Barbara Parker Pokład Śmierci (Suspicion of Malice) Przekład Agnieszka Jacewicz 1. Obudził ją pies. Wycie. Rozpaczliwy skowyt przechodzący w szczekanie. Potem nic. Znowu odpłynęła w sen, wsłuchując się w cichy szum klimatyzatora. Deszcz bębnił w dach. Przez okno wpadało do środka blade światło. Znowu rozległo się szczekanie. Diana pomyślała, że Jack mógłby wstać i sprawdzić, co się dzieje. W końcu, do cholery, Buddy był jego psem. Przypomniała sobie, że Jack urządził poprzedniego wieczoru imprezę i kiedy o północy wróciła do domu, był już pijany. Dopiero o trzeciej nad ranem muzyka i śmiechy ucichły. Hau-hau-hau. Hau-hau. Łuuuuuu... Ściągnęła poduszkę z głowy i mrużąc oczy, spojrzała na budzik. Szósta czterdzieści pięć. Wspaniale. Ubrana w kraciaste szorty i koszulkę wyszła na werandę. Na dziedzińcu nic się nie działo. Ze swego miejsca widziała tylko stopnie prowadzące na osłoniętą werandę domu Jacka. Po przeciwnej stronie, za niskim murkiem, Zatoka Biskajska lśniła przyćmionym blaskiem starej monety. Nigdzie nie było widać psa. – Głupie bydlę. Przez ogród biegła brukowana ścieżka, znikająca pod cedrową pergolą. Prowadziła ku gęstwinie drzew palmowych. Stamtąd dochodziło szczekanie. Hau-hau. Hau. – Buddy! Chodź tutaj! Co on tam robi? Wyobraziła sobie wielkie ropuchy, oślizłe stwory o trującej skórze. Buddy potrafił zjeść wszystko. Zbiegła po stopniach, szybko przeszła przez ogród i przemknęła pod pergolą. Wieloletnie pnącza chroniły przed deszczem i przepuszczały niewiele światła. Opadłe liście przyklejały się do bosych stóp. W głębi ogrodu zbudowano fontannę. Diana słyszała jej plusk. Za zakrętem ścieżka kończyła się przy stojących półkolem, tekowych ławkach, klombach i wiszących koszach orchidei. Czarny labrador Jacka stał dokładnie pośrodku alei. Odwrócił głowę, spojrzał na nią i zamachał ogonem. Podeszła bliżej. Dostrzegła coś tuż obok psa. Nisko zawieszone, przesłonięte chmurami słońce ledwo tu docierało, rozpraszając cień, a to – cokolwiek to było – leżało do połowy ukryte w zaroślach. Powoli wyławiała z półmroku szczegóły. Nogi mężczyzny w luźnych spodniach. Stopy skierowane ku górze. Ramię. Pies, szczekając, podszedł do niej. Diana potknęła się, złapała równowagę i popędziła z powrotem ścieżką pod pergolą, przez mokry trawnik do domu Jacka, po schodach w górę. Związane włosy rozsypały się i przesłoniły jej oczy. Buddy tańczył wokół niej. Gwałtownie otworzyła siatkowe drzwi, zostawiając psa przed domem. Zapasowy klucz leżał schowany w muszli. Wyjęła go drżącymi palcami i wsunęła w zamek. Tylne drzwi prowadziły do kuchni. – Jack! Jack! Przebiegła przez korytarz, pośliznęła się na zakręcie. Lampa w kształcie kuli przymocowanej do nagiej figury z brązu roztaczała blade światło. – Jack! – Jej stopy zadudniły po schodach. – Jack, wstawaj! Drzwi sypialni otworzyły się gwałtownie i stanął w nich Jack ubrany w stare spodenki. – Przecież nie śpię! Wstałem! Co się na Boga stało? Wciągnął wypłowiałą, zieloną koszulkę i obciągnął ją na brzuchu. Miał zapuchnięte oczy. Wielkie wąsy koloru piasku z jednej strony zakręciły się w górę, z drugiej w dół. – Obok fontanny leży jakiś mężczyzna. Na ścieżce... o Boże, Jack... on nie żyje! Usłyszałam szczekanie Buddy’ego. Poszłam zobaczyć... – Diana przytrzymała się ramienia Jacka – a tam leżał na ziemi człowiek. Chyba nie żyje. – Jak to nie żyje? – No, nie oddycha! Nie rusza się. – Może śpi. – Nie! Buddy szczeka od dłuższego czasu. – Kto to? – Nie wiem! Bałam się zobaczyć! – Uspokój się. – Jack potarł dłońmi twarz. – Co za brak kultury. Akurat w moim ogrodzie. Pewnie zasnął. Zaczekaj na mnie na dole. Włożę tylko jakieś buty. – Mam zadzwonić na policję? – Nie. Jeśli chcesz mi jakoś pomóc, moja mała, zrób kawę. Drzwi się zamknęły. Diana usłyszała głos kobiety, potem ciche pomruki Jacka. Kilka sekund później wyszedł z sypialni w starych, skórzanych butach. Drzwi zamknęły się, ale nie dość szybko, aby Diana nie zauważyła potarganych rudych włosów i prześcieradła, przesłaniającego czyjeś piersi. Jack posłał jej surowe spojrzenie z pretensją, że jeszcze nie zeszła na dół. – To była Nikki – wyszeptała, gdy byli w połowie schodów. – Cii. Nic nie widziałaś, dziecino. – Lekko pchnął ją do przodu. Wyjrzał przez kuchenne okno tak, jakby bujna roślinność mogła się rozstąpić i odsłonić to, co kryła. Jedną dłonią przytrzymał zasłonę, a drugą podkręcił końce wielkich wąsów by nadać im spiczasty kształt. – Miałem nadzieję, że taką deszczową niedzielę będę mógł spędzić w domu, na luzie. Teraz chyba nie ma na to szans. – Opuścił zasłonę. – Jeśli moja znajoma zejdzie na dół, niech tu zaczeka. Muszę się rozejrzeć. – A kawa? – Pewnie. Zrób kawę, choć, prawdę mówiąc, nie potrzebuję jej po takim szoku. Jack pchnięciem otworzył tylne drzwi. Pies wstał z wycieraczki i machając ogonem, przewrócił butelkę po piwie. Wiele innych zaśmiecało werandę. Wszędzie stały pełne popielniczki. Trup? Raczej pijany na umór. Zdarzało się, że goście zostawali w ogrodzie, odsypiali nocne libacje, ale nie o tej porze roku, kiedy komary wpijają się w każdy skrawek odsłoniętej skóry, a wilgotność powietrza jest tak męcząca, że człowiek poci się, gdy oddycha. Mżawka zmieniła się w deszcz. Jack przez materiał kieszeni dotknął krótkiej trzydziestki ósemki. Okolica w zasadzie była bezpieczna. Nie spodziewał się zobaczyć nikogo obcego – przytomnego czy nie – ale nigdy nie wiadomo. Buddy biegł tuż obok niego. Główna aleja, brukowana kamieniami, prowadziła od domu ku niskiemu murkowi nad morzem i hangarowi, w którym Jack trzymał łódź rybacką. Ścieżka skręcała w lewo w stronę domu Diany. Inna wiła się wśród oryginalnych odmian kwiatów i palm, wiodąc ku grocie, zwariowanemu dziełu kuzynki Jacka, Maggie. Ułożyła okruchy z rafy koralowej w stos i ozdobiła je kiczowatymi pamiątkami z Florydy. Wykonaną z brązu figurę krowy morskiej ustawiła na ogonie. Z hipopotamiego pyska zwierzęcia woda tryskała do oczka, w którym gruby karp pływał wśród purpurowych bagiennych lilii. Przechodząc pod pergolą, Jack słyszał plusk wody, zagłuszający szum deszczu. Od czasu do czasu krople padały na kamienny bruk pod listowiem. Jack starł z twarzy pajęczynę i w tej samej chwili zobaczył nogi mężczyzny. Białe, płócienne buty żeglarskie ze skórzanymi sznurówkami. Spodnie koloru khaki pobrudzone ziemią i kawałkami zgniłych liści. Resztę zasłaniała kępa filodendronów. – Hej! – Jack już wiedział, ale mimo to zawołał: – Hej, obudź się! Krople wody padały z pergoli na liście krzewów, które poruszały się lekko, jakby drżały ze strachu. Buddy zaskowyczał. Jack wskazał dom. – Do domu! – Pies odwrócił się, machając ogonem. Jack podszedł bliżej filodendronów. Coś głośno zachrzęściło pod jego butem – skorupa ślimaka pękła niczym maleńka, brązowa filiżanka z porcelany. Lśniące ślady przecinały zygzakiem ścieżkę w wielu miejscach. Jack stanął przy udach leżącego i powoli zajrzał przez ogromne liście krzewu. Złapał krawędź jednego z nich i odsunął na bok. Zobaczył drugie ramię – umięśnione, pokryte blond włosami – i zakrwawioną dłoń. Zmiażdżone kości nadgarstka prześwitywały purpurą przez skórę. Bezwiednie przeniósł wzrok wyżej. Szybko ogarnął szczegóły łączące się w potworny obraz. Tułów w białej koszuli naznaczonej małymi, czerwonymi dziurami. Wszędzie mnóstwo krwi. Nie na koszuli. Na twarzy. Jej lewa połowa tonęła w czerwieni, której strumyki spłynęły do ucha i zmatowiły włosy mężczyzny. Jedno niebieskie oko patrzyło w górę. Z drugiego została tylko czarno połyskująca miazga. Jack miał wrażenie, że twarz leżącego się rusza. Potem dostrzegł mrówki. Zastępy mrówek. – O Chryste – jęknął, puszczając liść, który się zakołysał i wrócił na miejsce. Pochylony, z dłońmi opartymi o kolana, zaczekał, aż ustąpią mdłości i dopiero potem się wyprostował. – Buddy, chodź! – zawołał łamiącym się głosem. Idąc powoli w deszczu, próbował zebrać myśli. Woda skapywała mu z brwi i podbródka. Koszulka przykleiła się do pleców. Diana stała na werandzie. Szeroko otworzyła siatkowe drzwi i śledziła go wzrokiem. – Nie żyje, prawda? – wyszeptała. Jack wszedł do domu. Potrząsnął głową, gdy spytała, kto to jest. Wytarł twarz i szyję ścierką do naczyń. Kuchnię wypełniał aromat kawy, ale teraz nie miał na nią ochoty. Nikki siedziała przy stole, wpatrując się w niego wielkimi, zielonymi oczami. Jack w zamyśleniu pogładził wąsy i rozejrzał się po kuchni. – Jack? Kto to jest? – spytała znowu Diana. Skinął na Nikki. – Chodź ze mną na sekundę do gabinetu. Diano, bardzo cię proszę, posprzątaj werandę, dobrze? Nigdzie sama nie chodź, za chwilę wrócę. Poprowadził Nikki korytarzem. Stary, orientalny, wystrzępiony dywan tłumił ich kroki. W domu było za chłodno. Zanim Nikki, chichocząc, wśliznęła się do jego łóżka, nastawił klimatyzację na prawie dwadzieścia stopni. W gabinecie szarawe światło sączyło się przez drewniane żaluzje. – Co się dzieje Jack? Powiedz coś. Co się tam stało? Ktoś nie żyje? – Błyszczące, różowe wargi rozchyliły się. Mocno zacisnął dłonie na jej ramionach. – Musisz zachować spokój. Dasz radę? – Nikki skinęła głową. – To Roger. Ktoś go zastrzelił. Popatrzyła na niego, mrugając powiekami. – Roger? Roger... nie żyje? – Opadła na kanapę. – O Boże! Usiadł przy niej. – Kochanie. Wszystko się poplątało. 2. Deszcz syczał pod oponami. Wycieraczki na przedniej szybie kiwały się miarowo. Przez chwilę mżawka, zaraz potem ulewa. Poszarpane chmury toczyły się po niebie. To się musiało wkrótce skończyć. A może nie. O tej porze roku niczego nie można być pewnym. Anthony Quintana oparł łokieć o boczną szybę, przytknął dłoń do czoła i zacisnął ją. Długie palce przesunął w górę skroni, jakby chciał sprawdzić, czy nie ma pęknięć w czaszce. Wolałby teraz leżeć w łóżku. Spać albo odpoczywać, wszystko jedno. Nie lubił marnować niedzielnych poranków na pracę, jeśli następnego dnia nie miał rozprawy w sądzie. Cresswellowie nie byli nawet jego klientami – jeszcze nie. Mogli przyjść do jego biura w normalnych godzinach pracy. Nie pamiętał już, dlaczego się na to zgodził. Aha, tak. Prosił go oto Nate Harris. Radiowy prezenter muzyczny puścił kolejny kawałek. „Uuuu-ła-ła, bop – bop-aaaa”. Nate bezgłośnie poruszał wargami i wystukiwał rytm na kierownicy. Obserwował drogę przez okrągłe okulary w rogowej oprawie. Dziesiąta czterdzieści pięć. Słuchając idiotycznej muzyki, mknęli białym fordem taurusem sedanem Nate’a na północny wschód, w okolice, których Anthony nienawidził. Wiecznie zakorkowane drogi, niekończące się centra handlowe i pretensjonalne wieżowce, walczące o skrawek widoku na Atlantyk. Porter i Claire Cresswellowie mieszkali w jednym z nich. Porter zajmował się budową łodzi motorowych, więc miał masę pieniędzy. Całe doki, jak przypuszczał Anthony. Ostatnio Porter często przebywał w szpitalu, więc powierzył kierowanie firmą synowi Rogerowi. Rak wpłynął chyba na sprawność umysłową starego Cresswella, tak przynajmniej uważał Nate. Porter był przekonany, że jego syn okradał firmę albo potajemnie sprzedawał aktywa, a może nawet – Bój jeden wie – zamierzał przekształcić przedsiębiorstwo w międzynarodową spółkę produkującą kosiarki. Bał się, że urząd podatkowy zamrozi mu konta w banku. Nie chciał na progu zobaczyć agentów FBI. Błagał Nate’a, aby znalazł mu dobrego adwokata, specjalistę od prawa karnego. Anthony niewiele wiedział o Porterze i Claire. Nate po śmierci żony, która umarła trzy lata wcześniej, utrzymywał bliski kontakt z teściami, zwłaszcza z Claire, matką Maggie. Był sędzią sądu karnego. Dobrym człowiekiem, świetnym specjalistą, niezwykłą postacią, jakich niewiele zasiadało w salach sądowych tego okręgu. Lubił powierzać specjalnie projekty prawnikom prowadzącym sprawy, którym przewodniczył. Wymyślał programy edukacji społecznej, pomocy imigrantom, ochrony maltretowanych kobiet. Trudno było odmówić Nathanowi Harrisowi. Nate ściszył radio. – Co jest? Boli cię głowa? Mrugając, Anthony zdjął rękę z podłokietnika. – Co? Nie. – Rozpiął kołnierzyk i rozluźnił krawat. – Chyba nie będę tego potrzebował, prawda? – No, nie wiem. Porter i Claire traktują spotkanie dość oficjalnie. Gdzie masz rękawiczki? – No mejodas. Mam zdjąć ten krawat czy nie? – Ja nie mam krawata. Co właściwie znaczy to powiedzenie? – „Nie żartuj sobie ze mnie”. – Anthony złożył krawat. – A dokładnie? – „Nie wkurwiaj mnie”. Wiesz, co to znaczy. – Powinieneś napisać książkę – stwierdził Nate. – „Jak przeklinać po hiszpańsku”. Zamawiam nieocenzurowane wydanie. Chciałbym wiedzieć, co oskarżeni mówią o mnie podczas odczytywania wyroków. – Chyba zgłaszając mnie na ochotnika do zajęcia się interesami Cresswellów, uprzedziłeś Portera, że jeśli sprawa się przeciągnie, będzie musiał sobie poszukać innego prawnika. – Co ty mówisz? – Prawdopodobnie nie zostanę tutaj. Chyba już ci mówiłem? – Coś wspominałeś. Nie mów, że serio myślisz o przeprowadzce do Nowego Jorku? – Dlaczego nie? Przez wiele lat byłem obrońcą w tamtejszym sądzie federalnym i wciąż mam tam wielu znajomych. Mój syn mieszka z matką w New Jersey. Mógłbym bez przeszkód się przenieść do Nowego Jorku. – A twoja córka? Przecież niedawno tu przyjechała, żeby rozpocząć naukę w college’u? – Okrągłe okulary upodabniały Nate’a do siwowłosej sowy. – O co naprawdę chodzi? Nikt nie przenosi się z Florydy do Nowego Jorku. To nienormalne. Wyjeżdżasz z powodu Gail? – Kogo? – No mejodas – odparował Nate. – To nie ma z nią nic wspólnego. – Zerwaliście, potem przepadłeś w Hiszpanii, teraz mówisz o przeprowadzce do Nowego Jorku i twierdzisz, że to nie ma nic wspólnego z Gail? – Nie. Nate wrócił do obserwowania drogi. Westchnął. – Daj spokój, przyjacielu. Wiem, przez co przechodzisz. Ciężko ci, ale to minie. Anthony pewnie by się roześmiał, gdyby nie smutny wyraz twarzy Nate’a. – Nate... nikt nie umarł. Po prostu zwrócono mi pierścionek. Que lastima. Szkoda. Los ocalił mnie przed głupotą, przed poślubieniem tej kobiety. Wierz mi, nie zamierzam wcale płakać z tego powodu. – Posłuchaj siebie. Nie możesz nawet wymówić jej imienia. – Proszę bardzo: Gail. – Jesteśmy dziś trochę przewrażliwieni, co? Jakaś impreza wczoraj wieczorem? – Tak. W towarzystwie pudła akt z mego biura. – Fajnie było? – Nie. Deszcz spływał strugami po szybie od strony pasażera. Anthony patrzył przez nią na autostradę, którą niedawno poszerzono i upiększono palmami i kwiatami. Witamy w Aventura. Drogie samochody, białe twarze i konwersacje wyłącznie po angielsku. Przy ogromnym centrum handlowym taurus skręcił na wschód, w stronę oceanu. – Słuchaj – odezwał się Nate. – Jeśli dostanę nominację do federalnego, zwolni się miejsce w okręgowym. Powinieneś się o nie ubiegać. – Nie mam cierpliwości babrać się w tym gównie. – Oczywiście, że masz. Nie doceniasz siebie. Bez trudu zostałbyś wybrany. Znajomości wśród Kubańczyków, doskonała reputacja w barach. Znasz prawo. Na ławie sędziowskiej będziesz miał szansę zrobić coś dobrego. Nie płacą takich sum, do jakich jesteś przyzwyczajony, ale podejrzewam, że zebrałeś już dość, aby przestać się martwić o pieniądze. – Zebrałem dość, aby przestać się martwić o cokolwiek. – Anthony oparł głowę o siedzenie i zamknął oczy. – Kiedy byłem w Hiszpanii, zastanawiałem się, czy powinienem wracać. Tam jest inaczej, Nate. Nie ma takiego pośpiechu, nerwów. Nie mają przepisów rozstrzygających każdy cholerny problem. Możesz palić cygaro w restauracji i prawić komplementy kobiecie bez obawy, że zostaniesz oskarżony o molestowanie. To piękny kraj. Ludzie są uprzejmi. Są dumni z siebie, ze swojej historii, nie to, co w Miami. O tej porze roku jest tam gorąco jak w piekle, ale się przyzwyczaiłem. – Chyba żartujesz. – Tak myślisz? – Anthony spojrzał przez szybę na niskie wzniesienia pola golfowego, które powstało na dawnych mokradłach. – Szesnaście lat w zawodzie prawnika. Za miesiąc skończę czterdzieści trzy lata. Nie mogę w to uwierzyć. Mimo to nie jest jeszcze za późno, aby zacząć wszystko od początku. Mógłbym robić cokolwiek. Jechać dokądkolwiek. – Pewnie, ale Hiszpania... – Dlaczego nie? Znam język. Jak myślisz, skąd wywodzą się Kubańczycy? Popatrz tylko na to. – Podciągnął rękaw, odsłaniając przedramię. – Trzy tygodnie na Costa del Sol i wyglądam jak Cygan. Kupiłbym dom nad morzem i leżałbym w słońcu. Mógłbyś mnie odwiedzać. Tamtejsze kobiety są wspaniałe. Ale ty żyjesz jak mnich. Nate włączył migacz. Czekał na przerwę w sznurze jadących z przeciwka samochodów. – Mógłbym trochę zaszaleć. Zapisz mnie do kolejki. Zbliżali się do oceanu, którego granicę wyznaczał rząd wieżowców całkowicie zasłaniających widok. Za nimi błękitne plamy prześwitywały spomiędzy chmur o białych wierzchołkach. – Opowiedz mi o Cresswell Yachts. Czym się zajmują? Kto prowadzi firmę? Chcę przynajmniej udawać, że coś wiem. Z apartamentu Cresswellów na dwudziestym szóstym piętrze roztaczał się widok na krętą szosę, łuk brzegu Atlantyku i drapacze chmur w centrum Miami. Służąca wpuściła Anthony’ego i Nate’a do środka. Marmurowe podłogi przykrywały stare, orientalne dywany. Minęli obite jedwabiem krzesła i pozłacane stoliki, na których w porcelanowych donicach stały orchidee. Weszli do pokoju z wiklinowymi i ratanowymi fotelami. Drzwi balkonowe prowadziły na otoczony szklaną ścianą taras. Pod sufitem wirowały wentylatory. Zielone rośliny rzucały tropikalny cień. Podeszła do nich szczupła blondynka w spodniach i pastelowej, niebieskiej bluzce. Z uśmiechem przytuliła policzek do twarzy Nate’a. – Witaj, kochany. Nie widziałam cię od tygodni! Odwróciła się ku drugiemu z gości. Anthony wiedział, ile miała lat – sześćdziesiąt jeden – mimo to wciąż wyglądała pięknie. Miała młodzieńczą fryzurę z kosmykami opadającymi na policzki. Być może za uszami czy pod brodą pozostały jakieś ślady po operacjach, ale były niezauważalne. – Panie Quintana, tak się cieszę, że nas pan odwiedził. Jestem Claire. – Ujęła go za ręce. Uśmiechnął się. – Nie, nie. Proszę mi mówić Anthony, dobrze? Policzki Claire zaróżowiły się. – W porządku, Anthony. Och, Porter? Chodź, przywitaj się z gośćmi. Mąż gospodyni przyjrzał się nowo przybyłemu uważnie. Szare oczy tkwiły głęboko w kwadratowej, ogorzałej twarzy. Brodę przedzielał dołek. Gdy pokonywali ostatni kilometr, Anthony zdążył się dowiedzieć, że Porter Cresswell zarządzał firmą wspólnie z bratem Duncanem, którego wszyscy nazywali Dubem. Porter był dyrektorem generalnym, a Dub rządził działem handlowym. Żona Duba, Elizabeth, która awansowała w firmie z samego dołu drabiny, nadzorowała planowanie i produkcję. We trójkę utrzymywali wszystko w równowadze, aż do choroby Portera. Wówczas Porter przekonał syna, prowadzącego pokrewną firmę wynajmującą jachty, aby na jakiś czas zajął fotel dyrektora. Dał mu dziesięć procent udziałów. Nowy układ nie odpowiadał Dubowi i Liz, ale Porter zawsze robił wszystko po swojemu. Niestety, kiedy poczuł się lepiej, Roger nie chciał zrezygnować z władzy. Porter miał mocny uścisk dłoni. Kącik jego wąskich ust uniósł się. – Nate mówił mi, że jesteś całkiem niezłym prawnikiem, Quintana. – Nie chciałbym zaprzeczać sędziemu – odparł Andiony. Claire podeszła do Nate’a, który przyniósł ze sobą dużą, płaską paczkę. – A cóż to takiego? Wspominałeś, że zamierzasz przywieźć nam niespodziankę. – Chcę wam podziękować. To ty i Porter poradziliście mi, abym się starał o miejsce w sądzie federalnym. Zachęcaliście i namawialiście mnie, nie pozwoliliście zrezygnować. Jeśli dostanę tę posadę, będzie to w dużej mierze wasza zasługa. Porter pokręcił głową. – Daj spokój, Nate. Nie trzeba było. Nate podał im pakunek. Claire odkleiła taśmę. Szary papier zsunął się, odsłaniając płótno oprawione w złote ramy. – To obraz Maggie – powiedział Nate. – Namalowała go, zanim się pobraliśmy, więc nigdy go nie widziałem. Wspomniałem Jackowi, że szukam czegoś, a on pokazał mi to. Mówi, że to jedyny portret, jaki Maggie namalowała. Anthony podszedł bliżej. Nate wspomniał, że wiezie teściom obraz. Młoda baletnica z lśniącymi płowymi włosami, ubrana w krótką spódniczkę, stała samotnie w mroku kulis sceny. Miała płaską klatkę piersiową, była wysoka i szczupła. Wyglądała jak dziecko, a mimo to wydawała się urzekająco piękna. Niezwykłe niebieskawe światło sprawiało, że jej skóra lśniła. Claire przyjrzała się dziewczynie. – Ależ to Diana. Tutaj jest jeszcze małą dziewczynką, widzicie? – Spojrzała na Anthony’ego. – Diana jest siostrzenicą Portera, córką Duba i Lizzie. Ma dwadzieścia lat i jest solistką Miami City Ballet – wyjaśniła. – Naprawdę? Moja córka Angela chodzi tam na wakacyjne zajęcia. – Może się znają. Jaki świat jest mały. – Claire uśmiechnęła się do Nate’a. – Ten prezent to zbyt wiele. Nie możemy... – Nie, nie, Claire, dla mnie to wielka przyjemność. – Jesteś naprawdę kochany. – Postawiła obraz na ratanowej sofie, podeszła do Nate’a i pocałowała go w policzek. – Porter? Nie podziękujesz Nate’owi? – Cholernie miło z twojej strony, Nate. – Porter poklepał go po plecach. – Hej, kto chce drinka? Claire nie pozwala mi pić, ale mogę robić za barmana. Czego się napijesz, Quintana? Mamy rum. Jesteś Kubańczykiem. Potrafię przyrządzić świetne daiquiri. – Eee... Krwawą Mary. Bez selera. – Dobry wybór. Przyrządzam jeszcze lepszą Krwawą Mary. Nate? – Nate poprosił o to samo i Porter Cresswell, okrążając rzeźbiony mahoniowy stolik, dotarł do baru. Andiony podszedł do okien i spojrzał w dół, na szlak wodny łączący wybrzeża. Wspaniały widok. – Chcieli postawić tam jeszcze jeden wieżowiec. – Porter Cresswell ruchem podbródka wskazał przed siebie. – Musieliśmy podać ich do sądu. Wiesz coś o prawie tutejszych mieszkańców? – Nie, moją specjalnością jest prawo karne. Z ust Cresswella wyrwał się chrypliwy chichot. Wyszedł zza baru z drinkami w wysokich, kryształowych szklankach. Proszę bardzo, panowie – burknął tuż przy uchu Anthony’ego. – Po obiedzie my dwaj przejdziemy do gabinetu. Zostawimy Nate’a i Claire tutaj, niech sobie pogadają. Anthony stwierdził, że nie podoba mu się ten mężczyzna. W myślach zaczął dodawać cyfry do swego honorarium. Mała dłoń otoczyła jego łokieć. – Porter, kochanie, porozmawiaj chwilkę z Nate’em, a ja pokażę Anthony’emu galerię. – Obejrzyj sobie nasz najnowszy nabytek – powiedział Porter. – Kupiłem go od kolekcjonera z Chicago. Nawet nie pytaj, za ile. – Chętnie się dowiem. – Anthony uśmiechnął się do niego. – Sto trzydzieści pięć tysięcy dolców. To ostatnie większe dzieło mojej córki. Właśnie tyle warte są jej obrazy, a podobno ich ceny mają rosnąć. – To wspaniale. – Quintana dodał kolejny tysiąc do rachunku. Ten trafił na okładkę „Art in America” – wtrąciła Claire. – Napisali o niej cały artykuł. Mam ten numer, jeśli chciałbyś później go przejrzeć. – Oczywiście. – Nie przejmuj się, Claire ma metrowy stos tego magazynu. Wcale nie musisz go czytać. – Ale chętnie to zrobię – przyznał Anthony, stawiając drinka na barze. Szeroki hall zamieniono w galerię poświęconą twórczości Margaret Cresswell. Podłogę zrobiono z czarnych kamiennych płyt, a na suficie umieszczono mnóstwo punktów świetlnych. Claire stała i przyglądała się pracom córki, których zgromadzili tuzin albo i więcej. W samym centrum wisiała wielka abstrakcja w czerni z przebijającymi gdzieniegdzie plamami innych kolorów. Anthony’emu wydała się drapieżna i drażniąca. – To mój urodzinowy prezent od Portera. – Claire się roześmiała. – Nie pytaj, który! Czasem przychodzę tu i patrzę na nie. Maggie była piękną i utalentowaną dziewczyną. Nie zawsze dało się ją zrozumieć, co zresztą widać po jej pracach. Nigdy nie była znana jako artystka z Florydy, bo całe dorosłe życie spędziła na północnym wschodzie. Poznała Nate’a w galerii Jacka, który wystawiał jej obrazy. Oczarowała go. Poleciał do Nowego Jorku na jej pierwszą samodzielną wystawę, a rok później się pobrali. Bardzo się cieszyłam, bo przedtem rzadko ją widywaliśmy. Zwykle każdy myśli, że czas będzie płynął i płynął. – Zawahała się. – Pewnie wiesz o samobójstwie Maggie? – Tak. Nate mi powiedział. – Jest naprawdę kochany. Obwiniał siebie, ale ona walczyła z demonami na długo, zanim się poznali. Dzięki niemu przez chwilę była szczęśliwa. Miała tylko... trzydzieści trzy lata. – Claire umilkła. W jasnym, bezlitosnym otoczeniu wyraźnie widać było pomarszczoną skórę szyi, którą próbowała przesłonić drogą apaszką od Hermesa. Spojrzała na Athony’ego z uśmiechem. – Jeśli jej obrazy ci się nie podobają, nie ma sprawy. Nie każdemu odpowiadają. – Nie chodzi o to, że mi się nie podobają, ale, jak stwierdziłaś, są dość trudne do odczytania. – Podszedł bliżej. Farba została nałożona skomplikowanymi warstwami. – Kiedy po raz pierwszy spotkałem Maggie, pokłóciliśmy się. Twierdziłem, że sztuka musi coś wyrażać. Ona się upierała, że nie, bo to oglądający nadaje jej znaczenie. Bez widza nie istnieje. Teraz za każdym razem, gdy patrzę na obraz, przypominają mi się jej słowa. Rzadko spotyka się tak wrażliwych i mądrych ludzi. – Dziękuję, że mi to powiedziałeś. – Claire zamrugała powiekami. Ujęła Anthony’ego pod ramię. – Przepraszam cię za Portera. Sytuacja w firmie bardzo go stresuje. Nate chyba ci mówił. Porter, gdy był chory, pozwolił Rogerowi zająć się interesami i zanim się obejrzał, wszyscy skakali sobie do gardeł. Dla dobra firmy Porter postanowił wrócić, ale Roger mówi mu: „Tato, jesteś za stary. Za bardzo tkwisz w przeszłości”. Syna nie można tak po prostu zwolnić. Porter niemal wyłazi ze skóry. Może jeśli go uspokoisz, poczuje się lepiej. Anthony nie od razu odpowiedział. Czego się po nim spodziewali? Miał recytować modlitwy? Uczynić znak krzyża? Ujął dłoń Claire, ucałował ją z szacunkiem i przycisnął do piersi. – Nie martw się. Dopilnuję, aby wszystko było jak należy. Kiedy wrócili, Porter i Nate stali przy oknie, rozmawiając o kandydatach na wolne miejsce w sądzie federalnym. Nate był jednym z trzech. Porter wyjaśniał, dlaczego senator stanu Floryda powinien podać Nate’a do oficjalnej nominacji w Białym Domu. – Nawet nie pytaj, jak bardzo się przyłożyłem do ostatniej kampanii tego sukinsyna. – Bądź tak dobry, Porter, i nie przypominaj mu o tym. – Mógłbym zrobić dobry uczynek. – Porter zaśmiał się chrapliwie. – Jedno mu się udało. Powstrzymał budowę tego pieprzonego bloku na wprost naszego. Forsa wygrywa, chrzanienie przegrywa. Zapamiętaj to sobie. – Mamy taki napis na tablicy przed sądem – odparł Nate. Porter spojrzał na niego z ukosa i kątem oka dostrzegł Claire i Anthony’ego. – No, jesteście wreszcie. Co tam robiliście? Zabawiałeś się z moją żoną? Zobacz, jak się zaczerwieniła. – Porter, proszę. – Claire zacisnęła powieki. – Nasz gość zna się na żartach, kochanie. – Otoczył ją ramieniem i mocno pocałował w policzek, przygniatając jej oko. – Uśmiechnij się. No, pokaż nam, jak to robisz. Uśmiechnęła się i odsunęła od niego, klepiąc go delikatnie w pierś. – Jesteście głodni? – spytała. Na stoliku przy sofie stał telefon. Przycisnęła guzik, zaczekała, po czym poprosiła Marię, żeby przygotowano lunch. Odkładając słuchawkę, uśmiechnęła się. – Załatwione. Zupa będzie gotowa za pięć minut! Porter nalał sobie wody sodowej do szklanki z lodem. – Toast. Za Sędziego Stanów Zjednoczonych, Nathana Alana Harrisa. – Przyłączam się – powiedziała Claire. Anthony podniósł krwawą Mary. W tej sekundzie w pokoju rozległ się przytłumiony dźwięk dzwonka. – Często robisz w narkotykach, Quintana? – zagadnął Porter. – Czasami. Oczywiście wszyscy moi klienci są niewinni. – Wiadomo. – Porter uśmiechnął się i szklanką wskazał Nate’a siedzącego za barem i jedzącego solone orzeszki ziemne. – Podobno we wszystkich cholernych sprawach w sądzie federalnym chodzi o narkotyki. Pamiętam takiego jednego, co chciał, żebyśmy zrobili mu szybką łódź. To było jeszcze za starych, dobrych czasów kokaino wy eh kowbojów. Facet mówi mi, że zapłaci każdą cenę. Kazałem mu się zabierać. Pamiętasz sprawę Dona Aronowa? Znałem Dona. Kiedyś budował łodzie wyścigowe. Facet był w porządku, ale obracał się w złym towarzystwie. Skończył cały podziurawiony. Dzwonek wciąż dzwonił. – Kto to jest, do diabła? Gdzie się podziewa Maria? Claire wstała. – Może powinnam otworzyć. – Po to mamy pieprzoną służącą, żebyś nie musiała tego robić. Siadaj. Maria! – zawołał. Jego twarz poczerwieniała. – Otwórz te cholerne drzwi! Anthony usłyszał odgłos szybkich kroków na marmurowej posadzce. Kilka chwil później w drzwiach pojawił się krępy mężczyzna w zielonej, golfowej koszulce, a kroki gospodyni ponownie oddaliły się w kierunku kuchni. Porter zmarszczył brwi. – Nie powinieneś przychodzić bez uprzedzenia. Mamy gości. Claire przedstawiła sobie obecnych. – To jest Duncan Cresswell, brat Portera. Dub, to są... – Dlaczego nie zadzwoniłeś? Duncan pokręcił głową, jego twarz stężała. – Musiałem natychmiast porozmawiać z tobą i Claire. Na osobności. – Spojrzał na Nate’a. – Cześć, Nate. Przepraszam za najście. Claire przytknęła dłoń do szyi. – O co chodzi, Dub? Co się stało? – Zaczekamy w salonie. – Anthony wstał. Nate skinął głową i razem wyszli na korytarz. – Domyślasz się, o co chodzi? – spytał cicho Anthony. – Nie. Z patio dobiegł ich krzyk kobiety, potem jęk. – Nie, nie, nie... Odwrócili się dokładnie w chwili, kiedy Duncan Cresswell stanął w drzwiach. – Maria! Mario, chodź tutaj! – Kobieta już szła od strony kuchni, pytając, co się stało. Duncan chwycił ją za ramię. – Ich syn został zamordowany. Przynieś Claire jej pastylki z łazienki. No już! Pospiesz się! Pobladła służąca wybiegła. Nate zatrzymał Duncana, zanim ten ponownie wszedł do pokoju. – Dub! Co powiedziałeś? – Roger został zastrzelony zeszłej nocy u Jacka. – Nate spojrzał na niego zdumiony, nie mogąc wydusić z siebie słowa. – Policja na razie niczego nie zdradza, ale wygląda to na napad rabunkowy. Zniknął jego portfel i zegarek. Znalazła go Diana. Została u Jacka na noc, a kiedy po śniadaniu wracała do siebie, usłyszała szczekanie psa i znalazła Rogera. Od razu zadzwonili na pogotowie, ale było już za późno. Jezu, przecież on tam leżał całą noc. Diana dzwoniła do nas jakąś godzinę temu. Nie chciałem, żeby Porter i Claire dowiedzieli się o tym od policji. – O Boże. A Nikki? Czy ona wie? – Jeszcze nie. Policja wysłała kogoś do jej domu. Sąsiedzi powiedzieli, że wybrała się na weekend do West Palm Beach. Próbują teraz znaleźć numer jej telefonu komórkowego. Jezu, ale się narobiło. – Odwrócił się do drzwi. – To okropne. Najpierw Maggie. Teraz Roger. – Pozwól mi z nimi porozmawiać – poprosił Nate. Anthony wszedł do jadalni i zbliżył się do gospodarzy. Nie chciał się im przyglądać zbyt natarczywie, ale zdumienie i rozpacz zupełnie odwróciły ich uwagę od gościa. Równie dobrze mógłby być cieniem. Porter Cresswell ciasno oplótł ramionami żonę, która siedziała na sofie i płakała. Nate przykucnął przy nich. Służąca wbiegła z fiolką tabletek i pochyliła się nad łkającą Claire, dotykając jej ramienia. Dub podał jej szklankę wody. – Claire, Claire, kochana. Weź to. Taktownie zostawiając ich samych, Anthony wyszedł do salonu i podszedł do okna. Po chwili Nate do niego dołączył. – Zostań z nimi – powiedział Anthony. – Wezmę taksówkę. Nate przetarł chusteczką okulary. – Nie, lepiej będzie, jeśli pojedziemy obaj. Claire prosiła, żebym cię przeprosił za kłopot. Taka już jest. Zawsze dama. Obiecałem Porterowi, że dowiem się, co się stało. Dub zadzwoni do reszty rodziny. Straszne. Jak to się mogło stać? Przestało padać, ale wilgotna ziemia wciąż pachniała deszczem. Chwilę czekali na samochód. W końcu opony taurusa zachrzęściły na brukowanym podjeździe. Anthony właśnie otwierał drzwiczki, kiedy od strony parkingu usłyszeli wołanie. – Nate! W ich stronę biegł mężczyzna w białej panamie. Jego twarz zasłaniały ciemne okulary i wielkie, jasne wąsy. Przeskoczył przez niski żywopłot i przystanął przy nich, łapiąc oddech. – Już słyszałem – powiedział Nate. – Przyszedł Dub. Jest na górze. – Przeklęte gliny. Są u mnie dosłownie wszędzie. Musiałem wymknąć się tylnymi drzwiami. Jak się czuje Claire? – Źle. Idź do niej, ale nie zostawaj zbyt długo. Możesz sobie narobić kłopotów, znikając z domu bez uprzedzenia, Jack. – Później się tym będę przejmował. Ciemne okulary zwróciły się ku Anthony’emu. Nate przedstawił ich sobie. Nieznajomy był bratankiem Claire. Nazywał się Jack Pascoe. To w jego ogrodzie znaleziono zwłoki. Nate powtórzył to, co słyszał od Duba. – Domyślają się, kto to zrobił? I kiedy? Może ty albo Diana coś słyszeliście? Pascoe spojrzał na Anthony’ego. – Zupełnie nic. Każdy mógł wejść do ogrodu z ulicy. Wczoraj wieczorem nawet nie przyszło mi do głowy, że coś się może stać. Kto by się spodziewał czegoś takiego? – Wąsy Jacka wywinęły się na pulchne policzki. Pochylił się ku Nate’owi. – Mam szczęście, że cię tu zastałem. Moglibyśmy chwilę pogadać? Jakąś godzinę temu zostawiłem ci wiadomość na automatycznej sekretarce. Nie odsłuchuj jej. Czy moglibyśmy pana na chwilę przeprosić, panie... – Quintana. Zaczekam pod portykiem. Anthony odszedł powoli, z rękami w kieszeniach, udając brak zainteresowania. Gdy skręcał, dostrzegł, jak Jack Pascoe chwyta Nate’a za ramię. Ich słowa zagłuszył szelest liści palmowych. Minutę później Pascoe ruszył ku podwójnym przeszklonym drzwiom, które otworzyły się i na powrót zasunęły, zamykając go w czeluściach marmurowego hallu. W samochodzie Nate się nie odzywał. Mocno trzymał kierownicę. Sprawiał wrażenie starszego o trzydzieści lat. U wylotu drogi dojazdowej gwałtownie zahamował, skręcił w prawo i zatrzymał wóz pod drzewami. Radio cicho grało. Nate przekręcił gałkę i wyłączył je. – Mogę cię o coś spytać? – Pewnie. Domyślam się, że ma to związek z rozmową, którą właśnie odbyłeś. – Wczoraj wieczorem byłem u Jacka. Zaprosił do siebie kilka osób. – Nate uniósł okulary w rogowej oprawie, aby potrzeć grzbiet nosa. – Ojciec Jacka był bratem Claire, więc Jack i Maggie praktycznie dorastali razem. Miała pracownię za jego domem i właśnie tam go poznałem. W zeszłym tygodniu zadzwonił do mnie i zaproponował, żebym przyszedł w sobotę obejrzeć obraz, o którym wcześniej rozmawialiśmy. Jack jest dealerem sztuki. Powiedziałem mu kiedyś, że chcę dać coś Porterowi i Claire. Zaproponował ten portret. Zapłaciłem mu pięć tysięcy dolarów zaliczki. Anthony zaśmiał się krótko. A jaka jest ostateczna cena? – Dwadzieścia. – Alaba ‘o. Jesteś hojny. – Och, to i tak okazja. Wierz mi. W galerii Chelsea kosztowałby pięćdziesiąt. Jack sprzedał mi go taniej, bo chciał mieć pewność, że obraz trafi do Claire i Portera. To jedyny portret namalowany przez Maggie. – Nie rozumiem, w czym problem, Nate. Chyba że z obrazem jest coś nie tak. – Nie, nie, nic podobnego. Jack powiedział mi przed chwilą, że policja poprosiła go o listę gości. Mnie na niej nie ma. – Dlaczego? – To pomysł Jacka. Chciał mi wyświadczyć przysługę. Widzisz, Jack gościł wczoraj u siebie dość ekscentrycznych znajomych. Nie chciał, aby moje nazwisko znalazło się na liście wraz z nimi. – No tak, na pewno nie należysz do ekscentryków. – Wiem, jestem strasznym nudziarzem. – A o jakich ekscentrycznych znajomych chodzi? – Byli tam zaprzyjaźnieni z Jackiem żeglarze i ich dziewczyny, poeta, który upił się i układał wierszyki o wzwodzie. Brazylijska tancerka samby, która okazała się facetem, to taki mały dowcip Jacka. No i jeszcze kilku muzyków z bluesowego baru, gdzie Jack często bywa. Mówił mi, że nikt na pewno mnie nie zapamiętał. – Nate uśmiechnął się. – Może to prawda. Nie było to towarzystwo, które interesowałoby się sędziami. – Ani takie, w którym zwykle sędziowie się obracają. A zwłaszcza sędzia ubiegający się o nominację do federalnego. – Masz rację. – Usta Nate’a drgnęły może ze zdenerwowania, a może z niewytłumaczalnego rozbawienia. – Widziałeś wczoraj Rogera? – Z Jackiem. Około dziewiątej trzydzieści? Zamknęli się w gabinecie. Roger był tam może dziesięć minut. Siedziałem wtedy w pokoju, patrzyłem na tańczących i przeglądałem kolekcję starych płyt. – Rozmawiałeś z nim? – Powiedziałem tylko: „Cześć, Roger”, ale nawet na mnie nie spojrzał, więc nie mam pewności, czy mnie słyszał. Wyszedł od frontu, trzaskając drzwiami. Kiedy spytałem Jacka, co się stało, powiedział: „To samo bagno, co zwykle”. Bo Roger i Jack kłócą się o Claire. Jack jest jej jedynym bliskim krewnym i Roger myśli, że chodzi mu o pieniądze Claire. Ja w to nie wierzę i nigdy nie wierzyłem – stwierdził Nate. – Powinienem powiedzieć, że się kłócili – dodał po chwili. Anthony spytał, czy Nate słyszał, aby podczas rozmowy krzyczeli. – Nie, nic podobnego. Jack nie wyglądał nawet na zdenerwowanego. To ciągnęło się od lat. – Jak długo byłeś u Jacka? – Przyszedłem około ósmej i wyszedłem mniej więcej o północy. – Wpłacanie zaliczki za obraz nie trwa cztery godziny. – To prawda, ale... Jack urządza bardzo interesujące przyjęcia. Trudno się stamtąd wyrwać. Spróbuj się nie przyglądać, jak transwestyta uczy samby. Poza tym głównie słuchałem muzyki i obserwowałem innych. Wypiłem kilka drinków, pewnie więcej niż powinienem. – Chyba tak. Więc kupiłeś obraz, widziałeś, jak Roger Cresswell wchodzi i wychodzi, upiłeś się i uczyłeś się samby od brazylijskiego transwestyty. Gdyby to wszystko wyszło na jaw, mógłbyś się pożegnać z nominacją. Jeśli nie zamierzasz opuszczać sądu okręgowego, nie będę się starał o twoje miejsce. – Anthony podniósł dłoń, wyciągając palec wskazujący. – Ale przecież Jack Pascoe powiedział ci, żebyś się nie martwił. Nikt nie wie, że u niego byłeś. Nate uśmiechnął się słabo. – Prawdę mówiąc, wcale nie uczyłem się samby. Poza tym, dobrze wiem, co nakazuje mi moje stanowisko. Powinienem zadzwonić do wydziału zabójstw i złożyć oświadczenie. Nie. Przede wszystkim powinienem powiedzieć Jackowi, bo mogą mu zarzucić utrudnianie śledztwa. – Podziwiam twoje poczucie obowiązku. – Anthony udał, że trzyma przy uchu słuchawkę. – Halo. Detektywie, mówi Jack Pascoe. Wie pan, to idiotyczne, ale zupełnie wyleciało mi z głowy, że na wczorajszym przyjęciu był u mnie sędzia Nathan Harris! Nate kaszlnął, po czym głośno się roześmiał. – Usłyszymy o tym w wiadomościach. „Federalna nominacja cofnięta. Szanowany sędzia sądu karnego i transwestyta tańczący sambę biorą udział w dzikiej orgii w noc morderstwa spadkobiercy fortuny jachtowej”. – Przestał się śmiać. – Roger Cresswell nie żyje, jego matka i ojciec nie mogą się pozbierać, a ja myślę tylko o tym, jak ratować własny tyłek. – Nie przejmuj się – stwierdził Anthony. – To normalna reakcja. – Nigdy niczego się nie bałem, ale teraz obawiam się, że ludzie pomyślą iż kazałem Jackowi kłamać. To nieprawda, ale będą tak myśleli. Chcę się dostać do federalnego. Zasługuję na to. Bóg wie, że tak jest, ale jeśli ta sprawa wyjdzie na jaw, jestem skończony. – Postaramy się, aby do tego nie doszło. – Masz jakieś rozwiązanie? Czy w ogóle da się coś zrobić? – Pogadamy o tym – powiedział Anthony. – Zabierajmy się stąd. Postawisz mi lunch. 3. Jak na zwykłe przedstawienie w środku tygodnia, i to bez udziału głównych tancerzy, których większość nie wróciła jeszcze z urlopów, widownia teatru była zadziwiająco pełna. Kiedy przygasały światła, jedna z kobiet głośno wyraziła zdumienie. Gail Connor spojrzała w prawo. Jej matka pochylała się przez Betty, aby usłyszeć, co mówiła Verna. – Wszystko przez to morderstwo. Ludzie przyszli zobaczyć Dianę Cresswell. – Ale my kupiłyśmy bilety tydzień temu – sprostowała Irenę. – To ona znalazła ciało, wiecie? Własnego kuzyna! Wyobrażacie sobie? A teraz tańczy w dzień pogrzebu – wyszeptała Betty. – Są tu rodzice Rogera? – Wątpię. Claire była zdruzgotana. – Słyszałam, że nie żyli w najlepszych stosunkach z żoną Rogera. – Nie dziwię im się. Widziałaś ją? – Ciii – zasyczał ktoś w rzędzie za nimi i kobiety natychmiast odwróciły się ku scenie. Z głośników popłynęło tango. Czerwona, aksamitna kurtyna rozsunęła się, odsłaniając wnętrze argentyńskiego baru z lat trzydziestych. Mężczyźni mieli na sobie białe koszule i czarne spodnie. Kobietom w wydekoltowanych sukniach z szyfonu włosy upięto w ciasne koki. Gdy blond baletnica w połyskującej cekinami czerwieni wirując, zbliżyła się do mężczyzn, Irenę dotknęła nadgarstka córki. Gail domyśliła się, że tancerką była Diana Cresswell. Przekrzywiła głowę, aby lepiej ją widzieć zza osoby siedzącej przed nią. Nazwisko Cresswellów pojawiało się w wiadomościach od niedzieli. Zajęta pracą Gail nie zwracała na to uwagi, ale każdego ranka matka, ubrana w papuzio-zielony szlafrok i kapcie, czytała jej gazety, przerywając czasem, aby zamieszać jajecznicę albo posmarować masłem tosty. Spadkobiercę fortuny stoczni jachtowej znaleziono w ogrodzie kuzyna z siedmioma dziurami po kulach. Żadnych podejrzanych, niewiele poszlak. Brakowało portfela i roleksa. Żona zamordowanego wyjechała na weekend. W noc morderstwa odbyła się szalona impreza. Ale kto z obecnych mógł zabić Rogera Cresswella? Może był to tylko przypadkowy napad rabunkowy? Policja nie zamierzała snuć domysłów. Przerażeni sąsiedzi zatrudnili uzbrojone patrole. By nie urazić matki, Gail uprzejmie siedziała przy stole, ale przeważnie tylko dziobała jedzenie. To świeżo wyciśnięty sok, nie smakuje ci? Musisz jeść. Przygotuję ci jajko na twardo. A może tost z cynamonem i mlekiem? Zachorujesz, jeśli będziesz piła tylko herbatę. Dziwnie się czuła; miała trzydzieści cztery lata i znowu mieszkała w domu. Dom. To pojęcie stało się ostatnio bardzo mgliste. Dom, do którego się wprowadziła z narzeczonym – byłym narzeczonym – stał teraz pusty i czekał na kupca. Przedtem była mężatką, mieszkała z mężem i córką. Dave zarządzał teraz przystanią na Wyspach Dziewiczych. Karen pojechała do niego na wakacje. Jakie miejsce miało po jej powrocie stać się jej domem? Gail chciała znaleźć coś w dobrej dzielnicy, ale musiała najpierw podreperować stan konta. Krople potu łaskotały ją w kark. Powietrze w teatrze było duszne i zbyt ciepłe. Powoli wachlowała się programem niepewna, czy zdoła wytrzymać do przerwy. W końcu muzyka umilkła i z widowni popłynęła fala oklasków. Tancerze podeszli do przodu sceny, każdy mężczyzna prowadził partnerkę za rękę. Kobiety z gracją skłoniły się nisko, kostiumy błyszczały. Ktoś z pierwszych rzędów pospieszył ku scenie z pięcioma zawiniętymi w celofan bukietami róż i rzucił je niezdarnie na deski. W samym środku Diana Cresswell podniosła ten przeznaczony dla niej i dygnęła. Gail przestała bić brawo, obawiając się, że coś, co pęczniało w jej wnętrzu, pęknie i wywoła falę nudności. Miała nadzieję, że nie wykonując gwałtownych ruchów i oddychając, powoli zdoła przeczekać mdłości. Kurtyna opadła. Wolno rozjaśniły się światła na widowni. Irenę przesłoniła programem usta. – Gail. Pięć rzędów przed nami. Ta para z boku. Ona jest przewodniczącą Fundacji na rzecz Osób z Chorobami Serca. Podczas przerwy mogę do nich podejść i porozmawiać. Chcesz mi towarzyszyć? – Nie znam ich. – Ale ja znam. W twoim zawodzie warto mieć kontakty z takimi ludźmi. Mogę cię przedstawić. – Nie dziś. Światła przygasły i z głośników popłynęła wesoła, żywa muzyka. Chwilę później kurtyna uniosła się, odsłaniając namalowane drzewo oliwne i wiszący fragment pokrytego dachówką dachu. Na scenie pojawiło się dwoje tancerzy w strojach włoskich wieśniaków – dziewczyna w krótkiej spódniczce w pasy, mężczyzna w luźnej białej koszuli i czarnych rajtuzach za kolano. Oboje mieli tamburiny ozdobione wstążkami. Uśmiechali się do siebie nieśmiało jak kochankowie. Ich stopy ani na chwilę nie przestawały się poruszać. Gail postawiła łokieć na poręczy i oparła czoło na pięści. Młody tancerz, przemierzając scenę skokami, skrył się za kulisy. Tancerka miała teraz wykonać partię solową. Pasiasta spódniczka podskakiwała i opadała, dziewczyna wirowała, robiąc serię piruetów. Wstążki przy jej białym, koronkowym kapelusiku krążyły za nią. Po minucie mężczyzna ponownie susem pojawił się w polu widzenia. Seria piruetów i skoków zawiodła go na przeciwległy kraniec sceny. Muzyka dudnieniem sączyła się wprost do głowy Gail. Jej skóra stała się chłodna i wilgotna, żołądek podchodził pod samo gardło. – Mamo, przepuść mnie – wyszeptała, pośpiesznie szukając torebki. Potknęła się o stopę Betty i prawie upadła na Vernę. Z dalszej części rzędu popłynęły ku niej groźne spojrzenia i wzburzone posapywania. – Przepraszam – mruknęła. – Bardzo mi przykro. Szybko pokonała przejście, minęła czarną, aksamitną kotarę, ganiące zmarszczenie brwi biletera i korytarz. Wpadła do damskiej toalety. Zwymiotowała w pierwszej kabinie. Minutę później czyjeś obcasy zastukały o terakotę. Gail wiedziała, do kogo należały, jeszcze zanim przez szparę w drzwiach dostrzegła rude włosy. Spuściła wodę, wytarła usta papierem toaletowym i rozwinęła miętowy cukierek. – Gail? Kochanie? Wyszła z kabiny. – Wymiotowałaś? – Musiałam iść do łazienki. – Umyła ręce. – Wracaj na salę. Nic mi nie jest. – Nie, to krótka scena, zaraz będzie druga przerwa. – Mama z zatroskaniem patrzyła na odbicie córki w lustrze. Gail otworzyła szminkę. – Wiem, wyglądam okropnie. – Trochę blado. – Irenę przeciągnęła żółtą jedwabną apaszkę między palcami. – Chcesz już iść, kochanie? Mogłabym pojechać z tobą do domu taksówką. Nie będą mi miały tego za złe. – Jestem pewna, że zrozumieją. – Gail wrzuciła szminkę do torebki. – Przecież wszystko o mnie wiedzą, prawda? Plotkujecie o wszystkim. Zaszokowały ich nowe wiadomości? – Wstydź się. Niczego im nie musiałam mówić. Przecież nie są ślepe. Bardzo cię lubią. Gail oparła się rękami o blat i pochyliła głowę. – Wiem. Przepraszam. Drzwi osadzone na dużych, metalowych zawiasach zaskrzypiały. Do toalety weszła o lasce starsza pani, której towarzyszyła młodsza kobieta, niosąc jej torbę. Oklaski dochodzące z widowni ucichły, gdy drzwi się zamknęły. Po chwili drzwi otworzyły się znowu i do środka weszło więcej kobiet, wypełniając pomieszczenie paplaniną. Irenę podniosła torebkę. – Spróbuję znaleźć Betty i Vernę. Idziesz? – Za minutką. Gail ze szczotką do włosów w dłoni patrzyła, jak mama w skórzanych czółenkach wymaszerowuje z toalety szybkim, drobnym krokiem. Miała ochotę krzyczeć, uciec stąd, spacerować wzdłuż Lincoln Road, dopóki nie skończy się przedstawienie. Oczywiście, że wiedziały. Co za soczysty kąsek dla plotkarek. Na szczęście były zbyt uprzejme, aby rozmawiać o tym w jej obecności. Pewnie teraz o niej mówiły. Nie były przecież ślepe. Co widziały? Obracając się, Gail przyjrzała się swemu odbiciu. Czarna sukienka bez rękawów wciąż swobodnie opływała jej wysoką, szczupłą sylwetkę. Wygładziła ciemne blond włosy za uszami. Nic się nie zmieniło. W małym foyer stanęła w kolejce po napój. Teatr odnowiono w stylu art deco – łagodne łuki, czerwony dywan, stal na wysoki połysk i piaskowane szkło. Zaczęła przyglądać się grupie dziewcząt, ale szybko spuściła wzrok. Jedna z nich patrzyła na nią dużymi, brązowymi oczami. Angela Quintana. Gdy Gail ją rozpoznała, na moment zabrakło jej tchu. Było już za późno, aby się odwrócić, za późno, by niepostrzeżenie wrócić na widownię. Dziewczyna pośpiesznie przeszła przez hall, mijając ludzi stojących jej na drodze. Krótka czarna spódniczka i sandały na koturnach optycznie wydłużały i tak długie nogi nastolatki. Uprzejmie pocałowała Gail w policzek, potem uśmiechnęła się i przytuliła ją. Ów serdeczny gest był zaskakujący. – Cześć, Gail. Co u ciebie? – Wspaniale. – Niepewna, co ma robić, uśmiechała się. – A u ciebie? Zaczęłaś już studia? Odkąd rodzice się rozwiedli, Angela mieszkała z matką w New Jersey, ale postanowiła studiować na uniwersytecie w Miami. Gail pamiętała, jak ojciec dziewczyny mówił, że chce, aby była blisko dziedzictwa kultury kubańskiej, a gdzie miała do niego bliżej niż w Miami? Gail wiedziała, że rodzice emigranci często tak uważali. – Szkoła zaczyna się dopiero za dwa tygodnie – powiedziała Angela. – Na razie biorę lekcje baletu. – Ach tak, właśnie. I jak ci idzie? – Cudownie. To naprawdę trudne, ale bardzo mi się podoba. – A twój brat? Co słychać u Luisa? – Wszystko w porządku poza tym, że musiał chodzić do letniej szkółki, więc nie mógł pojechać z tatą do Hiszpanii. Ja nie mogłam z powodu baletu. Tata wrócił opalony na czarno, zrobił tam chyba dziesięć rolek filmów. Jak prawdziwy turysta. Musiałam mieszkać z Neną, bo nie pozwoliłby mi zostać samej. – A twoi dziadkowie mają się dobrze? – Gail wciąż siliła się na uśmiech. Wiedziała, że niedługo zabraknie im tematów do rozmowy. – Pewnie. Starzeją się, ale są bardzo kochani. – Angela miała na sobie niebieską bluzeczkę z krótkimi rękawkami. Jej talia wydawała się wąska jak łodyga kwiatu. Maleńki złoty krzyżyk połyskiwał tuż pod złączeniem obojczyków. Kiedy spojrzała na Gail, zmarszczyła brwi. – Tato mi mówił, że się rozstaliście. Na początku mu nie wierzyłam. Gail, tak mi przykro. Przez moment Gail się zastanawiała, jak wyjaśnił to córce. Pewnie nie wdawał się w szczegóły, może nawet udawał żal, w przeciwnym razie Angela nigdy nie podeszłaby do niej, aby się przywitać. Ciemne oczy nastolatki płonęły ciekawością. Gail machnęła ręką. – Wiesz, oboje jakoś sobie z tym radzimy. – Kolejka przesunęła się w stronę okienka. – Kupić ci coś do picia? Jakiś napój? Dziewczyna potrząsnęła głową i podeszła bliżej. – Gail, muszę cię spytać o coś bardzo ważnego. Chcę cię poprosić o przysługę. – Nie dla mnie, dla mego przyjaciela. Jest jednym z tancerzy, nazywa się Robert Gonzalez. To on tańczył tarantelę. Włoski taniec, w którego połowie Gail wyszła. – Ach tak, jest bardzo dobry. – Gail poprosiła sprzedawczynię o wodę sodową bez lodu. Położyła na ladzie dwa dolary i ponownie zwróciła się do Angeli. – Przepraszam, mówiłaś o przyjacielu... – Bobbym Gonzalezie. Chciałby porozmawiać z prawnikiem. Zauważyłam cię w kolejce i pomyślałam, rany, to przecież Gail. Mogłabyś się z nim zobaczyć po przedstawieniu? Ma problem. – Nie mogę dziś zostać, przykro mi. – Gail wzięła wodę sodową i ruszyła w stronę okna, omijając tłum. – A o czym chciał pogadać? Angela rozejrzała się i dopiero po chwili powiedziała przyciszonym głosem: – Wiesz o tym człowieku, którego zamordowano? O Rogerze Cresswellu? Bobby był na tej imprezie. Policjanci rozmawiali już ze wszystkimi i przyszli do mieszkania Bobby’ego, a on im powiedział, że nic nie wie. No i teraz chcą mu zadać więcej pytań. – Był tam, kiedy zamordowano Rogera Cresswella? – Nic nie widział. Nikt nic nie widział. Bobby niczego o tej sprawie nie wie. Gail wsunęła słomkę do wody. – W takim razie dlaczego Bobby nie chce rozmawiać z policją, jeśli wolno spytać? – Mówi, że nie mają nikogo podejrzanego, więc czyhają na niego, bo wiedzą, skąd on pochodzi. Wychowywał się na ulicach East Harlem. No, nie dosłownie na ulicach, ale to niebezpieczna okolica, w większości zamieszkana przez Portorykańczyków. Obiecałam, że mu pomogę, no i zobaczyłam tu ciebie. To zrządzenie losu. – Angie, to jest dochodzenie w sprawie morderstwa. Wiesz, kogo powinnaś prosić o pomoc. – Mego tatę? Ale on... jest zajęty. – Dla ciebie zawsze znajdzie czas. Na pewno. – No dobrze, powiem prawdę. Chodzi o to, że on nie lubi Bobby’ego. Kiedyś się z nim umówiłam i tata dostał szału. W kółko powtarzał, że absolutnie nie mogę się z nim widywać, że Bobby jest nikim. Mam zaczekać, aż zacznę studiować i znaleźć sobie jakiegoś miłego chłopca z dobrej rodziny. – Dziewczyna przewróciła oczami. – Jemu nikt się nie podoba. – Nie chcesz, żeby się dowiedział, że wciąż się spotykasz z Bobbym? – Widujemy się w studiu. Jesteśmy przyjaciółmi. Gail potrafiła wyczuć kłamstwo. – Ile on ma lat? Pytam tylko z ciekawości. – Dwadzieścia jeden. – Dwie pozłacane spinki przytrzymywały przedzielone przedziałkiem włosy Angeli, aby nie opadły na twarz. – Pomożesz mu? To ci nie zabierze wiele czasu. Poza tym, on chce zapłacić. Wiem, że ma trochę oszczędności. Delikatne brwi zbliżyły się do siebie, a gładką skórę czoła przedzieliła zmarszczka. Siedemnaście lat. W prostym nosie i pełnych wargach Gail widziała Anthony’ego. Angela miała ciemniejsze oczy, aksamitnie brązowe, otoczone długimi rzęsami. – Proszę. Przecież możesz z nim porozmawiać, prawda? Chociaż przez telefon. Nie powiem tacie, że cię spotkałam. Nie musisz mnie już więcej oglądać. – Och Angie, nie o to chodzi. Prowadziłam kilka spraw karnych, ale dochodzenie w sprawie morderstwa... Bobby powinien znaleźć kogoś, kto jest w tym dobry. Balet na pewno poleci mu dobrego adwokata. – Ale on nie chce im o niczym mówić. – Rozpacz na twarzy. Cichutki głosik. – Może ty kogoś znasz? Gail spojrzała w bok i oparła dłoń na biodrze. A więc to tak. Anthony Quintana wyrzuciłby tego dzieciaka za burtę bez chwili zastanowienia. Biedny Portorykańczyk nie jest wystarczająco dobry dla jego córki. Tancerz baletowy? Tym gorzej. Gail odstawiła szklankę na parapet i otworzyła torebkę. – No dobrze. Masz moją wizytówkę. Daj ją Bobby’emu i powiedz, żeby do mnie zadzwonił jutro rano. Będę w biurze do południa. – Jak myślisz, ile to będzie kosztowało? On na pewno chciałby wiedzieć. Gail uśmiechnęła się i pokręciła głowa. – Nic. Zajmę się tym. Wspaniale tańczy tarantelę. – Och, dziękuję ci! Będzie zachwycony. Angela przycisnęła wizytówkę do niemal płaskiej piersi. Pocałowała Gail w policzek i pobiegła do przyjaciółek. Jej ciemne włosy falowały wokół ramion w takt lekkich kroków. Zanim Gail i Anthony z hukiem zerwali zaręczyny, kupili dom w Coconut Grove. Teraz został wystawiony na sprzedaż. Oba komplety kluczy przekazali zawodowemu partnerowi Anthony’ego, który zajął się załatwieniem formalności, aby właściciele nie musieli ze sobą rozmawiać. Gail nic by nie zyskała na sprzedaży, ponieważ, według jej wyliczeń, była Anthony’emu winna więcej, niż wynosiła połowa wartości domu. Nie prosił wprawdzie o spłatę, ale ona, unosząc się dumą – czego teraz niemal żałowała – powiedziała pośrednikowi, że nie chce pieniędzy pana Quintany. Jeśli on nie zamierzał ich przyjąć, można je spalić. Postanowiła, że dopóki nie będzie jej stać na własny dom, razem z Karen zostaną u mamy. Willa znajdowała się niedaleko od centrum Miami, a z tyłu rozciągał się widok na Zatokę Biskajską. Podobała się jej cienista i spokojna dzielnica ogrodów otoczonych murami. Irenę do nowego pokoju Karen kupiła nowe zasłony i pasującą do nich kapę. Na półkach poustawiała wszystkie książki, maskotki, przybory malarskie, kamienie przywożone z podróży i inne skarby nagromadzone przez jedenastolatkę. Za dziesięć dni Karen miała wrócić z wakacji, które spędziła z Dave’em. Miał małe mieszkanko na wyspie St. John, z balkonem wychodzącym na zatokę Cruz. Wzdłuż prowadzącej tam piaszczystej i krętej drogi rosły bananowce i pasły się kozy, a w tle ciągnęły się zielone wzgórza. Karen przysłała zdjęcia. Zarobki Dave’a starczały mu na życie, ale nie na opłacenie prywatnej szkoły Karen w Miami, jej ubrań i aparatu korygującego zgryz. Patrząc wstecz, Gail boleśnie ostro widziała, że popełniła błąd, nie przyjąwszy propozycji partnerstwa w jednej z prestiżowych firm prawniczych w Miami. Była zbyt pewna siebie, za bardzo pragnęła pracować sama, samodzielnie wybierać kierunek. Chciała spędzać więcej czasu z Karen i Anthonym. Nie zamierzała z niczego rezygnować. Dlatego wynajęła biuro nieopodal dużego centrum handlowego i wydała oszczędności na meble, książki, wynajęcie sprzętu, pobory i po prostu na utrzymanie się na powierzchni aż do chwili rozkręcenia interesu. Ale go nie rozkręciła – jeszcze nie. Wystarczało jej na opłacenie rachunków, lecz niewiele zostawało. Gdyby się jej nie powiodło, musiałaby zaczynać od zera, znaleźć dobrze płatną pracę. Mogła mieć trudności w mieście, gdzie firmy chętniej zatrudniały Latynosów i nie brakowało prawników znających się na prawie cywilnym, które było specjalnością Gail. Może musiałaby się przenieść dalej na północ, do Tampa albo Orlando, gdzie angielsko brzmiące nazwisko nie przeszkadza w karierze. Na razie miała nadzieję, że zdoła jeszcze jakiś czas przetrwać. Wciąż wierzyła, że wszystko dobrze się ułoży. Ubrana w piżamę zastukała do otwartych drzwi pokoju mamy. Irenę siedziała na łóżku po turecku i pisała listy, używając książki jako podkładki. Spojrzała na córkę znad okularów. – Powinnam chyba zacząć używać poczty elektronicznej. Wszyscy tak robią. Nikt już nie wysyła zwykłych listów, prawda? – Możesz korzystać z mego komputera – zaproponowała Gail. – Wszystko ci objaśnię. – Świetnie. Zróbmy to jeszcze przed powrotem Karen. Chcę jej pokazać, jaką ma mądrą babcię. Według niej, nadaję się tylko na złom. No cóż, ja chyba też uważałam moją babcię za zniedołężniałą, kiedy miała pięćdziesiąt dziewięć lat. Ale to przecież jeszcze nie starość. Prawda? – Ciągle jeszcze jesteś smarkata. – Gail usiadła na krawędzi łóżka. – Mamo, przepraszam cię za to, jak się do ciebie odniosłam w teatrze. Nic mnie nie usprawiedliwia. Ostatnio w myślach mam same kolce, skorpiony i pająki. To okropne. Czasem któryś się wydostaje. Wybaczysz mi? – Zawsze. – Irenę ścisnęła ją za rękę. – Hej, znalazłam dziś klienta. Pieniędzy z tego nie będzie, ale za to zdobędę doświadczenie i rozgłos. To jeden z tancerzy. Ma na imię Bobby. Był na przyjęciu, podczas którego zamordowano Rogera Cresswella. Policja oczywiście przesłuchuje zaproszonych gości. Bobby nie chce się w nic mieszać i potrzebuje fachowej porady. – Naprawdę tam był? – Tak, ale niczego nie widział. Detektywi rozmawiają ze wszystkimi. Sądzę, że szybko skreślą go z listy i zajmą się następnymi. Nigdy nie zgadniesz, jak do tego doszło. Okazuje się, że Angela Quintana jest jego dziewczyną. Zobaczyła mnie w teatrze i pogadałyśmy sobie. Nie zajmuję się sprawami karnymi, ale w tym przypadku chodzi o krótką konsultację przez telefon. Pomyślałam, że zanim Bobby zadzwoni, wpadnę na górę do Charlene Marks. Dawniej pracowała jako prokurator. Pięć minut rozmowy z nią i będę przygotowana. Irenę złożyła okulary. – Dlaczego Angela nie poprosiła ojca, aby zajął się tą sprawą? – Se?or Quintana nie lubi Bobby’ego. Angela nie chce, aby się dowiedział, że wciąż się widują. – Jak go teraz nazywasz? Se?or Quintana? – Mogę mówić tak albo nazywać go „dupkiem”. Matka ostrożnie ułożyła okulary w pudełku z papeterią na nocnym stoliku. – Dobrze wiesz, że Anthony prędzej czy później o wszystkim się dowie. – Ona mu nie powie. A jeśli nawet, to co z tego? Jeśli Anthony’emu nie będzie odpowiadało, że pomagam Bobby’emu Gonzalezowi, to trudno. Matka spojrzała na nią. – Jeszcze o nim nie zapomniałaś, prawda? Gail się roześmiała. – Nie zapomniałam? Może i nie. Kiedy o nim myślę, mam ochotę rzucać, czym popadnie. Pomagam Angie, ponieważ ją lubię, a nie dlatego, że skrycie pragnę utrzymać kontakt z jej ojcem. Nie mogę chcieć tak po prostu komuś pomóc? Prawnicy czasem to robią. Dzieciaka szarpie policja. Tancerze nie zarabiają wiele. Opłacenie adwokata kosztowałoby go majątek. To będzie mój dobry uczynek. Jeśli sprawa się skomplikuje, przekażę ją Charlene. Irenę przez chwilę milczała. – Wciąż planujesz prosić ją, aby zawiozła cię jutro do lekarza? – spytała w końcu. Rozmowa zmierzała w złym kierunku. Gail starała się mówić spokojnie. – Wolę, żeby to ona mnie tam podrzuciła. Potem chyba zostanę u niej na noc. Zadzwonię do ciebie. – Wstała i pocałowała matkę w policzek. – Dobranoc, mamo. – Mogę przecież z tobą pojechać, a potem odwieźć cię do domu. – Nie, tak będzie lepiej. Charlene jest moją bliską koleżanką. – Podniosła się, ale Irenę mocno trzymała ją za rękę. – Powiem to jeszcze raz, choć wiem, że nie chcesz tego słyszeć. Porozmawiaj z Anthonym. Byłoby inaczej, gdyby wiedział. Gail pokręciła głową. – Dobranoc, mamo. – Przecież tylko się domyślasz, co by zrobił. – Nie domyślam się. Wiem. Zapomnij o tym. – Gail się roześmiała. – On nie chce mnie widzieć, rozmawiać ze mną, słyszeć o mnie, a ja czuję dokładnie to samo. Podjęłam decyzję i byłabym wdzięczna, gdybyśmy do tego nie wracały. Mówiłaś, że mnie rozumiesz. – Nie. Wcale nie rozumiem. – Bo dorastałaś w latach pięćdziesiątych w rodzinie katolickiej. Teraz świat jest inny. Kobiety mogą dokonywać wyboru. – Zawsze mogłyśmy! Postępujesz samolubnie i tchórzliwie. – Irenę zaczęła płakać. – Mogłabym się zajmować dzieckiem, a ty byś pracowała. Mogłabym pomóc. – Na litość boską. Nie ma żadnego dziecka. Irenę wyszarpnęła chusteczkę z pudełka. – Przecież to nie jakiś tam pęcherzyk, to twoje dziecko. Mój wnuk, być może już ostatni... – Och, przestań! To nie fair! – Gail przycisnęła dłonie do czoła, po czym opuściła je. – Muszę się położyć. – W drzwiach odwróciła się. – Zamierzasz ciągle płakać? Nie wywołasz we mnie poczucia winy. Mamo, mogłabyś przestać? Irenę położyła się i odwróciła twarzą do ściany. – Zrobisz to, co każe ci sumienie. Ja już nie mam ci nic do powiedzenia. – Jak śmiesz mnie osądzać? Dlaczego? Ty nigdy nie musiałaś na siebie zarabiać. Nie musiałaś się martwić o to, gdzie będziesz mieszkała ani czy Renee i ja będziemy miały w co się ubrać i czy pójdziemy do porządnej szkoły – wykrzyczała Gail. Wyrzuciła w górę ramię, zataczając nim krąg, pokazując dom i wszystko, co się w nim znajdowało. – Miałaś wspaniałe małżeństwo. Tata kochał cię aż do śmierci. Zajmował się nami. Nigdy nie nazwał cię dziwką i nie powiedział, abyś się wynosiła. – Poczuła ból w gardle. – Sądzisz, że mi się to podoba? Nienawidzę każdej upływającej minuty, ale to moja decyzja, moje życie i staram się najlepiej, jak potrafię! W pokoju zapadła cisza. Dopiero po chwili Irenę się odezwała: – Wiem, Gail. Idź już spać. Zobaczymy się rano. Kocham cię. Gail, patrząc przed siebie, pokiwała głową. – Ja też cię kocham. W sypialni zdarła celofan ze świecy zapachowej. Na etykiecie napisano: SPOKÓJ. Zapaliła ją. Potem wcisnęła guzik przenośnego stereo. Wysunęła się szufladka. Włożyła do niej płytę CD z muzyką rdzennych Amerykanów. Zgasiła lampę przy rozkładanym łóżku i ułożyła się wygodnie z kieliszkiem zimnego chardonnay w dłoni. Zerwali czwartego lipca. Odpowiedni dzień na fajerwerki. Była wtedy mniej więcej w szóstym tygodniu ciąży, ale znakomicie potrafiła się wówczas oszukiwać. Potem zauważyła, że jej piersi stały się bardziej wrażliwe. Zamknęła się w łazience z domowym testem ciążowym, mając nadzieję, że nie jest w ciąży. W migotliwym świetle świecy, otoczona dźwiękami drewnianych fletów, odbijającymi się echem od czerwonych ścian skalistego kanionu gdzieś, hen daleko, leżała oparta o poduszki i sączyła wino. Nie powinna w jej stanie. Ale przecież zanim zaczęto o tym głośno mówić, jej matka dzbanami piła martini przez obie ciąże. Zresztą teraz i tak nie miało znaczenia, co piła. Jak to się stało? Przecież uważali. Lekarz wzruszył tylko ramionami. – Zdarza się. Gdy już otrząsnęła się ze zdumienia, zaczęła się zastanawiać, czy powiedzieć Anthony’emu. Oczywiście, że o tym pomyślała. Rozważała wiele możliwych rozwiązań. Może dotarłby do niego jej list – choć partner Anthony’ego miał przykazane nie przyjmować żadnych listów ani telefonów od panny Connor. Czy wyparłby się ojcostwa? Był do tego zdolny. Wysłałby czek, aby ulżyć sumieniu? Krótko, i to przeważnie w snach, zastanawiała się, czy chciałby się z nią zobaczyć. Może próbowałby ją odwieść od decyzji. Ale nawet to nie zmieniłoby faktu, że problem był jej, nie jego. W rezultacie czułaby się dokładnie tak samo. Jutro nadeszłoby bez względu na wszystko. Jej wzrok spoczął na małym aksamitnym pudełku stojącym na krawędzi stołu. Położyła je tam wcześniej tego wieczoru. Chciała się zastanowić, co z nim zrobić. Zawierało parę kolczyków – trzykaratowe akwamaryny otoczone diamencikami. Anthony kupił je, bo pasowały do jej sukni ślubnej – srebrno-niebieskiej kreacji od Louisa Ferauda, za którą także on zapłacił. Gail odwołała odbiór zamówionej sukni i próbowała zostawić kolczyki w biurze Anthony’ego, ale akurat był nieobecny, a nikt nie chciał ich wziąć. Zabrała je więc do domu. Kiedy zobaczyła w teatrze Angelę, rozmyślała, czy ich jej nie ofiarować, ale były chyba zbyt eleganckie dla siedemnastolatki. Gail mogła je zatrzymać. Na czarną godzinę. Odstawiła wino, wzięła pudełko i przytrzymała je na zgiętych kolanach. Przycisnęła pozłacaną dźwignię i wieko powoli się uniosło. Nawet w panującym w sypialni półmroku kolczyki lśniły niczym światło słońca odbijające się w oceanie. Lindisima, powiedział, kiedy je założyła. „Są piękne jak twoje oczy. Jak wody otaczające Yaradero Beach. Zabiorę cię tam kiedyś”. 4. Z kolejną porcją szkockiej z lodem Anthony Quintana wrócił na fotel. Miękka skóra westchnęła, kiedy się w nią zapadał i skrzyżował stopy na otomanie. Z miejsca, w którym siedział, widział drzwi. W każdej chwili spodziewał się brzęku kluczy, a potem odgłosu kroków córki. Spóźniała się. Balet powinien się skończyć – według tego, co mówiła – około dziesiątej. Kilka minut na pożegnanie z koleżankami i dwudziestominutowa jazda do domu. Powinna już tu być od godziny. Anthony spojrzał na telefon komórkowy leżący na stoliku. Zastanawiał się, czy nie powinien raz jeszcze spróbować zadzwonić. Mogła celowo wyłączyć swój aparat. Albo po prostu zapomniała. Ufał Angeli, ale przecież wszystko się mogło zdarzyć. Jakiś podejrzany typ na ciemnym parkingu. Pijacy na drodze. Upił łyk szkockiej i wrócił do notatek, które trzymał na kolanach. Późnym popołudniem przybył kurier z przesyłką od Nate’a Harrisa. Koperta zawierała między innymi list opisujący postępy dochodzenia w sprawie zamordowania Cresswella. Nate poprosił znajomego prokuratora, zajmującego się przestępstwami grubszego kalibru, aby dowiedział się – oczywiście dyskretnie – jak przebiegało śledztwo. Nie była to dziwna prośba z ust przyjaciela rodziców ofiary, który – tak się akurat złożyło – był sędzią sądu karnego. Nate! Takie ryzyko! Mimo to Anthony był wdzięczny za informacje. Mógł się przekonać, w jakim kierunku zmierzała policja. Czy mieli podejrzanych? Gdyby kogoś aresztowano, problemy Nate’a by się skończyły. W niedzielę Anthony musiał na gorąco znaleźć jakieś rozwiązanie, najlepiej takie, które nie byłoby nielegalne, nieetyczne albo zabójcze dla kariery Nate’a. W zasadzie Nate powinien powiedzieć policji, że był na przyjęciu, nawet jeśli przekreślało to jego szanse na nominację do sądu federalnego – ale czy byłoby to sensowne, skoro nie miał nic istotnego do dodania? Anthony zadał mu trzy pytania: Czy wiesz, kto zabił Rogera Cresswella? Czy znasz kogoś, kto był na przyjęciu i mógł to zrobić? Czy wiesz coś o sprawie? Odpowiedź na każde pytanie brzmiała „nie”. Poradził więc Nate’owi, żeby wrócił do domu i trzymał gębę na kłódkę. Co do Jacka Pascoe, Nate miał mu podziękować za pomoc i doradzić, aby się spotkał z prawnikiem i powiedział mu o wszystkim. Gdyby adwokat kazał Jackowi iść na policję i sprostować zeznania, to trudno. Czy Pascoe naprawdę spotka się z prawnikiem? Anthony w to wątpił. Gdyby poszedł na policję, może zdołałby uniknąć zarzutu składania fałszywych zeznań, za to szanse na nominację do federalnego stopniałyby do zera, jeśli ktoś by się dowiedział, gdzie był tamtego wieczoru. Ryzyko było niewielkie, chyba że któryś z gości zapamiętał spokojnego, siwowłosego mężczyznę, siedzącego w półmroku, nieodzywającego się do nikogo i przyglądającego się wszystkiemu z dystansem zdziwionego naukowca. Na razie Nate’owi nic nie groziło. Wertując papiery, Anthony znalazł szkic dużej działki przy Old Cutler Road, na południe od centrum miasta. Wysokie, drewniane ogrodzenie z trzech stron, pięćdziesiąt metrów niskiego muru od strony morza. Każdy mógł się bez trudu dostać do środka przez bramę w drewnianym płocie, po którego drugiej stronie znajdowała się wolna działka, wykorzystywana jako parking dla gości. Porsche zamordowanego znaleziono przecznicę dalej. Czy zabójca wszedł do środka za Cresswellem? A może zaczekał, aż ofiara wróci? Ścieżkę oświetlały małe ogrodowe lampy wkomponowane w ogród. Odgłos dwudziestki dwójki zagłuszyła muzyka. Proch na koszuli Cresswella świadczył, że morderca strzelał z bliska. Dwie kule w pierś, trzecia pod kątem w ramię. Jedna w plecy. Krew na ścieżce. Cresswell przebiegł kilka metrów, zanim upadł. Zabójca stał nad nim i oddawał kolejne strzały. Ofiara instynktownie uniosła ręce, aby ochronić się przed dalszymi ranami. Piąta kula przeszła przez prawy nadgarstek. Roger Cresswell był już wówczas martwy albo umierający. Szósta i siódma trafiły w lewe oko. Pociski wirując przeszły przez czaszkę, zdruzgotały kość i rozdarły mózg. Ziemia wokół przesiąkła krwią. Przed odejściem zabójca wyłączył ogrodowe lampy, aby gościom nie przyszła ochota na spacer. Zginął portfel i zegarek – roleks wart ponad sześć tysięcy dolarów. Nie znaleziono żadnych śladów butów na ścieżce. Deszcz zatarł ślady w piasku za płotem i odciski opon samochodów, które tam parkowały. Anthony rzucił dokumenty na stolik, dokończył szkocką i wstał. Gdzie jest Angela? Wyobraźnia podsuwała mu same mroczne rozwiązania. Niecierpliwie nasłuchiwał pomruków silnika volkswagena garbusa. Chciał kupić jej coś bardziej solidnego, ale Angelę urzekła możliwość codziennego wstawiania świeżych kwiatów do malutkiego pojemnika na desce rozdzielczej. Wlał do szklanki resztę szkockiej. Z telefonu w kuchni wybrał numer Angeli. Brak odpowiedzi. Mieszkanie z nastolatką było trudne. Przed pięcioma laty jego była żona zabrała Angelę i Luisa na północ stanu. Ogromnie za nimi tęsknił – za dziećmi, nie za ich matką. Studiował prawo na Uniwersytecie Columbia i jakoś znosił chłodną samotność oblodzonych ulic i wcześnie zapadający mrok, kiedy poznał ją w klubie Salsy. Rosa była ładna i pełna życia. Miała dwadzieścia cztery lata i na tyle wyglądała. W salonie Anthony wziął listę gości Jacka Pascoe, usiadł na otomanie, po czym zaczął studiować wykaz. Wcześniej zabronił Nate’owi rozmawiać o sprawie z kimkolwiek. Ale teraz miał przed sobą spis gości Jacka, nagryzmoloną na papierze w linie kolumnę nazwisk. Anthony przypuszczał, że policja sprawdzi każde z nich, analizując przeszłość. Detektywi na pewno będą chcieli wiedzieć, gdzie każda z tych osób spędziła noc. Dokładnego czasu zgonu nie udało się ustalić, ale musiało to nastąpić po dziesiątej. Roger pojawił się u Jacka około dziewiątej trzydzieści, został mniej więcej dziesięć minut i wyszedł. W samochodzie Rogera policjanci znaleźli paragon ze sklepu Walgreen Liquors, wystawiony trzy minuty po dziesiątej wieczorem, i prawie pustą butelkę czarnego Johnny Walkera. Znaleziono także tysiąc dolarów gotówką i poświadczenie pobrania dwóch i pół tysiąca dolarów z banku. Saldo rachunku prawdopodobnie znajdowało się w portfelu. Policja szukała młodego tancerza z Miami City Ballet, Roberta Gonzaleza. Jeśli nie była to zbieżność nazwisk, Anthony miał okazję go poznać. „Cześć. Pan Quintana? Nazywam się Bobby Gonzalez. Angie jest już gotowa?” Chłopak przysiadł na brzegu sofy, odchrząknął, rozglądał się wokół i czekał, aż Angela skończy się ubierać. Gibki, umięśniony, metr osiemdziesiąt albo osiemdziesiąt dwa, kręcone, czarne włosy, blizna na kłykciach. „Ma pan bardzo ładny dom”. Grzeczny, ale oni wszyscy byli grzeczni wobec ojców dziewczyn. Czego się dowiedział Anthony? Gonzalez miał dwadzieścia jeden lat, urodził się w Nowym Jorku, mieszkał w East Harlem, a w wieku trzynastu lat przeniósł się z matką i rodzeństwem do Miami. Z dwoma innymi tancerzami wynajął mieszkanie przy Lenox Avenue w Miami Beach. Jeździł starym nissanem, w którym zaciemniająca folia odklejała się od szyb. Anthony nie zawstydził Angeli, zabraniając jej wyjścia tamtego wieczoru, ale kiedy wróciła, powiedział, że to było po raz ostatni. O ile wiedział, już się nie umawiała z Bobbym Gonzalezem. Policja miała powód, aby go podejrzewać. Latem przez kilka tygodni pracował w stoczni jachtowej Cresswellów. Obecni na przyjęciu zapamiętali spięcie między nim a Rogerem. Cresswell szturchnął Gonzaleza w ramię, a Gonzalez zagroził, że mu skopie tyłek. Jack Pascoe zapłacił chłopakowi, aby pomógł w sprzątaniu, ale ten ulotnił się około północy, zostawiając całą robotę gospodarzowi. Detektywi chcieli przesłuchać Gonzaleza, lecz ich unikał. Bobby miał już za sobą aresztowania za ukrywanie broni, posiadanie marihuany i opieranie się podczas zatrzymania. Anthony wiedział z doświadczenia, że takie zarzuty mogły nic nie znaczyć. Można je było zaklasyfikować jako zwykłe występki, ale i tak budziły jego niepokój. „Broń” zwykle oznaczała „nóż”. Rozległ się dzwonek telefonu komórkowego. Anthony niemal wywrócił drinka, chwytając aparat. – Angela? Dzwoniła Alicia, siostra Anthony’ego. Mówiła po hiszpańsku. Język ten uważano w rodzinie za bardziej prywatny. Miała nadzieję, że nie telefonowała za późno. Pytała, czy go obudziła. – No, no. Espero por Angela. Que pasa? – Wyjaśnił jej, że wciąż czeka na Angelę. Czy coś się stało? – Nie. Chciałam tylko z tobą porozmawiać, to wszystko. Przed chwilą powiedziałam dobranoc dziadkowi. Chciał wiedzieć, co u ciebie. Powiedział: „Gdzie jest Anthony? Jestem umierający, a on mnie nie odwiedza”. Miał łzy w oczach! Dzięki Bogu, Nena spała już u siebie. – On wcale nie jest umierający, Alicio. Znowu bawi się w te swoje gierki. – Powiedziałam mu, że jesteś jeszcze w Hiszpanii, że wkrótce wrócisz do domu. Kazał mi to dwa razy powtórzyć, zanim puścił moją dłoń. Anthony, musisz przyjść się z nim zobaczyć. W wieku osiemdziesięciu czterech lat, z rozrusznikiem serca, Ernesto Pedrosa wciąż potrafił manipulować innymi. Jego dom był pełen krewnych, na stałe mieszkała tam też pielęgniarka, a mimo to błagał Alicie, by zostawiła męża i dzieci w Teksasie i przyjechała na kilka tygodni, aby pomóc się nim opiekować. Alicia nigdy nie odmawiała jego żądaniom. – Wiesz, że się pokłóciliśmy. Nie chcę o tym rozmawiać – westchnął Anthony. Roześmiała się. – Pokłóciliście się? Ciotka Fermina mówiła mi o tym. Podobno nawrzeszczałeś na niego w jego gabinecie, a potem powiedziałeś Nenie, że twoja noga więcej w tym domu nie postanie. Dlaczego? – Alicio, jesteś mi bliższa niż inni w tej rodzinie, ale są pewne sprawy, o których nie mogę rozmawiać z nikim. – Nena powiedziała mi, że wszystko to się stało po tym, jak zerwałeś z Gail. Chyba oszalałeś. Co się dzieje? O tym też nie chcesz rozmawiać. Dlaczego zerwałeś zaręczyny? A może to ona? Które z was? – Nieważne. To już skończone. – Ona cię uwielbiała. Widziałam to w jej twarzy, kiedy na ciebie patrzyła. W twojej też. Co się stało, Anthony? Proszę cię. Co się z tobą dzieje? – Alicio, muszę kończyć. Angie zaraz wróci do domu, poza tym mam robotę. – Och, Anthony. Mój biedny braciszku. Twoja duma kiedyś cię zabije. Kocham cię, ale łamiesz mi serce. Opierając czoło o pięści, Anthony zamknął oczy. Po chwili wstał i podszedł do przeszklonych drzwi wychodzących na zatoczkę za domem. Przez patio i zasłonkę widział spokojną, czarną wodę, jasne okna po przeciwnej stronie i sylwetki łodzi cumujących w przystani. Staruszek znowu zaczynał swoje. Tym razem wykorzystywał Alicie. Przez trzydzieści lat – od dnia, kiedy Anthony został wbrew własnej woli ściągnięty z Kuby – Ernesto Pedrosa próbował nim manipulować. Jako chłopiec Anthony czuł ból razów zadawanych dziadkowym pasem, ale nigdy nie płakał, doprowadzając tym staruszka do jeszcze większej pasji. W wieku lat dwudziestu został wyrzucony z domu za czytanie literatury socjalistycznej. Jako dorosły odnalazł własną drogę, nie prosząc o nic – w przeciwieństwie do kuzynów, którzy dorastali wśród bogactw, godząc się na wszystko, czego staruszek od nich żądał. Anthony wszystko rzucał mu w twarz. Walczyli. Spierali się we wszystkim. Mieli różne zdania na temat Kuby i zdrady Amerykanów, jedzenia, upadku Związku Radzieckiego, delfinów, dziennika „Miami Herald”, embarga, rozwodu Anthony’ego, korupcji miejscowych polityków, a nawet podlewania trawy. Po każdej kłótni nie chcieli ze sobą rozmawiać. Anthony odwiedzał dom tylko podczas wakacji i świąt rodzinnych. Potem dziadek zaczynał wysyłać pośredników. Kuzyna, aby zaprosił Anthony’ego na obiad. Nenę, by spytała, czy będzie im towarzyszył podczas pasterki. Po latach takich manewrów spory traciły ważność i ogłoszono pokój. Ernesto wcale nie zmiękł, tylko się zestarzał. Zaproponował Anthony’emu wszystko – interesy warte setki milionów dolarów, szesnastopokojową posiadłość, konta bankowe, o których nie wiedziała nawet jego żona. Ernesto Pedrosa zamierzał oddać to wszystko, ale nadal chciał sam pociągać za sznurki. Anthony mógł próbować je przeciąć – dziadek na pewno się tego spodziewał – ale wystarczyła jedna chwila, jedna ohydna wiadomość, aby gra się skończyła. Niby nic skomplikowanego, ale nie potrafił wyjaśnić tego Alicii. Ani jej, ani Nenie, ani nikomu innemu. Ernesto Pedrosa zaaranżował morderstwo. Na jego polecenie zastrzelono mężczyznę i wrzucono go do rzeki. Morderca zrobił to nie dla pieniędzy, lecz z lojalności i szacunku. Z uwielbienia dla patrioty, który przez czterdzieści lat walczył o la causa – o sprawę, która była ważniejsza niż wszystko inne. Dla sprawy poświęcił jedynego syna, Tomasa, który zginął w Zatoce Świń. Dla sprawy finansował akty terroryzmu, naginał amerykańską politykę zagraniczną, podzielił społeczność. Dlatego prośby Pedrosy załatwiano bez szemrania. Mężczyzna, który zagroził jego wnukowi – jego życiu, jego krwi, jego dziedzicowi – musiał umrzeć. Ernesto nie poprosił o pozwolenie beneficjanta tej przysługi, ponieważ uważał, że Anthony nie ma cojones i nie dopilnowałby, aby załatwiono sprawę. Podczas kłótni staruszek przyznał się do wszystkiego. Anthony przeklął go, posyłał do piekła i z powrotem, podarł podziurawioną kulami kubańską flagę wiszącą na ścianie i cisnął nią w dziadka. Siedzący na wózku Ernesto tylko się roześmiał. „Dzwoń na policję. Każ mnie aresztować. Masz kręgosłup baby. Powinienem był cię zostawić na Kubie”. Anthony wyszedł, nie oglądając się za siebie. Ernesto, próbując go ocalić, zabił wszystko, co łączyło go z wnukiem. Już nie mogli żyć tak jak dawniej. Anthony nie potrafił zapomnieć, że zabity miał rodzinę – nie opuszczało go wrażenie, że sam pociągnął za spust. Alicia nie miała racji. To w żaden sposób nie łączyło się. Ona okazała się jedynie katalizatorem, powiedziała mu, czego dopuścił się Ernesto i zażądała, aby Anthony coś w tej sprawie zrobił. Co? Miał zniszczyć rodzinę, oddając staruszka w ręce policji? Nie rozumiała tego. Mówiła, że kryje Ernesta, aby chronić własną pozycję. Że władza jest dla niego ważniejsza od prawdy. Że stał się dokładnie taki jak dziadek. To zabolało go najbardziej: jej pochopne oskarżenia, jej brak zaufania, jej wola wiary w najgorsze. Oczywiście, że się wściekał, ale niedługo. Nie pasowali do siebie. Czuł ulgę człowieka, którego wyrzucono z windy na sekundę przedtem, zanim pękły liny, na których wisiała. Wrócił do kuchni, podniósł stojącą na blacie butelkę i obejrzał ją pod światło. Pusta. Kiedy ją kupił? W poniedziałek. Nie pamiętał, kiedy zdążył wypić całą. Wyrzucił ją do śmieci. Odwrócił się, słysząc odgłos otwieranych frontowych drzwi. – Angela. To ty? – Już jestem. Estoy a casa, papi. – Mówiła z amerykańskim akcentem. Próbował poprawić jej hiszpański, ale niechętnie go używała. – Cześć tato. – Gdzie byłaś? Jest późno, córeczko. Odwróciła się i spojrzała na niego. – Wolałabym, żebyś tak do mnie nie mówił. Nie jestem dzieckiem. – Spóźniłaś się. – Rozłożył szeroko ramiona. – To chyba mogę powiedzieć, co? Gdzie byłaś? – Poszliśmy coś zjeść po przedstawieniu. – „My” to znaczy kto? Ty i... – Kilka dziewczyn z mojej grupy. – Czy nie prosiłem cię, abyś dzwoniła, jeśli wiesz, że się spóźnisz? Próbowałem się z tobą skontaktować. Miałaś wyłączony telefon? – Nie zwróciłam uwagi. Wyłączyłam go w teatrze, a potem zapomniałam. – Jutro o ósmej mamy jechać na uniwersytet rozejrzeć się. O tym też zapomniałaś? – Papi, proszę, nie krzycz na mnie. Przepraszam. – Podeszła do niego i przytuliła się do jego ramienia. Przedziałek w jej włosach biegł prosto. Patrząc na delikatne kształty jej czoła i policzków, poczuł ból w piersi. – Naprawdę mi przykro, że się spóźniłam. To się już nie powtórzy. Nigdy nie potrafił się na nią długo gniewać. Pocałował ją w czubek głowy. – W porządku. Martwiłem się. Chodź, usiądź tutaj. Chcę z tobą porozmawiać. Sprawiała wrażenie, jakby go nie słyszała. Dopiero po chwili podniosła wzrok. – Tato, może nie poszłabym w tym semestrze do szkoły? Prawdę mówiąc, chyba nie jestem jeszcze gotowa na college. – Niegotowa? A co byś chciała robić? – Spróbowałabym się dostać do baletu. Zawsze potrzebują dodatkowych tancerzy do Dziadka do orzechów, a casting jest za kilka tygodni. Tylko muszę solidnie popracować, aby się przygotować. Poza tym mam sporo prób i przedstawień. Jeśli mi się uda i spodobam się im, może zatrudnią mnie na stałe. A jeśli nie, mogłabym w styczniu pójść do szkoły. Co ty na to? – Nie. – Dlaczego? – Kochanie, posłuchaj mnie. Nie za bardzo zauroczyły cię światła sceny? – Traktujesz mnie protekcjonalnie. – Angelo. – Ale to prawda! Tańczę, odkąd skończyłam siedem lat! – Nigdy nie mówiłaś, że chciałabyś tańczyć zawodowo. Czy teraz tego właśnie chcesz? – Jestem dobrą tancerką, lepszą niż pozostali w mojej grupie. Sam Edward Villella oglądał mnie w tym tygodniu. Wybrał mnie, abym pokazała reszcie, co mają robić. Powiedział: „Popatrzcie, jak ona się dobrze porusza, spójrzcie na jej linię”. Wybrał właśnie mnie. – I przez ten komplement zamierzasz zapomnieć o studiach, miejscu w akademiku, czesnym, które już opłaciłem... – Możemy poprosić o zwrot! – Wykluczone. Nie chodzi o pieniądze. Nie, nie dbam o nie. Oczywiście, że jesteś dobrą tancerką. Jesteś bardzo utalentowaną dziewczyną, ale sama przecież mówiłaś, że życie tancerki jest krótkie. Co potem? Nie masz wykształcenia ani zawodu. Myślisz, że będę cię utrzymywał? O nie. Byłabyś tak samo zepsuta jak wiele dzieciaków, których rodzice mają pieniądze. – Ale tato, to tylko przesłuchanie... – Nie. Nie mogę na to pozwolić. Nie patrz tak na mnie, Angelo. Masz dopiero siedemnaście lat. Musisz najpierw trochę wydorośleć. Zdobyć wykształcenie. Możesz tańczyć w wolnym czasie, o ile nie będzie ci to przeszkadzało w studiach. Czy kiedyś źle ci doradziłem? No, powiedz? – Nie, papi. – A zatem załatwione. – Otaczając ramieniem jej szczupłe ramiona, poprowadził ją do salonu. – Siadaj. Muszę ci coś powiedzieć. Anthony usiadł w fotelu, a jego córka przysiadła na otomanie. Wyprostowała się i splotła dłonie. Czekała. Wargi zacisnęła w wąską linię. Wciąż się gniewała. – Ten młody człowiek, który kiedyś przyszedł do naszego domu, Robert Gonzalez... Nam nadzieję, że nie widywałaś się z nim? Zamrugała. – W teatrze... – Towarzysko. Spotykałaś się z nim towarzysko? Byłaś z nim sama? Rozmawiał z tobą? – Dlaczego pytasz? – Tak czy nie? – Nie. – Nie wspominał nic o Rogerze Cresswellu? – Ja... Nie, nie sądzę. Kim jest Roger Cresswell? – To ten mężczyzna, którego zamordowano w zeszły weekend przy Old Cutler Road. Nie pamiętasz, jak mówili o tym w wiadomościach? – Ostatnio nie oglądałam telewizji. – Podczas przyjęcia ktoś go zastrzelił i zabrał jego pieniądze. Wiem od znajomego, że Bobby Gonzalez jest podejrzany. – Angela wlepiła wzrok w ojca. – Wiem, że to dla ciebie szok, kochanie. Ktoś, kogo znałaś, i w ogóle. Niestety, to prawda. Obiecaj mi, Angelo, że nie będziesz z nim rozmawiała. Nie zostaniesz z nim sam na sam. – Ale to nieprawda! Bobby nie mógł tego zrobić! Po prostu nie mógł. Anthony wziął ją za rękę. Na dwóch palcach miała niewielkie, złote pierścionki, na jednym srebrny. Takie niewinne. – Przykro mi, że muszę ci to mówić, córeczko, ale ludzie często nas zaskakują i to nie zawsze w sposób przyjemny. Chłopak odmawia udzielania odpowiedzi na pytania, groził Rogerowi Cresswellowi podczas przyjęcia i nie ma alibi. Był już wcześniej aresztowany za posiadanie narkotyków i broni. Można się tylko domyślać, jak wygląda jego kartoteka. Patrzyła na niego w zdumieniu. – Bobby ci o tym nie wspominał, prawda? – Pokręcił głową. – On może być bardzo groźny. Trzymaj się od niego z daleka. Obiecaj mi. – Otworzyła usta. – Angelo? Proszę o odpowiedź. Przygryzła wargi, po czym skinęła głową. – Tak, obiecuję. – Musisz być ostrożna z młodymi mężczyznami. Większość z nich chce od ciebie tylko jednego. To prawda. Wiele dziewcząt zrujnowało sobie życie, wierząc w ich kłamstwa i komplementy. Wiesz, o czym mówię, prawda, preciosal. Spojrzała na zaciśnięte na kolanach dłonie. – Tak, papi. – To dobrze. Teraz idź spać. Musimy wyjechać jutro o siódmej, żeby uniknąć korków na drodze. Obudzę cię o szóstej, dobrze? – Dotknął jej policzka. – Nie gniewaj się. – Si, papi. Wiem, że kochasz mnie ponad wszystko. – Śpij dobrze. – Wyciągnął do niej rękę. Pocałowała go na dobranoc. – Buenos noches, papi. – Z korytarza spojrzała na niego pociemniałymi, smutnymi oczami i pobiegła na górę. 5. Bobby sprawdził numer na wyświetlaczu pagera, wziął telefon komórkowy Seana Cresswella, przeszedł do drugiego końca sypialni i usiadł pod oknami na podłodze. W pokoju słychać było tylko pstrykanie przycisków konsoli gier. Usta Seana wykrzywiał w dziwny grymas. Szarpał joystickiem. Przez słuchawki słuchał Wu-Tang, ale Bobby i tak wolał mówić cicho. Gdyby matka Seana dowiedziała się, że tu był, pewnie by go wyrzuciła. Podobno miał zły wpływ na jej maleńkiego chłopczyka – dziewiętnastolatka z wyrokiem w zawieszeniu za zwinięcie porsche kuzyna Rogera z parkingu przystani jachtowej. Roger odzyskał wóz, ale mimo to wniósł oskarżenie, aby dać młodziakowi nauczkę. Bobby wybrał numer Angeli. Odebrała po pierwszym dzwonku. – To ja, dziecinko. Co słychać? Zaczęła płakać. – Angie? O co chodzi? – Gdzie jesteś? – U Seana. – Wspaniale. Bobby wiedział, że Angela nie lubiła Seana, ale nic nie mógł na to poradzić. – Dlaczego płaczesz, mamital – Muszę z tobą porozmawiać. Możesz przyjechać? Wymknę się z domu. – To dwieście osiemdziesiąt kilometrów. Co się dzieje? Co się stało? – Mój ojciec... powiedział... – mówiła cicho, ze ściśniętym gardłem. – Podobno policja myśli, że to ty zabiłeś Rogera Cresswella. – Bzdura. Dlaczego tak powiedział? – Ma znajomego, który wie, jak idzie śledztwo. Tata chciał mieć pewność, że się trzymam od ciebie z daleka. Bobby, wiem, że tego nie zrobiłeś, ale on mówił mi też o innych rzeczach. Powiedział, że kiedyś cię aresztowano za posiadanie narkotyków i broni. To prawda? – Co takiego? – Czy to prawda? – Umilkła. Usłyszał śpiewającą w tle Lauryn Hill. – Nie. Chodziło tylko o trawkę i mały scyzoryk. – Angela wciąż milczała. – Angie, przysięgam ci, to naprawdę było nieważne. Razem z przyjaciółmi wybrałem się na koncert w Bayfront, rozumiesz? Kazali nam się zabierać, ale ja się postawiłem. Dlatego gliniarze mnie pobili i przeszukali mi kieszenie. Zarzucili mi opieranie się podczas aresztowania, no i tamto. Trzy wykroczenia. – Trafiłeś do więzienia? – Na kilka dni, potem mnie wypuścili. Miałem rok w zawieszeniu. - I to wszystko? Nie zrobiłeś nic więcej? Bobby otoczył ramieniem kolana. – To był ostatni raz. Przecież chcę tańczyć. – A przedtem? – Nieważne, dziecinko. To już przeszłość. – Chcę wiedzieć – upierała się. – Ja mówię ci o wszystkim, prawda? – Tak, ale ty nic nie robisz. – Roześmiał się. – Mi angelita. – Czy to, co zrobiłeś, było złe? – Nie, nie... złe. – Zamknął oczy i oparł czoło o ramię. – Teraz jest inaczej, Angie. Z tamtym już skończyłem. – Siedziałeś w więzieniu? – Nie, dziecinko. Zatrzymali mnie na jakiś czas, to wszystko. Tylko mój wuj zlał mnie w domu. – Znowu słyszał tylko głos Lauryn Hill płynący ze stereo. – Angie? Twój stary próbuje cię przestraszyć. Hej, przecież to ja. Pamiętasz mnie? To ja, Bobby? – Och, mówił takie okropne rzeczy – powiedziała szeptem. – Znowu dzisiaj pił. Czułam to w jego oddechu. Naprawdę się na mnie wściekł. – Uderzył cię? – No... nie. – Jeśli to zrobi, zabiorę cię stamtąd. Nikomu tego nie wolno, nawet twemu ojcu. – Bobby, wszystko w porządku. On mnie nigdy nie bije. Po prostu był wściekły, bo późno wróciłam do domu. – Przepraszam. To moja wina. – Nie, nie, moja. Boże! On się zachowuje tak niedorzecznie. Chce kontrolować moje życie. Nie pozwala mi startować w castingu do baletu. Mówi, że tańczyć mogę w wolnym czasie. Akurat. – Spróbuj i tak. Nie pozwalaj, aby tobą rządził. Musisz być silna. – Wyrzuciłby mnie. Powiedział, że jeśli nie pójdę do szkoły, nie będzie mnie więcej utrzymywał. – Ja się tobą zajmę. – Naprawdę? Roześmiał się cicho. – Wiesz, że tak. – Bobby? – Wyobraził sobie, jak Angela przysuwa słuchawkę blisko ust i zasłania je dłonią. – Jest coś jeszcze. Chodzi o tamtą noc, kiedy zginął Roger Cresswell. Ojciec mówi, że nie masz alibi, ale przecież je masz. Byłeś ze mną. – Zapomnij o tym. Ciebie w to nie wciągnę. – Bobby! Ale ja chcę. – Nie, wszystko w porządku. Poproszę Seana, żeby mi pomógł. Naprawdę. Nie martw się. – Co powiesz Gail Connor? Powinieneś mówić jej prawdę. – O tobie jej nie powiem. – Ona wie, że się spotykamy. – I sądzisz, że nic nie powie twemu ojcu. – Obiecała, że tego nie zrobi. – Dlaczego się rozstali? – Nie wiem. To pewnie wina taty. Ona jest bardzo miła. Polubisz ją. – Hej, Angie. Nie możesz się tak bać ojca. Rozumiesz? Nie jesteś dzieckiem. – Ale on mnie traktuje jak dziecko. – Niemal poczuł ciepło jej westchnienia. – Bobby, sądzisz, że Edward naprawdę wierzy w to, co powiedział? – Mówiłem ci już dziesięć razy, że tak. Ten facet nie gada głupot. – Myślisz, że mam szansę się dostać? – Przecież już ci powiedziałem, prawda? Uwierz w siebie. Weź na przykład mnie. Pomyśl sobie, ze wszystkich facetów na ziemi chyba najmniej pasuję do baletu... – Kocham cię, Bobby. – Ja ciebie też, mamita. Jesteś najwspanialszą częścią mego życia. – Lepszą niż taniec? – To zupełnie co innego. Jak jabłka i pomarańcze. – A ja czym jestem? Jabłkiem czy pomarańczą? Za każdym razem, gdy jej głos przybierał zmysłową barwę, przestawał myśleć rozsądnie. – Mmm. Jesteś jabłkiem. – Czy jestem jabłkiem godnym pożądania? Chciałbyś teraz ugryźć kawałeczek? – Rany. – Roześmiał się cicho. – Wielki kawał. Naprawdę soczysty. – A od czego byś zaczął? Może... od tego? Albo... niech pomyślę... od tego? Przysunął aparat bliżej ust. – Angelo. Próbujesz mnie skusić, żebym przyjechał i ci pokazał? Wstrzymała oddech i wyszeptała: – Kurczę, tata. Muszę kończyć. Gdy Bobby odłożył telefon z powrotem na biurko, Sean wciąż siedział rozwalony na fotelu i grał w Ulicznego wojownika, wpatrując się w ekran stojący tuż przy jego bosych stopach, opartych o podnóżek. Zdjął słuchawki. – Kto to był? Twoja kobieta? – No. Bobby patrzył jak zawodnik Seana, czarny mężczyzna w bandance, strzela do wojownika kung-fu. Krew trysnęła na asfalt, po czym zniknęła, a postacie nagle znowu stanęły naprzeciwko siebie. – Chcesz dziś dokądś iść, bracie? – spytał Sean. – Dlaczego w to grasz? Gra jest nudna. – Chcesz gdzieś wyjść? Mam trochę kasy. Moglibyśmy pójść na plażę. – Nie, muszę jutro wcześnie wstać. Bobby spoglądał na dłonie Seana szarpiące joystick. Chłopak miał się uczyć algebry do końcowego egzaminu w Miami-Dade. Letnia szkoła była jednym z warunków zawieszenia wyroku. Inteligencji mu nie brakowało, ale nie mógł chodzić do normalnego college’u, ponieważ narobił sobie kłopotów w szkole średniej. Szkoda, bo rodzice mogli go posłać wszędzie, nawet na Harvard. Bobby usłyszał na dole głosy. Podszedł do drzwi i uchylił je odrobinę. Diana coś krzyczała. Chodziło o dom przy South Beach, bliżej baletu. – Zapracuj sobie na to! – wrzasnęła matka. – Mnie nigdy niczego nie podawano na srebrnej tacy jak tobie. – Przecież pracuję! Mam zajęcie! – Za pięćset dolarów tygodniowo. Spodziewasz się, że będziemy cię dofinansowywali i robimy to. Ale w zamian słyszymy tylko: „Chcę więcej, więcej”. Do kogo należy ten nowy wóz na podjeździe? Chcesz mieć pierwszą ratę za dom? Sprzedaj samochód. – Jak mam sobie poradzić bez samochodu? – Hej! – wtrącił się ojciec Seana. – Zamknijcie się obie. Liz, przecież możemy pożyczyć jej pieniądze. – Pożyczyć? Nie pożyczymy jej już ani centa. Musi się nauczyć odpowiedzialności. – Seanowi i Patty dajecie wszystko, czego chcą, a ja gówno od was dostaję! – wykrzyczała Diana. – Może gdybyś poprosiła, zamiast żądać... – Wynoszę się stąd. Wracam do Jacka. – Więc idź. – Świetnie, ty samolubna, pretensjonalna suko. – Co? Co? Powtórz to. Powtórz. – Bobby usłyszał jakieś krzyki i odgłosy uderzeń. – Ty pyskata świnio! Po tym, co dla ciebie zrobiliśmy... – Przestań! Nie! – Liz! Zostaw ją w spokoju. Jezu, akurat w środku monologu Jay. Ale sobie wybrałyście porę. Najstarsza z dzieci, Patty, biegła korytarzem. Jej głos zbliżał się do schodów. – Zamknijcie się! Czy nie możecie być cicho? Chciałam się przespać! Diana płakała. – Nienawidzę tego domu! Idźcie wszyscy do diabła! Ktoś wbiegł po schodach i przystanął. Drzwi się otworzyły i z trzaskiem uderzyły w ścianę. – Jesteś zadowolona, Liz? Co? – krzyknął Dub. – Patty, wracaj do łóżka. Przepraszam, kochanie. Idź spać. Chwilę później rozległy się kroki Diany zbiegającej po schodach. Trzasnęły frontowe drzwi. Bobby cicho zamknął pokój Seana. Kiedyś myślał, że ta rodzina była w porządku. Wielki dom, nowe samochody, wszędzie czysto, zawsze pełna lodówka. Jedna z dziewcząt na studiach, druga w balecie, Sean w sportowej drużynie Gulliver Prep – dopóki go stamtąd nie wyrzucili. – Diana właśnie wyszła. – Aha. Zawsze się o coś drą. Matka mówi, że Diana tylko wyciąga od nich pieniądze. Ojciec chce w spokoju oglądać telewizję. – Sean szarpnął joystickiem. – Moglibyśmy skoczyć do Grove. To bliżej. Mam kluczyki do korwety. – Nie. Jestem zmęczony. – Raz się żyje, bracie. Bobby usiadł na skraju łóżka, mrugając oczami ze zmęczenia. Bolała go lewa kostka. Źle dziś na nią wylądował, choć nikt tego nie zauważył. Za mało spał, za ciężko ćwiczył. Kiedy tu przychodził, Sean pozwalał mu się przespać na rozkładanym fotelu, ale teraz sam w nim siedział, grając w swoją grę. Światło ekranu padało mu na twarz. Przypominał ojca – pucołowate policzki i szerokie czoło. Miał kolczyki w uchu i w pępku, a kiedy wychodził jeszcze jeden wkładał w brew. Włosy krótko przycinał i tylko na czubku głowy zostawiał dłuższe. Bobby też kiedyś nosił podobną fryzurę, ale wyglądała idiotycznie na scenie, więc zapuścił włosy, zanim zgłosił się na casting do baletu. Chodził do szkoły baletowej razem z Dianą i jakieś pięć lat temu poznał Seana. Seanowi spodobał się tatuaż Bobby’ego, który chłopak później usunął. Zaczęli się spotykać. Potem Liz stwierdziła, że nie chce, by Bobby do nich przychodził. Nie byłoby go teraz u Seana, gdyby się nie bał iść do domu albo do kumpli na plaży. – Hej, Sean. – Pochylił się i poklepał przyjaciela w ramię. – Chcę, żebyś coś dla mnie zrobił. Gliny chcą wiedzieć, gdzie byłem w zeszłą sobotę, po tym, jak wyszedłem od Jacka. Może powiem im, że byłem z tobą? Sean odpowiedział po kilku sekundach wpatrywania się w ekran. – Ze mną? – No. Wstawiłem wóz do warsztatu, więc Angie podwiozła mnie do Jacka i zabrała później stamtąd gdzieś za kwadrans dwunasta. Nikt jej nie widział, ale jeśli jej ojciec się dowie, będzie miała problemy. Co wtedy robiłeś? Byłeś z kimś, kogo gliny mogłyby sprawdzić? Słuchaj mnie uważnie. – Bobby błyskawicznie wyciągnął rękę i wyrwał Seanowi joystick. – To bardzo ważne. – Co jest, do cholery? Oddaj mi to. – Pomożesz mi, czy nie? – Przez ciebie przegrałem. – Sean opuścił bose stopy na podłogę i pochylił się do przodu, żeby wyłączyć grę. – Wyszedłem stąd około jedenastej i poszedłem na plażę. Matka schowała moje kluczyki, więc wziąłem zapasowe. Byłeś z Angie? – No. Poszliśmy na kawę. – Tylko na kawę, bracie? – Daj spokój, Sean. Umówmy się, że wysłałeś mi wiadomość gdzieś za dwadzieścia dwunasta, a ja oddzwoniłem na twoją komórkę. Powiedziałeś, żebyśmy spotkali się na plaży. Jack myśli, że miałem swój wóz. Wszystko gra. Powiedzmy, że się spotkaliśmy o wpół do pierwszej u mnie i razem wyszliśmy. Tylko dokąd? Znasz jakieś dobre miejsce, dokąd mogliśmy pójść? – Nie wiem. Liquid, Cameo. Wszystko jedno. Nie, niech będzie Amsterdam. Użyłem fałszywej legitymacji. Na bramce stał taki gruby, łysy koleś, pamiętasz? Poznaliśmy jakieś cizie z Niemiec. Fritzi i Mitzi. A może Helgę i Olgę? – Przestań się zgrywać, dobrze? Jeśli cię spytają... – Będę cię krył, człowieku. Poszliśmy do Amsterdamu. Do której tam siedzieliśmy? – Powiedzmy, że do za kwadrans trzecia, bo do domu wróciłem o trzeciej. Zapamiętasz wszystko, Sean? – Jasne, bracie. Wysłałem ci wiadomość o jedenastej czterdzieści, spiknęliśmy się o wpół do pierwszej, poszliśmy do klubu i wyszliśmy stamtąd za kwadrans trzecia. A tak przy okazji, grała grupa Sonic Boom, potem puszczali kawałki disco. Znudziło nam się, więc opuściliśmy lokal. Tłum był obłędny. Zresztą, naprawdę tamtędy przechodziłem. Wszystko gra? – Świetnie. Tylko nie wspominaj imienia Angie. – Bobby z powrotem usiadł na skraju łóżka. – Sean, jutro rano muszę się zobaczyć z prawnikiem. Masz jakąś kasę? Zwrócę ci w następnym tygodniu. – Ile potrzebujesz? – Nie wiem. Ze trzy setki. Masz tyle? – Nie ma sprawy. – Sean wstał i przesunął kilka książek na półce nad biurkiem. Kiedy się odwrócił, trzymał w dłoni studolarowe banknoty i wachlował się nimi. Bobby naliczył ich osiem albo dziewięć. – Weź, ile ci trzeba. – Rany. Skąd wziąłeś tyle prezydentów? – Od ojca. – Sean robił wrażenie znudzonego. – Mamy wspólne akcje, których nie dostanę przed ukończeniem dwudziestu jeden lat, ale pozwolił mi teraz trochę sprzedać. Matka nic nie wie, więc trzymam je tutaj. – Naprawdę? A przypadkiem nie wydarłeś tego z portfela staruszka? – Nie. – Sean rzucił Bobby’emu trzy banknoty. – Nie bądź głupi, bierz. Tylko mi potem oddaj. – Resztę ukrył za książkami. – Zwrócę ci w następnym tygodniu. – Wsadził pieniądze do kieszeni. Sean uśmiechał się po swojemu – mrużąc oczy i unosząc kącik ust. – Gliny chcą cię dopaść za Rogera? Bobby wzruszył ramionami. – Chcą ze mną pogadać. – Mogłeś to zrobić. Nienawidziłeś go. – Ty też. Gdyby nie Roger, nie musiałbyś powtarzać algebry z całej szkoły średniej. – Co z tego? Za to ciebie nazwał pedałem. – A ja go rąbnąłem w twarz. – Bobby zamarkował cios w ramię Seana. Sean ze śmiechem powtórzył gest, a Bobby zrobił unik. – To ty go zastrzeliłeś, stary? – Co? – Załatwiłeś go, bracie? – Czy go załatwiłem? Bracie? Spójrz tylko na siebie. Bogaty biały chłopak, a mówisz jak bandzior z ulicy. – Bobby zacisnął pięść na koszulce Seana i wcisnął ją w jego żołądek. – Chłoptaś z dobrej dzielnicy. Popatrz na ten komputer, na telewizor i całe to gówno. Rozwaliłeś dwa samochody, a twój stary pozwala ci jeździć własną pieprzoną korwetą, taki z ciebie twardziel. Przyjdź do mojej dzielnicy, a chłopaki pękną ze śmiechu. Sean zamarkował atak. Bobby zrobił unik. Sean był duży, ale Bobby był szybki. Cresswell ze śmiechem przeleciał przez pokój. Bobby podniósł ręce. – Zamknij się, Sean, twoi starzy nas usłyszą. Posłuchaj, czy Jack ma znajomego Alana? Gęste, siwe włosy i okrągłe okulary? Wyższy ode mnie, raczej chudy. Widziałeś kiedyś u Jacka kogoś takiego? – Nie sądzę. Dlaczego pytasz? – Bo był na imprezie u Jacka, a gliniarze mówią, że gość nie istnieje. Pytali mnie, gdzie byłem, nie? Jeden z detektywów mówi do mnie: „Proszę nam powiedzieć, co pan robił przez cały czas trwania przyjęcia”. A ja na to: „Byłem w domu, przeważnie zmywałem szklanki i sprzątałem śmieci albo siedziałem na werandzie. Proszę spytać kogokolwiek”. A on: „W ogóle nie wychodził pan do ogrodu?”. Chwytając palce stopy, Bobby wygiął ją w jedną i w drugą stronę, sprawdzając, gdzie go bolało. – Wcale nie chciałem ich nabierać, ale musiałem zachować ostrożność. Jeden ze znajomych Jacka, z którymi chodzi na ryby, dał mi skręta, więc koło jedenastej zrobiłem sobie przerwę i poszedłem nad wodę. Powiedziałem detektywowi, że siedziałem na murku z tym gościem, Alanem, od jedenastej do za dwadzieścia dwunasta. A detektyw: „Skąd pan tak dokładnie pamięta godzinę, panie Gonzalez?”. No to mu mówię: „Po prostu pamiętam i już”. Pamiętałem, bo Angela wysłała mi wiadomość dokładnie o jedenastej czterdzieści, ale przecież tego nie mogę mu powiedzieć. Potem on mnie pyta, jak Alan miał na nazwisko, a ja mówię, że nie znam jego nazwiska. Alan i tyle. Opisałem gościa, ale glina mówi mi, że nikogo takiego nie było na imprezie, nikogo o imieniu Alan. Później spytał mnie, czy mam jeszcze ciuchy, które włożyłem tamtego wieczoru, i czy oni mogliby je zabrać. Zapewnił mnie, że to rutynowe postępowanie, które ma pomóc w rozwiązaniu sprawy. Sean odwrócił się na obrotowym krześle, aby spojrzeć na Bobby’ego. – I co, wzięli twoje ciuchy? – Nie, człowieku, nie mieli nakazu, nie mogli mi nic zrobić. Powiedziałem im: „Lepiej, żebyście sobie poszli, już się spóźniłem na próbę”. Główny detektyw dał mi wizytówkę i kazał zadzwonić. Nie zadzwoniłem, więc wczoraj czekali na mnie przed teatrem. Ten główny mówi: „Panie Gonzalez, nie chce pan pomóc nam i rodzinie Rogera Cresswella w rozwiązaniu sprawy?”. Niezłe, co? Powiedział to tak, że musiałem się roześmiać. No i potem ten drugi staje przede mną i mówi: „Kłamiesz, bardzo mi się to nie podoba”. A ja mu: „A mnie nie odpowiada twój oddech, koleś”. Ten starszy odciąga tego drugiego ode mnie i mówi: „Jeszcze się zobaczymy”. – Zdobyli nakaz? – Może. Pewnie są tam teraz. Przeszukują mieszkanie. Moi kumple się wkurzą. Sean wymierzył kuksańca w ramię Bobby’ego. – Byłeś ze mną, bracie. Możemy powiedzieć, że wysłałem ci wiadomość o jedenastej i wtedy wyszedłeś. – Nie, oni nie lubią, kiedy się zmienia zeznania. Poza tym wróciłem do domu i powiedziałem Jackowi, że wychodzę. Spytam prawnika, co mam robić. – Bobby oparł łokcie o kolana, wsunął palce we włosy. – Alan. Mówię ci, on tam był, bracie. Widziałem go. Jack go zna, do cholery, ale kiedy do niego zadzwoniłem powiedział: „Przykro mi, ale nie mogę rozmawiać o sprawie”. Usłyszeli pukanie do drzwi i zamarli. Sean odetchnął głęboko. – Szlag by trafił. – Sean? Sean, wpuść mnie. – Uczę się, mamo. – Kto tam z tobą jest? – Nikt. Mam włączony telewizor. Przeszkadza ci? Klamka zaklekotała. – Natychmiast otwórz drzwi. – Idź do łazienki – wyszeptał Sean. – Nie. Otwórz. – Bobby zaczął wkładać adidasy. – Suka – mruknął Sean pod nosem. Otworzył książkę do matematyki i podniósł długopis. Przesuwając go między palcami, otworzył drzwi na kilkanaście centymetrów. – Czego chcesz? Matka odepchnęła go na bok i weszła do pokoju, rozglądając się. Ciemnobrązowe włosy opadały jej na ramiona. Elizabeth Cresswell należała do kobiet, które wyglądały dobrze w makijażu. Niestety większość zdążyła się już zetrzeć. Tusz rozmazał się jej pod oczami. – Bobby, muszę cię prosić, żebyś stąd wyszedł. – Uśmiechnęła się. – Dlaczego ma wyjść? – spytał Sean. – Ponieważ jest późno i ja tak chcę. – Wcale nie musi wychodzić. Powiedziałem mu, że może zostać na noc. – Sean, kochanie. Czyj to dom? Poza tym, bardzo proszę, odłóż kluczyki ojca tam, gdzie je znalazłeś. – Nie mam jego pieprzonych kluczyków. Sama go o to spytaj, a może jest zbyt pijany, żeby pamiętać, co z nimi zrobił? Matka Seana splotła ręce. – Pamiętasz, co twój policyjny opiekun powiedział o przeklinaniu? Przypomnij mi. Bobby zarzucił plecak na ramię. – Daj spokój, Sean. Jutro dam ci znać. – Na razie, bracie. Gdy Bobby go mijał, przybili piątkę. – Na razie. Elizabeth odprowadziła go na dół po krętych schodach, przez salon, na korytarz. Otworzyła skrzydło podwójnych drzwi. Panowała cisza mącona tylko odgłosami świerszczy i pluskiem fontanny przy podjeździe. Rząd lamp ciągnął się do bramy. Wóz Bobby’ego stał za rogiem. – Dobranoc, pani Cresswell. Zbiegł po szerokich stopniach. – Bobby. Biorąc głębszy oddech, przystanął i odwrócił się. Stała w świetle padającym przez drzwi, z ręką opartą na biodrze. Złote bransolety poruszały się wokół nadgarstka. Jak na swój wiek miała niezłe ciało i dobrze o tym wiedziała. – Trzymaj się z dala od mego syna. Nie obchodzi mnie, jak dobrze wyglądasz w rajtuzach i tak jesteś tylko nic nie wartym łobuzem. Jeśli jeszcze raz cię tu zobaczę, każę cię aresztować za wtargnięcie na teren prywatny. Jasne? Miał ochotę ją uderzyć. Suka. Dawniej pewnie by to zrobił. Uśmiechnął się, wbiegł na górę i opadł przy niej na kolana, rozkładając ręce. – Będzie mi ciebie brakowało, mamuśka! Cofnęła się niezdarnie. – Odejdź ode mnie. Zatrzasnęła za sobą drzwi i przekręciła klucz w zamku. 6. Dub już był w łóżku. Leżał oparty o wałek pokryty satyną i oglądał CNN. Na brzuchu trzymał szklankę bourbona. Na noc zawsze wkładał podkoszulki z dekoltem w kształcie litery V, które podjeżdżały w górę. Pod kloszem kryształowej lampy snuł się dym papierosowy. – Postawiłaś na swoim? Liz zsunęła z nóg sandały i wrzuciła je do szafy. – Mówiłam Seanowi, że nie chcę, aby się zadawał z Bobbym. Za każdym razem, kiedy się spotykają, Sean wyskakuje na mnie z gębą, jak jakiś... dzieciak z gangu. Nigdy nie wplątywał się w kłopoty, zanim nie spotkał tego Gonzaleza. To oprych. Gdybym mogła, chętnie wysłałabym go z powrotem do Puerto Rico. – Przecież on jest z Nowego Jorku, Lizzie. Wrzuciła bransoletki i zegarek do pudełka z biżuterią. – Nie traktujesz tego poważnie, prawda? – Złote kolczyki dołączyły do reszty. – Nie mam Bobby’emu nic do zarzucenia. Ale nie wydaje ci się dziwne, że dzieciak z jego przeszłością biega teraz w baletkach? – Dub strzelił palcami. – Diana mówiła, że on nie jest gejem. – Od kiedy ona sypia z Bobbym? Liz wytrząsnęła papierosa z paczki męża. – Chodzili ze sobą kilka lat temu. Czy do ciebie nic nigdy nie dociera? Teraz podobno ona gustuje w starszych panach. Gdzie zapalniczka? Dub zaczął przełączać kanały. Zatrzymał się na hiszpańskim, nadającym powtórkę zdobycia bazy przez Sammy’ego Sosę. – Jeśli chodzi ci o Jacka, ja w to nie wierzę. – Pobiegła tam w strasznym pośpiechu. A w tę noc, kiedy zamordowano Rogera, byli razem. Podobno rozmawiali. Akurat. – Liz pstryknęła złotą zapalniczką i spojrzała na płomień. – Może Diana skłamała policji. – Wciągnęła dym i odrzuciła zapalniczkę z powrotem na nocny stolik. – Sądzisz, że to możliwe? Kostki lodu zadźwięczały o szkło. Dub wlał sobie bourbona do ust, po czym postawił szklankę na brzuchu. – Jak to? Myślisz, że Jack mógł zabić Rogera? – A tobie to nie przeszło przez myśl? – Nie powiem, że nie. – Dub kolejno przełączał pilotem kanały z reklamami. – Ale jaki mógł mieć motyw? – Jakieś dwadzieścia czy trzydzieści milionów dolarów. – Liz położyła papierosa na popielniczce obok papierosa męża i ściągnęła czerwoną koszulę przez głowę. – Claire ma własny majątek, poza tym odziedziczy pieniądze Portera. Komu to wszystko zostawi, skoro Roger nie żyje? – Mało przekonujące. Claire jeszcze długo pociągnie. Liz rozpięła biustonosz. – Ale Porter nie. Jack przekona Claire, by mu pozwoliła sprzedać obrazy Maggie. Pomyśl tylko, jak by to poprawiło jego pozycję. – Rzuciła koszulę i stanik na szezlong, po czym rozpięła spodnie. – To tylko taka moja mała teoria. Jack nie jest jedynym, który mógłby to zrobić. Zdjęła bieliznę. Wzrok Duba ani na chwilę nie oderwał się od ekranu telewizora. Rozzłościło ją to. Nawet w wieku pięćdziesięciu czterech lat mężczyzna powinien się zdobyć na odrobinę uprzejmości i chociaż spojrzeć. Za dużo pije – pomyślała. Lekarze kazali mu przestać, ale on nie miał najmniejszego zamiaru. Wszędzie w biurze miał pochowane butelki. Na szczęście nigdy nie posuwał się do przemocy. Nie krzyczał na nią ani na dzieci. Po prostu się upijał i szedł spać. Liz wiedziała, że mogło być gorzej. Jej matka była alkoholiczką. Pijana wpadała w szał. W wieku szesnastu lat Liz wyniosła się z domu i zapisała do szkoły wieczorowej. Mając lat osiemnaście, rozpoczęła pracę u Cresswellów przy szlifowaniu włókna szklanego. W hangarach bez klimatyzacji, z szumiącymi wentylatorami, jedząc lunch przyniesiony w torebce, przysłuchiwała się głośnym rozmowom Kubańczyków. Szybko nauczyła się hiszpańskiego i bez narzekania wykonywała pracę, więc awansowała na kierownika zmiany. Pewnego dnia została dłużej niż zwykle. Charlie Cresswell poszedł za nią do składu z narzędziami i zamknął drzwi. W rewanżu zażądała posady w dziale handlowym. Wcześniej zauważyła, że pracował tam młodszy syn właściciela. – Zamierzasz się podzielić tą małą teorią z policją? – spytał Dub. Zdjęła zielone, jedwabne kimono z szerokich ramion wieszaka. – Broń Boże. Niech sami na to wpadną. Nie potrzebują mojej pomocy. – Gdy zawiązywała pasek, spojrzała znowu na podłogę przy szafie. Oprawiony w złotą ramę obraz, który wcześniej postawiła przy ścianie, zniknął. – Hej, gdzie jest obraz? Był tutaj. Przeniosłeś go gdzieś? – Nie widziałem go, Liz. – A niech to cholera. Wzięła go. Diana tu weszła i ukradła go, wychodząc! – Co z tego? Mówiłaś przecież, że i tak nie jest na nim podobna do siebie. – Nie o to chodzi! Porter dał go nam, a ona go ukradła! Nie obchodzi cię, że stała się złodziejką? Dub upił łyk drinka. – Chryste. – Staram się, żeby rodzina miała jak najlepiej, a ona odpłaca mi sarkazmem i wrogością. Czasami mam wrażenie, że nas nienawidzi. – Była zła, bo dziś wieczorem nie poszliśmy na jej występ. – Dziwię się, że ona poszła. Co za brak szacunku wobec Portera i Claire. Zresztą, nie chcę o tym rozmawiać. To był okropny dzień. Nienawidzę pogrzebów. – Przesunęła się po śliskiej, satynowej pościeli bliżej męża. – Podaj mi popielniczkę. Dub postawił naczynie między nimi. Leżąc w poprzek materaca, podparta na łokciach, Liz patrzyła, jak Bette Davis w płaszczu z poduszkami na ramionach i w kapeluszu, panicznie stuka do zamkniętych drzwi zapuszczonego hotelu. „Richard! Richard, wpuść mnie! To ja, kochanie. Helen”. Scenie towarzyszyła dramatyczna muzyka. – Dlaczego powiedziałaś, że „Jack nie jest jedynym”? Liz zastukała papierosem w popielniczkę. – Jedynym czym? – Jedynym, który mógł zabić Rogera. Co chciałaś przez to powiedzieć? – Och, sama nie wiem. Roger był takim gnojem. Nawet Portera doprowadził do wściekłości. Własnego ojca wystrychnął na dudka. – Jak to? – Roger obiecał Porterowi, że nie wprowadzi żadnych większych zmian, ale jak tylko Porter zniknął za drzwiami, bum. Koniec z luksusowymi jachtami, żadnych ekstrawagancji. Lepiej robić lżejsze, tańsze i sprzedawać ich dwa razy więcej! Teoretycznie pomysł dobry, ale przecież nie zatrzymuje się tak po prostu całej linii produkcyjnej! Straciliśmy furę pieniędzy! Porter był zupełnie siny z wściekłości. „Mógłbym cię zabić! Niszczysz wszystko, czym chlubi się nasza rodzina”. Chyba mogłabym uwierzyć, że to Porter go zastrzelił. – Jedynego syna? – To obłąkaniec. Jeśli nie może załatwić czegoś po swojemu, woli to zniszczyć. Pamiętasz, jak w zeszłym miesiącu ludzie znaleźli rysę w jednym ze zbiorników paliwa? Mogli go naprawić, ale Porter poszedł tam z palnikiem! Dub wciąż się zastanawiał nad jej poprzednią uwagą. – Nie każdego można winić, Liz. Claire nie mogłaby tego zrobić. – Zgadzam się. Claire nie widziała wad Rogera. Jest królową zaprzeczania temu, co niewygodne. Przypomina nakręcaną zabaweczkę. „Tak, Porterze”. „Nie, Porterze”. – Liz przekręciła się na plecy. Poły jedwabnego kimona rozsunęły się, tylko pasek przewiązywał nagą talię. – Nie mówmy już o tym. – Sama zaczęłaś. – Przepraszam. Dub, proszę, wyłącz telewizor. – A Nikki? – spytał, zmieniając kanał. David Letterman żartował sobie z łysym dyrygentem orkiestry. – Żona jest pierwszą osobą, którą policja sprawdza, kiedy ktoś rąbnie męża. Tak przynajmniej słyszałem. Liz zaśmiała się cicho. – Uważaj, co mówisz, Duncan. – Przeciągnęła się, zakładając ręce za głowę. Kimono zsunęło jej się z piersi. Chłodne powietrze z wentylatora sprawiło, że sutki stwardniały. Na suficie migały kolory. Głośniki wydawały głuchy dźwięk za każdym razem, gdy Dub przyciskał palcem guzik pilota. Zastanawiał się nad wynajęciem kogoś, kto śledziłby żonę, sprawdził, czy go nie zdradza. Ale pewność byłaby gorsza. Który z inżynierów albo spalonych słońcem operatorów dźwigów zwrócił jej uwagę? Kto wciskał trociny i olej maszynowy w majtki jego żony? Kto patrzył na Duncana Cresswella i się uśmiechał? Wolał nie wiedzieć. Nie był nawet pewien, czy jeszcze go to obchodziło. Przez pięć lat zgromadził ponad dwa miliony dolarów. Nigdy nie zarabiał tyle co Porter, więc odrobina twórczej księgowości pozwalała mu wyrównać rachunki. Roger zaczął węszyć, ale nie miał pojęcia, jak czytać księgi. Dub uważał tę sumę za fundusz na deszczową porę życia. Gdyby Liz spróbowała kiedyś załatwić go w sądzie albo gdyby pewnego dnia się obudził i stwierdził, że już nie chce słuchać hiszpańskiego i walczyć codziennie z korkami na drogach, mógłby spakować torbę, wziąć paszport i wyjechać. Wybrał już nawet miejsce. Anguilla na francuskich Antylach. Zeszłej zimy pojechał tam na ryby. Kiedy łódź wracała do przystani, patrzył na białą smugę piany za rufą i myślał o Liz. Widział, jak wypada za burtę, jak staje się coraz mniejsza, aż w końcu jej głowa jest tylko czarną kropką, która po chwili zupełnie znika. Wziął papierosa z popielniczki. – Mógłbym cię zwolnić, wiesz Lizzie? Może Roger miał rację. W biurze byłoby dużo spokojniej bez ciebie. – Wyrzuciłbyś mnie? Naprawdę? Przeciągnęła paznokciami wzdłuż paska jego spodenek. Dub pomyślał, że powinna raczej pokazać mu wyciąg bankowy z konta Caledonia Bank and Trust na Kajmanie Wielkim. W telewizji Jay Leno rozmawiał z aktorką o długich, kręconych włosach, której Dub nie rozpoznawał, i zachwalał nowy film, o którym nigdy nie słyszał. „Pokażmy może fragment, dobrze?” – powiedział Jay. Dub przycisnął kciukiem guzik pilota. Muzyczny wideoklip z Indii, kobiety śpiewające wibrującymi głosami i tańczące rzędem w powiewnych sari. Na chybił trafił wybierał przyciski. Sieć Telewizji Nashville. HBO. Kanał prognozy pogody. Jej dłoń poruszała się, zaciskała i otwierała. Długie paznokcie czasem zahaczały o ciało, ale tam, w dole nic się nie działo. Dub podniósł papierosa do ust. Miał ochotę dotknąć jego rozżarzonym końcem rękawa jedwabnego szlafroka i przekonać się, co zrobi Liz. Pierwszy raz zobaczył ją, gdy szlifierką obrotową polerowała włókno szklane. Miała maskę chroniącą przed kurzem, rękawice, długi fartuch, białe od pyłu włosy. W twarzy widać było jedynie jej kakaowo-brązowe oczy. Rok później nosiła już krótkie sukienki, wysokie obcasy i biegała z kalkulatorem po dziale handlowym. Nadal nie wiedział, jak zdołała dokonać takiej przemiany. Kiedyś razem z nim organizowała pokaz łodzi. Skończył w przedniej kajucie z jej głową między nogami. Sześć miesięcy później była w ciąży z Patty, więc się pobrali. Szybko połapała się w interesach stoczni i zorientowała, jak wycisnąć jak najwięcej z pracowników. Pozwalała Dubowi przyznawać się do każdego pomysłu, na jaki wpadła. Po śmierci ojca Dub odziedziczył swoją część – tylko jedną trzecią udziałów, ale bez Liz nie dostałby niczego. Teraz miał połowę – na papierze. Decyzje wciąż podejmował Porter. Duba to nie obchodziło. Miał swoje konto w banku. – Wyłącz telewizor, Dub. – Za chwilę. Chwyciła pilot, uderzyła palcem w przycisk i cisnęła go w przeciwległy kąt pokoju. Uderzył w komodę. Baterie wyleciały na podłogę. Dub gapił się w pusty ekran. – Rozumiem, że na dziś już koniec. – Wypchaj się. – A ty, Lizzie? Dlaczego chciałaś śmierci Rogera? – Nic takiego nie powiedziałam. – Daj spokój. Sama zaczęłaś tę grę. Włosy opadły jej na oczy, odgarnęła je i przytrzymała. – Ja? Dlaczego chciałam jego śmierci? Miał niezłe pomysły, ale był potwornym dupkiem. Roger nigdy mnie nie słuchał, a przecież pracuję w firmie od dwudziestu czterech lat! Jak sądzisz, Dub, można chcieć kogoś zabić, bo cię ignoruje? Sięgnął do szuflady po butelkę bourbona. – Roger chciał cię wylać. Mówił, że przekraczasz swoje kompetencje. Ryknęła śmiechem. – Chyba raczej ratuję firmę przed bankructwem. Dub napełnił szklankę. – Co byś robiła przez cały dzień bez pracy? Regularnie fundowałabyś sobie masaże. Chodziłabyś na baletowe przyjęcia z Claire. Może znalazłabyś nauczyciela tenisa, któremu podobałyby się dojrzałe, chytre kobiety. – A może po prostu znalazłabym takiego, któremu czasem staje. – Gdzie byłaś tamtej nocy, Lizzie? – Tutaj, z Seanem i Party, dobrze wiesz. – Nie mogłaś wskoczyć do samochodu i podjechać do Jacka? Dotarłabyś tam w pięć minut. Mogłaś powiedzieć dzieciom, że chcesz poleżeć w wannie. Albo, że idziesz wyssać sąsiadowi. „Tylko nie mówcie nic tacie”. „Nie ma sprawy, mamo”. – Przestań, Dub. To wcale nie jest śmieszne. – Właśnie, że tak. Teraz możesz robić wszystko, co chcesz. A jak Porter odejdzie, może nawet zostaniesz dyrektorem. – Dość tego. A ty gdzie byłeś tamtej nocy, Dub? Przechylił szklankę. Kostka lodu wsunęła mu się do ust. – Z Rogerem i Porterem w Black Point Marina. Zabraliśmy tych kanadyjskich dyrektorów w krótki rejs. Sprzedałem dwie jednostki. Pracowałem. Zaraz po powrocie Roger nas zostawił. Nie mam pojęcia, dokąd poszedł. Liz przekręciła się na brzuch i przysunęła się do męża. Jej usta znalazły się tuż przy jego uchu. – Nieprawda, Dub. Tak powiedziałeś policji, ale mnie mówiłeś, że Roger się wybierał do Jacka. Poszedłeś tam za nim? Do domu wróciłeś dopiero o drugiej nad ranem. – Zabrałem gości do Strip Minę. Chcieli popatrzeć na gładkie, młode ciała. Na szyi czuł jej gorący oddech. – Nikt by za tobą nie tęsknił, gdybyś wyszedł na godzinkę. Pamiętam, że masz dwudziestkę dwójkę w szafce z bronią. – Po co miałbym go zabijać, Liz? Nie kłóciłem się z Rogerem jak ty. – Miałeś powód. Chciałeś się odegrać na Porterze, co? Biedny Dub. Zawsze na drugim miejscu. Porter ukończył studia, ale ty nie skończyłeś nawet college’u. Porter jest szefem Cresswell Yachts. Ty tylko zwykłym dyrektorem handlowym. – Twierdzisz, że mu zazdrościłem, więc zastrzeliłem jego syna? – To była więcej niż zazdrość. – Przysunęła się jeszcze bliżej. – Dlaczego leciałeś całą drogę z Aventury, żeby powiedzieć Porterowi i Claire o Rogerze, skoro Diana mówiła ci, że policja poinformuje rodzinę? Dlaczego, Dub? – Nie dlatego, że go nienawidziłem. – Właśnie że tak. Chciałeś zobaczyć, jak zareaguje. Chciałeś osobiście przekazać złą wiadomość. „Rany, powiem Porterowi. Zobaczę, jak cierpi”. – Elizabeth, jesteś zimną suką. – Właśnie dlatego się ze mną ożeniłeś – wyszeptała mu wprost do ucha. – Na płatku usznym zostawiła ślady zębów, potem usiadła na łóżku. Kimono zsunęło się z ramienia. – Już późno. Wezmę prysznic. Nastaw budzik na szóstą, dobrze? O siódmej trzydzieści mam spotkanie z przedstawicielem Detroit Diesel. – Kimono wydęło się za nią, kiedy szła przez sypialnię. W błyszczącym ekranie wyłączonego telewizora Dub widział zniekształcony obraz Lizzie idącej do łazienki. Usłyszał szum wody. Po chwili zaczęła się stamtąd wydobywać para. Co by było, gdyby upadła? Pośliznęła się na mydle i uderzyła głową w ten pozłacany kran za tysiąc dolców. Utonęłaby? Jak głęboka musiałaby być woda? Dub zamknął oczy i odpłynął. Myślał o swojej wyspie. O ciepłej, brązowoskórej kobiecie z piersiami dojrzałymi niczym owoce mango. O wietrze w jej czarnych włosach. O małym, pomalowanym na żółto i turkusowo domku. O wodzie przejrzystej jak dżin i ciepłej jak krew. 7. Nigdy nikomu nie wyświadczaj przysług, nie w godzinach pracy. – Charlene stała przy biurku, przerzucając jakieś papiery. – Nie istnieje coś takiego, jak pięciominutowa konsultacja przez telefon, nie wiedziałaś o tym? To jak pięciominutowy seks. Potem zawsze wracają po więcej i nigdy cię za to nie szanują. Charlene Marks właśnie szykowała się do wyjścia na przesłuchanie w centrum. Zajmowała się rozwodami słynnych sportowców, gwiazd świata rozrywki, polityków i wszystkich, którzy mieli dość pieniędzy, aby o nie walczyć. Przedtem była prokuratorem, wsadzała za kratki morderców, gwałcicieli i innych zbirów. Gail specjalizowała się w procesach cywilnych. Prawo karne nie było jej mocną stroną. Świetnie wiedziała tylko, gdzie są okręgowe więzienia. Przypuszczała, że Charlene doradzi jej, jak ma przeprowadzić prostą rozmowę telefoniczną z chłopcem Angeli Quintany. – Daj spokój, Charlene. Co mam mu powiedzieć? Wsuwając akta do cienkiej skórzanej teczki, Charlene spojrzała znad okularów. Srebrne ramki idealnie pasowały do siwych pasm w szpakowatych włosach. – Nie potrzebujesz aż pięciu minut. Wystarczy ci pięć sekund. „Bobby, jeśli policja się z tobą skontaktuje, powiedz mi, aby dzwonili do mnie. Powiedz, że jest ci przykro, ale twoja wredna, okropna pani adwokat zabroniła ci mówić cokolwiek”. Widzisz, jakie to łatwe? – Dla niego tak. Co mam powiedzieć policji? – Prawdę mówiąc, powinnaś posłać tego dzieciaka do kogoś znającego się na prawie karnym. Ale skoro już obiecałaś mu małe co nieco... A tak przy okazji, kim jest ofiara? – To Roger Cresswell. Mówiono o tym w wiadomościach. Słyszałaś? – O Boże. Pewnie, że słyszałam. Zainteresowało mnie to głównie dlatego, że mniej więcej przed dwoma miesiącami Roger Cresswell przyszedł do mnie. Siedział w tamtym fotelu. Podejrzewał, że żona go zdradza. Zadzwonił tydzień później i powiedział, że sprawa jest już nieaktualna, więc tak ją potraktowałam. – Charlene złożyła okulary. – Oni są dość zamożni, prawda? Mam na myśli Cresswellów. Gdyby ktoś nie pociągnął za spust, Roger odziedziczyłby wszystko. Mogę cię o coś spytać? Jak ty to sobie wyobrażałaś? Przecież tu nawet nie chodzi o jakieś tam morderstwo. W mediach ciągle o tym mówią. Jeśli istnieje nawet cień możliwości, że ten chłopak... Bobby zostanie aresztowany, zostaw to. Masz za małe doświadczenie. – W porządku, jeśli się zrobi gorąco, oddam sprawę tobie. Poza tym, Charlene, tu nie chodzi o jakiegoś tam dzieciaka. Robert Gonzalez tańczy w Miami City Ballet. Mają tam sztaby sponsorów i członków zarządu z odpowiednimi kontaktami i jeśli rozniesie się, że się dobrze spisałam, broniąc jednego z ich tancerzy, to może... – Aha. Rozumiem. Oczywiście zakładając, że jest niewinny. – Charlene zdjęła ciemnoszarą marynarkę z surowego jedwabiu z wieszaka za drzwiami. – Nie zamierzam wrzucać kamyczków do twojego ogródka, ale obracam się w tych kręgach już od piętnastu lat i wierz mi, dziewięćdziesiąt procent z nich jest winna jak diabli. – Ale jego nawet nie aresztowano i nie postawiono mu żadnych zarzutów. Jeśli uda mi się wykazać, że Bobby nie mógł tego zrobić, zostawią go w spokoju. Chłopak będzie zadowolony, balet będzie zadowolony i może uda mi się zdobyć kilku klientów. – Chcesz go reprezentować tylko po to, by skreślili go z listy podejrzanych? Tak, tym mogłabyś się zająć, ale bądź przygotowana na rzucenie sprawy, gdy tylko usłyszysz słowa „nakaz aresztowania”. Nic się nie martw, mam listę prawników prowadzących sprawy kryminalne. – Charlene przerzuciła przez ramię wąski pasek czarnej torebki od Gucciego. – Odprowadź mnie do wyjścia, to jeszcze pogadamy. Spódnica Charlene kończyła się kilkanaście centymetrów nad kolanami, a rozporek z tyłu odsłaniał świetne nogi. Nawet z szopą siwiejących włosów zwracała uwagę mężczyzn o trzydzieści lat młodszych. Pomachała na do widzenia recepcjonistce i pchnęła ciężkie, panelowe drzwi. – No dobrze, oto jak powinnaś postąpić. Wypytaj go o wszystko, co robił przez kilka godzin przed i po tym, kiedy po raz ostatni widziano Rogera Cresswella i gdy znaleziono jego ciało. Dowiedz się, gdzie był przez cały ten czas. Kto go widział? Czy są świadkowie? Spytaj, co wie o Rogerze Cresswellu, może wywęszysz, dlaczego ktoś mógł chcieć go załatwić. Oczywiście złoty roleks jest wystarczającym motywem. Podobnie jak pozbycie się męża, zanim wniesie pozew o rozwód. – Przy windzie Gail przycisnęła strzałkę w dół. – Nie miałabyś nic przeciwko temu, bym zerknęła do twoich notatek? Niedoszły klient już nie żyje. – Szkoda. Miał takie jasne włosy i ładne niebieskie oczy. Wyglądał całkiem nieźle. Budził we mnie absolutnie niemacierzyńskie uczucia. Jestem niepoprawna, wiem. Jak miała na imię jego żona? Jakoś głupio. Nikki, właśnie tak. Zapłacił za powiększenie jej piersi i piłowała go o odsysanie tłuszczu z pośladków. Drzwi się otworzyły, więc obie weszły do windy, po czym stanęły twarzami do swych odbić w przyciemnionych lustrach. Lekki jazz płynął z ukrytych głośników. Charlene jeszcze bardziej się przysunęła do lustra, aby sprawdzić makijaż, i zdjęła odrobinę tuszu z rzęs. – Spytaj Bobby’ego, co już powiedział policji. Podejrzani zwykle za bardzo chlapią jęzorami. Po prostu czują potrzebę usprawiedliwiania się. Ta ich cecha bardzo mi pomagała w czasach, gdy jeszcze byłam prokuratorem, ale może to zupełnie położyć linię obrony. Jak wygląda moja fryzura? W porządku. Na dole drzwi się otworzyły. Charlene przestąpiła próg windy. – Wrócę z sądu przed wpół do dwunastej. Wyjedziemy w południe. Dobrze się czujesz? Zabrałaś wszystko, co ci będzie potrzebne? Wciąż zamierzasz zostać u mnie na noc? – Mam szczoteczkę do zębów i piżamę – odparła Gail. – To dobrze. Po drodze do domu kupimy coś na wynos, weźmiemy butelkę Don Perignon i wstawimy się. Jutro sobota, możesz spać tak długo, jak zechcesz. – Charlene się uśmiechnęła i lekko ścisnęła dłoń Gail. – Wszystko będzie dobrze. Siedząc przy biurku, Gail przejrzała korespondencję, dokumenty spraw, które prowadziła i przychodzące pocztą reklamy, których stos co noc wyrastał na jej stole niczym chwast. Potem zajęła się spisywaniem notatek na komputerze, od czasu do czasu skubiąc krakersy. Mdłości mijały, lecz rankami wciąż się czuła niepewnie. Rano miała wiele telefonów, ale Robert Gonzalez nie zadzwonił. Kwadrans po jedenastej Gail uznała, że zrezygnował i wtedy Miriam powiadomiła ją, że właśnie przyszedł. – Jest tutaj? Stoi po drugiej stronie drzwi? – Spojrzała na zegarek i cicho zaklęła. Miriam wprowadziła go do gabinetu. Bobby Gonzalez nie chodził – poruszał się płynnymi, lekkimi skokami. Za duży zielony podkoszulek zwisał z prostych ramion. Miał na sobie zielone szorty cargo. Mięśnie nóg odznaczały się pod skórą wyraźnie, jak rzeźbione. – Wiem, że miałem zadzwonić, ale wolałem się z panią spotkać, więc wsiadłem w autobus. W moim wozie przecieka chłodnica. Musiałem się dwa razy przesiadać, potem jechać kolejką miejską. Kiedy dotarłem do Dadeland, pomyślałem, że skoro jestem już tak blisko, nie ma sensu dzwonić. – Mówił tak, jakby przed chwilą wysiadł z metra na Bronxie. Gail gestem wskazała fotel. – No tak. W zasadzie mam jeszcze odrobinę czasu. Przepraszam, ale w południe koniecznie muszę wyjść. – Nie ma sprawy. Ja też nie mogę zostać zbyt długo. – Opuścił plecak na podłogę i położył na nim czapkę z logo drużyny Yankees. Czarne loki opadły mu na czoło. – Bardzo dziękuję, że zgodziła się pani ze mną porozmawiać, panno Connor. Gęste brwi wygięły się w łuk, a szerokie wargi rozciągnęły się w niepewnym uśmiechu. Pochylił się w przód, potem w tył, aż w końcu usiadł na samej krawędzi fotela, rozglądając się po pokoju. Przyjrzał się roślinom na parapecie, meblom z klonowego drewna, świadectwom i licencjom wiszącym na ścianie. – Podobał mi się pana wczorajszy występ w Taranteli – powiedziała Gail. – Tak? Dzięki. Mam nadzieję robić to w tym sezonie, jeśli awansują mnie na solistę. To by było nieziemskie. Tak powiedział Edward. – Edward... – Edward Villella. Jest dyrektorem. To on założył Miami City Ballet. – Oczywiście. Pochodzi z Nowego Jorku. – Właśnie. Ja też, z East Harlem. On jest Włochem z Queens. Jesteśmy tego samego wzrostu i mamy podobną budowę ciała. – Bobby stuknął palcami w poręcz fotela. – Chciałbym kiedyś zatańczyć Rubies. Układał choreografię dla Edwarda Balanchine. Wie pani, kto to jest, prawda? – Oczywiście. Na pewno przyjdę pana wtedy zobaczyć. Kiedy zaczyna się sezon? – Pierwsze przedstawienie tańczymy pod koniec października. Jeśli będzie pani chciała dostać bilety, proszę tylko dać mi znać. Załatwię pani miejsca dla gości. Gail przelotnie spojrzała na zegar stojący na półce po przeciwnej stronie gabinetu. – Chyba powinniśmy przejść do sprawy. – Nie ma problemu. – Bobby odchrząknął i uderzał kolanem o kolano. – Angie mi mówiła, że policja pytała pana o morderstwo Cresswella, ale pan wolał z nimi nie rozmawiać. Nie musi pan. Jeśli będą mieli pytania, może pan odesłać ich do adwokata, czyli do mnie, jeśli tak pan postanowi, ale powinien pan wiedzieć, że nie jestem ekspertem w sprawach karnych. Moją specjalnością są spory komercyjne, procesy o odszkodowania i inne podobne. – Ale jest pani normalnym prawnikiem, tak? Uśmiechnęła się. – Tak. – Panno Connor, naprawdę doceniam, że poświęca mi pani czas i w ogóle, ale nie oczekuję, że będzie pani pracowała za darmo. Przyniosłem trochę pieniędzy. – Nie, na razie proszę je zatrzymać. Najpierw się przekonamy, jak sprawa wygląda. I proszę pamiętać, że wszystko, co mi pan powie, nie wyjdzie poza ściany tej kancelarii. Oboje musimy zachować dyskrecję. Skinął głową. – Pewnie. – Najpierw kilka formalności. – Spisała jego imię i nazwisko, adres, numer telefonu. Datę urodzenia. Kontaktowy numer do Miami City Ballet. Bobby usiadł, kładąc dłonie na blacie biurka. – Boję się, żeby mnie nie aresztowali, mimo że nic nie zrobiłem. To się zdarza. Wsadzają ludzi do więzienia, bo chcą powiedzieć, że zamknęli sprawę. Potem to oskarżony musi dowieść, że jest niewinny. Jeśli tak się stanie, nie będzie mnie stać na zapłacenie kaucji. Moja rodzina nie ma pieniędzy, a nie sądzę, aby balet zapłacił. Przez chwilę Gail zastanawiała się, jak rozwiać jego zdumiewające obawy. Czy naprawdę w to wierzył? Policja miałaby zamykać ludzi w więzieniu bez żadnych dowodów tylko po to, aby się pozbyć sprawy? Bobby miał rację tylko co do jednego: ten, kto zostałby aresztowany za zamordowanie Cresswella, musiałby zostać za kratkami. W sprawach o morderstwo pierwszego stopnia nie wyznaczano kaucji. – Dlaczego pan sądzi, że uwzięli się właśnie na pana? Szybko wzruszył ramionami. – Bo ciągle wracają. – Brązowe oczy otoczone gęstymi rzęsami wydawały się zupełnie szczere. – To wiele wyjaśnia. – Na serwetce obok telefonu zostało jeszcze kilka krakersów. Gail przełamała jeden na pół i zjadła. Och przepraszam, może się pan poczęstuje? – Nie, dzięki. – To mój lunch. – Upiła łyk wody sodowej. – Porozmawiajmy o Rogerze Cresswellu. Zastrzelono go w zeszłą sobotę w nocy w domu przy Old Cutler Road... – W ogrodzie – sprostował Bobby. – Właścicielem jest Jack Pascoe. Jack jest kuzynem Rogera. Zatrudnił mnie do pomocy podczas przyjęcia. Roger też tam był. Następnego dnia znaleźli jego ciało z tyłu, wśród drzew. – Jak dobrze znał pan Rogera Cresswella? – Przełamała kolejnego krakersa i strzepnęła okruszki. – Niezbyt dobrze. Przyjaźnię się z jego kuzynem Seanem. Siostra Seana, Diana, tańczy w balecie. Latem Sean załatwił mi na kilka tygodni pracę w stoczni Cresswellów, więc widywałem Rogera. Firma należy do ich rodziny, ale sądzę, że to Roger kierował nią, odkąd jego ojciec zachorował. Dali mi zajęcie przy włóknie szklanym, tam, gdzie robi się kadłuby łodzi. Roger mnie zwolnił po tym, jak strażnik znalazł szlifierkę w mojej szafce. Ale nie ja ją tam włożyłem. Myślę, że Roger to zrobił. W biurze mają zapasowe klucze. – Dlaczego miałby to robić? – Bo nie chciałem mu się podlizywać. Jeśli nie miał racji, mówiłem mu to. Nikt go nie lubił. – Bobby wzruszył ramionami. – I tak miałem zamiar odejść. To było tylko tymczasowe zajęcie, żeby trochę zarobić, zanim się zaczną próby. – Kiedy pana zwolnił? – W zeszłym tygodniu, w czwartek. – Dwa dni przed tym, jak został zamordowany? – To źle wygląda, prawda? – Czy policja o tym wie? – Pewnie tak, jeśli rozmawiali z kimś ze stoczni Cresswellów. Ja im nic nie mówiłem. Przyszli do mnie do mieszkania. Powiedziałem im, co wiedziałem, próbowałem pomóc, ale potem znowu przyszli i mieli jeszcze więcej pytań, więc nie chciałem już z nimi rozmawiać. – Bobby pochylił się, aby rozpiąć kieszeń plecaka. – Jeden z detektywów dał mi wizytówkę. Położył ją na biurku Gail. SIERŻANT FRANK. BRITTON, WYDZIAŁ ZABÓJSTW, DEPARTAMENT POLICJI MIAMI-DADE Przeczytała. – No, no – mruknęła i machnęła ręką. – Spotkaliśmy się kiedyś – wyjaśniła. – O co pana pytał sierżant Britton? – Czy znałem Rogera i czy wiem, kto mógł chcieć jego śmierci. Prosili, abym dokładnie opisał całe przyjęcie, minuta po minucie. Mógłbym, ale oni mi nie uwierzą. Przyszedłem do Jacka o ósmej i byłem w jego domu od ósmej do jedenastej, można spytać o to każdego. O jedenastej poszedłem wypić piwo przy murku niedaleko morza i rozmawiałem tam z facetem, który miał na imię Alan. Potem, za dwadzieścia dwunasta, Sean wysłał mi wiadomość na pager, więc wróciłem na imprezę i zadzwoniłem do niego. Powiedział, żebyśmy się spotkali przy South Beach. Za kwadrans dwunasta wyszedłem od Jacka i o wpół do pierwszej spotkałem się z Seanem u mnie. To czterdzieści pięć kilometrów i ktoś musiałby pędzić jak wariat, żeby dojechać tam szybciej niż w czterdzieści pięć minut. Poszliśmy do klubu Amsterdam. Do domu wróciłem o trzeciej i poszedłem spać. Moi współlokatorzy mnie widzieli. – Ma pan alibi. – Tylko że według gliniarzy nie było żadnego Alana. Mówią, że Jack nigdy o nim nie słyszał, a to dziwne, bo Alan go zna. Zadzwoniłem do Jacka, ale on nie ma pojęcia, o czym mówię. Kłamie. Widziałem tego gościa u niego w pokoju, jak przeglądał zbiór starych płyt. Gail sięgnęła po następnego krakersa. – Ktoś jeszcze musiał go widzieć. Przecież nie był duchem. Nikt was nie widział, kiedy razem z nim szedł pan nad morze? – Raczej nie. Był tam taki transwestyta z Brazylii, w czerwonej peruce, pokazywał wszystkim, jak tańczyć sambę. – Bobby się roześmiał. – Pomyślałem sobie wtedy: ludzie, spadam stąd, zanim mnie złapie. Do brzegu jest tam jakieś pięćdziesiąt metrów, ale nie widać go przez drzewa i krzaki, dopiero dalej jest wolna przestrzeń. Księżyc wisiał prosto nad nami. Prawie pełnia. Usiadłem sobie na murku, machałem nogami i gdzieś po minucie, a może nawet szybciej, usłyszałem, jak ktoś mówi „O, dobry wieczór!”, tak jakby nie wiedział, że tam jestem. – Chce pan powiedzieć, że ten mężczyzna przyszedł za panem? Bobby założył stopę na kolano, przekrzywił ją w jedną stronę, potem w drugą. Pod lekkim meszkiem ciemnych włosów, mięśnie się napięły i rozluźniły. – Chyba tak. – Jest gejem? – Był pijany, tyle wiem. Mówił, że kiedyś miał żonę, ale bywało, że przystawiali się do mnie żonaci. Nigdy nie wiadomo. Mnie to nie przeszkadza, chyba że się robią natarczywi. Alan na początku stał trochę dalej ode mnie, jakby udawał, że tak naprawdę go tam nie ma i nie prowadzimy rozmowy. Ale był w porządku. Sądzę, że by mnie poparł, gdyby się udało go odnaleźć. – Proszę powiedzieć, jak wyglądał. – Hm... bujne siwe włosy. Okrągłe okulary. Jakieś metr osiemdziesiąt kilka wzrostu, dość chudy. – Skąd znał Jacka? – Nie mówił. – O czym rozmawialiście? – Rany. – Bobby sapnął. – Pamiętam, jak mówił, że chciał odpocząć od muzyki. Nastawili ją naprawdę głośno. Powiedziałem, że ja też miałem dość. Chodził do szkoły w Chicago. Opowiadał, ile trawy wtedy palili. Nazywał ją marychą. I jeszcze powiedział, że jego żona była artystką, ale umarła. Potem gadał o znaczeniu życia i śmierci, i takie tam. Recytował jakiś wiersz o sportowcach, którzy młodo umierali, a potem zaczął się śmiać. Może to jakiś profesor. Możliwe. Jack zna kilku profesorów z uniwersytetu w Miami. Gail obracała w palcach długopis. Po chwili podniosła wzrok. – To piwo, o którym wspomniał pan na początku... Spojrzał na nią. – Tak? – Domyślam się, że palił pan skręta? Nie zamierzam tego osądzać, ale wolałabym znać prawdę. Uśmiechnął się z miną winowajcy. – Dostałem go od jednego z przyjaciół Jacka. Ale nie odpłynąłem. Wszystko pamiętam. – Palił pan z Alanem? – Zaciągnął się kilka razy. Mówił, że już tego nie robi. Ja też nie, ale ten facet mi go dał, no i... – W porządku. Ma mi pan coś jeszcze do powiedzenia? Powinien pan być ze mną szczery. – Nie. To już wszystko. – Bobby znowu odchrząknął. To tylko oznaka zdenerwowania – pomyślała Gail. Nie był przeziębiony, wyglądał na zdrowego jak ryba. Co jeszcze ukrywał? Gail rozmawiała z wieloma klientami i wiedziała, kiedy unikali niewygodnych szczegółów. Nie było to kłamstwo. Niezupełnie. Po prostu chcieli, aby prawnik ich lubił i czasem nawet nie zdawali sobie sprawy z pomijania niektórych informacji. – W porządku. Czy pan i Alan wróciliście do domu razem? Może wtedy ktoś was widział? – Nie. Sean wysłał mi wiadomość na pager. Powiedziałem, że muszę zadzwonić. Alan położył się w trawie i patrzył w niebo. Powiedział „Dobranoc, uważaj na siebie młody człowieku”. Tylko tyle. Więcej go nie widziałem. – Czy Sean potwierdzi, że pan do niego dzwonił? – Na pewno. Gail postukała długopisem w notatki. – Powiem panu, co zrobimy. Proszę posiedzieć przez kilka minut i spisać wszystkie osoby obecne na przyjęciu. Również to, co powiedział pan policji. I jeszcze wszystko, co wie pan o Rogerze Cresswellu. To też. – Słabo radzę sobie z ortografią. Wyrwała z notatnika kilka stron. – To nie ma znaczenia. Jeśli czegoś będzie pan potrzebował, proszę prosić Miriam. Niedługo wrócę. Kilka pięter wyżej Charlene Marks siedziała przy biurku nad zupą minestrone z restauracji na dole i jadła ostrożnie, starając się nie rozlać nic na spódnicę. – Nie mówiłam ci? – Charlene, Bobby jest czysty. Ma alibi na każdą minutę. Przyszedł tam przed Rogerem Cresswellem, potem był zajęty, a jeszcze później przebywał w towarzystwie tego Alana. – Który albo nie istnieje, albo nie chce, aby go odnaleziono. Jakiś nieznajomy, prawdopodobnie profesor podawał się za kogoś innego. Wypalił trawkę z dwudziestojednoletnim tancerzem na dzikiej, bardzo dzikiej imprezie. – Charlene postukała idealnie pomalowanym paznokciem w tarczę zegarka. – Jest wpół do dwunastej. Tylko ci przypominam. – Tak, wiem. – Gail poczęstowała się kawałkiem chleba. – Wiesz o Cresswellach więcej ode mnie. Rozmawiałaś z Rogerem. Śledziłaś wiadomości. – Nie mam pojęcia, kim może być ten Alan. I nawet nie próbuj wydostać listy gości od policji. Nie udostępnią ci nic nawet w jawnym śledztwie. – Alan mówił, że jego żona była artystką i że zmarła. Czy w gazetach nie pisano o siostrze Rogera Cresswella? Chyba była malarką i popełniła samobójstwo, tak? – Tak. Przedawkowała środki nasenne. Masz rację, rzeczywiście pisano o tym w gazetach. „Kolejna tragedia w rodzinie Cresswellów”. Sądzisz, że Alan był mężem siostry Rogera? – To by tłumaczyło, skąd zna Jacka. Jak ona się nazywała, Charlene? Potrzebne mi jest jej nazwisko. Jeśli używała nazwiska męża, znajdziemy go. – Rzeczywiście. – Charlene odłożyła plastikową łyżkę. – Artystka. Cresswell. Coś tam, Cresswell. – Odsunęła się z krzesłem od biurka, wstała i rozejrzała się po gabinecie. – Chwileczkę. Chwileczkę. – Przeszła po grubej wykładzinie do jednego z regałów i przesunęła palcem wzdłuż segregatorów z czasopismami. Przechyliła jedne z nich. – To zabawne, jak czasem coś zapada w pamięć, prawda? Kilka lat temu, podczas jakiegoś seminarium wygłaszałam referat o przemocy w rodzinie. Był tam pewien sędzia, który mówił o sądowych zakazach zbliżania się. Napisał o tym artykuł dla „Florida Bar Journal”. – Charlene usiadła w fotelu i zaczęła otwierać jeden egzemplarz za drugim, odrzucając już przejrzane na nieporządny stos. – Jego żona niedawno popełniła samobójstwo i pamiętam, że widziałam jej nekrolog w „New York Timesie”. Była malarką, podobno bardzo znaną. Gdzie do diabła...? Aha! Wracając do biurka, przewracała strony. Otworzyła magazyn i położyła go przed Gail. Nad tekstem zamieszczono małą, czarno-białą fotografię mężczyzny po czterdziestce, w rogowych okularach, z siwiejącymi włosami. Pod spodem widniał napis: „Nathan A. Harris, sędzia, jedenasty okręg sądowniczy”. – Po moim odejściu przeniósł się do działu karnego, dlatego nie od razu go sobie skojarzyłam. – Charlene postukała w zdjęcie. – Zauważyłaś na pewno ten inicjał w środku, co? – A jak Alan. Spotkałam go, Charlene. Przyszedł kiedyś na koktajl urządzony przez Anthony’ego w biurze w zeszłe święta. Był na liście gości weselnych! Anthony wspominał, że zmarła jego żona. O mój Boże. Sędzia. Na pewno zachwyci go perspektywa rozmowy ze mną. – Wygląda to coraz gorzej. – Charlene uniosła brwi. – Nate Harris jest na ostatecznej liście kandydatów do sądu federalnego. – Kłamiesz. – Czy ty w ogóle o niczym nie wiesz? Trudna sprawa. Narób problemów sędziemu, a nigdy ci nie wybaczy. Jego znajomi z sądu cywilnego, przed którym ty od czasu do czasu stajesz, też ci nigdy tego nie zapomną. – Co mam robić? – To proste – roześmiała się Charlene. – Odeślij Bobby’ego do jakiegoś innego prawnika. Bobby Gonzalez przyjrzał się fotografii, potem podniósł wzrok i z otwartymi ustami spojrzał na Gail. – Skąd to pani wzięła? Gail wycięła zdjęcie – bez podpisu – i przykleiła je taśmą na kartkę. – Nieważne. Jest pan pewien, że to on? – Całkowicie. – Jak panu idzie robienie notatek? – Nieporządne pismo zapełniło już dwie strony i część trzeciej. – Nieźle, ale niedługo muszę iść. Mam próbę, a stąd do Southbeach jest dość daleko. Gail położyła dłoń na jego ramieniu. – Zaraz wracam. Może będę pana mogła podwieźć. Zostawiwszy Bobby’ego w gabinecie, podeszła do biurka sekretarki. Miriam wyszła już na lunch. Na oparciu krzesła wisiał jej mikroskopijny sweter. Gail usiadła i podniosła słuchawkę. Z pamięci wybrała numer. Kiedy usłyszała głos recepcjonistki, wyjaśniła, że nie może się zgłosić do kliniki ze względu na nagłą sprawę wynikłą u jednego z klientów. – Bardzo mi przykro, ale naprawdę nie mogę dzisiaj przyjechać... Tak, rozumiem, ale nic na to nie poradzę. Proszę przekazać lekarzowi, że bardzo przepraszam... Czy mógłby mnie przyjąć na początku następnego tygodnia? Głos w słuchawce przypomniał jej, że jeśli przełoży wizytę na kolejny tydzień, zabieg będzie więcej kosztował. – Tak. Rozumiem. To nie stanowi problemu. Czy naprawdę chciała to zrobić? A może się rozmyśliła? – Nie, po prostu dzisiejszy termin mi nie odpowiada. Proszę chwilkę zaczekać. Gail szybko przerzuciła kartki kalendarza, sprawdzając plany na następny tydzień. Będzie musiała coś przełożyć. – Boże, mam tu taki bałagan... zadzwonię do pani później. Odłożyła słuchawkę i przez minutę siedziała, przyciskając dłoń do ust. Wstrzymała oddech. Czuła, że zaczynają jej drżeć kolana. Spojrzała na pudełko ze spinaczami w pastelowych kolorach. Na pojemnik na ołówki, który Miriam ozdobiła koronką. Na ramkę w kształcie serca ze zdjęciem męża po jednej stronie i fotografią maleńkiego Berto po drugiej. Mały pluszowy miś, ofiarowany Miriam przez Danny’ego trzymał różę. „Kocham cię”. Karen wracała do domu w sobotę. Przylatywała razem z Dave’em z Puerto Rico. Do tego czasu miało już być po wszystkim. Znowu jak dawniej. Tak jakby to się nigdy nie zdarzyło. Gail podniosła słuchawkę i wybrała numer Charlene. Sekretarka powiedziała, że Charlene akurat ma rozmowę na drugiej linii, ale poprosiła Gail, aby zaczekała... – Nie, proszę jej nie przeszkadzać. Po prostu proszę jej powiedzieć, że... moje spotkanie zostało przełożone. Później do niej zadzwonię. Podwiozła Bobby’ego Gonzaleza na próbę baletu do South Beach. Spytał, czy chciałaby popatrzeć. Postawił w kącie dużej, wysokiej hali metalowe rozkładane krzesełko. Drewniana podłoga lśniła. Jedną ze ścian tworzyły lustra. Telewizor i wideo stały z boku, wśród przenośnych drążków, których tancerze używali podczas rozgrzewki. Słoneczne światło wlewało się do sali przez duże, nieosłonięte okna. Na ulicy niektórzy przechodnie przystawali, aby zajrzeć do środka. Akompaniator grał serie wesołych taktów. Przerwał, gdy prowadząca zajęcia klasnęła w dłonie. Instruktorka wyjaśniła kombinację kroków, pokazując je po kolei, potem poprosiła jedną z kobiet o zademonstrowanie całej sekwencji. Tancerze zaczęli próbować. Pokiwała głową i nakazała zająć pozycje do pracy z partnerem. Akompaniator przewrócił stronę i opuścił dłonie na klawisze. Czterech mężczyzn biegło po przekątnej sali, kobiety zbliżały się ku nim z przeciwnej strony. Rzędy przesunęły się, rozdzieliły i tancerze dobrali się w pary. Ich oczy wpatrzone były w lustra. Nie tańczyli przed publicznością. Ich twarze wyrażały skupienie. Usta poruszały się, gdy liczyli kroki. Mieli na sobie wygodne, znoszone stroje. Baleriny przypominały szczupłe, długonogie istoty. Miały postrzępione, poplamione pointy, a strój jeden z dziewcząt był rozdarty wzdłuż całego boku. Nic do siebie nie pasowało. Mężczyźni nosili rajtuzy albo spodenki za kolana, a do tego wyblakłe koszulki, niektóre z wielkimi dziurami. Gail pomyślała, że wszyscy mieli wspaniałe ciała. Mocne ramiona i nogi. Jędrne pośladki. Trudno się było nie przyglądać. Po chwili uświadomiła sobie, że się uśmiecha. Wszyscy wyglądali świetnie, ale szczególną przyjemność sprawiało jej patrzenie na Bobby’ego. Pomyślała, że jest tak samo dobry jak najlepszy tancerz w grupie, który miał prawdopodobnie dziesięć lat doświadczenia więcej. Wychodząc z biura, zaproponowała, że mu postawi lunch, ale on oprosił tylko o dietetyczną coca-colę i zjadł zbożowy batonik, który wyjął z plecaka. Jazda zatłoczonymi drogami do South Beach zabrała im czterdzieści minut. Bobby po drodze opowiedział jej, jak się dostał do baletu. W studiu przedstawił Gail jednej ze swych byłych nauczycielek, kobiecie około pięćdziesiątki, której kariera solistki w San Francisco Ballet zakończyła się operacją biodra. Gdy Bobby wraz z innymi rozgrzewał się przy drążku, nauczycielka podeszła do niej i rozłożyła sobie drugie krzesło. Bobby zwierzał się jej, więc wiedziała, kim była Gail. Robert Gonzalez był czwartym z piątki dzieci. Jego rodzice wynajmowali mieszkanie na czwartym piętrze bloku w East Harlem. Gloria pracowała w sklepie z artykułami żelaznymi przy Drugiej Alei, a Willy codziennie przed świtem jeździł metrem linią numer sześć do centrum i sprzątał ulice. Bobby chodził do podstawówki w Central Park East. Nigdy nie uważał tańca za domenę kobiecą. Jego ojciec i wujowie potrafili tańczyć merengue albo mambo w małym pokoju ich mieszkania, a co weekend wkładali jedwabne, rozpięte na piersiach koszule, złotą biżuterię i zabierali żony na salę taneczną przy Zachodniej Pięćdziesiątej Ósmej. Ojciec Bobby’ego powtarzał, że mężczyzna, który umie tańczyć, zawsze będzie miał kobiety. Piętro niżej mieszkał piękny czarnoskóry tancerz, członek Teatru Tańca w Harlemie. Wtedy wydawał się chłopcu bardzo wysoki. Śmiał się, kiedy Bobby naśladował jego ruchy, i podnosił go wysoko w górę. Bobby nie miał łatwego dzieciństwa. Byli biedni. Sińce na twarzy Gloria tłumaczyła upadkami ze schodów. Kiedy musieli brać kartki na żywność, płakała. Najstarsza siostra Bobby’ego w wieku czternastu lat zaszła w ciążę. Bobby spał na materacu na podłodze razem z bratem. Zimą w mieszkaniu było tak zimno, że kładli się spać w kurtkach. Niejaki Eliot Feld, były tancerz i choreograf American Ballet Theater, organizował eliminacje w szkołach. Chciał znaleźć utalentowane dzieci i dać im szansę nauki w jego szkole baletowej. Pewnego popołudnia Bobby nie miał nic lepszego do roboty, więc poszedł z siostrą na eliminacje. Tydzień później Feld ich odwiedził i zupełnie nie zwracając uwagi na siostrę, wziął Bobby’ego na stronę. Co niezwykłego dostrzegli w tym chłopcu? Energię, szybkość, typ budowy – długie, gibkie kończyny, odpowiednie proporcje tułowia i nóg. W wieku dziesięciu lat Bobby Gonzalez rozpoczął naukę baletu. Jego kości wciąż jeszcze były wystarczająco miękkie. Tancerz, który zaczyna zbyt późno, nigdy nie osiągnie odpowiednio otwartej pozycji. Stopa musi być właściwie obciągnięta, panewki stawów biodrowych na tyle elastyczne, aby umożliwić zwrócenie kolan i ud na zewnątrz. Bez tego mógłby się zająć tańcem nowoczesnym, ale nigdy nie osiągnąłby sukcesów w balecie klasycznym. W wieku dwunastu lat Bobby dostał się do artystycznej szkoły średniej. Przezywano go tam efekciarzem. Dziewczyny walczyły, by z nim tańczyć. Jako trzynastolatek został młodym księciem w wystawianym przez miejscową szkołę tańca Dziadku do orzechów. W styczniu tego samego roku Willy’ego Gonzaleza zwolniono z pracy. Wrócił do domu pijany. Kiedy Gloria zaczęła na niego krzyczeć, złamał jej szczękę. Spędził kilka tygodni w więzieniu, a potem wyjechał do San Juan. Brat Glorii, mieszkający w Miami, zaproponował, że przyjmie ich do siebie, wprowadzili się więc do dwupiętrowego domu stojącego w portorykańskiej części miasta, którego ściany pokryte były stiukami. Gloria obiecała Bobby’emu, że będzie mógł kontynuować naukę, ale wiedział, że nie miał na to szans. Nawet gdyby w okolicy istniała jakaś inna szkoła baletowa, nie mogliby za nią zapłacić. Kiedy Bobby po raz pierwszy wspomniał o balecie na swojej ulicy, inni chłopcy go wyśmiali, a najstarszy zaatakował. Bobby poranił sobie kłykcie na jego zębach i już nigdy nie wspominał o tańcu. Wyrzucił strój do ćwiczeń. Wybrał tatuaże, rozkołysany chód i serię aresztowań. W miejscowym komisariacie miał swoją kartotekę. Gdy skończył piętnaście lat, groził mu poprawczak. Właśnie wtedy z całą klasą trafił do audytorium szkoły Edison. Miami City Ballet organizował pokaz tańca klasycznego – dziewczynki w spódniczkach, chłopcy w baletkach i rajtuzach. Niektóre dzieciaki zasnęły na widowni. Chłopcy pouciekali. Dziewczęta plotkowały szeptem i wymieniały liściki. Co wtedy myślał Bobby, siedząc w mrocznym audytorium i wpatrując się w scenę? Jeden z tancerzy wziął mikrofon i zaczął opowiadać o szkole baletowej. Za miesiąc organizowano eliminacje, podczas których przyznawano stypendia. Po przedstawieniu dzieciaki wysypały się z sali. Czy Bobby został wtedy trochę dłużej? Czy wyszedł na ulicę, żeby popatrzeć, jak tancerze opuszczają teatr tylnym wyjściem, wsiadają do samochodów i odjeżdżają? Wytrzymał jeszcze tydzień. Przez ten cały czas prawie nie spał. Pewnego wieczoru, nie mówiąc nic nikomu, nawet matce, pojechał autobusem do Miami Beach. Przez okna starych sal ćwiczeń przy Lincoln Road przyglądał się próbie pas de deux z ostatniej sceny Dziadka do orzechów. Kiedy się skończyła, poszedł na pobliską plażę. Tamtego wieczoru było zimno. Wiał wiatr od oceanu. Bobby stanął na udeptanej części plaży i rozebrał się do spodenek. Zaczął tańczyć. Nie dbał o to, czy ktoś go widzi. Minęły dwa lata, odkąd opuścił balet. Czy było mu ciężko? Na pewno bolały go nogi. Czy stopy bardzo piekły? Nie chciał ćwiczyć tam, gdzie wszyscy go mogli zobaczyć. Czekał do późna w nocy i chodził za dom albo zakradał się do pustych budynków. Trzy tygodnie później poszedł do szkoły, aby wziąć udział w eliminacjach i zdobyć jedno z dwóch wolnych miejsc w balecie. Pożyczył parę baletek z pudła w garderobie. Nauczycielka, która rozmawiała z Gail, była tam tamtego dnia. – Do eliminacji zgłosiło się dwudziestu chłopców. Niektórzy tańczyli od lat i wszyscy byli dobrzy. Bobby tak bardzo się starał, że kilka razy upadł. Miał w sobie niezwykłą determinację. Upór. Nie można było oderwać od niego wzroku. Wszyscy zaczęli mu się przyglądać. Był chłopcem, jakiego nigdy dotąd nie widzieliśmy, miał tatuaż i okropną fryzurę, ale także idealne ciało i proporcje. Bardzo silny, bardzo szybki. Inni chłopcy w grupie tańczyli z większą finezją, byli lepiej wyszkoleni, ale Bobby... kiedy się ma talent, to po prostu widać. Ktoś chyba zawołał Eddie’ego, bo zszedł na dół, żeby popatrzeć. Śmiejąc się cicho, nauczycielka pochyliła się ku Gail. – Kiedy Bobby brał udział w eliminacjach, wydawał się taki poważny. Gdy został przyjęty, na pierwszych zajęciach nie mógł przestać się uśmiechać. Miał odbarwiony jeden z przednich zębów. Spytałam go, co to takiego, i zasugerowałam, że powinien coś z tym zrobić. Następnego dnia ten sam ząb był bardzo biały, więc powiedziałam: „Bobby, chodź tutaj i pokaż mi się”. Pomalował go korektorem, ponieważ nie miał pieniędzy na dentystę. Mieliśmy dentystę w zarządzie, więc się tym zajął. Ale to cały Bobby. Stara się ze wszystkich sił... często ze szkodą dla niego samego. Źle się odżywia. Czasem go dokarmiam. Za mało odpoczywa, bo ciągle pracuje. Jego matka jest na coś chora, a siostra właśnie urodziła drugie albo trzecie dziecko. Młodsze rodzeństwo wiecznie prosi go, żeby coś im kupił. Mężczyźni z jego rodziny uważają, że Bobby powinien sobie znaleźć prawdziwą pracę i z tym wszystkim Bobby musi się zmagać. Płacimy lepiej niż większość miejscowych teatrów, ale i tak jest mu ciężko. Zarabia trochę, dając lekcje dzieciom. Studenci lubią z nim pracować pewnie dlatego, że mówi ich językiem. Ma szczęście, że przyjechał do Miami. W Nowym Jorku trudno zostać zauważonym, nawet jeśli się ma olbrzymi talent, a tak jest z Bobbym. Szczyt piramidy jest taki niewielki. Dlatego nielicznym udaje się tam dotrzeć. Przez chwilę kobieta przyglądała się tancerzom. – Bobby’ego czeka kariera, jeśli przestanie wplątywać się w kłopoty. Gail usłyszała gwar dobiegający z korytarza. Stukanie ciężkich butów i odgłosy toreb rzucanych na podłogę. Nauczycielka spojrzała na zegarek, po czym przeprosiła rozmówczynię. Czas na lekcję. Zatrzymała się jeszcze na chwilę, kładąc dłoń na ramieniu Gail. – Proszę się nim zaopiekować, dobrze? 8. Przez przeszkloną ścianę biura Jack zobaczył wchodzącą do galerii Nikki. Czarna, lniana sukienka odsłaniała nogi, ale kolor był odpowiedni dla wdowy. Podobnie jak ciemne okulary, które po chwili odsunęła na pofalowane rude włosy, psując efekt. Był wtorek. Jack nie widział jej od pogrzebu, który odbył się przed tygodniem. Nie dzwonił. Nie chciał słyszeć tego szepczącego cieniutkiego głosu: „Cześć. Co słychać?” Odwrócił się do Diany, która nawet nie zauważyła, że się na chwilę zamyślił. Wciąż się przyglądała portretowi opartemu o regał. Młoda dziewczyna w spódniczce baletnicy i pointach czekała na wejście na scenę. Jej dojrzewające ciało lśniło w niebieskawym świetle kontrastującym z głęboką czernią kulis i kurtyny. Twarz dziewczyny miała rysy Diany, małe usta, zadarty nos. Obie miały także jedwabiste, jasne włosy. Patrząc na obraz, Jack zastanawiał się, co powinien zrobić. Kupił go od Rogera Cresswella, potem sprzedał go Nate’owi Harrisowi jako prezent dla Pottera i Claire. Później Porter, okazując absolutny brak taktu, oddał go Dubowi i Elizabeth. Diana zabrała go stamtąd – ocaliła z rąk filisterskich rodziców – i oto znalazł się ponownie w galerii. Chciała go sprzedać. Jack czuł, że kręci mu się w głowie. Zastanawiał się, czy nie powinien zacząć od odesłania Nate’owi jego zaliczki. – Mógłbym znaleźć kupca – przyznał – ale bez dowodu własności trzeba będzie cholernie opuścić cenę. – Jak sądzisz, ile mogłabym dostać? Jack zakręcił koniec wąsów wokół palca. Wolał trzymać się z daleka od czarnego rynku sztuki. – Dziesięć tysięcy bez żadnych pytań. Nawet do pięćdziesięciu od poważnego kolekcjonera prac Margaret Cresswell. – Chciałabym go zatrzymać, ale muszę zamieszkać bliżej baletu. Wspaniale byłoby mieć mieszkanie z widokiem na ocean. – W głosie Diany brzmiał smutek. – Na pewno takie znajdziesz. Już czas, abyś miała własny kąt. – Tęskniłabym za tobą i Buddym. Tęskniłabym za domem. Podoba mi się tam. – Jest twój. Zawsze możesz do niego wrócić. – Uśmiechnął się do niej. – Radzę ci, porozmawiaj z rodzicami. Podliż się im trochę, jeśli będziesz musiała. Może matka chce ci tylko pokazać, kto jest górą. – Ale jej się ten portret nie podoba! Słyszałam, jak mówiła tacie, że jest ciemny i przygnębiający. Chce go tylko po to, aby się popisywać przed znajomymi. Mówi, że jeśli go nie oddam, zadzwoni na policję. Dlaczego mnie tak bardzo nienawidzi? Co tak strasznego zrobiłam? – Nic, ma petite. Po prostu ci zazdrości. Jesteś przecież księżniczką Aurorą. Diana wyciągnęła rękę i przesunęła palcami wzdłuż ramy. – Pamiętam, jak kiedyś Maggie przyjechała w odwiedziny z... Chryste, gdzie ona wtedy mieszkała. Chciała zobaczyć, jak tańczę. Zabrałam ją na próbę generalną i właśnie to miałam na sobie tamtego dnia, białą spódniczkę. Tak idealnie wszystko uchwyciła, nawet perły. Nie zdawałam sobie sprawy, że była aż tak dobra. – Dianę skrzywiła się lekko. – Jack, jak ja w ogóle mogę myśleć o sprzedaży? Przecież ona chciała, żebym miała ten obraz. Wiem, że to prawda. – Powiem ci, co zrobimy. Postarasz się o dowód własności. Może powinnaś zasięgnąć porady prawnika. Tymczasem ja zrobię kilka zdjęć na wypadek, gdybyś zmieniła zdanie. – Wyjął aparat z szuflady. Jeśliby Dub i Liz postanowili wypuścić obraz ze swych macek, Jack mógłby wysłać slajdy potencjalnym nabywcom i zeskanować zdjęcie do strony internetowej. – Zawsze możesz odmówić – dodał. Usuwając się z przejścia, Diana zajrzała do galerii. – Zgadnij, kto przyszedł. – Widziałem, jak wchodziła. Dziewczyna ściszyła głos do szeptu. – Romans z nią to szaleństwo, Jack. – To już skończone, jabłuszko. – Opuścił żaluzję. – Dzięki Bogu. – Diana odwróciła się plecami do drzwi. – Detektywi znowu chcieli ze mną rozmawiać. Sądzą, że jesteśmy kochankami. – I powiedziałaś im, że... – Powiedziałam, że to idiotyczne, po prostu siedzieliśmy razem do późna i rozmawialiśmy. Zapewniłam ich, że na pewno z twojego powodu bym nie kłamała. – Dobra dziewczynka. – Jack podszedł do portretu i jeszcze raz mu się przyjrzał. – Pozwól, że sam zabiorę go do domu, dobrze? Chyba nie chcesz zostawiać go w samochodzie. – Dzięki. Posłuchaj, masz jakiegoś znajomego Alana? W zeszłym tygodniu Bobby mi mówił, że na przyjęciu u ciebie spotkał Alana, ale nie zna jego nazwiska. – Alana? Nie mam najmniejszego pojęcia. Bobby musiał coś poplątać. Możliwe zresztą, że ten gość był na imprezie, tylko ja go nie widziałem. – Aha. Nie mów nikomu, że cię o to pytałam, dobrze? Bobby ma adwokata i podobno nie może z nikim rozmawiać o sprawie. – Diana podniosła torbę. – Lepiej pójdę już na próbę. – Pocałowała Jacka w policzek i pociągnęła za wąsy. – Kocham cię. – Ja ciebie też, dziecinko. Wyszła z biura lekkim krokiem, stawiając stopy na zewnątrz. Luźne dżinsy opadały na buty o grubych podeszwach. Kiedy mijała Nikki, spojrzały na siebie, ale żadna się nie odezwała. Nikki przytrzymała otwarte drzwi. – Cześć. Co słychać? – Ty mi powiedz. – Jack przycisnął guzik w aparacie, aby przewinąć film. – Po co przyszła tu Diana, panie przyjacielski? – Bez powodu. Akurat była w mieście, wpadła się przywitać. Nikki spojrzała przez przeszklone drzwi, by upewnić się, czy asystentka Jacka ich nie słyszy. – Czy ona wciąż godzi się na wszystko? – Tak, jest wspaniała. Mówiłem ci, żebyś się nie martwiła. – Nic na to nie poradzę. – Błyszczące, różowe wargi Nikki rozchyliły się. Dwa przednie zęby były odrobinę dłuższe od pozostałych. Kiedy Jack spotkał ją po raz pierwszy, pomyślał, że przypomina królika. Puszyste włosy, białe ząbki... i ciało dla wszystkich. Odłożył aparat. – A co u twojej przyjaciółki z Palm Beach? – Bez kłopotów. Jesteśmy przyzwyczajone do zapewniania sobie nawzajem alibi. – To ona też zdradza męża? – Ha, ha, ha. – Nikki miała zwyczaj zwilżać usta. – Zostawiłam ci trzy wiadomości. Dlaczego nie zadzwoniłeś? – Może się mylę, ale wdowy zwykle obowiązuje okres żałoby. – Jack, muszę z tobą porozmawiać. Nie martw się, będę trzymała ręce przy sobie. Wypuszczając z sykiem powietrze, wyminął ją i wszedł do galerii. Poprosił asystentkę, aby wyszła na pół godziny. Zamknął drzwi. Przesuwając wskazówki małego zegara, wywiesił tabliczkę z napisem „Zamknięte”. Przez szybę widział sklep z deskami surfingowymi i restaurację Cozzoli’s Pizza. W Coconut Grove dawniej znajdowały się dwie galerie z prawdziwego zdarzenia, ale wyniosły się stąd wiele lat temu. Cienkie obcasy Nikki zastukały po podłodze z kamiennych płyt. Ozdobiona frędzlami torba odbiła się od jej biodra. – Rany, za każdym razem, gdy tu przychodzę, masz coś nowego. Ten wygląda ładnie. Słysząc jej uwagę, Jack zacisnął szczęki. Przemawiała przez nią szczerość czy sarkazm? Wolał sarkazm. Szczerość oznaczałaby, że Nikki jest za głupia, aby się zorientować, że większość obrazów w jego galerii była marna. Trzymał beznadziejne abstrakcje, podobne do tych, które sprzedawano na ulicach, sztampowe akwarele plaż i owoców tropikalnych oraz grafiki przedstawiające domki z Key West z kotami na werandach. Wystarczyło, że ktoś kupił jedną, a z magazynu zaraz wynoszono kolejną. Miał u siebie obrazki Romero Britto, tak uwielbiane przez turystów. Sprzedawał też olejne obrazy gruszek, przypominających nakrapiane, żółte tyłki, no i obowiązkowe krajobrazy z chatami z liści palmowych, kupowane przez Kubańczyków. W biurze trzymał trzeciorzędnego Picassa, którego ktoś w końcu miał kupić tylko po to, aby mówić, że posiada dzieło wielkiego mistrza. Jeszcze przed rokiem Jack był właścicielem galerii w Coral Gables, gdzie wystawiał świetne dzieła kupowane od prywatnych kolekcjonerów. Banki i korporacje wynajmowały go jako konsultanta. Przeprowadzał wyceny dla Miami Art Museum. Klienci wysyłali go na aukcje do Nowego Jorku. Kupujący jachty ze stoczni Cresswellów zwracali się do niego z prośbą o pomoc w wybraniu idealnego DeKooninga czy Kline’a do luksusowej kajuty. A potem wszystko się zawaliło. Na ostatnim przyjęciu urodzinowym ciotki Claire Roger obrzydliwie się upił. Claire upomniała syna, stawiając mu za przykład Jacka – starszego, bardziej rozsądnego kuzyna. Gdy Jack wyszedł z przyjęcia, Roger czekał na niego na parkingu. Oskarżył go o podlizywanie się jego rodzicom, o wykorzystywanie ich dla zdobycia klientów. Zarzucił mu, że się ślini na widok ich pieniędzy. Jack pchnął go na żywopłot i odszedł. Roger, wciąż pijany, rzucił się za nim. „Jesteś trupem, Jack”, zawołał. Jack kazał mu iść do diabła. Katastrofa przyszła trochę później. Jak on zdołał to załatwić? Znał klientów Jacka, bo Jack zawsze za dużo mówił. Roger nie musiał się specjalnie wysilać – kilka słów właściwej osobie, aluzja wypowiedziana w obecności dyrektora banku. Niemal natychmiast jeden z klientów wycofał kolekcję litografii Bonnarda. Potem kustosz teksańskiego muzeum powiadomił Jacka, że postanowił kupić Wifredo Lama gdzie indziej. Od przyjaciela Jack dowiedział się, że krążyły plotki o naciąganych transakcjach, oszustwach, łapówkach, które rzekomo brał od galerii w Nowym Jorku i Chicago. Stracił największych klientów. Po trzech miesiącach telefon przestał dzwonić i nikt nie chciał z nim rozmawiać. Jego reputacja legła w gruzach. Nie miał dowodów na perfidne działanie Rogera, więc mógł się jedynie uśmiechać i czekać na właściwy moment. Najbardziej denerwował go fakt, że w lokalu naprzeciwko pizzerii, obok sklepu z koszulkami, zarabiał o wiele więcej niż w Coral Gables. Za każdym razem, gdy tłusty czek zasilał jego konto, czuł, jak przewraca mu się żołądek. Zdobycie puszystej kobietki Rogera trochę poprawiło mu humor, ale nie wystarczyło. Nikki przeszła do frontowej części galerii, gdzie wystawiał bardziej wartościowe prace. Całą ścianę zajmowały tu okna z nietłukącymi szybami. Portret Diany wisiał tu przez kilka tygodni. Ludzie przystawali na chodniku i patrzyli, zapominając o cieknących im po palcach lodach. Mamy zatrzymywały się, nie zważając na dzieci ciągnące je za ręce. Niezwykłe piękno tego obrazu przemawiało nawet do studentów idących na kufel szczęścia do irlandzkiego pubu. Teraz zostało po nim puste miejsce na ścianie. – Dlaczego trzymasz baletnicę w biurze? – spytała Nikki. – A dlaczego nie? – Jack rozłożył ręce. – Masz na nią kupca? – Nie – uciął krótko Jack. Nie miał ochoty wyjaśniać jej, jaką podróż obraz odbył przez ostatnie dwa tygodnie. Nikki zaśmiała się cicho i stuknęła lekko torebką w kolana. – Nie zrozum mnie źle, Jack, ale wolałabym przenieść go do jakiejś innej galerii. Takiej, która ma trochę więcej... klasy. – Słucham? – Zrozum, wisi tu już od dłuższego czasu i nie został sprzedany, a mnie są potrzebne pieniądze. Spojrzał na nią, mrużąc oczy. – O czym ty mówisz? – Miałeś sprzedać go dla Rogera, a ja potrzebuję pieniędzy, Jack. Właśnie wracam od prawnika. Nie mam ani grosza. Roger nie przejął się tym, że wygasła jego polisa na życie, brał pożyczki pod zastaw akcji, które posiadał, a w banku prawie nic nie zostało! Oczywiście, są udziały w Cresswell Yachts, ale minie cała wieczność, zanim zdołam je sprzedać. – Aa... – Jack w końcu zrozumiał. Poklepał ją po ramieniu. – Nikki, przykro mi. Naprawdę, bardzo mi przykro. Obraz nie był tu w ramach konsygnacji. Kupiłem go. – Za ile? – Nikki zamrugała powiekami. – Za dziesięć tysięcy. Ponieważ transakcja została dokonana gotówką, obyło się bez pokwitowań. Mam za to dowód poświadczający prawo własności. Prawdę mówiąc, portret został już kupiony. Ale to nie ma znaczenia. Faktem jest, że Roger sprzedał mi go mniej więcej przed dwoma miesiącami. W rok po samobójstwie Margaret Cresswell Porter i Claire oddali portret synowi, który natychmiast kazał go oprawić w okropny, czarny metal i powiesił nad stołem bilardowym. Przed kilkoma miesiącami Roger potrzebował natychmiast gotówki. W końcu dopadła go jego rozrzutność. Jack zaproponował dziesięć tysięcy i przyrzekł, że odsprzeda go Rogerowi, jeśli będzie go stać na wykupienie portretu. Potem Nate Harris szukał odpowiedniego prezentu dla Cresswellów. Jack sprzedał mu obraz za połowę wartości, z satysfakcją wyobrażając sobie zdumienie Rogera podczas następnej wizyty w domu rodziców. Stało się inaczej. Cresswelowie go oddali, a Roger już nie żył. Torebka Nikki wciąż obijała się o jej kolana. – Skoro sprzedałeś obraz, dlaczego jest w twoim biurze? – Ponieważ znowu jest do kupienia. Być może. – Za ile sprzedałeś go za pierwszym razem? Jack wiedział, do czego zmierzała. – Nikki, transakcje są poufne. – Założę się, że z zyskiem, co? – Zmrużyła oczy. – I to sporym. Obraz wyceniono na siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów. – To była jedynie proponowana cena, Nikki. Sprzedałem go za o wiele niższą sumę. – A może byśmy się podzielili zyskami? Co ty na to? – Przykro mi. – Jack, jeśli nie zdobędę wkrótce pieniędzy, mogę stracić dom! – Przecież masz pracę – powiedział. Odnosił wrażenie, że Nikki za chwilę zacznie płakać. – Dorywcze zlecenia w agencji reklamowej? Z tego się nie da wyżyć! Gdzie tu sprawiedliwość. – To nie moja wina. Wiń Rogera. On sprzedał obraz. – Bo go oszukałeś, tylko dlatego. – Wiedział, co robi. – Powinnam cię podać do sądu, Jack! Roger miał rację, jesteś oszustem i kłamcą. – Jej głos przeszedł w pisk, a płomiennie rude włosy jakby zalśniły. Jack ze złości zacisnął zęby. – Proszę bardzo. Zrób to. Policja może się wtedy dowie, jaką byłaś wierną żoną. – Mieliśmy romans. I co z tego? – Może uściślijmy. Spałaś ze mną tej samej nocy, kiedy ktoś pompował kulki w twego męża. – Jesteś obrzydliwy! To ty wymyśliłeś, że powinniśmy kłamać policji, nie ja. Wplątałeś w to nawet Dianę. Mogłabym im co nieco powiedzieć. W nocy, gdy zamordowano Rogera, zadzwoniłam do ciebie o dziesiątej trzydzieści. Nikt cię nie mógł znaleźć. Gdzie się wtedy podziewałeś, Jack? Byłeś z Rogerem? Spróbuj to wyjaśnić glinom, zamiast mi grozić. – Nikki odwróciła się i weszła do biura. – Jest mój i zabieram go ze sobą! – Sięgnęła na półkę i obiema rękami chwyciła ramę. – Przestań! – Jack złapał ją za nadgarstki. – Puść to! Bo ci połamię te pieprzone ręce! – Jest mój! – Wargi rozchyliły się, odsłaniając zajęcze siekacze. Stanęła obcasem na jego podbiciu. Jack zawył. Dogonił ją w galerii i zaciągnął za róg, z dala od okien wychodzących na ulicę, między zbiór przecenionych Boterów – grubych mężczyzn w filcowych kapeluszach i grubych kobiet w kwiecistych sukienkach. Przytrzymał ją jedną ręką i wyrwał jej portret. Obraz z trzaskiem upadł na podłogę. Jack przysunął usta do ucha Nikki. – O tak, zadzwoń na policję. Powiedz im, gdzie ty byłaś tej nocy. Czy on już nie żył, kiedy zastukałaś do mnie o jedenastej? Pewnie zwabiłaś go do mego domu, zastrzeliłaś, a potem poszłaś ze mną do łóżka, żeby mieć alibi. – Co za pomysł! – Nikki ze śmiechu zgięła się wpół. – Mój Boże. Ja zastrzeliłam Rogera? – Odwróciła się, chichocząc. – Musiałabym postradać rozum. Roger nie miał nic prócz długów! – Dowiedziałaś się tego dopiero przed godziną, prawda? – Z rozłożonymi rękami Jack stanął między nią a portretem, leżącym za nim na podłodze. – Zrobiłaś to sama, czy wynajęłaś kogoś? Jej śmiech zamarł. Opanowała się i uniosła dumnie brodę. – Wiesz co? Może trudno ci to zrozumieć, ale naprawdę zależało mi na Rogerze. – Akurat. – Wiem, że mieliśmy problemy, ale zależało mi na nim! Nie wiedziałam o tym, dopóki nie było już za późno. Kiedy przyszła do mnie policja, płakałam. – Dajcie tej dziewczynie Oskara. – Płakałam naprawdę! Roger mnie kochał. Nie to co ty. – Dłonią wytarła łzy z policzka. – Ty tylko chciałeś mnie pieprzyć, żeby się na nim odegrać. – Nikki podniosła z podłogi torebkę i włożyła ciemne okulary. – Jesteś gnojem, Jack. Podbiegła do drzwi, przekręciła zasuwę i wyszła. Mała wywieszka zaczęła się kiwać w obie strony. 9. Siedząc przy oknie biura Portera Cresswella, Theodore Stamos patrzył na pięćdziesięciotonowy dźwig sunący po ziemi. Miał podnieść jedną z nowych łodzi i przetransportować ją nad rzekę. Ted powinien być tam, na dole. W myślach robił listę spraw, którymi nie mógł się zająć, ponieważ tkwił na spotkaniu i słuchał Portera, który opowiadał jak jego staruszek oddał wszystkie pieniądze za prototyp jachtu Cresswell Cutlass. Charlie Cresswell zdobył pozycję lidera na rynku projektantów łodzi motorowych i wszyscy powinni być dumni, że dane im jest kontynuować tradycję... Ted sądził, że Porter powinien raczej mówić o tym, jak zamierza poradzić sobie ze skutkami licznych błędów, jakie popełniono przez ostatnie sześć miesięcy. Największym błędem okazał się syn Portera, który myślał, że dyplom studiów ekonomicznych zwalniał z konieczności brudzenia sobie rąk. Porter po raz pierwszy od pogrzebu syna przyszedł do pracy. Postarzał się o przynajmniej o dziesięć lat. Claire siedziała w kącie i czytała. Ostatnio wszędzie woziła męża, choć Porter mógł sobie pozwolić na wynajęcie limuzyny i zaoszczędzić jej kłopotu. Na zebraniu obecni byli najważniejsi ludzie w firmie. Brat Portera Dub. Żona Duba. Kierownicy działu handlowego i marketingu. Kierownicy produkcji, a wśród nich Ted, któremu podlegała obróbka drewna i włókna szklanego. Ted miał trzydzieści siedem lat i przez ponad pół życia ciężko pracował w stoczni Cresswellów. Porter zakołysał się w fotelu. – Mój ojciec... i Duba... założył tę firmę w warsztacie nie większym niż garaż; stoi tuż przy rzece. Skromne początki i wielkie wizje. Nawet nie wspomniał o ojcu Teda Henrym Stamosie, który zbudował pierwszą łódź. Jedynym majątkiem Henry’ego były jego ręce. Ted zauważył żółte porsche przejeżdżające przez otwartą bramę. Przemknęło przez parking, gwałtownie skręciło na miejsce dla gości i zatrzymało się z piskiem. Wóz Rogera Cresswella. Przysunąwszy się bliżej do okna, Ted patrzył, jak otwierają się drzwi po stronie kierowcy. Zobaczył długie nogi kobiety w czarnej sukience odsłaniającej uda, potem szopę rudych włosów i ciemne okulary. Nikki Cresswell. Zatrzasnęła drzwiczki i zniknęła pod dachem osłaniającym wejście do budynku. Spieszyła się, bo zostawiła wóz w pełnym słońcu, zamiast wjechać nim do garażu. Znowu było prawie czterdzieści stopni. Fale upału odbijały się od błyszczącego, metalowego dachu głównego hangaru i staczały się na twardy, biały beton. Ted usłyszał głos Elizabeth Cresswell i obejrzał się. – Porter, przepraszam, że się wtrącam, ale za pięć minut mam spotkanie z personelem. Wcale nie sprawiała wrażenia zakłopotanej tym, że mu przerywa. Stała zwrócona plecami do Teda. Miała na sobie białą koszulę i wąskie spodnie koloru khaki. Ciemne włosy przewiązała czerwoną apaszką. Chciał, żeby się odwróciła i pozwoliła na siebie popatrzeć z przodu. Obecni nagle zaczęli sobie przypominać, co mieli do zrobienia. Mocno chwyciwszy poręcze fotela, Porter dźwignął się i z trudem wstał. Marynarka wisiała luźno na szerokich ramionach. Uniósł kącik ust w uśmiechu. Wyglądał jak trup. – Za dużo mówię. Powinnaś mi przerwać kwadrans temu, Liz. Cieszę się, że mogłem was wszystkich znowu widzieć. Miło jest wrócić, cholernie miło. Claire i ja jesteśmy wam wdzięczni za wyrazy sympatii... przyjaźni. – Jego głos się załamał. Machnął ręką, dając znać, że mogą iść. – No dobra, dajcie mi trochę popracować. Kilka uścisków dłoni i ludzie zaczęli wychodzić. Kierownik działu usług ścisnął ramię szefa. – Stamos! – zawołał Porter. – Zaczekaj chwilę. Zamknij drzwi i wróć tu. Ted usłuchał i podszedł do biurka dyrektora. Dub wciąż siedział w fotelu po przeciwnej stronie, z puszką coli opartą o udo. Wlał pewnie do niej kilka kieliszków alkoholu. Przytył. Brzuch wisiał mu nad paskiem. Był dyrektorem handlowym. Jego praca polegała głównie na zabawianiu sprzedających i kupujących łodzie, zabieraniu ich na steki i do nocnych klubów, jeśli tego sobie życzyli. Ted dobrze o tym wiedział, bo musiał towarzyszyć Dubowi i pilnować, aby goście nie pakowali się w kłopoty. Żona Portera przerzuciła kartkę magazynu. Siedziała w kącie gabinetu równie niepozorna, jak poduszka na sofie. – Dziś rano odwiedziło mnie dwóch detektywów z wydziału zabójstw – zaczął Porter. – Siadaj, proszę. Chcieli rozmawiać z tobą, ale nie było cię w firmie. Szef twojej załogi powiedział, że popłynąłeś sprawdzić łódź. – Tak. Zabrałem jedną z tych piętnastometrowych. Dlaczego chcieli rozmawiać właśnie ze mną? – Pytali o jakiegoś chłopaka, który tu pracował. O Bobby’ego Gonzaleza. To przyjaciel mego bratanka Seana. Był w twoim dziale, zgadza się? – Mniej więcej. Przez jakiś miesiąc pracował w warsztacie. Pamiętam, że Dub załatwił mu pracę na prośbę Seana. Bobby zajmował się kładzeniem warstw maty szklanej i utwardzaniem jej płynną żywicą. To trudna praca, zwłaszcza w upale panującym o tej porze roku. Nawet przemysłowe wentylatory dmuchające w kadłuby łodzi nie pomagały. – Powinienem był się najpierw zastanowić. – Dub upił łyk tego, co miał w puszce coli. – Chłopak ma już za sobą aresztowania. Był w gangu. Wiedziałeś o tym? – Nie. Myślałem, że jest tancerzem. – Bo jest. Tańczy w balecie. Martwiłoby mnie to, gdybym nie wiedział, że Sean lubi dziewczyny. – Dub zaśmiał się głośno. Jego brzuch się zatrząsł. – Posłuchaj, Ted – odezwał się Porter. – Detektywi pytali mnie o to, jak układały się stosunki między Gonzalezem a Rogerem tutaj, w firmie. Powiedziałem, że Roger wylał chłopaka za kradzież narzędzi, a Gonzalez go zaatakował. Tak było, prawda? Ted wiedział, że Porter chciał, aby to była prawda. – Zdarzały się między nimi spięcia. Sądzę, że Roger nie zamierzał zatrudniać jeszcze jednego pracownika na zmianie, więc bardzo utrudniał Bobby’emu życie. Chyba próbował go zmusić do odejścia. Bobby zaczął się odszczekiwać Rogerowi w obecności innych i Roger kazał mi go zwolnić. Powiedziałem mu, żeby się lepiej nauczył radzić z pracownikami, bo nie miałem zamiaru nikogo zwalniać. Potem ochrona znalazła szlifierkę w szafce Bobby’ego. Dzieciak nigdy nie wyglądał mi na złodzieja, ale Roger ściągnął go do biura warsztatu i wylał. Wszedłem tam chwilę po tym, jak doskoczyli do siebie. Rozdzieliłem ich. Dzieciak jest w gorącej wodzie kąpany, ale nie sądzę, aby mógł kogoś zastrzelić. Porter wskazał Teda palcem. – Nikt cię o to nie pytał, prawda? Ted nie od razu odpowiedział. Palec szefa wciąż celował w niego. – Ale chyba właśnie o to chodzi, tak? Zastanawiacie się, czy chłopak mógł zabić pańskiego syna? – Policja tak uważa. Podczas tamtego przyjęcia obecni słyszeli, jak Gonzalez mu groził. Wszyscy prócz niego mają alibi. W zeszłym tygodniu policja znalazła w jego śmieciach koszulę poplamioną krwią tej samej grupy, co krew Rogera. Claire podniosła głowę znad magazynu, ale nic nie powiedziała. Wpadające przez okno promienie słońca oświetlały jej płowe włosy. – Chyba nie bardzo rozumiem, o co panu chodzi – stwierdził Ted. Porter się roześmiał. Krzywy uśmiech zastygł mu na ustach. Luźna skóra policzków zwisała na kołnierzyk koszuli. – Wystarczy, że powiesz policji o tej bójce. Powiedz, że widziałeś, jak Gonzalez zaatakował Rogera i nie chcę słyszeć, że próbowałeś usprawiedliwiać jego zachowanie. Kiedy proszę cię o pomoc, oczekuję, że jesteś dość lojalny, aby mą prośbę spełnić i zatrzymać dla siebie swoje cholerne opinie. – Porter nie przestawał się uśmiechać. – Czy to jasne? Ted poczuł, że jego szyja robi się gorąca. Zastanawiał się, co ma powiedzieć. Nie miał pewności, czy Porter nie zwariował. Nie wiedział, czy może tak po prostu wstać i wrócić do pracy. Obaj bracia patrzyli na niego. Porter stał za wielkim biurkiem. Dub z czerwoną od alkoholu twarzą siedział naprzeciwko. – Tak, jasne. – Ted skinął głową. Podniósł się i spytał, czy jest coś jeszcze, bo musi wracać do warsztatu. Właśnie chwytał za klamkę, gdy ktoś zapukał i otworzył drzwi. Musiał się odsunąć. Weszła Nikki Cresswell. Poruszyła się tak, jakby miała za chwilę spaść z wysokich obcasów. Miała zaczerwienione oczy i rozmazany tusz do rzęs. Tuż za nią pojawiła się sekretarka Portera. – Przepraszam, mówiłam, że ma pan spotkanie, ale nie chciała czekać. Claire odłożyła magazyn. Dub zaczął się podnosić. – Nie przeszkadzajcie sobie – powiedziała Nikki. – Nie zabawię tu długo. Wpadłam tylko pogadać z Porterem, ale dobrze się składa, że ty też tu jesteś, Dub. Może cię zainteresuje to, z czym przyszłam. Rany. Ted też tu jest. Powinnam chyba wywiesić ogłoszenie na tablicy. – Zaśmiała się krótko. – Czego chcesz, Nikki? – spytał Porter. – Muszę jak najszybciej sprzedać udziały Rogera w firmie. – Mówiła zachrypniętym głosem. – Roger miał tyle długów. Nic o tym nie wiedziałam. Nie miał nawet polisy na życie ani funduszu emerytalnego, ani niczego podobnego. Nie wystarczy mi pieniędzy do czasu podziału majątku. No i dlatego udziały są na sprzedaż. Nie odrzucę rozsądnej oferty! Zapadła cisza. Wszyscy patrzyli na Nikki. Ted Stamos wiedział, że powinien dyskretnie wyśliznąć się za drzwi, ale w gabinecie działy się zbyt ciekawe rzeczy. – Porter, ty powinieneś je odkupić, wtedy znowu miałbyś więcej niż Dub. Jeśli kupi je Dub, będzie miał prawie sześćdziesiąt procent. – Nikki uśmiechnęła się szeroko w stronę Duba. – Zastanów się nad tym. Miałbyś kontrolę. A może powinnam je sprzedać pracownikom. – O czym ty, do diabła mówisz? – Porter zażądał wyjaśnień. – Nie masz żadnych udziałów w tej firmie. – Owszem, mam. Prawnik zarządzający majątkiem powiedział, że ponieważ Roger nie zostawił testamentu, wszystko, co posiadał, przypada mnie. – Czyś ty zwariowała? – Porter się roześmiał. – Te udziały należą do mnie. Nic w tej firmie nie jest twoje. Jezu. Udziały nie mogą być dziedziczone przez żony ani sprzedawane osobom z zewnątrz. Ojciec Duba i mój tak postanowił. Chciał mieć pewność, że firma zostanie w rodzinie. Roger o tym wiedział. Powinien ci to wyjaśnić. Nikki przez chwilę stała z otwartymi ustami. – Co? – odezwała się w końcu. – Porter, proszę. Nie teraz – wyszeptała Claire. – Słuchaj uważnie, co mówię, Nikki. Dzieci dziedziczą, żony nie. Nie masz udziałów w tej firmie. Żadnych. – Wyprostowany palec podkreślił jego słowa. – Nie! Zaczekaj, to nie może być prawda. Roger mówił, że jest właścicielem dziesięciu procent firmy i że jego udziały są warte dwadzieścia milionów dolarów! – Ale ty nie masz nic, nie rozumiesz? Mówiłem Rogerowi, że popełnia błąd, żeniąc się z tobą. Leciałaś na pieniądze. Mój syn jeszcze nie ostygł w grobie, a ty już rozdrapujesz jego zwłoki. – Jak możesz tak mówić! – Zacisnęła pięści. – Kochałam Rogera! Ty nigdy go nie kochałeś. Traktowałeś go jak śmiecia. Przez całe życie nic cię nigdy nie zadowalało... – Wyjdź. Wynoś się z mego biura ty chytra, mała dziwko. Claire próbowała uspokoić Nikki, ale ona odepchnęła jej ręce. – Tak nie można. To kłamstwo! Pójdę z tym do adwokata! – Proszę bardzo, idź do adwokata. Zobacz, co zdołasz zyskać. – Porter zaśmiał się głośno. – Ty zasuszony, stary chamie. Mam nadzieję, że niedługo umrzesz! Nienawidzę was wszystkich! – Wycofała się do wyjścia. – Jeszcze tego pożałujecie, przysięgam. Trzasnęła drzwiami tak mocno, że zadrżały panele boazerii na ścianach. Cresswellowie patrzyli po sobie. Dub dokończył drinka i ścisnął puszkę, zgniatając ją pośrodku. – No, no. – Muszę wracać na dół – powiedział Ted Stamos. Porter wstał z fotela, chwiejąc się lekko, po czym wyprostował się i wygładził marynarkę. – Jak ona się tu dostała? Trzeba powiadomić ochronę, że nie ma tu wstępu. Słyszeliście, co powiedziałem? Suka. Kiedyś wróciłem do pracy po wyjściu z tego pieprzonego szpitala, a ona siedzi na kolanach Rogera w moim fotelu i rozmawiają o tym, co by zrobili, gdybym nie żył. W końcu przecież nie umarłem, co? Chciwi. Oboje. Jak jad węża... jak brzmiał tamten cytat, Claire? Niewdzięczność dziecka jest jak jad węża... Ted, stojąc przy drzwiach, spojrzał w głąb gabinetu. Zona Portera patrzyła przez okno tak, jakby cała scena nigdy się nie odbyła. Na pewno widziała, jak żółte porsche pędzi przez parking. Ted Stamos i pozostali kierownicy nadzorujący produkcję – silniki, elektrykę i mechanikę – mieli biura z oknami wychodzącymi na pomieszczenie głównego hangaru. Dwa rzędy łodzi stały na środku, jedna za drugą, niczym cyrkowe słonie trzymające się za ogony. Po jednej stronie ustawiono jachty dwudziesto-dwudziestopięciometrowe, po drugiej mniejsze. Rzędy zaczynały się w miejscu, gdzie matą szklaną wykładano formy kadłubów. Ze specjalnych dźwigów opuszczano na pokłady szyby wentylacyjne i silniki. Stalowe rusztowania utrzymywały drewniane podesty na wysokości burt. Wszędzie uwijali się robotnicy. Cieśle, hydraulicy, elektrycy, mechanicy. Każdy zespół ubrany był w koszulki innego koloru. Każdą łódź wykonywano ręcznie. Budowa jachtu mogła trwać nawet trzy miesiące. Kiedy łódź docierała na koniec rzędu, dźwig transportował ją na specjalną pochylnię i opuszczał na wodę. Któryś z Cresswellów wypływał nią kilka mil w głąb Atlantyku razem z przedstawicielem producenta silników i próbowali, jak się zachowuje. Jeśli działała bez zarzutu, wracała do stoczni, gdzie wyposażano ją w wykładziny, meble i systemy audiowizualne, po czym przewożono lądem albo dostarczano wodą do nabywcy. Główny budynek był z obu stron otwarty. Metalowy dach podpierały betonowe słupy. Jeśli Ted stanął na platformie od strony wschodniej, widział wąską Miami River, wzdłuż której cumowały zardzewiałe frachtowce. Wijąc się, rzeka płynęła ku odległemu o kilka kilometrów centrum miasta. Poniżej, na czterech hektarach ziemi, otoczonych ogrodzeniem z łańcuchów i drutu, znajdowały się rozmaite magazyny i warsztaty stoczni Cresswellów: stolarnia ze stosami najlepszego drewna tekowego, wiśniowego i klonowego; warsztat obróbki metalu z tokarkami, piłami łańcuchowymi i zwałami arkuszy metali, prętów i rur; magazyny, w których przechowywano wyposażenie kambuzów i łazienek; hydrolokatory, systemy GPS i krótkofalówki; pojemniki na przynętę, zbiorniki na paliwo, drążki sterownicze, śruby, luki, dziesiątki zwojów maty szklanej i setki kilometrów kabli oraz drutów. Ted starał się spędzać w biurze jak najmniej czasu. Wolał być na dole, ze swymi ludźmi. Czasem sam brał klucz francuski, wchodził do wnętrza kadłuba z aparatem do dozowania płynnej żywicy albo majstrował przy nowym projekcie wnętrza. Jego ojciec mawiał: „Jeśli zachowujesz się za bardzo jak szef, ludzie dbają jedynie o to, ile im płacą”. Kiedy chciał się nad czymś zastanowić, szedł do warsztatu ojca. Wciąż tak go nazywał, choć Henry Stamos nie żył już od piętnastu lat. Było to małe pomieszczenie, dziewięć metrów kwadratowych powierzchni, tuż przy stolarni, gdzie stały wielkie piły, frezarki i heble. W warsztacie Henry składał mniejsze części, na przykład wspaniałe szafki. Narzędzia Henry’ego wciąż wisiały na tablicy nad zniszczonym stołem do pracy. Pod spodem znajdował się stołek z odpryskującą czerwoną farbą. Henry zrobił go ponad trzydzieści lat temu, aby syn mógł na nim stać i patrzeć, jak ojciec pracuje. Charlie Cresswell wspominał, że zamierza podarować ojcu części firmy, ale nigdy tego nie zrobił, a Henry nie potrafił się upominać. Czas mijał. Charlie zginął w wypadku na łodzi i firmę odziedziczyli jego synowie. Potem Henry zachorował na raka – za wiele lat wdychał aceton. Zostawił po sobie niewiele ponad narzędzia stolarskie, tylko że Ted nie miał pewności, do kogo teraz należały – do niego czy do firmy. Jeszcze do niedawna nie miało to znaczenia. Ale Roger Cresswell spytał kiedyś, dlaczego, do cholery, warsztat stał zamknięty. Zarządził, aby go wysprzątano. Ted spytał go wtedy, czy ma mu nastawić szczękę. Gdy wyszedł z biura Portera, ruszył do warsztatu. Zamknął za sobą drzwi, przyciągnął stołek do blatu i usiadł. Miał ze sobą przenośny telefon, gdyby ktoś chciał się z nim skontaktować. Nie mógł przestać myśleć o rozmowie z Cresswellami. W warsztacie analizował każde słowo. Najbardziej ubodło go to, że mu przypomniano, kim był. Wynajętym pracownikiem. Zatrudnionym. Porter mógł się rozmyślić i nie powierzyć mu nadzoru nad całą produkcją. Mógł go nawet zwolnić. Ted wiedział, że jeśli będzie musiał, znajdzie inną pracę, ale nie o to przecież chodziło. Prawie dwadzieścia lat przepracował w tej firmie. To musiało coś znaczyć. Ludzie, których cenił, pracowali właśnie tutaj. Dziesięć lat temu jego była żona ponownie wyszła za mąż i przeniosła się do Ohio wraz z dwiema córkami, teraz już nastolatkami. Wysyłał im kartki, płacił alimenty, ale córki rzadko mu odpisywały, nauczył się więc o nich nie myśleć. Porter Cresswell mógł robić wszystko, co mu się podobało – zwolnić tych, którzy go wkurzyli albo przekazać interes komukolwiek, nawet temu niebieskookiemu, złotowłosemu chłopcu z sieczką zamiast mózgu. Roger od początku chciał oszczędzać. Koniec z tekiem i wiśnią. Zamiast tego postanowił wykładać wnętrza drewnianymi panelami z plastikowym fornirem. Drewno z odzysku kupowało się za ułamek ceny. Na zebraniu Ted powiedział, że obróci to dobre imię Cresswellów w żart, więc Roger wycofał się z projektu. Potem postanowił w ciągu czterech dni zrobić nową formę kadłuba. Byłoby to możliwe, gdyby nie kazał ludziom kłaść kolejnej warstwy maty szklanej, zanim stwardniała. Pofalowana powłoka kadłuba nie nadawała się do niczego. Co gorsza, zniszczono heling, na który nakładano włókno szklane. Produkcja stała przez wiele tygodni. Roger zwalił winę na pracowników, mówiąc, że powinni znać swój fach. Winił też Teda Stamosa, który stał obok i nie zapobiegł szkodzie. „Próbujesz mnie załatwić, co Stamos?” – warknął. Ted wiedział, że wcześniej czy później Roger zechce się odegrać. W całej bandzie Cresswellów żaden nie był wiele wart. Jakieś zło kryło się w tej rodzinie. Inna była tylko Maggie, która zabiła się kilka lat temu. Ted dziwił się, że wytrzymała tak długo. Kiedyś, dawno temu, znał ją. Ile miał wtedy lat? Naście. Poznał tę spokojną dziewczynę z długimi, miodowo-brązowymi włosami. Wydawała mu się też słodka jak miód. Powiedział jej to, kiedy ją pierwszy raz pocałował. Cresswellowie mieszkali przy Miami Shores w dużym, dwupoziomowym białym domu z kolumnami. Ted już wtedy radził sobie z drewnem, więc Henry wysłał go tam, aby zbudował podest i pergolę. Pracował rozebrany do pasa. W oknie zobaczył twarz Maggie. Przyniosła mu później mrożoną herbatę i tak zaczęła się ich znajomość. Spotykali się kilka tygodni. Potem jej brat zobaczył ich razem i naskarżył rodzicom. Porter złapał Maggie za ramię. Teda nazwał śmieciem i kazał się wynosić z jego domu. Tej nocy Henry powiedział chłopcu, żeby zostawił dziewczynę w spokoju i nie zadzierał z szefem. Ted najbardziej nienawidził tego, że ojciec się na wszystko godził. Dopiero teraz to rozumiał. Choć niechętnie, posłuchał wtedy Henry’ego i odtąd trzymał się z dala od Maggie Cresswell. Czasem o niej myślał. Gdyby z nią został, mógłby kierować tą firmą. Sięgnął nad stół i zdjął z kołka hebel. Stalowe ostrze i obudowa lśniły cienką warstwą oleju. Orzechowy uchwyt pociemniał w miejscach, gdzie dotykał go ojciec. Duże dłonie Henry’ego Stamosa były szorstkie niczym papier ścierny, zgrubiałe od odcisków, ze zmarszczkami zygzakiem przecinającymi skórę. Na prawej ręce miał wyblakły tatuaż kotwicy i flagi, a lewy palec wskazujący kończył się na wysokości pierwszego stawu. Henry w dwie godziny potrafił zmienić deskę tekową w stół, prosty i doskonały w kształcie. Społeczność, z której pochodził Henry, trudniła się połowem naturalnej gąbki w zatoce. Jego bliscy przybyli z Grecji, osiedlili się na północ od Tampa. Henry poznał Charliego Cresswella w marynarce, a gdy potem Charliemu był potrzebny cieśla okrętowy, przeniósł się do Miami. Chciał robić dobre łodzie. Budować je solidnie. To wciąż jeszcze miało znaczenie, nawet w tamtych czasach. Ted usłyszał za sobą hałas. Dźwięk przekręcanego w zamku klucza. Odwrócił się. W drzwiach stała Elizabeth. – Potrzebujesz towarzystwa? – Pewnie. Skąd wiedziałaś, że tu jestem? – Nigdzie cię nie było. Patrzył, jak się do niego zbliża. Śledził ruchy jej ciała, piersi kołyszące się pod białą bluzką ciasno otulającą talię. Biodra poruszały się jak dobrze naoliwione. Zatrzymała się na wyciągnięcie ręki od niego, spoglądając na niego z ukosa. Grzywka sięgała ciemnych brwi. Ted uśmiechnął się do niej. – Chodź tu. Podejdź bliżej. – No, nie wiem. Może nie powinnam. – Powinnaś. Wyciągnęła rękę i przesunęła palcem po jego policzku. Zabrała dłoń, zanim zdążył ją złapać za nadgarstek. – Czy Porter rozmawiał z tobą o Bobbym Gonzalezie? Mówił, że to zrobi. – Bardziej przypominało to dyktowanie warunków niż rozmowę. – Wiesz, jaki jest Porter. Śmiej się z niego. Ted odwrócił hebel i sprawdził ostrze kciukiem. – Co pomyślą moi ludzie? Mam kryć prawdę w taki sposób? Nienawidzili Rogera. – Nie dowiedzą się przecież, co powiedziałeś policji. Niby skąd? – powiedziała Elizabeth. Hebel przesunął się powoli wzdłuż krawędzi stołu, odkrawając długi wiór. – Ja też mogę stąd zniknąć, tak jak tamten dzieciak, wiesz? Mogą mnie wykopać, mając w dupie to, że całe życie pracowałem w firmie. – Przestań. Tak nie będzie. Obiecuję. – Przytuliła się do jego pleców, obejmując go ramionami i masując mięśnie klatki piersiowej. Ted ponownie przesunął hebel. – Czego chcesz, Elizabeth? Powiedz. Oparła brodę o jego ramię. – Zrób to, co chce Porter. – A jeśli chłopaka aresztują? – To przynajmniej na jakiś czas zniknie z życia Seana. – Z czyjego życia? Parę razy widziałem, jak patrzysz na niego z platformy. Tak, tak. Nie oszukuj. Żartobliwie, lekko stuknęła go w głowę. – Och zamknij się. Ja mówię poważnie. Nie masz pojęcia, jaki on ma wpływ na Seana. „Kumpel”. „Bracie”. Sean tak się do niego zwraca! Bobby ciągle przychodzi do nas do domu, wszystko jedno, ile razy mówię mu, żeby sobie poszedł. Sean koszmarnie się do nas odnosi, zawala egzaminy, a w jego szafce znalazłam torebkę z trawką. W przyszłości ma przejąć tę firmę, ale nie uda mu się, jeśli nie wydorośleje. O Boże, Ted, zupełnie nie wiem, co mam robić. – To tylko taki wiek. Ja przechodziłem przez podobne bagno. Wyślij go do pracy przy włóknie szklanym. Zobacz, czy mu się spodoba noszenie gumowych rękawic i maski przez osiem godzin dziennie. – Porter z nim porozmawia. Może to jakoś na niego wpłynie. Dub jest do niczego. Mam wrażenie, że w ogóle mu nie zależy. Siedzi w fotelu i pije, obojętny na wszystko. – Hej, Elizabeth. – Ted odłożył hebel na stół. – Nie mam ochoty słuchać o twoich problemach rodzinnych. Jasne? – Jasne. – Pocałowała go pod uchem, potem wsunęła język do środka. Odwrócił ją i przyciągnął do siebie, rozsuwając kolana. – Gdzie się podziewałaś, ślicznotko? Rozpięła klamrę i pociągnęła, aby rozluźnić jego pasek. Wyprostował się, by ułatwić jej dostęp do guzika dżinsów. W kąciku ust, nad górną wargą, miała małą bliznę. Lubił sobie wyobrażać, że to jego dzieło. Poczuł, jak rozpina mu rozporek. – Zamknij najpierw te cholerne drzwi. – Już to zrobiłam. Wyciągnął rękę i zdjął jej z głowy apaszkę. Długie włosy rozsypały się mu na dłonie. 10. W czwartek o siódmej czterdzieści pięć rano, kiedy zadzwonił jej telefon komórkowy, Gail wycofywała wóz z podjazdu przed domem matki. Bobby Gonzalez poinformował ją, że policja zjawiła się u niego w mieszkaniu z nakazem rewizji. Czy mogłaby przyjechać? Gail poradziła mu, aby schodził detektywom z drogi i nic nie mówił. Obiecała być tam za kwadrans. – Tak jakbym wiedziała, co robić – wymamrotała do siebie. Bobby wynajmował wolny pokój w mieszkaniu w bloku przy skrzyżowaniu Lenox i Siódmej, w dość spokojnej okolicy. Architektoniczną bezbarwność łagodziły rzucające cień drzewa i tropikalne rośliny. Mały, dwupiętrowy budynek nie przypominał nowoczesnych kształtów art deco, wyglądał raczej jak blok w stylu lat pięćdziesiątych. Szaro-różowa płaskorzeźba szkółki delfinów zdobiła front. Gail zaparkowała nieprzepisowo w strefie przeznaczonej wyłącznie dla mieszkańców, w pośpiechu minęła dwa wozy patrolowe i zwykły samochód z niebieskim światłem na desce rozdzielczej. Domyślała się, że ludzie, którzy nimi przyjechali, właśnie przetrząsali mieszkanie jej klienta. Popękana, betonowa ścieżka odchodziła od chodnika pod kątem prostym. Podest pierwszego piętra tworzył dach nad parterem. Cztery mieszkania na górze i cztery na dole, każde miało wąski pasek trawy zakończony żywopłotem i widok na jęczące klimatyzatory sąsiedniego budynku. Gail wyminęła ciekawskich sąsiadów. Starszy mężczyzna w jarmułce wyglądał znad pomalowanych metalowych prętów ogrodzenia. Dwie kobiety trajkotały po hiszpańsku. Z otwartego okna płynął zapach smażonego boczku. Przy ostatnim mieszkaniu przenośne barierki i żółta taśma odgradzały część podłogi. Gail rozejrzała się w poszukiwaniu Bobby’ego i zobaczyła go siedzącego na krawędzi ceglanej prostokątnej donicy, ubranego tylko w dżinsy. Dwóch młodych mężczyzn, równie wymiętych, siedziało obok niego. Domyśliła się, że to przyjaciele Bobby’ego z baletu. Mieszkanie należało do nich. Gail chwyciła Bobby’ego za łokieć i odciągnęła na bok. – Nic panu nie jest? – Nie. Już sprawdzili mój samochód. Powiedzieli, że jeśli im nie dam kluczyków, wybiją szybę. Czy mogłaby pani zobaczyć, co oni tam robią? – Za chwilę. Czy dali kopię nakazu rewizji? Niech pan pokaże. Z tylnej kieszeni spodni wyjął złożone kartki. Gail przejrzała je. Nakaz dawał policji prawo wstępu do mieszkania numer cztery przy Lenox Avenue sześćset dziewięćdziesiąt w Miami Beach i sprawdzenia, czy nie ma w nim broni, przedmiotów lub środków, za pomocą których zostało popełnione morderstwo... Przebiegła wzrokiem resztę. Szukali złotego zegarka marki Rolex z wygrawerowanymi inicjałami RCC; czarnego, skórzanego portfela, własności Rogera C. Cresswella, z zawartością. Prawa jazdy. Kart kredytowych. Pistoletu kaliber dwadzieścia dwa i/lub amunicji do niego. Ubrań, butów i/lub innych rzeczy mających znaczenie dowodowe... Na odwrocie Gail znalazła oświadczenie podpisane przez Franka Brittona z biura wydziału zabójstw Miami-Dade oraz lista faktów uzasadniających rewizję. Robert Gonzalez pracował dla Rogera Cresswella. Czternastego sierpnia, po tym, jak Cresswell zwolnił go z pracy, Gonzalez go zaatakował. Szesnastego sierpnia, przed znalezieniem zamordowanego Cresswella, Gonzalez mu groził... – Tutaj piszą, że zaatakował pan Rogera Cresswella. I groził mu w ten wieczór, kiedy został zamordowany. – Gail spojrzała na niego. – To prawda? – Kiedy mnie wylał, zaczęliśmy się kłócić i uderzyłem go. Potem zobaczył mnie u Jacka, no i sama pani wie, doszło między nami do wymiany zdań, ale to raczej on mi zagroził. – Nic mi pan o tym nie mówił. – Bo... nie sądziłem, że to ważne. Gail spojrzała na niego surowo, po czym wróciła do oświadczenia, czytając cicho na głos. – Nie ma pan wiarygodnego alibi na czas, w którym nastąpiła śmierć... dwudziestego drugiego sierpnia ze śmieci wyrzuconych z mieszkania numer cztery zabrano ciemnoniebieską podkoszulkę. – Podniosła głos. – Znaleziono na niej plamy krwi tej samej grupy, co krew ofiary, B Rh+? – Odwróciła wzrok znad strony. – To koszulka, którą miałem na sobie, kiedy się biłem z Rogerem – wyjaśnił Bobby. – Leciała mu krew z nosa. Próbowałem to wyjaśnić temu detektywowi, ale on powiedział, żebym się zamknął, bo nie chce ze mną gadać. – Przyznał się pan, że koszulka należy do pana? – Widząc, że Bobby patrzy na nią zdumiony, dodała: – Przecież mówiłam, żeby nie rozmawiać z policją. – Przepraszam. Odetchnęła głęboko. – Proszę tu zostać. Zaraz wrócę. Przy granicy wyznaczonej przez żółtą taśmę stał oficer. – Jestem adwokatem Bobby’ego Gonzaleza. Jeśli jest tu sierżant Britton, chciałabym z nim porozmawiać. – Gail wyciągnęła wizytówkę. Po sekundzie oficer wziął ją i zajrzał do mieszkania. – Sierżancie? Jakaś pani chce z panem mówić. – Przez uchylone drzwi Gail dostrzegła zieloną kanapę i pudełko po pizzy. Frank Britton niewiele się zmienił od ostatniego razu, kiedy go widziała – okulary w pozłacanej oprawce, krótkie, brązowe włosy, brzuch pana zbliżającego się do czterdziestki. Mógł uchodzić za nauczyciela matematyki w szkole średniej. – Gail Connor. Mój Boże, wieki całe. – Uścisnęli sobie dłonie ponad taśmą. Spojrzał na jej wizytówkę. – Gonzalez wspominał, że dołączy pani do nas. – Britton miał złudnie przyjazny uśmiech i akcent z rejonów Florida Cracker. – Sądziłem, że pani zajmuje się sprawami cywilnymi. – W zasadzie tak. – Odpowiedziała mu także uśmiechem. – Skoro Bobby nie siedzi zakuty w kajdanki z tyłu wozu policyjnego, rozumiem, że nie macie dowodów, aby go aresztować. – Jeszcze nie, ale pracujemy nad tym. – Przeglądając jego śmieci? – Wszystko, co jest w śmietniku, uważamy za porzucone, panno Connor. Gramy fair. Dwóch oficerów z wydziału w Miami-Dade wyszło z mieszkania. Obaj nieśli kartonowe pudła. Dragi detektyw, młodszy mężczyzna o hiszpańskiej urodzie, dał Brittonowi jakiś dokument. – Już skończyliśmy, Frank. Britton wyjął długopis z kieszeni i podpisał papier. – Oto pani pokwitowanie za rzeczy, które zabieramy, panno Connor. – Oderwał kopię formularza i podał ją Gail. – Będziemy w kontakcie. – Na pewno. Wracając do Bobby’ego, przeczytała dokument. Główna sypialnia: jeden półautomatyczny pistolet Ruger, kaliber dwadzieścia dwa, jedno w części opróżnione pudełko pocisków Remington, kaliber dwadzieścia dwa. Sypialnia numer dwa: sześć par spodni, cztery koszule, trzy podkoszulki i jedna para butów firmy Nike. I trzysta dolarów gotówką. Gail zawróciła w kierunku ulicy i dogoniła Brittona przy nieoznaczonym wozie. – Chwileczkę. Co to ma znaczyć? Broń i pociski zabraliście z sypialni jego kolegów. Nakaz rewizji nie daje wam prawa przeszukania ich pokoi. Britton skończył poprawiać nakładane na okulary ciemne szkła. – Panno Connor – powiedział powoli – możemy szukać wszędzie za zgodą lokatorów, a mieliśmy ich zgodę. Naprawdę byli pomocni. Własna niepewność denerwowała ją jeszcze bardziej niż jego protekcjonalny ton. – A pieniądze? Dlaczego zabraliście pieniądze z pokoju Bobby’ego? Przecież nie możecie tego w żaden sposób powiązać z Rogerem Cresswellem. Poza tym, dlaczego wzięliście jego ubrania? Drugi detektyw z uśmieszkiem ustawił pudła w bagażniku i zamknął klapę. – Zanim Roger Cresswell zginął, wyjął pieniądze z banku. Dwa tysiące pięćset gotówką w banknotach studolarowych. Znaleźliśmy dowód transakcji w jego samochodzie. Chcę sprawdzić, czy te nowe banknoty o kolejnych numerach seryjnych, które wzięliśmy z szafki pani klienta, nie pochodzą z banku Rogera Cresswella. Co do ubrań, musimy przeprowadzić kilka badań, jeśli znajdziemy ślady krwi, próbka powędruje do laboratorium. Już zaczęto sprawdzać DNA krwi z tamtej koszulki ze śmieci. Bobby odzyska rzeczy, jeśli będą czyste. Pieniądze też, pod warunkiem, że są jego. A broń... no cóż, jego koledzy będą się musieli postarać o nakaz sądowy. Britton zbliżył się do Gail, marszcząc brwi. – Wie pani, nie chciałbym, żeby chłopaka oskarżono o morderstwo pierwszego stopnia. Pokłócili się. Może to była samoobrona. Pojedźcie z nami i porozmawiajmy o tym. – Proszę na to nie liczyć. Westchnął i pokręcił głową. Gail patrzyła, jak sierżant odchodzi. Na chwilę się odwrócił i spojrzał na Bobby’ego. Sąsiedzi powoli się rozproszyli. Współlokatorzy Bobby’ego wrócili do mieszkania. Nie wiadomo skąd zjawiła się ciemnowłosa dziewczyna w krótkiej spódniczce. Angela Quintana. Gail kiwnęła na Bobby’ego. Angela podeszła razem z nim, trzymając go za rękę. – Witaj, Angelo. Pożycz mi Bobby’ego na minutkę, dobrze? Bobby ścisnął dziewczynę za ramiona. – Zaraz wracam, maleńka. – Dżinsy wisiały mu nisko na biodrach, odsłaniając dolne mięśnie brzucha i ciemne włosy ponad linią paska. – Nic się nie martw, pani Gail czuwa nad wszystkim. – Pocałował ją szybko w usta i pchnął w stronę mieszkania. Sam ruszył z Gail ku końcowi bloku. Podała mu kwit. Wziął go i szybko przejrzał listę. – Cholera! Zabrali moje ubranie? Moje pieniądze? Miałem nimi pani zapłacić! – Zwrócą je. Skąd pochodziły? – Pożyczyłem od Seana Cresswella. – W porządku. Zauważył pan na liście półautomat dwudziestkę dwójkę? – Tak. To jadona. – Bobby zdziwił się, że w ogóle o to spytała. – Z tej broni nie zastrzelono Rogera Cresswella. Nie ma mowy. Dwudziestek dwójek jest pełno. Mój wuj też ma jedną. – Proszę nie mówić tego policji, dobrze? – powiedziała Gail. – Proszę wyjaśnić, dlaczego trzymał pan poplamioną krwią koszulkę przez ponad tydzień i wyrzucił ją dopiero po morderstwie? Odgarnął gęste, czarne włosy z czoła. – Nie zwróciłem na to uwagi! Plamy nie były wyraźne, a koszulka jest ciemna. W zeszłym tygodniu przygotowywałem rzeczy do prania, no i zauważyłem je. Pomyślałem, rany, to krew, więc wyrzuciłem koszulę do śmieci. Jego wyjaśnienia miały sens. Gail bała się, że skłamał we wcześniejszej rozmowie z nią. Doszli do rogu i zawrócili. Jedynie gałęzie nad ich głowami się poruszały. Plamy przechodzącego przez nie światła tańczyły na ulicy. Błyszczący, żółty volkswagen stał przy krawężniku. Na zderzaku widniała nalepka z napisem: „Baleriny robią to na pointach”. Samochód Angeli. – A ta koszulka? Przecież nie miał pan jej na sobie na przyjęciu u Jacka Pascoe, prawda? – Nie. Ubrałem taką zabawną, starą koszulę hawajską i szorty. – To dobrze. Na pewno ktoś to zapamiętał. Nie jest aż tak źle, jak myślałam. Znaleźli się przy dróżce prowadzącej do mieszkania Bobby’ego. Gail zatrzymała chłopca, kładąc mu dłoń na ramieniu. – We wtorek zadzwoniłam do sędziego Harrisa i zostawiłam wiadomość, prosząc, aby do mnie oddzwonił. Podobno akurat trwał proces. Nie skontaktował się ze mną wczoraj, więc spróbuję go złapać, jak już skończymy. – Powie, że nigdy mnie nie widział. – Nie, nie sądzę. Spotkałam go kilka razy. Niektórzy ludzie po prostu sprawiają wrażenie uczciwych. Mam nadzieję, że się nie mylę. – Gdyby Alan się za mną wstawił, miałbym spokój. – Bobby pokiwał głową i uśmiechnął się. – Proszę zostać i zjeść z nami śniadanie. Angie kupiła bajgle. – Może innym razem. Nie mówił pan jej o niczym, prawda? Nawet o sędzim Harrisie? – Powiedziałem tylko, że już wiem, kto to taki, ale nie wspomniałem nazwiska. – Dobrze. Niech pan niczego jej nie mówi. Co ona tu robi? – Idziemy do studia na dwie godziny, żeby popracować. Za tydzień są eliminacje do Dziadka do orzechów. Pomagam jej ćwiczyć. – Uśmiech rozciągnął kąciki jego szerokich ust. – Musi pani przyjść i zobaczyć, jak ona tańczy. Jest taka piękna. Powinna jeszcze popracować nad kilkoma rzeczami, ale ma duży talent. Jej ojciec nie zdaje sobie sprawy ile. To idiota. – Czy wie, że Angela startuje w eliminacjach? – O nie. Gdyby wiedział, że jej pomagam, pewnie połamałby mi nogi. Gail wyobraziła sobie, co Anthony mógłby zrobić, gdyby się dowiedział, że jego ninita przychodzi do tego zaniedbanego mieszkania, domu pary homoseksualistów i chłopaka z East Harlem, któremu groziło aresztowanie za morderstwo. Musiała przekonać sędziego sądu okręgowego, aby zaryzykował karierę i powiedział prawdę. – Chcę dać pani czek – powiedział Bobby. – Przyjechała pani taki kawał, a teraz chce pani iść do sędziego Harrisa... – Niech pan wybije to sobie z głowy. Przecież mówiłam, że nie wezmę pieniędzy. – Ale proszę. Lepiej bym się poczuł. Może dam pani sto teraz i resztę, kiedy mi zapłacą? Czy mogę wystawić czek z późniejszą datą? Westchnęła. – Oczywiście. Chłopak miał swoją dumę. Otworzył drzwi do mieszkania. W pokoju panował bałagan – poduszki z kanapy i foteli zrzucono, z półek zdjęto książki, pootwierano szuflady biurka. Znad stojącego na betonowych pustakach telewizora, z plakatu patrzył Gail Rudolph Nureyev. Współlokatorzy się ulotnili. Domyśliła się, że poszli z powrotem spać. Bobby ułożył poduszki na sofie. – Proszę usiąść. Zaraz wrócę, tylko się ubiorę. Z kuchni zajrzała do pokoju Angela. – Wszystko w porządku? Gail podeszła do niej. – Angie, posłuchaj, ani Bobby, ani ja nie możemy rozmawiać o sprawie. Zrobię dla niego wszystko, co w mojej mocy. Obiecuję. Angela na chwilę przytuliła się do niej. – Dzięki, Gail. To dla mnie wiele znaczy. Kuchnia przypominała wąski korytarz zakończony drzwiami. Słońce wpadało do środka przez szklane żaluzje. Na zniszczonym blacie leżały zawinięte w papier żółte stokrotki. Na suszarce do naczyń tłoczyły się rozmaite talerze i kubki. Angela właśnie je pozmywała. Mały dzbanek do kawy syczał na kuchence. Dziewczyna zamieszała mleko parujące w pogiętym rondlu. Długie, smukłe nogi i małe piersi sprawiały, że wyglądała na czternaście lat. Różowe spinki z motylami przytrzymywały jej czarne włosy. Złoty łańcuszek z krzyżykiem tworzył cieniutką linię światła na jej bladej skórze. – Lubisz cafe eon leche, prawda? Gail przez chwilę oceniała stan swego żołądka. – Owszem. Ale masz może jakiś napój? Colę albo coś podobnego? – Zobacz w lodówce. – Odsunęła się, aby Gail mogła otworzyć drzwi chłodziarki. Była prawie pusta. Kartonowe pudełko z chińskiej restauracji. Torebka zwiędłych marchewek. Mleko bez tłuszczu. Mango. Gail przesunęła puszki z piwem i znalazła sprite’a. – Bobby mówił, że startujesz w castingu do Dziadka do orzechów. – Już za tydzień. Tak bardzo się denerwuję. – Twierdzi, że masz duży talent. Uśmiech rozjaśnił jej twarz. – Och, mam nadzieję. Uczyłam się przez dziesięć lat. Ostatnie dwa lata podczas przerw wakacyjnych uczęszczałam na zajęcia do American Ballet Theater, ale nigdy przedtem nie wierzyłam, że udałoby mi się tańczyć zawodowo. Problem w tym, że nie mogę jednocześnie studiować. Tryb życia tancerki wymaga dyscypliny. Ekspres zaczął hałasować, wciągając wodę przez sitko z kawą. Angie wyłączyła kuchenkę. Gail wyciągnęła z kieszeni paczkę cukierków na niestrawność i odwinęła jeden z papierka. – Chyba powinnaś o tym powiedzieć ojcu. – Nie mogę. – I tak kiedyś będziesz musiała. Angela zastanawiała się przez chwilę. – Powiem mu po naborze. – Nalała gęstą czarną kawę do starej szklanki, dodała cukier i zaczęła energicznie mieszać. – W ten weekend mam się przenieść do akademika. Tata mówił, że jeśli zrezygnuję ze szkoły, przestanie mnie utrzymywać. Nie obchodzi mnie to. Popatrz na Bobby’ego. Ma mało pieniędzy, ale jest szczęśliwy. To przecież ma w życiu największe znaczenie, prawda? Ważne, czy jest się szczęśliwym. Chcę tańczyć i zamierzam to robić bez względu na to, co mówią inni. Angela zadarła brodę i zza rzęs spojrzała na Gail. Kąciki pełnych, mocno zaciśniętych warg, opuściły się ku dołowi. Gail rozpoznała tę minę. Ten sam wyraz twarzy co u Anthony’ego. Tylko że on zwykle dołączał do tego spojrzenia polecenie, natomiast jego córka szukała jedynie aprobaty. Jeśli nie ze strony ojca, to przynajmniej kogoś, kogo szanowała. Gryząc cukierek, Gail pokiwała głową. – Więc to zrób. Wierzę, że kobieta zawsze powinna robić to, co chce, o ile nie ma żadnych zobowiązań. Szansa może się już nie powtórzyć. – Właśnie. – Zadowolona z dowiedzenia swej racji, Angela postawiła trzy kubki na blacie i napełniła je gorącym mlekiem. – Gdzie byś zamieszkała? – Hm... – Brązowe oczy spojrzały na Gail. – Bobby’ego mają awansować na solistę. Więcej by zarabiał i stać by go było na własne mieszkanie. Moglibyśmy wynająć je razem. To chyba nic złego, prawda? Gail się roześmiała. – Kim ja jestem, aby cię osądzać? Tylko bądź ostrożna. Mam nadzieję, że jesteś. Policzki Angeli zaczerwieniły się. – Jestem. Bobby tak bardzo mnie szanuje, nie uwierzyłabyś. Boże, gdybym z nim zamieszkała, ojciec by mnie zabił. – Nieprawda. – Wiem, ale... on zawsze ma idealne odpowiedzi na wszystko, co powiem, i przez to czuję się, jakbym nic nie wiedziała. Jeśli podejmę jakąś decyzję, zawsze jest zła. Uważa, że jeśli on nie będzie mnie kontrolował przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, to zaraz na pewno zajdę w ciążę, zacznę brać narkotyki i zupełnie zrujnuję sobie życie. Gail pokiwała głową. – Ma charakter Kubańczyka. Wiem, bo sama jestem Kubanką – westchnęła Angela. – Muszę tylko się zastanowić, jak mu to powiedzieć, żeby nie wpadł w szał. Postawiła bajgle i kawę na tacy. Gail zabrała ją na stół. Angela szła tuż za nią, niosąc serek i serwetki. Po chwili wróciła do kuchni i wstawiła stokrotki do butelki po winie. W tej samej chwili Bobby wyszedł z pokoju. Włożył czystą koszulkę i sandały. Uczesał się. Podał Gail czek na sto dolarów, przepraszając, że tylko na tyle. Angela kazała im siadać i jeść, zanim wszystko wystygnie. Bobby podszedł do niej, odgarnął jej włosy i pocałował w policzek. Uśmiechając się do niego, dolała espresso do gorącego mleka. Bobby poczęstował Gail bajglami, a Angela spytała go, który chciał dla siebie. Z cebulą, proszę, mamita. Położyła pieczywo na talerzu i posmarowała je serkiem. Gail nie mogła dłużej na nich patrzeć. Byli tacy piękni. Miała ochotę się rozpłakać. Sąd karny mieścił się w szarym budynku z widokiem na drogę szybkiego ruchu, biegnącą łukiem ponad Miami River. Gail mogła na palcach ręki policzyć, ile razy wchodziła po szerokich stopniach z różowego marmuru, przechodziła przez bramki bezpieczeństwa, a potem wąską windą jechała na górę w towarzystwie prawników, detektywów, personelu sądowego, świadków, oskarżonych i członków ich rodzin. Głosy odbijały się echem od marmurowej podłogi w długich, słabo oświetlonych korytarzach. Sędzia Nathan Alan Harris przewodniczył ławie sędziowskiej w sali na czwartym piętrze. Gail weszła do przeszklonego przedsionka i zajrzała do środka przez wąskie okienko. Sala rozpraw była pełna. Dobiegły ją odgłosy rozmów. Nie dostrzegła sędziego. Poszła trochę dalej korytarzem i zatrzymała się przed zwykłymi, dębowymi drzwiami. Były zamknięte. Cofnęła się i rozejrzała, aby sprawdzić, czy ktoś ją obserwował. Kiedy z pomieszczenia wyszedł mężczyzna w garniturze, niosąc plik dokumentów, Gail weszła do środka, zanim drzwi zdążyły się zamknąć. Mężczyzna spojrzał na nią przelotnie. Wysoka blondynka w wąskiej spódnicy i dopasowanym, granatowym żakiecie z rzędem złotych guzików. To oczywiste, że przyszła tu w interesach. Znalazła gabinet sędziego Harrisa, oznaczony tabliczką na ścianie. Zaciskając palce na pasku przewieszonej przez ramię torebki, odetchnęła głęboko i weszła. Biurko asystentki stało na wprost, a z gabinetu sędziego dochodziły męskie głosy. Ktoś się śmiał. Gail podeszła bliżej. Zobaczyła Harrisa – patykowatego, siwowłosego mężczyznę w koszuli w paski. Właśnie zdejmował sędziowską togę z wieszaka. Zorientowała się, że asystentka sędziego coś do niej mówi. Podeszła do biurka, przedstawiła się i powiedziała, że jest adwokatem. – Muszę pilnie porozmawiać z sędzią Harrisem. Kiedy kobieta spytała, w jakiej sprawie, Gail pokręciła głową. – Przykro mi, ale to poufne. – Mnie także jest przykro, bo sędzia właśnie się udaje na salę. Nie widzę pani w terminarzu spotkań. Jak się pani tu dostała? Harris wyszedł z gabinetu, kończąc zapinać guziki togi i nie przerywając rozmowy z drugim mężczyzną, prawnikiem, którego Gail znała ze spotkań adwokatury Florydy. Zastąpiła im drogę. – Panie sędzio, nazywam się Gail Connor. Próbowałam się z panem skontaktować na początku tygodnia... – Panna Gail. Co za miła niespodzianka. – Wyciągnął rękę i uścisnął jej dłoń ciepło i mocno. – Tak, dzwoniła pani i bardzo mi przykro, że nie odpowiedziałem na telefon. Miałem mnóstwo pracy. Proszę, chwilę zaczekać. – Zwrócił się do drugiego prawnika, by ustalić spotkanie na następny tydzień. „Wkład komisji... trzeci oddział... kwestie jurysdykcji”. Ich głosy zakłócały myśli Gail. Bała się, że to, co chciała powiedzieć, zmieni się w nieskładne brednie. Sędzia Harris dotknął jej ramienia. – Przepraszam. Proszę przejść ze mną korytarzem. Muszę iść na salę rozpraw. – W hallu skinął koledze, który się oddalił w przeciwnym kierunku, po czym pochylił głowę ku Gail. – Czy sprawa ma związek z naszym wspólnym znajomym Anthonym Quintaną? Gail, która właśnie zamierzała wszystko wyjaśnić, roześmiała się cicho. – Nie, chodzi o mojego klienta. – Ach tak? Och. Wydawało mi się... – Zrobił przepraszającą minę. – Myślałem, że chce mnie pani prosić o jakąś... radę albo... Bóg jeden wie. Przepraszam, proszę mówić dalej. – Chodzi o mego klienta, młodego człowieka, Bobby’ego Gonzaleza... – Mam nadzieję, że sprawa jeszcze nie została otwarta. Nie byłoby to z mej strony etyczne, gdyby... – Nie zna pan tego nazwiska? – Sędzia pokręcił głową. – Ma dwadzieścia jeden lat, jest mniej więcej mojego wzrostu, ma czarne włosy. Tańczy w Miami City Ballet. Spotkał pan Bobby’ego Gonzaleza na przyjęciu w poprzedni weekend. W domu Jacka Pascoe, gdzie zastrzelono Rogera Cresswella. Bobby jest teraz podejrzany o morderstwo. Gail czekała, jak Harris zareaguje. Spojrzał na nią bezbarwnym wzrokiem przez rogowe okulary. – Bobby nie mógł tego zrobić. To niemożliwe. Wyszedł z przyjęcia za kwadrans dwunasta i spotkał się z przyjacielem. Przed wyjściem przez czterdzieści minut był z panem. Musi pan to powiedzieć policji. Rozumiem, że stawia to pana w niezwykle trudnym położeniu, ale na pewno zdołamy to załatwić tak, aby... – Pani klient się myli. Owszem, znam Jacka Pascoe, lecz... – ... Ochronić pana prywatność. Musimy jednak udowodnić, że policja podejrzewa niewinnego człowieka. Sędzia zaczekał, aż Gail skończy zdanie. – Jak już mówiłem, znam Jacka, był kuzynem mojej zmarłej żony. Co prawda odwiedzałem jego dom przy różnych okazjach, ale nie tamtego wieczoru. Nigdy nie widziałem pani klienta ani nie rozmawiałem z nim. – Na pewno go pan pamięta. Młody chłopak o ciemnych włosach. Mówi z nowojorskim akcentem. Miał na sobie hawajską koszulę. – Jak mam go pamiętać, skoro mnie tam nie było? – Siedzieliście obaj na murku nad morzem i rozmawialiście przez czterdzieści minut... – Może on tak, ale nie ze mną. – Mówił mi, że sporo pan wypił... – Panno Connor, jeszcze raz powtórzę, że mnie tam nie było. Zdenerwowała się. – Proszę nie oczekiwać, że w to uwierzę. – Zarzuca mi pani kłamstwo? Przełknęła ślinę. Usta miała suche jak pieprz. – Sądzę, że instynktownie próbuje się pan bronić, ale od pana odwagi zależy wolność młodego człowieka. – To oburzające. Od strony drzwi dobiegł ich głos urzędnika sądowego. – Panie sędzio, są już gotowi. – Tak, już idę. – Nathan Harris uśmiechnął się chłodno. – Proszę mi wybaczyć. Gail ruszyła za nim. – Bobby pamięta pana bardzo dobrze. Potrafi opisać, jak pan wygląda. Powiedział mu pan, że uczęszczał pan do szkoły w Chicago. Pana żona była artystką ale zmarła... – Tego mógł się dowiedzieć wszędzie. Nie mam pani nic więcej do powiedzenia. Przytrzymała go za ramię, zmuszając, aby się zatrzymał i spojrzał na nią. – Jeśli pan tak po prostu odejdzie, jeszcze przed wieczornymi wiadomościami pod pana drzwiami znajdzie się sześciu dziennikarzy telewizyjnych. Co powie na to kandydat na miejsce w sądzie federalnym? Spojrzał na nią zaskoczony. – Czy coś się stało? – spytał urzędnik. – Chwileczkę! – Harris odwrócił się plecami do otwartych drzwi sali rozpraw. – Czego pani ode mnie chce? – wycedził przez zęby. – Jak najbardziej dyskretnego rozwiązania sprawy. Rozumiem pana sytuację. – Gail wyjęła z kieszeni wizytówkę. – Proszę się ze mną skontaktować pod numerem telefonu komórkowego. Jest zapisany na odwrocie. Ustalimy spotkanie na dzisiejszy wieczór, może w moim biurze albo tam, gdzie panu będzie wygodniej. – To niemożliwe. Przewodniczę procesowi. – Wystarczy krótki telefon. Pół minuty. Proszę zadzwonić i powiadomić mnie, gdzie mam się z panem spotkać. – Muszę... muszę się nad tym zastanowić. Proszę mi dać czas do poniedziałku. – Nie mogę. Bobby’ego mogą do tego czasu aresztować. Może się pan zastanawiać dzisiaj do szóstej wieczorem. Ani minuty dłużej. Nathan Harris przyjrzał się jej wizytówce. Zacisnął cienkie wargi. Czuł, jak pulsują mu skronie. – Zadzwonię do pani – powiedział, sztywno kiwając głową. Czarna toga zawirowała za nim, kiedy wchodził na salę. Urzędnik spojrzał na Gail i zamknął drzwi. Korytarz był pusty. Gail usłyszała szybki, chrapliwy dźwięk i uświadomiła sobie, że to odgłos jej oddechu. Oparła się dłonią o ścianę, aby utrzymać równowagę. 11. Babcia Anthony’ego Quintany, Digna Maria Betancourt de Pedrosa miała wśród przodków księcia Kastylii i kochankę króla Carlosa V. Jej babka poślubiła pierwszego prezydenta Kuby, wuj założył Havana Yacht Club, a ojciec był właścicielem towarzystwa żeglugowego. Na ślub osiemnastoletniej Digny z młodym bankierem Ernesto Jose Pedrosa Masvidalem przybyła śmietanka towarzyska wyspy. Podczas miesiąca miodowego wyjechali na trzy tygodnie do Europy. Czterdzieści kilka lat temu cała rodzina – łącznie z ciotkami, wujami i kuzynami – uciekła z Kuby, wierząc, że wszyscy wrócą tam po sześciu miesiącach, najwyżej po roku. Wciąż czekali. Digna, jako patronka rodu, pilnowała, aby w domu Pedrosów przy cienistej ulicy w Coral Gables nie zginęły tradycje starej Hawany. Pamiętała daty urodzin i świętych patronów każdego dziecka w rodzinie, zbierała żywność dla biednych i dbała o starych służących, którzy nie mieli sił pracować. Spowiadała się, dwa razy w tygodniu chodziła na mszę i wszędzie zabierała ze sobą różaniec. Chociaż damy o jej pozycji podobno nie wierzyły w santeria, miała w kącie sypialni specjalną półkę, na której trzymała żółtą świecę, sznur niebieskich i białych paciorków, trochę tytoniu, fiolkę rumu i mały posążek czarnej madonny z Caridad del Cobre. Wolała nie ryzykować. Anthony nigdy się nie bał sprzeciwiać dziadkowi, ale z Neną było zupełnie inaczej. Zadzwoniła do niego wczoraj, aby zaprosić go na lunch do nowej francuskiej restauracji. Gdyby wszystko było jak dawniej – gdyby Anthony nie poprzysiągł nigdy więcej nie zamienić słowa z Ernesto – pojechałby do ich domu. Nena przyjechała do jego biura za kwadrans dwunasta. Przywiozła ją siostra Anthony’ego Alicia. Nie widział babki od wyjazdu do Hiszpanii. Jak zawsze była elegancko ubrana. Miała na sobie śliwkowy dwuczęściowy kostium zdobiony wężykiem koloru kości słoniowej. Duże złote kolczyki pasowały do guzików żakietu. Platynowe włosy, choć już przerzedzone, starannie upięła. Na chwilę przytuliła go. Czubek jej głowy ledwo sięgał jego ramienia. – Tęskniłam za tobą, mój kochany – powiedziała po hiszpańsku. Pocałował jej szorstki policzek. – Jak się babcia czuje? – Zwracał się do niej per usted, nie używał formy tu, stosownej wobec młodszych krewnych. – Dość dobrze, dzięki Bogu. Weszła do jego gabinetu, podziwiając nowoczesne meble i miękkie, skórzane fotele, choć wszystko to widziała już wcześniej. Halogenowe lampy oświetlały wbudowane regały z książkami i czarne biurko. Na dłużej zatrzymała się przy fotografiach Angeli i Luisa. Przez kilka chwil rozmawiali o zdrowiu dzieci i o postępach w nauce. Alicia trzymała się z tyłu i odwracała wzrok za każdym razem, gdy na nią spoglądał. Miała gęste, kręcone włosy i niebieskie oczy, podobnie jak ich nieżyjąca już matka. Anthony odziedziczył ciemne oczy po ojcu. Digna odstawiła na biurko zdjęcie Angeli z ceremonii zakończenia szkoły. – Niedługo zaczyna naukę, tak? Wysyłasz ją do akademika. Krytykowała ojca, nie dziecko. – Mój dom jest za daleko, aby było jej wygodnie – odparł Anthony. – Wiesz, że mogłaby zamieszkać u nas. Mamy bardzo blisko do uniwersytetu. – Digna uśmiechnęła się do wnuka. – Ale wtedy musiałbyś ją odwiedzać, a przysiągłeś, że już nigdy nie przestąpisz progu mego domu. – Zanim zdążył jej odpowiedzieć, zwróciła się do Alicii. – Moja kochana, czy mogłabyś mi przynieść filiżankę herbaty? Anthony przypomniał jej, że za dziesięć minut mieli być w restauracji, ale ona natychmiast chciała herbaty. – Sekretarka może ci ją zaparzyć – powiedział. – Nie, nie. Alicia wie, jaką lubię najbardziej. Dobrą i mocną, nie za dużo cukru. Doktor mówi, że moja krew jest już wystarczająco słodka. Nie spiesz się, Alicito. No tak. Nena chciała z nim o czymś porozmawiać. Anthony poprosił sekretarkę, aby wskazała jego siostrze kuchnię. – Nie łącz żadnych rozmów – dodał. Digna przeszła do najdalszej części gabinetu, gdzie sofa i dwa fotele stały naprzeciw prywatnego atrium. Ostrożnie usiadła i skrzyżowała nogi w kostkach. Co chciała mu powiedzieć? Że powinien przeprosić dziadka. Że powinien naprawić to, co się stało na katastrofalnym przyjęciu czwartego lipca, kiedy Gail Connor zawstydziła całą rodzinę, pakując torby i odchodząc przy wszystkich. Że musi wrócić, bo w przeciwnym razie rodzinna firma, czterdzieści lat potu i krwi przelanej w tym kraju, rozpadnie się w pył. Digna przyjrzała mu się. Przechyliła głowę, tak jakby go oceniała – ciemnobrązowy garnitur od Hugo Bossa, złote spinki, jedwabny krawat. – Kiedy ostatni raz byłeś u fryzjera? – Słucham? – Masz długie włosy. – Naprawdę? – Dłońmi odsunął je ze skroni do tyłu. – Nie za bardzo. – Widzę trochę siwych, kochany. – Zasłużyłem sobie na nie, wierz mi. – Ale poza tym wyglądasz bardzo dobrze. Nie jesteś taki blady jak kiedyś. To Hiszpania, prawda? – Digna poklepała dłonią sofę. – Usiądź obok mnie. Wciąż stojąc, Anthony uśmiechnął się do niej. – Babciu, chyba wiem, z czym przyszłaś. Kiedy dziadek zachorował, zgodziłaś się, aby Elena i Bernardo zostali jego pełnomocnikami i prowadzili interesy. Teraz on się czuje lepiej, ale oni nie chcą ustąpić. Alicia mi o wszystkim powiedziała. Rodzina jest wzburzona, a ty znalazłaś się w samym środku tej wrzawy. Przyznaję, że gdybym nie odszedł, nigdy by do tego nie doszło. Wszystko pozostałoby w moich rękach, jak planował dziadek. Przykro mi. Radziłbym ci, z całym szacunkiem, zająć się mężem, cieszyć się życiem i pozwolić innym robić, co im się podoba. Nie powinnaś się tym przejmować ani przez chwilę. Srebrne brwi Digny uniosły się, znacząc zmarszczkami jej czoło. – Imponujące, potrafisz czytać w myślach. Anthony skinął głową. – Może nie zostanę w Miami. Zastanawiam się nad powrotem do Nowego Jorku. – Jak możesz jechać w tak zimne i obce miejsce? – W Nowym Jorku mam lepsze perspektywy. I będę bliżej Luisa. Chłopak powinien mieć ojca blisko. Już się rozglądałem za pracą i wygląda to bardzo pomyślnie. Powiem dzieciom, kiedy wszystko zostanie załatwione. Digna przez chwilę mu się przyglądała. – Jednym z przywilejów sędziwego wieku jest mówienie tego, co się myśli. Czy mogę? – powiedziała w końcu. Anthony ukłonił się lekko. – Zawsze to robiłaś. – Uciekaj do Nowego Jorku, jeśli chcesz, uciekaj nawet na Księżyc, ale nie oczekuj, że problemy zostawisz za sobą w Miami. Pójdą za tobą jak psy i będą wyły pod twymi oknami. – Digna wpatrywała się w niego spokojnie jeszcze przez kilka sekund, po czym westchnęła. – Nie o kontroli nad firmą chciałam z tobą pomówić. Chodzi o twego dziadka. Anthony jęknął cicho. Nie sądził, że babka to usłyszy, lecz Digna wciąż miała świetny słuch. – Powinieneś być mu wdzięczny – stwierdziła cierpko. – Wydostał cię z tej nędznej wyspy. Gdyby nie on, nie miałbyś nic, nawet jedzenia dla dzieci. – Oczywiście, że bym miał. Uciekłbym stamtąd na tratwie, ale i tak nie zdołałbym uniknąć tej idiotycznej rozmowy. – Anthony odsunął mankiet koszuli, aby spojrzeć na zegarek. – Gdzie jest Alicia? Mamy rezerwację na dwunastą. – Odwołałam ją. O mnie się nie martw, już jadłam. Spojrzał na nią zdziwiony. – Mój drogi, proszę cię, posłuchaj. Ernesto nie zawsze postępował mądrze, ale zawsze cię kochał. Bardziej niż innych. Wiesz o tym. Jeśli traktował cię surowo, jeśli stracił panowanie nad sobą... – Bo jestem synem komunistycznego zdrajcy. – Och, bądź cicho. Ernesto wymagał od ciebie więcej niż od innych, ponieważ mogłeś mu to dać. Większe były jego nadzieje, ale także i rozczarowania za każdym razem, gdy się odwracałeś. Żądał od ciebie nie więcej, niż wymagałby od siebie. Jesteście tacy do siebie podobni, wiesz? – Wybacz mi, babciu, ale nie jestem taki jak dziadek. Nigdy nie chciałem taki być. Anthony patrzył przez rozsuwane drzwi na atrium. Światło wpadające przez świetlik na drugim piętrze rzucało jasne plamy na liście paproci i miniaturowych palm. Woda mieniła się, spływając po koralowych skałach i chlapała o brzegi małego zbiornika. Zastanawiał się, czy na Manhattanie uda mu się znaleźć biuro, w którym zmieści się podobna dekoracja. Cichy głos babki mieszał się z przytłumionym pluskiem fontanny. – Jak się czuje Gail Connor? Lekko wyprowadzony z równowagi obejrzał się przez ramię. – Nie mam pojęcia. Dlaczego pytasz? – Nie widujesz jej? – Nie babciu, nie widuję. – Dzięki Bogu. Pogodziłam się z twoim małżeństwem, ale nigdy go nie popierałam. Amerykańskie kobiety są zbyt niezależne. Słyszałam, że podejmują decyzje za swych mężów. To prawda? – Próbują. – Musisz mieć kobietę taką jak twoja siostra. Wiesz, jak bardzo Alicia wspiera Octavia. – Octavio jest kretynem. Grymas śmiechu przemknął po jej twarzy. – Tak, ale Alicia tego mu nie mówi. Amerykańskie kobiety zawsze krytykują. Według nich jednostka jest ważniejsza niż rodzina. Czy Gail Connor zatruła ci umysł? Zwróciła cię przeciwko nam? Anthony znalazł się w dziwnym położeniu. Musiał bronić kobiety, której nie chciał już nigdy więcej widzieć. – Nie, nie zrobiła tego. – W takim razie dlaczego nas nienawidzisz? – ciągnęła Digna. – Ernesto jest częścią mnie, tak jak moje oczy czy język. Jeśli nienawidzisz jego, nienawidzisz także mnie. – Przez moment mocowała się z zamkiem torebki. Wyciągnęła haftowaną chusteczkę i przycisnęła ją do oczu. Anthony usiadł przy niej i objął ją ramieniem. – Babciu, nie mów tak. – Zobaczysz się z nim? Przysięgam na najświętszą matkę, że nigdy już o nic cię nie poproszę, tak długo, jak długo Bóg pozwoli mi oddychać. Zadzwonił telefon. Anthony zignorował to i ujął dłoń babci. Poplamiona starością skóra była miękka, a paznokcie pięknie wypielęgnowane. Obrączka po sześćdziesięciu latach noszenia stała się cieńsza. – Zastanowię się nad tym, dobrze? Nie dzisiaj. Daj mi trochę czasu. Kilka tygodni. – Ernesto może już wtedy nie żyć. – Wątpię. Staruszek ma jeszcze przed sobą przynajmniej dziesięć lat. Telefon wciąż dzwonił. Anthony odwrócił głowę, marszcząc brwi. – O co jej chodzi? Przecież prosiłem, żeby nie łączyła żadnych rozmów. Dzwonek nie ustawał. Może Angela miała wypadek. Leżała nieprzytomna. Policja znalazła jego numer w portfelu córki. – Chwileczkę. – Anthony wstał, aby sięgnąć do telefonu, stojącego na końcu stołu. – Tak, o co chodzi? Sekretarka przeprosiła, że mu przeszkadza, ale dzwonił sędzia Harris. Chciał rozmawiać z Anthonym. Chodziło o pilną sprawę. Nie cierpiącą zwłoki. Anthony powiedział, że przyjmie rozmowę w sali konferencyjnej. Babcia wciąż zaciskała chusteczkę w dłoniach. – Babciu, przepraszam cię. To mój klient. Jakaś wyjątkowo pilna sprawa. Zaraz wrócę. Otoczona szklanymi ścianami sala konferencyjna znajdowała się w końcu korytarza. Zamknął drzwi i podniósł słuchawkę aparatu stojącego na szafce pod oknami. – Nate? Mówi Anthony. Co się stało? Głos na drugim końcu linii brzmiał miarowo i wyraźnie, ale Quintana słyszał w nim napięcie. W miarę jak słuchał, jego dłoń coraz bardziej zaciskała się na słuchawce. – Ay, mi Diós... Nie mówiłeś mi, że Gonzalez widział cię na przyjęciu...! Jak to zapomniałeś...? Tak, Nate, to na pewno stwarza problem. Niespokojnie krążył po sali tak daleko, jak pozwalał na to sznur telefonu. – Kiedy musisz wrócić na salę rozpraw...? Będę tam za kwadrans. Posłuchaj mnie. Jeśli ona zadzwoni, nie rozmawiaj z nią. Z nikim o tym nie rozmawiaj... Nie, nie, wszystko będzie w porządku. Jestem pewien. Coś wymyślimy. Kiedy odkładał słuchawkę, zabrzęczała lekko o aparat. Czy ona postradała zmysły? Grozić sędziemu? Jak to się stało, że reprezentuje Bobby’ego Gonzaleza? Jak go znalazła? Może sam się do niej zgłosił? Dlaczego wzięła sprawę o morderstwo? Przecież nie zna się na prawie karnym. Doszedł do połowy korytarza, kiedy przypomniał sobie, że zostawił w biurze babcię. Alicia wróciła z herbatą. Siostra i babka siedziały na kanapie pogrążone w rozmowie. Ich przyciszone głosy umilkły, gdy wszedł do pokoju. Mówił po angielsku, świadomie tworząc dystans. – Babciu, Alicio, proszę, wybaczcie mi, ale muszę wyjść. Zadzwonił klient z problemem. To wyjątkowa sytuacja. Bardzo poważna. Alicia wstała. – Akurat w porę. Filiżanka Digny zadźwięczała o spodek. – Milcz, Alicio. Twój brat musi jechać kogoś ratować. To jego praca, prawda? Anthony sprawdził, czy ma w kieszeni kluczyki do samochodu. – Zostańcie tu proszę. Dokończcie herbatę. Nie będzie mnie przynajmniej godzinę. – Zadzwonisz do mnie wkrótce? – spytała babka. Podszedł do niej szybko i pocałował ją. – W ciągu kilku dni, obiecuję. Wyciągnęła dłoń i poklepała go po policzku. Jej dotyk był delikatny niczym skrzydła motyla. – Dziękuję ci. Tequiero, mi corazón. – Ja też cię kocham, Nena. Niebieskie oczy Alicii patrzyły na niego z wyrzutem. 12. Sędzia poprosił, aby Gail spotkała się z nim o ósmej w mieszkaniu na Grove Isle. Wyspa była prywatną enklawą położoną mniej więcej sto metrów od Coconut Grove. Wjeżdżało się na nią przez most, na którym umieszczono punkt kontroli. Gail przypominała sobie prywatną przystań, lśniący westybul i czterogwiazdkową restaurację. Więcej nie pamiętała. Była tu tylko raz, na eleganckiej kolacji na cześć nowo mianowanego konsula brazylijskiego. Firma prawnicza, w której wówczas pracowała, reprezentowała Banco do Brasil, a Gail właśnie doprowadziła do zawarcia ugody wartej miliony. Dawne dobre czasy. W domu czekała na nią wiadomość przypięta do lodówki magnesem w kształcie palmy. „Poszłam z Verną do kina, wrócę około dziesiątej. Kocham cię”. Gail domyślała się, że mama wyszła, aby nie pytać, jak poszło w klinice. Nie poszło. Obawiała się, że sędzia Harris zadzwoni akurat wtedy, więc odwołała wizytę. Znowu. Wyjęła z lodówki jogurt i zjadła go, idąc do pokoju. Bała się, że po czymś cięższym zwymiotowałaby na buty sędziego. Wzięła prysznic i przebrała się w beżową sukienkę bez rękawów i krótki żakiet. Włożyła złote klipsy. Włosy zaczesała gładko za uszy. Wyglądała wytwornie, ale nie przesadnie. Z przyzwyczajenia odwróciła się bokiem do lustra na toaletce. Skończ z tym – nakazała sobie. Nalała świeżej wody kotom i napisała kartkę do mamy – gdzie będzie, z kim i o której powinna wrócić. „Kocham cię”. Przypięła kartkę magnesem. Mżyło. Rozkładając na ganku parasol, nagle zrozumiała, dlaczego tak dokładnie się matce opowiedziała. Podświadomie obawiała się, że sędzia Nathan Harris, którego kwitnącą karierę i nieskazitelną reputację narażała na szwank, nagle straci nad sobą panowanie. Mógł ją chwycić za gardło, wyciągnąć broń, uderzyć lampą... Za pięć ósma skręcała z Bayshore Drive na krótki most prowadzący na Grove Isle. W szarzejącym świetle wieczoru reflektory wyławiały strugi deszczu. Ciężkie drzewa rozstępowały się przed dwoma wieżowcami, z których każdy miał po piętnaście pięter. Malowane na brązowo balkony układały się w pasy na tle ścian z beżowego stiuku. Taki styl był popularny w latach siedemdziesiątych, gdy pieniądze zarobione na narkotykach zalewały Miami niczym tropikalna ulewa. Budynki miały wspólne wejście. Sędzia powiedział, aby zostawiła samochód portierowi. Wjechała pod zadaszenie i wyłączyła wycieraczki. Elegancka para w średnim wieku wsiadała właśnie do jaguara. Portier podbiegł do Gail. Jakie to dziwne, pomyślała, że Nathan Harris mieszka właśnie tutaj. Marne sto tysięcy rocznie nie wystarczyłoby mu, chyba że odziedziczył pieniądze po żonie. Pomijając fakt, że Margaret Cresswell malowała obrazy które były drogo sprzedawane, miała także spory majątek rodzinny. Gail w pamięci zanotowała, aby spytać o niego mamę. Irenę brała udział w mnóstwie akcji charytatywnych i znała wielu ludzi. Mogła dotrzeć do każdej plotki w Miami. Portier przytrzymał ciężkie szklane drzwi. Gail weszła do hallu. Zgłosiła się w recepcji. Strażnik z dobrze wyćwiczonym uśmiechem skierował ją do wind. – Najwyższe piętro, apartament numer dwa. Od razu wchodzić. Drzwi będą otwarte. Ściskając torebkę obiema rękami, patrzyła na strzałkę wskazującą kolejne piętra. Co naprawdę wiedziała o tym człowieku? Jego żona w wieku trzydziestu trzech lat przedawkowała leki nasenne. Dlaczego? Czy on ją do tego doprowadził? Dobry sędzia mógł prowadzić podwójne życie – pomyślała. Dlaczego poszedł na tamto przyjęcie w noc, kiedy brat Margaret został zamordowany? Upił się, palił skręta z dwudziestojednolatkiem. Obracał się w niezwykłym towarzystwie – pijacy, artyści, starzy hipisi i transwestyta uczący samby. W wyobraźni Gail rodziły się najdziwniejsze scenariusze. Może sędzia nie mógł przyznać, że tam był, bo to on zastrzelił Rogera Cresswella? Ale z jakiego powodu? Co takiego wiedział Roger? Czy mógł szantażować sędziego? A jeśli... Winda stanęła i drzwi się otworzyły. Wyłożony dywanem korytarz oświetlały owalne żyrandole. Na ścianach wisiały grafiki przedstawiające warzęchy i czaple. Na mahoniowym stoliku stał wazon ze świeżymi kwiatami. Hall był pusty. Gail wyszła z windy, gdy drzwi już się zaczęły zamykać. W korytarzu zobaczyła cztery pary podwójnych drzwi. Jedne z nich zostawiono uchylone. Podeszła bliżej. Widok na pokój zasłaniała ścianka wyłożona boazerią z egzotycznego drewna. Światła we wnękach rzucały jasne kręgi na biały marmur. Obcasy Gail zastukały o posadzkę, po czym, gdy minęła ściankę, zapadły się w miękką wykładzinę. – Panie sędzio Harris? W dużym pokoju stały nowoczesne meble ze skóry i politurowanego drewna. Ukryte lampy oświetlały szklane półki. Wzdłuż ściany z oknami wychodzącymi na wschód ustawiono kilka szklanych wazonów o dziwnych kształtach. Tkwiły w nich powykręcane czarne gałęzie. Spojrzała na szarzejące niebo. Światło dochodziło z hallu od strony jadalni. Przystanęła w połowie drogi do salonu i zawołała: – Halo? Za nią rozległ się hałas – cichy zgrzyt i głuche uderzenie – odgłos zamykanych drzwi. Odwróciła się i zobaczyła mężczyznę wychodzącego zza ściany. Gwałtownie chwytając powietrze, cofnęła się o krok. Przypominało jej się mnóstwo szczegółów – ciemne włosy i oczy, biała koszula rozpięta pod szyją, garnitur w kolorze kawy. Anthony Quintana. Zatrzymał się kilka kroków od niej, dalej niż na wyciągnięcie ręki. Swobodna poza nie zdradzała oznak zdenerwowania. – Przepraszam, że cię przestraszyłem i przepraszam za podstęp, ale bałem się, że nie przyjdziesz. Gail przycisnęła dłoń do piersi. – Co ty tutaj robisz? Uśmiechnął się nieznacznie. – Reprezentuję Nate’a Harrisa. – Ach tak. – Zrozumiała, że Anthony nie zjawił się znikąd. Cały czas stał za ścianką, czekając, aż ona przejdzie na drugą stronę. Odezwała się dopiero, kiedy poczuła, że zdoła mówić spokojnie. – Gdzie on jest? – Nie tutaj. To nie jego mieszkanie. Należy do jednego z moich klientów. Przyjeżdża tu zimą. Był mi winien niewielką przysługę. Pomyślałem, że tu możemy porozmawiać na osobności. Wygodnie dla nas obojga. – Miękki hiszpański akcent nadawał jego słowom intymne brzmienie. Serce wciąż tłukło się o jej żebra. – Jak ci się to udało? Opłaciłeś strażnika? – Jeszcze raz cię przepraszam. – Anthony wskazał sofę, zwróconą przodem do okien. Na jego nadgarstku i w mankiecie błysnęło złoto. – Może usiądziesz? Nie drgnęła. – Nie. Wolałabym porozmawiać z sędzią Harrisem. – Żałuję, ale to niemożliwe. Poprosił, żebym się tym zajął. – Powiedz mu, że wybrał złego adwokata. – Ruszyła do drzwi. Kilka długich kroków i Anthony znalazł się tam przed nią. – Nate nie będzie z tobą rozmawiał. Zabroniłem mu. – Zejdź mi z drogi. – Gail, dziś rano postawiłaś mu warunek. Chyba powinniśmy o tym pomówić – powiedział powoli, uspokajającym tonem. Nie miała pewności, czy zdoła go odepchnąć. – Porywanie adwokata strony przeciwnej to dość niezwykła metoda reprezentowania klienta, panie Quintana. – Możesz wyjść, jeśli chcesz. – Podniósł dłonie na wysokość ramion, jak ktoś, kto się poddaje. – Ja cię nie zatrzymuję. Ale czy w ten sposób pomożesz Bobby’emu Gonzalezowi? Co zyskasz, jeśli zostanie aresztowany? – Jego brwi uniosły się, znacząc czoło zmarszczkami. – Przyznaję, żadne z nas nie ma ochoty tutaj być, ale dla dobra naszych klientów spróbujmy zapomnieć, co nas różni. To chyba brzmi rozsądnie, prawda? Słyszała już takie przemówienia w sądzie. Adwokat najpierw zadawał świadkowi kilka niewinnych pytań, a dopiero potem pokazywał pazury. Wiedziała, że Anthony czegoś od niej chce i że jej się to nie spodoba. Ale miał rację. Wychodząc, nie osiągnęłaby niczego. Spojrzała na niego chodno. – Co proponujesz? Jeszcze jeden uprzejmy uśmiech. – Może uda się nam dojść do porozumienia. Proszę, usiądź. Odwróciwszy się do niego plecami, Gail przeszła przez pokój tak, jakby chciała się wszystkiemu przyjrzeć, ale gniew mącił jej wzrok. Ledwo zdołała ominąć meble. Podeszła do jednej z wbudowanych gablot. Rzędy glinianych figurek stały na wypolerowanych, szklanych półkach. Zupełnie jak w muzeum. Grube małe stworki ze zbyt dużymi głowami, krótkimi kończynami, sterczącymi piersiami i brzuchami. Usłyszała głos Anthony’ego. – Pochodzą z Gwatemali. Są chyba olmeckie. Rzuciła torebkę na fotel pokryty skórą i stelażem z chromowanego metalu. – Masz talent do wynajdywania wypłacalnych klientów. Jeszcze jedno spojrzenie i dostrzegła więcej szczegółów. Wciąż zaczesywał włosy do tyłu, ale teraz opadały mu falami na kark. Opalona skóra błyszczała. Gail przypomniała sobie słowa Angeli. Ojciec był na wakacjach w Hiszpanii. Zirytowała się. Chciała widzieć dowody załamania. Rozpaczy i załamania. Kręgi pod oczami. Cokolwiek. – Napijesz się czegoś? – Nie, dziękuję. – U ciebie wszystko w porządku? Jak się miewa Karen? I twoja matka? Naśladując go, posłała mu pozbawiony emocji uśmiech. – Świetnie. Miło, że pytasz. Spotkanie ze mną jest pewnie dla ciebie przykre, w końcu mówiłeś, że nie chcesz mnie więcej widzieć. Wreszcie jakaś reakcja – zaciśnięcie warg, lekko rozszerzone nozdrza, niewielka fala na spokojnej powierzchni. – Nie sądzisz, że byłoby lepiej, gdybyśmy zostawili przeszłość tam, gdzie jest? Teraz nie ma znaczenia. – No, nie wiem. Sprawia, że całe to spotkanie wydaje się zabawne. Może po prostu ustalmy, że nie będziemy próbowali zrzucać się nawzajem z balkonu. Znalazła klamkę i otworzyła przeszklone drzwi. Budynki w centrum miasta, odległe o kilkanaście kilometrów na północny wschód, wyglądały w deszczu, jak mgliste wieże światła. Ocean był nieskończoną głębią szarości. Stojąc na lekko drżących nogach, wciągnęła do płuc wilgotne, ciężkie powietrze. Bugenwilla, palmy w donicach i wiszące kosze z roślinnością przekształciły długą i wąską powierzchnię w dżunglę. W polu widzenia pojawiła się sylwetka Anthony’ego. Przeszedł po terakocie aż do niskiej balustrady balkonu. Stojąc trochę dalej niż na wyciągnięcie ręki od Gail, oparł się jednym łokciem o murek i splótł palce dłoni. Chyba nie zauważył wilgoci ani plam na betonie, który stykał się teraz z garniturem z wełny i jedwabiu. Kupił go w sklepie Hugo Bossa w Bal Harbour. Na wyprzedaży – za tysiąc dwieście dolarów. – Jak to się stało, że reprezentujesz Bobby’ego Gonzaleza? Nie spodziewała się takiego pytania. Obiecała Bobby’emu, że nie wmiesza Angeli w sprawę. Wzruszyła ramionami. – Znam kilka osób z baletu. Jedna z nich poradziła mu, aby do mnie zadzwonił. Ktoś z administracji. – Czy wspominał o mojej córce? – Ach, przecież Angela uczęszcza na lekcje tańca. Co za zbieg okoliczności. – Chyba nie wierzę w zbiegi okoliczności. – Co za różnica, skąd biorę klientów? Na pewno nie starałabym się o tego, wiedząc, że zaprowadzi mnie tutaj. Możemy przejść do sprawy? Bobby Gonzalez jest podejrzany o zabójstwo i potrzebuje pomocy Nathana Harrisa. Nic w tym skomplikowanego i nie powinno zabrać więcej niż pięć minut. – To nie takie łatwe – odparł z westchnieniem. – Dlaczego? Odwracając się w stronę miasta, oparł oba łokcie o betonową barierkę. Taki nieświadomy gest ze strony Anthony’ego Quintany świadczył o wielkim rozstroju emocjonalnym. Chłodne zachowanie było jedynie wystudiowaną pozą. Mimo to Gail wciąż czuła się spięta, jakby stała za blisko mruczącej pantery, bez osłony klatki. Przyzwyczajonymi do półmroku oczami prześledziła jego profil, szukając czegoś, co zdradziłoby myśli tego mężczyzny. Przyjrzała się twarzy, kątom kości policzkowych i skroni. Długiej, prostej linii wiodącej od brwi, po koniec nosa, łukom pełnych warg i zaokrąglonej szczęki. – Położenie Nate’a Harrisa jest... trudne, a nawet niebezpieczne – powiedział w końcu. – Chyba to rozumiesz. Strażnicy moralności w komisji natychmiast odrzuciliby jego nominację, gdyby pojawił się choć cień wzmianki o niestosownym zachowaniu, bez względu na to, jaki jest naprawdę. – Nie rozumiem, jak mogliby się dowiedzieć, jeśli załatwimy wszystko dyskretnie. – Nathan Harris jest dobrym człowiekiem. Świetnym sędzią. Sama z nim rozmawiałaś. Mówiłaś, że go podziwiasz. – Tak, rzeczywiście tak powiedziałam. – Nie zrobił niczego złego. Jest zupełnie bez winy. Gdyby przestał przewodniczyć rozprawom, byłaby to ogromna strata dla sądu federalnego. Także dla Miami, ponieważ, jeśli ta sprawa zmieni się w skandal, Harris zostanie zmuszony do złożenia rezygnacji. – Wątpię. Sędzia w tym okręgu może robić wszystko, prócz obrażania Kubańczyków. Anthony udał, że tego nie słyszy. – Jeśli dobrze zrozumiałem, oczekujesz, że Nate Harris złoży oświadczenie, w którym potwierdzi, że był z Bobbym Gonzalezem przez czterdzieści minut podczas przyjęcia w nocy, kiedy zastrzelono Rogera Cresswella. Tak? Skinęła głową. – Nie musi to być oficjalne oświadczenie. Wystarczy, aby wyjaśnił policji, że Bobby nie mógł popełnić morderstwa. – Ale, Gail, on nie może ich o tym zapewnić. Pamięta, że rozmawiał z Bobbym tego wieczoru o jakiejś porze. Może sobie przypomnieć, gdzie ta rozmowa miała miejsce. Ale kiedy? Tego nie jest pewien. Nie mógłby też ręczyć za to, co Bobby robił przed albo po owej domniemanej konwersacji. Rozumiesz? Nikt jeszcze nie zdobył przewagi na początku zmagań, ale Gail czuła, że właśnie się znalazła przed wyraźnym wybojem. Spojrzała na niego ze zdziwieniem. – Domniemanej? – Dopóki nie uzgodnimy faktów, nie pozwolę, aby mój klient cokolwiek poświadczał. – W porządku. Domniemana rozmowa odbyła się między jedenastą a jedenastą czterdzieści na murku za domem Jacka Pascoe, gospodarza przyjęcia, na które przyszli twój klient i mój klient. Świadkowie widzieli, kiedy Bobby wyszedł z domu i kiedy wrócił. Bobby twierdzi, że sędzia Harris pojawił się nad morzem jakąś minutę po nim i został tam, kiedy Bobby wrócił do domu. Czterdzieści minut. Może trzydzieści dziewięć, jeśli chcesz się czepiać szczegółów. Sędzia Harris wcześniej pił, ale czy był tak pijany, aby nic z tego nie pamiętać? Bobby ma alibi na cały wieczór poza tą rozmową. Właśnie tę lukę musimy wyeliminować. Anthony pochylił się ku niej, jakby czekał, aż powie coś jeszcze. – A co robił po tych czterdziestu minutach? – spytał. – Wyszedł z przyjęcia o jedenastej czterdzieści i pojechał do swego mieszkania w South Beach, gdzie o wpół do pierwszej spotkał się z przyjacielem, Seanem Cresswellem, kuzynem Rogera. Czas przejazdu się zgadza. Razem poszli do nocnego klubu i Bobby wrócił do domu o trzeciej nad ranem, co mogą potwierdzić jego współlokatorzy. – Ach, więc jeszcze nic nie słyszałaś. Rodzice Seana Cresswella zabrali go dziś rano na komisariat. Sean przyznał, że Bobby prosił go, aby skłamał. Sean był w domu w nocy, kiedy popełniono morderstwo i jego matka to potwierdza. – Anthony nieznacznie wzruszył ramionami i rozłożył ręce, jakby prosił ją o wyjaśnienia. – To nie może być prawda. – Tylko tyle potrafiła powiedzieć. – Obawiam się, że jest. Bobby skłamał. – Skąd masz tę wątpliwą informację? – Od kogoś, kto wiele wie – ciągnął Anthony cicho. – Chyba nie ma sensu żądanie oświadczenia od sędziego Harrisa, skoro Bobby mógł zabić Rogera Cresswella po północy, prawda? Oparłszy biodro o ścianę, odzyskała równowagę. Jeśli Bobby nie był z przyjacielem, w takim razie z kim – Gail zamknęła na chwilę oczy, w wyobraźni widząc szczupłą dziewczynę z długimi, ciemnymi włosami. Dziewczynę, którą chciał chronić i która wpadłaby w niezłe tarapaty, gdyby jej ojciec się o wszystkim dowiedział. Skrzyżowała ręce. – Porozmawiam z nim. Musi istnieć jakieś wyjaśnienie. On nie mógł zabić Rogera Cresswella. Nigdy w to nie uwierzę. – Wiesz, że był w gangu? Że został aresztowany za pchnięcie nożem jakiegoś chłopca? – To było wiele lat temu! Od tamtego czasu spoważniał. Anthony przysunął się bliżej. – Dziś rano policja zabrała z jego mieszkania pistolet kaliber dwadzieścia dwa. – Z sypialni jego współlokatorów. Nie należy do niego i nie używał go. Zaczekamy na wyniki testów. To nie jest broń, której szukają. – Znaleźli także poplamioną krwią koszulkę w śmieciach przed mieszkaniem Bobby’ego. Ta sama grupa krwi co u Rogera. Jak to wyjaśnisz? – To jest krew Rogera. Znalazła się na koszulce, ponieważ tego dnia, gdy Roger bezpodstawnie oskarżył Bobby’ego o kradzież narzędzi ze stoczni, Bobby uderzył go w nos. Kiedy w końcu wyrzucił koszulkę, znalazła ją policja. W noc morderstwa miał na sobie zupełnie inną. Są na to świadkowie. – A co z Seanem Cresswellem? – spytał Anthony. – Fałszywe alibi. – Nie mam pojęcia, ale na pewno się tego dowiem. Na razie jednak wszystko mi jedno, czy chodzi o czterdzieści minut, czy o cztery godziny, muszę ustalić, gdzie był. Potrzebne mi jest zeznanie sędziego Harrisa. Anthony nie odpowiedział, tylko spojrzał na nią. Jego oczy skrywał cień. Kiedy się odezwał, głos brzmiał spokojnie. Uprzejmie. – Zwykle nie zajmujesz się takimi sprawami. Sądzę, że gdybyś miała wybór, wolałabyś się nie angażować. – Co za wnikliwość. – Znasz się na prawie handlowym. Jesteś w tym świetna i byłbym pierwszym, który by to poświadczył, ale jeśli chodzi o prawo karne... większość prawników na twoim miejscu czułaby się... niepewnie. Prawo karne stale się zmienia, a procedura może się okazać pułapką. A ty przecież chcesz dla Bobby’ego jak najlepiej, prawda? – Oczywiście. – Podobnie jak ja dla mego klienta. Chyba oboje się zgodzimy, że nasi klienci zasługują na jak najlepszą reprezentację. – Na moment zamilkł, czekając, co ona odpowie. Gail odetchnęła głęboko. – Tak. I? – I dlatego zgodzisz się pewnie, że adwokat z większym doświadczeniem i... jak mam to określić? Z lepszą znajomością dziedziny. Ktoś o odpowiedniej sile przebicia ma większe szanse zadowolenia klienta. – W porządku – odparła, kiedy jego brwi ponownie się uniosły. – Adwokat z siłą przebicia? O co ci chodzi? – O to, że tobie jej brak w prawie karnym. Dla dobra Bobby’ego i Nate’a Harrisa, proszę cię, przekaż sprawę komu innemu. Prawnikowi, który ma doświadczenie w kontaktach z policją i biurem prokuratora. Komuś, kogo tam znają i szanują. Mogę zaproponować kilka nazwisk, wybierzesz tego, kto ci najbardziej odpowiada. To chyba rozsądny układ. Wyobraziła sobie Anthony’ego Quintanę spadającego wzdłuż ściany budynku. Nie potrafiła określić, co ją bardziej ubodło – protekcjonalny ton, ubliżający jej umiejętnościom, czy rażąca próba manipulacji. – Chcesz, żebym zrezygnowała ze sprawy. Mówił dalej z taką samą wyższością, jakby nie słyszał jej odpowiedzi. – Oczywiście otrzymałabyś wynagrodzenie za czas, który już poświęciłaś, co, jak sądzę, wyniesie... jakieś dziesięć godzin. Według stawki... dwieście dolarów za godzinę? Dwieście pięćdziesiąt? Prawie się roześmiała. – Chcesz mi zapłacić, żebym zrezygnowała. – Nie, nie. Słuchałaś tego, co mówiłem? Twój brak doświadczenia mógłby zaszkodzić obu naszym klientom. – Bzdura. Chcesz, żebym odeszła, właśnie o to ci chodzi. Jego równe, białe zęby zacisnęły się. – Jeśli wolno mi coś powiedzieć, zamiast myśleć o zranionej dumie, powinnaś raczej mieć na uwadze dobro klienta. – Właśnie mam, panie Quintana. Co będzie, jeśli Bobby zostanie aresztowany? Co wtedy? Z własnej kieszeni zapłacisz za obrońcę w procesie o morderstwo? Ile to teraz kosztuje? Sto pięćdziesiąt tysięcy? Dwieście? Maska opanowania zaczęła pękać. – Jeśli sprawa zostanie właściwie poprowadzona, panno Connor, nie dojdzie do procesu. Gdyby jednak tak się stało, czy jesteś na to gotowa? Straciła panowanie nad sobą. – Nie zdawałam egzaminu wczoraj. Już od ośmiu lat zajmuję się dochodzeniami, negocjacjami i obroną klientów i nie zamierzam go oddać w ręce jakiegoś niedojdy! To ty utrudniasz sprawę. – Przycisnęła dłonie do czoła. – Nie zniosę tego dłużej. Ze złością odsunęła skrzydło drzwi i weszła do pokoju. Anthony ruszył za nią. Odwróciła się do niego. – Zastanów się, Anthony. Bobby jest niewinny i dobrze o tym wiesz. Chcę mieć oświadczenie od Nate’a Harrisa w poniedziałek przed piątą. Jego policzki zalał rumieniec. – Nie da się tego utrzymać w tajemnicy – warknął. – W ciągu dwudziestu czterech godzin sprawa trafi do wiadomości CNN. Nathan Harris jest dobrym człowiekiem, ma moralną siłę i odwagę. Nie zgodzę się, przyrzekam ci to, aby zniszczyły go kłamstwa i insynuacje. Gail się roześmiała. – To może spytasz ów przykład moralności o skręta, którego wypalił z Bobbym Gonzalezem? Anthony spojrzał na nią zdumiony. – Nie powiedział ci o tym, co? Bobby poszedł nad wodę zapalić trawkę, pokazał się Nate’owi, więc wypalili skręta razem. – Niemożliwe. – Anthony zaśmiał się z niedowierzaniem. – To szaleństwo. Nate Harris nie pali trawki, a gdyby nawet, to nie robiłby tego podczas przyjęcia z ludźmi, których ledwie zna. Równałoby się to zawodowemu samobójstwu. – Spytaj go sam. Jeśli jest taki uczciwy, przyzna się. Miami jest dziwnym miejscem, w którym politycy i sędziowie robią jeszcze głupsze rzeczy. Kilkakrotne zaciągnięcie się skrętem to jeszcze nic. Ludzie uwierzą, że tak było. I wiesz co? Spytają, co sędzia Harris robił w towarzystwie młodego tancerza baletowego? Anthony pochylił się ku niej. – Powtórz to publicznie, a oskarżę cię o zniesławienie. – Chcę tylko jego pomocy! I przestań tak nade mną wisieć. – Chciałabyś, żeby Bobby’ego Gonzaleza wyrzucili z baletu? Mogłoby do tego dojść. – Blefujesz. Balet nie zrobiłby tego. – Nie? Cresswellowie są w dyrekcji. To jedni z głównych sponsorów. Jeśli uwierzą, że Bobby jest odpowiedzialny za śmierć Rogera, będzie musiał odejść. Niewielka strata. Tańczy w tylnym rzędzie. Nawet jutro można go zastąpić. – Otrzepał dłonie. – To prawda, panno Connor. Gail spojrzała na niego. Oboje pokazali pazury, a Bobby znalazł się między nimi. – Naprawdę stać by cię było na taką złośliwość? Och, oczywiście, że tak. Po co w ogóle pytałam? Jesteś zdolny do wszystkiego. Żaden podstęp ani bezwzględność nie są dla ciebie niemoralne. Pochylając głowę, zbliżył się do niej na kilkanaście centymetrów. Białka oczu błyszczały wokół rozszerzonych, czarnych źrenic. – Zastanów się, co robisz. Dajesz Nathanowi Harrisowi tylko dwa nieprzyjemne wyjścia. Albo krzywoprzysięstwo, albo przyznanie się do palenia trawki w towarzystwie tancerza o połowę od niego młodszego. To niedopuszczalne. Rób tak dalej, a twój klient poniesie konsekwencje złej decyzji. Gail w butach na obcasach była dość wysoka, aby spojrzeć mu prosto w oczy. – Jeśli Nathan Harris przegra, wiń siebie. To ty zmieniasz go w tchórza i kłamcę. W oczach Anthony’ego zabłysły płomienie gniewu. – Dlaczego to robisz? Po co... tak uparcie się trzymasz błahej sprawy, do załatwienia której brak ci doświadczenia? – Ze względu na mego klienta. Obiecałam mu to. – Ile ci płaci? W ogóle cokolwiek? – Nie twój pieprzony interes. – Zrobiłabyś to za darmo, prawda? Bo wtedy mogłabyś sobie powiedzieć, och, świetnie, teraz mogę załatwić Anthony’ego Quintanę. – Czy aż taki egoista z ciebie? Gdybym wiedziała, że jesteś w to zamieszany, nigdy bym tej sprawy nie wzięła! – Więc ją zostaw. – Dlaczego ty tego nie zrobisz? Gwałtownie się odwrócił i głęboko oddychając, zaczął krążyć po pokoju. Usłyszała, jak pod nosem mruczy: – O rany, ta kobieta jest niewiarygodna! Serce waliło jej w piersi. Aby nie zemdleć, przysiadła na brzegu kanapy. Kremowa skóra zatrzeszczała cicho. Zawrócił ku Gail. Kątem oka dostrzegła jego spodnie i lśniące włoskie buty. Miała nadzieję, że na parkingu wdepnął w psią kupę. – W takim razie pojedynek – powiedział. – Które z nas pierwsze pociągnie za spust? – Zostaw Bobby’ego w spokoju. Taniec jest dla niego wszystkim. Raz jeszcze odszedł i ponownie wrócił. – Może się czegoś napijesz? Wody? Wyglądasz trochę... no, nie wiem... blado. – Nic mi nie jest. Ale przynieś mi szklankę wody, to się w niej utopię. – Chcesz pić, czy nie? – Przecież powiedziałam, że tak! – Dobrze. Podszedł do barku w ścianie przy stole w jadalni. Usłyszała otwieranie i zatrzaskiwanie drzwi szafki. Chlupot wody płynącej z butelki. Wrócił, niosąc szklankę z grubym dnem i dzwoniącymi kostkami lodu. Postawił ją na podkładce na ogromnym niskim stole. Może zlazłaby mu skóra, gdyby podał jej wodę do ręki. Gail ostrożnie podniosła szklankę. Anthony stał i patrzył. Odsunął do tyłu poły marynarki i oparł dłonie na wąskich biodrach. Miał lepszy manicure niż ona. Bez bezbarwnego lakieru – na to był za bardzo macko. Brązowy pasek ze skóry aligatora, złota klamra. Na pewno nosił spodenki za dwadzieścia dolarów. Próbowała sobie wyobrazić, że miały różowy kolor, ale bezskutecznie. – Chciałbym zaproponować rozwiązanie – odezwał się. – Ostatnie mi się nie podobało. – Posłuchaj. Wyjście wcale nie jest takie trudne. Chcesz, żeby policja zostawiła Bobby’ego Gonzaleza w spokoju. Jeśli tak się stanie, nie będziesz musiała nagabywać Nate’a Harrisa. – Czy musisz właśnie tak to nazywać? „Nagabywać”? Anthony głośno myślał. – Gdybyśmy zdołali znaleźć innego podejrzanego. Gdyby policja miała więcej dowodów przeciwko komu innemu. – Wspaniale. Wystarczy tylko się dowiedzieć, kto zabił Rogera Cresswella. – Niekoniecznie. Nie musimy niczego udowadniać. – A jeśli policja aresztuje Bobby’ego, zanim znajdziemy alternatywę? – Nie sądzę, aby się tak stało. Nie na podstawie dowodów, które dotąd zebrali. Muszą zaczekać na wyniki testów DNA z tej poplamionej krwią koszulki. To może potrwać osiem tygodni. – Ale ta krew nie znalazła się tam w noc, kiedy zamordowano Rogera. – Już mówiłaś, ale potrzebuję nazwisk świadków, którzy mogliby to potwierdzić. Tymczasem zbadamy wszystkich zamieszanych i, jeśli dopisze nam szczęście, znajdziemy kogoś, komu policja powinna się bliżej przyjrzeć. Mamy pewną przewagę. Nate zna rodzinę Cresswellów. Był mężem siostry Rogera, Margaret. – Wiem. – Skąd? – zdziwił się Anthony. – Świat jest mały. Charlene Marks znała Nate’a Harrisa. – Napięcie się ulotniło, ale Gail wciąż drżały ręce. – A kilka miesięcy temu rozmawiała z Rogerem Cresswellem. Chciał się rozwieść. Sądził, że żona go zdradza. Wątpię, by policja o tym wiedziała. – Dobrze. Postaraj się dowiedzieć czegoś więcej. – Anthony podszedł do drzwi balkonowych i zamknął je. – Poznałem już rodziców Rogera i jego wuja. Razem z Nate’em byliśmy u Cresswellów tego ranka, kiedy się dowiedzieli o śmierci syna. Porter Cresswell potrzebował porady prawnika od spraw kryminalnych. Odniosłem wrażenie, że brak mu równowagi umysłowej, ale czuł, że w firmie są problemy. Kiedy na początku tego roku zachorował, pozwolił Rogerowi przejąć kontrolę nad interesami. Brat Portera, Duncan, jest właścicielem części firmy, a jego żona Elizabeth należy do zarządu. Nie zgadzali się z Rogerem w większości kwestii. Zazdrość i walka o władzę sparaliżowały działalność firmy. Porter chciał, aby Roger ustąpił, ale on odmówił. Już mamy motywy zbrodni, widzisz? – Sądzisz, że zamordował go ktoś z rodziny – podsumowała Gail. – Tak. Roger nie miał nic wspólnego z narkotykami i nie był hazardzistą. Nie kłócił się też ze znajomymi. Zostaje tylko praca. – Anthony uśmiechnął się. – Mamy duże szanse powodzenia. Gail spojrzała na niego. – Mimo to chcę otrzymać pisemne oświadczenie od sędziego Harrisa. – Dlaczego? – Jeśli chcesz się bawić w detektywa, w porządku. Ale gdyby policja chciała przyskrzynić Bobby’ego, przynajmniej będę coś miała. – Nie słyszałaś, co mówiłem. Oświadczenie potwierdzające, gdzie Bobby spędził czterdzieści minut, nic ci nie pomoże, jeśli Bobby nie może udowodnić, gdzie był po północy. Oparła czoło o wyprostowane palce. – Plan może się nie powieść. – Znam dobrego detektywa. Skorzystamy z jego pomocy. – A kto za to zapłaci? Bobby nie ma pieniędzy. – Ja. Nie mogę prosić o to Nate’a. To by było niestosowne. – A stosowne będzie, jeśli zapłaci jego prawnik? – Nie mam wyboru. – W jego głosie zabrzmiała ostrzejsza nuta. – Powinnaś okazać wdzięczność i przestać narzekać. Podanie nazwiska sędziego policji na tym etapie mogłoby zaszkodzić. Zniszczyłabyś człowieka bez powodu. Jeśli to zrobisz, podejmę odpowiednie kroki. Uwierz mi. Przez długą chwilę patrzyła mu w oczy z uporem równym jego nieustępliwości. Czuła, jak pulsuje skóra jej szyi. – Zaczekam tydzień. Potem zobaczymy. Chcę wiedzieć, co się dzieje. Wszystko, czego się dowiesz. Kiwnął głową. – Oczywiście, będziesz o wszystkim informowana. – Chcę w tym uczestniczyć, Anthony. Uczestniczyć. Przesadnie rozłożył ręce. – W porządku. Będziesz uczestniczyć. – Dziękuję. – Jezu! Zwariuję przez nią – mruknął, odwracając się do niej plecami. Gail odstawiła szklankę na stół. Kryształ błysnął, gdy obróciła ją na podstawce. – Porozmawiajmy o logistyce. Jak to zorganizujemy? Gdzie się będziemy spotykali? Nie w twoim biurze. Ani w moim. Czy musi się to odbywać osobiście? – Chcesz wideokonferencji? Wtedy nie musielibyśmy przebywać w tym samym pomieszczeniu. Zaśmiała się cicho. – Pewnie. Czemu nie? Wolnym krokiem zbliżył się do kanapy, na której siedziała, bawiąc się szklanką. Tak długo milczał, że w końcu na niego spojrzała. – Gardzisz mną, prawda? – powiedział. Popatrzyli sobie w oczy. W końcu Gail nie wytrzymała i odwróciła głowę. – Tak jak mówiłeś... zostawmy przeszłość tam, gdzie jest. Nie wspominaj o tym. Nigdy. Ja też nie będę. – Bueno. To nam ułatwi współpracę. Cisza się przeciągała. Gail zauważyła, że znowu nosił sygnet z kocim okiem na lewej dłoni. Zdjął go, czekając na ślubną obrączkę. Do jej świadomości dotarł słaby zapach jego wody kolońskiej i nagle wróciło wspomnienie. Pachniał tak, kiedy po raz pierwszy pocałowała jego nagą pierś. Klasnął dłonią w udo, po czym sięgnął po jej pustą szklankę. – Sądzę, że na dziś to wszystko. Zadzwonię do ciebie jutro. – Najlepiej rano. – Sięgnęła po torebkę. – Robię sobie wolne popołudnie. Chcę kupić coś Karen. W sobotę wraca do domu. – Ach. Wakacje już się kończą. – Tak. Większość czasu spędziła na Wyspach Dziewiczych z Dave’em. Z torebką w dłoni, spojrzała na niego, spodziewając się jakiejś reakcji na to, co powiedziała, ale usłyszała jedynie szum wody od strony minibaru. Anthony płukał szklankę w zlewie. – Zadzwonię do ciebie o dziesiątej. Może być? – zawołał. – Tak. – Podeszła do drzwi. – Dobranoc. Sama trafię do wyjścia. Na korytarzu postanowiła nie czekać na windę i ruszyła ku klatce schodowej. Nagle ból w piersiach ustąpił, oparła się o betonową ścianę i zaczęła płakać. Jedna seria szlochów, potem druga. Gorące łzy kapały jej po brodzie. Przycisnęła palce do ust, by stłumić łkanie. Mimo wysokich obcasów zeszła piętnaście pięter w dół, bo drzwi prowadzące na korytarz nie chciały się drugi raz otworzyć. Towarzyszyło jej echo własnych kroków. Gail czuła się tak, jakby w jej serce zatopiono nóż. Bolały ją nawet kości. „Gardzisz mną, prawda?” Tak. Tak. Tak. Ty arogancki sukinsynu. Przytrzymując się jedną ręką poręczy, drugą przycisnęła do brzucha, zginając się w pół. Chciała się tego pozbyć natychmiast, w tej chwili. Wyrzucić z siebie, przekreślić. Była zła, że odwołała wizytę. Zdążyłaby ze wszystkim. Sędzia Harris zadzwonił dopiero o wpół do szóstej. Mogła trzymać przy sobie telefon w tej przeklętej klinice. Do tej chwili zastanawiała się, dlaczego zwlekała z tym tak długo. Dlaczego czuła ulgę za każdym razem, kiedy musiała rezygnować, i przygnębienie, kiedy zbliżała się na nowo wyznaczona data. Moralne mdłości? Obawa przed bólem? Nie. Więc dlaczego? Ponieważ nie chciała już dłużej pozwalać, aby wszystko jej umykało. Nawet to. Chciała ocalić coś z tego wraku. Jej małżeństwo się rozpadło, córka krążyła między rodzicami, kariera zmieniła się w łajno, a romans się wypalił. Mimo to chciała móc powiedzieć, że jest jeszcze choć jedna rzecz, którą może w życiu uratować. Poza tym istniał jeszcze gorszy powód. To... ta rzecz w jej wnętrzu, której wciąż jeszcze nie potrafiła nazwać dzieckiem, była częścią mężczyzny, którego kiedyś kochała ponad wszystko. Wtargnął w jej mózg, jej płuca, szpik jej kości tak głęboko, że kiedy ją odtrącił i nazwał siebie głupcem, bo ją kochał, nie uwierzyła mu. Nie w głębi duszy. Przypominało to patrzenie, jak ktoś umiera; oddech wciąż unosił pierś, powolny i coraz płytszy, wciąż tliła się jeszcze maleńka iskierka irracjonalnej nadziei. Ta iskierka w końcu zgasła. Na piętnastym piętrze Anthony Quintana wyszedł na taras ze szklanką lodu i butelką najlepszej szkockiej z barku klienta. Marynarkę zostawił w pokoju, podwinął rękawy koszuli. Wieczór był zbyt wilgotny. Chłodne powietrze z klimatyzowanego wnętrza trochę łagodziło upał. Postawił szklankę na balustradzie i napełnił ją. Zastanawiał się, dlaczego sprawy przybrały taki obrót. Gail powinna się pogodzić z tym, że się wpakowała po uszy. Sądził – wiedział – że wystarczy jedno spojrzenie na niego, a z chęcią odda tę sprawę innemu adwokatowi. A teraz co? Musiał znaleźć mordercę. Jak mógł dać się w to wrobić? Jak? Już wcześniej mu się to zdarzało z tą kobietą. Nagle stwierdził, że się znalazł w miejscu, w którym wcale nie chciał być, i nie miał pojęcia, jak do tego doszło. Dziwne. Wydała mu się jakaś inna, choć nie potrafił powiedzieć dlaczego. Może schudła, choć już wcześniej była szczupła. A może przytyła kilogram. Może inaczej uczesała włosy. Na pewno była zbyt blada. Pod delikatną skórą jej szyi dostrzegł niebieskawe cienie. Widział, jak mocno biło jej serce. Wychylił się przez balustradę, nie dotykając jej. Była mokra, a nie chciał pobrudzić koszuli. Droga dojazdowa biegła ukosem do budynku, co jakiś czas samochody wyjeżdżały spod portyku i kierowały się w stronę mostu. Przed wejściem stały dwa bmw i mercedes. Nie widział żadnej srebrnej acury. Gail Connor teraz jeździła tym modelem. Wiedział, bo mniej więcej miesiąc temu, przed wyjazdem do Hiszpanii, widział ją na ulicy Flagler, w pobliżu sądu. Akurat stał przed skrzyżowaniem. Patrzył na nią, dopóki inni kierowcy nie zaczęli na niego trąbić. Trzy dni temu widział srebrną acurę i blondynkę za kierownicą. Odetchnął swobodniej dopiero, gdy się zorientował, że to nie Gail. Głupio się poczuł. Pił szkocką, przyglądając się drodze. Nie widział Gail. Może nie zauważył, jak wyjeżdżała. Przez chwilę patrzył na zatokę. Deszcz trzymał jachty na przystani, więc nie było czego podziwiać. Przypomniał sobie, jak nagły podmuch wiatru poruszył rośliny zwisające z krawędzi dachu i światło zatańczyło na jej włosach. Nawet w mroku lśniły złoto. 13. Angela lekko biegła na pointach, poruszając wyciągniętymi w bok ramionami. W lustrze sali zauważyła, że Bobby ruszył ku drzwiom. Przyszła dziewczyna z sekretariatu. Angela wykonała piruet i stanęła z ręką na biodrze. Z odtwarzacza płynęła muzyka Dziadka do orzechów, więc nie słyszała, o czym mówili. Bobby obejrzał się i poprosił, by nie przerywała ćwiczeń. Obiecał wrócić za kilka minut. Jak tylko wyszedł, Angela pobiegła za nim, wyjrzała na korytarz i pośpieszyła do wyjścia. W odległym końcu korytarza na biegnącej łukiem ścianie wisiały duże fotografie. Z okien roztaczał się widok na plac. Angela dostrzegła sylwetki dwóch osób. Bobby w dresach i luźnym podkoszulku i Gail Connor w spodniach i żakiecie stali w drugi końcu hallu. Skrzydło drzwi głównego wejścia otworzyło się. Angela zobaczyła Dianę Cresswell. Przywitały się. Diana się obejrzała, aby sprawdzić, co tak absorbowało koleżankę. – Kto jest z Bobbym? Jego adwokat? Co się dzieje? – Nie wiem. Gail przyszła przed chwilą. Diana wiedziała o kłopotach Bobby’ego. Powiedział jej wszystko. Kilka lat temu chodzili ze sobą – o czym Angela nie lubiła myśleć – i od tamtej pory pozostali przyjaciółmi. Diana była piękna. Miała mlecznobiałą skórę i srebrno-blond włosy. Potrafiła też pięknie tańczyć. Była silna i szybka. Nigdy nie musiała brać udziału w eliminacjach. Edward Villella zobaczył ją w Nowym Jorku i zaprosił do swego baletu. Bobby patrzył to na wykładzinę, to na okna w dachu, słuchając, jak Gail coś mu tłumaczy. Mówili cicho. – Sądzisz, że udzieliłaby mi porady za darmo, tak jak Bobby’emu? – spytała Diana. – Potrzebujesz adwokata? – Może. – Gail pewnie zgodzi się pomóc. O co chodzi? Angela czekała na wyjaśnienie, ale Diana nic więcej nie powiedziała. Patrzyła, jak Bobby i Gail idą korytarzem w stronę przeszklonych drzwi. Gail wyszła z budynku i zniknęła za rogiem, mijając okienko kasy biletowej. Bobby dopiero teraz zauważył dziewczęta. Po jego chodzie Angela poznała, że coś jest nie tak. – Cześć – powiedział do Diany. – Cześć – odparła, wyglądając na ulicę. – Zobaczymy się później, dobrze? – zaproponowała i wyszła tymi samymi drzwiami co Gail Connor, zostawiając ich samych. – Czego chciała Gail? – zapytała Angela. Zacisnął wargi. – Sean mnie sprzedał. Bobby ruszył szybko w stronę sali i Angela musiała biec, żeby dotrzymać mu kroku. Jej pointy stukały w podłogę. Chłopak rozejrzał się, sprawdzając, czy są sami. – Powiedział glinom, że go prosiłem, by skłamał. Nie wierzę, że mógł zrobić coś takiego. Gail chciała wiedzieć, czy ojciec rozmawiał z tobą wczoraj wieczorem, więc powiedziałem jej, że chyba nie, bo nic mi o tym nie wspominałaś. – Bobby, zwolnij. Otworzył drzwi do sali numer sześć i puścił ją przodem. Muzyka wciąż grała. Podszedł do odtwarzacza i wcisnął guzik. Cisza. – Wczoraj wieczorem się spotkali. Twój ojciec i panna Connor. On reprezentuje sędziego Harrisa. Jest jego przyjacielem” uwierzysz w to? