Halina Snopkoewicz Słoneczniki 13 grudnia 1948 r. Jestem dzieckiem grzechu. To nieprawda, ale dobrze' brzmi. Trzeci raz zaczynam prowadzić pamiętnik i trzeci raz umieszczam to zdanie na początku. Wnosi ono powiew romantyzmu,- którego tak brak W moim obecnym życiu. Wprawdzie nie robię już dramatu z konieczności chodzenia do szkoły. Przeciwnie, Tylko dzięki budzie trzymam się. Ale z rozrzewnieniem wspominam' czasy, kiedy uczyłam sję sama. Nazwałam się wtedy „K, E. L." —co znaczy' Komisja Edukacji Lilki. Doskonale mi to szło. Za okupacji, w tak zwanej Generalnej Guberni,-były szkoły bez historii i geografii.- Poza tym wiodłyśmy z mamą koczownicze życie, zmieniając miejsce pobytu kilka razy w roku. Mama zdobyła dla rńnie komplet przedwojennych podręczników, od klasy I do VII, resztę problemu zostawiając mnie. Wypracowałam sobie własne metody nauczania. ¦ Się. Przede wszystkim utworzyłam tę jednoosobową. komisję i naszkicowałam plan działania. Na przykład rok 1944 był Rokiem Geografii. Były Lata Języka Polskiego, w tym — co niech na wieczną chwałę zapisane mi będzie — Miesiąc Gramatyki. Mama czasami, raz na dwa lata, urządzała mi dyktando. Jednak odległość między jednym a drugim takim sprawdzianem wiadomości sprawiła, że dyktowała mi ciągle to samo: „Kruk krukowi oka nie wykolę. Pracowita córka piele od rana ogórki. Stróż Józef poszedł po wodę do źródła. W tych drzwiach jest popsuta zasuwka". Itp. Długo byłam na bakier z interpunkcją. W zdaniu: „Pies wierny przyjaciel człowieka nie opuszcza go w złej doli", przez trzy kolejne razy stawiałam przecinek po przyjacielu, zamiast po psie i człowieku. W czasie kiedy Komisja kazała mi przerobić Niebóską Komedię Krasińskiego, dowiedziałam się dopiero, że czasownik odpowiada na pytanie „Co robi?". Gdyby to pytanie było w bezokoliczniku, nigdy bym na nie nie odpowiedziała. Kiedy Polska została wyzwolona, okazało się, że nie było Dnia Matematyki. A tu należało zdać do jakiejś klasy. Przyjechał wujek, żeby obiektywnie stwierdzić, do której powinnam ryzykować egzamin. Wyjechał smutny, zostawiając o mnie opinię: „Ona jest zwichnięta. Pojęcia nie mam, co z nią należy zrobić". Mama powołała do mojej biografii miłą nauczycielkę, która, przerażona i zaszokowana, w ciągu trzech miesięcy usiłowała przerobić ze mną program szkoły powszechnej i uporządkować samodzielnie nabyte wiadomości. Podczas gdy z języka polskiego kończyłam właśnie gimnazjum, z historii byłam na uniwersytecie, a z geografii mogłam robić pracę naukową, z matematyki kwalifikowałam się do II podstawowej. „K. E. L." do głowy nie przyszło zasilanie mózgowia prądem elektrycznym czy też jakimikolwiek kwasami, zasadami lub solami. Przyrodą było tylko to, co mnie otacza, i byłam bardzo zdziwiona, kiedy to okazało się także przedmiotem. W końcu zdałam do siódmej klasy. Nie miałam innego wyjścia — pozbawiona cenzurek. Ta różnica w poziomie wiedzy została mi. chyba na zawsze. Potem przeszłam do nowo utworzonej klasy ósmej. Moje arytmetyczne wciąż wiadomości poszerzyłam zaledwie o znajomość rzymskich cyfr. Po ósmej (dowiedziałam się tylko, co to jest procent, a co kapitał) przyjęli mnie bez egzaminu do trzeciej gimnazjalnej. Przebrnęłam jakoś, chociaż musiałam1 dorobić łacinę, którą ci wszyscy normalnie się edukujący przechodzili systematycznie. I tu przy pomocy Calvusa; odkryłam, że mam językowe zdolności. Dwa tygodnie tylko chodziłam do niego na lekcje, a po czterech .miesiącach byłam najlepsza w klasie. Z łaciny, oczywiście. Dla dopełnienia nieszczęść w tej ósmej uczyłam się francuskiego, a w mojej obecnej szkole jest tylko angielski i niemiecki. Wybrałam angielski, zwłaszcza że kiedyś tam, dawno, zaczęłam poznawać ten język. Z chaosu więc do siódmej, z siódmej — aż dziw, jak prawidłowo — do ósmej. Z ósmej do trzeciej, ale za to z trzeciej do dziewiątej. W ubiegłym roku była reforma szkolnictwa i stąd taki galimatias. Żeby nas nie skrzywdzić, to znaczy tych, którzy kończyli III gimnazjalną, dołożyli nam literę „a" dla odróżnienia od tych, którzy do dziewiątej zwykłej przechodzą z ósmej. My mamy jako ostatni rocznik dostać „małą maturę". Tak, ale w dziesiątej już wszyscy się zrównamy. Obecnie chodzę do IX a. Z lekceważeniem patrzymy na tych z dziewiątych bez „a" i diabli nas biorą, że smarkateria, razem z nami dojdzie do matury. To wszystko, mimo, że skomplikowane, nie byłoby najgorsze, ale wieść niesie, że zrobią popołudniówki. To byłaby tragedia. W ten sposób z naszej szkoły odszedłby najlepszy element, to jest partyzanci. Oni, gdyby me wojna, byliby już na studiach. Są zupełnie dorośli i wiedzą, czego chcą. W każdym razie nie chcą popołudniówek i dwóch lat w ciągu jednego roku. Przywykli do naszej klasy. Mają tu swoich ordynansów i sekretarki. To bohaterowie. Walczyli z Niemcami. Byli w Armii Krajowej, w Armii Ludowej i jeszcze w innych organizacjach. Ja o nich myślę nieco inaczej niż reszta klasy, ale cóż robić. Nie każdy z nich pojął, że wojna się skończyła. Przyszli do szkoły „na tymczasem", w braku innych zajęć..Ciągle czekają, że coś się zacznie się dziać i oni znów wystąpią w glorii wojennej sławy. Mnie lubią. Zwłaszcza Hindus. Nie tak za darmo. Odwalam za niego wszystkie domowe wypracowania i robię mu ściągi na klasówki z polskiego. Czasami oddaję im śniadanie. ale terroryzować się jak inni nie pozwalam. Igorowi, który wyjął grzebień i kazał mi się czesać, powiedziałam wprost: •— Odwal się, bałwanie. Wyrwałam Dyzia spod ich wpływu. Biedny Dyzio przez cały rok nosił Hindusowi teczkę do szkoły i z powrotem. To ostatecznie legalna szkoła, a nie żaden las. Mimo że tacy gruboskórni i żerują na naszym dla nich podziwie, są cudowni. Jeszcze, tydzień temu, kiedy Brukiew wyrwała Hindusa do odpowiedzi, Igor krzyknął: — Nie strzelaj, sierżancie, nie strzelaj! To sprawa sądu wojennego! Brukiew przyzwyczaiła się już do znacznie gorszych wystąpień,.nie zareagowała więc. Najwyższy stopień wojskowy ma wśród nich Igor. Był zdaje się podporucznikiem AK. Ale wcale przez to nie jest najmądrzejszy. W ogóle oni się uczą, pożal się Boże. Mają fioła, chcą wojny albo przynajmniej jakiegoś powstania. Myślę, że nie tyle z przekonania, ile z braku chęci do .nauki czy pracy. Dyrektor mówi, że są wykolejeni, ale co z nimi zrobić, muszą skończyć szkołę. Podobno mają na nas zły wpływ i przede wszystkim -dlatego powinni przejść do popołudniówki. Ja tego nie zauważam i w ogóle „złe wpływy" nie trafiają mi do przekonania. Mam głowę czy nie?! Nawet Brukiew musiała przyznać, że tak. Powiedziała: —¦ Ty, Lilka, masz szaloną głowę. ¦Jakakolwiek, by była, dobrze, że jest. Natomiast nie mam biustu. W tym miejscu jest wyłącznie klatka piersiowa. Jestem długa i cienka. Mój tułów z ziemią łączą dwie żałosne, pajęcze nóżki. Idąc na szkolną zabawę kładę dwie pary pończoch, w tym jedne bez względu na porę roku —- wełniane. Przezywają mnie „Nitka". Niby to pieszczotliwie, a nie zamierzona złośliwość; ale tu mogę się. przyznać. Boli. To ludzie wyprani z wyobraźni. Mogliby mnie widzieć taką, jaka pewnie będę za rok czy dwa. W Zbyszku zakochałam się także dlatego, że kartka, którą mi przysłał, zaczynała się od słów: „Dziewczyno o kasztanowych włosach". Moje włosy nie mają określonego koloru, W ogóle niewiele wspólnego z kasztanem. Patrzyłam w lustro pod słońce, w dwa lustra, oglądałam się przy świetle. To niestety tylko poetycka przenośnia, ale dowodzi, że Zbyszek umie na mnie patrzeć. Nie mogę tego powiedzieć o sobie. Ja widzę w nim cały świat, a przyznajmy, już tylko biedna planeta Ziemia nie składa się wyłącznie ze Zbigniewa Sikorskiego A świat? 17 grudnia 1948 r. Aktualnie chcę być traperem w Kanadzie. Wróżba przeprowadzona w dzieciństwie, o której kiedyś napiszę, głosi, że zostanę pisarką. Odpowiada mi to. Wiem, że pisarz okrada swoje życie osobiste. Każde wrażenie winno mu służyć jako część tematu. Musi dawać swoje życie innym, wymyślonym przez siebie osobom. Tak więc ja, mając ambitne plany, winnam być wszystkim. Nawet złodziejem, jeśli zajdzie potrzeba. Mani w tym pewną wprawę. Gdybym musiała zjeść na raz wszystkie jabłka, jakie ukradłam z cudzych sadów, pękłabym jak legendarny smok po wypiciu wody z Wisły. Odkąd sięgam pamięcią, zawsze miałam piątki z polskiego. Nawet wtedy, kiedy sama sobie wystawiałam świadectwa. Pisałam na kartonie: „Lidia Sagowska.opuściła dni szkolnych 365 i mimo to została promowana do następnej klasy". A te moje wypracowania! Zadałam sobie raz temat, który winien być wzorem dla Mańci na klasówki: „Porównanie starego Boryny z Janem Kiepurą". Przy czym, jako osoba nie tak całkiem zwariowana, ograniczyłam pracę do jednego zdania: „Takiego porównania nie da się przeprowadzić". Redaguję gazetkę klasową, niestety ograniczają mój rozmach, każąc mi pisać na konkretny temat. Pracuję także nad powieścią, ale o tym — sza. 18 grudnia 1948 r. Tego się nie da ukryć, kocham się w Zbyszku. Spadło to na innie jak piorun. Nie mam wprawdzie ochoty'pisać, jaki był dalszy ciąg wspomnianej kartki, ale Uczciwość ryczy we mnie lwim głosem: „Dziewczyno o kasztanowych włosach, przyjdę do Ciebie o szesnastej. Przygotuj obraz wsi polskiej na