Maria Nurowska Rosyjski Kochanek Nie wolno mi tak myśleć. Że przegrałam z jej ciałem. Że pokonały mnie jej młode piersi, jej płaski brzuch. Nie, chodziło o ściśle wytyczony czas... Więc dlaczego uciekłam? Dlaczego przyjechałam właśnie tutaj, na lotnisko, chociaż samolot do Warszawy odlatuje dopiero za dwanaście godzin? Mogłam oddać walizkę do przechowalni i powłóczyć się po Paryżu, jak to robiłam tyle razy przedtem. Albo wejść do katedry Notre Dame, tam robić swój rachunek sumienia i tam dochodzić, kto w tej historii jest stroną przegraną. Mogłam też wybrać Ogród Luksemburski, zapowiadają ciepły słoneczny dzień, pośród jesiennych drzew oczekiwanie byłoby znacznie przyjemniejsze. Ale jestem tutaj... może dlatego, że to miejsce najbardziej bezosobowe, wszyscy są tutaj jakoś do siebie podobni, wszyscy są podróżnymi i mają walizki. Mogę więc sobie wyobrażać, że niczym się nie wyróżniam w tłumie. A może jestem tutaj, bo dokładnie rok temu tu siebie naprawdę zobaczyłam... Orly, szósta rano Siedzę w dworcowej kawiarni i piję kawę. Większość stolików nie jest zajęta, świecą puste blaty, w kącie młody zarośnięty mężczyzna czyta gazetę. Wygląda na południowca i z pewnością jest cudzoziemcem tak jak ja, nie wydaje się, aby na kogoś tu czekał. I ja na nikogo nie czekam. Moja podróż właśnie dobiega końca, muszę jeszcze tylko wsiąść do samolotu i wysiąść z niego na lotnisku w Warszawie. Jeśli samolot nie będzie miał opóźnienia, stanie się to za czternaście godzin... Bałam się tej podróży, jakby przeczuwając, że najmniejsze nawet naruszenie struktury mojego dotychczasowego życia może okazać się dla mnie nieobliczalne w skutkach. A jednak przyjęłam propozycję wykładów na Sorbonie, mimo lęku przed opuszczeniem Warszawy i niechęci do podróżowania nie mogłam się wycofać. Ten wyjazd mieścił się w moich życiowych planach, ściśle się z nimi wiązał i rezygnacja z niego byłaby zaprzepaszczeniem jakiejś szansy. Już tutaj, na paryskim lotnisku, zaczęły się niespodzianki. Nagle naprzeciwko, w szybie wahadłowych drzwi, zobaczyłam kobietę w źle leżącym płaszczu, z włosami zebranymi w staromodny kok... Ta kobieta trzymała w ręku walizkę. Przez ułamek sekundy sądziłam, że widzę czyjeś obce odbicie, ale to byłam ja. Nigdy tak naprawdę się sobie nie przyjrzałam. Lata, które mijały, toczyły się innym torem niż u większości kobiet. Nie myślałam: czy zdążę zostać żoną, matką. Myślałam: czy zrobię w porę doktorat, czy napiszę w wyznaczonym czasie pracę habilitacyjną... W tej konkurencji wygląd do niczego nie był potrzebny, nie liczył się kolor szminki, toteż jej nie używałam. Konfrontacja z kobietą w szybie była dla mnie wstrząsem. Pożałowałam, że mimo namów Ewy, mojej córki, nie sprawiłam sobie niczego nowego na ten wyjazd. Studentom jest wszystko jedno, jak wyglądam – pocieszałam się w myślach, wsiadając do taksówki. Czy przypuszczałam wtedy, podając taksówkarzowi adres małego hoteliku na lewym brzegu Sekwany, że wyruszam naprzeciw najbardziej zdumiewającej przygody mojego życia? Wąskie schody, sfatygowany chodnik, recepcjonistka jak z prozy Colette. To były elementy nowej rzeczywistości, w której powinnam się umieć odnaleźć. Pokój. Tapety na ścianach, łóżko z wysokimi szczytami, przykryte kapą. Wnętrze jak z innej epoki, dziewiętnastowieczne. W jakimś pensjonacie dla dziewcząt. I do tego wnętrza wniosłam swoje życie... Cóż za absurd. Tym większy, że za ścianą jakaś para kłóciła się zawzięcie, słychać było niemal każde słowo, tyle że wykrzykiwane po rosyjsku. Młoda kobieta, chyba młoda, mówiła płaczliwie, głos mężczyzny brzmiał ostro. Jak ja tu wytrzymam? – pomyślałam, ciężko siadając na łóżku. W głowie zamajaczył mi fragment wiersza, który obrali sobie za dewizę średniowieczni władcy rozległego zamku Coucy pod Paryżem. Roi ne suis Neprince ne duc ne comte aussi; Je suis le sire de Coucy. Administracja Sorbony proponowała, że wynajmie dla mnie na ten rok mieszkanie, ale odpowiedziałam na to, że wolę hotel. No i Je suis le sire de Coucy. Wybrałam hotel, bo myśl, że mam się wprowadzić do czyjegoś domu, w którym toczyło się przedtem życie rodzinne, była mi bardzo niemiła. Hotel to miejsce tymczasowe, jak tymczasowy miał być mój pobyt w tym mieście. Chciałam pamiętać o tym każdego dnia. Więc dlatego hotel. – Nie potrzebuję samicy przez dwadzieścia cztery godziny na dobę! Rozumiesz! Potrzebuję samicy od czasu do czasu i wtedy masz być pod ręką! W innym wypadku znikasz! Albo zaraz wejdziesz w ścianę, albo ja cię w nią wgniotę! – Saszeńka, no dlaczego?! Dlaczego?! – łkała towarzyszka rozsierdzonego mężczyzny. Jak to dobrze, że mam już to wszystko za sobą – pomyślałam. Mężczyźni, młodzi mężczyźni, to była jakaś inna, nie znana mi ludzka rasa. Kiedy miałam z nimi do czynienia, odczuwałam instynktowny lęk. Mój zięć, przypominający z wyglądu Indianina, z włosami związanymi z tyłu w kitkę, spoglądający z ukosa, budził we mnie od początku niechęć. Nie wyzbyłam się jej do tej pory, mimo że zdążył zostać ojcem czworga moich wnuków. To mnie tak samo przerażało, to rodzenie przez Ewę dzieci, niemal rok po roku. Nazajutrz z samego rana udałam się na uniwersytet. Rok akademicki zaczyna się tutaj pod koniec sierpnia, ale ja miałam się spotkać ze swoimi studentami w drugiej połowie września, więc niemal o miesiąc później. To nawet dobrze. Przy mojej chorobliwej nieśmiałości było to niezmiernie ważne: oswoić się z miejscami, w których przyjdzie mi bywać. Sekretarka pokazała mi sale, niewielkie na szczęście, bardzo podobne do tych, do których przywykłam u siebie. Nie wiadomo było jeszcze, w której z nich będę prowadziła wykłady, ale to, że je zobaczyłam, sprawiło mi pewną ulgę. Ucieszyłam się też, że to właśnie tutaj, a nie gdzieś na mieście. Sorbona wyszła przecież poza stare mury. Te wnętrza, korytarze, przepiękne balustrady schodów, nawet ławki z ciemnego drewna... wszystko to powodowało, iż odczuwałam wzruszenie. Ja przecież miałam stać się częścią tego świata, którego ciągłość można było odnaleźć już tylko w takich miejscach jak to. Potem postanowiłam pochodzić po mieście, mimo iż było bardzo ciepło, niemal upalnie. Spacerowałam brzegiem Sekwany, zatrzymując się co chwila przy stoiskach bukinistów, przeglądałam książki, kilka z nich nawet kupiłam. Moja nieuleczalna choroba: kupowanie książek, chociaż w moim mieszkaniu brakowało już na nie miejsca. Tyle razy obiecywałam sobie przejrzeć regały i najmniej potrzebne tomy po prostu wyrzucić. Ale jak można wyrzucać książki?! Kupiłam to mieszkanie, kiedy okazało się, że spodziewam się dziecka. Nie mogłam dłużej koczować w akademiku. Do tego czasu dobra doczesne zupełnie się dla mnie nie liczyły, było mi wszystko jedno, gdzie mieszkam, co jem. W każdym miejscu mogłam wsadzić nos w książkę. Po sprzedaży domu dziadka w Wilkach miałam spory kapitał w banku, mogłam kupić o wiele wygodniejsze mieszkanie, ale po prostu nie przyszło mi to do głowy. Jeden z mężczyzn, z którym łączyła mnie przelotna znajomość, powiedział kiedyś w gniewie: „Abnegatka!” Być może była w tym krztyna prawdy. Nauczyłam się przemieszczać z miejsca na miejsce, wlokąc za sobą swój niewielki dobytek. Głównie książki. Potem osiadłam w niezbyt wygodnym mieszkaniu i utknęłam w nim na całe lata. Może dlatego, że było przeciwieństwem domu, w którym spędziłam dzieciństwo... Gontowy dach i białe ramy okien, przeszklony ganek, na który wchodziło się po schodkach. Mieszkałam tam z dziadkiem i matką, ojciec w kilka miesięcy po zakończeniu wojny, zagrożony aresztowaniem przez władze bezpieczeństwa, przedostał się na Zachód. Dotarł do Anglii i tam już pozostał, założył nową rodzinę. W domu rządy sprawował dziadek, przed trzydziestym dziewiątym rokiem profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, wybitny znawca prawa rzymskiego; po zmianie ustroju odmówił współpracy z reżymem, mimo że przysyłano do niego delegacje. Nie powrócił już na uniwersytet, zajął się hodowlą róż w Wilkach, posiadłości zmarłej żony. Nowe władze ziemię skonfiskowały, pozostawiając jednak dotychczasowym użytkownikom dom i ogród. Dom stał na wzgórzu, w otoczeniu wysokich topoli. Kiedy był wiatr, drzewa skrzypiały, a ja bałam się, że przy silniejszym podmuchu któreś z nich zwali się na nasz dom. Do dziś mam w uszach niepokojący skrzyp pni, to ich złowrogie kołysanie. Ilekroć zamykam oczy, widzę rozchwiane wierzchołki na tle wysokiego nieba; tak daleko wydawało mi się z ziemi do tych uformowanych w stożek gałęzi. Dziadek nie podzielał mojego strachu, mówił, że dom jest solidnie zbudowany, a drzewa w tym miejscu rosną od przeszło wieku; przez te lata musiało przejść nad wzgórzem wiele burz i silnych wiatrów, a one stoją tak jak stały. Ja się jednak bałam, że nadejdzie dzień, gdy wiatr pokona jedno z tych drzew i w samym środku nocy, jak ścięte toporem, rzuci je na gontowy dach naszego domu. W moim pokoiku na górce słyszałam to niepokojące skrzypienie i kuliłam się ze strachu, naciągając kołdrę na głowę. Próbowałam czasami modlić się i prosić Boga o opiekę nad tym nieszczęsnym domem i nade mną, pierwszą przeznaczoną na śmierć, bo przecież dziadek i matka mieli sypialnie na dole, a tylko ja sypiałam pod cienkim, gontowym dachem. W dzień mogłabym jeszcze ujść z życiem, uciec słysząc skrzyp walącego się pnia, ale nocą... Nocą byłam skazana. Tak się zawsze działo, wszystkie groźniejsze wichury zaczynały się już po zapadnięciu zmroku, a przycichały dopiero nad ranem. Wiatr rozpłaszczał się wtedy na szybie i z wściekłością łomotał we framugi okien. Często nie mogłam tego znieść i w koszuli zbiegałam po schodach do sypialni matki, gdzie szlochając błagałam, aby pozwoliła mi zostać u siebie do rana. – Ty śpij, a ja posiedzę na krześle – mówiłam, ocierając wierzchem dłoni łzy. Ale wtedy dziadek stawał w drzwiach w swojej bordowej bonżurce z pikowanym kołnierzem i gniewnym głosem mówił: – Opanuj się, inaczej strach będzie się w tobie potęgował! Drażniło go moje mazgajstwo. Pragnął mieć wnuka i fakt, że ja się urodziłam, przyjął z wielkim rozczarowaniem. Część mebli z Wilków zabrałam, zastawiając nimi niewielkie mieszkanie, które składało się z pokoju, alkowy i ciemnej kuchni. Mieściło się na trzynastym piętrze wieżowca zbudowanego na gruzach getta. O tym, że kiedyś toczyło się tu inne życie, przypominała stara gazowa latarnia, która od dawna już nie świeciła, ale ilekroć podchodziłam do okna, przyciągała mój wzrok. Aż za którymś razem zamiast latarni spostrzegłam głęboki wykop, przygotowywano fundamenty pod kolejny wieżowiec. Tak więc ostatni niemy świadek tamtej tragedii odchodził w niebyt. Orly, kwadrans po szóstej rano A jednak się myliłam, ten niezbyt schludnie wyglądający młody mężczyzna przy stoliku w rogu na kogoś czekał. Zjawiła się jego dziewczyna, pocałowali się. A potem odeszli objęci. Moja samotność stała się przez to bardziej dokuczliwa. Zawsze miałam głębokie poczucie samotności. Z upodobaniem wręcz pielęgnowałam je w sobie, delektowałam się nim. Mój narkotyk, bez którego nie potrafiłabym już istnieć. Bardzo wcześnie zdałam sobie sprawę, że nie jestem taka jak moje koleżanki, że brakuje mi kobiecego instynktu, który tak wiele ułatwia. Nie radziłam sobie z najprostszymi sprawami, czas dojrzewania był dla mnie koszmarem. Czułam się brudna. Było w tym coś upokarzającego. Nie radziłam sobie z fizjologią być może dlatego, że w moim dzieciństwie zabrakło matki. Mimo że fizycznie obecna, nie odegrała w nim większej roli, tak mi się przynajmniej wydawało. Postacią mojego dzieciństwa był dziadek. Mówił donośnie, słychać go było w całym domu, nawet wtedy gdy drzwi były szczelnie pozamykane. Jego skrzekliwy, starczy głos przenikał do wszystkich zakamarków domu na wzgórzu, nie sposób było się przed nim ukryć. Często zatykałam uszy, starając się zapomnieć, że on teraz właśnie zadręcza matkę z powodu jakiegoś drobiazgu, nieważnej, błahej sprawy. Ale obie byłyśmy na jego łasce, więc musiałyśmy wysłuchiwać z pokorą uwag: „Tyle razy prosiłem, aby nożyczki kłaść na miejsce, i znowu ich tam nie ma, gdzie być powinny. W domu, w którym panuje nieporządek, lęgną się zgoła niepożądane obyczaje, których dziecko nie powinno się uczyć.” „Bardzo cię proszę, Mario, aby moja wnuczka stosowała się do moich poleceń, często po oznaczonej godzinie słyszę ją jeszcze na dole. Ona musi wiedzieć, co do niej należy, i już teraz zdawać sobie sprawę z tego, czym jest obowiązek.” Na temat obowiązków dziadek mógł mówić bez końca. Drugim przedmiotem jego wiecznych gderań był mój brak odpowiedzialności. We wszystkim, co robiłam, dopatrywał się lekkomyślności i braku zastanowienia. Nie brał nigdy pod uwagę mojego wieku, nie potrafił zrozumieć, że byłam dzieckiem i często reagowałam spontanicznie, ulegając pierwszym odruchom. Paryż... czym była dla mnie świadomość, że znalazłam się w tym mieście? Zajęta swoimi sprawami, nie mogłam jednak nie zauważyć, że odstaję wyglądem od większości przechodniów. Nie chodziło nawet o to, że byłam gorzej ubrana. Wyglądałam jak ktoś z innej epoki. Tak jakby mnie wyjęto z kadru kroniki filmowej kręconej gdzieś w latach sześćdziesiątych. Musiałam coś ze sobą zrobić. No więc kupiłam sobie płaszcz. Po powrocie do hotelu zaraz zadzwoniłam do Ewy, żeby jej o tym powiedzieć. Widywałyśmy się dosyć rzadko, ale codziennie prowadziłyśmy długie telefoniczne rozmowy – teraz z oczywistych względów zostało to ograniczone. – W jakim kolorze? – spytała. – Dość niezdecydowanym – roześmiałam się. – To taki bardzo blady seledyn. Ale już pierwsza osoba go pochwaliła. Tą osobą była Nadia... Obładowana zakupami, postanowiłam skorzystać z windy. Ona też na nią czekała, trzymając w ręku plik listów, rzuciłam okiem i, przeczytawszy nazwisko adresata: Aleksander N. Razumski, domyśliłam się od razu, kim jest młoda kobieta. Była drobna, miała ciemne, krótko ścięte włosy i twarz w kształcie migdału. Jak można tak urocze stworzenie chcieć wbić w ścianę – pomyślałam i uśmiechnęłam się do niej. Na jej twarzy pojawił się wyraz niepokoju. – Jestem pani sąsiadką – powiedziałam po rosyjsku – mieszkam obok. – Łoj – usłyszałam w odpowiedzi westchnienie ulgi – nie rozumiem po francusku... Już w windzie Nadia powiedziała mi, że mam ładny płaszcz. – Właśnie go dzisiaj kupiłam – pochwaliłam się. Wysiadając zaprosiłam ją do siebie na kawę, niezobowiązująco. Któregoś dnia. Podziękowała skwapliwie. – Mam na imię Nadia... – Jej dalsze słowa zagłuszyły drzwi windy. Przyszła do mnie jeszcze tego samego popołudnia, przyniosła ciasteczka domowego wypieku, które przysłała z Moskwy jej matka. – Sasza nie lubi, jak się kręcę po pokoju, kiedy pracuje. A co mam robić? Mówi, idź do kina. Tylko co ja w tym kinie zrozumiem? – Na długo tu przyjechaliście? – Już wiedziałam, że to zaproszenie było najgorszym z możliwych pomysłów. Teraz będę miała tę małą na głowie, ilekroć straszny Sasza będzie pracował. – Nie wiemy, on rozmawia z Romanowami... pisze książkę o ostatnim carze. – Jest pisarzem? Nadia pokręciła główką, wydymając wzgardliwie dolną wargę. – Jakim pisarzem, Sasza to doktor nauk historycznych, skończył dopiero co trzydzieści lat i już ma doktorat. – W jej słowach wyczuwało się dumę. Pomyślałam, że we współczesnym świecie trzydziestoletni profesorowie nie należą do rzadkości, ale nie powiedziałam tego głośno. – A pani tutaj turystycznie? – Raczej nie, będę miała zajęcia ze studentami na Sorbonie. Przyjechałam trochę wcześniej... – To pani może też doktor nauk? – Jestem profesorem. Miałam serdecznie dość tej rozmowy. – Profesorem! – powtórzyła Nadia z nabożeństwem. – Jak kobieta jest profesorem w młodym wieku, to wielka kariera. – No, w takim młodym wieku to znowu nie jestem – odparłam. – W starym też nie. Tylko bym te włosy skróciła, bardzo panią postarzają. – Przyzwyczaiłam się do swojej fryzury, jest mi z nią wygodnie. Nadia trzymała filiżankę, odginając śmiesznie mały palec. – Ma pani męża, pani Julia? – Nie, nie mam. – A dzieci? – Córkę. – Jedną? – Jedną. – A jak ma na imię? – Ewa. – Ładnie... – Spojrzała na zegarek. – Muszę iść, może Sasza nie będzie zadowolony, że obcych ludzi nachodzę. Ale już mi dojadło w tym Paryżu, ani się do kogo po ludzku odezwać. Tylko te gały wybałuszają jak na dziwoląga. – Proszę mnie jeszcze odwiedzić. Odprowadziłam ją do drzwi. – Będę wpadać. Oby jak najrzadziej – przemknęło mi przez myśl. Z czystej uprzejmości zachęcałam ją do odwiedzin, obawiając się, że potraktuje to poważnie. Było mi jej trochę żal, wyglądała na zagubioną. Ale to nie był moment, w którym mogłabym poświęcać komuś swój czas. Miałam własne problemy. Chodziłam po mieście, przesiadywałam często w Ogrodzie Luksemburskim. Zwykle wyciągałam notatki, bez których czułabym się nieswojo. Czasami myślałam, że te moje bazgroły spełniają rolę protezy koniecznej do życia. Dziadek by to zrozumiał. Z pewnością był surowy i wymagający, ale on jeden naprawdę o mnie myślał. Poświęcał mi dużo czasu. Rozmawialiśmy przeważnie po francusku, jego matka była Francuzką, a ponieważ poza nim w domu była tylko moja matka, która prawie się nie odzywała, oduczyłam się mówić po polsku. W szkole miałam poważne kłopoty. Dzieci się ze mnie śmiały, gdy przekręcałam jakieś słowo. Tego starszy pan nie przewidział. Był zmartwiony, kiedy nauczycielka z wyrzutem powiedziała, że tutaj nie jest Francja, tylko Polska, i w szkołach obowiązuje język ojczysty. A jakie to były czasy! Dobrze, że nas nie spalono na stosie jako wrogów ludu. To on rozbudził we mnie naukowe ambicje, ciągle powtarzał, że człowiek, który nie doskonali swojej wiedzy, upodabnia się do zwierzęcia. Siadałam więc na ławce pod drzewem i poczynałam przeglądać zapisane maczkiem, pełne skreśleń kartki. Miałam już koncepcję swoich wykładów, ale musiałam być przygotowana na niespodzianki, na to, że – jak to często bywa – potoczą się inaczej, niż sobie zaplanowałam. Nie wolno mi było dać się zaskoczyć. Przez ten rok miałam przybliżyć studentom literaturę polską od czasów średniowiecza po współczesność i ode mnie tylko zależało, jakich pisarzy wybiorę. Najwięcej trudności przysparzali mi ci współcześni. Bo czy pominąć na przykład twórczość Andrzejewskiego? Teraz się o nim milczy. Przez wiele lat istniał jednak w świadomości czytelników i chyba należy mu się miejsce pośród innych twórców powojennej literatury. Co z tego, że komuniści za Popiół i diament podarowali mu willę. To teraz nie ma znaczenia. Powieść, w której jedynym bohaterem pozytywnym jest stary komunista. Główny bohater Maciek Chełmicki miałby szanse stać się prawidłowo myślącym obywatelem nowej Polski, przynajmniej jest na dobrej ku temu drodze, gdyby nie bezwzględni i krótkowzroczni dowódcy antykomunistycznego podziemia. Jego powieść była przykładem niezwykłego warsztatu pisarskiego. Fałszywa z założenia, powinna się okazać klęską autora, a tak się nie stało... Siedząc pod potężnym platanem – jedna jego gałąź przypominała poskręcane cielsko pytona – zdjęłam buty z obolałych nóg i, oparłszy się plecami o poręcz ławki, przymknęłam oczy. Lubiłam to miejsce, zwykle wysiadałam o kilka przystanków wcześniej, aby dotrzeć tutaj piechotą. Zachwycały mnie w czasie tej wędrówki stare bramy, witryny księgarń; często do nich wstępowałam, nie żeby coś kupić, ale żeby pooddychać atmosferą tego miejsca. A potem był ogród, jesienny już, w alejach i alejkach leżały na ziemi opadłe z drzew kasztany, krągłe, jak obciągnięte skórą, mieniły się w słońcu brązem i czerwienią. Niektóre miały na sobie zielone kolczaste koszulki, pęknięte zwykle w jednym albo w kilku miejscach. Któregoś dnia, kiedy przechodziłam pod drzewami, taki kolczasty pocisk ugodził mnie w głowę; w pierwszej chwili się przestraszyłam, ale potem jakoś dobrze mnie to nastroiło. Siedziałam więc oparta o pień drzewa, z przymkniętymi oczyma, w niewielkiej odległości grupka starszych już mężczyzn, pewnie emerytów, skoro mieli czas na przyjście tutaj w powszedni dzień przed południem, grała w boules. Słyszałam ich głosy, to był trochę inny francuski niż ten, z którym się stykałam na uczelni. Ciekawe, jak on mówi, z jakim akcentem – pomyślałam. Chyba musiał znać francuski, chociaż do tej pory słyszałam go tylko mówiącego po rosyjsku. Miał mocny, niski głos i chociaż docierał do mnie przy okazji kłótni, była w nim jakaś miękka nuta. A może to sprawa jego ojczystego języka, który jest z natury miękki. Byłam też ciekawa, jak on wygląda. Jak wygląda ten Sasza... Już sporo wiedziałam o tej parze, którą oddzielała ode mnie cienka ściana. Byłam mimowolnym słuchaczem ich kłótni, a także ich pogodzeń, zazwyczaj kończących się w łóżku. Budziła mnie ich głośna miłość. Nie wiem, jak dalece byli świadomi, że odbywa się przy świadkach. Ja byłam takim świadkiem. W zależności od mojego nastroju dochodzące zza ściany odgłosy raz mnie irytowały, raz śmieszyły. Którejś nocy doznałam przedziwnego uczucia, jakby współuczestnictwa w ich akcie miłosnym. Nie do końca przebudzona, odczuwałam coś, za czym nie tęskniłam i czego już właściwie nie pamiętałam. Ocknęłam się bliska ekstazy, której doświadczała para za ścianą. Byłam zmieszana swoją reakcją, ale uczucie napięcia mnie nie opuszczało. Moje ciało wydało mi się nagle zupełnie nie znane, pożądające czegoś, co było niemożliwe. Bezwiednie włożyłam dłoń pomiędzy uda i natychmiast ją cofnęłam, ogarnęło mnie niemal przerażenie. Oto działo się coś, nad czym nie potrafiłam zapanować. Po kilku latach wstrzemięźliwości budziły się w moim ciele pragnienia, którym nie mogłam, nie chciałam i nie umiałam sprostać. Na żaden nowy związek już bym się nie zdecydowała, tym bardziej że ten ostatni miał finał zgoła żałosny. Córka nazywała go „romansem biurowym”. Trwał kilka lat. Oboje byliśmy w tym samym wieku, ale w stosunkach służbowych ja stałam wyżej niż Piotr. Nie przyszłoby mi oczywiście do głowy prowokować go. To się stało samo. Wyjechaliśmy razem na sympozjum naukowe do Grecji. Mieliśmy w hotelu pokoje obok siebie. Przyszedł z butelką wina. A potem został. Gdy się do mnie zbliżył, chciałam go odepchnąć. Dotykał mnie spoconymi dłońmi, czułam na twarzy jego kwaśny oddech i ogarnęło mnie uczucie lekkiego obrzydzenia. Oddychał coraz szybciej, w pewnej chwili jego ręce zręcznie zsunęły mi majtki, zanurzył się z lekka łysiejącą głową, w okularach, pod moją spódnicę. Z pewnym zdumieniem skonstatowałam, że ten niepozorny mężczyzna jest bardzo sprawny w miłosnych zabiegach. Szybko straciłam nad sobą kontrolę, poczęłam głośno jęczeć. Nikt mnie tak do tej pory nie pieścił. Uczucie rozkoszy, jakiego doznałam, rozpłynęło się po całym ciele i przez kilka chwil przebywałam w świecie, o którym do tej pory nie miałam pojęcia, że istnieje. Działo się to za sprawą mężczyzny, którego nie kochałam. Stałam się jednak od niego zależna. Potrzebowałam tych kilku chwil, które tylko on mógł mi ofiarować. Wychodził z mojego łóżka i pędził do domu, gdzie czekała na niego żona. Ale mnie to nie bolało, było mi nawet na rękę. Tylko jeden raz, kiedy z powodu remontu mieszkania znalazłam się w Domu Naukowca pod Warszawą sama w Wigilię, przestraszyłam się samotności. Ewa była ze swoją rodziną, mój kochanek ze swoją. A ja, zdana na towarzystwo kobiet, starszych ode mnie, zobaczyłam wersję swojego życia za dziesięć lat. Miałam ich wtedy czterdzieści. Wpadłam w panikę i zaczęłam stawiać Piotrowi warunki. Jeżeli chce ze mną żyć, ma opuścić żonę. Skoro, jak twierdzi, jego małżeństwo jest fikcją i nic go z żoną nie łączy. Była od niego starsza, a ponieważ nie mogła mieć dzieci, darzyła go uczuciami macierzyńskimi. Czekała na niego z obiadem, a kiedy się spóźniał, wstawiała ten obiad do duchówki bez słowa skargi. Zdarzało się, że kilka razy w ciągu jednego dnia gotowała kartofle, żeby były świeże, kiedy mąż wreszcie wróci. Wszystko to stanowiło rodzaj niewoli, na którą Piotr się uskarżał, ale nie robił niczego, aby to zmienić. Podejrzewałam, że było mu tak wygodnie. Przecież jego żona przejęła trudy dnia codziennego, aby mógł spokojnie pracować naukowo. Wiedziała o naszym romansie, czy też domyślała się, raz nawet spytała go o to wprost; odpowiedział jej wymijająco, że nie zadaje się takich pytań. Nigdy nie dostałby rozwodu, ale mnie nie był potrzebny ślub. Ważna była obecność mężczyzny na co dzień. Odmówił. – To nie chodzi o moją żonę – tłumaczył się – ale o ciebie. Wyrzuciłabyś mnie po dwóch tygodniach... Być może miał rację, co jakiś czas jednak buntowałam się, żądając od niego opuszczenia tamtej. Nauczył się przeczekiwać moje złe humory. Dobrze wiedział, kiedy z powrotem wpuszczę go do łóżka. Ale wydarzyło się coś, co skazało na zagładę nasz związek. Któregoś dnia zaprosiłam Ewę na obiad. – Mamo – powiedziała moja córka, gdy usiadłyśmy przy stoliku w rogu restauracji – odwróć się dyskretnie i zobacz, kto tam siedzi. To był on z żoną. Udał, że mnie nie poznaje, czoło mu poczerwieniało, co było u niego oznaką zdenerwowania. Przywołał kelnera i uregulował rachunek. Jego żona, która siedziała tyłem do mnie, nie mogła zrozumieć, co się stało. – Dlaczego się tak nagle śpieszymy? – spytała. Niemal wyciągnął jej krzesło spod siedzenia i popychając ją przed sobą, skierował się do wyjścia. Ani jednego spojrzenia w naszą stronę. Nie potrafiłam go zrozumieć. Kłaniając mi się, a nawet podchodząc do mnie, niczego nie ryzykował, przecież razem pracowaliśmy. Znałam jego żonę, mogłam z nią zamienić kilka słów. Ale on sam siebie postawił przed wyborem. – On niczego nie wybierał – powiedziała z pogardą Ewa. – To tchórz, mamo. Kiedy wróciłam do domu, zastałam kilka nagranych na automatycznej sekretarce komunikatów: „Julio, wszystko ci wytłumaczę, zadzwoń do mnie, jestem w instytucie”. „Julio, to znowu ja, czekam”. Nie zadzwoniłam, a kiedy jeszcze raz zatelefonował i usłyszałam jego głos, odłożyłam słuchawkę. Następnego dnia na uniwersytecie podszedł jakby nigdy nic, nachylił się, chcąc mnie pocałować w policzek. Cofnęłam się i popatrzyłam na niego tak, że nie odważył się już na żaden poufały gest. Tęskniłam do zbliżeń z nim, ale ambicja nie pozwalała mi się do tego przyznać. Próbowałam wmawiać sobie, że nikt mi nie jest potrzebny, że bez seksu mogę się obejść. Ale kiedy spotkaliśmy się u znajomych, a on mnie potem odwiózł do domu, wpuściłam go na górę. Byłam po alkoholu, a jego bliska obecność powodowała, że jeszcze bardziej kręciło mi się w głowie. Od drzwi zaniósł mnie na łóżko i począł gorączkowo rozbierać, czułam narastające pożądanie, ale jednocześnie pojawiło się we mnie uczucie buntu. W którymś momencie odtrąciłam go i zamknęłam się w łazience. Starał się mnie stamtąd wywabić. „Nie bądź dzieckiem” – tłumaczył. Ale nie odezwałam się. Potem usiłowałam jakoś sobie z tym poradzić, raz nawet zdecydowałam się na pójście do łóżka z ledwo co poznanym mężczyzną; przeprowadzał ze mną wywiad, a potem nieoczekiwanie zadzwonił i zaproponował spotkanie. Przystałam na to, był dość przystojny, chyba niezbyt mądry, co nie miało większego znaczenia. Tak myślałam. Miało jednak znaczenie, to, co mówił, było irytujące, a zdanie: „bo, wiesz, kobitki na mnie lecą” zdyskredytowało go w moich oczach. Ale sprawy zaszły tak daleko, że nie mogłam go wyprosić ani z mojego domu, ani z łóżka. Zachowywał się niezręcznie, nie umiał wsłuchać się w moje ciało. To była moja ostatnia scena łóżkowa... Z czasem uwolniłam się od wielce kłopotliwego problemu, zupełnie jakbym zapakowała swoje ciało do ciasnej walizki i zamknęła ją na klucz. Nie oznaczało to, że odtąd czułam się stara. Czułam się wolna i nie chciałam swojej wolności utracić... Orly, wpół do siódmej rano Wydawało się, że w pełni kontroluję sytuację, a tu nagle głowa mi opadła na piersi. Musiałam przysnąć. To prawda, nie miałam najlepszej nocy, ale przecież nie mogę drzemać tutaj, w kawiarni. Jaki to był dzień, kiedy Nadia wpadła do mnie rozgorączkowana z wiadomością, iż Saszeńka zaprasza mnie, żeby się poznać? Chyba wtorek... piętnastego września, tak, to była ta data. Rano tego dnia pomyślałam, że najgorsze poza mną, zaczyna się trzeci tydzień mojego pobytu w Paryżu. Właśnie wróciłam z wędrówki po Polach Elizejskich i marzyłam tylko o tym, aby się położyć. Pukanie do drzwi przyjęłam bardzo niechętnie. Jeszcze gorzej odebrałam samo zaproszenie. Iście sowiecka elegancja – pomyślałam. – Skoro ów Saszeńka chce mnie poznać, mógłby się pofatygować do mnie. – Jestem trochę zajęta, może innym razem – odrzekłam. – Ale myśmy przygotowali kolację – zaszczebiotała Nadia. Zajmowali pokój narożny, sporo większy od mojego, ale z jednego okna widok mieli na dom, który właśnie rozbierano. Jakaś piekielna maszyna zaopatrzona w stalowe ramię z kulana końcu miażdżyła ścianę, która osuwała się z jękiem w tumanach kurzu. W pokoju panował nieprawdopodobny bałagan. Na biurku, na którym stał komputer, piętrzyły się sterty papierów, wokół na podłodze leżały rozrzucone książki. – Sasza nie pozwala niczego dotknąć – usprawiedliwiła się Nadia, widząc moje spojrzenie. Książki zalegały także na obu ustawionych pod przeciwległymi ścianami łóżkach. W pokoju nie było jednak ani Saszy, ani kolacji; co prawda pośrodku ustawiono stół, ale leżał na nim tylko obrus. – Nie przeszkadza mężowi hałas zza okna? – Strasznie przeszkadza, chcieliśmy zmienić pokój, ale są tylko mniejsze... On zaraz przyjdzie... poszedł po coś do picia. A ja przepraszam, wyjmę z prodiża kurczaka. Sama coś tu pichcę, bo Sasza nie lubi jadać na mieście... A i drogo... Wzięłam do ręki jedną z książek. Dynastia Romanowów, praca zbiorowa, pod redakcją Iskenderowa. Przeczytałam pierwsze zdanie przedmowy. Historia dynastii Romanowów przez ostatnie dziesięciolecia była w Rosji tematem praktycznie zakazanym dla oficjalnej nauki. Więc teraz to nadrabiają – pomyślałam, odkładając książkę. Byłam coraz bardziej zniecierpliwiona. – Nadiu... może ja przyjdę za chwilę, jak się sytuacja wyjaśni. – Już się wyjaśniła! – usłyszałam męski głos. Odwróciłam głowę w stronę drzwi i zobaczyłam wysokiego mężczyznę obładowanego siatkami, w których grzechotały butelki. Miał jasne, opadające na ramiona włosy i przyciągającą uwagę twarz. Trudno powiedzieć, czy była piękna. Tak jak trudno było określić twarz Majakowskiego. Czy Majakowski był piękny? Raczej nie, ale miał zdecydowane, męskie rysy. A ten Sasza przedstawiał sobą jakby inną wersję Indianina niż mój zięć, który chodził kocim krokiem i zjawiał się zwykle w najmniej odpowiednim momencie, na przykład wtedy, kiedy pytałam córkę, po co jej tyle dzieci albo jak może żyć pod jednym dachem z człowiekiem, którego główną lekturą są książki z dziedziny parapsychologii. Tyle że ten Indianin miał twarz otwartą, naznaczoną rodzajem męskiej dumy, która była mi jak najbardziej obca. Niczego nie chciałam o niej wiedzieć, nie chciałam jej zgłębiać, bo to byłoby zapędzanie się na nieznany, grząski teren. – Pani jest naszą sąsiadką, zapewne – odezwał się, oddając Nadi siatki. – Julia Grudzińska – przedstawiłam się. – Polka. – Tak. – Jest pani profesorem. Przyjechała pani wykładać na Sorbonie. – Dużo pan o mnie wie – uśmiechnęłam się. Podszedł, podałam mu rękę. Uczułam silny uścisk jego dłoni. – Aleksander Razumski. – Doktor nauk historycznych. – Zgadza się. Poczęli się teraz krzątać z Nadią po pokoju i wkrótce siedzieliśmy przy zastawionym stole, kurczak był bardzo smaczny, upieczony z nie znanymi mi przyprawami, do tego sałata i wino. Bałam się, że podadzą coca-colę, bo kilka jej butelek Aleksander przyniósł w siatce. – A co będzie pani wykładała? – spytał mnie z pełnymi ustami. Zachowywał się bardzo swobodnie, ogryzał udko kurczaka, trzymając je w palcach, tłuszcz spływał mu po brodzie. – Literaturę polską. Skrzywił się lekko. – Literatura jest po to, żeby ogłupiać ludzi. – Myślałam, że wręcz przeciwnie – odrzekłam zaskoczona taką wypowiedzią. Teraz było jasne, skąd się brał pogardliwy stosunek Nadi do pisarzy, była jak jego echo. – I tak już za dużo jest w świecie fikcji, po co jej jeszcze dokładać. – Fikcja literacka jest właściwie prawdą. Im większa literatura, tym większa jej prawda. – Za górnolotne dla mnie. – Dziwię się, że mówi to ktoś z ojczyzny Turgieniewa, Gogola, Dostojewskiego... – To oni zgubili ten kraj! – wybuchnął. – To oni ułatwili zadanie Stalinowi. Przyjrzałam się mężczyźnie, chcąc sprawdzić, czy ze mnie nie kpi. – Mówię poważnie, poświęciłem temu wiele czasu. Ci wszyscy głupcy wpędzili rosyjską inteligencję w niemoc, spętali jej ręce. A wódz drogą selekcji stworzył nowe społeczeństwo neandertalczyków. – Co ty opowiadasz, Sasza – wtrąciła Nadia. – Chyba się upiłeś. On zmierzył ją wściekłym spojrzeniem. – Kto ci się pozwolił odzywać? Trzymaj gębę na kłódkę albo wylądujesz na korytarzu. Olbrzymie oczy Nadi wypełniły się łzami. Chciałam zaprotestować, ale on normalnym już tonem powiedział: – Z Polaków podziwiam tylko jednego. Byle nie był nim Dzierżyński – pomyślałam. – Romana Dmowskiego! Jedyny mąż stanu, jakiego mieliście. Jedyny przewidujący, mądry polityk. Gdybyście go słuchali, inaczej być może wyglądałaby teraz mapa Europy. – Chyba go pan przecenia. – Nic a nic. Pomyślałam, że mało właściwie wiem o Dmowskim. Tak samo jak o tym człowieku; była w nim mieszanina chamstwa i dziwnego wdzięku, który jakoś nie pozwalał jednoznacznie go osądzać. On i Nadia byli chyba najmniej dobraną parą, jaką zdarzyło mi się spotkać, ale jednocześnie to, że tych dwoje jest razem, nie budziło zdziwienia. – Nie uważasz, Nadiu, że pani Julia ma fatalną fryzurę? – usłyszałam i wszystko we mnie zdrętwiało. – Ja już nawet mówiłam... – zaczęła ona. – To co, robimy postrzyżyny? – przerwał jej, pomijając w tych rozważaniach moją osobę. Odsunął stół i zanim zdążyłam się zorientować, siedziałam już pośrodku pokoju na krześle, a Nadia wyjmowała mi spinki z włosów. – Czy wyście oszaleli? – spytałam oszołomiona. – Niech się pani nic nie boi, Nadieżda Iwanowna jest z zawodu fryzjerką. I to jedno, co naprawdę potrafi. – No, może coś jeszcze potrafię, Sasza – odrzekła zalotnie. – Owszem, wypinać swój tyłek. Nadia dostała wypieków. Zapadło przykre milczenie. – Cóż to taka cisza. Jako historyk przywykłem mówić prawdę. Prawdę życia, a nie literatury! – Jeżeli mężczyzna jest dżentelmenem, na pewne tematy milczy – stwierdziłam surowo. On roześmiał się na całe gardło. – Dżentelmen! Cóż to za słowo. Lata go nie słyszałem. – I to się czuje. – Niech pani nie próbuje być złośliwa, Julio, bo pani tego nie potrafi. – Pewnych rzeczy nie wypada mówić o żonie. – Ona nie jest moją żoną. – To są wasze sprawy. – My nie mamy naszych spraw. Ja mam swoje i ona swoje. W rodzaju jak mnie zawlec przed oblicze popa. Teraz w modzie brać ślub w cerkwi. Podczas tej wymiany zdań Nadia uważnie studiowała moją twarz. Odchodziła, przybliżała się, raz nawet przykucnęła. – Już wiem – powiedziała radośnie, jakby to nie ona była przedmiotem tej zawstydzającej dyskusji. – Już wiem, jak ciąć... Popatrz, Sasza, tutaj nad uszami krótko, tył też krótki, a grzywka długa... – Grzywka też krótka. Obetnijmy ją na Jean Seberg z tego filmu Do utraty tchu. – O nie, nie! – Chciałam zerwać się z krzesła, Aleksander jednak mnie przytrzymał. – Ale ja tego filmu nie widziałam – wtrąciła Nadia zmartwiona. – Wystarczy, że ja widziałem. Julia ma podobny owal twarzy i w ogóle jest podobna do tamtej... – Ja podobna do Jean Seberg? – wyjąkałam. Aleksander pochylił się nade mną, owiał mnie jego kwaśny oddech. Był lekko wstawiony, nic dziwnego, na moich oczach wypił dwa litry wina, ostatnie pół już bez kieliszka, wprost z butelki, którą trzymał w ręku, pociągając z niej od czasu do czasu. On też odchodził i przyglądał mi się z różnych stron. – Słuchajcie, ja wcale nie chcę zmieniać uczesania – próbowałam oponować. – Nie ma pani wyjścia – roześmiał się. Nadia energicznie poczęła mi ścinać pasma włosów, czułam na szyi zimne dotknięcia nożyczek. Byłam przerażona, nie potrafiłam pojąć, jak to się stało, że siedzę na tym krześle i pozwalam wyczyniać ze sobą podobne rzeczy. Jak ja będę wyglądała z krótkimi włosami! Nie odrosną prędko, cała Sorbona będzie świadkiem mojej klęski. Może nawet cofną mi kontrakt. Kobieta w moim wieku ostrzyżona jak nastolatka... Po co mi to było, po co zagadnęłam Rosjankę wtedy przed windą. – Już! – powiedziała Nadia. – Miałeś rację, grzywka też powinna być krótka. Podała mi lusterko. Po raz drugi w tak krótkim czasie nie potrafiłam siebie rozpoznać. Wtedy za przyczyną starego płaszcza, teraz... Wszystko się w mojej twarzy zmieniło. Miałam inne policzki, inne oczy, inny nos... Zrobił się jakby lekko zadarty... – Ślicznie – powiedziała Nadia. – Ślicznie pani wygląda, pani Julia, no całkiem nie ta sama... – Ale może trochę za krótko – wyrzekłam cicho. – Bardzo dobrze – usłyszałam głos Aleksandra. Po powrocie do swojego pokoju mimo późnej pory zatelefonowałam do Ewy. – Obudziłam cię? – spytałam, słysząc jej zaspany głos. – Stało się coś? – Oni obcięli mi włosy. – Co za oni? – Ci Rosjanie... Boże, po co ja tam poszłam... jak ja się teraz pokażę ludziom? – Ale skąd ten pomysł? – Nadia jest fryzjerką. Po prostu wzięła nożyczki i ciach, ciach... oczywiście dyrygentem był on... Umilkłam nagle, nie wiedząc, jak go nazwać. Bo skoro nie mąż, to przyjaciel, ale to słowo tak do niego nie pasowało... Ewa nie bardzo rozumiała, o co chodzi, musiałam jej wszystko opowiedzieć, zaczynając od zaproszenia na kolację. – Ale... może dobrze wyglądasz... – Przecież to nie o to chodzi, w moim wieku nie nosi się takich krótkich włosów. – Nie przesadzaj. – Nie mam dwudziestu lat. Ale nie będę cię dłużej dręczyła po nocy, dobranoc. Odłożyłam słuchawkę. Po chwili odezwał się dzwonek. – Oczywiście trudno się wypowiadać przez telefon, ale ja też ci radziłam, żebyś skróciła włosy – powiedziała Ewa. – Skróciła! Jestem opacholona, rozumiesz, jak więźniarka... Chwila ciszy w słuchawce. – Włosy mają to do siebie, że odrastają – usłyszałam wreszcie. – Ale kiedy! Za tydzień zaczynam zajęcia ze studentami, przecież nie będę przychodziła na uniwersytet w chustce! – To kup perukę. – Nie, to by było jeszcze gorsze. Muszę sobie jakoś poradzić, módl się za mnie. – Na pewno sobie poradzisz – powiedziała córka bez przekonania. Nie mogłam spać. Przypomniała mi się scena z dzieciństwa. Wtedy też uważałam, że chce się mnie ukarać za coś, na co nie miałam wpływu. Dziadek stanął w drzwiach kuchni, trzymając w ręce kościany grzebień, z którego wyłamane były wszystkie zęby. Patrzył na mnie surowo. – Kto to zrobił? Cofnęłam się pod ścianę i, opierając się o nią plecami, spuściłam głowę. – No? – Ja. – Dlaczego? – Bo to był zły pies i on gryzł ludzi. Usta dziadka zwęziły się niebezpiecznie. Chwilę nic nie mówił. – Czy wiesz, że zniszczyłaś grzebień mojej matki, cenną po niej pamiątkę? – Ja nie chciałam, ale on gryzł ludzi – rozpłakałam się. Płakałam ze strachu, czując, że tym razem dziadek mnie zbije. Szedł w moją stronę, skuliłam się pod ścianą zamykając oczy. Wtedy usłyszałam głos matki: – Niech ojciec ją zostawi! Dziadek zatrzymał się pośrodku kuchni. – Nie rozumiem – rzekł, unosząc brwi. – Niech ojciec zostawi dziecko – powtórzyła. – Dziecko zniszczyło pamiątkę po mojej matce. – Mam to gdzieś – krzyknęła. – Rozumie ojciec?! Mam gdzieś pamiątkę po jego matce... Następnego dnia pojechałam na Sorbonę z jednego jedynego powodu: chciałam się pokazać sekretarce i sprawdzić jej reakcję. Nie poznała mnie, ale być może nie poznałaby mnie także w starej fryzurze, widziałyśmy się przecież tylko raz. – Chciałam się dowiedzieć, ilu będę miała słuchaczy – zaczęłam niepewnie. – Nie mam jeszcze pełnej informacji – odparła sucho. Szłam piechotą przez miasto w podłym nastroju, było pochmurno i dość chłodno, a nie zabrałam ze sobą swetra. Niemiły dreszcz przebiegł mi po plecach, postanowiłam więc wstąpić do mijanej właśnie kafejki. Usiadłam przy barze i zamówiłam kawę. Na wprost miałam lustro, w tym lustrze zobaczyłam swoje odbicie i ku memu zaskoczeniu nie wywołało to we mnie przykrego odczucia. Właściwie było mi do twarzy w takich włosach, na pewno wyglądałam młodziej, nikt by mi teraz nie dał tylu lat, ile miałam naprawdę. To oczywiście było najmniej ważne, bo nie musiałam się odmładzać. Jak matka, która nie potrafiła pojąć, iż czasu nie można ani zatrzymać, ani tym bardziej cofnąć. Wszyscy w miasteczku wiedzieli o jej szaleńczej miłości do młodszego mężczyzny... – Gdzie ty byłaś? – pytał ją dziadek. – Czy chcesz, aby zaczęli wytykać nas palcami, aby dziecko nie miało spokoju w szkole? Opanuj się, kobieto. Przestań tam wreszcie chodzić. Przecież tyle chyba można od ciebie wymagać, tylko tyle, abyś nie wynosiła poza wzgórze tego... tego... – Po raz pierwszy, odkąd pamiętam, dziadkowi zabrakło słów. Stała przed nim jak uczennica. Plecy jeszcze bardziej jej się uwypukliły, a włosy szczelniej przesłoniły twarz. – Jeżeli masz chociaż odrobinę przyzwoitości, przestań tam chodzić. Milczała, ale w jej milczeniu czuć było klęskę. Wiedzieliśmy wszyscy troje, że już tam więcej nie pójdzie. Sąsiadów zza ściany starałam się unikać. O tym, że są u siebie, świadczyły głównie kłótnie. I chodziło zawsze o to samo, Nadia zawadzała Aleksandrowi, przeszkadzała mu jej obecność, gdy pracował. Wysyłał ją do miasta, żeby sobie pochodziła po sklepach, wstąpiła gdzieś na kawę. „Aleja się boję, że się zgubię – odpowiadała lękliwie. – Jak dopytam o drogę? „To w takim razie się powieś!” Było coś takiego w tym człowieku, co kazało mi o nim myśleć. Miałam uczucie, że po raz pierwszy w życiu spotkałam mężczyznę. Wszyscy inni, z którymi się widywałam, z którymi nawet szłam do łóżka, tak naprawdę nimi nie byli. Żaden z nich jednak nie byłby zdolny potraktować kobietę w sposób tak bezwzględny. Nie ulegało wątpliwości, Aleksander był człowiekiem okrutnym, podporządkowującym sobie otoczenie. Chociażby ta historia z moimi postrzyżynami. Potrzebowałam kilku lat, aby zdecydować się wreszcie na kupno nowego płaszcza, a sprawa tak istotna jak zmiana fryzury rozstrzygnęła się w ciągu kilku minut. Za jego przyczyną. Jego wola była tak silna, że się jej poddałam. Któregoś dnia, wychodząc ze swojego pokoju, usłyszałam głos Aleksandra na schodach, cofnęłam się w popłochu i od razu zrobiło mi się wstyd przed samą sobą. Byłam dojrzałą kobietą i powinnam zachowywać się rozsądnie. A byłam śmieszna. Odczekałam jednak dobrą chwilę, zanim ponownie wyszłam na korytarz. Orly, siódma rano Jestem tutaj od godziny. I decyzja, którą podjęłam, nadal wydaje mi się słuszna. Nie mogłam postąpić inaczej. Musiałam odejść, bo było to jedyne wyjście w tej sytuacji. „Kocham inną kobietę, zrozum to wreszcie!” – krzyczał młody mężczyzna. – „Kogo ty kochasz?” – spytała z przerażeniem młoda kobieta. Na moje seminarium zapisało się trzynastu słuchaczy. Feralna liczba. Musiałam się bardzo starać, aby ich zainteresować; gdyby poczęli się wykruszać przed końcem semestru, to byłaby klęska. Po powrocie z uniwersytetu zastałam zatkniętą za klamkę pąsową różę. Żadnej kartki, domyśliłam się jednak. Zapukałam do drzwi obok. – Zachaditie – usłyszałam. Niepewnie nacisnęłam klamkę. Siedział przy komputerze, widziałam jego szerokie pochylone plecy. – To pani, Julio? – spytał, nie odwracając się. – To ja. Ta róża... – Piękna róża dla pięknej kobiety. Jak tam studenci? – Są, to najważniejsze... Widzę, że panu przeszkadzam... może wpadnę innym razem. – Ja już kończę, odnu minutoczku. – Wystukiwał na klawiaturze ostatnie zdania, a ja stałam przy drzwiach. Był sam, ciekawe, gdzie podziała się jego partnerka, czy odważyła się wreszcie wyruszyć do miasta, a może wyjechała? – Nadieżda Iwanowna poszła na róg do sklepu po coca-colę. Na szczęście coca-cola ma nazwę międzynarodową. Zaraz wróci – odezwał się, jakby czytając w moich myślach – to znaczy tak przypuszczam... Wyłączył komputer i dopiero teraz się odwrócił. Odczułam nagłe onieśmielenie. Coś mnie powstrzymywało przed spojrzeniem mu prosto w twarz. Jakby w jego twarzy zapisany był jakiś wyrok na mnie. Było to głupie, nawet dziecinne. A może nie umiałam mu wybaczyć tych postrzyżyn. Byłam przyzwyczajona, że sama podejmuję decyzje dotyczące mojej osoby. W tym momencie weszła Nadia, dźwigając reklamówkę pełną butelek. – Z okazji rozpoczęcia zajęć pani Julia zaprasza nas na kolację do lokalu – powiedział do niej Aleksander. – Tak, oczywiście – przytaknęłam skonsternowana. Poszliśmy naprzeciwko do małej wietnamskiej restauracyjki. Wnętrze było mroczne, przytulne, gdzieś z głębi dochodziła ściszona muzyczka. Usiedliśmy w rogu przy okrągłym stole. Zaraz zjawił się kelner, podając nam karty. Wycofywał się tyłem, w ukłonach. – Proponuję zamówić kurczaka na słodko z orzechami arachidowymi – powiedział Aleksander – to naprawdę pyszne, no i... na przykład cielęcinę w pięciu smakach... jest tego dużo, to się podzielimy... – Córka nie pozwala mi jeść cielęciny – powiedziałam. – A to dlaczego? – Sama jest wegetarianką, bo nie godzi się na zabijanie zwierząt. – Ach to – machnął ręką. – Wariactwo. Jakby tak się nad wszystkim zastanawiać, to lepiej od razu położyć się do trumny. Przecież rośliny też czują i cierpią, tyle że w milczeniu... Ten niemy krzyk marchewki albo selera! – A co ja zjem, Saszeńka? – wtrąciła się Nadia. Aleksander roześmiał się. – Cała Nadieżda Iwanowna! My o problemach egzystencjalnych, a ona o jedzeniu. Masz menu przed nosem, wybieraj. – Przecież nie rozumiem po francusku... – No to co tu jest... – pochylił się nad kartą. – Koza... – Jak to koza? – przestraszyła się dziewczyna. – Koza, danie z kozy. Odpowiada ci? – No nie, to jakieś straszne... koza ma rogi i... wymiona... Powiedziała to w taki sposób, że oboje z Aleksandrem wybuchnęliśmy śmiechem. W końcu jednak coś zamówiliśmy. – I dużo wina! – zawołał Aleksander za odchodzącym kelnerem. Kurczak z orzechami był wyśmienity, wino lekkie, francuskie. Piło się je jak lemoniadą, co okazało się nader zdradliwe. W którymś momencie poczułam, że kręci mi się w głowie. Rosyjska para prawiła sobie złośliwości, to znaczy Aleksander ciągle podkpiwał z Nadi, która na szczęście nie zawsze się w tym orientowała. Ja już też tak się nimi nie przejmowałam, po raz pierwszy naprawdę dotarło do mnie, że jestem w Paryżu. Oto rozpoczęłam zajęcia ze studentami. Nikt nie zwrócił szczególnej uwagi na moje włosy, nawet dziekan, który serdecznie mnie powitał w murach uczelni. A teraz siedziałam sobie z miłymi ludźmi, popijałam winko. Ten Sasza... ma przykry sposób bycia, ale w gruncie rzeczy to ciekawy człowiek. Nie rozumiałam tylko, po co zabrał ze sobą tę dziewczynę, skoro mu tak zawadzała. Była ładna. Grzywka ścięta równo tuż nad brwiami upodabniała ją trochę do Japonki. I ona była taką gejszą. Wszystko dla swojego mężczyzny... – Panie Aleksandrze, skąd pan zna ten film Do utraty tchu! To przecież czasy mojej młodości. Wtedy to była wściekła awangarda... teraz chyba się nie da tego oglądać. – Sasza zna wszystkie filmy – odpowiedziała za niego Nadia. – On nie może żyć bez kina. – Tak? Przecież kino to taka sama fikcja jak literatura. W kinie nie można kłamać – odrzekł. – Tam wyjdzie najmniejszy fałsz, choćby twórcy nie wiem jak się starali, ludzie nie uwierzą. A literatura zamydla oczy! Parę tygodni temu widziałem film waszego wielkiego Wajdy. Pierścionek z orłem w koronie. – O, świetny przykład na fałsz i prawdę – ucieszyłam się. – Jak Wajda kłamał w Popiele i diamencie, filmie nakręconym na podstawie równie kłamliwej książki, wyszło z tego wybitne dzieło; jak chciał to naprawić, stworzył coś kuriozalnego... Wstawił nawet do swojego Pierścionka słynną scenę z zapalaniem spirytusu przy barze. Tam to było wstrząsające, Maciek zapala lampki, wymieniając imiona zmarłych kolegów. A tutaj wyszła z tego jakaś autoparodia. Aktor naśladujący głos zmarłego Zbyszka Cybulskiego, który w tamtym filmie grał Maćka... brr... modlę się, żeby mi już nigdy nie kazano tego oglądać... – Zgadza się, film niedobry, ale być może teraz Wajda grał nie na swoich skrzypcach. Radzieckie kino nie stworzyło tak krwistej, przekonującej postaci komunisty, jaką on stworzył w Popiele i diamencie. Być może ten komisarz Szczuka to alter ego reżysera... – Sekretarz – poprawiłam. – Jak go zwał, tak go zwał. Nagle dotarł do mnie sens jego wypowiedzi. – Wajda komunistą! Co pan opowiada, jego ojciec zginął w Katyniu. Po moich słowach Aleksander poczerwieniał i tak walnął pięścią w stół, że obie z Nadią cofnęłyśmy się gwałtownie. – Nie mogę rozmawiać z Polakami! Bo za którymś razem zawsze pojawi się Katyń! Dlaczego z tym do mnie, do rosyjskiego historyka? Katyń to zbrodnia całego świata, zbrodnia milczenia! – Saszeńka... – zaczęła niepewnie jego towarzyszka. – Zamknij się! – warknął wypijając wino jednym haustem, odstawił kieliszek. – Nie znoszę bab... i nie szanuję! – dodał. A ty niedawno byłeś radzieckim historykiem – pomyślałam – i milczałeś jak inni. W tym momencie wydarzyło się coś zdumiewającego. – Nie milczałem, droga pani Julio, nie milczałem – odpowiedział mi głośno. Kelner przyniósł rachunek, wyciągnęłam rękę, ale Aleksander mnie uprzedził. – To moja sprawa! – Ja was zaprosiłam. Spojrzał na mnie spod przymkniętych powiek, jego oczy były lodowate. – Nie jestem alfonsem, żeby kobiety za mnie płaciły. Miałam serdecznie dość towarzystwa Aleksandra i jego uległej przyjaciółki. Wracałyśmy same do hotelu, bo on uregulował rachunek, po czym wstał i po prostu poszedł sobie. Nie wiadomo dokąd odchodził ulicą z rękami w kieszeniach. Nadia wołała za nim, ale się nie odwrócił. – Niech pani się na niego nie gniewa – powiedziała Rosjanka. – Aleksander Nikołajewicz taki już jest... – Nie wiem, jaki jest Aleksander Nikołajewicz, i chyba nie chcę wiedzieć – odparłam oschle. Ta znajomość wyraźnie źle na mnie wpływała, nie mogłam zebrać myśli. Leżąc na łóżku usiłowałam coś czytać, ale nie bardzo docierał do mnie sens słów. Odłożyłam wreszcie książkę i przymknęłam oczy. Oni wtedy tak stali naprzeciw siebie, właściwie nie, matka stała, a ten mężczyzna siedział na łóżku o mosiężnych gałkach, siedział bezwstydnie rozebrany, w samych tylko spodniach ściągniętych skórzanym paskiem, a jego szeroka pierś falowała jak u młodego źrebaka. A matka... nie widziałam jej twarzy, stała tyłem do okna, przez które ich obserwowałam, w pewnej chwili podeszła i usiadła obok niego. Wyciągnął rękę i gładził ją po włosach, a ona uczyniła taki ruch jak kotka, która się łasi. Wszystko to tak nie pasowało do jej zwykłego zachowania. Znalazłam się na pograniczu snu i jawy: była moją matką, a zarazem nią nie była – miała na sobie to samo ubranie co zawsze: szarą spódnicę, koszulową bluzkę w drobną kratkę, a na niej serdaczek obszyty barankiem – ale ona sama była inna, jej włosy, ręce i nieznany ruch głową, taki miękki, kobiecy. W pewnej chwili usłyszałam jej głos, śmiała się... przedtem nigdy się nie śmiała. Było coś takiego w tym jej śmiechu, coś obcego i bezwstydnego zarazem. Wydało mi się, że matka w tamtej chwili z nas szydzi, ze mnie i z dziadka, że nas zdradza śmiejąc się w ten sposób, więcej nawet, wydało mi się, że przekreśla moje istnienie, że mnie nie chce i nigdy nie chciała... Orly, kwadrans po siódmej rano Wyniosłam się z kawiarni. Wydawało mi się, że barmanka zaczyna mi się przyglądać. Walizka jest co prawda moim alibi, ale chyba zbyt długo już tam siedziałam nad pustą filiżanką. Teraz defilują przede mną podróżni, bo siedzę na ławce w głównym holu. Idą i idą, ciągnąc za sobą swoje bagaże na kółkach. Stwierdziłam, że podróżuje o wiele więcej kobiet niż mężczyzn. Trochę mnie to zdziwiło, bo to mężczyźni prowadzą zwykle różne interesy wymagające od nich przemieszczania się z miejsca na miejsce. To dla nich stworzono przecież business class, dla tych facetów w garniturach, z czarnymi teczkami, z którymi nie rozstają się ani na chwilę. Nawet siedząc w samolocie, trzymają je otwarte na kolanach i studiują dokumenty. Przed chwilą widziałam człowieka opartego ramieniem o jedną z plansz reklamowych, wyglądał, jakby zasłabł. Okazało się jednak, że rozmawia przez telefon komórkowy. Obcowanie z tą parą zza ściany stało się dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem. Młodość Ewy to jednak było coś zupełnie innego, to chodziło o moją córkę, nie stanowiła dla mnie obiektu obserwacji. A Nadia... wpadała często rano, gdy nie miałam zajęć, w szlafroczku. Piłyśmy razem kawę. Jej twarz bez makijażu była bezwstydnie obnażona. Lekko podpuchnięte oczy, nabrzmiałe wargi. Przecież oni kochali się co noc. Przychodziła oblepiona tą miłością, pachniała nią... I był gdzieś w tym ów Sasza, dziki i obcy. Niemal wyczuwałam za ścianą obecność tych dwojga. Ich ciała splecione w uścisku. Wiedziałam, że są nadzy. Czułam się skrępowana sama przed sobą, a jednak poddawałam się nastrojowi tajemnicy, która dzięki tym dwojgu otwierała się przede mną. Nie chciałam się do niej zbytnio zbliżyć, nie chciałam w niej uczestniczyć. Wolałam ich miłość niż swoją własną. Ale nie umiałam się zdobyć na to, by stać się świadkiem miłości swojej córki. Być może dlatego, że kwestionowałam jej uczucie, uważając, iż prawdziwym uczuciem nie jest. A co ja mogłam o tym wiedzieć, właśnie ja... Kiedyś Nadia przyszła do mnie i ukrywszy twarz w dłoniach, zaczęła głośno szlochać. Trwało to długą chwilę. – Znowu jakaś awantura? Nalałam jej do szklanki wody mineralnej, to jedyne, co w tym momencie przyszło mi do głowy. Wypiła kilka łyków. – Może powinna pani wyjechać – zaczęłam niepewnie. Podniosła wtedy głowę i popatrzyła na mnie. To był ktoś całkiem inny. Spoglądały na mnie oczy kobiety, która wie wszystko o samotności. – On nawet nie zauważy mojego wyjazdu – powiedziała. Po jej wyjściu nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Nie umiałam jej pomóc, potrzebowała jakichś słów pocieszenia, a ja nie potrafiłam się na nie zdobyć. Gdyby na moim miejscu była Ewa, z pewnością Nadia poczułaby się pokrzepiona. Ludzie ufali Ewie już na pierwszy rzut oka. Przed przejściem dla pieszych to do niej zwracała się staruszka z prośbą o pomoc, jej jednej nie atakowały żebrzące na ulicy rumuńskie dzieci, czuły, że i tak coś od niej dostaną. Ewa to taki opiekun spolegliwy. Kiedyś jej o tym powiedziałam. Uśmiechnęła się. – Bo ja jestem jak kameleon... jestem taka, jaką ludzie chcą mnie widzieć... Więc teraz jesteś szara – pomyślałam z żalem – bo on chce, żebyś taka była, szara... A ja... ja byłam jakby wybrakowana w środku, i chyba nie powinnam wszystkiego zwalać na dzieciństwo... Zbliżała się pora, o której powinnam pójść do swojego pokoju. Wskazówki na staroświeckim zegarze z kukułką, od niepamiętnych czasów wiszącym w kuchni, nieubłaganie zbliżały się do dziewiątej. Wiedziałyśmy o tym dobrze, ale żadna z nas nie dawała tego po sobie poznać. Gorączkowo szukałam jakiegoś zajęcia, które usprawiedliwiałoby moje pozostanie po dziewiątej na dole. Dziadek wymagał, aby wszystko, co zostało rozpoczęte, bezwzględnie doprowadzać do końca, mogło to być równie dobrze zamiatanie korytarza, jak cerowanie skarpet czy też pielenie ogródka latem. Było niemal nie do pomyślenia, aby ktoś z domowników porzucił w połowie rozpoczętą pracę, takie więc „rozpoczęte zajęcie” stanowiło niejako żelazny glejt, prawo do przebywania na dole po oznaczonej godzinie. Matka jednak śledziła mnie i gdy tylko z zapałem zabierałam się do porządkowania kredensu lub też wyciągałam ze skrzyni worek pełen rupieci, które należało dawno już przejrzeć i część z nich po prostu wyrzucić na śmietnik, mówiła nieubłaganie: – Zostaw to teraz, nie zdążysz się z tym załatwić przed snem. Próbowałam wtedy innych sposobów, udawałam na przykład, że nie słyszę kukułki, matka także udawała, że nie słyszy, tak jakoś się utarło, że codziennie darowywała mi ten kwadrans, sprzeciwiając się w ten sposób dziadkowi. Jednakże czas szybko mijał i wtedy, nie patrząc na mnie, mówiła: – Idź już... – Czy mogłabym dzisiaj, wyjątkowo ten jeden jedyny raz, przenocować w stołowym na kanapie? – pytałam z nadzieją w głosie. – Wiesz, że to niemożliwe, dziadek odeśle cię na górę, i to z awanturą. – Mógłby nie wiedzieć – szeptałam cicho. – On wszystko wie – niezmiennie odpowiadała matka. Sądziłam, że moje doświadczenia z dzieciństwa przydadzą mi się, gdy sama zostanę matką. Że będąc niegdyś do tego stopnia kontrolowana, nie będę chciała kontrolować. A jednak stało się inaczej. Widziałam w Ewie przedłużenie własnego losu, własnych ambicji i pragnień. Wydawało mi się tak naturalne, że po maturze będzie zdawała na uniwersytet, iż nawet nie zadałam jej pytania, co by chciała robić w przyszłości. Kiedy mi oświadczyła, że nie zamierza zdawać na studia, wzięłam to za żart. – Ja nie żartuję, mamo – odparła zimno. Wtedy pomyślałam, że tak naprawdę nie znam swojej córki. Starałam sieją dla siebie odkrywać, ale te odkrycia okazywały się niezwykle bolesne. Ona była odrębnym człowiekiem. Myślała inaczej niż ja i inne sprawy się dla niej liczyły. Mało ją właściwie obchodziło, co się dzieje na świecie, podcierała pupy rodzącym się jedno po drugim dzieciom i wyglądała na zadowoloną... Jak to się stało, że przegapiłam ten moment, kiedy córka zaczęła się ode mnie oddalać? Tuż przed maturą pojawił się w naszym domu długowłosy, patrzący z ukosa chłopak z gitarą. Przedtem alkowa Ewy potrafiła pomieścić kilkanaście osób, wszyscy siedzieli sobie niemal na kolanach, słuchali głośnej muzyki, kłócili się, czy raczej głośno dyskutowali. Wychodziłam z domu, wracałam o dziesiątej wieczorem. Wtedy tamci się wynosili, taka była pomiędzy mną i Ewą umowa. Ale nagle towarzystwo się wykruszyło. Przychodził już tylko on, brzdąkał na gitarze, rozmawiali ze sobą szeptem. – To nie jest chłopak z twojej klasy. – On rzucił szkołę. – Z jakiego powodu? – Szkoła ogranicza. Niezbyt się tym przejęłam uważając, że ta fascynacja prędzej czy później Ewie przejdzie. Wierzyłam w jej ambicje. Zanim poznała tego chłopaka, myślała o studiach. To oczywiste, nie mogła pójść inną drogą. Była przecież moją córką. Ale zaraz po maturze oświadczyła, że nie zamierza studiować. – Więc co będziesz robiła? – Postanowiłam zostać żoną i matką. Przeraziłam się nie na żarty. Zabroniłam gitarzyście wstępu do domu. Ale niczego to nie zmieniło. Ewa spotykała się z nim nadal. Aż wreszcie wyprowadziła się. – Uważaj – powiedziałam – bo już tu nie wrócisz. Obok mnie na ławce przysiada niemłoda już para. Ona – ze śladami dawnej urody, bizantyjskie czoło. Ale nazbyt już wysuszona. I on – wysoki, postawny, z grzywą siwych włosów i krzaczastymi, czarnymi jak smoła brwiami. To chyba Włosi. Czekam, ciekawa, w jakim języku zaczną ze sobą rozmawiać, ale jak na złość milczą. Przestałam widzieć w Nadi intruza, wbrew moim obawom była bardzo taktowna, zawsze pytała, czy nie zabiera mi czasu. Raz jeden zabrała mi go sporo, bo poprosiła, abym wybrała się z nią na zakupy. Chodzenia po sklepach nienawidziłam najbardziej ze wszystkiego. Nawet córka nie potrafiła mnie na to namówić. Czasami dawałam Ewie pieniądze, aby coś dla mnie kupiła. Była dużo drobniejsza ode mnie, więc nic nie mogła przymierzać i kupowała na oko. – Nadiu, przecież tutaj są autobusy, metro. Niech pani weźmie mapę... – Ja tam na mapie się nie znam. – Zamachała rękami. – A jak się dopytać, po jakiemu? Pocierałam dłonie, które poczęły mi się pocić. Była to u mnie oznaka zdenerwowania. – Takie zakupy to parę godzin chodzenia, a ja mam naprawdę mało czasu, muszę się przygotować do jutrzejszych zajęć ze studentami... Dlaczego nie poprosi pani swojego przyjaciela? – On? – Nadia wzniosła oczy ku górze. – Jego by orczykiem nie zaciągnął do sklepu. Przynajmniej mamy ze sobą coś wspólnego – pomyślałam. – A dokąd by pani chciała pójść? – Tam gdzie tanio. – To może do La Fayette’a? – O tak, tak – ucieszyła się – tam podobno jest duży wybór. Wsiadłyśmy do autobusu. Kiedy ruszył, Nadia cały czas wyglądała przez okno. Zupełnie jakby pierwszy raz znalazła się w Paryżu. – Jakie ładne miasto, naprawdę – mówiła z nie ukrywanym podziwem. – Jakie sklepy... – Pan Aleksander nic pani nie pokazał? Nie byliście na żadnej wystawie, na koncercie? Nadia parsknęła i zaraz zakryła dłonią usta. – Na jakim koncercie! Z lotniska przyjechaliśmy do hotelu i tyle widziałam, przez całe trzy miesiące. Zrobiło mi się jej żal. Ten Sasza był niezłym egoistą jak większość mężczyzn. Myślał tylko o swoich sprawach. Jak można było więzić to miłe dziecko w czterech ścianach hotelowego pokoju, podczas gdy tuż obok pulsowało życie miasta. – Wie pani, gdzie mieszkamy? Nadia pokręciła głową. – W lewobrzeżnej części Paryża, tutaj znajduje się mój uniwersytet, Dzielnica Łacińska... Ale najbardziej reprezentacyjne są dzielnice w zachodniej części miasta, po obu stronach Sekwany. Tam jest Pałac Elizejski, gdzie urzęduje prezydent, Pałac Burboński, czyli parlament... Może zamiast tych zakupów pokażę pani Paryż? Nadia zrobiła niepewną minę. – Czyja wiem, ja tam znowu tak zwiedzać to nie lubię – powiedziała. – Wracam do Moskwy, chciałabym coś kupić mamie... – Wracacie? – On zostaje... niech się tu nawet zagłodzi na śmierć. Mam dość tego hotelu i tego miasta... – Nikt w Paryżu jeszcze z głodu nie umarł. – On, jak pisze, to zapomina o wszystkim, nawet o jedzeniu. Ale jadę, mam dość... – Jej ciemne oczy wypełniły się łzami. – On też tego chce. Nie wiedziałam, co powiedzieć. – Jak ktoś się wiąże z naukowcem, musi znosić pewne rzeczy... To są ludzie szczególnego rodzaju... ale jak każdy potrzebują kogoś... Uśmiechnęła się smutno. – On nikogo nie potrzebuje... W Moskwie nie mieszkamy razem... myślałam, że tutaj u obcych znajdzie dla mnie trochę serca... Byłam bezradna wobec jej zwierzeń. To wszystko, o czym mówiła, było takie odległe. Od przyjazdu do Paryża zaczęłam powracać myślami do dzieciństwa. Nie robiłam tego od lat. Teraz pojawiały mi się przed oczyma zapomniane obrazy. Coś we mnie odżywało, tęsknota za innym życiem niż to, które dotychczas prowadziłam. Sama siebie uwięziłam w mieście. Nie wyjeżdżałam nawet w lecie, korzystając z przerwy wakacyjnej, pisałam prace naukowe, robiłam korekty książek. Mogłabym oczywiście zabrać swoje notatki i komputer, ale zrobiłaby się z tego cała wyprawa. A poza tym musiałam często chodzić do biblioteki. Więc zapominałam z wolna, jak wygląda wiosna, lato... W mieście pory roku zmieniają się w sposób o wiele mniej zauważalny niż poza nim. Przypomniał mi się taki wieczór. Zachorowała pani Kazia, kobieta, która zwykle wykonywała na wzgórzu najcięższe roboty: doglądała inwentarza, rąbała drewno, a zimą paliła w piecach. Wielka, grubokoścista niewiasta o porowatym, poznaczonym lejami wągrów nosie i małych, głęboko osadzonych oczach. Więc tego dnia matka zamiast niej ujęła wiadro i poszła na łąkę wydoić krowę. Pobiegłam za nią. Był już zmrok, niebo na horyzoncie poczerwieniało jak zgnieciony pomidor, a wszystko wokół wyciszyło się i zmalało. Szłam po miękkiej, szeleszczącej trawie. Długie źdźbła owijały mi się wokół nóg, co pewien czas zatrzymywałam się więc i rozplątywałam je jak zasupłane sznurowadła. Cykały świerszcze. Gdy się pochylałam, zdawało mi się, że słyszę je bardzo blisko, tuż przy uchu. Dobrnęłam wreszcie do miejsca, gdzie pasła się krowa. Matka siedziała już na małym trójnożnym stołeczku, pochylona ku wymieniu krowy. Usłyszałam metaliczny dźwięk, to strugi mleka uderzały o dno aluminiowego wiadra. Krowa szastała ogonem, oganiając się od much, raz nawet przejechała nim matce po policzku. Matka uchyliła się i spadła ze stołka. Wiadro potoczyło się po trawie. Była zła, wstała szybko i powiedziała do mnie: – Ułam gałąź i oganiaj muchy. Biegłam znowu po łące w stronę rowu, przy którym rosła olszyna. Świecił księżyc i drzewa rzucały długie cienie. Układały się z nich na trawie przeróżne figury. Wydawało mi się, że widzę brodatego starca zakutego w zbroję, z długą piką w ręku. Zaledwie jednak zrobiłam pół kroku, starzec przemienił się w małą, skurczoną babinę z workiem na plecach. Cienie wirowały jak w kalejdoskopie, ożywiając coraz to inne postaci. Biegłam wzdłuż rowu ciekawa, co jeszcze zobaczę. Aż zobaczyłam konia. Z rozwianą grzywą pędził, galopował w moją stronę. Przez moment wydało mi się, że przebiegnie po mnie, że mnie zatratuje. Zamknęłam oczy i wtuliłam głowę w ramiona. Nic się jednak nie stało. Gdy uniosłam powieki, miałam przed sobą tylko ciemne, wiotkie olszyny. Ułamałam gałąź i zawróciłam w stronę łąki. Matka przywitała mnie wymówką: – Dłużej nie mogłaś się grzebać? Olszynową witką omiatałam parujące boki krowy. Mleko pachniało, było go już dużo w wiadrze i zlękłam się, że za chwilę zacznie się przelewać. Ręce matki silnym ruchem obejmowały sutki. Zewnętrzna strona dłoni pokryła się teraz siecią wypukłych, splątanych żył. Patrzyłam na te dłonie, jakbym dopiero teraz je spostrzegła. Były inne niż matka. Nie pasowały do jej drobnej sylwetki, do jej zachowania, do cichych, umykających kroków. Orly, ósma rano Siwy pan oddala się, pozostajemy same na ławce. Odczuwam pewnego rodzaju skrępowanie. Bo w tej sytuacji należałoby zagadnąć moją towarzyszkę. Powiedzieć cokolwiek, chociażby słowo o pogodzie. Odwracam głowę w jej stronę. Ona też na mnie spogląda. Ma niebieskie czyste oczy dziecka w twarzy jak obciągniętej pergaminem. Uśmiecha się i oczy niemal znikają w siatce zmarszczek. – Lecą państwo do Rzymu? – pytam po francusku. – Oui. Po kilkunastu minutach wraca jej towarzysz, niosąc ostrożnie papierowy kubek. Czuję zapach kawy. Podaje jej kubek. – Spasibo. I nagle piramida starannie segregowanych przeze mnie, nakładanych na siebie faktów zawala się. Wystarczyło jedno słowo wypowiedziane w jego języku. Więc wszystko to, co miało miejsce pomiędzy szóstą a ósmą rano, było tylko próbą odnalezienia się w nowej sytuacji. Ta próba się nie udała. Nie mogę się poruszyć, nie mogę niemal oddychać. Spasibo... To już nawet nie tęsknota za nim, to fizyczny ból oddzielenia, oddarcia. Ale przecież przez cały ten czas byłam zupełnie bezradna wobec pragnień swojego ciała, nie mogłam go w żaden sposób poskromić, stawało się problemem. Bo jak prowadzić dialog z własnymi piersiami, z własnym brzuchem? Kobiecy głos w megafonie uprasza Aleksego i Irinę Szczedrinów o zgłoszenie się do odprawy paszportowej. – To nas szukają – woła staruszka, zrywając się z ławki. Dlaczego wtedy do niego zaszłam, gdy ona wyjechała? Dlaczego to zrobiłam? Czy nie pamiętałam już tamtej sceny na werandzie... Stała rozpięta w oknie werandy jak nietoperz. Nie udało jej się skruszyć grubej, ciętej we wzory tafli, schyliła się więc po stojącą na podłodze doniczkę i rzuciła nią w szybę. Rozległ się przykry, zgrzytliwy dźwięk i na ziemię posypały się odłamki szkła. Jeden z nich matka podniosła i z satysfakcją niemal zaczęła przecinać nim skórę, a potem niebieskawe żyłki rąk. Dziadek stał w korytarzu, oparty o poręcz schodów, i obserwował matkę z kamienną twarzą; dopiero kiedy zanurzyła odłamek szkła w tętnicy, zdecydował się wejść na werandę. – To, co zrobiłaś, zagraża twemu życiu – powiedział bezbarwnym głosem. Jego słowa przerwały przerażającą symbolikę tej sceny. Do tej pory matka demonstrowała swój niemy bunt, teraz zaczęła krzyczeć zawodząc, jakby wołała pod wiatr: – Tu nie ma ludzi... tu wszystko jest martwe, tak jak ty... uciec... uciec stąd jak najdalej... jak twój ukochany jedynak! – wykrzywiła się dramatycznie i umilkła. Przez chwilę słychać było tylko jej ciężki, spazmatyczny oddech. Krew tryskała z rany miarowo, zgodnie z biciem serca, a ja miałam uczucie, jakbym znalazła się we wnętrzu czerwonego kwiatu, wszystko było czerwone: okna, ściany, podłoga, meble... Otoczyła mnie cisza, jakbym miała uszy zapchane watą. Ona umrze – myślałam. – Musi umrzeć, skoro weranda jest taka czerwona... Dziadek zrobił krok, ale zauważyła to, cofnęła się i oparła plecami o ścianę. Z bardzo daleka dobiegł jej głos: – Nie podchodź, ty... ty dozorco... – Przestań! – wykrzyknął. – Nie zatrzymywałem cię, nikogo nie zatrzymywałem, to on ciebie nie chciał, byłaś dla niego za stara. Po tych słowach matka tak jakoś skurczyła się w sobie, a dziadek polecił mi: – Przynieś z apteczki bandaż elastyczny. Więc dlaczego zapukałam do jego drzwi? Zapukałam, bo czułam się bezpieczna, bo sądziłam, że mnie nic nie może zranić... Na mój widok odrzucił książkę na podłogę, stuknął twardy grzbiet, a kartki ułożyły się w harmonijkę. Tak samo brutalnie traktuje książki jak ludzi – pomyślałam. Poszliśmy na kolację... zaprosił mnie. Kiedy weszłam do jego pokoju, panował ten sam bałagan co poprzednio, z tą tylko różnicą, że pod ścianami stało pełno pustych butelek po winie i coca-coli. – Było tak cicho, że... postanowiłam sprawdzić, co się z panem dzieje... Wtedy powiedział, że jest trochę głodny i czy nie poszłabym z nim coś zjeść. Zawahałam się. Byłam zaintrygowana zmianą w tym człowieku, niby to był ten sam mężczyzna, a jednak coś się zmieniło w jego sposobie bycia, mówienia, nawet w ruchach. Miał też trochę inną twarz, bo brodę i policzki pokrywał mu kilkudniowy zarost. – Znam taką restaurację na Montmartrze. Dotąd bywałem tam sam. – Więc czemu zawdzięczam to zaproszenie? Uśmiechnął się. – Sobie. Ani przez chwilę nie pomyślałam, że może traktować mnie jako kobietę. On i Nadia stanowili dla mnie całość, lubiłam ich obecność, ich młodość była czymś fascynującym. Obserwowałam ruchy dziewczyny, miała tak ładnie osadzoną głowę na długiej szyi. Ta szyja była odsłonięta, Nadia nosiła krótkie włosy. Kiedyś przyszła do mnie i podwinąwszy nogi usiadła na fotelu, a ja obserwowałam pulsującą żyłkę nad obojczykiem. Było w tym coś wzruszającego. Wydawało mi się, że to mogłoby wzruszać mężczyznę... Ta cała sfera stosunków pomiędzy kobietami i mężczyznami, ta cała sfera uczuć... to wszystko było mi nie znane. Mogłam tylko coś przeczuwać. Słodkie jabłuszko Safony odnajdywali na wierzchołku drzewa inni. Na tę pierwszą wspólną kolację pojechaliśmy taksówką. – Widać rosyjscy historycy są lepiej sytuowani od polskich filologów – zażartowałam. – Ja raczej nie rozbijam się po Paryżu taksówkami. – Nie jestem krezusem, ale na kolację wystarczy – mruknął. Restauracja miała specyficzny nastrój, w takich niszach stały dwuosobowe stoliki, odgrodzone od siebie parawanami. Lampka pośrodku dawała ciepłe, przyćmione światło. – Proponuję jajecznicę z truflami – powiedział Aleksander – to tutejsza specjalność. Patrzyłam na młodego mężczyznę naprzeciwko mnie i trochę się dziwiłam, że znaleźliśmy się tu razem. Nie byłam odpowiednim dla niego towarzystwem. Uważałam, że nie jestem dla niego atrakcyjna. Ani jako kobieta, ani jako partner intelektualny. – Jak się pan czuje w Paryżu? – spytałam. – Jak w domu. – A jak się pan czuje w domu? Spojrzał na mnie spod zmrużonych powiek. – Najpierw trzeba mieć dom. Nie dawałam za wygraną. – A skąd pochodzi pańska rodzina? – Na syberyjskiego niedźwiedzia chyba nie wyglądam? Nagle zrobiło mi się wstyd, chyba się nawet zaczerwieniłam. – Przepraszam. – Nie ma za co. Mieszkamy w Moskwie z dziada pradziada. Rodzice, lekarze, pracowali w Instytucie Medycyny Nuklearnej i prawie ich nie widywałem. Wychowywała mnie babcia. Dziadka rozstrzelano na Łubiance. – Za co? – Za to, co wszystkich. Nie wiem, czy zdaje sobie pani sprawę, że w każdej rosyjskiej rodzinie pokutuje jakiś nieboszczyk z woli Józefa Wissarionowicza. Wzdrygnęłam się po jego słowach. – Rozmowa z panem nigdy nie jest bezpieczna. Leżąc już w łóżku, wróciłam do niej myślami. Dziwny był to człowiek, niezwykle skomplikowany. Trudno było przewidzieć, co za chwilę zrobi lub powie. Prawdę mówiąc, bałam się go trochę, ale jednocześnie jego towarzystwo bardzo mnie pociągało. Kiedy go spytałam, dlaczego wybrał historię, odparł, że woli obcować z umarłymi niż z żywymi. Do tej pory młodzi ludzie, jeżeli nie byli moimi studentami, zupełnie mnie nie interesowali. Tylko że trudno było powiedzieć o Aleksandrze, iż jest młodym człowiekiem. Niewątpliwie był młody, ale jego obecność nie powodowała we mnie tego rodzaju skrępowania, jakie odczuwałam na przykład wobec własnej córki, zięcia czy moich studentów. Jego młodość była dla mnie mniej niezrozumiała, a to, co mnie początkowo drażniło, to niedostrzeganie przez niego różnicy wieku pomiędzy nami, nawet zaczęło mi się podobać. Choć nie było mowy o tym, aby nasza znajomość mogła stać się czymś więcej niż zwykłą znajomością. Tak wtedy myślałam. Ten nastrój erotyczny, któremu uległam pewnej nocy, gdy kochali się z Nadią za ścianą minął. Miłość do mężczyzny była mi czymś nie znanym. I wcale nie czułam się z tego powodu pokrzywdzona, uniknęłam tylu kłopotów. Ledwo poradziłam sobie ze swoim macierzyństwem. A może sobie nie poradziłam, życie, jakie wybrała Ewa, tak bardzo różniło się od mojego, że równie dobrze mógłby ją wychowywać ktoś inny. Nasze dzieci są naszym dziełem tylko w takim stopniu, w jakim są w stanie coś od nas przejąć. A ona nie przejęła ode mnie niczego. Odeszła do świata, wobec którego czułam instynktowną niechęć. Jej teściowa była kobietą prostą, ale właściwie nie mogłam jej nic zarzucić. Miała ujmującą twarz, kiedyś chyba ładną, może gdyby tyle nie mówiła, łatwiej by mi było ją zaakceptować. Niestety, nasze rzadkie spotkania zawsze kończyły się dla mnie bólem głowy. Na siłę bowiem zostawałam wciągana na obcy mi teren zakładowej stołówki, w której matka Grzegorza pracowała. Musiałam wysłuchiwać opowieści o zawodach życiowych jakiejś pani Steni czy Gieni. O tym, że mąż owej Gieni pije, a dzieci nie mają butów. Godzinami mogła też opowiadać o dzieciach Ewy i jej syna. Pamiętała wszystkie zabawne związane z nimi sytuacje, wszystkie powiedzonka. Ewa wiedziała, że jej obecność mnie męczy, czuła się zażenowana. Ale kiedy któregoś dnia weszłam do przedpokoju, usłyszałam, jak one ze sobą rozmawiają. W głosie mojej córki tyle było życzliwej akceptacji, że mną to wstrząsnęło. Ja takiego jej głosu nie znałam, ani takiego wyrazu twarzy. Na mój widok jej twarz się zmieniła, rysy zesztywniały. Tak było zawsze między nami, serdeczność, zwierzenia nawet, ale wszystko to w gorsecie sztuczności. Którejś soboty Aleksander zabrał mnie do swoich przyjaciół pod Paryżem. Wyemigrowali ze Związku Radzieckiego piętnaście lat temu, on swego czasu wykładał w Instytucie Historycznym i Aleksander był jego studentem, tak samo zresztą jak obecna żona profesora. Przyjechała tu za nim. Poprzednia żona pozostała z dziećmi w Moskwie. – Ta pewnie jest od niego młodsza. – Trzydzieści lat. – Ma trzydzieści lat? – Nie, jest od niego o trzydzieści lat młodsza. W pociągu powiedział mi, że z pewnością zjawi się tam także jego przyjaciel, który chwilowo przebywa w Paryżu. Na stałe mieszka w Ameryce. Jest fotoreporterem, pracuje dla „New York Timesa” i jeździ po całym świecie. W Moskwie mieszkali w tym samym domu, łączyła ich przyjaźń, mimo że George był znacznie starszy. Aleksander lubił też jego żonę Maszę. Była Żydówką. Przychodziła często do jego babci porozmawiać. Jej życie było ciągłym czekaniem na powrót męża. Któregoś dnia przyszła zapłakana, George’a zesłali do łagru. Przyjaciele zaczęli starać się o jego uwolnienie. Warunek był jeden – George od razu wyemigruje na Zachód. Jej nie chciano jednak dać paszportu, ponieważ pracowała w jakimś przyzakładowym laboratorium i mogła wywieźć stamtąd tajemnice zawartości probówek. George oświadczył, że bez żony nie wyjedzie, więc ona, aby mu to ułatwić, popełniła samobójstwo. – Cóż wy macie za życiorysy! – A wy nie macie? Domek stał w ustronnej uliczce pośród starych drzew. Gospodarze wyszli nas powitać na ganek. Bardziej niż na małżeństwo wyglądali na ojca i córkę. On miał pooraną zmarszczkami twarz i siwe włosy, ale także jakąś niezwykłą mądrość i dobroć w oczach. Nie dziwiłam się wcale tej młodej kobiecie. – To jest Julia – przedstawił mnie Aleksander. – Julia – podchwyciła profesorowa – nosi pani imię najsłynniejszej kochanki świata. – Ale to jedyne, co nas łączy – roześmiałam się. Z głębi domu wyszedł niewysoki mężczyzna o pociągłej twarzy, w której punkt centralny stanowił wydatny nos. Przypominał trochę Dustina Hoffmana i chyba wiedział o tym, bo był na niego upozowany. Przychodziło mu to dość łatwo, gdyż miał jak tamten przy swoim braku urody dużo wdzięku. – George Muski – przedstawił się, nisko chyląc głowę. – Słuchajcie, chodźmy do środka, bo mi się obiad przypala – zawołała profesorowa. Znaleźliśmy się w przestronnym salonie urządzonym meblami z wikliny, do tego były odpowiednio dobrane obicia, poduszki, zasłony, wszystko w kolorze brązu. Gospodarz spytał mnie, czego się napiję, Aleksander zażądał wódki, tak samo jego amerykański przyjaciel. Wyglądali na bardzo zadowolonych z tego, że się widzą. Stojąc trochę z boku żywo rozprawiali. – Pani jest z Polski – zaczął profesor. – I jak tam sobie teraz radzicie z demokracją? My, jak pani wie, nie najlepiej. – Nie myślał pan mimo wszystko o powrocie? – I zaraz dotarło do mnie, że przecież nie wypada mu wrócić z nową żoną skoro pozostawił w Moskwie starą. – Nie jestem tam oczekiwany – odpowiedział. – Komu jest potrzebny historyk na emeryturze? Nawet taka znakomitość jak Sołżenicyn okazała się zbędna... Pani domu wprowadziła jeszcze jednego gościa, był nim mężczyzna o dość dziwnym wyglądzie. Miał na sobie kobiecą w kroju marynarkę, krótko ostrzyżone włosy i coś dzikiego w oczach. Ta twarz wydała mi się skądś znajoma. Kiedy nas sobie przedstawiono, wszystko się wyjaśniło. Jego debiut w Ameryce przed paroma laty narobił sporo zamieszania, pisano o nim jako o nowym Genecie, porównywano z Bukowskim. Udzielił w Stanach masą wywiadów, był sensacją sezonu. Zapamiętałam jego wypowiedź, że jako człowiek opisujący współczesność musi być odpowiednio do niej wulgarny, cyniczny, agresywny. Poproszono nas do stołu. Aleksander siedział obok mnie, ale cały czas rozmawiał ze swoim przyjacielem. Po drugiej ręce miałam nawiedzonego pisarza, który głośno siorbał zupę. – Pani jest krytykiem literackim, jak słyszałem – zwrócił się do mnie z uśmieszkiem. – Historykiem literatury. – Ee... co krok potyka się człowiek o jakiegoś historyka. Ale słyszała pani o mnie? Narobiłem sporo hałasu w Ameryce. Zrobiłem durniów z Amerykanów, a oni byli tym wprost zachwyceni. – Słyszałam o panu, oczywiście. – Ale mnie pani nie czytała? – Nie miałam przyjemności. Pisarz zarechotał. – O przyjemności nie może być mowy, ale orgazm pani gwarantuję. W pewnej chwili gospodyni nastawiła płytę z piosenkami Wysockiego. Spojrzałam na Aleksandra wiedząc, że za nim nie przepada, ale reakcja nadeszła z zupełnie innej strony. Mój sąsiad po prawej ręce wstał, podszedł do adapteru, chwycił płytę i rąbnął nią o podłogę. – Zwariowałeś! Co ty wyprawiasz! – zawołała profesorowa. Gość jakby nigdy nic powrócił do swojej zupy. – Cóż to, nie podoba ci się Wołodia?– odezwał się George. – Przecież on nawet nie był Żydem. – Stworzył image Rosjanina alkoholika i prymitywa – odrzekł na to spokojnie pisarz. – Ten sukinsyn kaleczył psychikę narodu. A nasz naród jest wielki! Rosja to trzeci Rzym, odrębna cywilizacja, która stworzyła imperium i obaliła je. Teraz trzeba tylko trochę posprzątać, wyprosić obcych. A Rossija, ziemia, matka nasza przytuli swoje dzieci do piersi. – Moją Maszę już przytuliła! – wykrzyknął przyjaciel Aleksandra. Pisarz uśmiechnął się pod nosem. – I bardzo dobrze. O jedną Żydówkę mniej. George zerwał się na równe nogi. – Odszczekaj to, sukinsynu, albo żywy stąd nie wyjdziesz! – krzyknął. Pisarz odsunął talerz i wolno wstał, podciągając rękawy swojej damskiej marynarki. – Chcesz się bić, to może wyjdziemy? – Dajcie spokój – wkroczyła w to gospodyni – skończmy chociaż obiad! – No świetnie – uśmiechnął się pisarz. – Skończmy obiad, a potem obijemy sobie z George’em mordy. – Ja nie usiądę z tym sukinsynem przy jednym stole – odrzekł ostro George. Profesorowa, pochylając się nad stołem, położyła mu dłoń na ramieniu. – Daj spokój, nie znasz Wassilija? – Niestety znam i dlatego rezygnuję z jego towarzystwa. – Po tych słowach opuścił pokój. Pani domu poszła za nim, po długiej chwili wrócili i George zajął swoje miejsce. Ten dość męczący obiad dobiegł wreszcie końca, a ponieważ nikt ani razu nie pochwalił wysiłków kulinarnych gospodyni, czułam się w obowiązku to uczynić. – Kołduny w barszczu były naprawdę znakomite, to pani własny pomysł? Były w tym jakieś zioła. – Mama mnie nauczyła, znała stary białoruski przepis – rozpromieniła się. Przeszliśmy teraz do niewielkiego saloniku, gdzie profesorowa podała kawę. Podziwiałam ją. Jak sprawnie jej szło to obsługiwanie skłóconego towarzystwa, czyniła to z uśmiechem i tylko dzięki niej awantura została zażegnana. – Katia, usiądź wreszcie z nami – powiedział profesor – ciągle się kręcisz. – Już, już, Aloszeńka, już idę. Tylko wstawię naczynia do zlewu, żeby koty nie potłukły. Gospodarze mieli kilka kotów, chyba to były persy o niezwykle kolorowych oczach. Jeden z nich wyraźnie upodobał sobie Aleksandra, ocierał mu się o nogi. Moja sytuacja tutaj była dość szczególna, jakoś tak wyszło, że Aleksander przedstawił mnie po imieniu, a potem zaczął mi mówić ty. Może przez wzgląd na swoich przyjaciół chciał, aby wyglądało na to, że jesteśmy w większej zażyłości, niż było naprawdę. To bardziej usprawiedliwiałoby moją obecność w ich domu. Nie miałam mu tego za złe, a nawet było mi przyjemnie z tego powodu. Profesorowa, jako typowa kobieta, wiele dałaby za to, aby dowiedzieć się, co mnie łączy z Aleksandrem. Znając prawdę z pewnością byłaby rozczarowana, bo przecież byłam tylko znajomą z hotelu. Koniec tej wizyty mógł oznaczać kres naszej znajomości. Od jutra możemy wymieniać jedynie ukłony na korytarzu i będzie to tak samo naturalne jak to, że w tej chwili tutaj z nim jestem. Panowie dyskutujący o czymś przy kominku poczęli żywiej gestykulować, a potem George złapał pisarza za klapy, tamten strzepnął jego ręce jednym ruchem. George znowu doskoczył, zaczęła się szamotanina, Aleksander próbował ich rozdzielić. – Ile razy się spotykają, zawsze dochodzi do rękoczynów – powiedziała ze spokojem Katia. – To może lepiej nie zapraszać ich razem? – Jak ich nie zapraszać, przecież to rodacy, kawałek ojczyzny. Aleksander przyłączył się do nas, usiadł i w pewnej chwili objął mnie ramieniem. Było to tak nieoczekiwane, że cała zesztywniałam. Uczułam, jak napinają mi się mięśnie karku. Nie wiedziałam, co począć ze swoim ciałem, które mi nagle poczęło zawadzać. Orly, kwadrans po ósmej rano Wyniosłam się w drugi koniec dworca, byłe jak najdalej od tej piekielnej ławki. Ból ucichł, czuję się teraz jak znieczulona. Boję się jednak, że powróci. Że to znieczulenie przestanie działać w najmniej oczekiwanym momencie. Byłoby lepiej, gdybym przestała rozpamiętywać. Mój kontrakt się skończył, a z nim zamknął się jakiś okres mojego życia... Zajmuję stolik w rogu barku i kupuję kolejną kawę. Mimo że nie jadłam śniadania, nie byłabym w stanie niczego przełknąć. Ten sztuczny spokój, jaki odczuwam, wcale nie oznacza, że jestem spokojna. Wszystkie mięśnie mam napięte i tak ściśnięte gardło, że mogę pić tylko małymi łyczkami. Tamta wizyta u przyjaciół Aleksandra pod Paryżem... George miał zostać na noc, a ponieważ pisarz był samochodem, zaproponował, że nas podwiezie. – Mamy świetne połączenie – odparł Aleksander – pojedziemy pociągiem. Kiedy pociąg ruszył, przygasły światła, siedzieliśmy w półmroku naprzeciw siebie. Nadal używaliśmy formy „ty”, ja co prawda, gdy szliśmy w stronę stacji, zwróciłam się do niego per pan, ale on tego nie podtrzymał. A więc bruderszaft obowiązywał naprawdę, nie tylko przez wzgląd na jego przyjaciół. W pewnej chwili powiedziałam coś, co mnie samą przeraziło. Nie wiem, dlaczego mi to przyszło do głowy. Może to wina alkoholu. A może to ten jego gest. To, że mnie objął. Ciągle czułam ciężar jego ramienia, mimo że siedzieliśmy daleko od siebie. – Ściany w hotelu są cienkie, słyszałam, jak się kochacie... Twarz miał w cieniu, więc nie mogłam widzieć jego reakcji. Co do mnie, wytrzeźwiałam od razu. – A może ja chciałem, żebyś słyszała – powiedział wolno, z naciskiem. Odebraliśmy swoje klucze w recepcji i Aleksander przepuścił mnie pierwszą na schody. Pewnie myślał, jak się ode mnie uwolnić, gdy się znajdziemy pod drzwiami. Jak się pozbyć starej baby, która usiłowała być zalotna. Najpierw bruderszaft, a potem erotyczne aluzje. Powiedział: „może chciałem, żebyś słyszała”. A cóż miał powiedzieć? Byłam bardzo z siebie niezadowolona. Czułam, że zachowuję się zbyt nerwowo. Jeszcze na dole opowiadałam, jaka to jestem zmęczona. I że natychmiast muszę się położyć, bo wcześnie rano mam spotkanie na uniwersytecie. Za to on milczał. Więc ja znowu coś gadałam o zmęczeniu. I że mu dziękuję za zaproszenie do jego przyjaciół. Było to interesujące, ale teraz przez parę tygodni będę bardzo zajęta, więc koniec z jakimikolwiek wizytami. Muszę się skupić na swojej pracy, po to tu przecież przyjechałam. A teraz spać, spać... – Dajesz mi do zrozumienia, iż dzisiejszej nocy chcesz spać sama – stwierdził z ironią. Zbiło mnie to z tropu do tego stopnia, że nie wiedziałam, co odpowiedzieć. On za to życzył mi dobrej nocy i nie czekając, aż uporam się z drzwiami, trochę drżały mi ręce i miałam trudności z włożeniem klucza do zamka, zniknął w swoim pokoju. Cham, po prostu cham – myślałam wzburzona. – Jak on mnie potraktował. I dobrze mi tak. Po co mi to było, po co z nim tam pojechałam. Kim my w końcu dla siebie jesteśmy... Nie mogłam zasnąć. On też nie spał, chodził po pokoju, raz nawet przewróciło się krzesło. A gdybym, zamiast zachowywać się jak idiotka, zaprosiła go do siebie... Co za obłędna myśl! Ten młody mężczyzna w żaden sposób nie przystawał do mojego życia. Był zbyt kolorowy przy mojej szarości, nawet gdybym miała o dwadzieścia lat mniej, przepaść między nami byłaby równie wielka. Zresztą pojawienie się jakiegokolwiek mężczyzny w moim życiu było rzeczą niemożliwą, już to sobie dawno powiedziałam i pogodziłam się z tym. A taki mężczyzna jak on, nawet gdyby chodziło tylko o jedną noc... Jeżeli taka noc by się jednak zdarzyła, to z pewnością z kimś innym. Z kimś dojrzałym, kto tak samo jak ja na nic nie czeka. Następnego dnia około południa zapukał do mnie. – Tak? – spytałam przez drzwi. – To ja, Julio, Aleksander. Nie poszłabyś coś zjeść? Ze zdenerwowania zaschło mi w ustach, niemal nie mogłam wydobyć z siebie głosu. – Muszę przygotować się do jutrzejszych zajęć – odpowiedziałam w końcu. Wigilię Bożego Narodzenia spędziłam w kinie. Wahałam się, czy nie pojechać na ten czas do Polski, ale cena biletu lotniczego przesądziła sprawę. Święta zawsze były dla mnie trudnym okresem. Mimo zaproszeń nie zjawiałam się na Wigilii u Ewy, odstraszała mnie jej nowa rodzina, nie jej dzieci, ale ci ludzie, rodzice Grzegorza. I on, co tu ukrywać, on też. Więc siedziałam w swoim mieszkaniu i dla mnie był to dzień jak inne, dzień wypełniony pracą. Towarzyszem ostatnich świąt był mi poeta Mikołaj Sęp-Szarzyński, podań niebacznej śmierci na progu żywota. Pisałam o nim książkę i szczególnie wiele do myślenia dały mi epitafia Zofii Kostczanki. Ustami Sępa Kostczanka mówi o swojej macosze: Mogłam lepiej, niż matki, jej dobroci użyć. Jakże to pasowało do mojej sytuacji rodzinnej. Ewa z obcymi mi ludźmi przy wigilijnym stole, ja sama jak palec... Ale wcale tak tego nie odczuwałam, byłam mocno osadzona w swoim życiu. Lubiłam być sama, nie czułam zresztą, że jestem sama, ciągle wokół mnie byli ludzie, za dużo ludzi, przeszkadzających, nie pozwalających mi skupić się na tym, co najważniejsze. Na dzwonek telefonu zawsze reagowałam z odrobiną niechęci. Ale to wszystko było tam. Tutaj był hotel. W tym dniu opustoszały. Kino mieściło się na peryferiach miasta, pokazywano Okruchy dnia z Anthony Hopkinsem, film, który przegapiłam, gdy wyświetlano go w Warszawie. Siedząc w pustawej sali, prawie nie mogłam śledzić akcji, mimo iż obraz był znakomity. To ta Wigilia pośród obcych, już kiedyś znalazłam się w tym dniu poza domem i czułam podobnie. A jak by wyglądało moje życie, gdyby stosunki między mną i Ewą ułożyły się inaczej... może należy mieć kilkoro dzieci, może to ona ma rację. Nie wolno być skazanym na jedną osobę, Ewa była całą moją rodziną... Kiedy mi powiedziała, że się wyprowadza, ostrzegłam ją, że nie ma po co wracać. – Nie mam najmniejszego zamiaru wracać – odpowiedziała, trzaskając drzwiami. Nie widziałyśmy się ponad pół roku, czyniłam próby, aby się czegoś o niej dowiedzieć. Przez jej koleżankę dotarło do mnie, że wzięła ślub z gitarzystą i mieszka z nim w wynajętej kawalerce. Któregoś dnia zatelefonowała i spytała, czy możemy się zobaczyć. Była w zaawansowanej ciąży. Przyszła spytać, czy nie pożyczyłabym im pieniędzy na elektryczną piłę. Jej mąż założył firmę, brakowało mu tylko narzędzi do pracy. Na dowód, że to prawda, pokazała mi pieczątkę: „Grzegorz Janik, Firma »Platan«, chirurgia i ścinanie drzew”. – Więc jesteś teraz panią Janik, gratuluję – powiedziałam chłodno. Ale pieniądze dałam. I on wspinał się na wysokie drzewa ubezpieczony linami, niczym alpinista. Ewa powiedziała, że liczy się z tym, iż któregoś dnia może mu się coś nie udać i spadnie. Ale on to kocha. Więc musi to robić. Kupili drewnianą chałupę pod Warszawą, wyremontowali ją. To znaczy on ją remontował w chwilach wolnych od łażenia po drzewach. Przenieśli się tam, kiedy urodził im się syn. Przyjechałam go zobaczyć. Na widok „drewnianej willi”, jak ją Ewa nazywała, nogi się pode mną ugięły. To była rudera, która przy silniejszym podmuchu wiatru mogła się zawalić. Dach zapadł się w jednym miejscu, okna pozabijane dyktą, koślawy ganek. I oni tu chcieli wychowywać dziecko. Załamałam się wtedy i zaproponowałam Ewie – mimo że uważałam, iż skoro się zdecydowali na takie życie, powinni sobie radzić sami – aby za pieniądze, które trzymam w banku, zbudowała sobie przyzwoity dom. Nie przyjęliby takiego prezentu. Musiałam więc dowodzić, że pieniądze należą się Ewie w spadku. Tak też się stało, obok drewnianej willi powstał domek z cegły, a ten rozpadający się zabytek został rozebrany. – Nie lubisz swojego zięcia? – spytał mnie Aleksander, czy raczej spytał: „Nie lubi pani swojego zięcia?” Wtedy nie byliśmy jeszcze po imieniu. – Nie wiem – odpowiedziałam. – I lubię go, i nie lubię. Mam żal, że coś mojej córce odebrał. – Co? – Start do lepszego życia. Aleksandrowi wyraźnie się nie podobało to, co powiedziałam. – Jakie jest, pani zdaniem, to lepsze życie? – spytał. – Chodzi o rozwój umysłowy. On określa status człowieka. – A może tu chodzi o wzór i podobieństwo? Wróciłam z kina po północy i położyłam się spać. Dwa kolejne świąteczne dni spędziłam pracując. Przysłano mi z Warszawy korektę rozdziału książki, której byłam współautorką. Całość stanowiła pracę zbiorową i miała ukazać się na wiosnę. Podobnie pracowicie zszedł mi tydzień poprzedzający sylwestra. Zastanawiałam się, czy nie kupić szampana. Przecież miałam witać Nowy Rok w Paryżu. Ale pić szampana w samotności? Aleksander musiał wyjechać, bo za ścianą było cicho. Odbierając swój klucz, próbowałam wypatrzyć, czy jego klucz wisi na tablicy. Wisiał. A więc nie było go. Może wyjechał do domu i był teraz na jakimś balu z Nadią. Ta myśl sprawiła mi przykrość, jakbym miała jakiekolwiek prawa do tego człowieka. Nonsens. On miał swoje życie, ja miałam swoje. Ten wieczór zaczął się jak każdy inny, oglądałam program sylwestrowy na ekranie małego telewizora, a potem wyciągnęłam notatki i poczęłam układać plan na najbliższe zajęcia. Kiedy odezwał się telefon, drgnęłam, zupełnie jakby wraz z tym dzwonkiem miało się coś szczególnego wydarzyć. A to przecież mogła dzwonić tylko Ewa z życzeniami. I tak było. Wybierała się ze swoim mężem do znajomych. – A kto zostanie z dziećmi? – Mamusia. O mnie nigdy tak nie mówiła. Ja byłam „mamą”. I nigdy tak wylewnie się ze mną nie witała. Dla mnie było przelotne cmoknięcie, tam – obejmowanie się i pocałunki w oba policzki. Raz, drugi i jeszcze trzeci... Nie chodziło o zazdrość z mojej strony, czułam raczej zdziwienie. Że Ewę na coś takiego stać. – To prosta kobieta, mamo – tłumaczyła. – Potrzebuje takiej samej serdeczności, jaką chce ofiarować. Każdy potrzebuje serdeczności – pomyślałam wtedy. Prawda była zresztą inna, Ewa nie wykonywała tych wszystkich przyjaznych gestów przymuszona przez okoliczności. Tamta była matką mężczyzny, którego Ewa kochała. I otrzymywała część tej miłości niejako z rozpędu. Myśmy zawsze miały za mało miejsca, nie było mowy o rozpędzaniu się. Kim byłyśmy dla siebie... to się zwykle ujawniało w dramatycznych okolicznościach. Jej mąż przebywał tego dnia poza domem, jak to oni mówili, „robił park”. Nocowałam u niej, zagadałyśmy się i uciekł mi ostatni autobus. Inaczej bym odjechała, ale widocznie musiałam zostać. Ewa obudziła mnie, zobaczyłam ją w drzwiach w koszuli nocnej, pod którą rysował się ogromny, jakby sztucznie doczepiony brzuch. Na twarzy miała grymas bólu. – Chyba się zaczyna – powiedziała z wysiłkiem. Dwa tygodnie przed terminem. Zerwałam się, zatelefonowałam po pogotowie. Kiedy do niej wróciłam, leżała na podłodze z szeroko rozwartymi udami. – Mam już bóle parte – wyjęczała. Byłam przerażona. Byłam bezradna. Nie wiedziałam, jak jej pomóc. Gdy tak patrzyłam na jej zniekształconą figurę, na bladą, cierpiącą twarz, doznałam czegoś w rodzaju halucynacji. Wydało mi się, że to ja tam leżę z rozwartymi udami, pomiędzy którymi zaklinowała się głowa dziecka. Odczuwałam ból, rozrywający ból, jakbym została podłączona do swojej córki. Jak wtedy, dwadzieścia pięć lat temu, gdy ona była podłączona do mnie. Wtedy stanowiłyśmy jedność. Gdyby można było to powtórzyć, gdybym mogła podnieść ją z tej podłogi i ukryć w sobie. Nie godziłam się na taką powtórkę, w której dla mnie nie było miejsca. Odbierało mi je to wypychające się na świat jej kolejne dziecko. Zanim przyjechało pogotowie, Ewa urodziła dziewczynkę. Nie miałam odwagi przeciąć pępowiny, uczynił to lekarz. Córeczka Ewy ma teraz trzy lata. Kiedy na nią patrzę, staje mi przed oczyma tamta scena narodzin. I widzę cierpiącą twarz jej matki... Zapisywałam uwagi na marginesie kartki, kiedy usłyszałam kroki. Odruchowo zdjęłam okulary i odłożyłam je na stolik. Rozległo się pukanie. Gdy zobaczyłam go w drzwiach, zrozumiałam, że cały czas na niego czekałam i że byłabym zawiedziona, gdyby się nie zjawił. To nawet nie było oczekiwanie na mężczyznę, ale na drugiego człowieka. Tak samo obcego w tym mieście jak ja. Mimo że miał tu nieporównanie więcej znajomych, nie zmieniało to faktu, iż był przybyszem z daleka i w takim dniu jak ten musiał to szczególnie odczuwać. Ubrany był zwyczajnie, w sportową marynarkę z łatami ze skóry naszytymi na łokciach, golf i sztruksowe spodnie. – Myślałam, że jesteś w Moskwie. – Jestem w Paryżu. I mam w kieszeni szampana. Czy mogę wejść? Odruchowo spojrzałam na zegarek. – Przychodzisz za pięć dwunasta – stwierdziłam. – Zawsze tak będę przychodził – odrzekł z uśmiechem. Napełnił kieliszki, składając mi życzenia pochylił się i pocałował mnie w usta. Uczułam dotknięcie jego spierzchniętych warg i to było jak wstrząs, nagle wszystko się we mnie zachwiało. Usiedliśmy przy stoliku, z którego uprzątnęłam notatki. Piliśmy szampana, zagryzając słonymi paluszkami. – Jakie było twoje dzieciństwo? – spytałam. – Z góry zaplanowane – odrzekł – jak wytyczane przez Biuro Polityczne pięciolatki. Kiedy latem były otwarte okna, niemal z każdego mieszkania dobiegał schrypnięty głos idola ludzi radzieckich Włodzimierza Wysockiego. – To dlatego go nie lubisz... Ale nie lubi go także nowy idol, pisarz Wassilij S. – Ale śledczy z KGB to już co innego. Kiedy mnie wprowadzono, słuchał z taśmy naszego Wołodi, miał nostalgiczne spojrzenie, co nie przeszkadzało mu za chwilę dać mi w nos. Był wtedy studentem pierwszego roku Instytutu Historycznego i nikt mu nie powiedział, że nie należy być za ciekawym. – Wolanda i Behemota jeszcze nie znałem... – A więc czytasz jednak literaturę! – Czytam Bułhakowa, a ty wymieniałaś literatów. On jest pisarzem. Jako jedyny nie rozczulał się nad Matuszka Rossiją, powiedział o niej całą prawdę. Że pokazuje w uśmiechu wampirze kły. Pomyślałam, że Aleksander należy do pokolenia, które upadający system zdążył jeszcze boleśnie drasnąć. Ja – to zrozumiałe, ale on? – Byłem dzisiaj w kinie – powiedział. – Film z Emmą Thompson, chyba ma tytuł Okruchy dnia... Kino na peryferiach... – To zabawne, bo ja byłam na nim w Wigilię. Roześmiał się. – Słowianie w Paryżu chodzą tymi samymi drogami. – Tylko że dla mnie był to film z Hopkinsem. – Może dlatego, że ta Thompson trochę mi ciebie przypominała. – Więc już nie Jean Seberg? Znowu się roześmiał. – Tamta z urody, ta ma ten sam rodzaj wrażliwości... Z włączonego ciągle telewizora płynęła muzyka, teraz nieco spokojniejsza, to chyba była melodia Gershwina. Aleksander wstał i skłonił się przede mną. – Mogę panią prosić? Wpadłam niemal w panikę. – Ja... nie tańczę. – Ja też nie, ale w sylwestra wypada zakręcić jakiś kawałek. Bezceremonialnie wziął mnie za rękę i wyciągnął na środek pokoju. Kiedy obracaliśmy się w takt muzyki, objęci, przyszło mi do głowy, że nic nie wiem o tej parze cudzoziemców, którzy w sylwestrową noc znaleźli się w hotelu na lewym brzegu Sekwany. To trochę tak, jakbym stojąc z boku, podglądała tych dwoje, zarówno mężczyznę, jak i kobietę. A przecież tą kobietą byłam ja sama. Dziwne. Chociaż... dystans do samej siebie istniał we mnie zawsze, bardzo mi to zresztą przeszkadzało. Kontrolowałam się na każdym kroku, najbardziej na świecie obawiałam się bowiem śmieszności. Ale tym razem to było coś innego, tym razem patrzyłam na siebie jakby z zewnątrz i była w tym ciekawość. Zupełnie jakbym straciła nagle wszelką wiedzę o sobie, nie znała własnych pragnień i możliwości. Przerażało mnie to, ale jednocześnie było czymś niesłychanie intrygującym. Jakby nie wiem co miało się za chwilę wydarzyć. A to był tylko zwykły taniec. Właśnie się skończył, muzyka się urwała, wróciliśmy na swoje miejsca. Aleksander napełnił kieliszki. – Byłaś w partii? – zadał mi pytanie. Roześmiałam się. – A w opozycji? – To właściwie to samo. Opozycję tworzyli ludzie, którzy wyszli z partii. Więc wolałam stworzyć sobie swoją własną partię i swoją własną opozycję. Ale zapewniam cię, nigdy nie byłam i nie jestem czerwona. Chociaż niektórzy uważają mnie za oportunistkę, bo w swoim czasie nie chciałam podpisywać listów protestacyjnych. – Dlaczego? – Z tych samych powodów. A ty? Ty pewnie musiałeś być w partii. Czy ze względu na młody wiek już nie musiałeś? Teraz on się roześmiał. Na ekranie pojawiła się spikerka, zachęcając do oglądania kolejnych programów rozrywkowych. Słuchaliśmy jej przez chwilę. – Francja się bawi – powiedział gorzko. – Francja bawiła się zawsze, nawet ich rewolucja była zabawą w porównaniu z naszą. Nagle pochylił się i zanurzył dłoń w moje włosy. Uczułam, że obejmuje moją głowę, zupełnie jakby miał zamiar ją ugniatać. Przebiegło mi przez myśl, że może zwariował. Chciałam się odsunąć, ale nie pozwolił na to. – Nie obchodzi mnie, jaka jesteś, stara czy młoda, piękna czy brzydka... Wyrwałam mu się i poprawiając włosy powiedziałam: – Za dużo wypiłeś. Dwoje młodych ludzi przysiada się do mojego stolika, nie pytając o zgodę. On zawadza rękawem o moją filiżankę i resztka kawy wylewa się na blat. Oczywiście udaje, że tego nie zauważył. Tak to już jest. Uprzejmość staje się czymś coraz bardziej anachronicznym. Dobrze widziane jest w dzisiejszych czasach rozpychanie się łokciami. To tylko mój zięć jest... zbyt dumny. Tuż przed wyjazdem do Paryża odwiedziłam przed południem Ewę, zastając także jej męża. Zdziwiłam się, że nie pracuje. – Nie ma pieniędzy na nową linę – powiedziała Ewa – a jest zbyt dumny, żeby poprosić właściciela drzew o zaliczkę... Czy myśmy oboje od początku ku sobie dążyli? Czy jego zainteresowanie moją osobą wyzwoliło we mnie nie znane dotąd tęsknoty... Działo się coś ze wszech miar niepokojącego. Oto nagle po wielu latach znów dotarło do mnie, że mam ciało! Między mną i moim ciałem rozpoczęła się walka. Stało się nagle kapryśne i wymagające, jakby biorąc odwet za lata, kiedy o nim nie pamiętałam, nie pielęgnowałam go, nie namaszczałam olejami. A teraz nagle nabierało pierwszorzędnego znaczenia. Odkrywałam, że mam piersi, uda, brzuch. I to było jak klęska. Zrozumiałam to pewnego deszczowego dnia. Powinnam już właściwie kończyć zajęcia, ale studenci nie chcieli mnie wypuścić, uważając, że musimy uporać się z problemem. Jakby to w ogóle było możliwe. Problemem zniewolenia jednostki w systemie totalitarnym! Mówiliśmy o przypadku Tadeusza Borowskiego. – Był rozpięty pomiędzy totalitaryzmami jak na krzyżu. Jedna dłoń ukrzyżowana przez hitleryzm. Z niej zrodził się tom Pożegnanie z Marią. I druga dłoń, która ukrzyżowała się sama. Co w języku nowomowy oznaczało, iż pisarz współpracował z prasą młodzieżową i realizował w twórczości hasło wiązania literatury z zadaniami polityki kulturalnej partii... – Ale dlaczego? Dlaczego? – spytał ktoś. – Miał za sobą Oświęcim, wydawało mu się, że śmierć odeszła. A ona miała tylko inną twarz. Zrozumiał to 3 lipca 1951 roku. Najpierw mówiono o nieszczęśliwym wypadku, potem przyznano, że to było samobójstwo... Ktoś inny rzucił pytanie: – A pani profesor, jak pani sobie radziła? Nagle nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Oni wszyscy patrzyli na mnie. – Kiedy Borowski zginął, miałam siedem lat. – Ale potem miała pani dwadzieścia. Pokiwałam na to głową. – Nic nie rozumiesz – wtrącił student z pierwszej ławki. Na pierwszy rzut oka wiadomo: prymus. – Wtedy już sienie płaciło własnym życiem. – Jest pan tego pewien? – No... tak mówi historia... – A co historia mówi o tych wszystkich ludziach, którym już na początku przetrącono kręgosłup? – niemal krzyknęłam. – Faszyzm niszczył swoje ofiary przede wszystkim fizycznie, komunizm był czymś bardziej perfidnym, posługiwał się strategią pająka. Omotać, zniewolić, spustoszyć wewnętrznie. To było uczucie, iż zamiast płuc, serca ma się rybi pęcherz w piersi. Czy pan się kiedyś dusił? Prymus patrzył na mnie niemal z przestrachem. Oni wszyscy tak na mnie patrzyli, jakby widzieli mnie po raz pierwszy w życiu. A może inaczej. Oni mnie wreszcie dostrzegli. Zawsze chciałam, żeby ona mnie dostrzegła, żeby spojrzała na mnie. Jak wtedy na odpuście. Szłyśmy pomiędzy straganami, było duszno, prażyło słońce i matka kupiła mi butelkę lemoniady. Piłam łapczywie, przechylając do tyłu głowę. Matka uśmiechnęła się. Ciepła wąska zieleń w jej twarzy specjalnie dla mnie. Dwie zielone ukośne kreski wędrujące ku skroniom wyłącznie z mojego powodu. Raz jeden, przez cały czas, odkąd byłyśmy razem. Raz jeden przez czternaście lat. A przecież wystarczyło, że wszedł, postawił walizkę. Tak łatwo oddała mu te zastrzeżone, te przedtem niczyje kreski, o które tak walczyłam... Podeszłam do okna; krople deszczu gęsto obsiadły szybę, spływały po niej przecinając sobie drogę. I wtedy spostrzegłam Aleksandra, stał pod drzewem z podniesionym kołnierzem. Miał mokre włosy. Cofnęłam się w popłochu. W pierwszej chwili pomyślałam, że to przypadek, potem dotarło do mnie, iż jest tutaj, bo czeka na mnie. To było coś nowego. Do tej pory nasze spotkania wynikały ze stosunków sąsiedzkich. On pukał do moich drzwi, ja pukałam do niego. I nawet jeżeli gdzieś razem wychodziliśmy, działo się to na tej samej zasadzie. Ale to, że Aleksander stoi teraz na dziedzińcu Sorbony i w strugach deszczu na mnie czeka, to było coś zupełnie innego. Wiedziałam, że jeżeli tam do niego zejdę, wszystko się między nami zmieni. Nie byłam przygotowana do takiej zmiany. Być może moje zbuntowane nagle ciało było w stanie sprostać nowej sytuacji, ale ja nie. Nie rozumiałam, czego moje ciało ode mnie oczekuje. Nigdy bym się nie zdobyła na krok do przodu w stosunkach z tym młodym mężczyzną. Ten krok oznaczał fizyczną bliskość. Nie mogłam sobie na to pozwolić, po skończonych zajęciach pozostałam na górze. Czekał na mnie dość długo, już wszyscy moi studenci wyszli. W końcu chyba zrozumiał, że nie chcę do niego zejść. Młody mężczyzna obok mnie wyciąga papierosy, dziewczyna wkłada jednego do ust i pochyla się w jego stronę, on nie wstając, pstryka zapalniczką. Fakt, iż ona strzepuje popiół na talerzyk obok filiżanki, przejmuje mnie nagłym wstrętem, przenoszę się do stolika obok, który właśnie się zwolnił. To palenie papierosów... Spytałam kiedyś Aleksandra, czy jako chłopiec próbował palić. – Jak wszyscy chłopcy – odparł. Pierwszy raz na wakacjach. Jego rodzice odziedziczyli daczę pod Moskwą i Aleksander spędzał tam lato pod opieką babci, ojciec i matka wpadali tylko na niedzielę. Byli tak zajęci, że nie wykorzystywali nawet urlopów, kursowali tylko swoją rozklekotaną ładą pomiędzy Instytutem a letniskiem. Miał wtedy nie więcej niż dziesięć lat, upatrzył sobie wygodną gałąź na drzewie i tam urządził palarnię. Do czasu. Nieoczekiwanie ich domek odwiedziła milicja. Sierżant o nalanej, piegowatej twarzy i rudych włosach oświadczył im, że z karetki milicyjnej uciekł podejrzany i bardzo możliwe, że ukrywa się w tych okolicach. Gdyby było im na ten temat coś wiadomo, mają natychmiast o tym zameldować. – A o co jest podejrzany? – spytała babcia. – To niebezpieczny przestępca – usłyszała w odpowiedzi. Minęło kilka dni, Aleksander wracał właśnie z grupą wyrostków znad rzeki, kiedy zauważył, że w nie zamieszkanej od lat willi ktoś naruszył deski, którymi było zabite okno. Zwierzył się ze swojego spostrzeżenia babci. – Mówiłeś o tym komuś? – spytała z lękiem. – Nie. – To i dobrze, najlepiej nic nie robić – odrzekła. Aleksander był jednak innego zdania. – Oni kazali meldować o wszystkim – powiedział. Babcia zastanawiała się głośno. – Może i lepiej zameldować... jeszcze się przed kim wygadasz i po nas. Włożyła chustkę na głowę i poszła na posterunek. Aleksander, ukryty na swoim drzewie, obserwował obławę. Kordon milicji otoczył starą willę, a gruby sierżant wezwał podejrzanego do wyjścia z rękami na głowie. – Wychodź albo będziemy strzelać! Aleksander wpatrywał się w drzwi, które skrzypiąc otwierały się z wolna. Czuł dreszcz emocji, zupełnie jakby to wszystko oglądał w kinie. Na zmurszałych, porośniętych zielonym mchem schodkach ukazał się młody chłopak z rękami założonymi na głowę. I wtedy padł strzał, chłopak drgnął i upadł twarzą w dół. Na piasku pojawiła się strużka krwi. Otoczyli go milicjanci. Ten, który do niego strzelił, rudy sierżant, podszedł i nogą przewrócił go na plecy. – Padlina – powiedział z odrazą. W komunikacie podano, że przy współpracy miejscowej ludności milicja ustaliła miejsce, w którym ukrywał się zbieg, znany moskiewski kieszonkowiec. „Andriej Z. został zastrzelony przez sierżanta Walentina W., który działał w obronie własnej”. Wszystko to było nieprawdą. Zbieg wyszedł na ganek z rękami na głowie, rozglądał się dokoła jak osaczone zwierzę. Sierżant Walentin W. strzelał więc do bezbronnego. – On lubił zabijać, miał to wypisane na tej piegowatej tłustej mordzie. I ja mu tę ofiarę wyszukałem... Opowiedział mi tę historię podczas spaceru nad Sekwaną. Lubiliśmy tam chodzić. Lubiliśmy ze sobą być. Ale to wszystko nie miało nic wspólnego z miłością. Bo jaw nią nie wierzyłam. I chyba nie wierzył w nią Aleksander. – Dlaczego on miałby mnie kochać? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie Kati. Katia uśmiechnęła się. – Jest takie rosyjskie porzekadło: „Ten kocha naprawdę, kto nie wie, dlaczego kocha”. Nieoczekiwanie odnalazła mnie na Sorbonie. W czasie mojego wykładu w Audytorium Maximum, wygłaszanego po francusku, drzwi się otworzyły i jakaś kobieta weszła na salę. Starając się zachowywać jak najciszej, dotarła na sam koniec ławek i usiadła w jednej z nich. Przysłuchiwała się temu, co mówię. W pierwszej chwili jej nie poznałam, chociaż twarz wydawała mi się znajoma. I nagłe olśnienie: przecież to Katia, żona przyjaciela Aleksandra. Co ona tu robi? – pomyślałam. Kiedy skończyłam i słuchacze poczęli wstawać z miejsc, podeszła do mnie. – To było bardzo ciekawe, ten poeta... – Sęp-Szarzyński. – Właśnie, taki zdolny i tak krótko żył... szkoda... – Ale przynajmniej nigdy się nie zestarzał – usłyszałam swoją odpowiedź, która mnie trochę zdziwiła. Ale ona nie znalazła w niej nic szczególnego, ona była młoda. – Nie miałam trudności w odszukaniu pani – szczebiotała. – Spytałam o profesor Julię z Polski i zaraz mi wskazano salę. – Czy coś się stało? – spytałam ostrożnie. – Pomyślałam, że chciałabym się z panią zobaczyć. I tyle. – To bardzo miło z pani strony – odpowiedziałam i naprawdę byłam mile zaskoczona. – Może zjemy razem lunch? – zaproponowała. – Zaprowadzę panią do takiej knajpki, którą warto odwiedzić. Wsiadłyśmy do jej samochodu, chyba renault. Nie można powiedzieć, żeby była dobrym kierowcą, ale nic sobie z tego nie robiła, że na nią trąbią. – Im się śpieszy – powiedziała, jakby się usprawiedliwiając – ale mnie nie. Znalazłyśmy się wreszcie na ulicy, przy której znajdowała się owa knajpka, miałam podejrzenie, że uliczka jest jednokierunkowa i że jedziemy pod prąd. Wszystkie zaparkowane samochody stały maskami w odwrotną stronę. Katia upierała się, że jest dwukierunkowa, dopiero kiedy z naprzeciwka nadjechała limuzyna, której nie dało się wyminąć, uznała swój błąd. Poczęła się wycofywać, co nie szło jej najlepiej. W końcu zawadziła o jakiś zaparkowany samochód, uszkadzając błotnik. Zatknęła wizytówkę za wycieraczkę i powróciła do swoich manewrów. Kierowca limuzyny został wreszcie uwolniony, a kiedy nas wymijał, popukał się w czoło. – To są Francuzi! – prychnęła Katia. – Dobrze, że nie mieszka pani w Polsce, tam uszkodzenie komuś błotnika traktowane jest jak wielkie przestępstwo. Poszkodowany zaczyna zwykle od pogróżek i wyzwisk. – Coś takiego! – wzruszyła ramionami. – Tutaj wszyscy wszystkim coś uszkadzają bo w Paryżu jest bardzo mało miejsca do parkowania. Weszłyśmy do środka, było to niewielkie wnętrze, ciasno obok siebie stało raptem kilka stolików. Płaszcze pozostawiało się na wieszaku przy drzwiach. Wyszedł właściciel restauracji przepasany białą ścierką miał wygląd Włocha i okazał się Włochem. Na widok Kati rozpromienił się. Spytał, czy zamawia to, co zawsze. Skinęła głową i poprosiła o kartę dla mnie. – To pani Julia, profesor z Polski. Wykłada na Sorbonie, gościnnie – poinformowała restauratora. Pokiwał ze zrozumieniem głową. – Ma na imię Sergio – powiedziała Katia, gdy się oddalił. – Prowadzi tę knajpkę razem z synem Adrianem, który jest bosko przystojny, ale teraz musiał wyjechać, bo w Palermo zachorowała jego matka. Sergio ma drugą żoną, Francuzkę. – Jest pani dobrze zorientowana. Katia potrząsnęła głową, jasne włosy posypały jej się na twarz, odgarnęła je niecierpliwym ruchem. – Często tu bywam, sama. Bo mojego Aloszę wyciągnąć z domu można tylko parą koni. Właściciel przyniósł tortellini z jakimś żółtopomarańczowym sosem dla Kati i sałatkę z krabów dla mnie. Do tego butelka czerwonego wina. – To od firmy – powiedział – na okoliczność pani gościa. Katia była wniebowzięta. – Sergio, niech pan przyniesie kieliszek i napije się z nami! Włoch przyniósł kieliszek, wzniósł toast na stojąco, po czym się oddalił. – Włosi to tacy mili ludzie, ciepli, przypominają mi trochę swoich... Bo gospodarze, ho, ho, bez kija nie podchodź. Nie cierpię ich, na każdym kroku podkreślają swoją wyższość. – To wszystko zależy od ludzi – powiedziałam. – O nie, musiałaby pani dłużej pomieszkać we Francji, toby pani zmieniła zdanie. Francuska prowincja to dla cudzoziemca pułapka. I my z Aloszą tkwimy w niej od lat. W Paryżu jest inaczej. I Paryżanie są gatunkowo inni, nie tacy szowinistyczni... Pyszne te tortellini – paplała. Ale nie miałam jej tego za złe, może rzeczywiście trochę za dużo mówiła, wiedziałam jednak, skąd się to bierze. Była złakniona towarzystwa ludzi, jej mąż był raczej odludkiem i w dodatku człowiekiem małomównym. – Czy zna pani Nadię? – odważyłam się wreszcie spytać. – Nie, tylko ze słyszenia. Ale Muski ją zna i raczej jej nie ceni. Podobno jest głupia. – Jest młoda. – No tak, ale Sasza to mózgowiec, potrzeba mu czegoś więcej niż tylko młodości. Ale młodości przede wszystkim – pomyślałam. Ona jakby odgadła moją myśl, bo nieoczekiwanie rzekła: – Czytała może pani taką książkę Kobiety i mężczyźni! Zapis rozmowy Francoise Giroud z Bernardem-Henrim Levy. To był tutaj bestseller. – Nie czytałam – odpowiedziałam szczerze. – I co z tymi kobietami i mężczyznami? – Zmieniło się wszystko. Kobiety nie chcą się teraz starzeć... – Chyba nigdy nie chciały? – Ale kiedyś musiały, a teraz nie muszą. Henri mówi między innymi, że spotkał Giroud gdzieś na przyjęciu przed dwudziestu laty i zapamiętał ją promieniejącą, świadomą wrażenia, jakie robi na mężczyznach. A ona miała wtedy sześćdziesiątkę! Nie sięgam tak daleko – pomyślałam. Aleksander spytał mnie, czy byłam kiedykolwiek w Moskwie. Raz jeden na naukowym sympozjum i przywiozłam stamtąd koszmarne wspomnienia. Hotel, w którym nic nie funkcjonowało; nie można było wziąć prysznica, bo leciał albo ukrop, albo zimna woda, nie można było otworzyć okna, bo wypadłoby razem z futryną, kładąc się do łóżka wreszcie nie można było zgasić światła, gdyż ze wszystkich zakamarków wylęgały wtedy stada karaluchów. Jedzenie było niejadalne. Kiedy rano podano jajecznicę, niemal pływała w tłuszczu, kawa zaś sprawiała wrażenie popłuczyn po kawie. W dodatku była zimna. Pamiętam taki moment, kiedy w trakcie dyskusji przychylił się do mnie chudy jak tyczka mężczyzna, podobno zasłużony profesor, i komunista oczywiście, i dotykając mojej ręki stwierdził: – Mileńka moja, w tym wypadku nie ma pani racji... Taki zwrot w oficjalnej dyskusji zaskakiwał, ale i rozbrajał. Mimo że tyczkowaty profesor był podobno kanalią i gnoił ludzi na swoim wydziale, odczuwałam do niego coś na kształt sympatii. To był rok siedemdziesiąty czwarty, właśnie zrobiłam doktorat. Chodziłam po Moskwie nic nie wiedząc o istnieniu Aleksandra. A gdybyśmy się wtedy spotkali na przykład na jednej z uliczek Arbatu... Byłam młoda... No tak, ale on był jeszcze młodszy. Miał dziesięć lat! Orly, stanął mój zegarek, więc nie wiem dokładnie, która godzina. Stanął, bo musiałam zaczepić o coś śrubką do przesuwania wskazówek. Wyciągnęłam ją i wskazówki znieruchomiały. Zupełnie jakbym chciała zatrzymać czas... Tego dnia wcześniej skończyłam zajęcia. Szłam od przystanku, kiedy wydało mi się, że po drugiej stronie ulicy mignęły mi plecy Aleksandra. To był z pewnością on, znajome pochylenie ramion, znajoma kurtka z podniesionym kołnierzem. Przyśpieszyłam kroku przechodząc na drugą stronę, byłam już blisko, kiedy nagle spostrzegłam, iż nie jest sam. Obok niego szła dziewczyna, wysoka, szczupła, miała długie proste włosy, sięgały jej do pasa. Objął ją znajomym gestem. Przystanęłam pośrodku chodnika, przechodnie mnie potrącali. A czego się spodziewałaś? – kołatało mi w głowie. Ruszyłam wreszcie wolno w stronę hotelu, wlokłam się noga za nogą. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że na tablicy nie ma klucza Aleksandra. Portier wyjaśnił mi, że monsieur Razumski jest na górze. Tak szybko wrócił? I znowu zobaczyłam jego plecy, tylko tym razem w dżinsowej koszuli. Siedział przy komputerze, tyłem do drzwi. – Od dawna tu jesteś? – spytałam obcym głosem. – Od pół roku. – Ale dzisiaj... Wychodziłeś? – Nie. Przyjrzał mi się uważnie. – Co się stało? Dlaczego jesteś taka blada? Zawahałam się, czy mu powiedzieć. – Przeżyłam coś dziwnego... wydawało mi się, że cię widzę na ulicy. Towarzyszyła ci młoda dziewczyna. – I dlatego masz taką minę, jakbyś zobaczyła upiora? – Pomyślałam, że to naturalne. Patrzyliśmy na siebie. On wstał, podszedł do mnie i nagle mnie ku sobie zagarnął. Czułam na policzku szorstki dotyk jego swetra, słyszałam bicie jego serca. Biło mocno, miarowo. Trwaliśmy tak chwilę, a potem cofnęłam się. A właściwie uciekłam do swojego pokoju. Słyszałam teraz swoje serce, szamocące się w piersi. Działy się ze mną rzeczy, na które nie miałam wpływu, albo miałam wpływ zgoła niewielki. Odczuwałam swoje ciało jako coś bardzo bolesnego, tkwiłam w nim przerażona, nie mając dokąd uciec. Po chwili Aleksander wszedł do mojego pokoju bez pukania. Miał złą zamkniętą twarz. – Nie musisz się obawiać o swoją starą cnotę – wycedził. – Tyle ci chciałem powiedzieć. Odwrócił się i wyszedł, trzaskając drzwiami. A ja? Czy poczułam się upokorzona? Nie. Raczej nie. To był rodzaj ulgi. Że po tym, co powiedział, znowu jestem bezpieczna. Świetnie, że tak się stało. Większym upokorzeniem byłaby próba fizycznego zbliżenia. Zobaczyłby mnie bez ubrania, dotknąłby mojej skóry... Powiedział, że wszystko mu jedno, jaka jestem, stara czy młoda... ale to były tylko słowa. On mnie już sobie wymyślił, miał już mój gotowy wizerunek gdzieś pomiędzy Jean Seberg a Emmą Thompson. Prawda była inna, o wiele gorsza, i zamykała się w liczbie moich pięćdziesięciu jeden lat. On się po prostu mylił. Lubił moje towarzystwo, bo lubił towarzystwo kobiet. Kiedyś opowiedział mi o pewnym spotkaniu. To była żona wybitnego historyka, którego w latach czystek rozstrzelano za złą interpretację panowania Piotra I. Ją zesłano do łagru, spędziła tam dwadzieścia pięć lat swojego życia, wróciła do Moskwy jako stara, schorowana kobieta. Nikt już na nianie czekał, córka oddana po jej aresztowaniu do sierocińca zmarła na gruźlicę. Aleksander odwiedził ją zbierając materiały do pracy o jej mężu. Zaproponowała mu, aby poszli na spacer. Pewnie obawiała się podsłuchu. Był mroźny dzień, świeciło słońce. W pewnej chwili, gdy mijali ślizgawkę, żona profesora przejechała po niej na zelówkach. Widząc jego minę, uśmiechnęła się, zmarszczki na jej twarzy rozbiegły się w różne strony. „Cóż się pan tak dziwi, Sasza – powiedziała. – Trzeba lubić życie, pomimo wszystko”. – A mnie się wydaje, że ty nie lubisz życia – stwierdził z żalem. – Ja nie lubię siebie. Tak mu odpowiedziałam. Że nie lubię siebie. I była to prawda, nigdy siebie nie lubiłam, nawet w młodości. Siebie w sensie czysto fizycznym, ale także siebie jako osobowości. Kiedy dużo czytałam, kiedy przebywałam gdzie indziej myślami, powrót do rzeczywistości bywał trudny. Zupełnie jakbym spotykała się z kimś, kogo nie chciałabym spotkać. A to przecież chodziło o mnie samą! Więc uciekałam, uciekałam coraz częściej od siebie, od tego, co wokół mnie. Świat odbierany za pomocą zmysłów kurczył się i dotyczył już raczej przeszłości, dzieciństwa. Utkwił mi w pamięci taki poranek... Świeciło słońce po ulewnym deszczu. Było bardzo ciepło, ziemia parowała, z wnętrza czarnych grządek w ogrodzie wydostawały się siwe dymki, wijąc się w powietrzu i z wolna rozwiewając. Biegłam wzdłuż parkanu, gdzie rosły zdziczałe krzewy malin. Były splątane i gęste. Nie zważając na czepiające się ubrania kolce, wpełzłam do środka takiego krzaka i, przyginając gałązki, wargami obierałam je z malin. Kuliłam się przy tym, bo lodowate, pulchne krople pokrywające owoce i liście skapywały mi za kołnierz. Dreszcz wywołany strużkami wody spływającej po moich nagich plecach stapiał się ze słodyczą malin w ustach. Te dwa doznania, przyjemne i nieprzyjemne zarazem, wprawiły mnie w stan rozgorączkowania. Garściami pakowałam teraz maliny do ust, nie zważając na to, że sok spływa mi po brodzie i plami ubranie. Nigdy potem nie doświadczyłam już tak silnego wrażenia jak wtedy, gdy opanowana niepohamowaną żądzą chciałam zjeść wszystkie maliny. Obok przy stoliku siedzą teraz dwie Amerykanki w trudnym do określenia wieku. Równie dobrze mogłyby być moimi rówieśnicami, jak i dobiegać dziewięćdziesiątki. Wszystko przez te hormony, które przedłużają młodość, ale jest to młodość w złym gatunku. Tak jak ubrania, które Amerykanki mają na sobie. Kuse spódniczki, żakiety w krzykliwych kolorach, buty z supermarketu. Najgorsze są jednak twarze, bez zmarszczek, ale także bez żadnej indywidualności, jak maski z gabinetu figur woskowych. Patrzę na te kobiety zafascynowana. Że można tak wyglądać, że można mieć takie samopoczucie. Coś sobie opowiadają, śmieją się, żywo gestykulują, pobrzękując licznymi bransoletkami. Kolczyki kołyszą im się w uszach. Mutanty schyłku dwudziestego wieku – myślę. Dobrze, bardzo dobrze, że nie zdążyłam rozpocząć swojej kuracji... Uciekałam, uciekałam od prawdziwego życia, ale nie zawsze było to możliwe. Byłam wtedy na piątym roku studiów, koleżanki z akademika miały swoich chłopców, chodziły na rozbierane randki, a potem opowiadały o tym. Śmiały się ze mnie, że obnoszę się ze swoim dziewictwem. W końcu zaprosiły kolegę chłopaka jednej z nich. Miał stanowić dla mnie parę. I tak jakoś zaczęłam się z nim spotykać, nie mogąc się zdecydować, czy mi się podoba, czy nie. Ja mu się chyba podobałam, bo często dzwonił, zapraszał mnie do kina. W końcu znalazłam się w jego pokoju. Idąc do niego wiedziałam, co się może wydarzyć. Co się wydarzy prawie na pewno. Ale chciałam to już mieć za sobą. Nie było we mnie lęku czy ciekawości, raczej determinacja. Skoro moje koleżanki przez to przeszły, ja też powinnam. Wypiliśmy jakieś tanie wino, po którym lekko kręciło mi się w głowie. A potem on bardzo niezgrabnie począł mnie całować, jego ręka powędrowała pod moją spódnicę. Przyzwoliłam na to, cały czas na zimno notując wszystko, co się ze mną działo. Właściwie nie lubiłam tego chłopca, już wtedy zdecydowałam, że mi się jednak nie podoba. Miał policzki bez zarostu, pokryte lekkim trądzikiem, pod nosem zarysowywały mu się jasne wąsy. Było coś nienaturalnego w tym, jak go traktowałam. Niecierpliwiłam się widząc, jak się szamoce z własnym ubraniem, nogi mu się zaplątały w opuszczone spodnie, omal się nie przewrócił. Odczułam pewne wewnętrzne ożywienie na widok jego członka, był duży i nabrzmiały. Dotknęłam go. Zdziwiło mnie, że pokryty jest taką gładką i miękką skórą, była w tym jakaś bezbronność, a ja oczekiwałam brutalności. Już wiedziałam, że ten pierwszy raz boli. I bolało. Może dlatego, że on zachowywał się tak niezdarnie. Wdzierał się we mnie ogłuszony własnym pożądaniem. To chyba był także i jego pierwszy raz, oszołomiła go bliskość kobiecego ciała. Wytrysnął we mnie z łkaniem, które przeszło w jakiś zwierzęcy skowyt. Potem zmiękł, opadł obok mnie na plecy wyczerpany. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że zasnął. Poszłam do łazienki czując bolesne ćmienie w dole brzucha. Obmywając się zobaczyłam krew, to mnie przeraziło, pomyślałam, że chłopak uszkodził mi coś w środku. Już nie chciałam się z nim spotykać, przeżywałam też niepokój w związku z opóźniającą się miesiączką. Mimo że chłopak obiecał uważać, nie uważał i trudno mu się było dziwić, miał tak samo małe doświadczenie jak ja. W końcu poszłam do lekarza. Kiedy spytał mnie, czy chcę zachować ciążę, nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Nie byłam przygotowana do macierzyństwa, ale nie zdobyłam się na unicestwienie życia, które już się we mnie zagnieździło. Tak bardzo liczyłam, że ten problem rozwiąże się sam. W jakiś cudowny sposób zniknie albo okaże się pomyłką lekarską. Po dziewięciu miesiącach urodziłam córkę... Rozstanie z Piotrem zamknęło jakiś okres mojego życia i czułam się na tyle niepewnie, że poszłam do psychoanalityka, taka się zaczynała wtedy moda, moje uniwersyteckie koleżanki uważały chodzenie na kanapkę niemal za obowiązek. Dbasz o zęby? Myjesz je codziennie? A co z twoją duszą? – Boi się pani samotności? – spytał. – Nie – odpowiedziałam po namyśle. – Lubię być sama i chcę być sama. Pokiwał na to głową. – Nikt nie lubi być sam. Pani po prostu uważa, że musi być sama. Pani doświadczenia z mężczyznami źle się zaczęły. Zakodowało się w pani, że mężczyzna to kłopoty. Dość sceptycznie przyjęłam jego teorię. Chyba nie umiałam być dorosła, a może nie chciałam. Obraz dojrzałego życia kobiety oglądałam przecież poprzez doświadczenia matki, a one mnie przerażały. Nigdy nie godziłam się, aby Piotr został ze mną do rana. Zawsze zamawiałam mu taksówkę. Myśl, że ktoś będzie się kręcił rano po domu albo chlapał się w łazience, drażniła mnie. Potrzebowałam porannej samotności, aby przygotować się do nadchodzącego dnia, zebrać myśli i wreszcie przywitać się sama ze sobą. To ostatnie było chyba najważniejsze, budziłam się bowiem zwykle w niezbyt dobrym nastroju, pełna pretensji do siebie o poprzedni dzień, którego moim zdaniem nie wykorzystałam tak, jak powinnam, czegoś tam nie zrobiłam, coś tam zrobiłam źle. A czas uciekał... Ten uciekający czas był niemal moją tragedią nie dlatego że stawałam się o jeden dzień starsza, ale że nie byłam w stanie go nadrobić. A teraz... zdarzało się, że w ciągu dnia leżałam na łóżku nie myśląc o niczym. Kiedyś byłoby to niemożliwe. Ale tyle rzeczy było kiedyś niemożliwych dla mnie. Nie potrafiłam już sobie przypomnieć siebie sprzed Paryża. Nawet mój wygląd się zmienił. Przedtem nosiłam długie włosy. Ile czasu zabierało mi upięcie misternego koka, musiałam wstawać pół godziny wcześniej, po to by zrobić z siebie stateczną matronę. Odeszłam od tamtej kobiety już tak daleko, że nawet nie próbowałam jej zrozumieć. Tamta Julia stworzyła swój własny zakon, w którym była przeoryszą. Przysiada się do mnie kobieta o zmęczonej, szarej twarzy. Dwie głębokie bruzdy wokół ust bardzo ją postarzają. Pije kawę patrząc gdzieś przed siebie. Pewnie też tak bym wyglądała, gdybym nie poznała Aleksandra, i pewnie nie wiedziałabym o tym, że coś ważnego straciłam. Chociaż... przebłyski takiej świadomości zdarzały mi się już przedtem. Wkrótce po przyjeździe do Paryża zostałam zaproszona przez koleżankę z Sorbony na kolację. Mieszkała z mężem w dobrej dzielnicy. Mieli piękny dom. Jej mąż był znanym lekarzem. Prowadził klinikę ginekologiczną. Okazał się uroczym człowiekiem, bezpośrednim, promieniejącym dobrocią i serdecznością. Pomyślałam wtedy, że gdybym miała przy sobie takiego mężczyznę, mogłabym się czuć bezpieczna. Nigdy tak się nie czułam, zawsze gdzieś w powietrzu wisiało niebezpieczeństwo zagrażające mnie albo Ewie. Może dlatego miałam do niej żal, że na towarzysza życia wybrała kogoś, kto nie był w stanie jej tego bezpieczeństwa zapewnić. Przynajmniej jedna z nas powinna o to zadbać. A Ewa sama powiedziała, że Grzegorz w każdej chwili może spaść z wysokiego drzewa i zwyczajnie się zabić albo zostać kaleką do końca życia... Ale mój związek z Aleksandrem nie oznaczał bezpieczeństwa. Orly, wpół do dziewiątej rano Zbliża się pora odlotów do Genewy, Rzymu i Brukseli, więc barek opustoszał. Kobieta, która tu przez chwilę obok mnie siedziała, zgubiła rękawiczkę. Spostrzegam ją na podłodze obok stolika. Nie wiem, dlaczego ten nieważny fakt wyprowadza mnie z równowagi. Jestem bliska płaczu. Jak dziecko zagubione w tłumie. I tak się czuję. Jak porzucone dziecko. A przecież to ja spakowałam walizkę, to ja odeszłam. On już to wie. Wie to od kilku godzin. To nie ona była powodem. Ja i tak bym odeszła. Wiedziałam od początku, że taki dzień jak ten nadejdzie. Nie wiedziałam tylko, że wszystko okaże się takie trudne. Trudniejsze nawet do przeżycia niż Reims... Po tej wymianie zdań nie widzieliśmy się przez kilka dni. Nadal byłam mu wdzięczna, że powiedział coś, co uniemożliwiało nasze dalsze kontakty. Być może będziemy jeszcze ze sobą rozmawiać, myślałam, ale z pewnością nie powrócimy do poprzedniej zażyłości, która dla mnie mogła skończyć się tragicznie. Bo co by było, gdybym się jednak przed nim rozebrała... Leżałam na łóżku z notatkami, kiedy zapukał. – Pozwolisz mi wejść? – Wejdź. On też trzymał w ręku notatki. Miał na sobie luźny szary sweter z wycięciem w serek, dżinsy. Na bosych stopach klapki. Wydało mi się to niestosowne. Po takim usztywnieniu stosunków nie powinien przychodzić do mnie bez skarpetek! – Wiesz, mam taki problem... Mój bohater jako młody chłopiec, zaczynając prowadzić dziennik, umieścił na początku ludową pieśń... o dość znaczącej treści... ale nie wiem, czy ją włączyć do tekstu, czy tylko o niej wspomnieć? – A możesz mi to pokazać? Skwapliwie podsunął mi kartkę. Z rzeczną falą Po Kazance Siwy kaczor płynie. Brzegiem rzeki, Brzegiem krętym, Dzielny młodzian idzie. Włosom swoim, Włosom jasnym Coś gada, przywtarza... Komu przyjdzie Moje włosy Jaśniuteńkie uczesać? Czesać jasne Włosy moje Stara babka będzie A choć czesze, Choć przygładza Jeno je wydziera. – To niezwykłe, że on to zanotował – powiedziałam. Aleksander uśmiechnął się. – Zawsze miał poczucie śmierci. – Nawet w tak młodym wieku? – Oni wszyscy to mieli, cała rodzina. Starałam się unikać jego wzroku. – Może byśmy wyskoczyli coś zjeść? Pokręciłam przecząco głową, ciągle na niego nie patrząc. – Nie jesteś głodna czy nie chcesz wyjść ze mną? – spytał zaczepnie. – Jestem zajęta, muszę się przygotować do zajęć. – A ja muszę pisać, ale oprócz tego chciałbym coś przekąsić. Może pójdziemy naprzeciwko do naszych Wietnamczyków? W końcu na niego spojrzałam. – Nie! – Dlaczego? – Bonie! Chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. – A jeżeli powiem: przepraszam? – Nie musisz mnie przepraszać. – Nie muszę, ale chcę! Orly, dziewiąta rano Zamawiam kolejną kawę. On czasami mówił rzeczy, które mnie raniły. Ale wiedziałam, jaki jest. Trudny, narzucający swoją wolę. W końcu z nim poszłam do Wietnamczyków. – Właściwie nic nie wiem o twojej córce, poza tym że nie jada mięsa – powiedział, kiedy już usiedliśmy. – To najistotniejsza o niej informacja. Ona, jej mąż i dzieci są wegetarianami. I to nie jest sprawa diety, ale filozofii życiowej, która jest mi kompletnie obca. – Ale cielęciny nie jadasz! – I pasztetów strasburskich też. W jakiejś kłótni Ewa wykrzyczała, że jeżeli chcę ją odwiedzać, proszę bardzo, ale nie życzy sobie komentarzy o pustce w lodówce i głodzeniu dzieci. – Czy wiesz, że mięso to trucizna? Zwierzęta przed śmiercią wydzielają toksyny. Już Stary Testament o tym wspomina: a mięso zwierząt stanie się waszym grobem. – Czytujesz Stary Testament? – Nie ja, Grzegorz. Grzegorz. Dlaczego pokochała tego właśnie mężczyznę? Opowiedziała mi kiedyś, że jej mąż miał przebłysk z poprzedniego wcielenia. Zobaczył siebie jako średniowiecznego rycerza. Na jakimś wzgórzu. Siedział na koniu, zakuty w zbroję, z nisko zwieszoną głową... To by tłumaczyło, dlaczego jest zawsze taki ponury. A ona przeciwnie – jasna, pełna dobroci i słońca. Ktoś tak kiedyś o niej powiedział: „Ewa jest pełna słońca”. Skąd się w niej to słońce wzięło? Z pewnością ja go jej nie dałam. Powinnam ją zawiadomić, że wracam. Może chciałaby wyjechać po mnie na lotnisko? Ale czyja bym chciała spotkać moją córkę w takim stanie, w jakim się znajduję? I co jej powiem? Że to z wynajęciem mieszkania i to z miłością to była tylko przymiarka do życia, które się nie udało... Tamtego dnia po zajęciach studenci zaprosili mnie na wino, chętnie na to przystałam, bo odwlekało to mój powrót do hotelu. Wracałam tam teraz z lękiem. Sytuacja między mną i Aleksandrem była napięta, dochodziło do tego, że słysząc kroki na korytarzu bałam się, że to on. Obawiałam się, że wtargnie do mojego pokoju i zrobi coś nieobliczalnego. A może obawiałam się siebie... Zajęliśmy stolik na ulicy przed kawiarenką na placu Saint-Michel, z mojego miejsca miałam widok na fontannę, gdzie kamienny święty Michał zawzięcie walczył z szatanem. – Widziałem wczoraj w peryferyjnym kinie Pierścionek z orłem w koronie Wajdy, ale chyba reżyserowi nie leżał ten temat – powiedział jeden ze studentów. – Myślę, że za bardzo mu leżał, dlatego film się nie udał – odrzekłam. – To znana prawda, że chirurg nie powinien operować nikogo z rodziny. Inny mój student, Michel, którego koledzy nazywali Misza, wykrzywił usta. – Tam jest taka scena, kiedy Sowieci wysyłają transport żołnierzy Armii Krajowej na Syberię i każą im klęczeć na peronie. Podstawiają pociąg towarowy, oni posuwając się na kolanach wczołgują się do wagonów, śpiewają przy tym średniowieczną pieśń rycerstwa polskiego... Gdybym przeczytał taką scenę w scenariuszu, ciarki by mi chodziły po plecach, a w filmie, cholera, była śmieszna... – Dlaczego musieli klęczeć? – spytał ktoś. – Żeby łatwiej było nad nimi zapanować – wyjaśnił z wyższością Michel. – To wszystko byli świetnie wyszkoleni żołnierze. – Interesuje się pan kinem? – spytałam myśląc, że moja pierwsza kłótnia z Aleksandrem zaczęła się o ten film, szkoda, że nie o tę właśnie scenę. To mógł być mój ojciec klęczący w błocie i ojciec Aleksandra stojący nad nim z pepeszą... Ta kłótnia była zresztą tak dawno. Siedem miesięcy temu! – podsunął odpowiedź mój mózg. Ten księgowy, który nigdy się nie mylił. Gromadził wszystkie moje winy i błędy, a co gorsza, skrupulatnie odliczał czas od chwili moich narodzin. Masz pięćdziesiąt lat, pięćdziesiąt lat. A on ma trzydzieści! – O tak!– odpowiedziała za Michela ciemnowłosa pucułowata dziewczyna, jak wtedy za Aleksandra Nadia. – On nauczył się polskiego, żeby rozumieć dialogi do Noża w wodzie. Polański to jego idol. – Były idol – sprostował chłopak. – Ameryka go wykończyła. – Daj Boże każdemu reżyserowi, żeby nakręcił Dziecko Rosemary! Przysłuchiwałam się dyskusji, nie biorąc w niej udziału. Czułam się coraz bardziej obco pośród tych młodych ludzi. Oni zaraz stąd sobie pójdą, wrócą do swoich domów. A ja, nie bardzo miałam dokąd wracać. Tutaj był hotel... Odruchowo spojrzałam w stronę fontanny i zobaczyłam Aleksandra. Stał na tle skrzydlatego smoka i z mojego miejsca wyglądało to, jakby kamienne skrzydła wyrastały mu z głowy. Wydawało mi się, że towarzyszą mu dwie młode dziewczyny, ale po chwili oddaliły się. Więc też był tutaj sam. Chyba mnie nie widział. On, ten król życia, wydawał się tak samo zagubiony w tłumie ludzi jak ja. Zaraz zresztą odszedł, ale to, że go zobaczyłam, zmieniło mój nastrój. Szybko pożegnałam się ze swoimi studentami i ruszyłam w stronę hotelu. Niemal biegłam. Ale nie było go. Jego klucz wisiał na tablicy. Orly, za dwadzieścia dziesiąta rano Mogłabym zatelefonować do Ewy z automatu, uprzedzić ją że wracam. I powiedzieć, że od kilku godzin siedzę na lotnisku. To przerwałoby chociaż na chwilę moją samotność, ktoś jeszcze oprócz mnie wiedziałby, co się ze mną dzieje. Przestałabym więc być kimś tak przerażająco anonimowym. A gdybym zadzwoniła do niego? To nie mogło tak trwać. Coś trzeba było z tym zrobić. Najlepiej byłoby, gdybym się wyprowadziła do innego hotelu. Albo gdyby on się wyprowadził. Ale to były tylko pobożne życzenia. Żadne z nas nie mogło się stąd ruszyć. Zapukał do mnie i powiedział, żebym przyszła na pizzę. I to szybko, bo stygnie. Siedzieliśmy naprzeciw siebie przy stole, potem on zrobił herbatę. Zauważyłam, że drżą mu ręce, niemal nie mógł utrzymać w dłoni filiżanki. – Nie jestem już mężczyzną – powiedział żartem. – Zrobiłaś ze mnie impotenta, to, co mam w spodniach, nadaje się już tylko do siusiania. Wyraz jego twarzy się nagle zmienił, tak że się przestraszyłam. – Chcesz sprawdzić? – spytał i ujmując moją dłoń starał się mnie przyciągnąć do siebie. Wyrwałam się i uderzyłam go w twarz. A on mi oddał. Cios był tak silny, że się zatoczyłam. I pierwszą myślą było to, że musiał wyczuć dłonią wiotkość mojej skóry. Inaczej się bije w młody policzek! – Wyjdź – rzekł zmienionym głosem. – Nigdy dotąd nie uderzyłem kobiety. Bez słowa zaczęłam się rozbierać. Stał nieruchomo i patrzył na mnie. Patrzył, jak po kolei zdejmuję bluzkę, spódnicę, jak rozpinam stanik i rzucam go na podłogę. Po chwili byłam naga. Teraz oboje wiedzieliśmy, jak wyglądam... Orty, dziesiąta rano Telefonuję do Polski. Odczuwam potrzebę rozmowy, zwyczajnej rozmowy. Byle do kogoś mówić. Telefon odbiera teściowa Ewy. – Córka jest na zakupach – słyszę – wróci gdzieś za godzinkę. W tle dziecięce rozmowy, przekomarzania się. Chyba nawet kłótnia. – Cicho bądźcie – karci dzieci moja rozmówczyni – wasza babcia dzwoni z Paryża. Czy coś powtórzyć Ewuni? – Nie, że dzwoniłam. Odwieszam słuchawkę. To takie obce życie, tam, po drugiej stronie telefonicznego drutu. Dlaczego to wtedy zrobiłam, dlaczego się przed nim rozebrałam? Chyba dlatego, że już nic gorszego nie mogłoby mnie spotkać. A może nie miało to nic wspólnego z Saszą. Może był to element rozgrywki z moim własnym ciałem, które tyle mi ostatnio przysparzało kłopotów. Od tygodni mój brzuch, dół mojego brzucha, sprawiał wrażenie, jakby wypełniały go rozżarzone węgle, czegoś ode mnie żądał, czegoś się domagał. Ślepy instynkt popychał mnie w ramiona młodego mężczyzny. Nie potrafiłam myśleć o niczym innym. To dlatego go wtedy uderzyłam. Z jakąś nadludzką uwagą obserwowałam, jak się rozbiera. Czułam obok siebie to szczupłe, umięśnione ciało i ogarniało mnie drżenie i zachwyt. Pierś porastały mu miękkie złocistorude włosy, i taki sam kolor miały włosy w dole jego brzucha. Odważyłam się położyć tam dłoń. – Widzisz – powiedział – klęska. Za długo to trwało... Ale to wcale nie była klęska, czułam, jak gwałtownie wznosi się pod moimi palcami jego męskość, jak się w mojej dłoni rozpiera. To było wrażenie odrębnego życia, a jednocześnie miało ścisły związek ze mną, z moją obecnością. Zdumienie. To, co odczuwałam, to było wszechogarniające zdumienie. Sasza spał, jego ramię nie zwolniło jednak uścisku, trzymał mnie mocno przy sobie jakby w obawie, że mu się wymknę, ucieknę. Nie miałam zamiaru uciekać. To, co zaszło między nami, było ważniejsze od moich obaw, od wyrzutów sumienia... Wobec kogo? Być może wobec tego młodego ciała obok mnie... Nieomal na progu starości poznałam, czym może być fizyczne zbliżenie. Ja, tak skryta, tak odrębna w swoim dotychczasowym życiu, nagle się otworzyłam przyjmując miłość całą sobą. Dotyk jego dłoni powodował drżenie całego mojego ciała. Trzęsłam się, zęby mi szczękały, zupełnie jakbym była ciężko chora. Nie odczuwałam wstydu, jak wcześniej w takich sytuacjach, tylko pożądanie. Tęsknotę za zbliżeniem, za tym najbardziej zdumiewającym aktem poddania się mężczyźnie. Czułam jego obecność w sobie i nie potrafiłam rozpoznać żadnego z uczuć, jakich doświadczałam z innymi mężczyznami, wszystkie były nowe. Po raz pierwszy poznawałam miłość od środka, w swoim własnym wnętrzu. Przeczucia, jakie towarzyszyły mi, gdy czytałam opisy aktów miłosnych w literaturze, teraz się sprawdzały. Dowiadywałam się oto, co to znaczy naprawdę kochać mężczyznę. Niby jabłuszko słodkie na samym wierzchołku drzewa, lśniące w gałęziach czerwienią, którego nie dostrzegli lub może nie dosięgli ci, którzy jabłka zrywali. Ja go właśnie dosięgnęłam... Orly, wpół do jedenastej rano Od pewnego czasu obserwuję kobietę siedzącą przy sąsiednim stoliku. To mogłaby być metoda na przetrwanie tych godzin tutaj, uciec od siebie w innych ludzi... Pani obok może mieć około sześćdziesiątki, ubrana elegancko, włosy starannie ułożone, niefarbowane. Ja bym się nie odważyła na swoją siwiznę, od dawna rozjaśniam włosy. Nawet przed Aleksandrem je rozjaśniałam. Tak teraz będę myślała o swoim życiu. Moje życie przed nim, z nim i bez niego... Bezradność. To, co mi towarzyszyło niemal od początku mojej miłości, to była bezradność wobec tego, co się dokonuje, musiałam się temu poddawać, to był nakaz płynący gdzieś z głębi mojego ciała. Być z mężczyzną. Być z tym mężczyzną. To się przede wszystkim teraz liczyło. Więc byłam z nim, nie bardzo wiedząc, co to oznacza dla mnie, a także co to oznacza dla niego. Sasza nie mówił o miłości. Ale wiedziałam, że mnie pożąda, czułam to mając go obok co noc. Sypialiśmy razem na niewygodnym, wąskim łóżku. Nasze hotelowe życie nabierało cech normalności, mieliśmy aneks kuchenny, gdzie przygotowywaliśmy gorące kolacje, mieliśmy łazienkę, w której suszyły się na sznurze koszule i skarpetki Aleksandra, a także moja bielizna. Nasze szczoteczki do zębów stały pod lustrem obok siebie. To był taki wycinek związku małżeńskiego, który musiał mi wystarczyć na resztę życia. Przynajmniej dowiedziałam się, jak to jest, kiedy się je dzieli z drugim człowiekiem. Obecność Saszy nigdy mi nie zawadzała, raczej odczuwałam jego nieobecność. Kiedy przygotowywałam się z notatek do zajęć, zwykle leżeliśmy na łóżku. Opierałam głowę na jego piersi, on zaś nad moją głową trzymał książkę, którą właśnie czytał. Mogliśmy tak przebywać obok siebie godzinami bez jednego słowa. Zastępowało je jakieś fizyczne zespolenie, ważne było, żeby czuć blisko to drugie ciało, dotyk skóry, jej ciepło. Akty fizycznej miłości stanowiły rodzaj uzupełnienia tego dotyku, zrzucaliśmy z siebie ubranie i on zanurzał się we mnie. Oplatałam udami jego biodra najciaśniej, jak mogłam, prosząc, aby chwilę trwał w bezruchu. I to były najważniejsze momenty mojej miłości. Zupełnie jakby mi się udawało zatrzymać ją w czasie... Miłość stała się pomostem, który połączył we mnie te wszystkie nieprzystające do siebie do tej pory płaszczyzny. Teraz to byłam ja, po prostują. Pomiędzy mną i moim ciałem dochodziło do zawieszenia broni. Któregoś dnia wracając z uniwersytetu zrobiłam zakupy, między innymi kupiłam dwulitrową butelkę coca-coli dla Aleksandra. Mimo że siatki były ciężkie, nie skorzystałam z hotelowej windy, była ciasna i często gasła w niej żarówka, bałam się poza tym, że utknie między piętrami. Więc wchodziłam po schodach, kiedy nagle uczułam słodki smak w ustach, a potem zakręciło mi się w głowie. Upuściłam siatki. To było omdlenie. Podniosłam się zaraz, ale odczuwałam słabość w kolanach. Pozbierałam rozsypane rzeczy, nie odważyłam się jednak wnieść obu siatek naraz. Jedną zostawiłam na schodach, potem po nią wróciłam. Nie przeszkadzajcie mi – myślałam pełna wrogości. Ale do kogo to było skierowane? Orly, południe Jestem tutaj już od siedmiu godzin, krążę po tym molochu, zmieniam miejsca. Przygotowuję się do kolejnego etapu mojej ucieczki. Do odlotu. Mam jeszcze trochę czasu, aby zastanowić się, kim będę wysiadając z samolotu w Warszawie. Reims... Dwie rzeźby. Dwie kobiety. Maria i Święta Elżbieta w scenie Nawiedzenia. Twarz Marii, młoda, promieniejąca, piękna, bez jednej zmarszczki, jej szyja prosta jak kolumna... Maria to triumfująca młodość. I postać Elżbiety, nie tak bujna i wdzięczna, nieco kostyczna. I jej twarz... doznałam nagłego bólu patrząc w twarz starej kobiety, tak doskonale skontrastowaną z tamtą obok, która wygląda, jakby miała na skórze słońce. Twarz Elżbiety jest sczerniała, pokryta zmarszczkami, dwie pionowe bruzdy odchodzą od ust, pod oczyma wyraźnie zaznaczają się worki... Ten kontrast dwóch figur uświadomił mi nagle z całym okrucieństwem różnicę pomiędzy kobietą młodą i kobietą starą... Weszłam do katedry oszołomiona, ludzie mnie potrącali. Poczułam się wyczerpana, usiadłam więc w jednej z ławek w bocznej nawie mając nadzieję, że Aleksander mnie tu odnajdzie. Spojrzałam w stronę ołtarza. Przez boczny witraż wpadał promień słońca, oświetlając posadzkę. Dlaczego ludzie nie starzeją się od środka – pomyślałam z nagłym żalem. Starość skóry nie byłaby wtedy dramatem... Moja własna skóra stała się moim wrogiem, którego starałam się jakoś przebłagać. To lękliwe spojrzenie w lustro co rano, czy coś się nie zmieniło na gorsze... Przecież to tylko tygodnie, a właściwie już dni. Doczekać do końca w poczuciu młodości, które jest kłamstwem, bo w lusterku do makijażu z powiększającym szkłem wyraźnie widzę swój obwisający podbródek. Na szczęście w normalnym lustrze nie jest już tak widoczny, a jeżeli trzymam się prosto – znika. Wystudiowałam taki sposób trzymania głowy, który odejmuje mi kilkanaście lat. Opanował mnie dziwny nastrój, jakby ciszy przed burzą. Może to było zmęczenie, wstaliśmy wcześnie rano, potem podróż samochodem pożyczonym od Rostowów. No i nachodziłam się trochę... Ale to nie było to, uczułam ucisk w dole brzucha, a potem ciepła fala spłynęła mi po nogach. Odruchowo zacisnęłam uda, czując na nich coś lepkiego. Bałam się poruszyć, a nawet głębiej odetchnąć. Promień na posadzce przesunął się w moją stronę i wtedy zobaczyłam ciemną strużkę wypływającą spomiędzy ławek na środek nawy. Oparłam czoło o pulpit i przymknęłam oczy. Po co ja tu przyjechałam – pomyślałam z dziwną obojętnością. Było mi nagle wszystko jedno, co się ze mną stanie. Mogę tu zostać i wykrwawić się na śmierć. Po prostu zasnę, to byłaby taka ulga. Gdzieś obok usłyszałam szepczące głosy, ktoś informował kogoś, że zasłabła kobieta. Nie skojarzyłam tego ze sobą. Z odrętwienia wyrwało mnie dotknięcie w ramię. Podniosłam głowę i zobaczyłam księdza. – Potrzebuje pani pomocy? Karetka przybyła po kilkunastu minutach, wzięto mnie na nosze. Ludzie stłoczeni w katedrze rozstępowali się, dając przejście. Chyba zaczynało się nabożeństwo. Mój transport do szpitala odbywał się niezwykle sprawnie, karetka wjechała na podjazd, zjawił się wózek, na który mnie przeniesiono. A potem w niewielkiej sali zastawionej oszklonymi szafkami przełożono mnie z niego na fotel ginekologiczny, przebrano w szpitalną koszulę, wkładając mi uda w rękawy. Nogi miałam szeroko rozwarte i uniesione, nie mogłam się poruszyć. Pojawił się lekarz w zielonym fartuchu, w czepku na głowie, jego oczy za złotymi oprawkami okularów były tak samo zimne jak całe to wnętrze. Naciągając na dłonie gumowe rękawice, zbliżył się do mnie. – Czy mówi pani po francusku? – Mówię. – Pani jest z Polski? – Tak. – A ma pani ze sobą jakieś badania? – Nie, nie mam. – Może pani pamięta, jaki był wynik ostatniej cytologii? Patrzyłam na niego. – Rozumie pani, co powiedziałem? Może mówić wolniej? Zirytowało mnie to. – Francuski znam nie gorzej niż pan – odrzekłam – a żadnych badań nie robiłam, bo nie miałam na to czasu. – A kiedy je pani robiła ostatnio? – Wcale ich nie robiłam. – A kiedy widział panią ginekolog? – Nie pamiętam. Nie chodzę do lekarzy, już panu powiedziałam, że jestem osobą bardzo zajętą... Na jego twarzy odbiło się zdumienie. – Chyba są w Polsce gabinety ginekologiczne? A może nie? Skoro pięćdziesięcioletnia kobieta nie pamięta, kiedy w nim była. Nie uzyskawszy odpowiedzi, przystąpił do badania. Nie czułam bólu, ale krew trysnęła zalewając mu fartuch i twarz. – O la la, ładny mamy pasztet – stwierdził, wycofując się i zdejmując zakrwawione rękawice. Wyglądał teraz jak rzeźnik. – Konieczna jest biopsja. Kiedy pani ostatnio jadła i piła? – Chyba... godzinę temu, albo dwie... a może trzy... Musiałabym wiedzieć, która jest teraz. – Dochodzi pierwsza. – To... jadłam około dziesiątej. – Więc trzeba czekać, przewieziemy panią na salę. Uniosłam głowę, ale zaraz mi opadła. – Nie zostanę tutaj, raczej poddam się temu zabiegowi w Paryżu. Lekarz uśmiechnął się zimno. – Śmiem wątpić, czy w tym stanie pani do Paryża dojedzie. – A co mi jest? To jakaś większa miesiączka? Nie krwawiłam już od dłuższego czasu, mniej więcej od pół roku... – To może być wszystko – wyrzekł wolno. Przewieziono mnie na salę, podłączono kroplówkę, wkłuwając się boleśnie w żyłę. Przed oczyma miałam biały sufit. Tabula rasa – pomyślałam – wszystko wymazane... Wymazana moja miłość. To brutalne badanie... jak ono się ma do naszych scen miłosnych, jak się mają ręce w gumowych rękawicach do rąk ukochanego mężczyzny... I gdzie on jest? Gdzie jest teraz mój rosyjski kochanek? Nie wiedziałam, czy chcę go widzieć... A jednak gdy go zobaczyłam, łza wypłynęła mi z kącika oka. Jego twarz to było coś znajomego w tym przerażającym, szpitalnym świecie. Szukał mnie. Słyszał sygnał karetki, ale ktoś mu wyjaśnił, że zasłabł jakiś mężczyzna. Wreszcie dotarł do zakrystii i tam dowiedział się prawdy. – Nie chcę tu zostać – powiedziałam słabo. – Musisz. Rozmawiałem z lekarzem. – Nie zostanę tutaj, nie podpiszę zgody na zabieg. Krwawienie już ustępuje, więc zawieź mnie do szpitala w Paryżu... Aleksander dotknął mojej ręki, miał tak zgnębioną twarz, że zrobiło mi się go żal. – Nie możesz jechać w tym stanie, w samochodzie trzęsie... – To tylko dwie godziny drogi. Jeżeli mnie nie zawieziesz, zamówię taksówkę. Znam w Paryżu wspaniałego lekarza... Myślałam o mężu mojej koleżanki z Sorbony, profesorze Mouilland, który asystował narodzinom dzieci, a ten młody doktor w złotych okularach chciał wywlec z mojego brzucha śmierć. – Mam w torebce notes... – powiedziałam. Tym razem Aleksander mnie usłuchał, wyszedł, a ja przymknęłam oczy. Kobiety na sali rozmawiały, ale nie przysłuchiwałam się. Czym była ta krew... Jest takie opowiadanie Manna o kobiecie zakochanej w młodszym mężczyźnie. Któregoś dnia kobieta znowu zaczyna krwawić. Wpada w euforię, wydaje jej się, że to powraca młodość... Ja nie miałam takich złudzeń, być może umrę, tak jak bohaterka opowiadania... Ale śmierć nie jest wcale gorsza od życia, a z pewnością nie jest gorsza od starości, która przypominała mi o sobie tak nie w porę. Miałam żal do swojego ciała, że nie pozwoliło mi na szczęśliwy finał mojego romansu. Przecież to jeszcze tylko kilka tygodni. To, co się wydarzyło teraz, mogło się wydarzyć już w samolocie do Warszawy. Byłoby mi wtedy wszystko jedno. Teraz tak nie jest, teraz obecność Aleksandra mnie rani... Przecież on jest młody, on nie może zrozumieć takiego problemu. Bardziej naturalne byłoby, gdyby wiózł swoją kobietę do połogu. Tam też jest krew, ale inna... Ewa, gdy rodziła swoją córeczkę, leżała w kałuży krwi... Zawsze jest krew... zawsze... Wrócił Aleksander, pochylił się nade mną. – Dodzwoniłeś się? – Tak. – I co? – Profesor rozmawiał z tutejszym lekarzem. Jeżeli się upierasz, karetka przewiezie cię do jego kliniki, ale lepiej by było, gdybyś została. Oddano mi moje ubranie, było wymięte i pokrwawione, między nogi kazano mi włożyć gruby tampon. Musiałam napisać oświadczenie, że wychodzę na własne życzenie. Oświadczyłam też, że nie wsiądę do karetki. Chcę wracać samochodem. Tego było już za wiele dla doktorka w okularach. – Pani jest profesorem na Sorbonie!? Pani jest babą z jakiejś głuchej prowincji! – To pan jest z prowincji – odrzekłam lodowato – i nie mam do pana zaufania! Aleksander, biały na twarzy, zupełnie jakby go ktoś posypał mąką, wziął mnie za ramię. – Przecież ja pojadę z tobą karetką. – Nie, odjedziemy stąd tak, jak przyjechaliśmy. Lekarz wykrzywił usta. – Ostrzegam, że może pani nie dojechać, jeżeli krwotok się powtórzy, co jest bardzo prawdopodobne. Ma pani w brzuchu sieczkę. Zdobyłam się na uśmiech, mimo że wargi miałam nieswoje, jak z drewna. – Więc zejdę z tego świata jako osoba prywatna – wycedziłam – a nie pańska pacjentka! Był już zmrok, kiedy wyruszyliśmy z Reims. Reflektory samochodu tworzyły przed nami żółtą ruchomą rzekę: rzekę życia. Samochód płynął pośród ciemności, czułam się senna. Powieki z wolna mi opadły. – Wiesz, że nie wolno ci spać – odezwał się Aleksander. – Obiecałaś mi, że nie zaśniesz. – Ja nie śpię, ja marzę. – O czym? – O nas... o tobie i o mnie... O tym, że ty jesteś piękny i młody i że ja jestem piękna i młoda... Położył dłoń na mojej głowie, prowadząc samochód jedną ręką. – Nie rozmawialiśmy o tym jeszcze... To, co do ciebie czuję, jest poważne, na całe życie. – Twoje całe życie znaczy co innego niż moje... Wieziesz kobietę, której właśnie przypomniano, że nie jest już młoda... – To mnie nie obchodzi, ty to twój mózg. – To dlaczego pieścisz moje ciało? Ono jest do niczego, ono jest jak mechanizm, który zaczyna się psuć i będzie się psuł coraz bardziej. Nie chcę, żebyś był tego świadkiem, właśnie ty! Nie chcę żadnych świadków – pomyślałam. – Chore zwierzę wczołguje się do nory. I mnie pozwólcie na to. A czy pozwoliliśmy na to Tytanowi, psu Ewy? To był dog, wyjątkowo piękny, piaskowej maści, z czarnym pyskiem. Jego sylwetka przyciągała oczy. Miał rok, kiedy mimo szczepień zachorował na nosówkę. Nabawił się po niej padaczki. Ataki nękały go kilka razy dziennie, a widok psa targanego konwulsjami, przerażonego, nie rozumiejącego, co się z nim dzieje, był czymś potwornym. Po takim ataku jakiś czas nie rozpoznawał nikogo, raz przestraszył się nawet własnego odbicia w lustrze. Wyraz jego oczu miał w sobie coś ludzkiego, kryło się w nich śmiertelne znużenie... – Musicie go uśpić – powtarzałam. – Nigdy! Nigdy się na to nie zgodzę! – odpowiadała Ewa. Prowadzała go do różnych weterynarzy, którzy nie robili wielkich nadziei, ale przepisywali coraz to inne tabletki. I ja się zaangażowałam w walkę o życie psa. Dostawał całe garście leków, przeważnie teraz spał albo półprzytomny obijał się o meble. Ataki powtarzały się regularnie, przynajmniej raz w tygodniu. Kolejna weterynaryjna sława stwierdziła, że istnieje nikła nadzieja, tą nadzieją był młody wiek psa. Gdy jego system nerwowy się ukształtuje, być może choroba ustąpi. Ale gwarancji żadnej nie było. Pewnej niedzieli rozegrał się na oczach moich i Ewy kolejny akt tragedii. Obserwowałyśmy Tytana przez drzwi balkonowe. Chodził po ogródku, wąchał trawę. I nagle grzbiet załamał mu się w siodełko, łeb wygięło mu do tyłu, a tylne nogi poczęły drżeć. Patrzyłyśmy przerażone, jak ciało zwierzęcia miażdży jakaś niewidzialna siła. To chory mózg przekazywał błędne impulsy mięśniom. Pies runął wreszcie na bok i zaczęły się konwulsje. Z pyska toczyła mu się piana. – On nie może tak cierpieć – powiedziałam. – On już nie wyzdrowieje. Jesteście oboje okrutni skazując go na taką mękę. Powtarzałam to w kółko, ale kiedy zadzwoniła Ewa i usłyszałam: „Nie ma już Tytana”, coś się we mnie załamało. W klinice już czekano na mnie. Profesor Mouilland pojawił się natychmiast, kiedy wprowadzono mnie do sali operacyjnej. Znowu miałam na sobie szpitalną koszulę. I znowu był ten fotel i oślepiające światło. Ale przynajmniej obok znajdował się ktoś życzliwy. Anestezjolog odsłonił mi rękę, zakładając opaskę powyżej łokcia. – Zakręci się pani w głowie i zaraz będzie pani spała – usłyszałam miły kobiecy głos. Zobaczyłam rozległą przestrzeń, może to była jakaś łąka, z oddali nadbiegało duże zwierzę, chyba koń... Nie, to był Tytan. Widziałam go wyraźnie. Poruszał się w zwolnionym tempie, wszystkie mięśnie pracowały pod skórą, potężne łapy odrywały się od ziemi, a potem opadały na nią. Miał taką piękną, rasową sylwetkę. Szeroka klatka piersiowa, wklęsły brzuch. – Przecież on już nie żyje od sześciu lat – powiedział czyjś obcy głos. – Jak to nie żyje – chciałam się oburzyć, ale nie mogłam wydobyć z siebie żadnego dźwięku. A on się zbliżał. Widziałam jego szpiczaste uszy i kwadratowy pysk. Jego oczy o ludzkim wyrazie... Orly, dochodzi pierwsza po południu Czuję się osłabiona, nierówno i zbyt szybko bije mi serce. Wypiłam za dużo kawy, nic przy tym nie jedząc. Po kilku dniach opuściłam klinikę. Profesor przyszedł się ze mną pożegnać i powiedział, że wynik badania histopatologicznego będzie do odebrania za dwa tygodnie. – Czy to może być rak?– spytałam cicho. Nikt teraz na to pani nie odpowie. Aleksander czekał na mnie w hallu, gdy tak szłam ku niemu na niepewnych nogach, pomyślałam, że jedynym usprawiedliwionym powodem obecności mężczyzny w klinice ginekologicznej jest nowo narodzone dziecko. W barku znowu robi się tłoczno, pewnie zaraz ktoś się do mnie przysiadzie. Powinnam stąd wyjść, ale ta słabość w kolanach... – Zawiozę cię do Rostowów – powiedział. – Wszystko ustaliłem z Katią. – Przecież ja nie mogę... to są obcy ludzie... – To nie są obcy ludzie, to są moi przyjaciele. Rostowowie przyjęli mnie bardzo serdecznie. Katia zaprowadziła mnie na górę, aby mi pokazać pokój. Wychodziło się z niego na taras, nad którym pochylała się stara czereśnia, kwitła właśnie. Jej gałęzie obsypane były delikatnymi białymi kwiatkami. Wydzielały słodkomdły zapach. Ten zapach koił, przywoływał dzieciństwo. W ogrodzie za domem na wzgórzu też tak kwitły czereśnie. – Niech pani nie myśli o smutnych rzeczach – powiedziała Katia przynosząc mi na taras soki. – Teraz trzeba wypoczywać, wypoczywać... Katia przysunęła do mnie stolik na kółkach i postawiła na nim tacę, sama przysiadła na drugim leżaku. – Aleksander już pojechał? – Nie, rozmawiają z Aloszą, a właściwie kłócą się. Jak zawsze na temat jakiejś nikogo nie obchodzącej historycznej zaszłości. Na przykład, co Iwan Groźny zwykł jadać na obiad. Jak jeden powie, że kaszankę, drugi będzie się upierał, że ruskie pierogi... – Umilkła na chwilę. – Lubię, jak ludzie się kochają, a wy z Saszą się kochacie. – Nie jestem już młoda... Rosjanka uniosła ręce do góry, była bardzo spontaniczna, swoje reakcje wyrażała jednocześnie słowem i gestem. – Nie wolno o tym mówić! A nawet o tym myśleć. Ja i Alosza kochamy się jak szaleńcy, mimo że on jest ode mnie o trzydzieści sześć lat starszy. Ledwo zipie, wycięli mu pół żołądka, a mimo to stać go na miłość. Czasami biorą nas za ojca i córkę, a my się wtedy śmiejemy z tego... Niejeden młody mógłby pozazdrościć Aloszy seksualnej wyobraźni... Aleksander wszedł na taras i Katia szybko się podniosła zostawiając nas samych. Całe dnie spędzałam tutaj. Bałam się, że Katia będzie mnie zamęczała rozmową, ale zostawiła mnie w spokoju. Zaglądała tylko od czasu do czasu z pytaniem, czy czegoś nie potrzebuję. Przynosiła mi soki. Myślałam o swojej matce, tak bardzo zamkniętej w sobie, tak osobnej. Coś z tego przejęłam od niej – niechęć do bliskiego kontaktu z innymi, do ściskania się i pocałunków na powitanie. Może brakowało tego Ewie, może jej wylewność w stosunku do matki Grzegorza brała się z jakichś nie zaspokojonych potrzeb z dzieciństwa. Nie potrafiłam wybaczyć matce tego romansu z młodszym mężczyzną. A poszłam w jej ślady... No tak, ale wtedy był inny czas i ja lepiej wyglądam od niej, miała bardzo nietrwały typ urody. Myślałam też o swoich wnukach. Prawie ich nie znałam. Najstarszy Jaś skończył niedawno dziesięć lat, był już dużym chłopcem, a ja niczego o nim nie wiedziałam. Czy lubi grać w piłkę, czy jeździ na rowerze... Jeździ, bo ma rower, ale czy to lubi... A jego siostry... Może bym już nie potrafiła ich odróżnić, dzieliło je tylko półtora roku... Dlaczego nie myślę o tych dzieciach jak o rodzinie? Aleksander powiedział kiedyś, że obraziłam się na cały świat, bo mi zabrał moją córeczkę. A ona już nie jest dzieckiem. Jest dorosła i ma prawo żyć po swojemu... Czym są uczucia? Znowu zadawałam sobie to pytanie. Przecież najbardziej nieegoistyczne uczucie, jakim jest miłość macierzyńska, w moim wypadku przegrało z moimi ambicjami. A czyja sama z nimi nie przegrałam? Zakopałam się na całe lata w jakichś naukowych dysertacjach, wyobrażając sobie, że to jedynie ma sens. A życie toczyło się gdzieś obok. Czy odrobiłam to chociaż w części, czy obecność Aleksandra mogła być jakąś rekompensatą? A kto mi zwróci te miesiące, lata, które wykradłam z dzieciństwa mojej córki. Nie chodziłam z nią do parku ani do kina... Może dlatego prowadza teraz na poranki filmowe swoje dzieci i bardzo tego pilnuje. Czego zabrakło w naszych wzajemnych stosunkach? Bo przecież nie miłości... Obie mamy do siebie żal. Ona o mój obojętny stosunek do jej dzieci, ja o te dzieci. Przyszły za szybko, zanim myśmy załatwiły swoje rachunki. Zanim ona zaakceptowała mnie jako matkę, a ja ją jako córkę. Ta sprawa nie jest jeszcze zamknięta, więc jak mogę myśleć o sobie jako o babce, skoro nie wiem, czy mogę siebie nazywać matką... Aleksander przyjeżdżał codziennie i przesiadywał u mnie długie godziny. Nie poruszaliśmy już drażliwych tematów, żadne z nas nie dawało poznać po sobie, jak bardzo oczekuje na wynik badania. To mógł być wyrok. Właściwie nie bałam się śmierci, raczej tego, co by się działo ze mną, zanim ona nastąpi, niedołęstwa, bólu, który trudno by mi było znieść. Ale tego pierwszego bałam się bardziej, może dlatego, że tak mało wiedziałam o swojej cielesności. Aleksander powiedział, że liczy się dla niego mój mózg. I chyba był to najbardziej używany przeze mnie organ. To, że mogę istnieć także jako kobieta, przez wiele lat nie miało dla mnie żadnego znaczenia. A kiedy zaczęło stanowić wartość, nastąpił krach... Rozmawialiśmy o książce, którą właśnie skończył. Dlaczego historia ostatniego cara. Mikołaj II interesował go jako człowiek. Jednostka uwikłana w historię. Był idealnym ojcem rodziny, ale na ojca ludu się nie nadawał. – Więc lud skazał go na śmierć. – Raczej bolszewicy, jeżeli się trzymać faktów – sprostował. Po tygodniu spędzonym u Rostowów wróciłam do Paryża, podjęłam też zajęcia na uniwersytecie. Dziekan spytał mnie, czy na pewno czuję się na siłach pozostać na Sorbonie do końca kontraktu. Jeżeli nie, uczelnia pójdzie mi na rękę. Zdrowie jest najważniejsze. Odpowiedziałam, że czuję się już dobrze. Chociaż wcale nie byłam tego pewna. On chyba też nie, co wyczytałam z jego wzroku. Niczego teraz nie byłam pewna. Wsłuchiwałam się w siebie, oczekując jakiegoś znaku. Ostrzeżenia... Ale wydawało się, że wszystko wróciło do normy. Oczywiście miało to potwierdzić badanie. Zakreśliłam w kalendarzu odpowiednią datę. Sypiałam teraz w swoim pokoju. Ta separacja fizyczna bardzo źle na mnie działała, bo nie tylko oddalałam się od Aleksandra, ale także od siebie. Działo się coś takiego, jakbym traciła skórę, a na jej miejsce odrastała nowa, obca. Ja – to znowu znaczyło coś innego... Do kliniki pojechałam przed zajęciami. Kiedy podawałam w okienku nazwisko, nie mogłam rozpoznać swojego głosu. Dziewczyna z wysoko wyskubanymi brwiami, co sprawiało wrażenie, jakby miała zdziwione oczy, poczęła szukać moich wyników. Podała mi niewielką kartkę. Przeczytałam łaciński tekst: Endometrium hyperplasticum in stadio proliferationis cum endometritite focali. Endocewititis chronica. Na ile znałam łacinę, nie było tam nic o raku. Było natomiast jeszcze jedno zdanie po francusku: „Wskazana obserwacja”. Raka się nie obserwuje, raka się albo wycina, gdy nie jest jeszcze za późno, albo się zapisuje leki uśmierzające bóle. Nie obserwuje się go z całą pewnością... Z tym badaniem udałam się do gabinetu profesora Mouillanda, oczekiwał mnie. Poprosił, abym usiadła. – Dostanie pani teraz leki, które będzie pani zażywała przez trzy miesiące, potem zrobimy kontrolną biopsję. Patrzyłam na niego z przerażeniem. – Za trzy miesiące będę już w Warszawie. – To trzeba ją tam wykonać. Czułam, jak cała krew ucieka mi z policzków. – Panie profesorze, przecież badanie nie wykazało raka... – Ale to już pierwszy krok w niedobrą stronę. Prawie nie słuchałam teraz, co do mnie mówi. Potakiwałam głową, godziłam się na wszystko, a chciałam tylko jednego: jak najprędzej stąd wyjść. Na powietrze. Na słońce. Wyrok nie został wykonany, a oni mi mówią, że niezupełnie. Trzy miesiące to jak całe życie. Całe moje życie z Aleksandrem... Zobaczyłam go siedzącego na ławce przed kliniką. Na mój widok wstał. – Skąd się tutaj wziąłeś? Orly, wpół do drugiej po południu Wyniosłam się z barku, zrobiło się tam zbyt tłoczno. Mam teraz naprzeciwko zegar. Mogę obserwować już nie minuty, ale nawet sekundy dzielące mnie od opuszczenia Paryża. Nie tak to chyba miało wyglądać. Mój wyjazd stąd cały czas rysował mi się niezbyt jasno, ale zawsze oznaczał dla mnie rozstanie z Aleksandrem. Miałam żegnać Paryż i żegnać jego. A nie starczyło mi odwagi, aby po raz ostami spojrzeć mu w oczy. Więc tak się kończyła ta historia, ucieczką bohaterki... Ten czas po Reims... Aleksander troszczył się o mnie, tak bym to nazwała, przytulał mnie, ale nie było w tym niczego z naszej poprzedniej fizycznej bliskości. Może to, jak mnie wiózł do Paryża, w tym zakrwawionym ubraniu... Może nie mógł tego zapomnieć, a może zaszkodził nam mój pobyt u Rostowów. Odwiedzał tam chorą. I taka teraz dla niego byłam: chora... Obudziłam się w środku nocy czując, że dzieje się ze mną coś niesłychanego, oto oddalałam się od swojego ciała, traciłam z nim kontakt. Zupełnie jakbym z powrotem wpełzała do swojej skorupy. Dramatycznie potrzebowałam bliskości kochanka, ciepła jego ciała, jego zapachu. Pojęłam, że bez tego zginę, przemienię się w tę bezpłciową istotę, którą byłam przez lata. Wstałam z łóżka i w ciemnościach wsunęłam się do jego pokoju. Objęły mnie jego ramiona. – Myślałem, że już nigdy do mnie nie przyjdziesz – usłyszałam jego szept. W świetle latarni widziałam zarys jego nagiego ciała; pochylony nade mną sprawiał wrażenie, jakby się modlił. Twarz miał w cieniu. Czułam dotyk jego palców na skórze i przejmowało mnie to dreszczem. Wszystko we mnie budziło się do życia. I nie odnosiło się to tylko do sfery erotycznej, pod wpływem jego bliskości zaczynałam naprawdę żyć. Musiałam sobie jakoś odpowiedzieć napytanie: dlaczego ja i on? Można by wszystko zwalić na okoliczności. Jego przyjaciółka wyjechała, ja byłam blisko. Ale to byłoby za proste. Im dłużej nad tym myślałam, tym bardziej byłam przekonana, że skoro ludzie tacy jak my się spotkali, nie mogli sobie pozostać obojętni. W swoich studiach nad Dostojewskim doszłam do pewnego spostrzeżenia. Jego stosunek do kobiet zawierał pewną skazę, kobiety były dla niego święte, nawet dziwki miały w sobie tę świętość, do której mężczyzna nie powinien się zbliżać. Bo mężczyzna mógł ją tylko zbrukać. Więc nie zbliżał się ani Dostojewski-pisarz, ani Dostojewski-mężczyzna. Kochał, cierpiał, ale nie mógł się zbliżyć. Nie tylko do kobiety zresztą, w ogóle do drugiej istoty. Ta druga istota była dla niego wielką niewiadomą i zasadzką. Dostojewski był biednym człowiekiem. I my, ja i Aleksander, my też byliśmy takimi biednymi ludźmi. Niedostatek emocjonalny w każdym z nas nie pozwalał na bliższy związek z kimkolwiek, ale taki niedostatek emocjonalny zebrany w jedno... Orly, druga po południu Przez chwilę wydawało mi się, że widzę Grzegorza, mojego zięcia, pośród tłumu podróżnych. Podobna sylwetka, włosy związane w kitkę z tyłu głowy i nieodłączna dżinsowa koszula luźno puszczona na spodnie. Ale to oczywiście złudzenie, bo cóż by on mógł tutaj robić. A poza tym ten podróżny ma wypielęgnowane ręce, a ręce Grzegorza były zgrubiałe od lin, po których wspinał się na drzewa, zgrubiałe, poranione, z zastarzałym brudem w zadrach skóry, brudem nie do odmycia. – Wiem już, za co nie lubisz swojego zięcia – powiedział przy jakiejś okazji Aleksander. – A za co go lubisz? Nie umiałam Grzegorza jednoznacznie ocenić. Był prymitywny i zarazem nie był. Milczący i zamknięty w sobie, nagle potrafił błysnąć poczuciem humoru w najlepszym gatunku. Nie wyniósł z domu żadnych nawyków kulturalnych i to mnie raziło. Ale żył w swoim własnym świecie, w świecie zwierząt i roślin. Czasami myślałam, że jest lepszy od nas wszystkich... A na pewno tak pomyślałam, kiedy którejś niedzieli Aleksander zabrał mnie do cerkwi. Bardzo się zdziwiłam, gdy mi to zaproponował. – Jesteś wierzący? – spytałam zdumiona. – Zadałaś mi trudne pytanie. Mógłbym uznać Boga – intelektualistę i estetę, ale ten Jego syn... to wywyższanie prostego człowieka, to mi przypomina skompromitowaną doktrynę... – A więc nie? – Raczej nie. – To dlaczego chcesz iść do cerkwi? – Czasami się tutaj duszę, potrzebuję ojczystego języka... – Język cerkwi to raczej mój język. – No więc potrzebuję tamtej atmosfery. Pomyślałam, że to interesujące zobaczyć, kto chodzi do cerkwi w Paryżu. Aleksander oświadczył, że pójdziemy do tej pod wezwaniem św. Aleksandra Newskiego, nie dlatego bynajmniej, że jest jego patronem, ale dlatego, że tuż obok znajduje się rosyjska piekarnia i po nabożeństwie można w niej kupić prawdziwy chleb. – Chleb, Julio – powiedział znacząco – a nie bagietki i croissanty! Kiedy weszliśmy do środka, rozejrzałam się po twarzach, byli tam przeważnie ludzie starsi, trochę starsi ode mnie i dużo starsi od Aleksandra. I chyba była ta atmosfera, jakiej on szukał. Inni zgromadzeni tam ludzie też jej chyba szukali, twarze zasnuwała im nostalgia, a może tak mi się tylko wydawało. Obserwowałam ukradkiem stojącą obok mnie kobietę. Kiedyś musiała być bardzo piękna, to szlachetne piękno zastygło w jej rysach, tylko skóra... Miała na głowie czarną chustkę zawiązaną pod brodą, jakby była w żałobie. Ale czułam, że ona zawsze tak chodziła, na znak pokuty, że jest na obczyźnie. Przymknęła powieki, dwie przepięknie wyrzeźbione łódki, i modliła się żarliwie. Oglądałam ikony, ornamenty na okuciach miały motywy roślinne, może dlatego pociągła, o zapadniętych policzkach twarz na jednej z nich wydała mi się podobna do twarzy Grzegorza. To był święty Mikołaj... Nasz czas bezpowrotnie się kończył. Powinnam już właściwie myśleć o zarezerwowaniu biletu na lot do Warszawy, ale jakoś zwlekałam. Zrobię to jutro, obiecywałam sobie, ale gdy to jutro nadchodziło, przenosiłam całą sprawę na dzień następny. Tak minął tydzień i już nie mogłam zwlekać, skończyłam bowiem zajęcia na Sorbonie. Od poniedziałku musiałabym płacić za hotel z własnej kieszeni. Co prawda mój pokój od miesięcy stał pusty, bo gnieździliśmy się z Aleksandrem w jednym. To jednak był mój wolny wybór. Teraz mogłabym tutaj istnieć zdana tylko na niego. Jak to wszystko szybko przeminęło, wydawało mi się, że zaledwie wczoraj spotkałam Nadię przy windzie. Po jej wyjeździe nigdy o niej nie rozmawialiśmy. Nie wiedziałam, czy Aleksander utrzymuje z nią kontakt, czy do niej pisze albo dzwoni. Na ślad jej listów też nie natrafiłam. Niby nic mnie ta sprawa nie obchodziła, a jednak rzucałam okiem w stronę kosza na śmieci, czy nie ma tam koperty z Moskwy zaadresowanej kobiecym pismem. Być może kiedy wyjadę, te listy się pojawią, albo nawet pojawi się ich nadawczyni. Aleksander miał tu pozostać jeszcze do jesieni. I byłoby to całkiem naturalne, oboje byli młodzi, piękni. A ja... kiedy rano wchodziłam do łazienki, starałam się na siebie nie patrzeć. Miałam podpuchnięte oczy, zmarszczki odciśnięte od poduszki. Mimo prób nie udawało mi się przespać całej nocy na wznak, z uporem powracałam do swojej ulubionej pozycji na boku, z kolanami niemal pod brodą. Odkąd spaliśmy razem, nie zwijałam się już w kłębek, ale i tak na policzkach pozostawały wyraźne kreski, nawet gdy za poduszkę służyło mi ramię mojego kochanka. Nigdy przedtem nie używałam kosmetyków i nie nauczyłam się, jak inne kobiety, tuszować wad swojej urody. Teraz bardzo nad tym bolałam, kupiłam nawet make up i róż, ale nie umiałam się tym posługiwać. Wydawało mi się, że makijaż w moim wykonaniu jeszcze mnie postarza. Być może zawodowa stylistka potrafiłaby uczynić moją twarz atrakcyjniejszą, ale na wizyty w zakładzie kosmetycznym nie było mnie stać. I tak nadszarpnęłam swój budżet kupując sobie parę rzeczy do ubrania. Aleksander zawsze zauważał moją nową bluzkę czy apaszkę. Więc zdobyłam się wreszcie na to i zarezerwowałam bilet do Warszawy. Potem chodziłam ulicami żegnając się z Paryżem, który stał się dla mnie miastem miłości w dosłownym sensie. Te uliczki pnące się pod górę, u których wylotu widać było niebo... Wieże kościołów i kafejki, do których tak lubiłam wstępować, i jako ktoś niezmiernie szczęśliwy, i jako ktoś zrozpaczony, na dnie. Teraz wszystko to należałoby nazywać przeszłością. Wieczorem, kiedy Aleksander zgasił światło i wsunął się obok mnie pod kołdrę, powiedziałam: – Pojutrze wyjeżdżam. – Dokąd? – Wracam do Warszawy. Cisza. – Mam już bilet, zawiadomiłam o przyjeździe córkę... – I mnie zawiadamiasz na końcu – usłyszałam jego głos. – Najtrudniejsze zawsze zostawiam na koniec. Cisza. Potem jego głos w ciemności: – Mam dla ciebie inną propozycję, chciałbym, abyś pojechała ze mną na Majorkę. – Na Majorkę? Ty chcesz tam jechać? Po co? – Mieszka tam mój krewny. Zaprasza nas oboje na dwa pierwsze tygodnie lipca. – Nas? A skąd on o nas wie? – Ode mnie. Gdyby nie było jakichś medycznych przeciwwskazań, możemy się już pakować. Wakacje? To by były pierwsze moje wakacje od lat. Dawno temu byłam nad Bałtykiem, w Juracie, gdzie nasz uniwersytet miał dom wczasowy. Pojechałam na tydzień, uważając, że na więcej nie mogę sobie pozwolić. Że to zbytnia strata czasu. Byłam naukowcem, a jak się jest naukowcem, nie można być nikim innym. A już z pewnością nie kobietą idącą brzegiem morza z sandałami w ręku. Wtedy, w Juracie, codziennie chodziłam nad morze oglądać zachód słońca, inni też tam przychodzili, ale to były wyłącznie pary. Objęci szli brzegiem, słona woda obmywała im stopy. I mnie morze obmywało stopy, ale na piasku odbijał się mój pojedynczy cień. Ten jeden raz żałowałam, że nikogo nie kocham... Wyjazd na Majorkę... to było jak odroczenie wyroku. Nie mogłam dłużej pozostać w Paryżu, bo mój pobyt tutaj nie dałby się w żaden sposób zakwalifikować. Bo jako kto miałam tu teraz przebywać? Jako kochanka Aleksandra? To mogło być dobre dla Nadi. W jej wypadku nie byłoby w tym nic dziwnego, w moim wypadku byłoby upokorzeniem. Mogłam być zdana na swoją miłość, ale nie na młodszego o wiele lat mężczyznę. Aleksander w roli mojego kochanka, tak, to było do przyjęcia. Ale ja w roli kochanki... Niby to samo, a jednak różnica ogromna. Do tej pory mój pobyt w Paryżu wiązał się z moim zawodem, był usprawiedliwiony. Profesor Mouilland nie był zachwycony tym pomysłem. Zmiana klimatu w mojej sytuacji była ryzykiem, a jeszcze zmiana na klimat tak gorący. – A jak dostanie pani krwotoku? Nie powtórzyłam tego Aleksandrowi, bo chciałam z nim wyjechać. Bałam się oczywiście, ale postanowiłam zaryzykować. Rzucałam wyzwanie swojemu ciału, które ostatnio tak mnie zdominowało. Stanowiło wielką niewiadomą, w każdej chwili mogło mnie zaskoczyć, zmienić moje plany, przebrać w szpitalną koszulę albo pozwolić na pieszczoty kochanka. Pomyślałam nawet, że w łóżku stanowimy trójkąt. On, ja i ono... Wszystko, co nas dotyczyło, działo się przecież za jego przyzwoleniem. A teraz postanowiłam mu się sprzeciwić, narazić na ryzyko. Być może zechce mnie ukarać... Zadzwoniłam do Ewy. – Jedziesz na Majorkę? Sama? Zawahałam się. – Nie, z tymi Rosjanami... Nie odważyłam się wyznać, że jadę tylko z mężczyzną. – Z tą Nadią i Saszą? – Właśnie. – Wydawało mi się, że ona wyjechała do Moskwy – drążyła córka. – No... wyjechała i przyjechała... – To baw się dobrze. – Wątpliwości Ewy zostały rozwiane, z moimi było gorzej. Orly, kwadrans po drugiej po południu Zmęczyły mnie te godziny tutaj, w tym hałasie i tłoku, hala dworca lotniczego nie przypomina katedry... Mimo to wybrałam to właśnie miejsce na swój żałosny rachunek sumienia... Wylądowaliśmy na lotnisku w Palmie wczesnym popołudniem. Już na schodkach samolotu owiało mnie gorące wilgotne powietrze. Zupełnie jakbym znalazła się w saunie, sukienka niemal natychmiast przylgnęła mi do pleców. A była przecież jak mgiełka, z jedwabiu. Dostałam ją od Aleksandra tuż przed naszym wyjazdem. Kiedy weszłam do pokoju, leżała rozłożona na łóżku, długa i bardzo szeroka, na cienkich ramiączkach, ciemnoczerwona w secesyjne kwiaty. Taki krój sukienki będzie mnie pogrubiał – pomyślałam, ale kiedy ją przymierzyłam, stwierdziłam, że nie jest źle, wydawałam się w niej wyższa niż w rzeczywistości i... chyba młodsza. Na krótką chwilę poczułam się młoda, okręciłam się na pięcie pośrodku pokoju, wiotki materiał owinął się wokół moich nóg. Na to wszedł Aleksander. Z wrażenia zagwizdał. – Co to za szałowa dziewczyna przyszła do mnie w odwiedziny? – spytał ze śmiechem. A mój dobry nastrój nagle zgasł. Nie dziewczyna – przemknęło mi przez głowę – stara baba w przebraniu. Ale nie wolno o tym mówić. A nawet o tym myśleć. No więc nosiłam tę sukienkę i lubiłam ją. Włożyłam ją nawet na podróż. W samolocie popijaliśmy wino i w jakimś momencie poczułam zawrót głowy. Od wina? Czy to moje ciało szykuje mi nową niespodziankę? Gdybym była w Warszawie, lekceważyłabym takie sygnały, jak to robiłam przez całe życie. U dentysty zjawiałam się wtedy, gdy ząb dokuczał mi już tak bardzo, że nie mogłam normalnie funkcjonować. Przy wszelkich przeziębieniach i grypach leczyłam się sama, a właściwie wcale się nie leczyłam. Nawet z gorączką chodziłam na uniwersytet. Ale teraz to było co innego, teraz wplątałam się w coś, co nazywa się miłością, i chciałam być młoda i zdrowa, a moje starzejące się ciało stanęło temu na przeszkodzie. Czułam więc do niego niechęć, a nawet zaczynałam się go bać. Gotowa do wszelkich pertraktacji, byle tylko pozwoliło mi dotrwać do końca mojego romansu w jakim takim zdrowiu. Znaleźliśmy się z Aleksandrem w ogromnej hali, w której odbywała się kontrola paszportów. Było pełno ludzi, głowa przy głowie, morze głów. Pomyślałam, że nie wydostaniemy się stąd do wieczora, ale podróżnych przy przejściach kontrolnych ubywało tak samo szybko, jak ich przybywało z lądujących właśnie samolotów. W sali przylotowej oczekiwał na nas kuzyn Aleksandra. Niemłody już mężczyzna, równy Aleksandrowi wzrostem, ale znacznie tęższy. Olbrzymi brzuch tworzył przed nim rodzaj bufora. Koszulka nie dopinała się na nim i Dymitr Pawłowicz, jak mi się przedstawił, świecił nagością, która kończyła się dopiero gdzieś w okolicach podbrzusza, gdzie krótkie spodenki ściągnięte były paskiem. – No, jak tam podróż? – grzmiał starszy pan. – Pokaż no swoją panią, owszem, owszem, niczego, pochwalam twój wybór, a ja się na kobietach znam... Wsiedliśmy wreszcie do samochodu, fotel kierowcy cofnięty był do końca, więc nikt za nim nie mógł już usiąść. Aleksander zaproponował, abym zajęła miejsce z przodu, ale usiadłam z tyłu. Całą drogę rozmawiali, ja się nie odzywałam. Wyglądałam przez okno. Na razie widoki mnie nie zachwyciły, jechaliśmy autostradą, po której obu stronach widoczne były jakieś kotły, wieże ze zwojami drutów. Nie było w tym nic malowniczego, dopiero kiedy zjechaliśmy z głównej drogi, krajobraz się zmienił. Pojawiły się krzewy obsypane kwiatami, kępy palm i innej nie znanej mi roślinności. Droga wiodła teraz pod górę, zobaczyłam w dole morze i rozrzucone na brzegu wśród zieleni białe wille. Wjechaliśmy do miasteczka, w którym mieszkał pan Dymitr. Aleksander powiedział mi, że starszy pan od lat spędza tu większą część roku, na kilka zimowych miesięcy wyjeżdża natomiast do córki do Ameryki. Uliczka, przy której stał jego dom, pięła się do góry, willa była dwupoziomowa i miała dwa osobne wejścia. Otrzymaliśmy klucz od naszej furtki, do środka weszliśmy przez taras obrośnięty krzewami pnących róż, kwitły właśnie wydzielając silny zapach, który niestety mieszał się z wonią usytuowanego nie opodal tarasu szamba. W środku było mroczno i zalatywało stęchlizną od nie przewietrzonych materaców. Zimą pomieszczenia nie były opalane. Wynieśliśmy materace na słońce i do wieczora przykry zapach zniknął. Nasze mieszkanie składało się z dwu pokoi, łazienki i kuchni. W zawieszonych na ścianie szafkach w kuchni były naczynia stołowe i talerze. Była też lodówka, zaopatrzona na nasz przyjazd. A więc mogliśmy tu samodzielnie żyć. Wieczorem zaproszeni zostaliśmy na kolację, przyszło paru dobrych znajomych pana Dymitra, do którego Aleksander zwracał się: diadia. Wszyscy oni mieli domy przy tej ulicy i tak jak krewny Aleksandra spędzali tu większość roku. Rozmowy przy kolacji dotyczyły przeszłości, czasów przed rewolucją, których oni już zresztą nie pamiętali. Ich rodzice na szczęście wyjechali w porę, ratując w ten sposób własne głowy i głowy swoich dzieci. Wspominano jakąś Annę Nikołajewnę, która w dziewięćdziesiątej piątej wiośnie zgasła w domu starców w dalekiej Filadelfii. – Tak, tak, droga moja – zwrócił się do mnie pan Dymitr – wiatr historii rzucił nas w różne strony świata jak niepotrzebne śmieci. Ale za to nasze kości nie gniją w jakimś wilczym dole albo nieczynnym szybie. – A nie chciałby pan odwiedzić teraz Rosji? – spytałam. – O nie, to już nie jest moja Rosja i nigdy nią nie będzie... Moja Rosja została rozstrzelana w domu Ipatjewa. Nie przypadkiem ten, co kazał dom w Jekatierinburgu wysadzić w powietrze, zasiada teraz na Kremlu. Ale i tak nie udało im się zatrzeć tej zbrodni, teraz Sasza napisał o niej książkę na zamówienie francuskiego wydawcy. Prawda zawsze wyjdzie na wierzch! – A ja zawsze wiedziałem, że historia to złośliwa suka – wtrącił jeden z zaproszonych gości. Miał już dobrze w czubie, bo od początku kolacji prawie nic nie jadł, sięgał jednak często po kieliszek. Stworzyli tu sobie getto, na ulicy słyszało się tylko język rosyjski. Wuj Aleksandra przesiadywał całymi godzinami na werandzie, co i rusz zaczepiając któregoś z przechodniów. – Zdrawstwuj, Wołodia, kak zdorowje? – A jakoś, pomalutku – odpowiadał przechodzień, wolno pnąc się pod górę, a pan Dymitr witał już kogoś innego. – Co słychać, Anno Pietrowno, jak tam zakupy, udane? – Drogo, Dymitrze Pawłowiczu, coraz drożej na tej piekielnej wyspie. Wszystko przez tych przyjezdnych... Mój pobyt tutaj stworzył mi wiele nowych problemów, ten chociażby, że trzeba było chodzić na plażę. Dla Aleksandra było to takie proste. Wkładał krótkie spodenki, koszulkę, na brzegu rozbierając się do kąpielówek. Niemal natychmiast jego skóra nabrała oliwkowego odcienia, co przy jasnych włosach stanowiło ciekawy kontrast. Słońce, tak okrutne dla mnie, dla niego było łaskawe. Kiedy wchodził do wody, śledziły go wszystkie oczy, jego muskularne, piękne ciało, szerokie ramiona i wąskie biodra, długie umięśnione nogi. Dopiero tutaj jego męska uroda zajaśniała pełnym blaskiem. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego zwrócił na mnie uwagę, na osobę tak mało atrakcyjną fizycznie. Moja twarz była do przyjęcia w mroku paryskiej kawiarenki, ale w ostrym słońcu Majorki! Klęska. A moje ciało to była klęska nieporównanie większa. Sukienka w secesyjne kwiaty chroniła je przed wzrokiem innych, ale Aleksander nalegał, abym kupiła sobie kostium kąpielowy. – Muszę się najpierw przyzwyczaić do słońca – mówiłam zajmując miejsce pod parasolem. A gdzieś w środku pojawiał się zwierzęcy strach. On wymagał ode mnie, abym się na oczach wszystkich obnażyła. Ale przecież nie znał mojego ciała tak dobrze, jak ja je znałam, nie wiedział, jaką klęską mógł się okazać skąpy skrawek materiału. – Nie powinnam się nagrzewać, przecież wiesz – broniłam się. – Nie musisz leżeć plackiem na słońcu, ale wykąpać się chyba możesz? – Woda jest brudna, pełno w niej paprochów. Aleksander przyjrzał mi się uważnie. – O co naprawdę chodzi? – O nic... najlepiej się czuję w swojej czerwonej sukience... Starałam się unikać jego wzroku. – Nie chcesz się pokazać rozebrana? Przecież masz ładne ciało... Wszystko można było o mnie powiedzieć, tylko nie to. Ładne ciało miała dziewczyna, która tego ranka szła plażą. Mulatka o niezwykle pięknej twarzy, bujnych, aż granatowych włosach i figurze jak stworzonej przez Michała Anioła, gdyby zechciał rzeźbić kobiety. Miała na sobie tylko skąpe figi, przy każdym poruszeniu jej obnażone duże piersi kołysały się lekko, były kształtne, o sterczących brodawkach, potem wąziutka talia i biodra o cudownym, fascynującym kształcie. Stąpała wolno na smukłych nogach. Tak, ona miała prawo odkrywać swoją nagość. Tego ranka siedząc pod parasolem przyjęłam swoistą defiladę obnażonych kobiecych ciał. Zrozumiałam dobitniej niż kiedykolwiek, czym jest starzejąca się materia. Plaża na Majorce stała się laboratorium, w którym jak pod mikroskopem mogłam śledzić zmiany, jakich dokonuje w nas czas. Defilowały przede mną dziewczynki zaledwie z zawiązkami piersi, kobiety trzydziesto-, czterdziesto-, pięćdziesięcio-, ale i siedemdziesięcioletnie. Pomarszczona jak u indora szyja i obwisłe, smutne piersi należały do jakiejś Niemki. Szła dumnie niosąc głowę pod sztandarem: jestem, jaka jestem, i nikomu nic do tego. Nigdy nie przystanę na to, aby przyłączyć się do takiego pochodu. Niech Aleksander gada sobie, co chce. Najchętniej siedziałabym na tarasie przed domem, w cieniu. Tam czułam się bezpieczna, ale on się na to nie zgadzał, wyciągał mnie na plażę, nie rozumiejąc, jaką wyrządza mi przykrość. Któregoś ranka po powrocie z zakupów rzucił mi jakieś zawiniątko na kolana. To był kostium kąpielowy, jednoczęściowy na szczęście, ale stanowczo zbyt wycięty na plecach. – Przymierz. – Jest za mały... – A właśnie, że jest w sam raz. Chcesz się założyć? Podniosłam się wolno z leżaka i poszłam do łazienki. Kostium był dobry, mimo to szybko go zdjęłam i włożyłam z powrotem sukienkę. Aleksander był zawiedziony. – Rzeczywiście za ciasny? Zawahałam się. – Nie. Ale... chyba źle w nim wyglądam. Nigdy dobrze nie wyglądałam w kostiumie, bo mam za krótkie nogi... – Wcale nie masz za krótkich nóg. Uśmiechnęłam się smutno. – Wiem, że dla ciebie jestem długonogą dziewczyną, ale na plaży są także inni. – Co cię oni obchodzą? Widziałaś wczoraj tę stukilową babę? Jedna jej pierś była wielkości arbuza, a ona nic sobie z tego nie robiła, paradowała na golasa... – Ale ja nie będę paradowała na golasa. I nie będę chodziła na plażę. A jak mnie zaczniesz do tego zmuszać, wyjadę. Aleksander kucnął u moich kolan. – Nie będę cię do niczego zmuszał – powiedział ciepło – a tylko chciałem, abyś razem ze mną weszła do wody... Od tej rozmowy zaczęły się dla mnie prawdziwe wakacje. Siedziałam na leżaku i czytałam sterty pism, które Aleksander przynosił co rano. On też nie chodził już na plażę, pływał w basenie albo kładł się na słońcu u moich stóp. – Wiesz, że Dymitr wyruszył ze swoimi kolesiami na wycieczkę? I cały dzień będziemy sami? – spytał. – No tak. – Więc skoro jesteś dla mnie długonogą dziewczyną w sukience, będziesz taka także w kostiumie. Może zgodzisz się wejść do basenu... Chciałam coś ostro odpowiedzieć, ale na widok jego miny poczułam się rozbrojona. – Ryzykujemy oboje – powiedziałam wstając. Włożyłam kostium, a kiedy weszłam na taras, wydawało mi się, że stąpam po rozżarzonych węglach. Aleksander chwycił mnie na ręce i zaniósł do wody. Była jak podgrzana, nie odczułam zwykłego dreszczu. Zanurzanie się, to było takie przyjemne. Przepłynęłam basen kilka razy i usiadłam na jego krawędzi, stopy trzymając w wodzie. Ile jeszcze straciłam i o tym nie wiem? – pomyślałam. Aleksander podpłynął do mnie. – I jak, długonoga? – Wspaniale. Ujął moją stopę i pocałował. Potem wspólnie przygotowaliśmy obiad. Mięso z grilla i sałatka z surowych warzyw, do tego butelka czerwonego wina. Zjedliśmy na tarasie i poszliśmy do sypialni, gdzie panował półmrok i było cudownie chłodno. – Wiesz, wydaje mi się, że po raz pierwszy w życiu przeżyłam dzień jak inni ludzie. – Wolałbym, żebyś mi bardziej ufała – mruknął. Położył rękę w dole mojego brzucha, posuwając się coraz niżej, jego palce zawędrowały pomiędzy moje uda. Uniósł się na łokciu i zajrzał mi w twarz. Nasze oczy się spotkały. Orly, wpół do trzeciej po południu Od jakiegoś czasu przyglądam się niezwykłej parze siedzącej nie opodal mnie. Starsza pani i jej pies. Fantazyjnie wystrzyżony biały pudel. Wydaje się rozumieć każde jej słowo. Przekrzywia głowę, ziaje, co wygląda, jakby się uśmiechał. A ona mówi, że niestety muszą rozstać się na czas podróży, będzie podróżował w innym pomieszczeniu. Ale wkrótce się znowu spotkają, więc nie powinien się martwić. A gdybym wzięła sobie psa... Oczywiście nie takiego. Z białym pudlem wyglądałabym pretensjonalnie. Mógłby być zwyczajny kundel, byle miał inteligentne oczy. Mogłabym do niego mówić, nie musiałabym milczeć całymi godzinami... Majorka... to chyba naprawdę beztroski okres w moim życiu, jedyny. I z pewnością ostatni. Co prawda złe stało za drzwiami. To, co się kryło w moim brzuchu. To, co było na złej drodze, jak powiedział profesor Mouilland. I nasze rozstanie. Ale na razie były wakacje. Pomysł wycieczki do Valdemosy powstał zaraz po naszym przyjeździe. – Jak już gościmy u siebie Polkę – grzmiał wuj Aleksandra – to grzech by było nie zawieźć jej w miejsca, po których stąpał jej wielki rodak. Przypadkiem usłyszałam jego rozmowę z Aleksandrem. Okienko od łazienki wychodziło na ogród, a oni siedzieli na leżakach. – To, że jest od ciebie starsza, to nie taka znowu przeszkoda, ale to Polka. A między Polakami i Rosjanami nigdy nie będzie zgody. Ten naród zawsze nas kąsał jak wściekły zwierz... Pamiętasz zamach na Konstantego? Aleksander roześmiał się. – Wuju, jest koniec dwudziestego wieku, a nie osiemnastego czy nawet dziewiętnastego, niech wuj o tym nie zapomina! – Ale geny zawsze te same! Wyruszyliśmy wczesnym rankiem; Aleksander siedział obok pana Dymitra, a ja z tyłu. Wyglądałam przez okno. Piękno tej wyspy było nieopisane, chociaż Aleksander uważał, że roślinność jest nieco monotonna i niezbyt bujna, w oczy rzuca się przede wszystkim ruda ziemia. A palmy? Kaktusy nadnaturalnych rozmiarów? A nie znane mi krzewy obsypane kwiatami? Miałam świeżo w pamięci opowieść Wierzyńskiego o Chopinie, znalazłam ją u jednego z bukinistów, przetłumaczoną na francuski. Kupiłam książkę jako polonica, a potem kiedy spędzałam bezczynnie czas na tarasie u Rostowów, poprosiłam Aleksandra, aby mi ją przywiózł. Czy mogłam przypuszczać, że posłuży mi za przewodnik po tej wyspie? Jak Chopin i George Sand widzieli Valdemosę? W tym dziwnym pustkowiu najdziwniejsza wydawała się ogromna budowla, jakby strącona z nieba. Opasana murem i wsparta o taras nad urwiskiem, rozsiadła się tu pustelnia kartuzów. Gdy przybysze przekroczyli jej bramę, weszli w świat samotności i opuszczenia. Zabudowania, wieże i krużganki tonęły w niezmąconej ciszy i tylko kroki idących odbijały się głośnym echem śród murów. Taras wsparty nad urwiskiem, mury i krużganki, zgoda. Ale cisza? Było tu mnóstwo ludzi, którzy gadali głośno, śmiali się, fotografując wszystko, co się da. Co krok natykaliśmy się na stragany z pamiątkami, miniatury fortepianów z naklejoną główką Chopina. Albo sama główka. Twarzyczka anielsko piękna, nawet nos zgubił charakterystyczny garbek. Jakie to jarmarczne – myślałam z niesmakiem. Duże wrażenie zrobił na mnie widok maski pośmiertnej Fryderyka w gablocie. Boleśnie ściągnięte rysy, powieki przykrywające oczy. Zupełnie jakby opadły przed chwilą, jakby udało się zatrzymać moment rozstawania się ze światem. Potem czytałam jego listy. To było dziwne uczucie, stałam oto w celi, która przeszło sto lat temu służyła mu za schronienie, i czytałam: Cela ma formę trumny wysokiej... W pewnej chwili dotarło do mnie, że dookoła jest cicho. Rozejrzałam się, nie było przy mnie Aleksandra, nie było też nikogo innego. Znalazłam się w długim korytarzu o niskim sklepieniu, było tu pełno drzwi. Zaglądałam po kolei do cel, ani żywego ducha. Moje kroki niosły się głośnym echem pośród grubych murów. Nie umiałam trafić do wyjścia. Zapędziłam się w ciemny korytarz, bo wydawało mi się, iż tędy wchodziliśmy do klasztoru, ale kończył się ślepą ścianą. Nawiedziło mnie uczucie, że już nigdy stąd nie wyjdę. Nie rozumiałam, co się stało, niemal przed chwilą było tu tłoczno, więc gdzie się podziali ci wszyscy ludzie? Nie mogli tak po prostu zniknąć. Gdzie był Aleksander? Przez niską furtę, tak niską że przechodząc przez nią musiałam pochylić głowę, wydostałam się na wewnętrzny dziedziniec klasztorny, ale wszystkie przejścia były pozamykane, powróciłam więc tą samą drogą do środka. I znowu echo niosło odgłos moich kroków. Odnalazłam celę, w której mieszkał niegdyś Fryderyk i w której się zgubiłam. On był chory... krew rozdzieliła go z kochanką... Sand musiała się przestraszyć, nie chciała już go wpuścić do swojego łóżka... Ja miałam więcej szczęścia... Usłyszałam czyjeś kroki i nagle zimny pot wystąpił mi na czoło, byłam niemal pewna, że to któreś z nich. On albo ona, prędzej on, byłam przecież w jego celi... Ale to była kustosz muzeum, Mulatka, bardzo się zdziwiła na mój widok. – Co pani tu robi? – spytała. – Nie mogłam wyjść. Wszystkie drzwi były pozamykane. – Bo była przerwa, między dwunastą a drugą muzeum jest zamknięte dla zwiedzających. Na zewnątrz zobaczyłam Aleksandra. Był bardzo zaniepokojony. – Szukam cię od dwóch godzin, gdzie byłaś? Przez pomyłkę zamknięto mnie z duchami – pomyślałam. Na Majorkę zjechała amerykańska wnuczka pana Dymitra, Mary, a właściwie Masza, bo tak ją tu nazywano. Była duża, dorodna, typ tenisistki. I okazało się, że istotnie grywa w tenisa, prawie nie rozstaje się z rakietą. Miała donośny głos, a ponieważ dużo mówiła i śmiała się, słychać ją było w całym domu. Jej namiętność do kortów tenisowych okazywała się wybawieniem, znikała bowiem na długie godziny. Chociaż właściwie ją lubiłam. Jak przystało na Amerykankę i kobietę wyzwoloną, Mary-Masza niczemu się nie dziwiła. Związek Aleksandra ze mną przyjęła jako coś najnormalniejszego w świecie. Ona była sama i nie zamierzała tego zmieniać. – Kochanek tak – powiedziała – mąż nigdy. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym zamieszkać z mężczyzną, z kimkolwiek – dodała. – Najlepiej się czuję sama ze sobą... Do czasu – pomyślałam – gdy już się niczego nie da nadrobić... Ja być może nadrobiłam miłość, ale coś minęło bezpowrotnie. Jedna z nich to długie wspólne życie z mężczyzną. Nie ma nikogo, kto by mnie pamiętał z młodości, nikogo bliskiego, nie mam świadka mojego życia, a więc nie jest ono uwierzytelnione. Samotność to nie wybór, jak mi się dotąd wydawało, samotność to grzech. Myślałam o tym idąc brzegiem morza; oni wszyscy zasiedli do kart na tarasie, mnie to nudziło. Wszyscy, to znaczy pan Dymitr, Aleksander, Mary-Masza i George Muski, który wpadł tutaj na kilka dni. Rano, gdy tak siedział na leżaku z przymkniętymi oczami, przyglądałam mu się ukradkiem. On już stracił kogoś, kogo kochał naprawdę. Jak sobie z tym radził... Jak ja sobie poradzę... Jak sobie poradzę z wiedzą o sobie samej, której brakowało mi przez tyle lat. Już jako młoda dziewczyna dokonałam wyboru. Być może wydawało mi się, że w ten sposób zabezpieczam się przed przemijaniem, starością. Starość dotyczyła jedynie materii, a materia to było coś, co, wyobrażałam sobie, mnie nie dotyczy. Do pierwszej konfrontacji doszło na paryskim lotnisku. Kobieta w szybie wahadłowych drzwi! Chyba wtedy dotarło do mnie naprawdę, że ja także podlegam upływowi czasu. Czy to ta wiedza właśnie pchnęła mnie w ramiona Aleksandra? Czy dlatego zgodziłam się na grę, którą nazywa się miłością? Nie ma mowy o byciu sobą. Gracze starają się pokazać z najlepszej strony, ukrywając swoje słabości. Stąd moja konsternacja wtedy w Reims i żal, i wściekłość na własne ciało, że nie stosuje się do ustalonych zasad. A skoro tak, powinno zostać ukarane. Nie myślałam o tym, iż to, czego doświadczało: bólu, niewygód, było już dostateczną karą. Uważałam, że to ono mnie karze. Eliminuje jako gracza, obniża moją wartość w oczach przeciwnika. Tak właśnie wtedy myślałam. Że mężczyzna obok mnie jest moim przeciwnikiem. Czy chcieliśmy tego oboje, czy nie, wrogiem numer jeden była jego młodość. Chciałam ją obłaskawić, przeciągnąć na swoją stronę. – Jesteś dla mnie taki dobry – powiedziałam głosem grzecznej dziewczynki, bo wcześniej, kiedy wyruszyliśmy z Reims, mówiłam różne inne rzeczy, przeciwko niemu, przeciwko naszej miłości. Dotknął mojej głowy. – Ja cię po prostu kocham – usłyszałam, ale to było jak hasło, którego nie potrafiłam zrozumieć. Co innego, kiedy wykąpana i pachnąca wsuwałam się pod kołdrę obok młodego mężczyzny, sama też udając młodość. Wtedy mówienie o miłości miało swój sens. Ale wobec tak oczywistej katastrofy, kiedy moje ciało było bezwładne jak worek kartofli, kiedy cuchnęłam szpitalem, takie wyznanie brzmiało jak nietakt. Minęłam furtkę i zobaczyłam ich na oświetlonym lampionami tarasie, nie grali już w karty. Na karcianym stoliku stała teraz taca, a na niej karafka z nalewką. Aleksander siedział tyłem do mnie w plecionym fotelu, widziałam jego szerokie plecy, na które nierówno opadały kosmyki jasnych włosów. Słysząc kroki odwrócił głowę, wyraz jego twarzy zmienił się, lekko zmrużył oczy. W taki sposób patrzy się pod słońce. Ale ja tym słońcem nie byłam, nie mogłam być. On ulegał złudzeniu, ulegaliśmy mu oboje. Wiedziałam to lepiej niż kiedykolwiek wchodząc na stopnie tarasu. A mimo to uśmiechnęłam się jakby nigdy nic. – Mogłoby się wydawać, że jesteśmy w Rosji – powiedziałam wesoło. – Nad zatoką dogonił mnie głos tenora, który wiecie, co śpiewał? – Oczi czornyje – odpowiedzieli niemal zgodnym chórem. Okazało się, że na samym szczycie góry miał swoją willę śpiewak operowy pochodzenia rosyjskiego, czy raczej miała ją jego amerykańska protektorka i kochanka, dla której wieczorami śpiewał ów słynny romans. – Na Majorce najbardziej lubi się Niemców – powiedział pan Dymitr. – Dzień urodzin Hitlera to tutaj święto narodowe. Więc może miała rację George Sand, że z taką niechęcią pisała o tubylcach. Co prawda otaczał ich tu kordon nienawiści, miejscowi obawiali się choroby Chopina. Pluł krwią był więc dla nich zapowietrzony. – Skąd taka miłość do Hitlera na wyspie? – spytałam Aleksandra, gdy już leżeliśmy w łóżku. – No... uważają go za wyzwoliciela. Zanim faszyści zwyciężyli, komunardzi mordowali kogo popadło: anarchistów, filatelistów, każdego, kto nie był ich... Leżałam z policzkiem przytulonym do jego piersi. Słyszałam bicie jego serca. Silne, równomierne uderzenia. I moje serce przestawało bić trwożliwie, uspokajało się. To był taki urlop od samotności. Zupełnie jakby czytając w moich myślach, Aleksander powiedział: – Za kilka dni koniec wakacji. I co dalej? – Nic. Ty wracasz do Paryża, a ja via Paryż do Warszawy. Milczał, ale jego milczenie mnie nie urażało. To było przecież jedyne rozsądne rozwiązanie. – Wolałbym, abyś nie wracała do Warszawy. – Muszę. Nic na to nie odpowiedział. Wydawało mi się, że zasnął. Jego serce nie zmieniło rytmu, biło z tym samym spokojem co poprzednio. Odczuwałam wdzięczność dla tego młodego ciała obok. Oto dane mi było znaleźć się tak blisko niego, poczuć jego siłę i ciepło. Mój kochanek zaskakiwał mnie czasami. Sądziłam, że powinien zachowywać się jak jemu podobni, młodzi, długonodzy, piękni. Na przykład powinien uganiać się z rakietą po korcie, jak to czyniła z powodzeniem amerykańska wnuczka pana Dymitra. To było niemal jak wymóg. A jednak on wyłamał się ze swojej roli. Pomimo przepisowej opalenizny, strzelistości sylwetki, pomimo jak najlepszych warunków okazało się, że nie gra w tenisa. – Jak to możliwe?! – wykrzyknęła Mary-Masza. – Nie będę skakał po korcie za piłką jak małpa – odpowiedział – mam ważniejsze rzeczy na głowie. Może to śmieszne, ale fakt, iż Aleksander pogardzał czymś takim jak tenis, który był niemal manifestem młodości, dawał nam obojgu jakąś szansę. A może to tylko ja jej szukałam, wiedząc dobrze, że nie istnieje. Bo jak pogodzić moje życie z jego życiem, moje doświadczenie z jego doświadczeniem. Te wszystkie lata, które spędziliśmy osobno. I bilans tych lat. Przecież nie mógł się zgadzać. Polubiłam te wieczorne wędrówki, więc kiedy oni ustawiali karciany stolik na tarasie, ja zbierałam się do drogi. – Gdzie tak chodzisz po nocy, miła? – spytał mnie za którymś razem Aleksander. Śmiał się, ale w jego pytaniu krył się niepokój. Im bliżej było do wyjazdu, tym większe ogarniało nas napięcie. Byliśmy jak ptaki szykujące się do odlotu. Ale kres naszej wędrówki nie był jeszcze do końca znany. Paryż to przecież tylko przystanek... A potem ja do Warszawy, on do Moskwy. Tylko... czym będzie moje życie bez niego? Nie pamiętałam już siebie z Warszawy, pamiętałam siebie z Paryża. Jakbym przed nim nie istniała. Teraz będę musiała odtworzyć tamto życie, nadać mu ciągłość, która została przerwana w momencie wyjazdu. Orly, trzecia po południu Walizka robi się coraz cięższa, dźwigam ją, przenoszę z miejsca na miejsce. Kluczę, jakbym chciała zmylić swoje ślady. A przecież nikt nie wie, że tu jestem, i nikt mnie tutaj nie będzie szukał. Może uda mi się połączyć te pogubione nitki. Może potrafię być wreszcie na przykład babką. Moje wnuki wzrastały gdzieś z dala ode mnie, nie śledziłam kolejnych etapów tak ważnych w życiu każdego dziecka. Pierwszy ząbek, pierwsze słowo, a potem nieporadne kroki. To wszystko dzieci Ewy miały już poza sobą, ale ja nie byłam tego świadkiem. I już nigdy tego nie nadrobię... Dlaczego dobrowolnie zrezygnowałam z roli, którą z radością przyjmują inne kobiety? Bo nigdy nie byłam taka jak one. Co prawda urodziłam dziecko, ale moje macierzyństwo uschło. Nie przyniosło mi radości, nie było przeze mnie wyczekiwane. Ani przez chwilę przez te wszystkie lata nie pomyślałam, że mogłabym rodzić po raz drugi. Zresztą... nie bardzo miałabym z kim mieć to dziecko, jak nie miałam z kim mieć Ewy. Była dzieckiem bez ojca. Nie myślałam o tym chłopaku, z którym poszłam do łóżka, że jest ojcem mojej córki. Jego nasienie znalazło się we mnie przez przypadek. I przez przypadek doszło do narodzin. To był incydent. Rola została mi narzucona. Musiałam przeżyć ciążę. I poród. Jak większość kobiet. Ale to było jedyne moje z nimi podobieństwo. Moje macierzyństwo nie rozwinęło się w tę całą skomplikowaną filozofię, stało się problemem, z którym właściwie nie potrafiłam sobie poradzić. Może dlatego kolejne ciąże Ewy budziły we mnie niechęć, lęk. Może uważałam, że jak ja nie będzie umiała podołać macierzyństwu. Za każdym razem, kiedy widziałam ją w roli matki, zdumiewało mnie to. Zupełnie jakby było w tym coś nieprzyzwoitego, jakbym podglądała własną córkę przez dziurkę od klucza... Ale ona chyba potrafiła być dobrą matką. Z pewnością jej ulubieńcem był pierworodny syn Jasio, bardzo zresztą do niej podobny, troszczyła się jednak też o inne dzieci, szczególnie o te młodsze. W najgorszej sytuacji był jej drugi synek Marek, był pośrodku, a w dodatku miał mazgajowaty charakter. Z byle powodu zaczynał płakać. Zawsze szedł gdzieś na końcu, przystawał, często trzeba było na niego czekać. To samo przy stole. Inne dzieci były już przy deserze, a on jeszcze nie skończył zupy. To było takie dziecko trudne do kochania. I wydawało mi się, że Ewa je najmniej kocha. Ale myliłam się bardzo, a może nie potrafiłam zrozumieć, że matka kocha wszystkie swoje dzieci tak samo. Nie miałam przecież porównania... Uczyłam się tego dopiero od swojej córki. Kiedyś wydawało mi się, że nie spostrzegła, zajęta rozmową, iż jej średni syn zostaje w tyle, a jednak przystanęła, nawet się nie oglądając, i czekała, aż do nas dołączy. Zupełnie jakby miała jakiś pozawzrokowy kontakt ze swoim marudnym dzieckiem... To było dla mnie takim zaskoczeniem, to życie rodzinne mojej córki. Tak odmienne było przecież nasze życie, jej i moje. Więc skąd ona wiedziała, jak należy postępować w różnych zaskakujących sytuacjach, ja przecież nie wiedziałam. Krzątała się po kuchni, z uczepionym niemowlęciem, nosiła je zwykle na biodrze, lekko przegięta w drugą stronę... Otwierała szafki, zamykała, przestawiała garnki, wyjmowała patelnię, potem szła do pokoju najstarszego synka sprawdzić, czy odrabia lekcje. Wszystko to z niemowlęciem u boku. W czasie jednej z moich rzadkich wizyt siedząc przy stole patrzyłam na nią i to uczucie pustki jeszcze się we mnie powiększało. – Poczekaj chwilę, mamo – powiedziała – wystawię wózek na taras i położę małą spać, będziemy mogły sobie porozmawiać... Wydawało mi się, że te wszystkie problemy już mnie nie dotyczą że odeszły na zawsze wraz z młodością ale właśnie tam, na Majorce, w czasie swoich wieczornych wędrówek nad ciemnym morzem uświadomiłam sobie, że... tęsknię za macierzyństwem. Nie dlatego, że nie zostało spełnione i zamiast kilkorga dzieci mam jedyną córkę. To była tęsknota za macierzyństwem w obrębie własnego ciała. To ono ją we mnie budziło, przestał mu wystarczać sam akt fizycznej miłości, chciało teraz czegoś więcej. Domagało się aktu zapłodnienia. Początkowo była to nieśmiała myśl, która stawała się coraz bardziej natarczywa. Poczucie wspólnoty z drugim ciałem, rozkosz, której dzięki niemu doświadczałam, zdawała się już nie wystarczać. Pierwsze odkrycie, to, że dół brzucha spełnia tak ważną rolę, pociągnęło za sobą drugie. Tam właśnie może się zagnieździć nasienie, z którego zacznie się rozwijać nowe życie. Zapragnęłam tego nagle w sposób tak dramatyczny, że mnie to przeraziło. Chciałam od nowa poznać uczucie, którego nie zapamiętałam. Uczucie kiełkowania, rozwoju. Pęcznienia. Kiedy się czuje ciężar dziecka, a potem jego ruchy... Te moje pragnienia były tak nieoczekiwane, że oprócz konsternacji odczuwałam narastający lęk. Coś się wymyka spod mojej kontroli, może to doprowadzić do katastrofy. Pretensja do własnego łona, że nie jest już zdolne do noszenia płodu, stawała się jednocześnie pretensją do miłości. Skoro udało mi się ją nadrobić, dlaczego nie było to możliwe z macierzyństwem... Odbierałam to nagle jako rodzaj kalectwa, o którym dowiadywałam się dopiero teraz. A może podświadomie czułam tak zawsze, może mając o sobie nie wiem jakie wyobrażenie w gruncie rzeczy byłam tylko samicą, która do tej pory nie miała warunków do rozrodu, ale kiedy tylko pojawił się samiec... Może mój żal do Ewy o te rodzące się dzieci wynikał z czegoś zupełnie innego, niż sądziłam. Nie chodziło wcale o to, że zaprzepaszcza swoją przyszłość, ale o zwyczajną kobiecą zazdrość... Czy to możliwe, żebym nie umiała nazywać swoich uczuć? Czyżbym do tego stopnia była upośledzona? I kogo za to winić? Matkę, która była właściwie nieobecna w moim dzieciństwie? Dziadka? On mnie przecież uczył pogardy dla uczuć. I okazałam się pojętną uczennicą. Orly, za dziesięć czwarta po południu Dobiega mnie strzęp rozmowy dwóch młodych kobiet, chyba młodych. Wskazuje na to charakter ich zwierzeń. „Byłaś z nim w łóżku?” Byłam – odpowiadam jej w myślach. Byłam, chociaż już przestałam w to wierzyć. Nie wierzyli w to chyba także ci, co mnie znali. Mój uniwersytecki kolega przy jakiejś okazji powiedział niby to żartem: „Wyglądasz na kobietę, która ma zaciśnięte uda”. „Raczej mam zaciśnięte serce, jeżeli potrafisz to zrozumieć” – odpowiedziałam wtedy. W przeddzień naszego wyjazdu pan Dymitr ze swoją amerykańską wnuczką urządzili garden party. Ustawiono na tarasie barbecue; Mary-Masza, opasana fartuszkiem, obracała płaty czerwonego mięsa długim szpikulcem. Dymiło, wydając wspaniały aromat. Obok, zawinięte w sreberko, piekły się kartofle. – Amerykanie dogadzają tak sobie co tydzień – powiedział z nutą ironii Aleksander. – I cóż z tego?– odrzekła zaczepnie Mary-Masza. – Lepsze to niż pół litra z koleżkami pod płotem. – I któż to taki pod tym płotem? – spytał już całkiem wrogo Aleksander. – Twoi rodacy, Sasza. – A twoi nie, Maszeńka? – Ja jestem Amerykanką. Zanosiło się na awanturę, ale na szczęście pojawili się nowi goście, sąsiedzi z tej ulicy. Zrobiło się gwarno, goście wznosili toasty trącając się kieliszkami, dyskutowali, a raczej przekrzykiwali się nawzajem. Z każdą minutą ogrodowe przyjęcie nabierało temperatury. Jedna z pań, ubrana w elegancką czarną suknię, poczęła nucić znaną rosyjską ludową melodię, inni to podchwycili. Pan Dymitr przyniósł harmonię, oparł ją na kolanie i począł im akompaniować. Goście tworzyli teraz zgodny chór, śpiewali na głosy. – Jak widzisz, Rosja jest wieczna. – Aleksander uśmiechnął się. – Nie da się jej wyrzucić z duszy... Być może miał rację, bo nawet tak bardzo amerykańska Mary-Masza ujęła się nagle pod boki i wyśpiewywała czastuszki. Poczułam się wśród nich obco. Odeszłam na bok z kieliszkiem wina. Po chwili przyłączył się do mnie George Muski. Obserwowaliśmy chwilę Aleksandra, który wykonywał skomplikowany taniec, kucał wyrzucając to jedną, to drugą nogę przed siebie, w dodatku poklepując się przy tym po łydkach. To się chyba nazywało kozaczok. – Jak na ten wieczór, jest pan za mało rosyjski – powiedziałam. – Bo nie piję i się nie wydzieram? – Nie cieszy się pan życiem. – W tym sensie nie jestem rosyjski ani trochę. Pomyślałam, że bardzo lubię tego małomównego człowieka. Zrobiło mi się żal, że go już więcej nie zobaczę. To było bardziej niż pewne, że nasze drogi rozchodzą się na zawsze. Wkrótce przyłączył się do nas Aleksander, był lekko zadyszany po niedawnych podskokach. – Cóż wy się tak izolujecie? – Bo my nie dansiory, Sasza – roześmiał się jego przyjaciel. Kiedy Aleksander się oddalił, Muski spytał, o czym się teraz mówi w polskich kabaretach. – Nie było mnie tam prawie rok. – A jak pani wyjeżdżała? – Chodzi panu o dowcipy antyrosyjskie? – Właśnie tak. – Zapamiętałam jeden: kto teraz rządzi Rosją? Odpowiedź: Półtora człowieka. Lenin wiecznie żywy i ledwo żywy Jelcyn. Muski roześmiał się. – Polacy są naprawdę dowcipnym narodem. – Nie umiemy się tylko śmiać z samych siebie. Spojrzał na mnie uważnie. – Sądzi pani, że to wada? – Tak sądzę. Powrót do Paryża przebiegał bez żadnych wstrząsów. Pan Dymitr odwiózł nas do Palmy. Samolot wystartował o czasie i o czasie wylądował tutaj, na Orly. Wzięliśmy taksówkę, która nas zawiozła do hotelu. Aleksander wniósł moją walizkę i postawił pod drzwiami. – Przebierz się i pójdziemy coś zjeść – powiedział znikając w swoim pokoju. Otworzyłam drzwi i znalazłam się w hotelowym wnętrzu. Usiadłam na łóżku, jak wtedy kiedy tu weszłam po raz pierwszy. Ale z tamtą kobietą miałam już tak mało wspólnego. Jak teraz do niej wrócić, jak siebie przekonać, że ona i ja to ta sama osoba. Warszawskie mieszkanie było w tej chwili czymś tak mało realnym jak zatopiona na wielkim oceanie wyspa. Więc co dalej? Nie mogłam ani zostać tutaj, ani tam wrócić. Nie mogłam uznać ani siebie tamtej, ani siebie obecnej. Obie byłyśmy nie do przyjęcia. Więc jakie było wyjście? A śmierć? Przecież istnieje jeszcze śmierć! Ta myśl była jak nagłe olśnienie. Dlaczego wcześniej na to nie wpadłam! Czułabym się o wiele pewniej w swoim nowym wcieleniu. Aleksander zastał mnie w tej samej pozycji, siedzącą na łóżku. Nie rozpakowana walizka stała pośrodku pokoju. On w tym czasie zdążył wziąć prysznic i zmienić ubranie. Miał na sobie cienką sportową bluzę i dżinsy. – Co z tobą? – spytał. Co mu mogłam odpowiedzieć? Że postanowiłam wycofać się z jego życia, a nawet wycofać się z życia w ogóle? On by tego nie zrozumiał, tak obca musiałaby wydawać się mu moja decyzja. Raczej myśl. Bo to była myśl, do której realizacji nie byłam jeszcze gotowa. Ale moje rozdygotane nerwy pod jej wpływem się uspokajały. Teraz i ja weszłam pod prysznic, a potem włożyłam swoją ulubioną sukienkę w secesyjne kwiaty. Wyszliśmy do miasta. Było duszno, nagrzane słońcem mury potęgowały jeszcze upał. Miałam wrażenie, że zamiast powietrza otacza mnie gęsta zawiesina i że ciężko mi w niej oddychać. Ale mimo to cieszyłam się, że znów tu jestem. Zupełnie jakbym powróciła do domu. Hotelowy pokój wydawał się domem o wiele bardziej niż mieszkanie w bloku, w którym spędziłam większość swojego życia. Szliśmy obok siebie trzymając się za ręce, było zbyt gorąco, aby się obejmować. Paryż latem to nie jest to samo miasto co wiosną czy jesienią. Na ulicach spotyka się zupełnie innych ludzi, najczęściej turystów. Jak to Aleksander określił: siada atmosfera. Czuliśmy to oboje, chociaż żadne z nas nic nie mówiło. Zrobiliśmy tego popołudnia Bóg wie ile kilometrów, przemierzyliśmy bulwar nad Sekwaną wzdłuż i wszerz, zatrzymując się przy stoiskach bukinistów i przeglądając starodruki. Aleksander trafił na bardzo stare wydanie Orlanda szalonego i kupił je, specjalnie sienie targując. Było dosyć drogie. Jeżeli jedno z nas coś dla siebie znalazło i poczynało wertować książkę, co mogło trwać dobre kilka kwadransów, drugie czekało cierpliwie obok. To było naprawdę cudowne, ten brak zniecierpliwienia. Umieliśmy na siebie czekać. Umieliśmy ze sobą rozmawiać. I umieliśmy milczeć. Pod tym względem dobraliśmy się jak mało kto. „Jeden mól książkowy spotkał drugiego książkowego mola” – śmiał się Aleksander. Jeżeli chodzi o mnie, było to nawet dobre określenie. Ale on? On nie ślęczał nad notatkami tak jak ja, nie przesiadywał godzinami w bibliotekach. Pracował dla niego cały zespół researcherów, których zatrudniał jego francuski wydawca. Kiedy Aleksander potrzebował jakichś informacji, pytał o nie swój komputer. – Przynajmniej mam czas zerknąć przez okno, czy świeci słońce – powiedział. – Nie sądzę, aby tak się poszczęściło mojemu profesorowi. Na wszelki wypadek zawsze miał przy sobie parasol, albo my go za nim nosiliśmy... Pod wieczór dotarliśmy do naszej restauracyjki na Montmartrze, zmęczeni i głodni. Jakże smakowało mi wszystko, co Aleksander zamówił, półmisek zimnych mięs i do tego wino. Było cierpkie. – Masz jeszcze siłę przejść się kawałek? – spytał. – Jak daleko? – Dwie ulice stąd. Czułam, jak paski sandałów boleśnie wpijają mi się w stopy, z trudem poruszałam palcami. – Czy to konieczne? – Raczej tak. – Więc zgoda. Mniej więcej po dwudziestominutowej wędrówce, nogi mnie jakoś źle niosły, Aleksander pokazał mi odrapaną kamieniczkę, jakby wciśniętą pomiędzy inne. Miała spadzisty dach z czerwonej dachówki, a w nim dwie lukarny. – Widzisz to okienko w dachu po prawej stronie? – Widzę. – To nasze okno. Spojrzałam na niego zaskoczona. – Jak to nasze? Uśmiechnął się tajemniczo. – Wynająłem dla nas mieszkanie. I nagle wszystko wydało się takie proste. Po co się tak dręczyłam! Skoro się kochamy, dlaczego nie mielibyśmy razem mieszkać? Zdaliśmy przecież ten najtrudniejszy egzamin w naszym związku, to gnieżdżenie się w hotelowym pokoju, spanie w niewygodnym łóżku, wpadanie na siebie co krok. A mimo to żadne z nas nie narzekało. Jeżeli ja albo on musieliśmy wyjść, zawsze padało pytanie: – Kiedy wrócisz? Wchodziłam po wąskich, obskurnych schodach z uczuciem, że są najpiękniejsze na świecie, prowadziły przecież do naszego domu! Zasapałam się nieco, bo to było czwarte piętro. Aleksander otworzył drzwi kluczem i przepuścił mnie przed sobą. Znalazłam się w ciasnym przedpokoju wyklejonym brązową tapetą we wzorki. Wchodziło się z niego do kuchni i do pokoju połączonego drzwiami z drugim, znacznie mniejszym, w którym stał tylko szeroki tapczan i nocna szafka. Kolejne drzwi prowadziły do łazienki. Był tam prysznic, klozet i umywalka. Mieszkanie długo musiało stać puste, utrzymywał się w nim zapach kurzu i, co tu mówić, zastarzałego brudu. Dramatycznie domagało się remontu. Podeszłam do okna i otworzyłam je na oścież. Poczułam na twarzy przyjemny powiew. – No i jak? – spytał Aleksander; miał bardzo niepewną minę. – Widok przepiękny... – Prawda? – ucieszył się jak dziecko. Zbliżył się i objął mnie ramieniem, patrzyliśmy na morze świateł dokoła. – Posprząta się tutaj, zobaczysz, wszystko będzie lśniło – powiedział. Pokręciłam głową. – Chyba trzeba będzie zmienić tapety. – To się zmieni – odrzekł szybko. I nagle pochwycił mnie na ręce i zaniósł do drugiego pokoju. Tam rzucił mnie na tapczan. Kurz zakręcił mi w nosie. Aleksander położył się obok. Mieliśmy przed oczami szary sufit i nagą upstrzoną przez muchy żarówkę. – Tyle godzin chodziliśmy po mieście, dlaczego nie przyprowadziłeś mnie tutaj od razu? – Bałem się. – Czego? – Że... nie zechcesz ze mną zostać... ciągle mówiłaś „nie”... – Więc postanowiłeś mnie najpierw zmęczyć wędrówką przez Paryż? – Coś w tym rodzaju. Położyłam dłoń na jego czole. – Podjąłeś decyzję za nas oboje. I niech tak będzie – powiedziałam wolno. Delikatnie przesunął moją dłoń ze swojego czoła na oczy, czułam pod palcami jego powieki. Lekko drgały. – Gdybyś odeszła, już zawsze byłbym sam. Do hotelu wróciliśmy taksówką było za gorąco, abyśmy mogli spać razem, poszłam więc do swojego pokoju. Jakoś nie chciałam zająć łóżka, na którym przedtem spała Nadia. To było to łóżko, które stało pod moją ścianą. – Zabierz Orlanda – powiedział, gdy byłam już przy drzwiach. – Przecież to twój Orland. – Kupiłem go dla ciebie. Uczucie nagłego skurczu w okolicy serca. Lęk. Że to nie może tak trwać. Jego dobroć. Jego myślenie o mnie. O tym, by sprawić mi przyjemność. I najważniejsze: jego decyzja wzięcia odpowiedzialności za moje życie. W pokoju brakowało klimatyzacji, było więc tak samo duszno jak na dworze. Koszula nocna przylgnęła mi do ciała, miałam wilgotne włosy. Odrosły, opadały mi już na kark. Aleksander zwrócił mi na to uwagę, powiedział, że to „żadna długość”. Powinnam coś z nimi zrobić, ale bałam się, że nożyczki fryzjera ujawnią coś takiego w mojej twarzy, co do tej pory nie rzucało się w oczy, że ujawnią starość. Byłam przecież stale niepewna, każdy kolejny dzień mógł przynieść zmiany, o których nie wiedziałam. Wbiło mi się w pamięć czyjeś powiedzenie: „Postarzała się w ciągu jednego dnia”. Teraz obawiałam się tego bardziej niż śmierci. Teraz. Kiedy zdecydowałam się na młodość. Na miłość. Na związek z mężczyzną. A na śmierć... mogłam sobie pozwolić. Pozwoliła sobie na nią moja matka... Wtedy byłam przekonana, że umarła z miłości i że miłość jest czymś takim, na co się umiera... Była taka spokojna. Leżała ze skrzyżowanymi rękami, przewiązanymi różańcem, drewniany krzyżyk z miniaturowym ołowianym Jezusem, rozpiętym jak ona wtedy w oknie werandy, zsunął się z jej palców i zawisł w powietrzu pomiędzy złożonymi rękami a łonem, które czternaście lat wcześniej wydało mnie na świat. Czy myślałam wtedy, że ja też mogę umrzeć z miłości? Nie pamiętam. Ale pomyślałam tak dzisiaj rano, siedząc na łóżku w hotelowym pokoju... Tylko że ona nie wybierała śmierci. I ja chyba też nie umiałabym jej wybrać. Przecież nawet decyzja o skróceniu włosów wydawała się ponad moje siły, cóż więc mówić o decyzji skrócenia sobie życia. To jedynie taka melodramatyczna wersja, na którą zabrakłoby mi odwagi. Więc nie mogę się czuć bezpieczna, pozostaje mi tylko gra z czasem. Gra z własnym ciałem. Czy potrafię zagrać z nim o młodość? Chociaż... czarne scenariusze profesora Mouillanda jakoś się nie sprawdzały. Majorka dobrze mi zrobiła, poczułam się silniejsza fizycznie. Moje wieczorne wędrówki... to wspinanie się pod górę przychodziło mi bez wysiłku, a przecież przed wyjazdem miałam trudności z wejściem na piętro, nawet raz zemdlałam na schodach. Więc może... może Reims to był incydent, który się już nie powtórzy. Moja zgoda na zamieszkanie z Aleksandrem w dużej mierze opierała się na tym „może”. Orly, dochodzi czwarta po południu Barmanka pochyla się nade mną. Ma zatroskaną twarz. – Może pani coś podać? – pyta. Więc jest aż tak źle, że widzą to inni? Jest źle, bardzo źle, bo znowu nie panuję nad swoim ciałem, które zwyczajnie chce się stąd oddalić. Chce wracać, potrzebuje bliskości tamtego drugiego ciała, niemal tego żąda... Jestem przerażona, bo wydaje mi się, że tracę kontrolę nad sytuacją, a moje zbuntowane ciało unosi mnie stąd... wsiadamy do taksówki, potem wysiadamy, schody, drzwi, które on otwiera... – Napije się pani kawy? W milczeniu kiwam potakująco głową. Kiedy w pokoju Aleksandra zastałam George’a Muskiego, pomyślałam, że jednak niczego nie da się przewidzieć. Tydzień temu żegnałam go na Majorce na zawsze, a oto stał teraz przede mną, uśmiechając się przyjaźnie. – Poznaj naszego gospodarza i dobroczyńcę – powiedział Aleksander. Okazało się, że mieszkanie, do którego mieliśmy się wprowadzić, należało do niego. Wynajął je nam za symbolicznego franka, a w dodatku zobowiązał się pomóc w remoncie. Na stole leżała lista koniecznych zakupów. Rzuciłam na nią okiem, uwzględniono w niej, oprócz nowego piecyka w łazience, także tapety, wykładzinę podłogową, a nawet miskę klozetową i umywalkę. – Sami chcecie to wszystko wymieniać? – spytałam lekko zdumiona. – Nie takie mieliśmy już przed sobą zadania – odpowiedział Aleksander. Byłam dość sceptycznie nastawiona do tego pomysłu, ale oni obaj nie mieli żadnych wątpliwości, że sobie poradzą. „Bylebym tylko im nie przeszkadzała”. Więc nie przeszkadzałam. Aleksander znikał na cały dzień, wracał często w nocy i walił się spać. Nie pytałam, jak im idzie. Wolałam nie pytać. Pozostawiona sama sobie przeżywałam wzloty i upadki. Pełna optymizmu, planów na przyszłość, nagle popadałam w zwątpienie. Wydawało mi się, że decyzja, którą podjęliśmy, jest szaleństwem. Że powinnam spakować walizkę i natychmiast wyjechać. Ale na to było już za późno. Prace remontowe trwały... Tęskniłam za Aleksandrem, za jego fizyczną bliskością, do której przywykłam przez te miesiące. Wiedząc, że jego nieobecność jest w pełni usprawiedliwiona, odczuwałam osamotnienie. On wracał tak zmęczony, że nawet nie mogliśmy rozmawiać. Kiedy go o coś pytałam, odpowiadał: – Jutro, miła... A ja miałam do załatwienia kilka trudnych spraw już dzisiaj. Nie mogły czekać. Tyle tylko, że musiałam uporać się z nimi sama i jego obecność do niczego nie była tutaj potrzebna. Sprawa pierwsza: Ewa. Jak jej o tym wszystkim powiedzieć? Już raz odwołałam swój przyjazd. Teraz miałam to zrobić po raz drugi. Ale jak wyznać, że na Majorkę nie wyjechałam z „tymi Rosjanami”, tylko z mężczyzną. Że ten mężczyzna jest mniej więcej w jej wieku, a więc na dobrą sprawę mógłby być moim synem. Dla Ewy jakikolwiek mój stały związek byłby dużym zaskoczeniem, co więc mówić o moim związku z Aleksandrem. Mogło to budzić zdziwienie nawet ludzi obcych, nie znających tak dobrze mojego życia jak ona. I jak jej to zakomunikować, przez telefon? To z pewnością nie była wiadomość na telefon. Ewa w każdej chwili mogła mi przerwać pytaniem: „Ile on ma lat?” Więc list. Ale jak napisać, że on jest ode mnie o dwadzieścia lat młodszy? Takie wyznanie na papierze brzmiałoby szczególnie okrutnie. Więc może pominąć tę sprawę. Może napisać jedynie, że jest mężczyzna, z którym postanowiłam zamieszkać. I nie ujawniać niczego więcej. Tylko jak długo? Przecież ona zasypie mnie pytaniami. I będę musiała na nie odpowiedzieć. No tak, ale dopiero później. Ten późniejszy termin to już było coś, czego się mogłam uczepić. List. List z pewnością byłby lepszy... Tyle że nie byłam w stanie go napisać. Siedziałam nad pustą kartką, uświadamiając sobie z niejakim zdumieniem, że ma to być mój pierwszy list do własnej córki i że nie wiem, jaki dać nagłówek. „Kochana Ewo”, „Droga Ewo” czy może tylko „Ewo”? Nie pisałam do niej listów, bo nigdy nie wyjeżdżałam na dłużej. Moje kilkudniowe podróże na sympozja naukowe nie wymagały od nas korespondencji, rozłąka była zbyt krótka. Zresztą stąd też do niej nie pisałam. Rozmawiałyśmy przez telefon. To swoją drogą ciekawe, czy istnieje na świecie druga taka matka, która mając dorosłą córkę nie napisała do niej ani jednego listu. Teraz musiałam to nadrobić, ale miałam z tym okropne trudności. Nawet jeśli udało mi się wydusić kilka zdań, niszczyłam papier z uczuciem niezadowolenia z siebie. Nie byłam pewna jej reakcji. Jak ona się do tego odniesie. Może wydam jej się śmieszna... Przyszła mi do głowy myśl, aby najpierw podzielić się tą nowiną z kimś innym i zobaczyć, jak zareaguje, czy poczuje się zbulwersowany. Jaki wyraz twarzy będzie miała osoba, której powiem o swojej decyzji zamieszkania z mężczyzną o tyle ode mnie młodszym? Powinnam wybrać kogoś, kto jest do mnie przychylnie nastawiony, a jednocześnie nie orientuje się w mojej sytuacji. Katia więc odpadała. Sama pozostawała w mało konwencjonalnym związku, więc powinna przyklasnąć podobnemu związkowi. Nie, Katia to nie był obiektywny świadek... Pomyślałam: świadek... a przecież poszukiwałam kogoś, kto by mnie osądził. Na myśl przyszła mi Edith Mouilland. Zatelefonowałam do niej proponując spotkanie, ale ona natychmiast zaprosiła mnie do siebie, o niczym innym nie chcąc słyszeć. – Czekam z kolacją – oświadczyła stanowczo. No tak, skoro kolacja, to nie będziemy same, w najlepszym razie będzie z nami jej mąż. Nie miałam nic przeciw niemu, lubiłam go, wiele mu zresztą zawdzięczałam, ale jego obecność uniemożliwiłaby nam szczerą rozmowę. O ile bym się na nią zdobyła. Bo przecież moje wyznanie musiałoby okazać się dla niej czymś zaskakującym. Byłyśmy w jednym wieku, ale ona mogła się wydawać starsza. Może to sprawa sposobu ubierania się. Wszystko, co nosiła, było w najlepszym guście, ale był to styl starszej pani. A ja, z moją krótką fryzurą z moimi byle jakimi spódnicami i bluzkami... Jej życie przebiegało bez niespodzianek, w dobrobycie i poczuciu bezpieczeństwa. Ceniona na uczelni, kochana przez męża i dorosłe już dzieci, mogła mieć poczucie, że żyje w zgodzie ze sobą i światem. A ja nie osiągnęłam ani jednego, ani drugiego. A mimo to jakoś wcale jej nie zazdrościłam, to znaczy zazdrościłam jej o wiele mniej niż za pierwszą wizytą. Wtedy weszłam do jej uporządkowanego domu i jej uporządkowanego życia jako osoba mocno rozchwiana wewnętrznie, byłam kobietą samotną, której niezbyt się układały stosunki z córką a kariera zawodowa nie przebiegała tak, bym mogła odczuwać z tego powodu satysfakcję. A teraz... teraz też byłam rozchwiana wewnętrznie, może nawet bardziej teraz niż wtedy, ale byłam kobietą zakochaną. Nie sądzę, aby para siedząca ze mną przy stole mogła jeszcze przeżywać takie upojenie miłością, seksem, bliskością drugiego człowieka. Byli razem już tyle lat, wcale nie jest pewne, czy chodzili jeszcze ze sobą do łóżka. Nie wydawało się prawdopodobne, aby miała kochanka. Ale on, kto wie? Być może ją zdradzał, a ona o tym wiedziała, udając jedynie, że nie wie. Zrobiło mi się nagle wstyd, że tak o nich myślę. Przecież oboje okazali mi tyle życzliwości, kiedy byłam chora. Profesor, jakby czytając w moich myślach, spytał z uśmiechem: – A czy pamięta pani, aby dbać o swoje zdrowie? Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Bo nie pamiętałam o tym ani trochę. Nie wykupiłam nawet lekarstw, które mi przepisał. Sądziłam, iż będę miała na to czas w Warszawie. – Czuję się całkiem dobrze – odrzekłam wreszcie. – Cieszę się. Wstał od stołu, pozostawiając nas same. Edith zaproponowała kawę w saloniku obok. Było tam przytulnie, przyćmione światło stwarzało nastrój intymności. – Być może pozostanę w Paryżu na dłużej... – Ach tak – żywo zareagowała – przedłużyli pani kontrakt? Pokręciłam głową. – Zmieniły się moje plany osobiste. Nic więcej na ten temat nie powiedziałam, powstrzymywał mnie jej uprzejmy uśmiech. Obawiałam się, że kiedy wyjawię prawdę, jej uśmiech stanie się zakłopotany. Nie mogło być inaczej. Mój związek z Aleksandrem komuś z zewnątrz musiał wydawać się niezrozumiały. Najgorsze było to, że kimś z zewnątrz była także moja córka. Do tej pory ja oceniałam jej życiowe wybory. Teraz miała tego dokonać ona. I to mnie przerażało. „Z czego będziecie żyć?” – zadałam jej kiedyś pytanie. Teraz ona mogła zadać je mnie. Decydując się na pozostanie w Paryżu, nie sprawdziłam nawet, jakie mam szanse na pracę. Sorbona raczej nie wchodziła w grę, mój roczny kontrakt wygasł i nie zaproponowano mi jego przedłużenia. Wiedziałam, że na innych uczelniach na wydziałach slawistyki potrzebują filologów do nauczania języka. Jeden z moich asystentów prowadził takie zajęcia. Ale to przecież nie dla mnie. Nie mogłam stanąć przy tablicy i tłumaczyć studentom, że to jest samogłoska „a”, a to spółgłoska „b”. W moim wieku nie wolno tracić czasu na takie zajęcia. Tylko co innego mogłabym tutaj robić? Nawet jeśli wynajdę temat pracy naukowej wymagający mojego pobytu w Paryżu, z czego będę żyła? Nie mogę pozwolić, aby Aleksander mnie utrzymywał. Nie mówiliśmy o tym, ale on też mógł mieć podobne kłopoty. We wrześniu ukaże się we Francji jego książka, ale nie należy liczyć, że przyniesie duże pieniądze. I co dalej? Francuski wydawca nie będzie już opłacał pobytu Aleksandra w Paryżu. Możemy się znaleźć w bardzo trudnej sytuacji materialnej. Mieszkanie będziemy mieli niemal za darmo, jednakże trzeba przecież coś jeść, kupować ubranie, bilety... Myślałam o tym, czekając na przystanku metra. Kiedy weszłam na górę, Aleksander już był. Siedząc w szlafroku przy stole przeglądał gazety. Wyszedł właśnie spod prysznica i wilgotne włosy poskręcały mu się w pierścionki. Wyglądał teraz tak młodo. – Gdzie byłaś? – spytał. – U Mouillandów. – I co u nich? – Nie wiedzą, w co się oboje wdaliśmy. – Głos mi się załamał, nie byłam w stanie powiedzieć nic więcej. – A w co się wdaliśmy, miła? – spytał ze spokojem. – Czy ty nie rozumiesz, że popełniamy szaleństwo! Z czego będziemy żyli, na przykład? Patrzył na mnie długą chwilę bez słowa. Doznałam uczucia nagłego lęku, że przyzna mi rację, a co za tym idzie, odwoła wszystkie związane z naszą przyszłością plany. – Z czego będziemy żyli, to mój kłopot, nie twój – powiedział wolno. A więc to była prawda. Oto ktoś inny decydował o moim życiu, po raz pierwszy nie byłam sama. Przytuliłam się do niego z sercem wypełnionym wdzięcznością. Jego ramiona mnie objęły. Kochaliśmy się na wąskim hotelowym łóżku. Czułam to jego wnikanie we mnie i wydawało mi się, że nie może być nic piękniejszego. Każdy gest miłosny był czymś wyjątkowym, każde poruszenie jego ciała odbierałam całym swoim ciałem. To były chwile, kiedy nie wątpiłam w jego miłość. A brak takich wątpliwości to po prostu szczęście. Mimo że czegoś się nie nauczyłam, że nie umiałam znaleźć swojego miejsca w życiu, doświadczałam teraz uczuć najważniejszych, które wynikały ze wspólnoty z drugim człowiekiem. I już mnie to nie zdumiewało, przywykałam powoli do myśli, że sama nie stanowię całości, że tą całością jesteśmy dopiero my dwoje. I tę kobietę występującą w duecie z mężczyzną gotowa byłam nawet polubić. Być może mój niechętny stosunek do własnej osoby w przeszłości brał się stąd, że nie lubiłam siebie w roli kobiety samotnej. W ogóle w roli kobiety. Bo nie potrafiłam jej sprostać. Wystarczyło porównać zawartość mojej torebki z zawartością torebki pierwszej lepszej mojej znajomej. Nieważne, czy był w niej bałagan, ważne, czego w niej nie było. Nie było w niej puderniczki! Rzeczy, bez której kobieta nie rusza się z domu. Często widziałam gest wyjmowania tego małego przedmiotu z torebki i uważne spojrzenie w lusterko. Sprawdzian, z którego ja dostałabym dwóję. Moja córka prześcignęła mnie w tym względzie, ona potrafiła to, co dla mnie było nieosiągalne. Wystarczyło, że zawiązała fantazyjnie apaszkę pod szyją, aby zmienił się cały jej wygląd. Czasami to były klipsy albo klamra we włosach. Dla mnie te wszystkie atrybuty kobiecości były jak czarna magia, nawet gdybym chciała, nie umiałabym się z nimi obchodzić. – Dlaczego nigdy nie malujesz paznokci, mamo? – spytała mnie kiedyś Ewa. – Przecież masz ładne ręce. Tak mnie to pytanie zdumiało, że nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Ona mówiła językiem, którego nie rozumiałam. Zadzwoniłam do niej w końcu. – Co się dzieje, mamo, kiedy wracasz? Chwila lęku, jak przed skokiem do wody. – Sama nie wiem. – Chcesz zostać do końca wakacji? – Może nawet dłużej... – Przecież kończy ci się hotel. – Wynajęłam mieszkanie, zapisz mój nowy numer telefonu... Na to mnie tylko było stać, na wyjawienie prawdy połowicznie. Była zbyt bulwersująca, abym mogła powiedzieć od razu wszystko do końca. Postanowiłam przedstawiać ją córce po kawałku. W pierwszych dniach sierpnia przeprowadziliśmy się do wyremontowanego mieszkania. Ja miałam rzeczy niewiele, zmieściły się w walizce, natomiast Aleksander pakował swoje papiery do wielkich tekturowych pudeł. Zastawił nimi niemal cały hotelowy pokój. – Może część mógłbyś wyrzucić? – spytałam nieśmiało. – Chcesz zniszczyć moje archiwum! – obruszył się. Zrobiło mi się nagle wstyd. Sądzę, że zachowałabym się podobnie, gdybym likwidowała swoje warszawskie mieszkanie. Na razie mi to nie groziło. Na razie podejmowaliśmy próbę wspólnego życia i chyba żadne z nas nie wiedziało, jak się ona zakończy. Może nawet bardziej istotne było „kiedy” niż „jak”. Głównym reżyserem tej historii był przecież czas. Teraz bardzo dla mnie łaskawy. Niewygody przeprowadzki, związane z nią zdenerwowanie wpłynęły korzystnie na moją linię. Schudłam w sam raz tyle, aby moja twarz i sylwetka prezentowały się młodziej. Odważyłam się też na wizytę u fryzjera, który wymodelował mi fryzurę, skrócił włosy, ich nierówne końce opadały mi na szyję i policzki. Było mi z tym chyba do twarzy. Po raz pierwszy nawet się sobie podobałam. Pomyślałam o tym, że się sobie podobam, kiedy przypadkiem napotkałam swoje odbicie w oknie wystawowym. Lekkie zdziwienie, że to ja, że tak właśnie teraz wyglądam. Przez moment miałam poczucie odrębności wobec własnego ciała. Tak jak zaraz po przyjeździe tutaj, na widok swojego odbicia w szybie wahadłowych drzwi. Tamta kobieta, w przydługim, niemodnym płaszczu, i ta kobieta, dobrze ostrzyżona, w twarzowym kostiumie, najnowszym zresztą nabytku, to były dwie różne osoby... Mieszkanie pachniało czystością. Nowe jasne tapety nadały mu zupełnie inny wygląd, sprawiało teraz wrażenie większego, niż było w rzeczywistości. Nie miałam zbyt wiele czasu, aby się nad tym zastanawiać, bo oboje byliśmy zajęci upychaniem dokumentacji Aleksandra z przeróżnych wielkości teczek i kopert. Pakowaliśmy to wszystko na pawlacz, on stał na stołku, podczas gdy ja opróżniałam pudła. Odetchnęłam z ulgą, kiedy w ostatnim z nich zaświeciło dno. Zaschło mi w gardle. Poszłam do kuchni i nalałam sobie wody mineralnej. Stojąc przy oknie patrzyłam na spadziste, pokryte czerwoną dachówką dachy kamieniczek po drugiej stronie ulicy i po raz pierwszy chyba dotarło do mnie naprawdę, że jestem w Paryżu. Przedtem tylko to sobie powtarzałam, ale nie miałam takiego poczucia. Teraz Paryż to była rzeczywistość, moja rzeczywistość. Coś najbardziej realnego w moim życiu. Ewa zawsze powtarzała, że nie można żyć tak jak ja. – Dlaczego z nikim się nie spotykasz, mamo? – Spotykam wielu ludzi – broniłam się. – Ale nie masz żadnej bliższej przyjaciółki, nigdy nie zapraszasz gości. Gości? Goście to było pojęcie jak najbardziej mi obce. Czasami ktoś do mnie przychodził, ale zawsze w sprawach zawodowych. Ktoś z uczelni, student, kolega lub koleżanka wykładowca. Zwykle proponowałam herbatę. Ale żeby zapraszać gości... A teraz właśnie ich zaprosiliśmy, miał przyjść George, który opuszczał Paryż za kilka dni, i Rostowowie. Byłam pełna obaw, jak to wszystko wypadnie, przecież nie miałam pojęcia o gotowaniu. Na szczęście miał je Aleksander, tak przynajmniej twierdził. Pierwsza noc w tym mieszkaniu. Szeroki tapczan, na którym można się było wyciągnąć. Prawie nie wierzyłam, że leżymy na nim oboje i nie jest ciasno. – Nie tęsknisz za naszym łóżkiem? – spytał Aleksander, kiedy zgasiliśmy światło. – Wyobraź sobie, że nie – roześmiałam się. – A ja tak – westchnął. – Tobie musiało być bardziej niewygodnie, bo jesteś większy. – Ja tylko jestem wyższy! Wiedziałam, że parafrazuje powiedzenie Napoleona. Niestety, ja nie zrobiłam niczego, co by zaznaczyło moje istnienie w jakiś szczególny sposób. Byłam przeciętnym profesorem na przeciętnej uczelni, a kim będę teraz, dla mnie samej nie było do końca jasne. Przechwałki Aleksandra na temat jego umiejętności kulinarnych w żadnym stopniu nie były przesadzone. Najpierw sporządził listę zakupów. Miałam mu w tym pomóc, ale widocznie nie obdarzał mnie zbytnim zaufaniem w tej dziedzinie, bo większość rzeczy, to znaczy mięso, warzywa i wino, zachował dla siebie. Mnie pozostały makarony, mąka i gotowe przyprawy. W dniu, w którym mieli przyjść goście, nasza mała kuchenka zawalona była różnymi produktami. Od rana Aleksander krzątał się po niej, robił jakieś zasmażki, w dużym garze bulgotał wywar z warzyw. Był bardzo tajemniczy, nie chciał mi zdradzić, co zamierza podać na obiad. – Czy to będzie coś z kuchni rosyjskiej? – dopytywałam się. Francuskiej – odrzekł półgębkiem, a potem wyprosił mnie z kuchenki, dodając, że wolałby, abym w ogóle wyszła z domu. – Wracając kup kwiaty – zawołał za mną. – Jakie? – Margerytki, spory bukiet. Umówiłam się na spacer z Edith Mouilland. Usiadłyśmy w kawiarnianym ogródku na ulicy, było tłoczno, ale ten tłum to jeszcze nie był tłum paryski, stanowili go w większości przyjezdni. Obok przy stoliku siedziała grupa Niemców, pili piwo głośno o czymś rozprawiając. Tłusty mężczyzna o ryżej szczecinie i czerwonej, pokrytej piegami twarzy co chwila wybuchał gardłowym śmiechem. Bardzo mnie to denerwowało, zaproponowałam Edith, abyśmy się przeszły. Zawędrowałyśmy w okolice katedry Notre Dame. Rozbolały nas nogi, usiadłyśmy więc na ławce. – Jak się pani mieszka w nowym mieszkaniu? – spytała Francuzka z życzliwym uśmiechem. Zawahałam się chwilę. – Nie mieszkam tam sama... – Ach tak. Patrzyłyśmy na dwa wróble, które u naszych nóg wyprawiały przedziwne harce. Być może były to jakieś ptasie gry miłosne, takie przyskakiwanie do siebie, potem odskakiwanie, obrót jej albo jego wokół własnej osi, trudno było odróżnić płeć. Muśnięcie dziobkiem głowy partnerki, jeśli to była ona, zabawne rozcapierzanie ogonka. – Zdecydowałam się na związek z młodszym od siebie mężczyzną – powiedziałam i dodałam masochistycznie: – Z dużo młodszym... – Ach tak – powtórzyła Edith i to był cały jej komentarz. Powinnam na tym poprzestać, ale nagle za wszelką cenę chciałam poznać jej zdanie na temat takiego związku jak mój. – Pani by się pewnie na to nie zdecydowała... Nie odzywała się dość długo i myślałam, że mi już nie odpowie. – Gdybym spotkała kogoś takiego jak on – usłyszałam. – On? – Ten młody jasnowłosy mężczyzna, który przychodził po panią na uniwersytet. Bo to o niego chodzi, prawda? W milczeniu skinęłam głową. Wchodząc po schodach, zastanawiałam się nad jej zaskakującą odpowiedzią, czy naprawdę tak myślała, czy tylko chciała być uprzejma wobec mnie. Wydawało mi się, że było to szczere. Ale jak łatwo sobie na taką szczerość pozwolić, mając poczucie bezpieczeństwa w długoletnim związku. Można wtedy pomarzyć o młodym kochanku. Inaczej to wygląda, kiedy wchodzi się w taki układ. W rzeczywistości taki związek może się okazać pułapką. Weszłam do niej dobrowolnie, nie pozostawiając sobie żadnej furtki. I chociaż wciąż odczuwałam z tego powodu wielki niepokój, to najgorsze miałam już chyba za sobą. Najtrudniejszy był próg, który przekroczyłam, który przekroczyliśmy oboje z Aleksandrem. Szłam oto do niego, dzieliło nas kilkanaście schodów. Za chwilę otworzę drzwi. Nagle ogarnęła mnie nieokiełznana radość, że go zobaczę. Jego twarz. Jego oczy, które ciepło na mnie spojrzą. Fizyczność Aleksandra bardziej niż jego słowa chroniła mnie przed zwątpieniem. Wystarczyło mi przytulić się do niego, aby uszedł cały strach. Stół nakryty był dla pięciu osób, a ponieważ brakowało jednego krzesła, Aleksander postawił zamiast niego walizkę i przykrył ją kocem. – Ja tu będę siedział – powiedział, widząc mój wzrok. Pokręciłam głową. – W przyszłości możemy zapraszać tylko dwie osoby. – Chyba że będziesz mi siedziała na kolanach. – Chyba – powtórzyłam. – Czy mam ci w czymś pomóc? – Kupiłaś kwiaty? – Nie – wyznałam ze wstydem – zapomniałam o nich na śmierć. – Skoczę na róg – powiedział, odwiązując z bioder ścierkę, którą był przepasany. Nie był na mnie zły, nie był nawet zniecierpliwiony. Przygotowanie takiej kolacji musiało go kosztować dużo wysiłku, a ja nie dość, że mu nie pomogłam, to jeszcze zapomniałam o kwiatach. – Ja pójdę, tylko jakie kupić? Mówiłeś mi... białe? – Po co masz chodzić po schodach tam i z powrotem – odrzekł od drzwi – wrócę za pięć minut... Wyszedł, a ja stałam pośrodku pokoju nie wiedząc nagle, co ze sobą począć. Zupełnie jakbym przypadkowo znalazła się w domu, w którym mieszkał młody mężczyzna. Ten mężczyzna zaprosił właśnie gości. Powinnam stąd wyjść, aby im nie przeszkadzać... Aleksander zastał mnie w tym samym miejscu. Trzymał w ręku bukiet białych kwiatów, przypominały rumianki. Musiałam dziwnie wyglądać, bo się nade mną pochylił. – Dlaczego tak stoisz? – spytał ciepło. – Dlaczego się nie szykujesz? – Bo... to nie może być prawdziwe... Jest w tym jakieś oszustwo... Przedtem... kiedy krzyczałeś na Nadię, to było naturalne... a przy mnie... zachowujesz się jak w domu umarłego... – Łzy napłynęły mi pod powieki. Położył kwiaty na stole i ujął mnie za ramiona. – Co ty opowiadasz! – powiedział ostro. – Przestań wreszcie siebie dręczyć. Nie krzyczę na ciebie, bo nie buntuję się przeciw twojej obecności. Nie przeszkadza mi, jest mi potrzebna! Po twarzy pociekły mi łzy. – Julio – rzekł z wyrzutem. – To dlatego, że boję się ciebie kochać – powiedziałam. – Ja też się boję. Boję się, że coś ci się stanie, że na przykład wpadniesz pod samochód i zostanę sam... A co z moją starością? – pomyślałam. Kroki na schodach wprawiły nas w popłoch. Nie zdążyliśmy ani wziąć prysznica, ani się przebrać, a tu nadchodzili goście. Na szczęście był to George Muski, sam. Wręczył Aleksandrowi butelkę wina reńskiego. Aleksander spojrzał na rocznik. – Dziesięcioletnie, jak trzeba – stwierdził, po czym zniknął w łazience. – Proszę się mną nie przejmować – powiedział George – sam się sobą zajmę. – Może się pan czegoś napije? – I sam się obsłużę. Wobec tego ja też weszłam do łazienki. Aleksander właśnie wyszedł spod prysznica, był cały mokry, z włosów spływała mu woda. Piękno jego twarzy... Co za tragiczna pomyłka, ten mężczyzna nie mógł kochać kogoś takiego jak ja. Na moim miejscu powinna znajdować się teraz młoda, piękna dziewczyna. – Przestań – powiedział ostro. – Wiem, że myślisz o jakiejś Cindy Crawford. Przecież ja bym się z nią zanudził na śmierć... Opuściło mnie nagle całe napięcie, roześmiałam się. – Skąd wiedziałeś, o czym myślę? – Ja cię po prostu znam. Reszta wieczoru przebiegała w lepszym nastroju. Umalowałam rzęsy, jedyny mój makijaż bez ryzyka. Poprawiłam krótką fryzurę i włożyłam swoją ulubioną suknię. Lepiej w niej wyglądałam niż przedtem, ponieważ sporo schudłam. Tak, ta nieoczekiwana utrata wagi dobrze mi zrobiła, policzki stały się lekko wklęsłe, szyja nieco się wydłużyła, a co najważniejsze, nie obwisła mi mimo to skóra. Wyszłam do gości, czy raczej gościa, bo był ciągle tylko George, z poczuciem, że dobrze wyglądam. Oni obaj też musieli być podobnego zdania, wyczytałam to w ich wzroku. Aleksander podał mi kieliszek wina. – Może przejdziecie z Georgem na ty? – zaproponował. – Wy dwoje jesteście moją rodziną... Muski uśmiechnął się, wyciągając w moją stronę kieliszek. – Jeżeli się pani zgodzi, to jestem George. – Zgadzam się – odrzekłam szybko. – Jestem Julia... Zjawili się Rostowowie, zrobiło się zamieszanie, Katia cały czas mówiła i nikt nie był w stanie jej przerwać. U niej w domu ta gadatliwość nie była tak dokuczliwa, bo Katia miała rozliczne obowiązki i ciągle do nich odchodziła, przerywając w pół zdania. Miała zresztą doskonałą pamięć, bo kiedy powracała do rozmówcy, kończyła przerwaną myśl. Przysiadła teraz na parapecie i zachwycała się widokiem z okna. – Widzisz, Aloszeńka, że Paryż to jest Paryż... Tu się oddycha... – U nas oddycha się znacznie lepiej, bo nie ma tylu spalin – wtrącił jej mąż. – Też coś. – Katia wzruszyła ramionami. – Ja myślę o życiu duchowym! Aleksander odwołał ją do kuchni i sprawiło mi to przykrość. To ja powinnam tam być, przygotowywać kolację, nie on, a tym bardziej ktoś z zaproszonych gości. Ale ja przecież nie miałam pojęcia o gotowaniu, więc powinnam mieć żal raczej do siebie. To była kolejna sprawa, której nie potrafiłam sprostać jako kobieta. Być może gdybym zdobyła się na jakieś pichcenie w ciemnej, ciasnej kuchni, gdybyśmy z Ewą jadały niedzielne obiady w domu, a nie w restauracji, inaczej by się ułożyły między nami stosunki. W naszym przypadku przecięcie pępowiny oznaczało nieuchronne oddalanie się od siebie, aż do obcości. Może dlatego te macierzyńskie tęsknoty, jakie teraz odczuwałam, skupiły się wokół mojego brzucha, który był tak bezlitośnie pusty. Być może nie tęskniłam za jakimś nowym dzieckiem, ale za swoim dzieckiem utraconym. Odkryte tak późno uczucie miłości do mężczyzny zmieniło mnie, upodobniło do innych kobiet, a każda kobieta tęskni za macierzyństwem. Jeżeli nie zostało ono w pełni zrealizowane. Jak w moim przypadku. Ten wręcz niezrozumiały lęk przed samym pojęciem macierzyństwa towarzyszył mi przez lata, by nagle teraz przemienić się w jego przeciwieństwo, w nostalgię za stanem odmiennym, za karykaturalną deformacją figury. Pamiętam, z jaką przykrością patrzyłam zawsze na swoją ciężarną córkę... Katia wniosła parującą wazę, którą zresztą wraz z zastawą stołową i sztućcami od niej na ten wieczór wypożyczyliśmy. Aleksander przyniósł półmisek z przystawkami. Krążyli tak z Katią pomiędzy pokojem i kuchnią, aż padło wreszcie zaproszenie do stołu. To było zdumiewające, ile wyszukanych potraw Aleksander zdołał przygotować. Zrobił to wszystko sam. Małże, sałatka z krabów, zupa żółwiowa, nadziewane przepiórki, nawet deser, wyśmienite francuskie ciasto, kupione przez niego. Gdzie? Nie chciał tego zdradzić. Katia co chwila wydawała okrzyki zachwytu: – No nie, Sasza, minąłeś się z powołaniem. Powinieneś otworzyć restaurację, choćby tu blisko, na Montmartrze. – Kto wie – odparł – jeśli moja książka zrobi klapę... – A kiedy się ukaże? – zainteresował się mąż Kati. – Na dniach, to znaczy w początkach września. Tu i jednocześnie w Ameryce, dwie premiery naraz. Ale na tych Jankesów raczej nie liczę... – Machnął lekceważąco ręką. – A powinieneś – wtrącił się do rozmowy milczący dotąd George. – Ameryka lubi romanse z happy endem, a ja napisałem romans bez happy endu, więc nie ma o czym gadać. Wszyscy się roześmieli, ja też, chociaż mój śmiech musiał brzmieć sztucznie. Źle się czułam w swojej roli – niby-gospodyni, niby-pani domu. Naprawdę nią nie byłam. Nie przyłożyłam do niczego ręki. To Aleksander był aranżerem i wykonawcą, to on miał wszelkie prawa, aby czuć się tu u siebie. Ja istniałam na prawach gościa, jak inni w tym pokoju. Całkiem naturalne byłoby, gdybym po skończonej kolacji wraz z innymi opuściła to mieszkanie... Nasze oczy na chwilę się spotkały, siedziałam nieco wyżej u szczytu stołu, a on na siedzeniu z walizki. Uniósł głowę, aby na mnie spojrzeć. – Pomożesz mi sprzątnąć? – spytał jakoś nieśmiało; to było wstrząsające, to jego bezbłędne rozeznanie w moich nastrojach, w moich zwątpieniach, niedobrych myślach. Wstałam posłusznie, Katia też się zaofiarowała z pomocą, lecz Aleksander stanowczo zaprotestował. Wstawiliśmy do zlewu góry brudnych naczyń, po czym on zaparzył kawę. Tego też nigdy nie potrafiłam, moja kawa była zwykle lurowata. Siedzieliśmy teraz przy stole na jednym krześle, bo na ogólne życzenie zostało usunięte dotychczasowe siedzenie Aleksandra. George zaproponował, że wypije kawę siedząc na parapecie. Ale to nie było konieczne, ja się zsunęłam na brzeżek krzesła, robiąc Aleksandrowi miejsce. Jego bliska obecność rozbroiła mnie, jak zawsze. Wątpliwości gdzieś się rozwiały. – A wiecie, o co Julia miała do mnie pretensje? – spytał ze śmiechem. – Że zamiast ją zbesztać, sam poszedłem po kwiaty, których zapomniała kupić. – Bo ona się boi, Sasza – powiedziała całkiem poważnie Katia. – Czego się boi? – spytał ze zdumieniem. – Żeby to zrozumieć, musiałbyś być kobietą... Katia i jej mąż wyszli pierwsi, widać było, że profesor nie najlepiej się czuje. Musiał być naprawdę chory, bo postarzał się od czasu, gdy go ostatni raz widziałam, a to było zaledwie kilka miesięcy wcześniej. Schudł, zmarszczki na jego twarzy się pogłębiły. Szczególnie źle wyglądał przy powitaniu, bo musiał pokonać na piechotę nasze cztery piętra. Promieniejąca młodością i zdrowiem Katia wyglądała przy nim teraz jak jego wnuczka. Wzruszające było patrzeć na jej troskę o niego, na jej miłość. Chociaż kto wie, o czym naprawdę myślała. Może od dawna zdawała sobie sprawę z daremności swojego uczucia, a może to już nawet nie było uczucie, lecz umiejętnie skrywana litość. Jej związek z profesorem był odwrotnością mojego związku, ale nie sposób powiedzieć, której z nas było trudniej. Po ich wyjściu Aleksander zabrał się za zmywanie naczyń, ja wycierałam. George przysiadł na parapecie i palił papierosa. – Rostów wygląda upiornie – powiedział. – Zwykle źle się czuje wczesną jesienią i wiosną, potem to mija – odrzekł spokojnie Aleksander. – Nie sądzę, żeby tym razem to minęło. – Katia go odchucha, to dzielna kobieta. George wzruszył ramionami. – Też sobie wybrała rolę – pielęgnowanie starca. Co George może myśleć o nas? – przemknęło mi przez myśl. – Pewnie też tego nie potrafi zrozumieć. – Jak wam się mieszka? – zwrócił się do mnie. – Dobrze – odrzekłam spłoszona. Aleksander odwrócił głowę w moją stronę. – Znowu się boisz? Boisz się George’a? – Nie... skądże. – Poczułam, że pieką mnie policzki. Potem, kiedy leżeliśmy już w łóżku, robiłam mu wymówki. Że mnie stawia w niezręcznej sytuacji. – To są przyjaciele, Julio. Im można powiedzieć wszystko. – Więc dlaczego twój przyjaciel George tak okrutnie podsumował związek Rostowów? Może chodziło mu o Katię? – On już taki jest. Gniewa się na życie, gniewa się na chorobę profesora. – A może jednak jest zazdrosny o Katię? – nalegałam. – Dla niego kobiety nie istnieją. I nie istniały, poza Maszą. – Była taka wspaniała? Zastanowił się chwilę. – Bardzo zwyczajna, nawet niezbyt ładna. Ale żyła tylko dla niego. I dla niego umarła. A ja chciałam umrzeć dla siebie – pomyślałam z nagłym wstydem. Orly, czwarta po południu Więc już za niecałe dwie godziny mój samolot wystartuje... Tak niedawno patrzyłam, jak startuje samolot George’a. Przyszedł pożegnać się przed swoim wyjazdem. Pewnie liczył, że zastanie Aleksandra, niestety nie było go. – Zajęliśmy ci dom – powiedziałam. – To tylko mieszkanie. To tutaj i tamto w Nowym Jorku. Skazani na siebie, czuliśmy skrępowanie, zarówno ja, jak i on byliśmy małomówni. Prowadzenie uprzejmej konwersacji nie było więc w takiej sytuacji najłatwiejsze. – Ale tam wracasz... – Za dwie godziny mam samolot, z przesiadką. Do Sarajewa. To, co usłyszałam, było takim zaskoczeniem, że przez długą chwilę nic nie mówiłam. Milczeliśmy oboje. – Czy mam coś powtórzyć Saszy? George zrobił nieokreślony ruch ręką. – No... że wpadłem i że się odezwę... Staliśmy przy drzwiach – on w swojej nieodłącznej wojskowej kurtce, z plecakiem przerzuconym przez ramię – gdy nagle przyszła mi do głowy pewna myśl. Sięgnęłam po płaszcz. – Odprowadzę cię na lotnisko – powiedziałam. – Ależ nie, nie ma potrzeby – spłoszył się. Ale się uparłam. W taksówce cały czas milczeliśmy, dopiero kiedy usiedliśmy w barku na lotnisku, by napić się kawy, poczęliśmy rozmawiać. – Jak to się wszystko powtarza – powiedziałam wtedy. – Kiedyś ukrzyżowano pewnego człowieka, w dwa tysiące lat później na oczach całego świata ukrzyżowano miasto. Ale technika poszła do przodu – uśmiechnął się. – Jadę robić zdjęcia tego krzyża i tego krwawiącego ciała... Zresztą jestem jedynie osobą towarzyszącą ważniejszy jest mój kumpel. Dziennikarska gwiazda. W czasie wojny iracko-irańskiej wzięto go jako zakładnika, przez dwa tygodnie nie było wiadomo, czy żyje. Wiele telewizji na świecie prezentowało wtedy jego sylwetkę, pokazywano film nakręcony amatorską kamerą: mój kumpel Paul Slate, z rękami założonymi na głowę; prowadziło go pod bronią dwóch irackich żołnierzy. Sam nasz prezydent zabiegał o jego uwolnienie. A potem zrobiłem im obu fotkę przed Białym Domem. Niedługo się tu pewnie zjawi... Ta informacja wprawiła mnie w popłoch. – To ja już będę szła – rzekłam, chcąc wstać z miejsca, ale George nieoczekiwanie przytrzymał mnie za łokieć. – Jeżeli się bardzo nie śpieszysz, to miło by mi było, gdybyś jeszcze chwilę ze mną została. A mój kumpel Paul nie gryzie... Roześmiałam się. – Z pewnością nie. Nagle skrępowanie, jakie cały czas w jego obecności odczuwałam, minęło bez śladu. Impuls, który kazał mi włożyć płaszcz i towarzyszyć temu małemu człowieczkowi, wziął się chyba z zaskoczenia, że oto jedzie w sam środek piekła. Chciałam coś dla niego zrobić, a jedyne, co mi przychodziło do głowy – to odprowadzić go na lotnisko. – Jedziecie tam po raz pierwszy? – O nie, będzie to nasz drugi materiał. Do tamtego nie zdobyliśmy żadnych fotek... Czekaliśmy ze Slatem dziesięć dni w sarajewskim hotelu, nie mając żadnej możliwości przedostania się przez blokadę. Żłopaliśmy whisky i wypalaliśmy setki papierosów. W końcu się udało, nie pozwolono nam jednak robić zdjęć. Wyjął paczkę cameli, ale zanim zapalił, spytał mnie, czy nie będzie mi przeszkadzał dym. – Wiesz, sądziłem, że nic mnie już nie zaskoczy, ale stopień okrucieństwa wobec pokonanych przekroczył skalę ludzkich ocen. Odbywa się tam etniczna czystka, nawet hitlerowcy nie mieli takiej wyobraźni w stosowaniu tortur. Niearyjskie dzieci wysyłano do gazu, co było o wiele bardziej humanitarne... – Ale tamte niearyjskie dzieci też chciały żyć – przerwałam mu ostro. Uśmiechnął się z goryczą. – Ale nie dokonywano na nich zabiegów obrzezania – jak wiesz, jest to muzułmański zwyczaj – obcinając im genitalia. Mieliśmy ze Slate’em okazję rozmawiać z jednym z owych rzeźników, którego muzułmanie wzięli do niewoli. Jak się okazuje, miał przyzwolenie dowódcy na dokonywanie tych wszystkich zbrodni. Z dumą oznajmił, że zgwałcił kilkadziesiąt kobiet. Alkoholik i degenerat, który przedtem żył na marginesie... Teraz nagle otrzymał szansę pokazania, na co go stać. Napytania Slate’a odpowiadał chętnie, nieświadomy głębi swojej zbrodni, dla niego to był rodzaj okrutnej zabawy. Wiedział, że zostanie zabity przez muzułmanów, ale nie robiło to na nim szczególnego wrażenia. Powiedział, że gdyby tym razem oni mu pozwolili, mordowałby i gwałcił po ich stronie, mimo że był Serbem. – Wojna przyciąga ludzi na granicy normy psychicznej – powiedziałam. – W czasie powstania w 1944 roku Niemcy wpuścili do Warszawy całe bataliony podobnych osobników, to byli głównie Ukraińcy, mordowali bezbronną ludność, gwałcili kobiety, nawet kilkuletnie dziewczynki... – Mówisz o jakiejś normie psychicznej! – żachnął się. – To typowe męty, które zawsze lgną do faszyzmu. W Jugosławii potworzyły się różne paramilitarne formacje, grupujące właśnie takich wyrzutków, jak nasz rozmówca. I były akceptowane, ponieważ wspierały oficjalne ruchy polityczne. Zastanawialiśmy się ze Slate’em, co można zrobić, co Zachód może zrobić, aby wreszcie skończyć tę bezsensowną rzeź. Przede wszystkim w Bośni... Oprócz Serbów i Chorwatów są tam przecież muzułmanie. Wyciągnął w moją stronę paczkę papierosów zapominając, że nie palę, sam włożył kolejnego camela do ust i mocno się zaciągnął. – Spędziliśmy ze Slate’em w obozie muzułmanów kilka dni. Slate rozmawiał z ich przywódcami. Ponieważ osiągnęli na tych terenach znaczną przewagę, dążą do utworzenia państwa islamskiego. Ale nie wiem, czy byłoby to możliwe nawet wtedy, gdyby nie było tam ani jednego Serba czy Chorwata. Bo ani Serbia, ani Chorwacja nie ścierpiałaby sąsiedztwa islamskiego państwa... – Ciągle ten sam fanatyzm – wtrąciłam. To nie tylko to. Nie jest prawdopodobne, aby Europa się na coś takiego na Bałkanach zgodziła. Ja osobiście uważam, że islamska Bośnia wcale by nie była zagrożeniem dla współczesnego świata. Chociaż... jak się patrzy w oczy tych ludzi, widzi się w nich coś takiego, że się robi zimno. Oni są gotowi na wszystko. Ten rodzaj fanatyzmu, determinacji, zgody na największe cierpienia własne i własnych rodzin oglądałem już wiele razy w swoim długim życiu. I nie chcę już tego oglądać, nie chcę oglądać więcej tych jatek, które wszędzie wyglądają tak samo! – Mówiąc to bardzo pobladł, zupełnie jakby cała krew odpłynęła mu z twarzy. – Gdybyś zobaczyła tych okaleczonych chłopców, kilku z nich umarło na naszych oczach, z upływu krwi, z powodu zakażenia, pozostali leżeli z wysoką gorączką. Siedmioletni chłopczyk wiedział, że umrze, ale przekazał nam przez tłumacza, że nie boi się śmierci, bo umiera za ojczyznę. Prosił, aby koniecznie o tym napisać w naszej gazecie, bo chce, żeby inni też się dowiedzieli. A chodzi o skrawek ziemi, na którym wszyscy ci ludzie mogliby się pomieścić... Umilkł. Wyglądał na wycieńczonego długim monologiem, miałam wyrzuty sumienia, że go w tę rozmowę wciągnęłam. Ten małomówny człowiek wyrzucał z siebie nerwowo zdanie po zdaniu, jakby nie mogąc się zatrzymać. Ja raczej byłam tylko słuchaczem. – Ty przynajmniej wiedziałeś, co zrobić ze swoim życiem, aby miało ono sens – odezwałam się po długiej chwili. – W przeciwieństwie do mnie. Spojrzał na mnie, jakby nie rozumiejąc, a potem się skrzywił. – Jestem obieżyświatem, włóczęgą. – To, co robisz, ma znaczenie. Chyba zdenerwowało go to, co powiedziałam, bo spojrzał na mnie mało przyjaźnie. – Za przeproszeniem, taplam się w gównie! Ale tak ma właśnie być. Zabiłem jedyną istotę, na której mi naprawdę zależało. Wiedziałam, że chodzi o jego żonę. Chciałam jakoś zaprotestować, ale nic mi nie przychodziło do głowy. Co mu miałam powiedzieć, że to ona sama się zabiła? Wydawało mi się, że George ma dosyć mojego towarzystwa, że jest z siebie niezadowolony, iż powiedział tak dużo. Byłam świadkiem jego słabości, a takich świadków się nie lubi. Zastanawiałam się właśnie, jak się wycofać z taktem, kiedy do naszego stolika podszedł zwalisty mężczyzna, w podobnej kurtce, jaką miał na sobie George, tyle że o kilka numerów większej. Wszystko w nim było jakby za duże: głowa z szopą lekko kręconych włosów, długie ręce zakończone olbrzymimi dłońmi i ogromne stopy. Opadł na wolne krzesło i wpatrzył się we mnie przekrwionymi oczami. Czuć było od niego whisky. – Kim jest ta dama, George?– spytał po angielsku. – Przygruchałeś sobie dziewczynkę? George zaczerwienił się po czubki włosów. – To żona mojego przyjaciela – odrzekł ostro, a potem zwrócił się do mnie po francusku: – Nie wiem, czy znasz angielski... – Na tyle, aby się zorientować, że twój znajomy powiedział mi komplement. George uśmiechnął się. I to był uśmiech porozumiewawczy. A potem, przy pożegnaniu, przytrzymał moją rękę. – Powiedziałem o tych niearyjskich dzieciach, bo... ja też jestem niearyjski... więc uważałem, że mi wolno. Ale to chyba ty miałaś rację... – Naprawdę nie musisz mi tego mówić. I wtedy zrobił coś nieoczekiwanego, objął mnie mocno. Był nieco niższy, więc poczułam się bardzo niezręcznie, nawet lekko ugięłam kolana. Odchodził za barierkę w towarzystwie tego wielkoluda, przy którym wydawał się jeszcze drobniejszy. Wyglądali razem jak Pat i Patachon, ale podróż, w którą się wybierali, nie miała w sobie zgoła nic zabawnego. Orly, kilka minut po czwartej po południu Przy stoliku obok siada młoda kobieta z niemowlęciem, rozpina bluzkę i karmi je piersią. Do tej pory widziałam karmiącą tylko moją córkę. I był to dla mnie widok przykry, bo ona wyglądała zwykle tak mizernie, a jej kolejne niemowlę było pulchne, miało wałki tłuszczu na nogach i rękach. Obserwowałam pochylenie głowy Ewy, charakterystyczne przytrzymywanie dłonią nabrzmiałej, mlecznej piersi i obok malutką twarzyczkę, zaciśnięte powieki i poruszające się usta. Ale oni nie byli dla mnie matką i dzieckiem, to była moja córka i jej dziecko... Scenę z matką i dzieckiem oglądałam w tej chwili. Zupełnie jakby ta młoda kobieta zjawiła się tutaj po to, by dopisane zostało zakończenie do moich macierzyńskich tęsknot. Oto mogłam się przekonać naocznie, czego już nigdy nie doświadczę... Obudziłam się w środku nocy, nie rozumiejąc, co wyrwało mnie ze snu. Potem dotarło do mnie, że koszula przylgnęła mi do ciała. Wysunęłam się z łóżka i starając się zachowywać jak najciszej, po omacku dotarłam do łazienki. Stałam tak boso na posadzce, nie mając odwagi przekręcić kontaktu. Wydawało mi się, że kiedy zabłyśnie żarówka, zobaczę krew. To musiało być znowu to. Znajoma słabość w kolanach... Zrzuciłam koszulę i zbierałam rękami wilgoć z ud. Z uczuciem narastającej rozpaczy wodziłam dłońmi po nagim ciele. Miałam mokre piersi, mokry brzuch... Oślepiła mnie jasność, odruchowo zamknęłam oczy, a kiedy je otworzyłam, ujrzałam w drzwiach Aleksandra. To on zapalił światło. – Co się stało? Dlaczego jesteś naga? Spojrzałam na swoje dłonie. Nie było na nich krwi. Nic nie rozumiejąc mrugałam powiekami. – Janie wiem... jestem cała mokra... – To nic – powiedział uspokajająco. – To się nazywa „nocne poty”... Patrzyłam na niego bez słowa. – I... zdarza się kobietom... – Skąd wiesz, co się zdarza kobietom? – Kupiłem książkę. Ciągle nie mogłam zrozumieć. – Książkę o klimakterium... Prawie nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, rzuciłam się na niego z pięściami. Przytrzymał moje ręce. Chwilę walczyliśmy w milczeniu. – Dlaczego? – spytałam wreszcie. – Chcę wiedzieć o wszystkim, co się z tobą dzieje. Kręciłam przecząco głową nic już nie mogąc powiedzieć. Ogarnęło mnie przemożne pragnienie ucieczki. Uciec stąd jak najdalej, od niego, od siebie... Już się nie broniłam, Aleksander wytarł mnie ręcznikiem, a potem pomógł mi włożyć czystą koszulę. Pomyślałam, że pomaga mi jak chorej. I byłam chora na coś, z czego nie można wyzdrowieć. – Julio, kocham cię taką, jaka jesteś. Objął mnie mocno, tym razem jednak bliskość jego ciała nie potrafiła mnie pogodzić z moim własnym ciałem, tym razem moja nienawiść przyćmiła nawet miłość. – Chodź – powiedział łagodnie. Bez oporu pozwoliłam się zaprowadzić do łóżka. Leżałam w ciemności, oczekując dalszego ciągu. Co jeszcze nie zostanie mi oszczędzone, czego będę musiała doświadczyć, aby już nigdy nie umieć zapomnieć, iż kroczą wprost ku przemijaniu, ku śmierci. Rano udawałam, że śpię, Aleksander starał się zachowywać jak najciszej, potem wyszedł. Dopiero wtedy wstałam. Kawa, którą zaparzył, była jeszcze ciepła, piłam ją stojąc w kuchni przy oknie. A za oknem był jesienny Paryż. Paryż, który stanowił scenografię do mojej miłości. Ale ta miłość się przecież kończyła. Nie pozwolono mi przeżyć jej do końca. Do jakiegoś tam końca, za dwa, trzy lata. Na więcej nie liczyłam. Musiałam wyjechać, musiałam wywieźć stąd to swoje kłopotliwe ciało, które budziło teraz we mnie odrazę. Nie chciałam myśleć, że to przecież też jestem ja. Czułam się więźniem w obrębie własnej skóry. Kiedy zadzwonił telefon, niemal podskoczyłam. – Obudziłaś się już? – Po co dzwonisz? – Stało się, wyszła moja książka. Jutro wieczór promocyjny w wydawnictwie. – Gratuluję. – Raczej życz mi odwagi. Chyba szykują mi stryczek. – Kto? – Krytyka. W „Le Figaro” ukaże się miażdżąca recenzja. Ale to jutro, a dzisiaj zapraszam cię na obiad. Postanowiłam wyjechać. Stojąc przy oknie i patrząc na dachy Paryża, żegnałam swoją miłość. Ale ciągle mnie zatrzymywała. Przecież nie mogłam go teraz opuścić. Wiedziałam, jak duże nadzieje Aleksander wiązał z tą książką nie tylko on, także jego wydawca. Kiedy usłyszałam kroki na schodach, serce przyśpieszyło. Jaką będzie miał twarz... Wszedł obładowany zakupami, jedną z paczek podał mnie. – Przymierz. – Co to jest? – Wieczorowa toaleta – odrzekł tajemniczo. Patrzyłam na niego sądząc, że żartuje. – Idziemy na bal na „Titaniku”, to znaczy na bankiet wydany na moją cześć. – Przecież mówiłeś... – No cóż, trzeba robić dobrą minę do złej gry. Odwinęłam papier. Moim oczom ukazała się suknia, czarna, mieniąca się w świetle. Nie bardzo wiedziałam, co to za materiał. Ale z pewnością zawrotnie drogi, jak i cała kreacja. – Podoba ci się? – spytał. – Ile kosztowała? Roześmiał się. – Najwyżej ją potem sprzedamy, przymierz. Szłam do łazienki jak na ścięcie. Nie chciałam z nim teraz walczyć ani mu się sprzeciwiać, ale to nie była suknia dla mnie. Zbyt elegancka. Trzeba umieć nosić takie rzeczy, ja tego nie potrafiłam. Latami poprzestawałam na luźnym swetrze, jakimś golfie lub koszulowej bluzce i spódnicy do pół łydki. Taką lubiłam długość, moim zdaniem bezpieczną, i nosiłam ją bez względu na to, jaka była moda. I nagle ta suknia z lejącego się materiału, uszyta w jakiś wyrafinowany sposób. Do takiej kreacji trzeba mieć odpowiednie plecy, odsłaniała je całe. Na szczęście miała usztywnione miseczki z przodu, co pozwalało nie wkładać biustonosza. Przez moment wydawało mi się, że jest zwyczajnie za ciasna. Nie mogłam jej na sobie obciągnąć. Ale powoli materiał począł się sam układać na moim ciele. Była długa, na cienkich ramiączkach, obnażająca plecy poza krzyż. Moje odbicie w lustrze w łazience napełniło mnie zdumieniem. Zupełnie inaczej teraz wyglądałam. Moje zdumienie można było porównać do tego po słynnym obcięciu włosów. Niemal siebie nie rozpoznawałam. Miałam inną twarz, inną sylwetkę... – Żyjesz tam? – spytał przez drzwi Aleksander. Wyszłam z łazienki oszołomiona swoją przemianą. To znowu nie byłam ja. Aleksander patrzył na mnie przez chwilę bez słowa. – Jesteś piękna – powiedział. – Ale... to nie dla mnie... – Tylko jeszcze pantofle! – przerwał mi niecierpliwie. – Musimy je dobrać do sukni. I mamy na to bardzo mało czasu! Przebierz się, wyruszamy do miasta. Kiedy weszliśmy do wydawnictwa – wszystkie okna oświetlone, w hallu pełno ludzi w strojach wieczorowych – poczęły trzaskać flesze. Ciągle ktoś Aleksandra odprowadzał na bok, gratulując mu wylewnie. – Wspaniałe! Wspaniałe dzieło! Proszono go o wywiady. Wszystko wskazywało na to, że odniósł sukces. Więc może mnie okłamał, chcąc mnie tu zwabić? Kiedy wreszcie udało mi się do niego dotrzeć, spytałam go o to wprost. – Nie oszukałem cię, miła. To wszystko pozory. Sępy pojawią się w odpowiednim czasie. Jako towarzyszka Aleksandra budziłam zainteresowanie, mnie też robiono zdjęcia, chociaż starałam się tego uniknąć. Bo jakie mogły być do nich komentarze: matka autora, w najlepszym razie starsza siostra. Nie sądziłam, że można by mnie wziąć za jego partnerkę. Tym większe było moje zaskoczenie, kiedy nazajutrz w jednej z gazet pod naszym wspólnym zdjęciem przeczytałam podpis: „Autor z żoną”. A paryska popołudniówka napisała: „Ta tajemnicza piękność to przyjaciółka pisarza Aleksandra N. Razumskiego”. Na fotografii stałam z kieliszkiem szampana i uśmiechałam się rzeczywiście tajemniczo. Zdjęcie było wyjątkowo udane. Suknia, wysokie obcasy, na których tak niepewnie się czułam, odmieniły mnie. Kiedy kupowaliśmy buty, przypomniała mi się scena z oglądanego w młodości filmu. Marina Vlady grała tam dzikuskę z lasu, która zwykła chodzić boso. Jej ukochany przywiózł ją do miasta i zaprowadził do sklepu. Jak prawdziwa kobieta wybrała pantofle na wysokich obcasach i nie potrafiła się na nich utrzymać. Jakże ją teraz rozumiałam! Aleksander promieniał, wyciął nawet to zdjęcie wraz z podpisem i przykleił na szafce w kuchni. – Tajemnicza piękność! – powtarzał ze śmiechem. A ja się wściekałam. Chciałam nawet oderwać ten wycinek z szafki, ale klej mocno trzymał. A inne wycinki? Ten z „Le Figaro” nosił tytuł: „Prestidigitator Aleksander N. Razumski i jego czary” i nic dobrego nie zapowiadał. Autor recenzji oskarżał Aleksandra, że powielał zebrane przez innych fakty, nie wnosząc nic nowego. No, może jedno sensacyjne odkrycie: wierszyk o Staruszce-Śmierci i jasnowłosym topielcu. To była oczywista złośliwość i ja byłam jej winna, namawiając Aleksandra, aby zamieścił w swojej książce słowa ludowej piosenki. Orly, siedem minut po czwartej Od mojego ostatniego spojrzenia na zegar minęło dopiero pięć minut. Czyja na coś czekam? Dlaczego tak nerwowo śledzę wskazówki zegara. Przecież nawet jeszcze nie zaczęli odprawiać pasażerów do Warszawy. Jeszcze jest czas... tylko na co. Na co? Powiedział, że zanim mnie poznał, lekceważył uczucia. – I teraz też nie wiem, czym jest miłość – stwierdził. – To dlaczego powtarzasz mi, że mnie kochasz? – Bo muszę ci jakoś przekazać to, co czuję, ale to, co do ciebie czuję, jest czymś więcej niż okrzyczane „kocham”, ten banał, którym ludzie przerzucają się jak piłeczką do ping-ponga. Moje wzruszenia na twój temat, Julio, są niepowtarzalne i nie można ich nazwać... Wpadł do mieszkania jak bomba, słyszałam go już na dole, wbiegał po kilka stopni naraz. – Słuchaj! W pierwszym tygodniu sprzedali Ostatnie dni cara w pięciuset tysiącach egzemplarzy! Wiesz, co to znaczy! Patrzyłam na niego zaskoczona. – Przecież mówiłeś, że sprzedaż idzie słabo. Teraz on na mnie spojrzał. – We Francji. Ale w Ameryce sukces. Będziemy bogaci. Już jesteśmy bogaci! I jedziemy do Nowego Jorku! Ale w końcu pojechał sam. Ja nie mogłam, miałam umówione spotkanie z rektorem uniwersytetu w Nanterre. Nie chciałam tego przekładać, mimo że Aleksander nalegał. Był też jeszcze inny powód. Umówiłam się z profesorem Mouillandem na kontrolną biopsję, bo jednak zdecydowałam się na kurację hormonalną. Profesor powiedział, że spędzę tylko jedną noc w szpitalu, o ile wszystko dobrze pójdzie. Wyjazd Saszy był mi więc na rękę. Mimo że on chciał wiedzieć o wszystkim, co się ze mną dzieje. Ja nie chciałam, aby on o tym wiedział. Zanim jednak wyjechał, zaproponował, abym na ten czas, gdy go nie będzie, zaprosiła do Paryża swoją córkę. Byłam oszołomiona tym pomysłem. – Przecież ona nic nie wie... nie wie, że mieszkamy razem. – To się dowie – odparł lekko, jakby chodziło o rzecz najzwyklejszą pod słońcem. – Jeśli masz jakieś z tym problemy, ja jej o tym powiem. – Nie! Nie! – przeraziłam się. – Muszę to załatwić sama. On nie znał naszych stosunków, które były i bliskie, i dalekie. Na tyle dalekie, że trudno mi było wyznać, co mnie z nim łączy. On to dla niej ciągle był przecież „ten Rosjanin”. A poza tym jej przyjazd teraz nie byłby mi na rękę. Przecież wybierałam się do szpitala. Tylko że Aleksander nie był tego świadom i za wszelką cenę chciał ściągnąć tutaj Ewę. Zadzwonił do niej, gdy mnie nie było, i zaprosił ją do Paryża. – I co ona na to?– spytałam z głębi swojego przerażenia. – Przyjedzie. – Ale co jej powiedziałeś, że kim jesteś? I w jakim języku się porozumiewaliście? – Próbowaliśmy po polsku, ale skończyło się na francuskim. Ciągle mu nie dowierzałam. Nie byłam pewna, czy naprawdę dzwonił do Ewy, ale bałam się to sprawdzić. To ona zatelefonowała. – Sasza zaprosił mnie do Paryża – powiedziała na wstępie. – I będę mogła przyjechać na trzy dni. Teściowa zgodziła się zostać z dziećmi. Trzy dni – pomyślałam. – Więc zdążę jeszcze pójść do szpitala przed jego powrotem. – A czy Sasza ci powiedział, kim jest? – Powiedział. – Więc kim? – Saszą – roześmiała się. Kiedy już leżeliśmy w łóżku, zażądałam, aby mi wyjaśnił, co nagadał mojej córce. Ciemność zawsze dodawała mi odwagi. – Nic jej nie nagadałem, po prostu ją zaprosiłem. – A czy ona wie, że mieszkamy razem? – Wie. Prosiłem ją, aby przyjechała, bo się boję, że kiedy wrócę z Nowego Jorku, już cię tutaj nie zastanę. Przecież ty stale nosisz w kieszeni bilet do Warszawy... Wyszliśmy po nią na lotnisko; kiedy ją zobaczyłam po roku, wydała mi się jakaś niższa i szczuplejsza. W pierwszej chwili mnie nie poznała, stojąc z niedużą walizeczką w ręku, rozglądała się bezradnie. Pomachałam do niej, ale jej wzrok się po mnie prześliznął, musiałam podejść blisko i ująć ją za ramię. Jej oczy się roześmiały. – Mamo! No... prawie nie wierzę, że to ty. Wyglądasz jak swoja młodsza siostra... Te włosy! Są świetne! Świetne! Aleksander stał z boku i podszedł dopiero wtedy, gdy go przywołałam. Przeżyłam moment potwornego lęku, gdy ci dwoje znaleźli się naprzeciw siebie. – To ja jestem tym facetem, który kocha twoją matkę – powiedział. To lotnisko... przed rokiem to był jakiś początek, jakby powitanie siebie, potem powitanie córki, a teraz coś się tutaj kończyło. Ale jaki miał być ten koniec... Ewa. I Sasza. Wydawałoby się, dwa nieprzystawalne do siebie światy. A oni się natychmiast porozumieli. – Mamo, jaki to fantastyczny mężczyzna – szepnęła mi do ucha, kiedy Aleksander poszedł po taksówkę. – On jest super! Naprawdę! Wieczorem wybraliśmy się na kolację do naszych Wietnamczyków, naprzeciwko dawnego hotelu, chociaż był to spory kawałek drogi od domu. Zajęliśmy ten sam stolik co wtedy, za pierwszym razem, tylko teraz na miejscu Nadi siedziała Ewa. Okazało się, że Ewa wcale nieźle sobie radzi z francuskim. Aleksander nawet stwierdził, że jej francuski ma wdzięk. A przecież uczyła się tylko tyle, co w liceum, nie licząc prywatnych lekcji w szkole podstawowej. – Zazdroszczę ci tej Ameryki, bardzo bym tam chciała kiedyś pojechać... Po tych jej słowach uczułam ukłucie w okolicy serca. Mogła zwiedzić cały świat, studiować na różnych uniwersytetach, stanęłabym na głowie, żeby jej to ułatwić, ale wolała zakopać się na podwarszawskiej prowincji i usługiwać mężowi i kolejnym dzieciom. – Ameryka to koń trojański Europy – stwierdził Aleksander. – Wydaje ci się, że siedzimy w małej knajpce w Paryżu, a w rzeczywistości tkwimy w brzuchu tego konia... Ewa roześmiała się. – Wcale nie żartuję, wyjrzyj przez okno, jaki widzisz przed sobą plakat? – Ale to tylko plakat. – Ale to plakat reklamujący Euro-Disneyland. A Moskwa? Napoelon jej nie zdobył, udało się to dopiero McDonaldowi... – Przestań, Sasza – wtrąciłam. – Każdy Polak kocha Amerykę. I Ewa nie jest wyjątkiem. – Ja Ameryki nie kocham. – Za to Ameryka kocha ciebie. – Właśnie – podchwyciła Ewa. – Cieszę się, że twoja książka odniosła w Stanach taki sukces. – Widocznie zmienił im się gust – odparł Sasza. – Teraz wolą czytać romanse bez happy endu. Dużo śmialiśmy się tego wieczoru, piliśmy wino. Był to zupełnie inny wieczór niż ten sprzed roku. Ale tak wiele się przecież zmieniło. Sasza odprowadził nas pod dom, a potem ruszył na przystanek metra. Miał spędzić tę noc u Rostowów. W naszym mieszkaniu było przecież tylko jedno posłanie. Odczułam wzruszenie, kiedy Ewa wyszła z łazienki i gasząc światło wsunęła się obok mnie pod kołdrę. Po raz pierwszy spałyśmy razem w jednym łóżku. Był to właściwie szeroki tapczan i początkowo leżałyśmy dość daleko od siebie, ale potem Ewa przysunęła się bliżej i nagle przytuliła się do mnie. Objęłam ją ramieniem. – Jak cię zobaczyłam na lotnisku, pomyślałam, że jesteś moją prawdziwą mamą... nie wiem, dlaczego tak pomyślałam, przecież byłaś nią zawsze... – Ale nie umiałam cię zrozumieć. – A teraz? – Teraz przynajmniej się staram. Chwilę leżałyśmy w milczeniu. – Wiem, że masz do mnie żal o to moje życie... wolałabyś, aby było inne... – A ty? – Ja też bym czasami wolała. Ale ono jest, jakie jest. Często z Grześkiem nie potrafimy się porozumieć, brakuje nam pieniędzy, kłócimy się... on jest taki uparty, nigdy mnie nie przeprosi... Ale jednak coś do niego czuję i mamy dzieci... – To smutne, co mówisz. – Takie jest życie, mamo. – Ale ty masz dwadzieścia osiem lat, mogłabyś je dopiero zaczynać. – A ty, mamo? Popatrz, wydawało się, że już wszystko masz za sobą, a dla ciebie to życie zaczęło się dopiero teraz. Fantastycznie wyglądasz. Te włosy. I w ogóle jesteś taka inna, ładna... – To są pozory. – Nie, mamo, czuję, że jesteś naprawdę szczęśliwa. Ale jakie kruche to szczęście – pomyślałam. – Może czasami ci się wydawało, że ja ciebie nie kocham... ja cię kocham, mamo, nawet za bardzo... Po twoim wyjeździe przeżyłam kryzys, załamanie psychiczne... Tak jakbym patrzyła na Grześka twoimi oczami i widziała tylko same jego wady... kazałam mu, żeby sobie poszedł... To on powiedział, żebym się dobrze zastanowiła, bo jak wyjdzie z tego domu, to już nie wróci. A ja mu odpowiedziałam, że to nie jest jego dom, bo został zbudowany za twoje pieniądze. Więc spakował swój plecak, chciał zabrać narzędzia, ale wykrzyczałam, że nie oddał ci jeszcze długu za piłę. „Myślisz mózgiem swojej matki” – rzekł wychodząc. Płakałam całą noc. A rano, żeby się uspokoić, zaczęłam popijać taki syrop dla dzieci od kaszlu, trochę nasenny, chciałam się uspokoić, a nie miałam nic innego. I tak, zanim Jasio wrócił ze szkoły, wypiłam całą butelkę... Położyłam się i nie mogłam się obudzić, słyszałam, że dzieci mnie wołają, ale nie mogłam otworzyć oczu. Jasio zadzwonił do teściowej. Przyjechała, zawiozła mnie na pogotowie i zrobili mi płukanie żołądka... Ja nie chciałam sobie nic zrobić, mamo, chciałam się tylko uspokoić... – I nic mi nie powiedziałaś... – Byłaś daleko, jak mówić o czymś takim przez telefon. Teraz wiem, że muszę być z nim... kiedy odszedł, poczułam się strasznie... zupełnie jakbym straciła oparcie i leciała gdzieś w dół, bez ratunku... – Ja z moją uniwersytecką gażą jestem tak samo biedna jak wy, tamto to były przecież pieniądze dziadka. – To nie o to chodzi, mamo. Ja go chciałam poniżyć... mówiłam naprawdę straszne rzeczy, że bierze pieniądze od kobiet, a ktoś taki to alfons... Potem gdy go błagałam, żeby wrócił, powiedział, że nie wróci, bo ambicja mu nie pozwala. A to jedyne, co mu pozostało... Są tacy dziecinni, tacy niedorośli – pomyślałam. – Przecież ja nigdy nie chciałam, żebyś go zostawiła. Zaakceptowałam twój wybór. – Tylko pozornie. – Mylisz się, mimo wszystkich zastrzeżeń szanuję twojego męża... te jego dziwactwa, być może wcale nie są dziwactwami. Pamiętasz, kiedy byłaś w ciąży z najmłodszą Joasią i on przyniósł tego chorego, śmiertelnie wycieńczonego kota, którego ktoś wyrzucił na schody... – Byłam w ciąży z Anią Joasia to ta starsza. – Z Anią przepraszam. – Wiem, że ci się mylą imiona twoich wnuków. I już się z tym pogodziłam – powiedziała ze śmiechem. – Daj mi dokończyć z tym kotem. Obie na Grzegorza krzyczałyśmy, że naraża ciebie i dziecko. Ale co on miał zrobić? Zostawić to dogorywające zwierzę? – Widzisz, tylko tyle możesz powiedzieć o moim mężu, że jest dobry dla zwierząt – stwierdziła gorzko. – Pewnie, że wolałabym, żeby twoim mężem był doktor filozofii, ale mógłby się na przykład okazać karierowiczem, małym człowiekiem... A Grzegorz z pewnością małym człowiekiem nie jest... Rozmawiałyśmy jeszcze długo, Ewa wypytywała mnie o moje plany. Powiedziałam jej, że staram się o miejsce na slawistyce na uniwersytecie w Nanterre. Za kilka dni idę na rozmowę z rektorem. – A jakie masz szanse? – Chyba jakieś mam. – To będę trzymała kciuki. Byłam wstrząśnięta tym, co mi opowiedziała. Wstrząśnięta i pełna poczucia winy. Przecież to ja w jakiś sposób skazywałam ją na wybór pomiędzy nim a mną to ja nie przyjeżdżałam do niej na Wigilię, zmuszając ją by pamiętała, że jestem tam sama. – Ja też mam problemy ze sobą – powiedziałam – i też nie chciałam ci opowiadać o nich przez telefon. Kilka miesięcy temu dostałam krwotoku... a teraz idę do szpitala na kontrolną biopsję... Ewa usiadła na tapczanie. W blasku świateł zza okna widziałam jej szczupłe ramiona, jak u dziewczynki. – Do szpitala?– spytała bezradnie. – Nic groźnego, tylko to nieprzyjemne... Ale wtedy sądziłam, że to rak. – Więc co to jest? – Koniec młodości, klimakterium. – Wyglądasz tak młodo, to nie jest koniec młodości. A lat się ma tyle, na ile się wygląda. – I ty chcesz mi wmawiać, że starość nie nadejdzie nigdy? – Wydaje mi się, że my sami wyznaczamy sobie granicę starości. Naprawdę liczy się to, jacy jesteśmy w środku. A ty w środku, mamo, jesteś młoda. – Z tym mogłabym się zgodzić – przyznałam wspaniałomyślnie. – A ten szpital kiedy? – Tuż po twoim wyjeździe i przed przyjazdem Saszy. – Nie możesz z tym być sama, idź teraz. – Wolę ci pokazać Paryż. – Nie, ktoś powinien być przy tobie, kiedy się obudzisz z narkozy. Ale w końcu przystała na to, że te trzy dni będziemy miały tylko dla siebie i że nie będziemy już mówiły o szpitalu. Niemal cały pierwszy dzień spędziłyśmy w Luwrze. Potem wieczorem zjadłyśmy kolację w Dzielnicy Łacińskiej i chodziłyśmy jeszcze po nocnym Paryżu. Do domu wróciłyśmy na obolałych nogach, nieprzytomne ze zmęczenia. Obie zasnęłyśmy kamiennym snem. Obudził mnie telefon. Dzwonił Aleksander. – To która u ciebie jest godzina? – spytałam na wpół przytomnie. – Zupełnie inna niż u ciebie. Następnego dnia zaproponowałam Ewie rejs statkiem po Sekwanie, ale odmówiła. Chciała wszystko zobaczyć z bliska, wszystkiego dotknąć. Więc wyruszyłyśmy piechotą, wspinając się ulicami dawnej wioski na Montmartrze. Ewa była zachwycona nastrojem tego miejsca. – Zupełnie jak z Utrilla, mamo. – Masz absolutną rację. Możemy wstąpić tutaj niedaleko do muzeum, to ci pokażę rekonstrukcję jego ulubionej knajpki, nazywała się „Cafe de l’Abreuvoir”. – Jasne, chodźmy. Spędziłyśmy tam sporo czasu, Ewa utknęła przy obrazach Modiglianiego. – Wiesz, te jego kobiety są takie smutne, zupełnie jak ty i ja... – To my jesteśmy smutne? – zdziwiłam się. – Przecież ciągle chichoczemy. – Ale jaki jest ten chichot! – bezbłędnie odbiła piłeczkę Ewa. Przechodząc obok „A la Merę Catherine” zaproponowałam, abyśmy usiadły na chwilę i napiły się czegoś. – Szkoda czasu – odrzekła. – Spieszy ci się jak tym Kozakom. – Jakim Kozakom? – spytała zdumiona. Roześmiałam się. – Po 1814 roku to była ulubiona gospoda Rosjan. Rozsiadali się i walili pięściami w stoły wołając: Bystro! – stąd się wzięła nazwa „bistro”... – Pewnie wiesz to od Saszy? – To jest raczej znana anegdota. – Więc to anegdota? – Teraz już anegdota. Zeszłyśmy w dół na plac Blanche. Potem był plac Pigalle, zabawiłyśmy tam jakiś czas i poszłyśmy rue Frochot do rue Victor Masse. Ewa przystanęła przy kutej bramie zamykającej uliczkę zabudowaną starymi willami. Zaglądała przez tę bramę jak mała dziewczynka. – Nie możemy tam wejść? – spytała zawiedziona. – To prywatna ulica, widzisz ten czerwony znak? – Prywatna ulica! Też coś. Po południu byłyśmy umówione z Katią na obiad w restauracji na placu Saint-Michel, gdzie często przychodziłam ze studentami. To tutaj zobaczyłam przy fontannie samotnego Aleksandra i chyba po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, jak jest mi bliski. Jak się od tamtej pory moje wnętrze zagospodarowało uczuciami! Katia spóźniła się jak zwykle, ale kiedy tylko się pojawiła, zaraz wzięła wszystko w swoje ręce. To ona wybierała dania z karty, zamawiała wino. Długo nie mogło do niej dotrzeć, że Ewa nie jada żadnych potraw mięsnych. – No to może ślimaki albo małże? – Ale to też jest mięso. – Co to za mięso – żachnęła się Katia. – A ryby? Ryby też nie? To czym ty żyjesz, dziewczyno, chyba powietrzem. I to widać! W końcu jednak znalazła dla Ewy coś, co ją usatysfakcjonowało: krem ze szparagów i brokuły z opiekanymi kartoflami. Dla siebie zamówiła eskalopki cielęce. Bałam się, że Ewę ten wybór urazi, ale ona na szczęście nie była tak ortodoksyjna jak Grzegorz, który nie jadał nawet jajek, bo jego zdaniem były symbolem życia. Katia wypytywała, co się Ewie najbardziej podobało w Paryżu. – Sam Paryż – odrzekła. – Jego atmosfera. To więcej niż tylko piękne miasto, ono jest jak świątynia, w której nawet człowiek niewierzący chce się modlić. Katia pokręciła na to głową. – Pani córka jest poetką. I nie pomyliła się. Ewa jeszcze przed maturą napisała kilka wierszy. Bardzo, moim zdaniem, pięknych, wydrukowała je w młodzieżowym piśmie i ktoś mi je pokazał. To nie erotyk Coś dziś usiadło na moich ustach Motyl? Przykucnęło ostrożnie w zagłębieniu kącika Powiew jakiś? Delikatnie obrysowało kontur Ołówek aniołka? A potem Wtargnęło we mnie z wielką, słodką siłą i pozrywało pęta Powiedz, proszę, co to było? Mapa twarzy Tak bardzo chciałabym... Pouczyć się geografii z mapy Twojej twarzy Zajrzeć w szaroniebieską głąb oczu – Zobaczyć błękit i ciemne chmury niespokojnych myśli Wytrwale wspiąć się na szczyt nosa A potem Miękko spaść na łąki piegów Ostrożnie zajrzeć w labirynty uszu (nie wiesz Jakie mam zajęcze serce) i sprawdzić, czy nie ma tam złotej nutki lepszego losu Tylko do przepaści ust nie wolno się zbliżać. Czego nie lubię nie lubię ortografii, gramatyki, matematyki – podcinają mi skrzydła nie lubię zakazów, nakazów, przykazów – podcinają mi wolność nie lubię chamstwa, cwaniactwa próżności I Ciebie nie lubię, gdy tak na mnie patrzysz – mrużąc oczy [Wiersze Tatiany Raczyńskiej] Redaktor rubryki „Mały Parnas” w młodzieżowym piśmie napisał we wstępie, że autorka jest uczennicą jednego z warszawskich liceów i próby poetyckie rozpoczęła niedawno. „To najprostszy zapis odczucia – mówiła Ewa o sobie. – Ładne układanie przeżyć jest nieszczere, nieuczciwe. Moje wiersze są jeszcze dziecinne”. I znowu redaktor: „Wobec dosadności współczesnego romansu niezmiernie subtelne, naturalne i jakże sugestywne są realia erotycznego rytuału w wierszach Ewy. Ile w nich przy tym prawdy! Ile delikatnego, poetyckiego wyrazu! Może w naszej liryce miłosnej objawi się wreszcie nowy i oczekiwany talent?” Czytałam to wszystko z uczuciem zdumienia. Liryka miłosna i ona, Ewa. Do kogo pisała? Czy istniał ten ktoś, z kim chciała poszukiwać złotej nutki lepszego losu? Nic dziwnego, że nic nie wiedziałam o jej tęsknotach. Że mi się nie zwierzała. Byłam naznaczona uczuciowym kalectwem i tak bardzo pozbawiona erotycznej wyobraźni, że jej istnienie u mojej córki przejmowało mnie lękiem. Przez długi czas obserwowałam ją ukradkiem. Ona nie wiedziała oczywiście, że poznałam jej tajemnicę. Nie mogłam jej ani spytać, czy dalej pisze, ani do tego zachęcać. To się nie mieściło w naszych stosunkach. Chyba wtedy po raz pierwszy dotarło do mnie, jaką niedoskonałą jestem matką. Nie potrafiłam przed niczym uchronić swojej córki, nie potrafiłam jej ostrzec, przekazać jej swojego doświadczenia. Swojego rozczarowania. Byłam pewna, że ona przeżyje swoje, ale ja nigdy się o tym nie dowiem. Nie dowiedziałam się nigdy, kto był adresatem tych wierszy. Czy właśnie Grzegorz? Nie wiedziałam też, jak wypadła konfrontacja mojej uduchowionej córki z prawdziwym seksem. I co zdołała w sobie z owych erotycznych wyobrażeń ocalić... Może nic z tego nie pozostało. To zbyt wczesne macierzyństwo, te porody niemal jeden po drugim. Zniekształcone, oporne ciało rozrywane nieludzkim bólem, krew, krew... Asysta obcych, nieczułych ludzi w fartuchach. Ona obnażona na ich oczach, z rozwartymi udami... Temu jej aniołkowi musiał wypaść ołówek z pulchnej ręki. Poetka zamilkła. Aleksander miał trochę racji. Obraziłam się na cały świat, że mi zabrał moją małą córeczkę. Że mi ją zepsuł jak lalkę. Na kawę przeniosłyśmy się do małej kawiarenki obok, usiadłyśmy pod parasolem na ulicy. Było ciepłe popołudnie, jak w środku lata. Przechodnie zdejmowali marynarki, żakiety, widziało się krótkie rękawy. Ale to już była jesień, wyczuwało sieją w powietrzu. – Ewa chciałaby pójść wieczorem do kabaretu – zwróciłam się do Kati. – Może wybrałybyście się razem, a moje zmęczone kości odpoczną? – Świetnie – ucieszyła się Katia. Zauważyłam, że przebywanie w towarzystwie Ewy sprawia jej przyjemność. Zupełnie jakby była głodna młodości. Rozmawiały ze sobą jak rówieśnice, rozumiały się, jak się jedynie mogą porozumieć dwie młode kobiety. – Masz czworo dzieci – zachwycała się Katia. – To jak życiowy dyplom. Ja też bym chciała mieć chociaż jedno, tylko mój Aloszeńka jest taki zmęczony... ale mam koty... teraz przybył nam piąty. Więc nawet jestem trochę od ciebie lepsza... A gdzie byś chciała pójść? – No... do „Folies-Bergere”... Katia skrzywiła się lekko. – Tam chodzą tylko biznesmeni i turyści... a tańczą amerykańskie girlsy. Ewa roześmiała się. – Wiem, koń trojański. – Co? – Katia podniosła na nią oczy, ale zajęta swoimi myślami nie miała czasu poczekać na wyjaśnienie. – Mogłybyśmy pójść do „Folies-Pigalle” albo do „Balajo”, tam jest drogo, ale nastrój znakomity... chyba najlepszy nocny klub... I czasami samotne panie mogą wejść bez biletów... – Ale ja nie chcę iść do dyskoteki. – To nie żadna dyskoteka! „Folies-Pigalle” to jeden z bardziej oryginalnych klubów w Paryżu. Można posłuchać świetnej muzyki rockowej, napić się wina... Widziałam, że Ewa nie ma już argumentów, ale że bardzo jej zależy na kabarecie. – Katiu, chociaż raz należałoby pójść do „Folies – Bergere”, ty tam już byłaś, a Ewa nie. – No właśnie, trzeba mieć co opowiadać koleżankom. Jakie ty masz koleżanki – pomyślałam. Ewa wróciła nad ranem. Rozbierała się, usiłując robić to jak najciszej. – Ja nie śpię – odezwałam się. – Jak było? – Fajnie. I ta Katia jest fajna, tylko strasznie dużo mówi i strasznie szybko, połowy z tego nie zrozumiałam. Nie było ci przykro, że z nią poszłam? – Nie, przecież sama to zaproponowałam. – Ale jednak wolałabym pójść tam z tobą. Ostatniego dnia wybrałyśmy się do Notre Dame, chociaż moim ulubionym kościołem paryskim jest kościół Saint-Germain-des-Pres. Ale tam mogłabym ją zaprowadzić przynajmniej po miesięcznym pobycie w Paryżu, a nie w momencie kiedy Paryż się chłonie i kiedy zachłystuje się jego wielkością. Potem dopiero nadchodzi przesyt i szuka się miejsc świadczących o skromności miasta, wtedy z czystym sumieniem można wstąpić do romańskiego kościoła i posłuchać jego ciszy. Potem był bulwar nad Sekwaną. Spacerowałyśmy trzymając się pod rękę. Świeciło słońce i drzewa były jesiennie piękne. – A co słychać u Grzegorza? Ma pracę? – Na szczęście ma, ostatnio siedział w domu, bo padało. – Wasze życie zależy od tego, czy deszcz pada, czy nie pada... – Nie jest tak źle, przecież nie pada przez cały rok. – Ale ciągle macie kłopoty finansowe, a jak wy się odżywiacie! Jak on się odżywia, pracując tak ciężko. Widziałam, co mu nakładasz na talerz. Trzy ziemniaki i kilka ziaren fasoli. To się nie może dobrze skończyć. – Mamo, on się świetnie czuje, może czerpie energię z drzew. Taki niemiecki przyrodnik i badacz Manfred Himmel uważa, że drzewa, kontakt z nimi ma uzdrawiającą siłę. Na przykład dotykając regularnie dębu możemy się wyleczyć z wielu chorób, jarzębina wzmacnia naszą wolę. Wierzba ma silne pole energetyczne, bezpośrednio promieniuje do psychiki ludzkiej. A wiesz, że sosna oddziałuje na nas dobroczynnie na odległość pięciu metrów? – Wyczytałaś to w jednym z tych magazynów, które Grzegorz prenumeruje? – I co w tym złego? Po tym moim kryzysie nerwowym parę razy dziennie przytulałam się do brzozy, tej, co rośnie obok naszego płotu, zamykałam oczy i obejmowałam ją rękoma. I wiesz, od razu czułam się lepiej. A brzoza właśnie leczy stany depresyjne. Ten badacz uważa, że jej promieniowanie przynosi zbawcze pomysły na wyjście z beznadziejnej sytuacji... I myśmy się z takiej beznadziejnej sytuacji wydostali. – Bo Grzegorz też się przytulał do brzozy? – Dlaczego tak mówisz? Tak mówią ludzie, którzy w nic nie wierzą. – Cieszę się, że ty i Grzegorz wierzycie w drzewa, ale w takim razie dlaczego je ścina? – On je leczy, mamo, pomaga im usuwając chore gałęzie, cementując spróchniałe pnie. Jak musi ściąć drzewo, jest niemal chory, ale to przecież jego zawód... Przystanęła nagle. – Mamo, te mosty przez Sekwanę! Katia mnie pytała, co mi się najbardziej podoba tutaj, więc chyba mosty! – Nie masz zbyt wyrafinowanego gustu. – Uśmiechnęłam się. – A ty się nimi nie zachwycasz? Popatrz na ten przed nami, na jego przęsła! Zatrzymałyśmy się przy jednym ze stoisk bukinistów, Ewa wybrała sobie plakat, „Folies- Bergere” w latach dwudziestych. Powiedziała, że powiesi go w sypialni. Szkoda jej było czasu na przesiadywanie w restauracji, więc kupiłyśmy sobie po bagietce, ja z szynką i z sałatą, ona z żółtym serem. Jadłyśmy siedząc na ławce, patrzyłam na wodę, po której płynęły jesienne liście. Zmrok zastał nas na schodach przed bazyliką Sacre-Coeur, przysiadłyśmy tam, aby odpocząć, czułyśmy w nogach zrobione tego dnia kilometry. Pod nami rozlewało się już nawet nie morze, ale ocean świateł, teraz dopiero można było ogarnąć cały ogrom tego miasta. – Cieszę się, że tu mieszkasz, mamo. – Ja tu nie mieszkam, ja tu tylko przebywam. I nie wiem, jak długo jeszcze. – Nie mów tak. On się boi takich twoich myśli. A wcale sobie na nie nie zasłużył. – Nie chcę, żeby ktokolwiek liczył mi zmarszczki. Ewa aż podskoczyła. – Co ty mówisz! Twoje zmarszczki są ładne. Masz taką interesującą twarz... Wolę twoją twarz na przykład od twarzy tej Katii, która jest bardzo ładna i wcale nie ma zmarszczek... Nie dziwię mu się, że cię pokochał. – Tylko jeszcze ja musiałabym pokochać siebie. – To chyba zawsze był twój problem, mamo. Powinnaś o tym wiedzieć i słuchać tych, którzy ciebie kochają. Taka mądra była ta Ewa. Taka bliska. Stało się oto, że nie mogąc się porozumieć jako matka i córka, odnajdowałyśmy do siebie drogę jako dwie kobiety. Orly, wpoi do piątej po południu Na tablicy wyświetlono numer rejsu Polskich Linii Lotniczych do Warszawy. Mogę już załatwić formalności, nadać walizkę na bagaż. Nagle stała się taka ciężka, nie jestem w stanie jej unieść. Od rana przemieszczałam się z nią po całym lotnisku, a teraz nie potrafię oderwać jej od ziemi. Popycham ją przed sobą po śliskiej podłodze. Szpital okazał się łatwiejszy do zniesienia, niż przypuszczałam. Może to sprawa psychicznego nastawienia. Już nie traktowałam tego wszystkiego jako kataklizmu, ale jako mało przyjemną konieczność. Profesor Mouilland dotrzymał słowa, tylko jedną noc spędziłam w klinice, rano wypisano mnie do domu. Od razu weszłam pod prysznic, stałam pod nim długo, chcąc zmyć z siebie nienawistny szpitalny zapach. Cieszyłam się, że już jest po wszystkim i że udało mi się wyłączyć z tego Aleksandra. Chociaż nie do końca. Musiałam mu powiedzieć o zabiegu, bo nie wolno nam się było do siebie zbliżyć przynajmniej przez dwa tygodnie. Od razu stał się czujny. – Czy jest tak, jak mówisz, czy to coś gorszego? – spytał. – Jest tak jak mówię. I dajmy temu spokój. Ameryka zrobiła na nim wrażenie, mimo że się nie chciał do tego przyznać. Okazało się, że – o dziwo – jest tam paru inteligentnych ludzi, którzy nie noszą kowbojskich kapeluszy i butów na obcasie. Jego książka znalazła się na piątym miejscu na liście bestsellerów. – Będziemy mogli teraz lepiej żyć – powiedział – wynajmiemy większe mieszkanie. Może je nawet kupimy. – Poco? – Ponieważ nam naukowcom potrzebna jest przestrzeń. Chociażby na książki. – Ty może jesteś naukowcem, ale ja raczej stanowię wspomnienie po naukowcu. Spojrzał na mnie szybko. – Rozmowy w Nanterre nie dały rezultatu? – Dały, w tym rzecz – odrzekłam. – Masz przed sobą belfra. Roześmiał się. – Jesteś mistrzem suspensu, Julio. Poszliśmy na obiad do restauracji na Montmartrze, do tej właśnie, do której przedtem przychodził sam. – A stosunki z Ewą? Z czym się rozstałyście? – Chyba z czymś dobrym. – To wspaniała dziewczyna. Powiedział, że nie przywiózł mi żadnego prezentu, bo nie znalazł niczego, co byłoby mnie godne. Ale ma pewien pomysł. Któregoś dnia zawiózł mnie na bazar staroci w środku miasta. Stały tam budki, jedna obok drugiej, a pomiędzy nimi przewalał się tłum ludzi, głównie turystów. Aleksander świetnie się orientował w topografii tego miejsca, musiał tu już przedtem bywać, mimo że nie widać było nigdzie żadnych książek. Doholował mnie do jednego ze straganów, na którym sprzedawano starą biżuterię, porcelanę i srebra. Za drewnianą ladą siedziała otyła, niemłoda kobieta ze śladami dawnej urody. Na ramionach miała zarzuconą cygańską kolorową chustę. Siwe włosy ściągnięte były z tyłu w węzeł. W uszach pobrzękiwały długie kolczyki. Wyglądała na Cygankę. – Nino Siergiejewno – zwrócił się do niej po rosyjsku Aleksander – przyprowadziłem swoją damę i chcę jej sprezentować jakiś stary klejnot. Spojrzałam na niego zaskoczona, ale on dał mi do zrozumienia, abym się nie odzywała. Kobieta otaksowała mnie wzrokiem. – Taka osoba powinna mieć broszkę. Ale takiej broszki tutaj nie mam. Przyjdźcie do mnie do domu wieczorem. Kiedy odeszliśmy, zaczęłam od wymówek. Po co mi broszka. Kim jest ta kobieta. I czy musimy tam do niej iść. – Musimy – stwierdził krótko. – Jak Nina Siergiejewna zaprasza, nie wolno odmówić. A jak uważa, że potrzebna jest komuś broszka, to znaczy, że tak właśnie jest. – A kim jest ta Nina Siergiejewna? – To wielka postać, podpora całej emigracji. Tajemnicza handlarka, którą Aleksander traktował z takim szacunkiem, mieszkała w bogatej dzielnicy Marais, zajmowała tam nieduży pałacyk, przed którym na starannie utrzymanym trawniku rosło rozłożyste stare drzewo. Na nasze spotkanie do furtki wyszedł starszy, zgarbiony mężczyzna, towarzyszyły mu dwa czarne dobermany. Miały coś złego w oczach i właściwie się ich bałam. Staruszek to zauważył i wydał krótką komendę, po której psy zniknęły, niemal zapadły się pod ziemię. Wprowadził nas do rozległego salonu, umeblowanego antykami. Przepych rzucał się w oczy, obrazy w złoconych ramach, piękne meble, ogromny wschodni dywan. Nina Siergiejewna siedziała w fotelu obok niewielkiego stolika, na którym stał samowar. Wskazała nam miejsca po drugiej stronie. Dużo wiedziała o Aleksandrze, mówiła do niego „Sasza”. Wypytywała go szczegółowo o jego podróż do Ameryki. Podziękowała też za francuski egzemplarz książki i powiedziała, że przeczytają gdy tylko wyjdzie po rosyjsku. – Ach, ten Sasza – zwróciła się w moją stronę – to człowiek wielu talentów. Mogłam się z tym zgodzić pamiętając jego kulinarne wyczyny, kiedy to przygotował proszony obiad na inaugurację naszego wspólnego życia. Nie do wiary, toczyło się nadal i wyglądało na to, że jeszcze trochę potrwa. Tak sobie myślałam, nie wiedząc, że za kilka dni spakuję walizkę i wyniosę się z tego życia ukradkiem. Staruszek przyniósł na tacy filiżanki oraz czajniczek w futerale w kształcie kury zrobionej z kolorowych paciorków. Postawił czajniczek na wierzchu samowara. Po kilku minutach Nina Siergiejewna napełniła filiżanki esencją, uzupełniając ją wrzątkiem. Po salonie rozszedł się silny aromat. Płyn w filiżankach był koloru ciemnoczerwonego i smakował wspaniale, była to najlepsza herbata, jaką w życiu piłam. Gospodyni i Sasza spijali ją ze spodeczka, zagryzając cukrem w kostkach; wiedziałam, że to stary rosyjski zwyczaj, ale nie poszłam w ich ślady. – Pani jest Polką – powiedziała Nina Siergiejewna. – Polacy to trudny naród. Ale trafiali się piękni mężczyźni. Sama takiego znałam, ale to było dawno. Ani razu nie wspomniała o celu naszej wizyty i byłam z tego powodu zadowolona. Nie chciałam, żeby Aleksander wykosztowywał się na przedmiot, który był mi całkowicie zbędny. Nasza wizyta przeciągnęła się późno w noc. Nina Siergiejewna wyjęła gitarę i śpiewała romanse. Głos miała bardzo piękny. Nie ujezżaj, ty moj gołubczik, pieczalno żyt’ mnie bież tiebia, daj na praszczanije obieszczanije, czto nie zabudiesz ty mienia. Kiedy wychodziliśmy, podała Aleksandrowi małe pudełko. Skinął tylko głową. – W tym pudełku chyba jest broszka – powiedziałam w taksówce. – Z pewnością. – Ale nic nie zapłaciliśmy. – Niech cię o to głowa nie boli. Dostałaś obiecany prezent i tyle. Nie dawało mi to jednak spokoju. – Po co ona handluje, jest chyba wystarczająco bogata? – Handluje, bo to lubi – odrzekł. – Nie wiem nawet, jak się nazywa. – Nazywa się Nina Siergiejewna Romanowa. Obejrzałam broszkę w domu. Była przepiękna; stara robota, srebro utkane jak koronka i szlachetne kamienie. – Przecież to nie wiem jak cenne! – wykrzyknęłam. Nie zabrałam ze sobą tego prezentu. Uważałam, że Aleksander ofiarowywał go zupełnie innej osobie niż ja w tej chwili. Ja odrywałam się właśnie od swojego paryskiego życia, przepoczwarzałam się, co było bardzo bolesne, ale nieuniknione. Nieuniknione jak rozstanie. Wiedziałam to przez cały czas trwania naszego romansu, czy raczej naszej miłości, bo słowo „romans” chyba tutaj nie bardzo pasuje... Ale może jednak lepiej to, co nas łączyło, nazywać romansem, bo można go w każdej chwili zakończyć. Gorzej z miłością, nie da się z niej wyjść jak z ciasnych butów, nawet gdyby nie wiem jak uwierała. Ona istnieje, trwa, często wbrew naszej woli. To ona narzuca nam swoją wolę, skazując na ból, na strach... Któregoś dnia rzuciło mi się w oczy wybite tłustym drukiem zdanie z pierwszej strony „Le Monde”: „Nowa Rosja kojarzy się Polakom z biedą, brudem i mafią”. Pierwszy odruch: schować gazetę. Ale zaraz przyszła myśl, że przecież to on ją położył na stole. A więc już ją przeczytał. A potem zaraz wstyd. Okropny wstyd. Że mogłam tak myśleć. Ale czy to byłam naprawdę ja? To był raczej mój strach, jakiś jego okruch. Że mogę utracić to, co mi tak nieoczekiwanie ofiarowano. Sasza był tutaj poza wszelkim podejrzeniem. Sasza żył swoim normalnym życiem, to tylko ja musiałam je nadrabiać... Orly, po wpół do piątej po południu Przyjmują przedziwną defiladę: oto zakonnica popycha przed sobą wózek inwalidzki, na którym siedzi młoda dziewczyna. Ma coś ujmującego w twarzy, łagodność i chyba pogodzenie z losem, który ją na tym wózku posadził. Nie wiem, kiedy się na nim znalazła, czy już jako dziecko, czy niedawno, po jakimś wypadku. Ile trzeba mieć wewnętrznej siły, aby nie dopuścić do siebie myśli o życiowej przegranej. Jej to się z pewnością udało. W przeciwieństwie do mnie, mimo że mam całe ręce i nogi... Ja i zaimki, to mógłby być dobry materiał dla psychologa. W dzieciństwie najczęściej występowały dwa: ona i oni. Chodziło oczywiście o moją matkę i dziadka. Podczas gdy o niej często myślałam, gdy do niej tęskniłam, on nigdy nie pojawiał się w moich myślach osobno. Była więc ona – matka. I byli oni – matka i dziadek. Potem i to się uszczupliło. Pozostała tylko ona. Tyle że już nie matka, a córka. Jeden jedyny zaimek. Aż do czasów paryskich. Tutaj pojawił się on. Jego. Z nim. O nim. Ale nigdy z nami, o nas... Właściwie mało ze sobą rozmawialiśmy, a z pewnością nie prowadziliśmy rozmów o tym, co się dookoła dzieje. Ilekroć próbowałam pytać go o sprawy polityczne w moim albo w jego kraju, wymigiwał się od odpowiedzi. – Nie jestem politykiem – mówił. – Spytaj mnie o to samo za dwadzieścia lat... Za dwadzieścia lat będę staruszką – odpowiadał mój wewnętrzny głos, na szczęście on go nie słyszał. Tę naszą rozmowę sprowokowała chęć odwiedzenia przeze mnie cmentarza w Montmorency, gdzie spoczywały prochy wielu moich sławnych rodaków. Wybierałam się już od zeszłej jesieni i jakoś nigdy tam nie dotarłam. – Czy to ma dla ciebie znaczenie? Bliskość czyichś kości? – spytał. – A dla ciebie nie ma? – Bo ja wiem... raczej nie... poznaję umarłych po tym, co myśleli. A ich szczątki... to jak zapomniane garnitury w szafie... Ale wybrał się tam ze mną. Odnaleźliśmy grób Delfiny Potockiej, a także grobowiec rodzinny Mickiewiczów, w którym Adam, zanim go przewieziono na Wawel, spoczywał przez kilkadziesiąt lat. Zależało mi, by odnaleźć miejsce spoczynku Tadeusza Makowskiego, którego bardzo ceniłam jako malarza. To przy jego grobie, przysiadłszy na murku, Aleksander powiedział: – Czasami moja bezdomność mi się podoba. – Nasza bezdomność... – O nie, ty swój dom nosisz w sobie. Wydaje mi się, że tak naprawdę nigdy nie opuściłaś Warszawy. – A ty opuściłeś Moskwę? – Jak by ci tu powiedzieć... i tak, i nie. Gdybym nie miał tam swoich zawodowych spraw, chybabym nie musiał wracać. – I wybrałbyś Paryż? – Wszystko jedno. Każde miejsce jest dobre. – Tak? To dlaczego zabrałeś mnie do cerkwi? Potrzebna ci była atmosfera! Tamta, z domu. – Raczej miałem na myśli piekarnię – odrzekł z uśmieszkiem. Wstał i otrzepał spodnie. – Może już się zmywajmy stąd, nie zachwyca mnie to miejsce. Wolę nasze cmentarze, te wiejskie szczególnie... możesz tam snuć najróżniejsze przypuszczenia... Tutaj tłok jak w Dzielnicy Łacińskiej w niedzielne przedpołudnie, pomniki jeden obok drugiego... Co to za pomysł, żeby sytuować cmentarz w mieście... – Jeszcze tylko chciałabym odnaleźć grób Norwida... to dla mnie ważne... Wiesz, kim był Norwid? – To chyba taki wasz Puszkin? – Nie wydaje mi się, aby można ich było porównywać... – Ty wiesz lepiej, ty wykładasz na Sorbonie – odrzekł z lekką ironią – ja jestem tylko prostym historykiem. Stałam przed nim na ścieżce, chylące się ku zachodowi słońce świeciło mi w plecy, czułam jego łagodne ciepło. Promienie padały Aleksandrowi wprost na twarz, patrząc na mnie mrużył lekko oczy. – Czasami nie wiem, kim jesteś – powiedziałam. – I bardzo dobrze, element tajemnicy między kochankami jest nader wskazany. – Widzisz, to są twoje odpowiedzi! Szedł teraz o parę kroków przede mną, miałam przed sobą jego szerokie plecy. Oto człowiek, który zmienił całe moje życie – pomyślałam – który nadał mu barwy. Każdego ranka powinnam zaczynać od słowa: „dziękuję”. A ja ciągle mam do niego jakieś pretensje. Ciągle go wypytuję, chociaż wiem, że tego nie lubi. Ale jeżeli nie zapytam, to się nie dowiem. Odwrócił głowę, a potem przystanął i zaczekał na mnie. – Nigdy nie komentujesz tego, co się u was dzieje... – zaczęłam. – Mnie na przykład to wszystko boli... bo mogło być inaczej. Czasami nic nie można zrobić. Ale tutaj można było. – A ja ci mówię, że nie można było. Więc dajmy temu spokój. Przyszłaś odwiedzić znajomych, to na tym poprzestań. Roześmiałam się. – Jeżeli już, to Wielkich Znajomych... – Niech ci będzie. – Jesteś obywatelem swojego kraju. Musisz mieć jakieś własne prognozy. – Owszem – odrzekł spokojnie. – Nasi zabiją Dudajewa i na tym się skończy. Czeczenia skapituluje, rzucą jej jakiś ochłap, jakąś samorządność wewnątrzregionalną, ale oczywiście ropa będzie nasza... i polityka zagraniczna też. Aby tak się stało, Dudajew musi być trupem. Zimny prąd przebiegł mi po plecach. – Mówisz takie straszne rzeczy. Ten człowiek żyje... – Ale to są jego ostatnie dni. Przed snem oboje zwykle czytaliśmy, ja przy swojej lampce, on przy swojej. Początkowo krępowało mnie, że muszę wkładać przy nim okulary. Potem już o tym nie myślałam, ale ilekroć się do mnie z czymś zwracał, szybko zdejmowałam je z nosa. A nawet wyprzedzałam ten moment, ten jego ruch głowy w moją stronę. Do tego stopnia kontrolowałam siebie i jego, że wyczuwałam, kiedy zechce mnie o coś spytać. – Z prądem płyną tylko śmieci, jak to dokładnie brzmi? Spojrzałam na niego zaskoczona. – Nie pamiętam zbyt dobrze, chyba: Trzeba płynąć pod prąd, do źródeł. Z prądem płyną tylko śmieci. – Właśnie. Ciągle na niego patrzyłam. – A ja właśnie myślałam o Herbercie. Mieliśmy o nim zajęcia i jeden ze studentów spytał mnie, czy to prawda, że Herbert zapija się na śmierć, bo to nie on dostał Nobla, tylko Miłosz. – I co odpowiedziałaś? – Nic. Ale uważam, że jest największym żyjącym poetą na świecie. – A może gdzieś w buszu żyje jeszcze większy poeta, tylko o tym nie wiesz. – Może być i tak. Ale skoro już wiem o Herbercie, chciałabym Nobla dla niego. Sasza zrobił nieokreślony ruch ręką. – Nagrody – powiedział z pogardą – nie mają w gruncie rzeczy znaczenia. – Ale skoro się je przyznaje, powinna być sprawiedliwość. – To jest sprawiedliwość z twojego punktu widzenia. A z punktu widzenia starców z Akademii sprawiedliwie było przyznać Nobla Miłoszowi... – I Pasternakowi. Sasza skrzywił się, a ja się roześmiałam. Orly, za dziesięć piąta po południu Pochylam się nad umywalką w dworcowej toalecie, starając się nie spojrzeć w lustro. Nie chcę oglądać swojej twarzy. Wyobrażam sobie, jaka jest... znowu inna, znowu nie do rozpoznania, tyle że teraz w tym niedobrym znaczeniu. Teraz miałabym przed sobą twarz kobiety nieszczęśliwej. Ból, który mnie nęka od rana, musi być widoczny także na zewnątrz. Po co mi taki widok. Spojrzę na siebie już w Warszawie, po przywitaniu z córką... List od Saszy do mnie... czy może po prostu list do mnie... Przedtem nie otrzymywałam listów. Mój wieloletni kochanek przysyłał mi jedynie kartki z podróży. Tak samo moja córka. Przychodziły od niej widokówki z wakacji. „Mamo, tutaj jest wspaniale, dzisiaj kompałam się w możu i zgubiłam majtki. Pa, Twoja Ewa.” Więc przychodziły widokówki z błędami ortograficznymi, których z latami było coraz mniej, a potem w ogóle zniknęły. I błędy, i kartki. Odkąd Ewa wyprowadziła się z domu, nigdzie już nie wyjeżdżała. To ja jej teraz przysyłałam odkrytki, zwykle zbyt zajęta, by zdobyć się na coś więcej. Nie wiedziałabym zresztą, o czym mam do niej pisać... W jakiejś kłótni wykrzyczała, że hoduję tę swoją karierę jak gęś na Boże Narodzenie i ciągle wydaje mi się za mało utuczona, nie na miarę moich ambicji. Moje ambicje... to chyba nie było to, to ciągle był ten sam strach przed dorosłym życiem. Robić wszystko, co się da, wypełnić czas licznymi zajęciami, aby tylko nie musieć żyć naprawdę! Swoją drogą, czy istnieje druga taka kobieta, która przeżywszy pięćdziesiąt jeden lat nie otrzymała żadnego listu? Prywatnego listu, bo te urzędowe przychodziły stadami, czasami było ich po kilkanaście naraz, kiedy otwierałam skrzynkę, spadały kaskadą na ziemię, przez lata dokumentując zresztą szczeble mojej zawodowej kariery. Na początku tytułowano mnie magistrem, później doktorem, jeszcze później doktorem habilitowanym i wreszcie profesorem doktorem, habilitowanym oczywiście. Aż nadszedł list opatrzony na kopercie tylko moim imieniem i nazwiskiem. List do Julii Grudzińskiej, osoby prywatnej, kobiety... Aleksander napisał do mnie z Ameryki, list przyszedł już po jego powrocie do Paryża, ale nie miało to żadnego znaczenia. Liczył się sam fakt, że do mnie napisał. I także to, co napisał do mnie. Nowy Jork, 20 września 1995 Julio, kobieto, dziewczyno, żono, kochanko! To wszystko jesteś Ty, tylko Ty i zawsze Ty. Merde, faktem jest, że nie potrafią pisać listów i nienawidzę pisać. Ale do Ciebie muszą. Chcą. Pragną i pożądam. Bo przecież tak mało Ci mówią o Tobie, o sobie, o nas. Kim byłem przed Tobą. I kim jestem przy Tobie. Co znaczyło dla mnie słowo „kobieta „przedtem i co znaczy teraz. Kobieta dla mnie, Julio, to jesteś Ty. Kobieta dla mnie to Twój glos, to Twoje kroki na schodach. To Twoja nieobecność. I Twoja obecność. To Twoja bluzka na oparciu krzesła... I coś takiego w powietrzu, Julio, coś, czego brakowało przedtem, a co się pojawiło wraz z Tobą. Usiłuję być poetą, chołera, i chyba jestem nim przy Tobie. Bo wzrusza mnie byle co. Choćby Twój włos uczepiony klapy mojej marynarki. Chyba nie potrafię Ci opisać zmiany, która zaszła we mnie, a która na zewnątrz nie jest widoczna. Jestem tym samym facetem z długimi włosami jak baba – według słów mojej babci, ale też już nim nie jestem. Moje rany zostały zaleczone, rozejm zawarty. To się zaczęło w ostatniej Masie liceum. Ona była klasową pięknością i wszyscy chłopcy do niej wzdychali, ja oczywiście też. Ale na żadnego z nas nie zwracała uwagi. Nosiła głowę wysoko. Potem spotkałem ją ponownie, gdy byłem na drugim roku studiów. Ona też studiowała, orientalistykę na moskiewskim uniwersytecie. Była chyba jeszcze ładniejsza. Zeszczuplała, jej twarz nabrała przez to subtelniejszego wyrazu. Miała zielone oczy w ciemnej oprawie brwi i rzęs i zachwycająco zarysowane, lekko wklęsłe policzki. Los nasze sobą zetknął w kręgach dysydenckich, a więc wszystko wydawało się na swoim miejscu. Myślała tak jak ja, była inteligentna i taka śliczna. Spotykaliśmy się dosyć często, chodziliśmy do kina albo na lody. W końcu któregoś wieczoru, odprowadzając ją pod dom, odważyłem się ją pocałować. To znaczy chciałem to uczynić. Odepchnęła mnie i zaczęła się śmiać.” Co ty sobie wyobrażasz – powiedziała – że wolno ci mnie dotknąć! Myślisz, że nie wiem, kim jesteś. Ty jesteś typem onanisty, Sasza. Co noc rączka pod kołdrą! Chyba się nie mylę?! „Uciekłem wtedy. I była to ucieczka na dobre. No tak – pomyślałam, czytając te wynurzenia – stąd się to wszystko wzięło. Albo młoda dziewczyna, ładna i głupiutka, albo kobieta już niemłoda, z jakim takim rozumem, byle nie wszystko w jednym, jak u tamtej... Nie pomyśl sobie, że powstał we mnie jakiś kompleks, raczej przekonanie, że przy kobiecie nie można być sobą. Wiele z nich mnie kochało od tamtego czasu, były naprawdę piękne i wartościowe. Ale to już na mnie nie działało. Wydawało mi się, że nie jestem zdolny do żadnych głębszych uczuć. Do czasu aż spotkałem Ciebie. Weszłaś do pokoju, Julio, i wszystko się zmieniło. Ja się zmieniłem. Poraź drugi w moim życiu wszystko wydaje się na swoim miejscu. Imam nadzieję, że nie zechcesz tego zniszczyć. Czego ty oczekujesz, Sasza? – pomyślałam wtedy. – Jestem kimś, u kogo nic nigdy nie było na swoim miejscu... Ciebie zraniła okrutna panienka, a mnie życie własnej matki... tego sienie da porównać... Wydawało misie, że nie ma ludzi niezbędnych, że potrafię świetnie radzić sobie sam. Ale tak mi się tylko wydawało. Nie radzę sobie bez Ciebie, Julio. Mój wyjazd w pojedynkę był błędem. Tutaj, w Nowym Jorku, pośród tego szkła i aluminium, czuję się zagubiony jak szczeniak Ty jesteś mi potrzebna! Mimo wszystko dobrze, że to jednak nie kompleks Edypa, że to coś innego, bardzo dobrze – myślałam składając list. Każda jego wzmianka o uczuciu do mnie, o mojej w jego życiu niezbędności budziła we mnie podejrzliwość. Ja mu nie dowierzałam, nie potrafiąc pojąć powodów, dla których zwrócił na mnie uwagę, dostrzegł we mnie kobietę, wątpiłam w prawdziwość jego słów. W każdej chwili wszystko mogło się zmienić. Ten czas po powrocie Aleksandra z Nowego Jorku był czasem dobrym, mimo że Sasza stał się teraz człowiekiem niezwykle zajętym. Musieliśmy zainstalować w naszym mieszkaniu faks, który ciągle terkotał. Albo Aleksander coś wysyłał, albo coś przychodziło do niego. Zapraszano go ze wszystkich stron świata na spotkania autorskie, wykłady, odczyty. Amerykański sukces otworzył mu drzwi do prawdziwej sławy. Ale ta sława właśnie go irytowała, męczyła. Przestaliśmy odbierać telefony, dopiero kiedy czyjś głos odzywał się nagrany na sekretarkę, zapadała decyzja, czy się ujawniać, czy nie. Zauważyłam, że Aleksander odbiera wszystkie telefony z Moskwy. Jeden z nich szczególnie go poruszył. Dzwonił mężczyzna. Jakiś Oleg. Zdążył nagrać na taśmie swoje imię, zanim Aleksander podniósł słuchawkę. Słuchał w milczeniu długiej przemowy po tamtej stronie telefonicznego drutu, a potem powiedział: – Nie wiedziałem, że ona jest taka głupia. Dlaczego nie zwróciła się z tym chociażby do mnie... Czy to chodziło o Nadię... Wewnętrzny głos podpowiedział mi, że jednak nie. Kobieta, którą nazywał głupią, wcale taka nie była, inaczej jej postępowanie nie wywołałoby tak gwałtownej jego reakcji. To był inny rodzaj złości, nie ten, który prowokowała Nadia, i mówiąc otwarcie, jej głupota czy też naiwność. Byłam zaintrygowana, tym bardziej że przez długi czas Aleksander był wyraźnie wzburzony. Usiadł przed komputerem, ale nie po to, by pracować, ale by się ode mnie odgrodzić, jak wcześniej od Nadi. Ekran migał, ale on nawet tego nie zauważył. – Jeżeli chcesz być sam, to ja się wyniosę – odezwałam się wreszcie. Odwrócił głowę w moją stronę. – Pytałaś mnie o coś? – Nie, powiedziałam tylko, że jeżeli chcesz być sam, to ja gdzieś wyjdę. – Gdzie? – Wszystko jedno. Na spacer. – To chodźmy razem – zaproponował wstając z krzesła. Długi czas szliśmy bez słowa, Aleksander przyśpieszał, trudno mi było za nim nadążyć. Dotarliśmy tak na Wzgórze Montmartre’u, skąd widać całe połacie tego przedziwnego miasta, miasta pułapki, jak się miało okazać w moim przypadku. Jego urok jednak ciągle działał na mnie w tym samym stopniu. Trudno było odgadnąć, czy Aleksander wiedział, dokąd zawędrowaliśmy. – Paryż wart jest jednej mszy – wyrzekłam. Spojrzał na mnie zaskoczony. – Podobno w tym miejscu Henryk IV powiedział coś takiego – uśmiechnęłam się. – Wiem, kogo cytujesz! – Wiem, że wiesz, ale chciałam nawiązać rozmowę. Pokiwał na to głową. – To Moskwa potrzebuje mszy. I to niejednej... I znowu milczał. – Nie powiesz mi, co się takiego stało? – odważyłam się wreszcie spytać. Popatrzył na mnie tak nieprzyjaźnie, że odruchowo skuliłam ramiona. – Chyba się mnie nie boisz? – spytał miękko, dotykając mojego policzka. – Jasne, że się ciebie boję. I ty byś się siebie przestraszył, jakbyś spojrzał w lustro. Moja paplanina nieoczekiwanie rozluźniła napięcie. – Wściekły jestem, zawsze się wściekam, gdy ktoś mi bliski robi coś idiotycznego! Mam przyjaciółkę, czy raczej miałem, bo nie wiadomo, co z nią będzie. Śliczna, zdolna dziewczyna. Aktorka. I wiesz, na jaki wpadła pomysł? Żeby pożyczyć od mafii pieniądze na kawalerkę. Kawalerkę kupiła, ale długu nie mogła oddać w terminie. Więc oni wybili jej zęby, połamali ręce, nogi, zmasakrowali ją. W stanie ciężkim leży teraz w szpitalu. – Boże! – No właśnie, Boże! Dlaczegoś opuścił Rosję! Wracaliśmy w milczeniu, tą samą drogą, ale tym razem z górki, więc lepiej mi się szło. Myślałam o tym, co usłyszałam. To znaczy starałam się współczuć tej nie znanej mi młodej kobiecie. Ślicznej i zdolnej, jak o niej powiedział. Ale nie bardzo mi to wychodziło. Zwyczajnie byłam zazdrosna. Bo co oznaczało to, że była jego przyjaciółką? Jego wzburzenie, gdy się dowiedział, co ją spotkało... Co naprawdę łączyło go z ciałem, które właśnie zostało okaleczone? Niemal zbiegaliśmy teraz po ostrym spadku, on o kilka kroków przede mną. Pewnie ciągle myślał o tamtej, ani razu się nie obejrzał, nie zaczekał na mnie. Ale mnie nie wolno było tak o niej myśleć, to jakieś nieludzkie, podłe. Udało mi się nie być zazdrosną o Nadię... No tak, ale tylko dlatego, że czułam się wobec niej trochę winna... Czy chciałam tego, czy nie, faktem było, iż w czasie jej nieobecności zajęłam jej miejsce obok Aleksandra. Więc Nadia istniała w mojej świadomości jako wyrzut sumienia, ale inne kobiety? Te piękne i mądre, jak napisał w liście. Co z nimi... O jednej dowiedziałam się przed chwilą. I znowu musiałam odczuwać coś na kształt pretensji do siebie, że nie potrafię zdobyć się na wielkoduszność i myślę „kategoriami łóżka”, podczas gdy ta nieszczęsna dziewczyna walczy o życie. Nie chodziło zresztą o nią. Ale o mnie. O moje wyobrażenia. Moje lęki. I ból, że ktoś inny mi go odbierze... Kiedy już leżeliśmy w łóżku, spytałam: – Jak ma na imię twoja przyjaciółka? – Irina. I niedobra cisza między nami, nie powinnam zadawać tego pytania. Ale nie mogłam go nie zadać, nie mogłam się zatrzymać w dociekaniu prawdy. Prawdy mi niedostępnej. To była także jego wina, że tak niewiele mi mówił o sobie. Aż dziwne, że zdobył się na list. Taki list. – Czy... byliście ze sobą blisko? – Po co mnie o to pytasz? Jakie to ma znaczenie? Zwłaszcza teraz. – Bo uważam, że powinieneś siedzieć teraz w samolocie do Moskwy. Długo się nie odzywał. – Jest przy niej Oleg. I to mi musiało wystarczyć. To moje czekanie na niego, na jego szybkie kroki na schodach, było nawet przyjemne. Cieszyłam się, że oto zaraz wejdzie, że zobaczę jego znajomą sylwetkę, jego twarz. Najważniejsze było to, że wiedziałam, iż przyjdzie na pewno. Jeszcze przyjdzie... – Co byś powiedziała, gdybyśmy się przenieśli do Moskwy? – spytał któregoś dnia. Patrzyłam na niego zaskoczona. Nie byłam na taką propozycję przygotowana, nasza rozmowa na cmentarzu przed kilku tygodniami dowodziła wręcz czegoś innego. Że jego powrót tam wcale nie był taki oczywisty. – Powiedziałabym, że to nie jest dobry pomysł – odrzekłam wreszcie. – Dlaczego? – Bo o ile tutaj od biedy mogę być belfrem, tam będę już naprawdę nikim. Ujął moją twarz w ręce i spojrzał mi prosto w oczy. – Możesz pracować naukowo, biblioteki są wszędzie. Znasz język. – Ale między sobą rozmawiamy po francusku. – Literatury w różnych językach jest tam do wyboru. Pokręciłam przecząco głową. – Mówię ci o tym, bo będę prowadził zajęcia ze studentami w Instytucie Historycznym, brakowało mi tego, a poza tym przygotowuję się do habilitacji... to też wymaga mojej obecności w Moskwie... Sądziłem, że wrócę tam tej jesieni, ale cóż, zatrzymała mnie kobieta... – I to ja jestem tą kobietą? – Ty! Ty! Ty! I twoja odmowa skazuje mnie na wieczne podróże. On nie rozumiał, że Paryż był dla nas jedynym bezpiecznym miejscem. Nie wiadomo dlaczego tak się działo, ale tutaj różnica wieku między nami nie rzucała się zbytnio w oczy, tutaj było to zgoła naturalne, że jesteśmy ze sobą; wystarczyło jednak wyjechać poza rogatki miasta, abyśmy się zaczęli od siebie oddalać. Ta straszna podróż do Reims, a nawet na Majorkę. Mimo że były tam dobre chwile, czułam się przy Saszy nie na swoim miejscu. Tutaj to miejsce przy nim odnalazłam z trudem. I też działo się to kosztem rezygnacji z zawodowych ambicji, które do tej pory były dla mnie najważniejsze, kosztem rozdzielenia z córką... Moja odmowa przeprowadzki do Moskwy nie wynikała z egoizmu, ja po prostu instynktownie wyczuwałam, że wspólny wyjazd tam byłby dla nas klęską. Nawet nie dlatego, że jego rodzina i znajomi ocenialiby krytycznie nasz związek. My sami bylibyśmy w Moskwie dla siebie kimś innym. Tutaj, jako parze przybyszów ze świata nieprzystawalnego do rzeczywistości, w której przychodziło nam teraz żyć, łatwiej było się nam porozumieć. Stworzyliśmy swój własny kod, nie tylko miłosny, także kod wymiany myśli, rozumieliśmy się w pół słowa. Tylko że nie było to ani słowo polskie, ani rosyjskie... – Istnieje jeszcze inne wyjście. Jeżeli twoja obecność w Moskwie jest niezbędna, ja wrócę do Warszawy i zamiast do Paryża będziesz tam do mnie przyjeżdżał... – O nie! Absolutnie się na to nie zgadzam – zaprotestował. – Dlaczego nie? – Bo Warszawa mi ciebie odbierze. – A mnie ciebie odbierze Moskwa! Stanęło na tym, że będę dojeżdżała do Nanterre, a on zacznie organizować swoje zawodowe sprawy, zamierzał też zbierać materiały do nowej książki. Właśnie wybrał się na rozmowę ze swoim wydawcą obiecał zaraz dać mi znać, na czym stanęło. Więc kiedy odezwał się telefon, myślałam, że to on. Ale to był George. – Pewnie dzwonisz do Saszy – powiedziałam. – Niestety wyszedł. – Właściwie to dzwonię do ciebie – usłyszałam ze zdumieniem. – Żona Rostowa wspomniała mi, że byłaś w szpitalu... – W szpitalu byłam jeden dzień. – Ale czy wszystko w porządku? – Tak. W porządku. Jeszcze chwilę porozmawialiśmy o pogodzie w Paryżu i pogodzie w Nowym Jorku. Powiedziałam o tym telefonie Aleksandrowi. – Niemożliwe, George zadzwonił sam, z własnej inicjatywy? – A co w tym takiego dziwnego? Roześmiał się. – Nasz przyjaciel jest człowiekiem niezwykle oszczędnym. Więc ogólnie wiadomo, że jeśli chce się z nim porozmawiać przez telefon, trzeba to zrobić na własny koszt. Zadziwiające. To wszystko było zadziwiające. Moje szalone stare życie, które nagle postanowiło być młode. Kiedyś było nie do pomyślenia, abym gdzieś wyjechała nie planując tego przynajmniej na dwa tygodnie wcześniej. A tutaj Aleksander wpadł z wiadomością że wyruszamy na dłuższy weekend, to znaczy na cztery dni do Normandii. – Dlaczego na cztery dni i dlaczego do Normandii? – spytałam lekko oszołomiona. – Mój wydawca daje nam klucze do swojego domu nad morzem. A cztery dni dlatego, że dwa albo trzy to byłoby za mało, a na więcej nie możemy sobie pozwolić. To twoje Nanterre! Musimy wyjechać, chcę być tylko z tobą chociaż przez chwilę. – Dziwię ci się, że właśnie teraz chcesz się zaszyć ze mną na jakimś odludziu. Mężczyźni po sukcesie zmieniają zwykle swoje życie, na przykład pozostawiają stare żony i biorą sobie nowe... a ja nawet nie jestem żoną... – Jeśli tylko zechcesz, możesz nią być. Nawet chciałbym, żebyś nią była – powiedział poważnie. – To byłoby najgłupsze, co by nam przyszło do głowy. – Dlaczego? – Wiesz dlaczego albo udajesz, że nie wiesz. – Pewnie chodzi o te twoje pięćdziesiąt lat! – Właśnie. – Tyle razy ci mówiłem, że to dla mnie nie ma znaczenia. – Ale dla mnie ma to znaczenie. I musisz się z tym liczyć. – Mimo to wolno mi chyba poprosić cię o rękę? Długo nie mogłam zasnąć, chociaż Aleksander spał już od dawna. Ta nasza rozmowa. Niby nie do końca serio z tym proszeniem mnie o rękę. Ale wiedziałam, że on o tym myślał, że brał to pod uwagę i sam ten fakt stanowił dla mnie rodzaj jakiejś szczególnej życiowej wygranej. Przecież w innej sytuacji marzyłabym, aby zostać jego żoną. Nigdy niczyją żoną nie byłam, a być może powinno się przez to przejść, jak przez wszystko inne. Głupie myślenie, skarciłam sama siebie, przez takie myślenie zostałam matką w najmniej odpowiednim momencie. Ale przecież urodziła się Ewa. A kim bym była teraz, gdyby ona się nie pojawiła? Z pewnością kimś już do końca zdziwaczałym. Obecność Ewy w moim życiu była rodzajem falochronu... Tak samo jak teraz jego obecność... Pewnie dlatego jedziemy nad morze... Wyruszyliśmy wcześnie rano, tym razem własnym samochodem. Aleksander kupił toyotę i zdążył ją już poobijać na paryskich parkingach. Była to nasza pierwsza podróż przez Francję po tamtej tragicznej, kiedy wydawało mi się, że wszystko się kończy nie tylko między nami, ale także dla mnie. Teraz nie odebrałam jeszcze wyników badania, właściwie mogłabym się już o nie dowiedzieć, ale postanowiłam zrobić to po powrocie. Nie miałam złych przeczuć, to był przecież rodzaj sprawdzianu przed zaaplikowaniem leków. Ale niespodzianki zdarzają się zawsze. Dom zbudowany z kamienia stał na skalnym urwisku, w dole widać było wzburzone morze, na grzbietach fal stalowego koloru tworzyła się piana. Nad domem nisko wiszące buro-czarne chmury. Na szczęście zdarzały się rzadkie przebłyski słońca. – Świetna sceneria dla samobójców – powiedziałam. Wnętrze domu urządzone było surowo, na dole kominek, kilka prostych mebli: stół, drewniane krzesła i sofa zarzucona kożuchem. Było bardzo zimno, Aleksander rozpalił więc ogień, ale rozgrzałam się dopiero na górze w łóżku. Początkowo pościel była tak lodowata, że niemal parzyła. Ale leżeliśmy spleceni w uścisku i po niedługim czasie nasze legowisko się nagrzało, od naszych ciał. Rano wybraliśmy się na spacer, mimo że wiał zimny wiatr. Morze było tak samo wzburzone jak poprzedniego dnia. Dookoła pusto, tylko plaża i skały. Gdybym była tu sama, chybabym się bała, ale mając obok Aleksandra mogłam zachwycać się dzikością otoczenia. Moja kurtka okazała się zbyt cienka, Aleksander oddał mi więc swoją, pozostając w swetrze. – Przewieje cię na wylot – powiedziałam – i dostaniesz zapalenia płuc. – Nie jestem kanarkiem – odrzekł – i wcale nie czuję zimna. A nawet się wykąpię. Myślałam, że żartuje, ale on rozebrał się do naga i począł wstępować w ten lodowaty żywioł. Na sam ten widok całe moje ciało pokryła gęsia skórka. Widziałam jego głowę wynurzającą się i niknącą pośród fal. Wyszedł po kilkunastu minutach, włożył ubranie na mokre ciało i powierzając mojej pieczy buty, pobiegł przed siebie plażą, aby się rozgrzać. Patrzyłam na jego niknącą sylwetkę z uczuciem nagłego przygnębienia. Uświadomiłam sobie bowiem po raz któryś, jak bardzo jesteśmy inni. Jego młodość natychmiast przystosowała się do surowych warunków, podczas gdy ja oblałam na całego egzamin z zimna i okrutnej przyrody. Trzęsłam się w dwóch kurtkach i marzyłam, aby jak najszybciej znaleźć się pod dachem. Stanowczo nie powinniśmy ruszać się z Paryża. Z daleka zobaczyłam jego sylwetkę, biegł teraz w moją stronę. Był coraz bliżej, wreszcie stanął obok mnie, rozgrzany, mimo że włosy miał ciągle mokre. Jego ciało emanowało siłą i zdrowiem. – Julio! Czuję się jak młody bóg – powiedział. I jesteś nim – pomyślałam. Usiadł na piasku i wkładał skarpetki na zaczerwienione stopy, nagle podniósł głowę i nasze oczy się spotkały. – Co się stało? – spytał z przestrachem. – Nic, tylko nagle zrobiło mi się przykro, że nie mogłam z tobą pobiec. – Gdybym chciał z kimś pobiegać, wziąłbym sobie psa – odrzekł ostro. – Mam go zresztą, w Moskwie. Jest teraz u matki... Nie tylko masz tam psa, ale i dziewczynę, z którą kochałeś się co noc, wiem, bo byłam świadkiem – podpowiedziało coś we mnie. To był obrzydliwy, skrzeczący głos, jakieś moje gorsze ja, które nie pozwalało mi w pełni zaakceptować obecnego życia. Włożył buty, wstał, a raczej poderwał się sprężyście i nagle chwycił mnie na ręce. – Co ty wyprawiasz? – Usiłowałam się uwolnić, ale trzymał mnie mocno. – Będę cię niósł – powiedział ze śmiechem – a raczej będę z tobą biegł, skoro tak ci na tym zależy! – Nic nie zrozumiałeś! – broniłam się. – Zrozumiałem więcej niż myślisz, ty głupia babo! I ruszył truchtem, trzymając mnie mocno przy sobie. Biegł tak aż do samego domu, krętą drogą pod górę, pośród skał. – Puść mnie, wykończysz sobie serce – protestowałam. – Jeśli coś mi wykończy serce, to ty i twoje wieczne wątpliwości! – Dziwisz się, że je mam... nie mogę ich nie mieć... gdybyś ty był na moim miejscu... – Gdyby mnie ktoś nosił na rękach, byłbym zachwycony... Ach ten Sasza, nie sposób było go przegadać, nawet w podobnej sytuacji, gdy zapierało mu dech ze zmęczenia. Biegł coraz wolniej, ale dopiął swego, doniósł mnie pod same drzwi. Miał zaczerwienioną z wysiłku twarz, pot spływał mu po niej strużkami. Wieczorem zrobiliśmy wspólnie kolację, on smażył steki, ja przygotowywałam sałatę. Do tego wino. To był burgund, trochę dla mnie za ciężki, już po jednym kieliszku kręciło mi się w głowie. – Jesteśmy razem tak długo, a dopiero dzisiaj się dowiedziałam, że masz psa. Uśmiechnął się. – Zojka jest owczarkiem alzackim i ma osiem lat. Nie sprowadzam jej tutaj, bo ciągle mam nadzieję, że pojedziesz ze mną do Moskwy. Pokręciłam tylko głową. – Kobieta powinna iść za swoim mężczyzną. – Nawet kiedy wie, że ten mężczyzna jest fantastą? Spojrzał na mnie uważnie. – Tak mnie widzisz? – Jeżeli chodzi o nas, tak. A jakim jesteś człowiekiem, mogę się tylko domyślać, bo nic mi o sobie nie mówisz. Zostawiłeś psa u matki, a jakie są twoje z nią stosunki? – Dość chłodne. To typ naukowca, zawsze liczyła się tylko jej praca. Wiem coś o tym – pomyślałam. Aleksander dolał mi wina. – Pij do dna, moja miła, bo życie jest krótkie. Posłusznie umoczyłam usta, wino było cierpkie, niemal gorzkie. – A dlaczego tak lubisz kino? – Czyja wiem – odrzekł po namyśle. – Może jest mi lżej ze świadomością, że inni też się ze sobą męczą... Roześmiałam się. – To z pewnością jest powód. Być może ja też dlatego lubię oglądać filmy. Ale razem nie obejrzeliśmy żadnego. – Czas nas goni, Julio Stanisławowno, czas! – Czas – powtórzyłam gorzko. Aleksander dolał mi wina. – Czy chcesz, żebym spadła pod stół? – Nic sienie martw i tam dotrzymam ci towarzystwa! Stuknęliśmy się kieliszkami. – Chciałabym obejrzeć najnowszego Michałkowa, Spalonych słońcem, zdaje się, że to taki tytuł. Aleksander skrzywił się lekko. – Co chcesz, to wspaniały reżyser, jego Nie dokończony utwór na pianolę zachwycił mnie, a Pięć wieczorów to prawdziwe kino. Powiem ci też, że jakoś jesteście do siebie podobni. – Co ty wymyślasz! – Żebyś wiedział, coś w twarzy, w sylwetce... Pamiętasz ten film Gorzki romans Riazanowa? On tam grał... I dla damy swego serca przesunął dorożkę ze środka kałuży pod krawężnik. A ty mnie dzisiaj wniosłeś pod górę... – Nie żartuj sobie. – Wcale nie żartuję. Zrobił się nagle zły. Patrzył na mnie w taki sposób, jak kiedyś na Nadię, kiedy go czymś zirytowała. – Nie mogę go znieść jako człowieka – powiedział. – Tego, co on teraz wygaduje, tych jego flirtów z cerkwią, podczas gdy tatuś poszedł na całego w romans ze Stalinem. – To był tatuś, nie on. – Ale on czerpał z tego apanaże. On i cała ta rodzina. Więc raczej nie będę oglądał jego filmów... Wino smakowało mi coraz bardziej, piłam je teraz dużymi łykami. Piliśmy oboje, Aleksander otworzył kolejną butelkę. – Czego jeszcze o tobie nie wiem? – spytałam. Spojrzał mi prosto w oczy. – Zawsze jesteś taka skromna, także w seksie. – A czego oczekujesz? – No... jesteśmy we Francji... – W Normandii, ściśle mówiąc. – Więc spróbujmy miłości po normandzku! Poszliśmy na górę, pomimo przejmującego zimna leżeliśmy nadzy bez przykrycia. Wino szumiało mi w głowie, rozgrzewało krew. Pomyślałam, że właśnie tego chcę, że chcę go poczuć w ustach, te jego narodziny, to powstawanie, od początku aż do finału, który w tej konfiguracji był dla mnie czymś nowym, oszałamiającym. Krok dalej w odczuwaniu siebie. I jego. W tej jednej krótkiej chwili wydało mi się, że tylko ja mam prawo do tego mężczyzny obok. Nabywałam je dając mu rozkosz, która wstrząsała całym jego ciałem i nad którą, czułam to, niemal nie mógł zapanować. Zwijał się, bronił się przed nią i przyjmował z jękiem, brzmiącym jak najpiękniejsza muzyka mojej miłości. Byliśmy razem, byliśmy naprawdę razem. Noc w wyziębionym domu była nocą miłości, niemal do rana. Nienasycona potrzeba poczucia go w sobie, jego siły i sprężystości niemal mnie przerażała. W pewnej chwili pomyślałam, że potrzebuję tego na zapas. Przecież ja się ciągle żegnałam w myślach ze swoim kochankiem. Szarzało w oknach, kiedy nagle oboje opadliśmy z sił. Aleksander zszedł na dół i przyniósł mi kieliszek wina. Nie ogrzało mnie, ale wcale nie było mi zimno. Czułam się tylko bardzo słaba. Ale on też tak się czuł. – Czy my czegoś nie niszczymy? – spytałam. – Skąd ci to przyszło do głowy? – Może ja chcę ci coś udowadniać... – I udowadniasz mi to! – odrzekł ze śmiechem. W drodze powrotnej rzuciłam okiem w lusterko i przeraziłam się: miałam wymęczoną, postarzałą twarz. „Nie wolno o tym mówić. A nawet o tym myśleć.” – Każdy tak wygląda po nie przespanej nocy i po kilku butelkach wina – powiedział szybko, jakby chcąc mnie bronić przed samą sobą. Przed zarzutami, które właśnie miałam zamiar przeciwko sobie wytoczyć. Wzruszyło mnie to, a jednocześnie napełniło smutkiem. – Czy nie myślisz, że w pewnej chwili będziesz miał tego dość? Zwrócił na moment głowę w moją stronę, ale nie zdążyłam dojrzeć wyrazu jego oczu. – Mam nadzieję, że to ty będziesz miała dość i dasz wreszcie nam obojgu spokój. – Nie można mieć takiej twarzy! – Dlaczego nie można? – Bo nie pasuje do miłości. Zatrzymał samochód tak gwałtownie, że pas boleśnie mną szarpnął. – Ja nie wiem, jaką ty masz twarz, ja tylko wiem, że to jest twoja twarz. I jest dla mnie seksualna! A inne nie są! – Seksualna twarz – powtórzyłam. – To chyba niezbyt poprawne... Roześmieliśmy się. Poczucie humoru, jakie na szczęście mieliśmy oboje, już kilkakrotnie ratowało nasz związek. Jeszcze jeden list nadszedł do mnie z Ameryki, list od George’a Muskiego. Muszę przyznać, że z pewnym zdziwieniem rozrywałam kopertę. Nowy Jork, 6 października 1995 Julio, miła memu sercu, nie gniewaj się, że oto do Ciebie bazgrzę. Nie jest pewne, czy dobazgrzę do końca, a jeżeli nawet tego dokonam, czy zdecyduję się te swoje bazgroły do Ciebie wysłać. Jeżeli zwlokę swoje cielsko na dół i wrzucę Ust do skrzynki, z pewnością tak, jeżeli zaś ilość whisky w mojej krwi zwiększy się do tego stopnia, że uniemożliwi mi wszelkie ruchy, trudno, korespondencji nie będzie. Otóż czuję się w obowiązku wytłumaczyć Ci, dlaczego mój przyjaciel Sasza Ciebie kocha. Myślę, że Ty tego nie wiesz i że to jest powód Twojej udręki. Ale ja Ci to wytłumaczę. Otóż, miła Julio, są kobiety prawdziwe i kobiety, które tylko myślą, że nimi są. Ale mężczyzna, pod warunkiem że jest mężczyzną prawdziwym, natychmiast to rozszyfruje. Żeby nie wiem jak się starały, w jakie stroiły się piórka, zostaną zdemaskowane. Ot i cała tajemnica. Myśmy z moim przyjacielem Saszą bywali tu i tam, i trafiały nam się różne znajomości. Na pierwszy rzut oka ho, ho, jakie znajomości, ale my tylko wymienialiśmy spojrzenia. Jak Cię zobaczyłem u Rostowów, pomyślałem sobie, że jesteś osobą niezwykłą i wcale się nie zdziwiłem wyznaniem mojego przyjaciela. Powiedział do mnie: postaram się, żeby mnie pokochała. A ja mu na to: nie pokocha cię. A on: musi mnie pokochać, nie ma wyboru. No więc nie miałaś wyboru, miła Julio. Nigdy się nas nie pyta, czego my naprawdę chcemy. Nam się daje. I nam się odbiera. Ot co, to cały sekret tego pieprzonego życia. Mnie dano i odebrano, a Wam, Tobie i Saszy, na razie dano. Więc się bardzo starajcie. A nuż się uda. A dlaczego miałoby się nie udać? Dwoje takich pięknych ludzi jak Ty i on. Tylko musicie się starać. A ja się nie starałem, albo starałem się za mało. Kochałem ją, naprawdę ją kochałem, ale nigdy jej o tym nie mówiłem. Mam jednak nadzieję, że ona wiedziała. Chociaż mogła nie wiedzieć, bo co myśleć o facecie, który na dwa tygodnie znika z domu, a potem wraca z przekrwionymi ślepiami...Kochany, zaparzę ci kawki” – mówiła na powitanie, a powinna przegonić mnie pogrzebaczem. Były też i kobiety. Jedna nawet do niej przyszła. A ona jej na to: „Jak mój mąż będzie chciał się ze mną rozstać, to sam mi to powie”. Tylko tyle. Inie wspomniała słowem o tej wizycie. Taka ona była, ta moja Masza. Julio, zdradzę Ci, że chyba jestem już bardzo pijany. Ale mimo to chciałbym Ci powiedzieć, jak Ciebie bardzo łubie. I szanuję. Miło wiedzieć, że jest jeszcze ktoś taki jak Ty na tym świecie. A ja, cóż ja, rozbitek i tyle. Mój kumpel Slate często mnie ochrzanią za mój pesymizm i wyraża się o mnie niecenzuralnie. Jedno z takich jego powiedzeń po rosyjsku brzmi nieco łagodniej...Płochomu dansioru i jajca mieszajut. „I ja taki płochoj dansior. Julio. Ale wspomnij mnie czasem. George Wkrótce się pewnie dowie, że się nam z Saszą jednak nie udało. Nie udało się, mimo iż oni obaj chcieli mnie przekonać, że jestem prawdziwą kobietą. Ale to stara prawda, że jeżeli trzeba o czymś przekonywać... Tyle wysiłku wkładaliśmy w to nasze wspólne życie, tak bardzo się oboje staraliśmy, jak chciał George, i nie udało się... Ale czy mogło się udać? Może jednak mogło, jakaś część we mnie zaczynała już w to wierzyć. Kim jest dla mnie ten człowiek, uświadomiłam sobie przy okazji drobnego wypadku. Aleksander otwierał puszkę konserw i zranił się w rękę. Zobaczyłam krew i doznałam nagle uczucia fizycznego bólu. – Dlaczego jesteś taka przerażona? – spytał. – To głupstwo, skaleczyłem się w palec. Włożył palec do ust, starając się zatamować krwawienie. A ja ciągle na niego patrzyłam, sama zaskoczona swoją reakcją i chyba także przestraszona. Ta odległość do drugiego człowieka tak się nagle zmniejszyła, że czułam niemal jego oddech... Przedtem do nikogo się nie zbliżałam, tak jak nauczyłam się nie zbliżać do matki, z obawy, że się ode mnie odsunie, że cofnie się o krok. – Nie dotykaj – mówiła – nie lubię, jak się mnie dotyka... Podniosła mnie kiedyś ponad głowę, znalazłam się potem nagle na ziemi, a ona chciała odejść. Gdy starałam się ją zatrzymać, rzekła niecierpliwie: – Nie dotykaj, nie lubię, jak się mnie dotyka... A jednak poszliśmy na film Spaleni słońcem, niemal zaraz po powrocie z Normandii. Siedzieliśmy w jednym z ostatnich rzędów, Aleksander zsunął się, próbując pomieścić w tej przerwie pomiędzy rzędami swoje długie nogi. Objął mnie ramieniem, a ja oparłam o nie głowę. Tak teraz oglądałam filmy. Tak oglądałam ten film. Piękny, świetnie zagrany. Ale on tego nie widział, po wyjściu z kina złym, zaczepnym tonem dowodził, że reżyser stworzył film zakłamany. Można odnieść wrażenie, iż przedtem w Sowietach panowała sielanka, która się nieco popsuła w latach trzydziestych. – Twórca nie ma obowiązku mówienia nam, co było przedtem. On nam opowiedział, co się działo w tamtej chwili. To jego prawo. – No tak! Z pewnością! Prawo bolszewika do użalania się nad innym bolszewikiem. O tym jest to okrzyczane dzieło. Zatrzymałam się pośrodku chodnika. – Nie chcę tego o tobie wiedzieć! – Wy nigdy nie chcieliście. To przez was do tej pory Zachód nie dokonał moralnej oceny zbrodni komunizmu. Zachód może najwyżej nagrodzić Oscarem Michałkowa. – I ten Oscar znaczy więcej niż wszystkie oświadczenia razem wzięte. – To jest film przeciw starej rosyjskiej inteligencji! Odwróciłam się na pięcie i ruszyłam przed siebie, po kilku minutach zwolniłam. Sądziłam, że Sasza mnie dogoni, ale byłam w błędzie. Przywędrowałam sama do domu. Zadzwonił po kilku godzinach i poinformował mnie, że wróci raczej późno. – Albo wcale – odrzekłam w gniewie. – Albo wcale. Ten rodzaj pustki... ja to już poznałam... Na dole było dziwnie cicho, pomyślałam jednak, że matka zamknęła drzwi do kuchni i dlatego nie słychać jej krzątaniny. Byłam trochę głodna, chciało mi się pić. Poprzedniego wieczoru zagapiłam się i wylałam herbatę na obrus, co bardzo zdenerwowało dziadka, odesłał mnie więc na górę jeszcze przed końcem kolacji. Zagapiłam się na rękaw matki, spod którego wypełzła sina, zgrubiała blizna, ta blizna po odłamku szkła. Byłam przy drzwiach, kiedy matka odezwała się cicho: – Niech skończy kolację... Zaczekałam więc z ręką na klamce, ale dziadek nic na to nie odpowiedział. Odwróciłam głowę i zobaczyłam ich oboje. Jego, górującego nad stołem, i ją pochyloną. Widziałam jej drobne plecy, na których serdak ułożył się w kształt stożka, ściągnięty przy szyi sztywno sterczał u dołu, ponad nim piętrzyły się krwistorude włosy. Tak japo raz ostatni zobaczyłam żywą. Leżałam z rękami pod głową znudzona, z pretensją do losu, że zgotował mi rocznicę urodzin właśnie w niedzielę. Niedziela to był najgorszy dzień tygodnia, bo spędzałam ją w domu. Z ulgą witałam poniedziałek. W poniedziałek było łatwiej, pakowałam książki i szłam do szkoły. Szkoły też nie cierpiałam, ale za to lubiłam drogę. Tyle się zawsze na niej działo, niezależnie od pory roku. Którejś wiosny znalazłam w rowie nie znany kwiatek, poprzedniego roku jeszcze go w tym miejscu nie było. Był mały i delikatny, po obu stronach łodyżki znajdowały się mikroskopijne kwiatki o niespotykanym kształcie. Długo szukałam w szkolnej bibliotece, aż wreszcie znalazłam; okazało się, że była to odmiana orchidei. Taka orchidea w miniaturze. Tej niedzieli myślałam właśnie o owej roślinie, leżąc z rękami pod głową i patrząc w sufit. Rów przy drodze był istną skarbnicą potrafiłam dostrzec nawet najbardziej niepozorną trawkę i ocenić piękno i precyzję, z jaką uformowała ją natura. Zawsze bardzo wolno wracałam ze szkoły, zatrzymując się często i oglądając napotykane rośliny. Nie zrywałam ich nigdy, przysuwałam tylko twarz jak mogłam najbliżej, aby mocje dobrze obejrzeć, ostrożnie dotykałam listków uważając, aby ich nie uszkodzić, potem pozostawiałam je tam, gdzie rosły. Do wiosny było jednak jeszcze bardzo daleko, śnieg leżał grubą warstwą i z rana, gdy szłam do szkoły, mróz szczypał w policzki. Z jednej strony byłam zadowolona, że nie trzeba wychodzić na zimno, ale z drugiej urodziny psuły humor. Na dole było ciągle cicho. I nagle dopadł mnie strach. Serce mi się ścisnęło, nie potrafiłam powiedzieć dlaczego. Zerwałam się i wyskoczyłam z łóżka, a potem w koszuli nocnej zaczęłam zbiegać po schodach. Byłam już prawie na dole, gdy drzwi gabinetu dziadka otworzyły się. Stał w smudze porannego słońca. Kiedy tak stał, wydał mi się bardzo stary, miał żółtą skórę i sine worki pod oczami. Brwi nastroszyły się i wyglądały jak przyklejone źdźbła zeszłorocznej trawy. Patrzył na mnie mrugając powiekami, a potem powiedział: – Twoja mama umarła w nocy. Uniosłam bosą stopę, a potem skrzyżowałam ją z drugą i stałam tak, jak przygotowana do tanecznej pozy. – Idź do siebie i ubierz się – rzekł dziadek. – Potem zaprowadzę cię do niej. Do niej? Jej już przecież nie ma – pomyślałam. Jeszcze poprzedniego wieczoru leżąc w łóżku słyszałam, jak chodzi po kuchni, zmywa talerze, a potem ustawia je w kredensie. Słyszałam jej kocie, skradające się kroki na korytarzu: z kuchni do łazienki i z łazienki do sypialni. Czy wiedziała? Czy matka wiedziała, że jest to jej ostatni dzień, ostatni wieczór. Nie, nie mogła wiedzieć. Umarła nagle. Tego dnia była taka jak zawsze, to znaczy nieobecna. A jednak ta jej nieobecność znaczyła więcej niż każda inna. Jak teraz nieobecność Saszy... Uświadomiłam to sobie, gdy odwiesił słuchawkę pozostawiając mnie z tym „albo wcale”. To „albo wcale” oznaczało, że może nie wrócić już nigdy, jak ona. Trumna stała w kościele na podwyższeniu, z daleka mogłam widzieć białe stopy zmarłej prześwitujące przez cienką czerń jedwabnych pończoch. Stopy matki wyglądały teraz jak dwie tarcze, którymi odgradzała się od żywych. Nie wolno tak umierać, skoro się było za życia tak skąpym, skoro się było tak małomównym i niewylewnym. Ostatniego wieczoru matka powinna była przyjść na górkę, powinna usiąść obok mnie na łóżku i rozmawiać ze mną o czymkolwiek, powinna pozostawić mi chociaż taką nieważną rozmowę. „Niech skończy kolację” – to było bezosobowe. Gdyby chociaż wymieniła przy tym moje imię, gdyby je jakoś ciepło wypowiedziała. Kiedy leżała w domu, na wygładzonym prześcieradle, nie była mimo wszystko tak daleka jak potem w kościele. Wystawiła stopy przeciwko mnie, wiedziałam to, czułam, że specjalnie dla mnie sterczą tak sztywno sponad płaskiej ścianki trumny. Triumfowały. Nie mogłam nawet płakać, bo obok stał dziadek. Nie pozwolił mi swoją obecnością pożegnać się z matką, tak jak chciałam, przeszkodził mi najpierw w sypialni, a potem w kościele. Z przerażeniem myślałam, że za chwilę przyniosą wieko i nie zapamiętam niczego poza zimną drwiną stóp. Jak teraz będzie bez matki... Zauważyłam, że niosą wieko. Dwóch mężczyzn, o twarzach tak samo szarych jak ich kombinezony, wniosło je z bocznej nawy. To była chwila, kiedy chciałam rzucić się w stronę katafalku, wdrapać się po jego stopniach i przywrzeć do matki. Poczułam, że z nosa wypływa mi śluz, nie miałam chusteczki, wciągnęłam więc głęboko powietrze. W tym samym momencie mężczyźni w kombinezonach zakryli trumnę i zaczęli przyśrubowywać wieko. Znaczyło to, że trumna więcej już nie będzie odkryta, że złożą ją do grobu zamkniętą, zaśrubowaną, a mnie na zawsze pozostanie tylko obraz stóp w czarnych jedwabnych pończochach. Zatęskniłam do twarzy matki, do skroni, do półkolistych zatok włosów nad czołem. Przełamując strach, zdecydowałam się na zrobienie tych kilku kroków w stronę katafalku. Ale wtedy znoszono z niego trumnę. Pogładziłam palcami sosnowe drewno i poczułam ulgę: wrogie stopy zamknięte były w tym pudle, nie musiałam ich już widzieć. Dotykałam drewna z uczuciem, że kładę palce na zamknięte powieki matki. Podobny rodzaj tęsknoty odczuwałam za twarzą Saszy. Pamiętałam ją tak samo dobrze... chciałam ją zobaczyć. I sam fakt, że nie jest to niemożliwe, przepełniał mnie radością. Nasza kłótnia po wyjściu z kina wydawała się teraz czymś tak mało ważnym. Wrócił nad ranem. Rozpoznałam jego kroki na schodach i czekałam przy drzwiach. Przywarliśmy do siebie. – Ja naprawdę nie jestem komunistką – powiedziałam cicho. – Wiem, że nie – roześmiał się nagle. – Ale oboje jesteśmy sierotami po Józefie Wissarionowiczu, chociaż może to nam się nie podobać. Orly, piąta po południu Właśnie nadałam walizkę na bagaż i otrzymałam kartę pokładową. Przede mną jeszcze odprawa paszportowa. Powinnam stawić się przy wejściu numer trzy za pięćdziesiąt minut. Więc zdążę jeszcze zatelefonować do Polski. Tym razem zgłasza się Ewa. – Matka Grzegorza powtórzyła mi, że dzwoniłaś. – Jestem na lotnisku, za niecałą godzinę mam samolot. – A gdzie lecisz? – Do Warszawy. Pauza. – Jesteś sama? – Jak najbardziej. – A on? Czy on wie, gdzie jesteś? – Nie wie. Znowu pauza. – Mamo! To fantastyczny facet. Każda kobieta chciałaby z nim być. A on kocha ciebie. – Wracam. – Mamo – głos Ewy oddala się, słyszę go poprzez trzaski – nie wracaj. Zostań z nim. – Nie mogę. – Do czego chcesz wracać, do tego koszmarnego mieszkania w bloku? – Wracam do... ciebie. Pauza. – Mamo, musisz mieć swoje życie. I masz je. Naprawdę je masz z tym człowiekiem. Widziałam was razem. Nie niszcz tego. – To już się zniszczyło. Wiesz... przyjechała ona. Nadia. – I chcesz jej zrobić miejsce? Nie bądź taka wspaniałomyślna. Walcz o niego. Albo chociaż pozwól, żeby on walczył o ciebie. Nie uciekaj... Łzy napływają mi pod powieki. – Ona ma dwadzieścia trzy lata i nie można jej samej zostawić... Sasza jest za nią odpowiedzialny... – Więc dlatego postanowiłaś zrobić jej prezent ze swojego życia? Nikomu nie wolno robić takich prezentów. Mamo! Jesteś tam? – Czekaj na mnie na lotnisku – mówię i odkładam słuchawkę. To było zaledwie wczoraj. Właśnie się obudziliśmy, Aleksander poszedł wziąć prysznic, a ja leżałam jeszcze w łóżku. Kiedy odezwał się dzwonek przy drzwiach, pomyślałam, że to poczta. Po jego powrocie z Ameryki zaczęło przychodzić mnóstwo korespondencji. Za drzwiami stała Nadia. Była zaskoczona moim widokiem. – Pani Julia... to pani tu mieszka? Prosiłam w hotelu o adres Saszy, a oni mi napisali na kartce ten... Nie umiałam się dogadać... widać nie zrozumieli... – Proszę, niech pani wejdzie – powiedziałam wreszcie. – Przyjechałam do Saszy... może pani ma jego nowy adres... – Niech pani wejdzie – powtórzyłam. Nadia ujęła walizkę i przestąpiła próg mieszkania. Rozglądała się niepewnie. – Kiedy pani przyjechała? – Jechałam i jechałam, bo to pociągiem... i dojechałam tylko co. W hotelu nie było Saszy. No to napisałam na kartce jego nazwisko, a oni dopisali adres... Taksówkarz mnie tu przywiózł. A pani tu już zamieszkała, w tym Paryżu... I nie wiem, co z Saszą, czy on gdzieś wyjechał, czy zmienił hotel... Nagle zamilkła, bo zupełnie jak w teatrze otworzyły się drzwi łazienki i wyszedł Aleksander. Był nagi. – Ręcznik, babo! – zawołał. Wtedy dopiero ją zobaczył i znieruchomiał. Trwaliśmy tak we troje jak przykuci do swoich miejsc. Dwie kobiety. Kobieta stara i kobieta młoda, a pomiędzy nimi mężczyzna. Tak jak go Pan Bóg stworzył. W całej swojej męskiej krasie. Szerokie ramiona, wąskie biodra, długie muskularne nogi. Z włosów kapała mu na podłogę woda, spływała też strużkami po tym wspaniałym ciele. Mogłyśmy się napatrzyć do syta, mogłyśmy w pełni ocenić, ile jedna z nas straci, ile zyska druga. – Po co przyjechałaś?– spytał, osłaniając dłońmi swoją męskość. – Przyjechałam, bo nic nie pisałeś... a miałeś napisać... – odparła wystraszonym głosem. I tak się skończył akt pierwszy tej sztuki rozpisanej na troje aktorów. Aleksander wyjął z szafy ręcznik i zamknął się w łazience, pozostawiając nas same. Nadia spojrzała na mnie. Miała niemal okrągłe oczy. Malowało się w nich bezgraniczne zdumienie. – To Aleksander Nikołajewicz też tu mieszka? – Napije się pani kawy? – Nie czekając na jej odpowiedź, ruszyłam do kuchni, ona poszła za mną. Krzątałam się tam, a właściwie kręciłam się w kółko, ciągle natykając się wzrokiem na przyklejone na szafce moje zdjęcie z popołudniówki, z tym idiotycznym podpisem. Bałam się, że Nadia je zobaczy. Na szczęście byłam na nim sama, a ona nie znała francuskiego. Ale nie musiała zbierać żadnych dowodów, dowód główny właśnie zamknął się w łazience. Zaparzyłam kawę i postawiłam przed nią filiżankę. Siedziała przy stole w płaszczu. Chyba jeszcze nie dotarło do niej, co oznacza cała ta sytuacja. Stuknęły drzwi od łazienki, Aleksander pojawił się w przedpokoju, na krótko. Sięgnął po płaszcz i wychodząc zakomunikował nam, że ma za chwilę ważne spotkanie. On po prostu uciekał, pozostawiając mnie samą z tym wszystkim. – Czy on tu wróci?– zadała mi pytanie Nadia, patrząc na mnie oczyma przestraszonego dziecka. – Wróci. Powinien wrócić. Wrócił wieczorem, Nadia nadal siedziała w kuchni, nie chciała zdjąć płaszcza, mimo moich namów. Właściwie ze sobą nie rozmawiałyśmy. Powiedziała tylko, że jeżeli muszę wyjść, to proszę bardzo. Ona tu zaczeka na Saszę. Więc wyszłam po jakieś zakupy, zaproponowałam potem, aby zrobiła sobie coś do jedzenia, ale odparła, że nie jest głodna. Obie czekałyśmy na Aleksandra, ona w kuchni, ja w pokoju. Usiłowałam coś czytać. Wiedziałam już, że nie potrafię mu wybaczyć takiego zachowania. Prawie nie wierzyłam, że ta poranna scena miała miejsce. I że skończyła się tak, jak się skończyła. Był zaskoczony, mógł nie wiedzieć, jak wyjść z tej sytuacji, więc postanowił grać na zwłokę. Ale to mogło trwać godzinę, dwie. A nie cały dzień. Pod wieczór ogarnął mnie nawet niepokój, że coś mu się przytrafiło, wyszedł przecież taki zdenerwowany. Więc był ten strach o niego, niepewność. To wszystko zmieniło się w agresję, gdy usłyszałam go, jak wchodzi. Wypadłam z pokoju, omal się nie zderzyliśmy. – Świetnie – krzyknęłam – teraz ja się stąd wynoszę! Nie pozwolił na to. Po prostu zamknął drzwi na klucz i klucz schował do kieszeni. – Uspokój się – powiedział. – Katia po nią przyjedzie, będzie tam mogła przenocować. A jutro musi wrócić do Moskwy, wsadzę ją w samolot. Nadia stanęła w drzwiach kuchni. – Ja u obcych nie będę nocować – oświadczyła. – Ja do ciebie przyjechałam. Patrzyliśmy na nią oboje w milczeniu. – Tutaj nie możesz zostać – rzekł wreszcie. – Dlaczego nie? – Bo tutaj mieszkam z Julią. Nie dotarło to jeszcze do ciebie? – Ale... chyba ze sobą nie żyjecie. – Właśnie dlatego tu jesteśmy, że ze sobą żyjemy! Nadia patrzyła na niego, jakby nie zrozumiała, co powiedział. – Sasza, przecież ona jest stara! Odezwało się pukanie do drzwi i weszła Katia. – Nadieżda Iwanowna Imielinskaja, Jekatierina Aleksiejewna Rostowa – dokonał prezentacji Aleksander. Wyglądał na opanowanego, ale był nienaturalnie blady. – Dobrze – stwierdziła Katia. – Niech się pani zbiera. Jak się wszyscy wyśpimy, lepiej nam się będzie myślało. – Ja nigdzie nie pojadę... – odrzekła Nadia. – Dopiero co tłukłam się pociągiem przez tydzień... przyjechałam do Saszy i jak on tu mieszka, to ja tu będę... Katia, zwykle tak elokwentna, zaniemówiła tym razem. Przez długą chwilę nikt się nie odzywał. – Nie zapraszałem cię tutaj, przyjechałaś na własne ryzyko – powiedział wreszcie Aleksander. – Nie przyszło ci do głowy, że jeżeli ktoś milczy przez pół roku, to mogło się w jego życiu wiele zmienić? – Co mi miało przychodzić do głowy, Saszeńka, ty przecież do pisania listów jesteś ciężki... Nawet mama mówi, jedź do niego... mężczyzna, jak zostaje sam, to może głupstw narobić... Przysłuchiwałam się tej wymianie zdań z uczuciem, jakbym była pusta w środku, jakby mi wyjęto serce, płuca, żołądek. Po prostu pustka. Chciałam się gdzieś wycofać, schować. Ale trwałam tak, nie mogąc ruszyć się z miejsca. – Nadieżdo Iwanowna, Nadiu – wtrąciła się Katia – niech pani się nie upiera, niech pani ze mną pojedzie. Przecież pani widzi, że Sasza jest teraz z inną kobietą... Może pani u nas pobyć jakiś czas, odpocząć po podróży, zajmiemy się panią z moim mężem, wybierzemy na wycieczkę. Pokażemy pani zamki nad Loarą... – Ja przyjechałam do Saszy – powtórzyła tępo Nadia. – I bardzo źle zrobiłaś! – wybuchnął. – Myślisz, że masz do mnie jakieś prawa tylko dlatego, że przez pewien czas pieprzyliśmy się jak króliki? Kocham inną kobietę, zrozum to wreszcie! – Kogo ty kochasz, Sasza? – spytała z przerażeniem. To pytanie zbiło go z tropu, tylko ja jedna wiedziałam, skąd się wzięło. Nadia nie dopuszczała do siebie myśli, że naprawdę może go coś ze mną łączyć. Moją obecność tłumaczyła sobie w ten sposób, że po prostu razem mieszkamy, tak jak mieszkaliśmy w sąsiadujących pokojach w hotelu. I ani to, co mówił Aleksander, ani to, co mówiła Katia, nie było w stanie zmienić jej przekonania. – Ja pojadę z Katią – powiedziałam. – Więc pojedziemy razem – odrzekł twardo. – Nie zostanę tutaj. Sytuacja zaczynała wyglądać groteskowo, jak w tej zagadce o przewoźniku, który miał przeprawić na drugą stronę rzeki wilka, kozę i kapustę. Kogo zabrać najpierw, aby pozostali pasażerowie ocaleli? Zabierze wilka, to koza zje kapustę, zabierze kapustę, to wilk zje kozę... – Mówisz, Sasza, że my nic ze sobą nie mamy. A moja skrobanka dwa lata temu? Nie chciałeś tego dziecka, to go nie ma... Poczułam, jak gorąca fala podchodzi mi do gardła, ledwo zdążyłam dotrzeć do łazienki. Torsje niemal wyrywały mi żołądek. Aleksander próbował się do mnie dostać, ale go nie wpuściłam. Potem pod drzwiami odezwała się Katia. Jej pozwoliłam wejść. Było mi słabo, przysiadłam więc na brzegu wanny. – Sytuacja jest trudna, ale nie wolno się ekscytować – zaczęła. – Nie ma wyjścia, musicie tu zostać obie do rana, Sasza pojedzie do nas. Zgadza się pani? W milczeniu potaknęłam głową. – I niech pani pamięta, że on panią kocha. Dałam jej znak ręką, żeby już nic nie mówiła. Aleksander jeszcze raz podszedł pod drzwi. – Będę z samego rana – powiedział. Siedziałam na wannie, nie wiedząc, co ze sobą począć. Nie mogłam tu przecież spędzić całej nocy. Podniosłam się ciężko i podeszłam do umywalki, w lustrze zobaczyłam swoją twarz. Po raz któryś wydała mi się obca, znów trudno mi się było z nią identyfikować. Tak się działo zawsze, kiedy doświadczałam czegoś bardzo dobrego lub bardzo złego, natychmiast budziła się wtedy we mnie podejrzliwość, bo przecież dawno odwykłam od gwałtownych uczuć. Czy aby na pewno to mnie dotyczy, czy to ja jestem tą kobietą? – pytał jakiś głos we mnie. Byłam nią, niestety, kobietą, która się czuła tak, jakby grunt usunął jej się spod nóg. Co dalej? Jak wyjść do tej dziewczyny? Co jej powiedzieć? Coś jej przecież musiałam powiedzieć... Zastałam ją, jak poprzednio, w kuchni przy stole, miała mocno zaczerwienioną twarz, nawet czoło. To, co tu zaszło, musiało być przecież dla niej ogromnym przeżyciem, mimo że sprawiała wrażenie osoby, której nie sposób wyprowadzić z równowagi. – Nadiu, proszę zdjąć płaszcz – powiedziałam zdecydowanym głosem. – Musimy coś zjeść! Tym razem posłuchała, powiesiła płaszcz w przedpokoju. Miała na sobie sukienkę w kratkę z białym koronkowym kołnierzykiem, wyglądała w niej jak uczennica. Zaczęłam przygotowywać kolację, wyjęłam z lodówki wędliny, sery, warzywa. – Może ja coś pomogę? – zaproponowała. – Niech pani umyje i pokroi pomidory, deseczka wisi tam, obok zlewu... Postawiłam czajnik na gazie, kiedy odezwał się gwizdek, zalałam wrzątkiem herbatę. – Może woli pani herbatę ziołową?– spytałam. – Nie, niech będzie ta. – Po tej się gorzej śpi... – Ja to mogę spać nawet na gwoździu – odrzekła. Całodzienny post sprawił, że miała spory apetyt, kilka razy musiałam dokroić chleba. – Będziemy zmuszone spać na jednym tapczanie – powiedziałam. – Jest szeroki, ale... – Jakoś się pomieścimy – odrzekła prawie wesoło. – Jaki dobry ten ser... jak on się nazywa? – Brie... – Brie – powtórzyła. – Kiedy tu mieszkałam, to Sasza kupował te sery, ale mi nie smakowały, czuć było od nich stęchlizną, ten jakoś nie śmierdzi... Posłałam tapczan, kiedy Nadia poszła się myć, nie chciałam, aby widziała, jak zmieniam pościel. Wyszła z łazienki w nocnej koszuli przed kolana. Pomyślałam, że wiozła tę koszulkę z myślą o Saszy, i coś mnie schwyciło za gardło. Co za sytuacja! Potem ja poszłam do łazienki, siedziałam tam dosyć długo, na tyle długo, że ona powinna już zasnąć. I wydawało mi się, że śpi, ale kiedy zgasiłam światło i wsunęłam się pod kołdrę od swojej strony, powiedziała: – Sasza toby ze mną był, ale ta jego rodzina... ta matka i babka... One by chciały dla niego nie wiem jakiej księżniczki... Jak wtedy byłam w ciąży, to on powiedział, że się ze mną ożeni, bo Sasza już taki jest, honorowy... Ale ta jego matka przyszła do mnie i jak nie zaczęła gadać, że mu niszczę karierę... że do siebie nie pasujemy... a to małe będzie najbardziej nieszczęśliwe... Tak mnie zagadała, że już sama nie wiedziałam... Zawiozła mnie do swojej znajomej lekarki, niemal siłą wydarły mi to dziecko z brzucha... A on chciał, żebym z nim jechała do Moskwy – pomyślałam. – Jak by teraz rodzina oceniła jego wybór! – Saszę poznałam tak dziwnie, wie pani, pani Julia, co teraz u nas jest, bieda i tyle. Jeszcze takiej to nigdy nie było. Jako pomoc u fryzjera zarabiałam tak mało, że nie starczało na zapłacenie za gaz i światło, a mama na rencie... Ta jej renta jeszcze gorsza od mojej pensji... No to jedna moja koleżanka namówiła mnie, żebym poszła do agencji... w Moskwie to teraz taka agencja jest w co drugim domu... A zarobki jakie! – Co to za agencja? Nie wie pani? Towarzyska... a co tam, myślałam sobie. Mam głodna chodzić, pomogę sobie i matce... No i raz dostałyśmy zamówienie na takie męskie przyjęcie. I tam był Sasza... Zaczął mi mówić, że tak nie można żyć, że to kobietę upokarza... Razem stamtąd wyszliśmy. No i wróciłam do mojej fryzjerki, ale on mi dawał pieniądze. Kupił mi małe mieszkanko, spory kawał od centrum, ale te w centrum kosztują majątek. Przedtem mieszkałam bliżej miasta, ale gnieździłyśmy się z mamą w jednym pokoju, kuchnia była wspólna z sąsiadami, wie pani, takie kołchozowe mieszkanie. Razem pięć rodzin... Mama to była trochę niezadowolona, że on ze mną nie chce mieszkać, ale mnie to było wtedy wszystko jedno... Może źle zrobiłam, może jakbyśmy mieli wspólny dom, toby mnie tak Sasza nie zostawił... radzić to sobie radzę, bo mam teraz własny zakład. Jego matka mi pomogła, dała pieniądze... Wychodzi na to, że zapłaciła mi, żebym jej synka zostawiła w spokoju, a on i tak mnie zabrał do Paryża. Najpierw to nie chciał, ale mama mnie podbuntowała, żeby go samego nie puszczać. To ja prosiłam i płakałam, w końcu mnie ze sobą wziął... może i teraz się ułoży, Sasza jest taki czuły na łzy... Ale dzisiaj to jakoś nie mogłam płakać, może za bardzo jestem zmęczona podróżą. W głowie mi jeszcze huczy od tych kół... i nogi mam popuchnięte od siedzenia, tyle godzin w jednej pozycji... Może trzeba było wziąć kuszetkę, ale to drożej... Mówiła coraz ciszej, w końcu umilkła. Zorientowałam się, że śpi, posapywała nawet przez nos. I cóż miałam z tym wszystkim zrobić. Być może nie była to dla Aleksandra odpowiednia partnerka i jego matka miała rację, starając się go chronić za wszelką cenę. A czyż ja nie starałam się odwieść Ewy od jej małżeństwa? Robiłam wszystko, aby temu przeszkodzić. Takie już są matki. Ale w tej sytuacji występowałam jako ktoś zgoła inny, w tej sytuacji byłam stroną, chociaż Nadia tak mnie nie traktowała. Według niej różnica wieku pomiędzy mną i Aleksandrem automatycznie wykluczała mnie jako ewentualną rywalkę. Jednocześnie starała się przeciągnąć mnie na swoją stronę zwierzeniami, wiedziałam, że nie robi tego świadomie, że jej to podpowiada zdrowy instynkt. A co mnie podpowiadał mój instynkt? Tylko jedno, że muszę się wycofać. Przecież wiedziałam to od początku. Ale grałam na zwłokę, bo było mi tak dobrze z Saszą. I jemu też chyba było dobrze ze mną. Pech chciał, że nie zgadzały się nasze daty urodzenia... Szarzało już w oknach, z mroku poczęły się wyłaniać zarysy sprzętów. Wstałam i starając się zachowywać jak najciszej, aby nie obudzić Nadi, zaczęłam się pakować. Orly, dwadzieścia po piątej po południu Stoję w kolejce do odprawy paszportowej. Przede mną jest kilkanaście osób. Ale kolejka posuwa się bardzo szybko. Nie wiem, co będę myślała za parę dni, jak ocenię swój związek z Aleksandrem. I czy kiedykolwiek zrozumiem, dlaczego na podobny związek przystałam. Ja, tak zwykle w życiu ostrożna, nieskora do podejmowania jakichkolwiek decyzji. A decyzja zamieszkania z młodszym o dwadzieścia lat mężczyzną była czymś takim jak wyruszenie małą łódką naprzeciw wodospadu. Tak. Ale tym młodym mężczyzną był Sasza, obdarzony przez naturę wszelkimi możliwymi zaletami, także takimi, jakie ja najbardziej ceniłam. To tak jakby za jednym zamachem los zwracał mi wszystko, czego mi do tej pory odmawiał: miłość, przyjaźń, porozumienie, współodczuwanie... Przecież Sasza nawet tego dokonał, pogodził mnie z córką. Przynajmniej mam teraz do kogo wracać... Podaję swój paszport przez okienko, czując jednocześnie, jak ktoś mnie od niego odciąga. Odwracam głową. To Sasza. – Julio, proszę cię... Wyszarpuję ramię i odbieram paszport. Wchodzę za barierkę, teraz dopiero widzę jego twarz. Jest to twarz ciężko chorego człowieka. Zapadnięte policzki, głębokie cienie pod oczami i te oczy... Proszę urzędnika, aby mnie wypuścił. Podchodzę do Saszy i kładę mu głowę na piersi. Trwamy tak długą chwilę. – Szukałem cię po wszystkich szpitalach. – Wracam do Warszawy, córka na mnie czeka... – Nie czeka. Zadzwoniła do mnie i powiedziała mi, gdzie jesteś... Moskwa, 7 kwietnia 1996 Kochana Ewo, Wczoraj, „kiedy na Patriarszych Prudach zachodziło właśnie gorące wiosenne słońce”, spacerowałam po nich jako osoba zamężna, już to do mnie dociera. Nie mogę się jeszcze jednak pozbyć uczucia, że uczestniczę w cudzym życiu. Kobieta, którą teraz jestem, ma tak mało ze mną wspólnego, iż być może wcale mnie już nie ma. Albo właśnie odwrotnie, może ja to ona, ta nowa. W Paryżu wydawało mi się, iż nie nadążam za swoim ciałem, że mnie ono wyprzedza, że gdzieś tam się za nim wloką, tutaj jest jakby odwrotnie. Moje ciało nie potrafi objąć wszystkich uczuć, które kłębią się w moim wnętrzu. Teraz ono się boi, że nie sprosta moim wymaganiom. Więc widzisz, do rozejmu jeszcze daleko. Ale nie jest to wcale takie niemożliwe. Ślub wyniknął z przyczyn praktycznych. Tu jest Moskwa, a nie Paryż, i Saszy jako człowiekowi na stanowisku, człowiekowi owianemu sławą, nie wypada mieszkać pod jednym dachem z kochanką, cudzoziemką, w dodatku znacznie od niego starszą. Ten dach mamy na Bolszom Kondratiewskim Piereułku, czyli kawałku starej Moskwy, niedaleko Dworca Białoruskiego. Zwykle chodzę pieszo do ulicy Twerskiej, przedtem Gorkiego, a kiedy jeżdżę metrem, wysiadam na stacji Puszkinskaja. Zaraz obok widać pomnik Puszkina z McDonaldem w tle. Obraz, który się nie mieści w głowie. Ani mojej. Ani Saszy. I to już pierwszy argument, aby nasze małżeństwo okazało się udane. Na razie widujemy się tylko wieczorami, gdyż on całe dnie spędza w Instytucie. Nazywa się to, że organizuje swój wydział. Ja chodzę po Moskwie. O moich planach zawodowych nie mogę wiele powiedzieć. Chwilowo jestem przy mężu. No więc chodzę po Moskwie. Tej Moskwie pełnej znaków i odnośników. Tu Teatr na Tagance, tu ulica Sadowa... Czasami towarzyszy mi Zojka. Pierwszego dnia warknęła na mnie, ale Sasza powiedział: „Zojka, ja ją kocham, więc ty także musisz”. I wyobraź sobie, wygląda na to, że zrozumiała. Polizała mnie po ręce. Ona pierwsza mnie zaakceptowała, nie do końca jednak, co daje mi odczuć od czasu do czasu. Tak samo zresztą jak rodzina Saszy. Nie oczekiwałam, że będzie inaczej. Oczekiwałam nawet czegoś gorszego: wyłącznej negacji. Przecież jego matka jest w moim wieku. Bałam się spotkania z nią, noc przed tym spotkaniem była chyba jedną z gorszych w moim życiu. Jest wyniosła, bardzo chłodna. I wygląda staro, starzej ode mnie, na moje szczęście. Gorzej, gdyby było odwrotnie. Ojciec Saszy nieobecny duchem, Sasza jest do niego podobny. Z sylwetki, z twarzy. No i babcia, urocza, ciepła. Przyjęła mnie jak członka rodziny. W czasie obiadu pilnowała, żebym wszystko zjadła. „Bo coś jestem mizerna”. Babcia darzy Saszę bezkrytycznym uwielbieniem. A Sasza jej pewnie powiedział: „Skoro ja ją kocham, i ty musisz”. Więc jestem dla niej Moczką. Co Ci jeszcze z mojego życia opisać. Może nasze mieszkanie, jest obszerne i pachnie świeżością, bo było remontowane. Sasza kupił je wraz z lokatorami i potem ich wykwaterowywał. Wszystko tu było w opłakanym stanie, teraz zmieniło się nie do poznania. Paradoksalnie, to obce mieszkanie wydaje mi się domem. Nie odnalazłam go w Warszawie, ale w Moskwie! Naprawdę się tak tu czuję, tutaj jest mój dom. Może dlatego, że moskiewska ulica zatłoczona jest ludźmi podobnymi do mnie. Oni są wszyscy osobno. Czasami przystają, oglądają wystawy, potem idą dalej w swoją samotność. Raz mnie zaczepił podejrzany typ i spytał: „Zakurit imiejesz? „Sądziłam, że chodzi mu raczej o moją portmonetkę i zegarek, a on naprawdę chciał papierosa. I jeszcze jedno. Któregoś dnia wybrałam się do fryzjera chcąc podciąć sobie włosy. Weszłam z ulicy, widząc napis: Fryzjer damski „Nadine”. Małe wnętrze. Rzeczywiście jakby trochę paryskie. Siadam w fotelu, podchodzi do mnie dziewczyna, nakłada mi pelerynkę. Nasze oczy spotykają się w lustrze. Nadia! Patrzymy na siebie. „Pani Julia! Co pani tutaj robi?” Żadnej wrogości w głosie. „Chcę się ostrzyc” – odpowiadam i próbuję się uśmiechnąć. Jej to przychodzi łatwiej, ma życzliwą, rozjaśnioną twarz. „To jak obcinamy, na tą aktorkę, co wtedy mówił Sasza?” Więc pada jego imię. A ja jestem coraz bardziej zdenerwowana. „Wiem, że Sasza się ożenił – szczebiocze Nadia. – Widziałam go w telewizji, on teraz wielki pan profesor. Mówił, że taki jest zapracowany, że prawie nie widuje żony. Ale tej jego żony nie pokazali. Może poderwała go jakaś studentka. „A co u ciebie, Nadiu?” – pytam. „Jakoś sobie radzę” – odpowiada. To jej, jakoś sobie radzę „waruje przy mnie. I chyba długo mnie nie opuści. Sasza zauważył, że skróciłam włosy. Spytał, gdzie byłam u fryzjera. Odpowiedziałam mu, że gdzieś po drodze. Bo co mogłam mu odpowiedzieć? A co mogłam odpowiedzieć jej? Pewnie się w końcu dowie, z łam Sasza się ożenił. I znowu nie będzie umiała tego zrozumieć. A ja... Mam uczucie, że dopóki ona tego nie zrozumie, moje życie z Sasza nie może być uwierzytelnione do końca. Tak jakby na naszym kontrakcie ślubnym potrzebny był dodatkowo jej podpis. Ale skoro domagasz się odpowiedzi, czy Ci wybaczam, że zatelefonowałaś wtedy do Saszy, mogę Ci tylko odpowiedzieć: Tak Wybaczam Ci, a nawet więcej, jestem Ci wdzięczna. Być może moje życie jeszcze się do końca nie wyprostowało, ale przestałam się już tak bać swojej starości, już wiem, że nas ona z Saszą nie rozdzieli. Całuję Cię, pozdrów Grzegorza i dzieci, Julia