do Howarda: — Musicie wysiadać. Nie pojedziecie dalej tym pocią giem. Nicole i Howard zsadzili dzieci z wagonu na peron. Na bezchmurnym niebie słońce zachodziło za wzgórze. Gestapowiec skinął na konduktora, który zamknął drzwi przedziału i zatrąbił krótko na swoim rożku. Pociąg ruszył, wagony minęły ich i z wolna odjechały po torze, a oni zostali na tej małej wiejskiej stacyjce, sami z oficerem Gestapo. — So* — powiedział Diessen. — Teraz za mną. Zeszedł pierwszy z drewnianych stopni prowadzących na drogę. Nie było tu ani biletera, ani kasy — maleńki przystanek był całkiem opuszczony. Za stacją, na drodze, stał szary samochód, transportowa furgonetka Forda. W szoferce był żołnierz w czarnym gestapowskim mundurze. Obok niego siedziało dziecko. Diessen otworzył drzwiczki i kazał dziecku wysiąść. — Komm, Anna — powiedział. — Hier ist Herr Howard, und mit ihm wirst du zu Onkel Ruprecht gehen. ** Dziewczynka wlepiła wzrok w starego pana, jego dziecięcą świtę i rozczochraną dziewczynę stojącą obok niego. Potem wyciągnęła chudą rączkę i cienkim głosikiem wykrzyknęła : — Heil Hitler! » Tak ** Chodź, Anno... Tu jest pan Howard, z którym pojedziesz do stryja Ruprechta. _ Guten Abend *, Anna — odpowiedział stary pan z powagą, po czym zwrócił się z lekkim uśmieszkiem do gestapowca. — Będzie musiała się wyzbyć tego nawyku, jeżeli ma jechać do Ameryki. Diessen kiwnął głową. — Powiem jej. — Wyrzekł kilka słów do dziewczynki która słuchała go z okrągłymi oczami. Zdezorientowana, zadała jakieś pytanie. Howard usłyszał słowo „Hitler." Diessen znowu jej coś wyjaśnił — pod bacznymi spojrzeniami Howarda i Nicole zaczerwienił się trochę. Dziecko powiedziało coś dźwięcznym, stanowczym tonem, który sprawił, że kierowca samochodu obrócił się na siedzeniu i rzucił okiem na oficera szukając wskazówki, co ma robić. — Myślę, że zrozumiała — rzekł Diessen. Staremu panu wydał się nieco zakłopotany. — Co ona powiedziała? — spytał. — Dzieci nie rozumieją Fiihrera — odparł oficer. — To przywilej dorosłych. — Ale niech nam pan powtórzy, co ona powiedziała, monsieur — poprosiła Nicole po francusku. Niemiec wzruszył ramionami. — Nie mogę pojąć dziecinnego rozumowania. Powiedziała, że się cieszy, że nie musi więcej mówić „Heil Hitler", bo Fuhrer nosi wąsy. — Trudno jest zrozumieć myśli dzieci — rzekł Howard z najgłębszą powagą. — Właśnie. A teraz wsiadajcie wszyscy do samochodu. Nie będziemy tu marudzić. — Niemiec rozejrzał się podejrzliwie. Wsiedli do samochodu, Anna z tyłu razem z nimi, a Diessen obok kierowcy. Samochód ruszył drogą. Oficer Gestapo obrócił się na przednim siedzeniu i podał Howardowi bawełniany woreczek zawiązany sznurkiem, drugi podobny wręczył Nicole. — Wasze papiery i pieniądze — rzekł krótko. — Spraw dźcie, czy wszystko w porządku. * Dobry wieczór 265 Stary pan rozwiązał swój woreczek. Wszystko, co mu zabrano z kieszeni, było tam, nie naruszone. W gęstniejącym mroku jechali przez półtorej godziny wiejską okolicą. Od czasu do czasu oficer mówił coś cicho do kierowcy — stary pan odniósł wrażenie, że jeżdżą w kółko tylko dla zabicia czasu, póki nie zapadnie ciemność. Raz po raz przejeżdżali przez wioski, niekiedy mijali barykady, których strzegły niemieckie posterunki. Wtedy samochód stawał, wartownik podchodził i zaglądał do wozu. Na widok