podstawie Żeńców Szymonowicza". Przygotowałam, bo już od dawoa byłam trafiona. Zbyszek chodzi do X klasy. Wszystkiemu winna koedukacja. Gdyby nie chodził do naszej szkoły, nie zakochałabym1 się. On naturalnie na mnie gwiżdże, ale ja nie rezygnuję. Mój wiek nie gra tu roli, mam przecież czternaście lat. On ma taką piękną śniadą cerę i kolorki. I oczy czarne, błyszczące jak węgiel. Udaje dziecinnego. Chyba nigdy nie był zakochany. Jeśli to prawda, że pierwsza miłość jest najsilniejsza, to piękne życie mam przed sobą. Do śmierci nieodwzajemnione uczucie, bo wątpię, żeby tu czas mógł coś zmienić. W nieszczęściu tracę rozum. On się interesuje tą idiotką Stefka. Stefka jest bardzo ładna, z przykrością to muszę stwierdzić. Tak, ja jestem podobna do czarnej nitki, ale mam najpiękniejsze rzęsy w całej szkole. I też są tacy, co o mnie mówią: „Jaka ładna dziewczynka". Dziewczynka. Poza tym chcę być oryginalnie brzydka. Uroda to rzecz pospolita. Jestem dziś usposobiona do rozpamiętywania chwil spędzonych ze Zbyszkiem. Pierwszy raz w życiu zobaczyłam go na korytarzu. Stał z kolegami koło sali gimnastycznej. Przeszłam obok, a on powiedział z lekceważeniem: — To z tej nitki Mańcia kazała nam brać przykład? Właśnie w tamtej chwili zakochałam się na śmierć i tycie. Trzęsłam się na lekcjach z wściekłości, która już była miłością. W każdym razie mam pierwszą realną korzyść z nauki; Dzięki temu, że Mańcia przeczytała im na lekcji moje wypracowanie, a to w celu upokorzenia ich, Zbyszek Zwrócił na mnie uwagę. To była zrazu taka pogardliwa uwaga,.lecz na początek wystarczyło. Zaczął mi się uważniej przyglądać, no i dostrzegł (on jeden) kasztanowe włosy. Chłopcy zawsze otaczają mnie kołem, szczególnie jak jest trudna praca domowa z polskiego, ale nie mogę tego uogólniać. Naprawdę lubią mnie. Mimo że jestem uczynna, często odmawiam odwalania za nich roboty. Mówię: „Nie mam czasu" i śledzę reakcję. Jeżeli któryś powie: „Świnia jesteś!", obrażam się na dwa, a czasem trzy miesiące. Ani słowa, dopóki mnie nie przeprosi. Natomiast jak na odmowę jęknie boleśnie i powie: „A. tak na ciebie liczyłem", waham się trochę, tak dla dodania sobie ważności i piszę jeden temat, czasami aż w siedmiu wersjach. To dla mnie dobra gimnastyka umysłowa, bo muszę mieć na uwadze ich możliwości polonistyczne, żeby się Mańcia nie zorientowała* iż praca wprawdzie jest samodzielna, ale coś nie pasuje do „niżej podpisanego". Przyznać muszę, że miałam opory, tak łatwo się godząc na pracę za Zbyszka. Nie chciałam, żeby widział we mnie tylko „Caritas", za darmo wydający porcję zupy. Należy jednak od czegoś zacząć, a to był jedyny punkt, przy którym mogłam się zaczepić. Poza tym imponuje mi, że uczniowie ze starszych klas zwracają się do mnie o pomoc. Obserwowałam kiedyś Zbyszka. Rozmawiał z kolegami o matematyce. Mówili z pasją i dyskutowali o rzeczach wybiegających daleko poza program. Tyle to nawet ja potrafiłam złapać, Po,czułam, jak do serca wchodzi mi miękko ostra igła zazdrości. Nigdy przy mnie nie rozbłysną tak jego oczy. Nigdy ze mną nie będzie mógł tak mówić. To jest fizycznie niemożliwe, żebym ja pojęła matematykę, żeby ta ponura nauka stała się jakąś płaszczyzną naszego porozumienia. Kocham go, ale nawet dla niego nie potrafię się zmusić do zrozumienia tajemnicy trójkąta. W dodatku suknia tak na mnie smutnie wisi, jak na wieszaku. Czy mam więc wybór? Ja nie tylko za niego piszę, ale także czytam, robię mu punkty i streszczenia. Powiedziałam: — Powinieneś podciągnąć mnie z matmy, nie uważasz? Chodziło o to, żeby być z nim. Zgodził się, ale to stracona sprawa, zrobiłam błąd. On jak tylko się dorwie do takich na przykład pierwiastków, to już nic nie widzi. Jacy to dziwni ludzie są na świecie. Usiłuję wtrącić coś na inny zupełnie temat, ale on wtedy: — Jeśli zrozumiałaś, to powtórz. Niekiedy coś bezmyślnie powtarzam, żeby się nie pogrążać w jego oczach i natychmiast o tym zapominam. O wiel& lepiej się czuję, jeśli ja mu wtłaczam do głowy polski. Ciągnę: — I tak zakochany poeta, samotny i cierpiący, sięga po pióro. Jak myślisz? Co można napisać w takiej sytuacji? Powiedzże, baranku! —' Pewno wiersze — odpowiada geniusz matematyczny. — Ale jak byś te wiersze nazwał? Co to za rodzaj? — dręczę go. Cisza. — Liryki — wyjaśniam. Miłosne liryki. Oczy Zbyszka wykazują bezgraniczną głupotę. Stają się okrągłe i naiwne. Gdyby uczucie do niego nie zaciemniało rui spojrzenia, wiedziałabym, jak go nazwać. Podobam się sobie. Nie jestem rozmazana pannica. Sentymenty trzeba: trzymać za uzdę, jak młodego konia. Szłam kiedyś z Lidką do teatru i Zbyszek z kolegą doszli do nas. Zbyszek powiedział: — Lidka i Lilka, trzeba was jakoś ponumerować. Oburzyłam się, bo miałam być „Nr 2". — Lilka to Lilka — powiedziałam twardo. — Ty lepie} zobacz, jak są ponumerowane strony w literaturze Chrzanowskiego. A mdlałam z miłości. Jeśli już.mam być dla niego numerem-., to pierwszym. Tak. Żeby nie konieczność przelezieńia do następnej klasy! Miałabym więcej czasu na wszystko. Nie przemęczam się nauką, na pewno nie, ale zawsze trzeba i kołnierzyk przyszyć, i o zeszytach pomyśleć, i jeśli matma wypada na pierwszej lekcji, przyjść wcześniej, żeby zdążyć przepisać. Nie potrafię wyrazić, jak się kocham w Zbyszku. Całym sercem. Byłoby ładnie, gdybym mogła, napisać: Całym sercem i umysłem. Niestety. Mój umysł krytykuje to serce. Zbyszek przyszedł kiedyś do mnie i — nieszczęście—>nie było mnie w domu. Mama przyjęła go w kuchni. Napisał kartkę, że chciałby się ze mną spotkać w sprawie wypracowania o Barbarze Radziwiłłównie.. Mama musiała, widzieć, jak pisał tę kartkę. Zrobił byka. Zapytała wtedy: — Czy pan się chce spotkać-z Lilką przez „de" czy przez „te" — bo napisał spodkać. Mam żal do mamy. Jakże musiał się głupio czuć, biedaczek. Prawda, że miłość powinna iść ramię w ramię z orto-grafią, ale to była cudza korespondencja. To właśnie inama nauczyła mnie, że nie wolno czytać listów nie do mnie adresowanych. I jak do tej pory, nigdy nie naruszała tych zasad. A dostałam już dwa listy miłosne i nawet nie zapytała od kogo. Pękałam ze złości, bo bardzo się chciałam pochwalić przed kimś dorosłym. Mama uważa, że to są głupstwa i wobec tego szkoda na to czasu. Mamie w ogóle szkoda dla mnie czasu. Jedyny czas, który ja uważam za stracony, to lekcje matematyki i fizyki. Gdyby kiedyś Zbyszek się we mnie zakochał, nie będziemy razem pracować, nie będzie nas łączył wspólny cel. Trudno pomyśleć, żebyśmy na przykład razem napisali książkę. W opracowaniu podręcznika matematyki nie byłabym w stanie odegrać nawet roli sekretarki, ą znów ambicja nie pozwoliłaby mi przygotowywać mu papier,, i ołówki. Miłość jednak nie wybiera. Tak sobie tu piszę 'i piszę, a lekcje leżą i leżą. Można „spotkać" pisać przez „d" i mieć piękne loczki nad czołem. I piękny głos. Zbyszek śpiewa w kwartecie szkolnym. Ładnie chłopcy śpiewają, cóż kiedy cały czas patrzę na Zbyszka jak głupia. Każdy dźwięk muzyki przywodzi mi jego na myśl. Ach, jak ja sobie z tym poradzę. Myślę i myślę, i nie mogę wyciągnąć żadnych wniosków. Zbyszek robi, co może, żeby mi dokuczyć, a jego kolega powiedział mi: — No to Zbyszek Wpadł, wiesz? Mówi tylko o tobie. Nie wierzę. Co to za pośrednictwo. Gdyby mu zależało, abym się dowiedziała o jego zainteresowaniu, dałby mi to jakoś do zrozumienia. — Nie pocieszaj mnie. Sama pilnuję swoich spraw — odparowałam. Nie mam doświadczenia w tej kwestii, dlatego trudno mi się zorientować, jak stoją moje akcje. Na przykład na próbie Wieczoru Mickiewiczowskiego staliśmy razem przy oknie. Nagle on pyta: — Czy stoisz tu ze mną z miłości, bo już cała szkoła mówi, że się we mnie kochasz? Może mi mowę odjęło, co? Akurat! Już Tales na matmie stwierdził: „Ty Sagowska, masz trochę tupetu, żeby takie bzdury mówić tak pewnym głosem" Powiedziałam do Zbyszka: — Robię to tylko dla ciebie, bo wiem, że moje towarzystwo sprawia ci przyjemność. I odeszłam, jakby on był dla mnie pyłkiem, on, który jest całym moim życiem. W trzy dni. później przyszedł do mojej klasy, niby po literaturę. Wszyscy rzeczywiście wiedzą o mojej beznadziejnej miłości. Patrzyli, jak się zachowam. Niedbale wyciągnęłam książkę, podałam mu szybko i powiedziałam: „Zmiataj!", nie patrząc nawet w jego kierunku. Dobrze to chyba wypadło i musiało zrobić na nim Wrażenie, bo zabrał mi szalik. Chce mieć coś mojego. Ja bym. mu dała wszystko, nawet encyklopedię, do której mamie nie wolno zajrzeć, tak jestem do niej przywiązana. Uznałam, że nie należy zbyt szybko ulegać, więc kazałam, aby mi natychmiast zwrócił.szalik. Trzeba mieć dumę i jeśli nawet, ma się duszę niewolnicy, nie wolno robić z niej wierzchniego okrycia. — Oddaj mi szalik, i to już—powiedziałam..- — Jak chcesz go mieć, to przyjdź do mnie do domu. Ho, ho, bracie! Postanowiłam być agresywna w stosunku do mężczyzn. Poszłam z Lidką. Mama Zbyszka dała' nam. budyniu z sokiem malinowym, co mi na tyle- poprawiło samopoczucie, że-powiedziałam do niej: — Zbyszek jest miły, szkoda tylko, że się, popisuje. — On cię bardzo łubi i mówi,, że jesteś ładna,, wiesz? I kto by się w tym wszystkim rozeznał? Chciał mi oddać ten szalik. Wtedy coś. się we .mnie załamało.,, — Możesz go zatrzymać — rzekłam. Ostatecznie miłość wymaga wyrzeczeń. A szalik: był piękny, puszysty i.pastelowy. Nawet mi powieka.nie drgnęła. Serce waliło nieprzytomnie. Zbyszek. Zbyszek jest' śliczny, ale przecież nie kocham go za urodę.- To byłoby'niskie. 23 grudnia 1948 r Nie ma lekcji, mam więc dużo czasu. Przeszłam koło Zbyszka pozornie obojętnie i udałam, że nie słyszę, kiedy powiedział: „siemasz, Lilka". Hindus' odprowadził mnie ze szkoły. To jest wydarzenie i kto nie zna stosunków w naszej klasie, nigdy nie zrozumie, jaka byłam dumna. Kazałam mu nieść moją teczkę, już choćby tylko z zemsty za Dyzia. — Zabiorę cię dziś do kina—powiedział niedbałym tonem. — Zabrać to ty możesz buty do szewca — zdenerwowałam, się. — Mnie możesz tylko zaprosić i jeśli nie będę miała nic innego do roboty, to pójdę. — A masz co innego do roboty? — spokorniał. — Mam — odparłam niezgodnie z prawdą. Możliwe, że Hindus zastrzelił dwóch Niemców, cześć mu za to i chwała, ale co to za tony wobec kobiety. Jeszcze w klasie mogłoby ujść. ^~ Ci Niemcy to byli w obronie własnej, co?— zapytałam niewinnie. — Wy, smarkacze, tego nigdy -nie zrozumiecie. — No to dowiedz się, że ja, tyle lat od ciebie młodsza, uważam was po prostu za gówniarzy. Gdybyśmy w czasie okupacji mieli odpowiednią liczbę lat, także walczylibyśmy. I pomiatanie nami tylko z tego powodu, że w pieluchach nie przyjmowali do konspiracji, uważam za świństwo. Strzelać: to cię może w tym lesie nauczyli, ale to wszystko. Przechwalacie się beznadziejnie. To jest szczeniackie. Mnie: już spadły łuski z oczu i widzę was takich, jakimi jesteście obecnie, A sam wiesz, co. mam na myśli. Warn się- w głowie poprzewracało. Wiesz, że się nigdy nie podlizuję profesorom i często wasze winy biorę na siebie, ale Hindus, żmiłujże się, co z wami będzie? Profesorzy się nad wami litują, czy ty się nie wstydzisz? Każda wasza trójka przejmuje mnie ¦wstrętem. - Tak mu powiedziałam. Już dawno miałam na to ochotę. — Zda się, spokojna głowa — odrzekł.— A swoich trójek jakoś nie przypominasz. Nawet tych z minusami. __To są normalne tróje i mnie nikt dla zasług nie przepuści do dziesiątej, to jest różnica — moja trójka i twoja trójka. Gdybym ja zrobiła cokolwiek, co wyróżniałoby mnie z przeciętności, możesz być przekonany, że nie wystawiałabym, tego na pokaz. Ciągle wierzyłam, że jesteś niegłupi chłopak. ^. Skądże ty jesteś taka mądra, co? . - — Hindus, jestem okropnie głupia, ale wasze zachowanie mnie razi. Jak przyszłam do budy, to się prawie do was modliłam, pamiętasz. Przeszło mi. — Jak ci przeszło, to chodź, coś ci pokażę. Zaprowadził mnie do swojego ogródka i wykopał skrzynkę. Pełna rewolwerów. Musiałam mu przysiąc, że nikomu nie powiem. Muszę być tchórzem podszyta, bo całą noc potem śniła mi się milicja. Żałuję, że o tym wiem, bo nie jestem pewna, czy wytrzymałabym śledztwo, gdyby mnie wzięli na badanie. Ale dałam mu. słowo, że nic nikomu. Dotrzy^ mam; Choćby mnie torturowali. Zresztą, nie mam innego wyjścia, bo jakbym coś wypaplała, to Hindus mnie zabije. Milczenie to więc moje życie. Taki. z niego twardy junak. Ori jest fascynujący. Ma najpiękniejsze oczy na świecie. Szkoda, że jest niemoralny. Takie czarne, ogromne oczy. Zaimponował mi. Nie poszłam z nim tego dnia 'do kina. W ogóle byłam do niczego. . —Nie, to nie—powiedział. Później dowiedziałam się, że był na jakichś imieninach i pił wódkę. Postanowiłam go ratować. Napisałam mu kartkę na biologii: „Wybierz — wódka albo przyjaźń Lilki". Odpisał „Wódka' jest wierną, a kobiety płoche". Czego się nie.robi dla zawrócenia człowieka ze złej drogi! Napisałam znów: „A nie będziesz pił i palił? Wtedy się przekonasz, że nie wszystkie" Odpisał: „A kochasz mnie ?'' Postawił około dwudziestu znaków zapytania. Wobec takiego obrotu sprawy, nie mogłam gó dalej ratować. Mam Zbyszka (?) i moją miłość. Jeśli Hindusa nie stać na rzucenie okropnych nałogów przez sympatię do mnie, to niech się już sam o siebie martwi. Nie zajmowałabym się więcej tym straceńcem, ale wiele mu mam do zawdzięczenia. On mnie zorientował, co to jest polityka* i nauczył właściwie czytać gazety. Potępił Becka: Ja się trochę boję Hindusa. I bałam się powiedzieć mu, że bardziej obchodzi mnie Zbyszek niż rząd londyński. Tales to wszystko podsumował, oczywiście nie wiedząc o moich zgryzotach: — Dzieci, żyjecie w bafdzo trudnych czasach. Jeśli potraficie je przeżyć zgodnie z sumieniem człowieka, będziecie z siebie dumni. Może to i mądre, ale tak na dwoje babka wróżyła. Nie dostrzegam trudnych czasów i moje sumienie co do polityki nie może się jakoś ustosunkować. Czy musi? O wielu rzeczach nie mam pojęcia. Chciałabym, żeby to mogło mnie nie obchodzić. Ale te zagadnienia pchają się do człowieka jak woda z popsutego kranu, zatykanego palcem. Dnia 24 grudnia 1948 r, Pomagałam przy pieczeniu ciasta. Dziś muszę jeszcze napastować podłogę w moim pokoju. Smutne są moje wigilie. Za dobrze pamiętam ojca, zbyt mocno go kochałam., Mama ma drugiego męża, aleja ojca już nigdy nie będę miała. Jest godzina 6 rano. Nie mogę spać. Hindusmówił, że wojny wcale nie wywołuje imperializm, że to są bzdury. Ktokolwiek je wywołuje, to jest wysłannikiem piekła. Ojciec był człowiekiem tradycji. Wigilie były bardzo uroczyste. Rozmawiam z portretem ojca jak z żywym człowiekiem. Dla mnie ojciec będzie żyl zawsze. Godzina 21. Skończył się właśnie dzień wigilijny. Wymknęłam się do swojego pokoju, bo „tam" siedzą zbyt nudni państwo Lisowscy. Mama zrobiła bardzo elegancką kolację. Zwinę się w kłębek i będę sobie marzyć. W marzeniach życie jest takie,.jakim chcę je widzieć. To znaczy dobre, szlachetne.-. A w szkole nie wszystko układa się pięknie. Moje koleżanki prawie nie wiedzą, co to jest poezja. Większość to. takie typy, co to „pójdą na stomatologię". O szukaniu skarbu Mayów żądna nie myśli. Nie interesuje mnie, jak długo będę żyła. Ważne jest tylko — jak. Jeśli tak, jak mam na to ochotę, jeśli będę robiła, co zechcę, jest mi obojętne, jak długo to będzie trwało. Przeczytałam dwa rozdziały mojej powieści i omal że się nie popłakałam ze wzruszenia. Bohaterowi, Ireneuszowi, dałam całe moje uczucie do Zbyszka. Czy to uczciwe? Nie ma-na świecie nikogo, kto zechciałby się zniżyć do mojego poziomu i wyjaśnić mi pewne rzeczy. Na przykład, czy jeśli ten jedyny chłopiec pokocha, to dziewczyna już nigdy nie poczuje- się samotna? I czy to jest szczęście? Jeśli to szczęście, to wcale nie takie trudne do osiągnięcia, jak piszą w książkach. W moim przypadku wystarczyłoby przerobić trzeci kurs wydziału matematyki. Być szczebelek wyżej niż Zbyszek, po prostu. Po prostu. To śmieszne, to nierealne. Swoją drogą, chłopcy śą ciekawi. Nie spotkałam jeszcze dziewczynki, która lubiąc jakiś przedmiot, interesuje się nim w tak wielkich wymiarach. Mój polski się nie liczy. Mnie Komisja Edukacji Lilki—• nie mając odgórnych wytycznych — kazała czytać wszystko, co wpadło w rękę. Stąd moja sława w szkole. Humanistyczna sława. A gimnazjum jest ogólnokształcące. To przykre. Siedzę w domu i cierpię. Zbyszek mnie nie kocha. Tak mi wypada z rachunku. No to co robić? Powiesić się dla kolorków? A rzeki? A lasy? A pola? A góry? A mama, u której w jakiejś dwudziestej kolejności, ale jednak się liczę? 25 grudnia 1948 r. \ Zbyszek pojechał do Zakopanego. Więc nie traktuje mnie poważnie... Przemknęło mi nawet przez myśl, żeby go tropić aż pod Giewontem, ale... Skąd wezmę forsę na bilet? Kiedyś wprawdzie odbyłam podróż na kolejarską zniżkę mojej koleżanki, ale tak się trzęsłam ze strachu, że gra świeczki niewarta. Właśnie przez tę tremę zdradziłam się i nawet mnie na docelowej stacji zamknęli na godzinę w dyżurce, debatując, co by tu ze mną zrobić. Dobrzy, siwi kolejarze nic nie zrobili, nie spisali protokołu, tylko bardzo obrazowo mnie pouczyli, co ża ten czyn grozi. Wzrusza mnie, kiedy ktoś mi okazuje serce i tylko dlatego przestałam się upierać, że szerokousta blondynka, to moja fotografia z młodości. Poczęstowałam ich pestkami z dyni i pożegnaliśmy się bardzo serdecznie. Przysięgłam im, że nigdy w życiu nie będę robić podobnych oszczędności. I nie będę. Pieszo do Zakopanego nie pójdę, zwłaszcza że ambicja ciągnęłaby mnie do tyłu. Mama popłakałaby się ze śmiechu, gdybym jej wyłuszczyła powody mojej tęsknoty za górami. A ten łobuz jakże by triumfował! W jednym romansie przeczytałam, że „płomień jej miłości powoli ogarniał i jego". Z moich życiowych obserwacji wynika coś wręcz przeciwnego. Zośka wpatruje się w Igora jak pielgrzym w brudne wody rzeki Ganges. Igora jakoś nic nie „ogarnia". Powiedział do Stasia Okonia: „Znowu się na mnie gapi". Powiedział to z lekceważeniem i wiele mi tym wyjaśnił. Od tamtej pory patrzę na Zbyszka na zasadzie peryskopu łodzi podwodnej. Ja widzę, a jeśli mnie dostrzega, mam ułatwione zamaskowanie się. To jest na pewno słuszne, cóż z tego, że w mojej sytuacji nie daje pożądanych efektów. Jego miłości w ten sposób mogę nie zdobyć, ale przynajmniej ratuję kobiecy honor. Ach, ten Zbyszek, jakiż potrafi być okrutny. Dwa miesiące temu założyliśmy „Związek Skich". Cieszyłam się, ie