gestapowskiego munduru szybko cofał się i salutował. Zdarzyło się to dwa czy trzy razy. — Dokąd jedziemy? — spytał raz Howard. — Do Abervrach — odrzekł Niemiec. — Wasz rybak tam czeka. — Przystań była strzeżona — powiedział stary pan po chwili. — Dziś nie jest strzeżona... to zostało załatwione. Bierze mnie pan za głupca? Howard nie odezwał się więcej. O dziesiątej, gdy tylko zrobiło się ciemno, dojechali cicho do nabrzeża w Abervrach. Samochód zatrzymał się bez hałasu i silnik od razu stanął. Oficer Gestapo wysiadł i stał pół minuty rozglądając się dokoła. Wszędzie była cisza i spokój. Zwrócił się z powrotem w stronę samochodu. — Wysiadajcie szybko... I nie dajcie dzieciom rozma wiać. Pomogli dzieciom wysiąść z wozu. Diessen powiedział do Nicole: — Tylko bez żadnych kawałów. Pani zostaje ze mną. Jeżeliby pani próbowała popłynąć z nimi, zastrzelę was wszystkich. Podniosła głowę. — Nie potrzebuje pan dobywać pistoletu. Nie zamie rzam próbować. Niemiec nie odpowiedział, ale wyciągnął swój duży au- tomat3rczny pistolet z kabury u pasa. W półmroku poszedł cicho wielkimi krokami wzdłuż nabrzeża; Howard i Nicole zawahali się przez chwilę, po czym ruszyli za nim wraz z dziećmi. Kierowca w czarnym mundurze zamykał pochód. U końca nabrzeża, na samym skraju wody, Dies-sen się odwrócił. — Prędko — zawołał do nich cicho. Łódź znajdowała się w miejscu, gdzie pochylnia schodziła do wody. Widzieli maszt i ożaglowanie rysujące się na tle gwiaździstego nieba — noc była bardzo pogodna. Zbliżyli się i zobaczyli, że jest to łódź rybacka do połowy przykryta pokładem. Stało tam dwóch mężczyzn prócz Diessena. Jeden w czarnym mundurze, który tak dobrze znali, stał na nabrzeżu. Drugi był w łodzi, trzymając linę zaczepioną o kółko na nabrzeżu. — Wsiadajcie szybko — rzekł Diessen. — Chcę widzieć, jak odbijecie. Po czym zwracając się do Focąueta powiedział po francusku : — Nie wolno wam uruchomić silnika, póki nie minie cie Le Trepied. Nie życzę sobie alarmowania całej okolicy. Młody rybak kiwnął głową. — Nie ma potrzeby — powiedział miękkim bretońskim dialektem. — Wiatru wystarczy na sterowanie, a odpływ nas wyniesie na morze. Podali mu kolejno siedmioro dzieci, a on usadawiał jedno po drugim w głębi łodzi. — Teraz pan — rzekł Niemiec do Howarda. — Niech pan pamięta zachowywać się jak należy w Anglii. Niedłu go wezwę pana do Londynu. We wrześniu. Stary pan zwrócił się do Nicole. — Żegnamy się, moje dziecko. — Zawahał się chwilę. — Nie sądzę, żeby we wrześniu było już po wojnie. Kiedy się skończy, mogę już być stary, nie bardzo zdolny do podróży. Przyjedziesz mnie odwiedzić, Nicole? Tyle rzeczy będę chciał ci powiedzieć. Tyle chciałem z tobą omówić, gdyby nie ten pośpiech i niepokój, w którym żyliśmy przez ostatnich parę dni. — Przyjadę i zostanę z panem, kiedy tylko będzie można podróżować — odrzekła. — A pan będzie mi opowiadał o Johnie. 267 — Musicie już jechać, panie Angliku — powiedział Nie miec. Howard ucałował dziewczynę — na chwilę przywarła do niego. Potem zeszedł do łodzi pomiędzy dzieci. — Czy to jest ta łódź, która nas zawiezie do Amery ki? — spytał Pierre. Stary pan potrząsnął głową przecząco. — To nie ta — odpowiedział z odruchową cierpliwością. — Was zawiezie o wiele większy statek. — Jaki będzie duży? — zapytał Ronnie. — Dwa razy większy od tej łodzi? Focąuet wysmyknął linę z kółka i energicznie odepchnął łódź wiosłem od nabrzeża. Pas ciemnej wody dzielący ich od Francji zwiększył się do jarda, do pięciu jardów szerokości. Stary pan stał nieruchomo, rażony bólem, w gorzkim osamotnieniu starości, całym sercem pragnąc znaleźć się z powrotem na nabrzeżu. Widział postać dziewczyny stojącej z trzema Niemcami nad brzegiem wody i patrzącej za nimi, gdy się oddalali. Odpływ pochwycił łódź i zniósł ją szybko w nurt; Focąuet na dziobie ciągnął z całej siły za fał, i ciężki, brunatny żagiel pełznął powoli w górę po maszcie. Na moment Howard przestał widzieć Nicole, kiedy łzy zamgliły mu wzrok — potem ujrzał ją znowu wyraźnie, wciąż stojącą bez ruchu obok Niemców. Wreszcie mrok zasnuł ich wszystkich i Howard widział już tylko nikły zarys wzgórza na tle rozgwieżdżonego nieba. W głębokim smutku obrócił się i spojrzał ku otwartemu morzu. Ale łzy oślepiały go tak, że wcale nie widział ujścia rzeki. — Czy mogę pokręcić sterem, proszę pana? — spytał Ronnie. Stary pan nie odpowiedział mu nic. Chłopiec powtórzył pytanie. — O, jak mi niedobrze — jęknęła Rosę. Otrząsnął się i z ciężkim sercem zajął się doraźnymi potrzebami dzieci. Brakowało im ciepłej odzieży lub koców dla ochrony przed chłodem nocy na morzu. Zamienił parę 9RS zdań z Focąuetem i skonstatował, że rybak nie rozumie powodu ich tajemniczego uwolnienia. Dowiedział się też, że młody człowiek zamierza przeprawić się prosto do Fal-mouth. Nie miał kompasu ani mapy, a czekało ich przepłynięcie około stu mil morzem, twierdził jednak, że zna drogę. Sądził, że zajmie im to jeden dzień i jedną noc, może trochę więcej. Nie dostali żywności, ale Focąuet miał W łodzi dwie butelki czerwonego wina i dzban wody. Wyciągnęli ze skraj nika dziobowego zapasowy żagiel i urządzili dzieciom legowisko. Stary pan wziął Annę i ułożył ją pierwszą wygodnie w kącie, polecając opiece Rosę. Ale Rosę po raz pierwszy objawiła niewiele macierzyńskiego instynktu — pochłaniały ją własne kłopoty. Po paru zaledwie minutach zwymiotowała, przechylona przez burtę łodzi w myśl instrukcji starego pana. Kiedy wypłynęli na pełne morze, dzieci jedno po drugim poszły za jej przykładem. Czarną rafę skalną Le Trepied minęli wśród tak głośnych zawodzeń, że mogli równie dobrze mieć zapuszczony silnik. Stary pan mimo szybkiego ruchu łodzi nie czuł się źle. Spośród dzieci nie chorował jedynie Pier-re, który stał przy Focąuecie na rufie, wpatrzony w poświatę księżycową ścielącą się na wodzie przed nimi. Przy pławie Libenter skręcili, kierując się na północ. W czasie krótkiej przerwy w zaspokajaniu potrzeb dzieci Howard spytał Focąueta: — Na pewno pan wie, w którą stronę sterować? Młody Francuz kiwnął potakująco głową. Spojrzał na księżyc, na ląd majaczący za nimi i na Wielką Niedźwiedzicę błyszczącą na północy, po czym wyciągnął rękę. — Tam — powiedział. — Tam jest Falmouth. — Wy mawiał to „Falmut". — Rano zapuścimy motor... wtedy dopłyniemy tam przed wieczorem. Nowe lamenty z dziobu odciągnęły uwagę starego pana. W godzinę później większość dzieci, wyczerpana, leżała w niespokojnym półśnie, a sam Howard mógł usiąść i odpocząć. Spojrzał za siebie na ląd, już prawie niewidoczny — tylko niewyraźny cień wskazywał, gdzie leży Francja. Spoglądał na Bretanię z głębokim żalem, w gorzkim, samot- 269 nym smutku. Całym sercem pragnął być tam na powrót z Nicole. Niebawem jednak wziął się w karby. Nie byli jeszcze w domu — nie wolno mu poddawać się depresji. Podniósł się niespokojnie i rozejrzał dokoła. Od południowego wschodu wiał stały nocny wietrzyk — płynęli z szybkością około czterech węzłów. — Dobrze idzie — rzekł Focąuet. — Jeżeli ten wiatr się utrzyma, silnik będzie nam prawie niepotrzebny. Młody rybak siedział na ławeczce paląc Caporala. Obejrzał się przez ramię. — W prawo — powiedział nie ruszając się z miejsca. — Nastaw go w tę stronę. Dobrze. Tak go trzymaj i zawsze patrz na swoją gwiazdę. Stary pan uświadomił sobie, że przy sterze jest mały Pierre, który napiera całym ciężarem swojego ciałka na wielki rumpel. — Czy to maleństwo potrafi sterować? — spytał Foc- ąueta. Młody człowiek splunął w morze. — Uczy się. Bystry jest. Żeglowanie zapobiega morskiej chorobie. Nim dopłyniemy do Anglii, będzie z niego ster nik. Stary pan zwrócił się do Pierre'a. —? Bardzo dobrze to robisz — powiedział. — Skąd wiesz, w którą stronę się kierować? W nikłym świetle blednącego księżyca zobaczył, że Pierre patrzy prosto przed siebie. — Focąuet mnie nauczył — odrzekł. Stary pan musiał wytężyć słuch, by usłyszeć jego głosik ponad pluskiem fal. — Powiedział, żeby żeglować na ten kwadrat z gwiazd, tam w górze. — Podniósł rączkę i wskazał Niedźwiedzi cę. — Tam płyniemy, m'sieur. To jest droga do Ameryki, pod tymi gwiazdami. Tam jest tyle do jedzenia, że można dać trochę psu i zyskać w nim przyjaciela. Mademoiselle Nicole tak mi powiedziała. Niebawem zmęczył się — łódź zaczęła zbaczać od Niedź- wiedzicy. Focąuet rzucił niedopałek w morze i wydobył 970 skądś zwój materiału workowego. Howard przejął ster, a młody rybak ułożył sennego chłopczyka na dnie łodzi u ich stóp. Po pewnym czasie Focąuet sam się położył na gołych deskach i przespał się godzinę, podczas gdy stary pan kierował dalej łodzią przy świetle gwiazd. Przez całą noc nie zobaczyli na morzu żadnego statku. Może i były gdzieś w pobliżu, ale jeżeli tak, to płynęły bez świateł i nie niepokoiły ich. Jednakże w półświetle brzasku, około pół do piątej, zbliżył się do nich od zachodu jakiś niszczyciel, tnąc wodę i odrzucając w bok głęboką, pierzastą dziobową falę, którą wieńczył grzebień białej piany. O ćwierć mili od nich zwolnił i z szarej, groźnej dzidy przeobraził się w dość zmaltretowany, zardzewiały okręt, wciąż jeszcze groźny, ale wyniszczony ? długą, ciężką pracą. Młody mężczyzna w kanadyjce i w marynarskiej czapce krzyknął do nich z mostku trzymając megafon w ręce: — Vous etes Frangaisl * — Niektórzy z nas są Anglikami — odkrzyknął Howard. Młody człowiek pomachał mu wesoło ręką. — Potraficie się dostać do Plymouth? — Chcemy płynąć do Falmouth. — Szum wentylatorów niszczyciela i pluski fal utrudniały rozmowę. — Musicie płynąć do Plymouth. Do Plymouth! Dacie sobie radę? Howard szybko porozumiał się z Focąuetem, a potem skinął potakująco w stronę okrętu. Młody oficer znów mu pomachał ręką i odstąpił do tyłu. Przy rufie okrętu zapieniło się nagle i niszczyciel pomknął dalej po swoim kursie w głąb Kanału, pozostawiając za sobą łódź huśtającą się w śmietankowej kipieli jego kilwateru. Zmienili kurs o dwa rumby ku wschodowi i uruchomili silnik, uzyskując szybkość mniej więcej sześciu węzłów. Dzieci pobudziły się i, głęboko nieszczęśliwe, zaczęły na no- * Czy jesteście Francuzami? 271 wo wymiotować. Wszystkie były zziębnięte, wymęczone i zgłodniałe do ostateczności. Niebawem wzeszło słońce i dzień zrobił się ciepły. Stary pan dał im wszystkim się napić po troszku wina i wody. Przez całe rano płynęli mozolnie po rozsłonecznionym letnim morzu. Od czasu do czasu młody Francuz pytał Howarda o godzinę, i według słońca regulował kurs. W południe ukazała się w dali, na północy, cienka, niebieska linia lądu. Około godziny trzeciej zagrodził im drogę trawler, spytał, kim są, i gdy huśtali się przy nim na falach, wskazał im wysoki cypel Ramę Head na widnokręgu. Około wpół do szóstej znaleźli się na wprost Ramę Head. Podpłynęła do nich motorówka — mały jachcik w czasach pokoju; jakiś porucznik z Królewskiej Morskiej Rezerwy Ochotniczej znowu ich wypytał. — Znacie Cattewater? — krzyknął do Howarda. — Tam, gdzie stają małe statki? Dobra. Wpłyńcie tam do basenu po północnej stronie. Wszyscy uchodźcy dobijają do nabrzeża rybackiego w tamtym basenie. Zrozumieliście? No, to w porządku. Motorówka odsunęła się od nich i popłynęła dalej, a łódź rybacka minęła Ramę Head, minęła Cawsand, minęła falochron i wpłynęła w osłoniętą Cieśninę. W wieczornym słońcu obok portu leżał przed nimi na wzgórzach Plymouth, szary i spokojny. Howard wpatrzył się w miasto i lekko westchnął. Wydało mu się, że był szczęśliwszy we Francji, niż będzie we własnym kraju. Widok okrętów wojennych w Cieśninie, lądu i spokoj niejszej wody trochę ożywił dzieci — zaczęły się rozglą dać i znów interesować otoczeniem. Idąc za wskazówkami starego pana Focąuet znalazł sobie drogę pomiędzy okrę tami; koło Wyspy Drakę'a zaczęli lawirować i opuścili brunatny żagiel. Potem już tylko na silniku skierowali się do nabrzeża rybackiego. < Przy nabrzeżu wyprzedziły ich inne łodzie, pełne ludzi różnych narodowości, którzy wychodzili z nich na brzeg i wstępowali na ląd angielski. Czekali kwadrans, nim dostali się do stopni, podczas gdy w górze krzyczały mewy, z wysokiego brzegu przyglądali się im flegmatyczni mężczyźni w niebieskich swetrach, a przebywające na wakacjach dziewczęta w letnich kretonowych sukienkach fotografowały całą scenę. Na koniec i oni wszyscy wdrapali się chwiejnie po stopniach, by przyłączyć się do tłumu uchodźców na rynku rybnym. Howard był wciąż ubrany jak bretoński robotnik rolny, nie ogolony i ogromnie zmęczony. Dzieci, głodne i wyczerpane, zbiły się dokoła niego w gromadkę. Jakaś władcza kobieta, schludna i wymuskana, w mundurze żeńskiej Służby Ochotniczej, zaprowadziła ich do ławki. — Asseyez vous la — powiedziała bardzo złą francusz czyzną — jusqu'on peut vous attendre *. Howard zwalił się na ławkę i siedział tam na pół w letargu, do cna wyczerpany. Parę razy podchodziły do nich umundurowane kobiety i zadawały pytania, na które machinalnie odpowiadał. Po pół godzinie młoda dziewczyna przyniosła im herbatę w kubkach, którą przyjęli z wdzięcznością. Pokrzepiwszy się stary pan zaczął bardziej interesować się tym, co go otaczało. Usłyszał głos kulturalnej Angielki: — Jest jeszcze tamta grupa, proszę pani. Wszystkie te dzieci z dwoma mężczyznami. — Jakiej są narodowości? — Wyglądają na mieszaninę. Jest tam dosyć ładna dziewczynka, która mówi po niemiecku. — Biedactwo! Pewnie Austriaczka. Inny głos powiedział: — Niektóre z tych dzieci to Anglicy. Rozległy się okrzyki pełne troski. — Nie miałam pojęcia! Ale w jakim one są stanie! Widziała pani ich biedne główki? Moja droga, są za- * Siadajcie tutaj... dopóki nie będziemy miały czasu zająć się wami. (Tekst francuski rozmyślnie błędny — Przyp. red.). 18 — Stary pan 273 w s z o n e, wszystkie co do jednego. — Na chwilę zapadło pełne zgrozy milczenie. — Ten okropny staruch... Cieka-wam, jakim sposobem znalazły się pod jego opieką? Stary pan przymknął oczy uśmiechając się z lekka. Oto była Anglia, którą znał i rozumiał. Nareszcie spokój. ROZDZIAŁ DWUNASTY Padła ostatnia bomba, ostatnie działo wystrzeliło — gdzieś na wschodzie dogasały pożary. Potem rozległy się długie jęki syren odwołujących alarm w poszczególnych dzielnicach miasta. Wstaliśmy sztywno w foteli. Poszedłem do długiego okna w przeciwnym końcu pokoju, rozsunąłem zasłony i otworzyłem okiennice. Potłuczone szkło z okna spadło z brzękiem na dywan — wionął nam w twarz zimny wiatr niosący gorzką, cierpką woń spalenizny. Na ulicy w dole zmęczeni mężczyźni w płaszczach nie- przemakalnych, wysokich gumiakach i blaszanych kaskach pracowali przy małej motopompie. Słychać było hałas jakby tysiąca brzękających kryształowych żyrandoli, gdy ludzie w domach naprzeciwko chodzili z pokoju do pokoju i wybijali resztki słuczonych szyb z framug okiennych, pozwalając im spadać na chodniki. Nad Londynem wstawał zimny, szary świt. Padał drobny deszczyk. Odwróciłem się od okna. — No i wyprawił ich pan do Stanów? — spytałem. — Ach, tak — odrzekł, — Pojechali wszyscy razem. Wystałem radiotelegram do Cavanaghów proponując wysłanie Sheili i Ronnie'ego, a Tenois- poprosił o wysłanie Rosę. Znalazłem znajomą kobietę, która pojechała z nimi i dowiozła ich do Coates Harbor. — I Annę także? — Tak, Anna też pojechała. — Poszliśmy ku drzwiom. — W tym tygodniu dostałem list od jej stryja z White Falls. Pisze, że wysłał kablogram do brata w Niemczech, więc i tu powinno być wszystko w porządku. 074 — Pańska córka musiała się trochę przerazić, kiedy przyjechali. Roześmiał się. — Ano, nie wiem. Posłałem jej kablogram z zapyta niem, czy przyjmie dzieci. Odpowiedziała, że tak. Da sobie z nimi radę. Podobno Costello przerabia dla nich całą po siadłość. Buduje im basen pływacki i nową przystań na łódki. Myślę, że im tam będzie bardzo dobrze. O szarym brzasku zeszliśmy na dół i pożegnaliśmy się w hallu. Howard wyszedł o parę kroków przede mną — ja zatrzymałem się, żeby spytać portiera nocnego, czy klub doznał uszkodzeń. Powiedział, że na dach spadła bomba zapalająca, ale mały Ernest poty ją kopał z miejsca na miejsce, aż zgasła. Dopływ gazu i wody do budynku został przerwany, ale przewody elektryczne wytrzymały bombardowanie. Ziewnąłem. —. Spędziłem całą noc w palarni na górze, na rozmowie z panem Howardem — powiedziałem. Portier kiwnął głową. — Zajrzałem tam raz czy dwa i widziałem, że pan z nim siedzi. Powiedziałem do intendenta, że to dobrze, że pan z nim jest. Bardzo się posunął ostatnio. — Tak, niestety. — Parę miesięcy temu pojechał na długie wakacje — rzekł portier. — Ale nie wiem, czy to mu dobrze zrobiło. Wyszedłem, i szkło zachrzęściło sucho pod moimi stopami.