mamy coś wspólnego, chociaż końcówkę nazwiska. Związek urządził wieczorek u Stefki. Zabrałam swój patefon i tańczyliśmy trochę. Mało mam płyt i kiedy wszyscy mieli dosyć melodii „Wierz mi, dziewczyno", ogłosiłam konkurs na najlepsze odtańczenie taranteli, którą śpiewa Kiepura. Przekonana byłam, że wygram, bo niejeden wieczór poświęciłam na układanie figur do różnych melodii, które podobno są tylko „do słuchu". I gdyby nie to beznadziejne rozmazanie się w koledze Sikorskim, za partnera wzięłabym Igora, który tańczy po prostu fenomenalnie. Ale nie! Wybrałam Zbyszka! Zrobił wszystko, abyśmy wypadli na parę błaznów z podrzędnego cyrku. Słuch ma dobry, to była zwykła złośliwość. Albo stał jak piec kaflowy, a ja kręciłam się koło niego jak bąk, albo idiotycznie podrygiwał robiąc małpie miny. Myślałam, że te osły, to jest widownia, pochorują się ze śmiechu. Zwyciężyła Stefka. Tańczyła solo. Nagroda — szarotka z kości słoniowej, którą Zbyszek zawsze miał przy sobie, a wspaniałomyślnie poświęcił na ten cel — powędrowała do jej rąk. — Dlatego ją dałem, wiedziałem, że nie zajmiesz pierwszego miejsca — powiedziała Moja Wielka Miłość. W ogóle uganiał się za Stefka, to było wyraźne. Potem graliśmy w listonosza i przy wykupywaniu fantów wypadło mi pocałować Zbyszka w policzek. Może i zrobiłabym to, ale musiałam mu się zrewanżować w paskudny sposób. — Bądźcie miłosierni i pozwólcie mi pocałować Jgora, nie lubię się poświęcać nawet dla ogółu — wyrecytowałam swobodnie. Przegłosowano ten wniosek, a Zbyszek rąbnął moim fantem o podłogę i wyszedł na dwór. Ha! Udałam tylko, że całuję Igora, on i tak wszystko rozumie, jeśli chodzi o podobne sprawy. Powiedział: — Twarda z ciebie sztuka. Sztuka nie sztuka, twarda nie twarda, ale ma się swoje zasady. Hindus utrzymuje, że jeśli się nie ma zasad, to trzeba je sobie dorobić. No i Hindus ma piękne zęby, w odróżnieniu od Zbyszka. Poza tym Zbyszek jest niezbyt mądry, jeśli się od niego odejmie matematykę. Wolałabym się kochać w ideale, tylko co to znaczy? O co mi w ogóle chodzi ? Czy o znaczenie słowa „ideał" czy „kochać się"? Zupełnie nie mam życiowej orientacji. Co tam, Zbyszek jest śliczny przynajmniej. Nie kocham go dla zalet, lecz pomimo wad. Z tego, co piszę, powinnam wyciągnąć głęboki wniosek: przecierpię jakoś te ferie. Czy wyciągnę? Późnym wieczorem Wyciągnęłam. Zjadłam pół strucli z makiem i piszę opowiadanie o dziewczynie, która gardzi chłopcami. Ma wyższe cele. I już! Mówiąc między nami, autorka nie widzi w tej postaci siebie. 29 grudnia 1948 r. Lidka chce, abym poszła z nią i jej rodzicami na dorosłego Sylwestra. Mama z panem Zuberem „wyskoczyła" na trzy dni... do Zakopanego. Zostawiła mnie jak jesionkę do przenicowania u krawca, obdarzając pieczoną gęsią i mglistymi instrukcjami, abym nie robiła głupstw. A jakież ja głupstwa mogę robić. Gdyby mi jakiekolwiek przyszło na myśl, bez wahania przystąpiłabym do realizacji. Chciałam dać mamie list polecający do Zbyszka — on podobno nieźle jeździ na nartach — ale ograniczyłam się do wypowiedzi: __ Gdybyś spotkała Zbyszka, to mu powiedz, że tak się; nie robi. A mama na to: — Czy on w dalszym ciągu obgryza paznokcie? Istotnie, Zbyszek obgryza paznokcie, lecz w człowieku należy doszukiwać się zalet, a nie polować na wady. Paznokcie odrosną, a żal do mamy o wbijanie mi zardzewiałych gwoździ do serca zostanie. Pójdę na tego Sylwestra, Lidkę dosyć lubię. Jest ładna jak laleczka, pusta jak laleczka, ale schludna, ma wdzięk i dobre serce. Nie bardzo mam w co się ubrać. Ze wszystkich możliwych kreacji, jakie przymierzałam dziś przez trzy godziny, najlepiej mi jest w szlafroku pana Zubera. Nie rozumiem, dlaczego mama o tych pysznych tureckich wzorach wyraziła się: „tandeta". Co za kolory. Gdyby to był bal maskowy, mogłabym wystąpić jako roznegliżowana dama z haremu jakiegoś szejka. Jedyna suknia, jaką mam na nadzwyczajne okazje, to niebieska. Błękit toleruję jedynie na niebie i długo ciotce będę pamiętała, że uszczęśliwiła mnie tą wełną. O butach nawet wspomnieć szkoda. Przymierzyłam czarne czółenka mamy, uprzednio w palce wpychając kłęby waty. Każda moja noga, tak z osobna, wyglądała jak obsadka zanurzona w kałamarzu. Co tu wymyślić. Zdaje się, że skończy się na spódniczce i bluzce, bo tylko to jakoś na mnie leży. ] półbuty — strach wprost myśleć. Czy ktoś mnie poprosi do tańca? Może by nie pójść? Szkoda mi, dlaczego mam się pozbawić atrakcji. To będzie zabawa zorganizo- "wana przez fabrykę, w której pracuje Lidki ojciec. Zobaczę, jak to się odbywa, bo pani Lisowska ciągle mówi, że teraz to nawet krowę wpuściliby na bal i że w ogóle, nie te czasy. Nie znoszę tych Lisowskich. Kiedy pierwszy raz byli u mamy na kolacji, to nawet mi się podobali. Nieprzytomnie się śmiałam, kiedy pan Lisowski, żegnając się, powiedział do żony: — Ukłoń się nóżką, Jadziu. Po trzeciej identycznej propozycji pana Lisowskiego omal nie dostałam nerwowej wysypki. On to włączył do żelaznego repertuaru swoich dowcipów i nie martwi się zupełnie, że słuchaczy nie rozbawi już nawet wizja dygającej pani Jadwigi — osiemdziesiąt trzy kilo żywej wagi. Niestety, niestety, tu wypadłoby mi raczej zacytować wiersz, niż przypomnieć, że Zbyszek popełnił podobne przestępstwo. Odprowadził mnie do domu i powiedział: — Żegnam ozięble z domieszką ironii. „Dowcipny chłopiec" — pomyślałam. Ale powtórzył to już trzykrotnie, to jest — powiedzenie, a nie eskortę pod dom. Śpiewa się teraz taki szlagier, trzeba przyznać, trafny: Liczę, mierzę twoje błędy i wady Złość mnie bierze, ale. cóż, nie ma rady. Już wiem. Granatowa spódnica, ale bluzka czerwona. Ta bluzka nawet jest marszczona w całkiem niegłupim miejscu. 3 stycznia 1949 r. Alternatywa to znaczy: albo — albo. Wie się takie rzeczy. Albo tańczyli ze mną, bo bawił ich ktoś zabłąkany ze szkolnego świata, albo mam sex-appeal jak Marlena Dietrich. Ja się naturalnie skłaniam do drugiej ewentualności. Dlaczego, pytam, się, nie? Tak się cudownie bawiłam i wszyscy byli tacy mili (pan Stangel, ojciec Lidki, dał nam nawet po kieliszku wina), że kiedy zagrali Pozdrowienie od gór, to zamiast się rozpłakać, pomyślałam sobie: „Ty się możesz wypchać trocinami, Zbysiu". Daję słowo, tak pomyślałam. Czyli jak się tak zajrzy do lewej komory serca — miłość, do prawej — miłość, ale przedsionki ? A aorta, która dostarcza utlenionej krwi ? Chociaż do medycyny mam odrazę i nigdy w życiu nie studiowałabym tego paskudztwa, po zakochaniu się w Zbyszku przejrzałam podręcznik Anatomii Prawidłowej. Gdzie się może kryć to. męczące uczucie, które~ zdrowo myślącego człowieka (to o mnie) wyprowadza z równowagi ? Po' tym Sylwestrze wiem. W przedsionku. Czyli tak, jakbym kazała Zbyszkowi czekać na siebie w przedpokoju. Panie Sikorski, pan się doigra. Wyrzucę pana za burtę. Tak. Zbyszek, nie wierz w to, co ja, nieszczęśliwa, bredzę. Kocham Cię. Chcę być w Tobie zakochana, bo to uczucie mnie uszlachetnia. Co ja wypisuję, .to przecież zupełny brak logiki. 4 stycznia 1949 r. Ha, ha, rozchorowałam się. Mam całkiem ładną anginkę, którą rozpoznała mama i nawet przyjęła mnie do swojego pokoju, aby mnie „doglądać". W głowie mam kamienie, które jednak nie przeszkadzają mi czytać. Już wczoraj czułam, się niewyraźnie i z trudem połykałam pokarm, dla ciała. Była Lidka, Danka, Drobina i jeszcze kilka osób. Dobrze, że Zbyszek jeździ.na deskach, bo wyobraziłby sobie, że umieram przez.niego na zapalenie opon .mózgowych jak Stefcia Rudecka. Wzrusza mnie troska moich znajomych ale jak tak się leży w łóżku i patrzy na nich z pewnej odległości (nie mogą się zbliżać, angina jest zakaźna) tracą trochę na wartościach, które mają w szkole. Dyzio*. mój najlepszy na świecie kolega, nie był ani razu. Pewnie nic nie wie, że choruję, chociaż to dziwne. Jesteśmy świetnie zorganizowani i jeżeli na jednym końcu miasta rodzice nie chcą puścić Janki do kina, dowiadujemy się o tym natychmiast. Rozsyłamy wici i zastanawiamy się, jakby tu pomóc biedaczce. Mnie się nigdy nic podobnego nie przytrafiło. Do swojego pokoju mogłabym wracać nawet rano, żebym tylko miała co robić w nocy. O kinie nawet się nie mówi. Jeżeli mnie tylko bileter wpuści, mogę oglądać wszystko. Ostatnio już wchodzę zupełnie śmiało i otwarcie, znają mnie. Tylko na Niepotrzebni mogą odejść w kinie byt inny personel. Wybrnęłam. Wzięłam ośmioletniego synka sąsiadów, kupiłam mu bilet i podeszłam do bileterki z prawej już strony. — Wprowadzam dziecko tylko na kronikę. Rozumie pani chyba, że nie pozwolę mu oglądać niedozwolonego-filmu. Po kronice wyprowadzę go. Chwyciło. Ostatecznie, jeśli ktoś czuje się odpowiedzialny za młodszych... Kiedy po kronice zapalili światło, wsadziłam małego pod ławkę, a bileterka machnęła ręką, bo nie przyszła nas wyrzucać. Mały nic nie rozumiał, ale był zadowolony. Długo nie pojmie, kto kogo właściwie wprowadził. Zapłonął do mnie taJcim gorącym uczuciem, że przyniósł mi dwie żaby i w ogóle często przychodzi. Opowiadam mu czasem indiańskie historie, jak to ja i Old Shatterhand wyrwaliśmy się z niewoli od czerwonoskórych. Gdyby nie powaga konieczna w moim wieku, chętnie pobawiłabym się z nim w Indian. Zasadniczo to nie mam tendencji do postarzania się, ale jeżeli już się było na randce... wiele rzeczy wtedy nie wypada. Co innego w mojej paczce. Wygłupiamy się niekiedy wprost dziecinnie, ale my zdajemy sobie sprawę, że się wygłupiamy. To jest różnica. Co prawda, czasami zabawa tak człowieka pochłonie, że z trudem wraca do rzeczywistości. Nikt mnie jednak nie zmusza, abym się do tego przyznała. Czternaście lat to Zupełnie chora sprawa. Prawie jak średniowieczna tortura, rozrywanie końmi. Mnie ciągnie już znacznie wyżej, gdzieś potrafiłabym Jacka zatrzymać. Miłością, histerią, obojętnie. „To jest inteligentny entuzjazm, a nie naiwność" — powiedział kiedyś Jacek. One zawsze są inteligentne, wyniosłe, choć wysilają się na serdeczność. Ostrzegałam go, że to jest zła dziewczyna.Idą do celu konsekwentnie, z tupetem, nie oglądając się za siebie ani patrząc na boki. Mam satysfakcję, że potem nie powiedziałam do niej ani jednego słowa. Ona rozpaczała! To podłe. Chciała zostać Ze mną! Brak mi słów. Spotkałam ją na korytarzu. Słońce padało jej na twarz, którą przecinała czerwona pręga. Zmartwiałam ze szczęścia. Więc jednak uderzyłam ją. To musiało być dla niej.upokorzenie, one są dumne. Ale potem przeraziłam się. To przecież nie ta. To moja uczennica,' Sagowska. To nie ona, nie ona. Zapytałam ją, co ma na twarzy. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem, byłam pewna, że także;z ironią. Powiedziałam coś bez sensu i odeszłam szybko. Zaczęłam znajdywać sadystyczną przyjemność w maltretowaniu jej. Ma w sobie dużo godności. Chwilami bałam się, że moja nienawiść jej nie dotyczy. Miałam przed sobą zadanie klasowe-Lidii. Obniżyła w ogóle loty, przycichła. Aaa! Jednak. Wypracowanie było poprawne, zasadniczo bezbłędne. Co miałam robić? Kiedy mam być matką albo nauczycielką, nie mogę mieć wątpliwości. Z pasją kreśliłam jej zadanie. Wydawało mi się, że to na jej twarzy wykwitają krwawe pręgi, O Boże, Boże! Zachowuję się zupełnie normalnie, ale są momenty, W których mam zaburzenia świadomości. Przestaję pamiętać, gdzie jestem. Do Jacka strzelili na schodach, z roztrzaskaną głową upadł na parter. Mnie już nie ma. Został ochłap, trochę żywych komórek, które instynktem wiedzione chcą żyć. Ale nie jestem zwierzęciem, przecież kiedyś na pewno byłam człowiekiem. Postaram się wyciągnąć z tego wnioski. Katarzyna i Bostal (fizyk) na radzie pedagogicznej atakowali mnie. W ogóle wszyscy chcieli wymóc na mnie dostateczną notę dla Lidii. Katarzyna utrzymywała, że Lidia łączy duże zdolności z systematyczną pracą (???). Nauczyciel łaciny powiedział wprost, że to niemożliwe, żeby nie umiała na trójkę i jeśli będę chciała ją zostawić na drugi rok, on osobiście wystąpi z wnioskiem o egzamin komisyjny. Jedna Maria wydawała się coś rozumieć. Kategorycznie trzymałam się swojego zdania. Jestem nauczycielką i zawsze mogę uznać, że uczeń nic nie umie. Ściemnieją te bezczelne oczy, ściemnieją. Kiedy Lidia wstawała do odpowiedzi, zwykle poprawiała włosy tak znanym mi ruchem. Jeden taki gest znaczył dla Jacka więcej niż zaklęcia matki. Przestawałam zupełnie je rozróżniać. Z każdym dniem Sagowska była dla mnie coraz bardziej Lidią. Te lekcje w żeńskim to jeden wielki koszmar. Nigdy nie lubiłam uczyć, Jackowi w lekcjach pomagał Zenon. Gdybym się przemogła! Powinnam była sprzedać futro i naszyjnik i wziąć nauczycieli do domu. Ale Jacek ciągnął do młodzieży. Ustąpiłam. Poszedł na komplety i tam ją poznał. Dopóki ona tu jest — nie rzucę szkoły. Dlaczego wtedy nie przyjęłam jej do domu? Zamknęłam się w nieszczęściu, nie rozumiałam, że muszę się zemścić. Ambitna. Nie przyszła więcej. Kiedy uświadomiłam sobie, że będzie mi potrzebna, nie było już Warszawy. Gdybym miała trochę rozsądku, odeszłabym stąd. To dziwne, przez Lidię. Skąd się wzięła w tej szkole ? Po co tu przyszła ? Ona w jakiś metafizyczny sposób łączy mnie ze światem, który nie istnieje. Jest pomostem mojego nieszczęścia i transmisją mojej nienawiści. Potem zrobiłam jakieś głupstwo. Nie wiem, nie pamiętam. Maria martwi się o mnie. Tak, emerytury nie dostanę, uczę dopiero trzy lata. Z czego będę żyć? Może z tłumaczeń? To nie ma najmniejszego znaczenia. Po co mam żyć. Lidia. Widzisz, a ona żyje. Inne fragmenty dotyczą uwag na temat ustroju. Brak w nich jakiegokolwiek rozeznania we współczesności. Bez nienawiści, ale z kompletnym niezrozumieniem faktów. Są też uwagi dotyczące naszego miasta, szkoły. Złośliwe, błyskotliwe wypowiedzi. Dużo miłości do zwierząt, uwielbienie dla kota „Pickwicka" (co się z nim stało?). „On jeden został mi na świecie, on mnie rozumie". Nie wiem, jak doszłam do domu, w jaki sposób oddałam dyrektorce klucze, ezy byłam przez te dni w szkole i czy mówiłam cokolwiek. 1 lipca 1951 r. Postawiłam w życiu na chłopców. To chyba jasno wynika z mojego charakteru. Lecz nie cieszcie się, moi wrogowie, jeśli was mam. Nie schodzę na tak zwaną „złą drogę". Postawiłam na takich do piętnastu lat. Nie będę nauczycielką, nie. Nigdy nie miałam upodobania do szablonów, W ogóle, przedstawmy się: Lidia Sagowska — magister psychologii po upływie najbliższych pięciu lat. Hieronim Klonek ma mi do zawdzięczenia świadectwo z jedną trójką, ale to ja zostanę jego dłużniczką do końca życia. Teraz wydaje mi się, że rowerem niejakiego Rocha dojechałam do swojego miejsca na ziemi. Jestem taka szczęśliwa i po raz pierwszy w życiu spokojna. Zdecydowałam się. Co miałam na względzie pisząc w ankiecie „Uniwersytet Warszawski, wydział — psychologia" ? Będę pracować w zakładzie dla dzieci trudnych. I jakie książki będę mogła pisać, przede wszystkim o rodzicach. A któż zrozumie tych chłopców, jeśli nie ja — autorka klepsydry dla profesorki, której nigdy nie życzyłam nic złego? A któż zrozumie, że kłamie się nie z wewnętrznej potrzeby, tylko z przeświadczenia, że prawdę źle przyjmą, jeśli nie ja, walcząca na każdym zebraniu z zaciekłością koguta? I poczucie przydatności, które w tym zawodzie bezwzględnie osiągnę! Myślę tak sobie, że jedna szczupła, śmiejąca się z byle czego wychowawczyni, wyrozumiała (bo sama palnęła wiele błędów) więcej zdziała niż dziesięć nowych paragrafów dotyczących przestępczości wśród nieletnich. No, mam słabość do tych łobuzów, nie zawiedziemy się wzajemnie. Pomyślnych wiatrów, Lilka, trubadur Klonek głęboko zapadł w twoje rozśpiewane serce. Kupisz mu na pożegnanie piękny klaser. Będę pracować z dziećmi. Z tymi najciekawszymi, trudnymi. Będę im mówić, jak łatwo się pomylić, nie podając naturalnie, skąd to doświadczenie. 2 lipca 1951 r. Siała baba mak, nie wiedziała jak. Dziadek wiedział, nie powiedział, Cztery lata w kozie siedział, A to było tak: Matura. Nie, najpierw przed maturą. Uczyłam się z Janka. Tysiąc razy miałam chęć iść na wagary Było mi bardzo ciężko. Usiłowałam patrzeć na siebie z profilu, en face i od tyłu, także w lustrze. Mówiłam sobie' „Lilka, co z tobą będzie w pełnej atrakcji Warszawie?Jeśli teraz poleziesz w plener na ćwierkanie wróbla — zginiesz. Mocowałam się z sobą jak atleta z podkową. W budzie figurowałam niemal wyłącznie pod postacią uszu. Płyneły okropne dni. Buda, obiad, pół godziny odpoczynku, Dzwonek — Janka. Dwie godziny bieżących lekcji. Przerwa, ale nie Tetmajer, tylko biały ser z chlebem, herbata. Cztery godziny powtórki. Monotonne zakowalanie, mozolne cerowanie pękającego w szwach mózgowia. Wreszcie Janka wychodziła. Radio i książka, żeby nie zgłupieć tuż przed przekroczeniem progu dojrzałości. Sen. I tak w kółko, w kółeczko przez sto dni, a może więcej. Ale byłam jedyną uczennicą w klasie, która nie zarwała ani jednej nocy. Janka uczyła się jeszcze „na lewo". Na pisemny przyszłam nie obciążona zbędnym balastem ściąg, z promienną twarzą. Czułam się pewna. Już na kilka tygodni przedtem chodziły słuchy, że w tym roku bardzo modne jest Oświecenie. Nie cieszyło mnie to i byłam zdecydowana wziąć wolny temat. W Nowych Drogach był dobry artykuł o Staszicu i Kołlątaju, na wszelki wypadek przeczytałam dwa razy. Oświecenie rzeczywiście było. Ale jak tylko panna Kasia zaczęła pisać tematy na tablicy, moja humanistyczna dusza zawyła z radości. O piękniejszym maturalnym temacie marzyć trudno: „Doktor Judym a Paweł Własowjako wyraziciele poglądów społecznych Żeromskiego i Gorkiego." Pisałam od razu na czysto. Machnęłam dwadzieścia trzy strony kancelaryjnego papieru, w tym na stronach ośmiu w przystępnej formie .wyraziłam przy okazji także swoje zapatrywania. To jest właściwie takie^ jakie zdecydowanie chciałabym mieć. Oddałam pracę jako ostatnia. Na matematykę przyszłam także w białej bluzeczce, ale nie przesadzajmy, daleko mi było do usposobienia beztroskiego ptaszęcia. O ściąganiu — mowy. Pisało się w sali gimnastycznej, stolik od stolika 0 półtora metra. Między tymi wysepkami dramatów jednostek kursowali profesorzy niezrażeni rolą cerberów. Kiedy Fredzio pochylił się nad moim nieszczęściem,. syknęłam: ¦— Są tacy profesorzy, którzy na maturze robili ściągi, czyta się o tym. Są także inni,. o których czytać się nie będzie. Spojrzał na mnie, na papier, znowu na mnie i z jego dolnej wargi spłynęło: — Źle, — Co źle, gdzie źle ? — chciałam się dowiedzieć. Nie sprostował mojej zwykłej pomyłki. Zanim ja wpadłam, gdzie to „źle", minęły koszmarne wieki. Jak taternik, który tuż nad przepaścią nadludzkim wysiłkiem chwyta linę, trafiłam wreszcie na błąd. Dalej już mi szło. Na końcu tej abrakadabry postawiłam kropkę — wielkości guzika. Tego dnia zrobiłam dwadzieścia kilometrów na rowerze z radością wjechałam na słup, ratując życie napuszonemu kogutowi, który ze wszystkich dróg świata chciał przeciąć akurat drogę mojego życia. Czas między pisemnym a ustnym spędzałam już mniej pracowicie. Z książką na kolanach wprawdzie, ale z plecami na słońcu godzinami wysiadywałam na parapecie okna, aż do czasu, kiedy jakaś dewota wpadła do mamy z awariturą, że wyleguję się nago i to publicznie, że to bezwstyd i coś tam. Mama powiedziała: — Zejdź z okna. Nieporozumienie polegało na tym, że nie chcąc mieć pleców w paski, wiązanie od górnej części opalacza wsadzałam w część dolną. Z przodu wszystko było w porządku, ale tego nie mogła zauważyć dama z vis a vis. Później spadł deszcz. Ubrałam- się w płaszcz i górną polową tułowia wisiałam za oknem. Ubóstwiam deszcz padający mi na twarz. Pod plecy podłożyłam poduszkę było mi nawet wygodnie. W sąsiedztwie mam jednak opinię osoby niespełna rozumu. Mama wchodziła podczas tych seansów do pokoju, wzruszała ramionami. Powiedziałam (z zewnętrznej strony domu): __ Będę tak wisieć, dopóki nie kupisz mi rudej, skórkowej kurtki. Jest na halach w Katowicach. ___ Zejdź z okna. Wtedy zaczęłam powtarzać przez kwadrans: ,__Oświęcim, Majdanek, Treblinka, ruda kurtka, Gusen, cała pieczona kura, Oświęcim, ruda kurtka, Treblinka, kura pieczona w maśle, kurtka, Oświęcim. __Ile kosztuje? — zapytała mama, najwyraźniej nie chcąc się dowiedzieć, bo zatkała sobie uszy i wyszła z pokoju. Ziarno kurtki zasiano. Ustny. Wcale tego dnia nie miały zdawać „S", ale przyszłam kibicować pod drzwiami i dyrektorka pozwoliła dołączyć mnie do ,.N, O, P". Nie mogłam dłużej znieść atmosfery oczekiwania. Błagałam pannę Kasię, żeby zechciała wytłumaczyć dyrektorce, iż daleka w alfabecie pierwsza litera mojego nazwiska odbije się ujemnie na moich władzach umysłowych. Z grzeczności, w podziękowaniu za interwencję, zdawałam polski w pierwszej kolejności, choć planowałam to na koniec, żeby zostawić komisji przyjemne wrażenie. Dobrze się stało, bo polski poszedł - cudownie, nawet przedstawiciel kuratorium nie patrzył w papiery, tylko najwyraźniej słuchał, a czynnik młodzieżowy z Zarządu Miejskiego ZMP zrobił do mnie „oko", co miało, jeśli dobrze zrozumiałam, podkreślić, iż on w pełni akceptuje moje naświetlenie pobytu Mickiewicza w Lozannie i w Pieśni o zamordowaniu Jędrzeja Tęczyńskiego dopatruje się identycznych z moimi spostrzeżeniami rysów obyczajowych. Panna Kasia była ze mnie dumna, potem mi powiedziała, że miała ochotę głośno się roześmiać, że najlepsza uczennica wyciągnęła takie łatwe tematy. Tremy pozbyłam się zupełnie. Od polskiego chciałam ¦Walić do pudełka z historią, ale fizyk skinął ręką, więc posłusznie usiadłam naprzeciw niego. Długo, bardzo długo grzebałam ręką w tematach z fizyki. I równie długo fizyk ciągnął mnie na piątkę. Jeżeli bardzo chciał, mógł mi tę piątkę spokojnie postawić, choćbym powiedziała, że elektromagnes rozmnaża się płciowo, bo byliśmy jedynymi w tym towarzystwie osobami, które z grubsza orientowały się w podstawowych prawach fizyki. Delegat z kuratorium był polonistą, czynnik raczej wszech-talentem, a Fredzio przy tablicy mordował ofiarę. Reszta . profesorów, naturalnie, musiała kiedyś mieć do czynienia z tym przydatnym przedmiotem, ale mroki niepamięci przysłoniły już. wszystko z wyjątkiem przekonania, że żelazko należy włączać do kontaktu, bo z garnka z bigosem „prąd nie popłynie". — A teraz zadanie — powiedział twardo. Przyjrzałam się zadaniu uważnie, przeczytałam, kiwnęłam głową, wzięłam do ręki pióro i patrząc fizykowi prosto w oczy, powiedziałam: — Tu brak jednego elementu. Robiłam wszystko, żeby został w moich wspomnieniach najmilszym nauczycielem pod słońcem. — Proszę przeczytać uważnie. Trudno. Ale musiałam czytać powtórnie, żeby je rozwiązać. Nie było skomplikowane, właściwie z X klasy. Sprawdził, uśmiechnął się, comedia finita. Przy ustnej odpowiedzi wtrącił zręcznie słówko, które naprowadziło mnie na odpowiedni tor. Historia, na którą tak liczyłam,, nie poszła mi łatwo. Między innymi miałam temat: Stosunki polsko-czesko-węgierskie w epoce feudałizmu". Myślałam przez chwilę,, że przepadnę. Wszystkie daty zawirowały mi w głowie,, ułożyły się gwiaździście, dośrodkowo i... pustka. Przemogłam się. W moich oczach wyglądało to tak, jakby na język sączyła mi się wąska struga wprost z mózgu, wreszcie rzeka. Dwa dalsze punkty poszły już koncertowo. Przy zagadnieniach martwiłam się o matematykę. Dwa przykłady z algebry i zadanie trygonometryczne rozwiązałam kilkoma pociągnięciami kredy, szczegółowo objaśniając Fredzia i innych, co robię i z czego mi to wynika. Na koniec zostały mi liczby ¦urojone. Wiedziałam tylko, że „i równa się minus jeden" i iuż chciałam Fredzia o tym zawiadomić, aż tu Fredzio, Boski Fredzio, Kłapouch Przecudowny, Przeżuwacz Niepospolity, mruknął: — Dziękuję, wystarczy. Było to wynikiem błędnego rozumowania: często na lekcji, kiedy dowodziłam ,,to liczby urojone, ale w jakiejś chorej wyobraźni," on twierdził, że nie ma rzeczy w matematyce łatwiejszej. Jemu z tego wynikało, że skoro kręcąc trójkątem potrafiłam zrobić stożek, a potem ściąć mu czubek i obliczyć stosunek czegoś do czegoś mając niejasne dane, przy liczbach urojonych zniszczę go elokwencją. Niech żyje dalej w tym przeświadczeniu! Ukłoniłam się tablicy I popędziłam do domu. Mama nie urządziła okolicznościowego przyjęcia, byłam jej za to wdzięczna. Wolę sama wytwarzać warunki, w których powinnam być na pierwszym planie. — Odebrałam., gratulacje od komisji. Duże gratulacje. — Łączę swoje —¦ powiedziała. — Lilka, ty jesteś okropną idiotką. — Uzasadnij mi to,, proszę — zdenerwowałam się. — Życie mnie wyręczy i w związku ż tym coś ci powiem. Nigdy nie usiłowałam wywierać na ciebie żadnych wpływów tak zwanych zbawiennych, prawda? Postawiłam na poczucie swobody i rozum. Pozornie wszystko mi się z tobą udało, ale tylko pozornie. Masz szaloną głowę i zbyt kategoryczne opinie, nie poparte niczym w zasadzie. Kiedy wypełniałaś ankietę na studia, nie zaprotestowałam. Nawet pojęcia n|c. masz, jak psychologia jest zbliżona do medycyny... — Mam pojęcie — przerwałam, — Fizjologia, jako czynnik kształtowania osobowości człowieka, nie przeszkadza mi, natomiast jako przedmiot... —¦ Najwięcej trudności będziesz miała z własną osobowością. Zrozum, każdemu się wydaje, że jest bardzo mądry. Chwilami się cieszyłam, kiedy miałaś dwóję z angielskiego... Lekceważysz swoje rówieśnice, sądzisz, że przeczytanie iluś tam więcej książek wynosi cię na wyimaginowany piedestał. Kiedy dojdziesz do wniosku, że nie jesteś niczym nadzwyczajnym, jesteś uratowana, będziesz mogła swobodnie żyć. — Nic podobnego o. sobie nie myślę, nie mam tylko kompleksów. — Bo nie masz powodów, żeby je mieć. Masz duże zdolności, szkoda, że nie bardziej wyspecjalizowane. Natomiast nie masz żadnego talentu. — O, tego nie mów. To jeszcze nie wiadomo. Martin Eden... — Nie szukaj w literaturze życia, jeśli już, to przeciwnie. Wiele rzeczy może ci się nie powieść, a takie osoby jak ty. są przeważnie zdruzgotane małym nawet niepowodzeniem. Ulatnia się ta cała energia. Wierzę wprawdzie, że sobie będziesz doskonale radzić z nauką, może nawet z sobą. Gdybyś jednak w tym wymarzonym samodzielnym życiu miała jakiekolwiek kłopoty, licz na mnie. Bardzo cię lubię, chociaż ci tego nie mówię. Ludzie będą cię lubić, bo jesteś miła, ale wrogów sobie potrafisz narobić. Na nową drogę życia kupiłam ci tę kurtkę i materiał na spódnicę w identycznym kolorze. Miękką, cudowną rudą wełnę zaniosłam tego dnia do krawcowej. Kurtka leży jak ulał, szkoda, że do jesieni daleko. 3 lipca 1951 r. Test jeszcze do opisania największa bomba mojego żywota. Odłożę to jednak na później. Wybrałam psychologię idę się jej uczyć. Skończę studia. Teraz już w to wierzę, bo Jefreniowa przerobiłam od deski do deski, a wątpię, że jest na świecie coś mniej frapującego. Za kilka dni wyjeżdżam do Warszawy. Nie na egzamin wstępny, o nie! Teoretycznie już jestem na uczelni. Mogłabym być na każdej i na każdym wydziale. Nasza sąsiadka z przeciwka powiedziała: — To zbrodnia, żeby móc się tak bez niczego dostać na medycynę i iść na jakąś tam psychologię. Tak się delektuję tym, co mam napisać, że przedtem jeszcze co innego. W dzień po zakończeniu matury poszłam do szkoły zdawać Wszechnicę. Należy zdawać przy komisji. Dyrektorka załamała ręce: — Lilka, skąd ja ci teraz wezmę komisję? Gdyby zdawało więcej... — Ale ja bardzo chcę to zdać. Muszę po prostu. Pani dyrektorko... •—• Przyjdź za godzinę. Tamten katowicki straszak nie wypalił. Chodziło tylko o to, żeby sprawozdanie wypadło procentowo jak. najlepiej. Która się dała zastraszyć, poszła na rzeź. Dwóm nie zaliczono. Reszta uzyskała świadectwa z wynikiem dostatecznym, były też trzy czwórki. Przez tę godzinę wymyłam dokładnie twarz kawalkfem żrącego mydła, które dała mi woźna. Matura maturą, ale jak mogłam zapomnieć, że utuszowałam sobie rzęsy! Obeszłam całą szkolę, od góry do dołu, z niesmakiem kładąc pożegnalne spojrzenia na każdym mrocznym progu. Wróciłam do gabinetu. Komisja się utworzyła. Dyrektorka, łacinnik, który nie poszedł na lekcje, historyczka. Dyrektorka niepewnym głosem zadała|mi pytanie: — Co wiesz o cyrkulacji pieniądza? Hm. Wiedziałam coś niecoś z ekonomii, komisja wyglądała na usatysfakcjonowaną. Okazało się, że jak na geografię gospodarczą to wystarczy. Historyczka orzekła, że zagadnień można mnie w ogóle nie pytać. Komisja wyraziła zgodę, — Historię społeczeństw zna, tyle razy odpowiadała na historii — wyjaśniła historyczka. Aprobata Komisji. — W materializmie na pewno się orientuje — zaryzykował łacinnik. — Wydamy jej więc dyplom I i II stopnia — rzekła dyrektorka. — Dziękujemy ci, moja droga. To ładnie, że jednak przyszłaś zdawać. Rzeczywiście ładnie odśpiewałam swoją arię w tej operetce. Dostałam dwa bladoniebieskie dyplomy; „Była słuchaczką kursów Wszechnicy Radiowej i otrzymała następujące noty: materializm dialektyczny — bardzo dobry, materializm historyczny — bardzo dobry, bardzo dobry, bardzo dobry itd." W domu starannie podarłam dyplomy na drobne strzępki i wrzuciłam do kosza na śmieci. Dotrzymałam słowa, zdawałam wtedy, kiedy na pewno nie musiałam tego robić. 4 lipca 1951 r. W dniu rozdania świadectw maturalnych ostatni raz kroczyłam do szkoły z obowiązku. Byłam z tego powodu bardzo szczęśliwa, tak przy tym głupia i bezmyślną, że aż cel mojej wyprawy wydawał mi się podejrzany. To było nie do uwierzeaia, że idę po świadectwo dojrzałości, obejrzę je sobie dokładnie, pokażę w domu, a potem muszę dołączyć do papierów na uczelnię. Odbierałam jedynie wrażenia czysto zewnętrzne (słońce świeci, ptaszki śpiewają, życie jest piękne). Żadnej głębszej myśli. Przed budą spotkałam smarkate z dziesiątej. Taszczyły olbrzymie pęki czerwonych goździków. To tradycyjny sposób żegnania maturzystek przez niższe klasy. — Lilka, dostałaś dyplom. My już w sali od wczoraj wszystko robimy, to wiemy. — Dyplom „Przodownika Nauki i Pracy Społecznej"? — zachłysnęłam się. __Tak. Ty i Kierasówna z francuskiej klasy. Przez chwilę myślałam, że pęknę z dumy. Tego nigdy nie brałam pod uwagę w moich planach. Myślałam, że przeszkadza mi pochodzenie. Wiedziałam, że do dyplomu przewidywana była Marysia Stokoń. Dobra uczennica i do ojca strzelał granatowy policjant. Jak się okazało, moją kandydaturę wysunęła szkoła, a ZMP łaskawie akceptowało. Marysia ma dwie czwórki na świadectwie. Z polskiego i z fizyki. Tak, ona nie korespondowała z fizykiem w zeszycie do klasówek (mówiąc między nami). Ja mam bardzo dobre od góry do dołu. Gdyby to ktoś obejrzał przez lupę, musiałby dostrzec: sympatię fizyka, fantastyczny gest Fredzia, zaćmienie umysłu nauczycielki astronomii. To ostatnie przede wszystkim. Biedna, dobra kobieta! Jak łatwo uległa opinii: — Sagowska to świetna uczennica. Panna Kasia opowiadała mi potem, że espiaczka koniecznie chciała mi dać czwórkę, ale ją jakoś do mnie przekonali. I przy angielskim była dyskusja. W jednym roku dwója, w drugim bardzo dobrze. Przeważył głos dyrektorki, która „wzięła na siebie za to odpowiedzialność". Kochany biolog rąbnął mi pięć ze słowami: ¦— To otwarty umysł. Dyrektorka wygłosiła przemówienie, z którego zapamiętałam jedno żenujące zdanie: — Nieście wysoko sztandar naszej szkoły. Skóra mi cierpła od tego banału. Kiedyś była piękną, -na pewno wesołą dziewczyną. Dziś jest cudowną dyrektorką, pełną życia i pogody, ma wielki autorytet, ale... Zresztą, czy każdy musi dokonać rzeczy nadzwyczajnych? Dlaczego w poezji zachwycam się prostotą, siłą słowa, a w życiu szukam patosu i to wypowiedzianego w sposób skomplikowany? Odebrałam dyplom, wrażenia, goździki i gratulacje. Fizyk wręczył mi nagrodę indywidualną: Alchemię słowa Parandowskiego. ¦— Ale na maturze mścił się pan za te brednie na lekcjach—¦ powiedziałam po podziękowaniu. — Nie można było przymknąć oka na to zadanie? — Oj, Lilka, Lilka, ciekawe, jak to z tobą będzie. Przyjdź kiedyś do szkoły, jak przyjedziesz na ferie. No i już, czyli tak zwany koniec ze szkołą. Zaimponowała mi jedna z nie dopuszczonych. Przyszła na całą uroczystość zakończenia roku. O trzech oblanych słuch zaginął. Wiadomo tylko, że jedna będzie powtarzać. Halina zdaje na biologię w Warszawie. Czy nigdy się od niej nie odczepię? Więc nawet tam, w wypieszczonej w myślach stolicy, będziemy w trójkę? Bo przysięgłabym, że Halina ciągnie do Michała. Ja to po raz pierwszy sobie skojarzyłam: że w Warszawie jest Michał i będę mogła go codziennie widywać. Z naszej klasy do Warszawy idzie chmara osób. Janka na farmację. Peia na geologię, Marysia, Jadźka, Marzena, Kazia na medycynę. Reszta to Rokitnica, Kraków, jedna na połibudę do Gliwic. Ja jedyna z żeńskiego i męskiego na psychologię. Bez egzaminu. Jeśli ktokolwiek myśli, że uszczęśliwił mnie tak głęboko dyplomem, jest w błędzie. Owszem, przyjemnie, ale w ten sposób nigdy się nie dowiem, czy i jak zdałabym egzamin na uniwersytet. Tam dopiero będę mogła sprawdzić, ' o się nauczyłam przez lata bumelowania. W bibliotece C\ lnej zostawiłam masę moich książek, literatury i wszyst-. tru(łniejsze do zdobycia podręczniki. Niech służą smarkatym za te goździki. Niech je gnębią. Kupiłam woźnej kjlo cukierków. Ileż razy dzwoniła pięć minut wcześniej, łciedy się zanosiło na pytologię! Zamknęłam za sobą bramkę od parkanu. Na ulicy odłączyłam się od koleżanek. Przyszłam tu sama i odejść chciałam sama. 6 lipca 1951 r. Niektórzy mężczyźni są jak szlagiery: nudni, natrętni i nic nie mówią o stanie cywilnym. To w związku z epizodem, jaki mi się przytrafił w Katowicach. Byłam w teatrze, musiałam być, bo grał ON. To genialny aktor, filar teatru Wyspiańskiego. On ma klasę. Zawodu aktora nie przeceniam, widzę w tym coś sztucznego, komicznego i obserwując kiedyś w kawiarni jedną „gwiazdę" teatru, doszłam do wniosku, że to światek malutki, zadufany w sobie, ciasny i z mądrością niewiele mający wspólnego. Gwiazda krygowała się, zgrywała, oscylowała między słodką idiotką a wielkoświatową damą. Pewnie, nie wszystkie aktorki są takie, ale cóż z tego? Ci ludzie przesiąknięci grą, nieprawdziwi w geście, potrafią mnie przekonać tylko na scenie i to nie zawsze. Poza szczenięcym uwielbieniem do Masona (brutal z duszą pełną psychologicznych podtekstów) nigdy nie zawracałam sobie głowy aktorem. ON to co innego. Rozsadza ramy teatralnej konwencji. Jako postać sceniczna jest autoironiczny, nie dopowiedziany, zostawia dziesięciocentymetrowy margines dla widza. Emanuje z niego inteligencja, wielka kultura uczuć. Nie mogę sobie go nigdy wyobrazić jako starego ramola żyjącego okruchami dawnej sławy. On w każdym wieku będzie sobą. Jest interesujący jako mężczyzna. Trudno rozstrzygnąć: brzydki czy ładny ? Kanon teatralnej urody w jego wypadku nie wchodzi w rachubę. Często oglądając go na scenie myślę, że myli kreowaną postać z sobą, ale to tylko cecha indywidualności. Ciekawe, czy żonaty? Na pewno w życiu nie powiedział zdania: „Pani tak sama?" Łaził za mną ordynarny, oślizły typ już w czasie antraktów. ¦Człapał na dworzec, z wysiłkiem dotrzymując mi kroku. ¦—¦ Taka ładna i taka zagniewana — bredził. •— Żona czeka z kolacją, może usmażyła polędwicę, radzę się pośpieszyć — usiłowałam się go pozbyć. — Zjadłbym z panią kolację. ¦—¦ Jednostronne pragnienie, good by, my uncle. Angielskiego nie znał. Wlókł się tak na peron, pociąg ruszył, a on jeszcze roztaczał miraże „Monopolu". Żałosny okaz poławiacza pereł. Jak można zaczepiać kobietę! To oburzające, psuje każdą przyjemność. Tak lubię być sama w teatrze i kinie. Nikt mnie nie częstuje cukierkami podczas głównej tyrady bohatera. Mogę się skoncentrować, ludzie nieznani nie przeszkadzają mi. Z rzeczy, które oglądam samotnie, wyciągam większą korzyść niż wspierana „męskim ramieniem". Jest jednak liczny zastęp idiotów, do których takie rzeczy nie docierają. To ci, którzy sądzą, że cnota to chroniczny brak okazji. Uchowaj mnie, Apollinie, od cnoty, ale wszystko we właściwym czasie i z najgłębszych pragnień. W powrotnej drodze marzyłam o NIM. To jedyna poważniejsza strata, że wyjeżdżam do Warszawy. Kiedyś pewna pani, która przyglądała mi się jak jadowitej kobrze pod szklanym kloszem, zapytała: __ A gdybyś się czesała- z grzywką, co ? To naprawdę nie chciałabyś być aktorką? __ Nie chciałoby mi się co wieczór wkładać cudzych,- zepoconych kiecek i udawać, że czuję to, czego nie miałabym ochoty czuć. __. Lilka ma naukowe zainteresowania — próbowała mnie ratować mama, blada ze wstydu za głupią córkę. — Tak, tak, jak nie czujesz tego tu, to nic by z tego nie było. „Tego tu" mówiła z przejęciem, waląc się pięścią w obfity biust. Miała na pewno dużo miejsca, żeby to czuć tu. Istotnie, nie czuję tego, a tu w szczególności. Dlaczego-miałabym powtarzać cudze słowa innym, kiedy mogę mówić własne? Odtwórca to nie twórca, przyznajmy. Teatr interesuje mnie wyłącznie jako widza. Aktorzy są konieczni. „Już starożytni" wpadli na to. Gdybym była reżyserem,, żądałabym wyłącznie doskonałości, choćby teatr i film stał się przez to sztuką ekstraelitarną. Nie ma nic bardziej żenującego niż na scenie aktorzyna małego formatu. Ja się wtedy wstydzę. Usiłuję nie patrzeć, nie słyszeć. Jest mi niewypowiedzianie głupio, że są ludzie, którzy dla taniego poklasku gotowi są się ośmieszać. Jeśli jeszcze to robią dla forsy. Merkury z nimi. Zawsze wolno mi przelecieć wzrokiem po afiszu i zabrać się do książki. Znajdą się tacy, którzy im zrobią z siebie publiczność. Ale jeżeli wierzą w swoją misję dziejową i widząc puste krzesła, czują się niezrozumiani „jak każda wielka sztuka", to już jest dramat.. „Bo widza należy trochę lekceważyć, to go bierze" — dowodzą niekiedy smutni recenzenci. ON jakoś nie lekceważy. Przeto może nie jest bożyszczem podlotków, ale pozwala Wierzyc w sztukę. On, jeśli lekceważy, to wszystko. Siebie, autora, reżysera, scenografa, ale w umowie z widownia. To właśnie jest w nim najwspanialsze. Zobaczę teraz stołeczne teatry, muzea, filharmonię. Ach, jakież to będzie piękne życie! 7 lipca 1951 r. Mama wyjechała na urlop do Łeby. Ciągnie ją jednak nad ten Bałtyk. Jeśli mnie nie myli całe myślowe spekulowanie, w odwiedziny na ferie będę jeździć do Gdańska. Chciałabym, żeby się mama wreszcie jakoś urządziła. Amant, którego poznałam w Krościenku, wydał mi się spokojny i inteligentny. Chyba byłoby im dobrze z sobą, mama nie znosi gwałtowników. Chciałabym przeżyć coś wzniosłego i jedynego. Odkąd jestem dojrzała, mam zawsze świetne warunki, żeby się stoczyć do rynsztoka, jak to się pisze w brukowych powieściach. Powodzenie, swobodę, często jestem sama w domu przez dni i tygodnie. Sama, a czasem z kimś. Do Michała czuję coś więcej niż pociąg fizyczny, coś więcej niż zainteresowanie mężczyzną i coś więcej niż to wszystko razem. Ale go nie uwielbiam. Widzę, że ma piękne, męskie ręce, kocham wprost przytulać się do niego. Michał czeka. Mój jeden gest więcej, sekunda braku kontroli i byłabym już inną Lilką. Nie mogę. To nie moralność. I nie wstyd. I nie brak uczuć czy odczuć. Nie potrafię o sobie zapomnieć. Nie, nie, nie, nie. Uczynię to bez namysłu, jeśli ten ktoś zapanuje nade mną tak, żeby wykluczyć wszelką myśl. Nigdy dla poznania. Jak w teatrze ON, tak w życiu Michał, pozwalają mi myśleć. W pierwszym wypadku to jest twórcze, w drugim raczej smutne. — Michał, kochany mój—-mówię absolutnie szczerze. Tak zwana dziewiczość jednak mi nie ciąży. Nie chcę dożyć chwili, żeby po uniesieniach i nieznanych: mi doznaniach zapytać siebie: __Dlaczego to zrobiłam? Muszę mieć gwarancję, że potem będę szczęśliwa. Patrząc na Michała, widzę, że on mi tej gwarancji dać nie może. Byłby czuły, tkliwy, delikatny i dumny. Prawdopodobnie, powiedział dziś coś genialnie niedorzecznego; — Gdybym wiedział, że będziesz mi wierna, jutro bym się z tobą ożenił. Po co te słowa, Michale! Wierność nie jest sprawą formalną jak ślub. Wynika wyłącznie z pragnień, nie nakazów. Chcę mu być wierna całe życie — znaczy więcej niż —• kocham go. Ja wcale tak nie myślę o Michale. Szczęśliwe te dziewczęta, które się nie zastanawiają. Tak, ale nie zamieniłabym się z nimi na miejsca, jak w klasie przed łaciną, żeby móc podpowiadać Jance słówka. Zabiorę się do pakowania walizki. Jakże mnie przyjmie to wielkie miasto? Przed mamy wyjazdem, odbyłam z nią następującą rozmowę: — Idę nadać na pocztę kołdrę i poduszkę na adres .Agnieszki. — Agnieszka jest w Warszawie? — Od roku. W zeszłym roku nie dostała się na studia z braku miejsc. W tym rokują przyjmą, po raz drugi świetnie zdała egzamin. — Co robiła przez ten czas? —• Pracowała w jakimś instytucie chemicznym jako pomoc laborantki czy coś. Wynajęła sobie pokój. Kupiła z rocznej pensji półlitrowy garnczek na mleko. Ona jest cudowna. — Chciałabyś z nią mieszkać? — Bardzo. Ona też, ale czy ja wiem? Wmeldować się komuś na głowę... Ona pokój zdobyła krwawo, mu.; go bardzo lubić. Rozumiem to. ¦— Przecież możesz się zatrzymać na czas załatwienia spraw formalnych w Domu Akademickim. W wakacje sa do dyspozycji takich jak ty studentów. — Tak, chyba tak zrobię, ale mam inne plany. — Ciekawe. — Udaję się do jaskini lwa. •—¦ Do samotnego mężczyzny. ¦— A cóż to znowu za historia? •— Do Maurycego. Zaprasza mnie. Ma dwa pokoje z kuchnią i chce mi jeden odstąpić. — Ani mi się waż. To wprawdzie człowiek o wielkiej etyce, ale pomyśl przez chwilę, będą cię odwiedzać twoi pomyleni znajomi, a to naukowiec. Potrzebuje ciszy, skupienia. No i to nie jest najwłaściwsze, abyś mieszkała z mężczyzną. —¦ Nie zamierzam mieszkać, tylko się zatrzymać. Jeśli rni przyznają D.A., wyniosę się. —¦ Zatrzymaj się u Agnieszki. — Nie. Ja chcę bliżej poznać tego człowieka. Nie zje mnie. To wielki samotnik. Czuję, że się zaprzyjaźnimy. On naprawdę chętnie odstąpi mi pokój. A Agnieszka będzie cierpiała, że rozwalam swoje rzeczy po jej kątach. Ja bym cierpiała, a jesteśmy do siebie podobne. To nie sprawa egoizmu... — Pozwolisz, że wystąpię raz z pozycji matki: kategorycznie zabraniam ci mieszkać u Maurycego. ¦—¦ Nie mów tego, bo przecież wiesz, że jestem rozsądna. Chyba nie chodzi ci o to, że nie wypada. — Także i o to. —¦ W Warszawie będę pewnie miała okazję robić więcej rzeczy, które raziłyby w tej dziurze. Będę chodzić na dansingi, jeśli mnie ktoś ciekawy zaprosi. __ Ładnie jedziesz się uczyć. ___ Nie jadę na teologię. W każdym razie napisz z Wybrzeża na jeg° adres. Nie wiem, gdzie będę, odwołaj ten zakaz. __Odwołam, jeśli mi przyrzekniesz, że przed każdym czynem minutę pomyślisz. __- Dwie minuty. Przyrzekam. __Odwołuję. Licz się z pieniędzmi, niech cię Warszawa nie oszołomi jak typową gęś z prowincji. . .__ Odprowadzę cię na dworzec. Napisz szybko. Ja też jutro wyjadę. Nie wyjeżdżam jakoś. Zawiadomiony o moim i Pelagii (tego mamie nie powiedziałam celowo) przyjeździe Maurycy czeka w tej chwili na Dworcu Głównym. Mogło mi coś wypaść. Powód jest jeden: bardzo, bardzo chcę zetknąć się już z tym nowym. Jest jednak trochę niepewności. W szkole wyczyściłam wszystkie sprawy na wysoki połysk. Opuszczam tę instytucję bez cienia żalu czy sentymentu. Także to miasto. Czy wrócę tu kiedyś ? Sądzę, że wyjeżdżam na zawsze. Do 1 października wprawdzie daleko, ale to już będzie tylko krótki przystanek wędrowca przy źródle, które wyschło. Jakkolwiek za lat kilka czy kilkanaście będę sądzić siebie z dzisiejszych dni, jedno wydaje mi się pewne: ładny kawałek życia mam za sobą. Przede mną dużo, nie ma co. Czy potrafię udrękę młodości—: poszukiwanie prawdy i słońca — przeistoczyć w coś konstruktywnego ? Zwłaszcza że wszelkie siły muszę czerpać z siebie. Czuję się lekka, jakby bracia Montgolfier napompowali mnie rozgrzanym powietrzem. Wstawiłam kwiaty do wanny, według instrukcji. Gosposia już odeszła, dalszy znak, że znajdzie się inną na Wybrzeżu. Patrzę na fibrową walizkę, w której jutro powiozę moją przyszłość, ten dziennik, solniczkę, trochę rudych i zielonych kolorków, pierwsze własne pantofle na wysokim obcasie i Alchemię słowa. Walizka nie będzie ciężka. Ale nie tylko dlatego nie zechcę się w Warszawie bawić w damę i nie zafunduję sobie numerowego (co już poprzednio w myślach wyreżyserowałam). Wszak chcę być tragarzem. Tragarzem ludzkiej typowości. Lubię symbole. Przeglądam się w lustrze. Czy przypadkiem nie wyglądam na dziewczę z prowincji. Chyba nie. Moje „stroje" są proste i przez to nie będą nigdzie razić. Mogą nawet od biedy uchodzić za indywidualny styl. Mało ich, ale za to zapędzę w kozi róg wszystkie nie domyte i „nie doprasowane" rówieśnice. Jakoś sobie pewnie poradzę. I z czasem nabędę trochę towarzyskiej ogłady, a wyrwana z dotychczasowej samotności nauczę się współżyć z ludźmi. Trudna to będzie dla mnie sztuka, nigdy nie miałam żadnych rygorów poza bardzo powierzchowną dyscypliną szkoły. Mój KP—Kodeks Podbojów, winien się zamienićwKP—Kodeks Postępowania. Nie zamienić się tak całkiem, nie przesadzajmy. Niech sobie współistnieją! Będę kontynuować pisanie. A miłość? Przyjdzie, wiem o tym. Potrafię na nią czekać — nie wyczekując. Michał? Już za mnie odpowiedział Iwaszkiewicz, poeta mój ukochany: Bo jeśli- ja chcę kochać, to już jak należy — Bo kto nie całkiem kocha, ten wcale nie kocha. Lecz kochać — to się wiązać. A ja muszę w drogę, I nie możesz się nawet o to na mnie gniewać, Że cię całować nie chcę i pieścić nie mogę •— Bo chcę iść coraz dalej — coraz giośniej śpiewać. Zwrot „że cię całować nie chcę" nie może być w moim wypadku brany dosłownie. Potraktujmy go więc jako gwiazdę przewodnią, literacką przenośnię, ostrzeżenie przed własnym, świadomym już sercem. Pójdę sobie na spacer trasą moich romantycznych randek. Rozsiałam tam wiele myśli. Może coś zakiełkowało? Może z którejś z nich wyrośnie słonecznik, uparcie, jak młodość, szukający jasności? Godzina szósta rano. Nie mogę już spać, jak nigdy słyszę daleki gwizd pociągów. Zaraz przyjdzie Pelagia, zjemy przyzwoite śniadanie. o" dziewiątej odjeżdżamy. Warszawo. Życie! Przyjmijcie mnie! Choćby w rewanżu za miłość, jaką was darzę. W podzięce — może kiedyś stanę się dobra i mądra? Zaczynam w tej chwili — życzliwym uśmiechem.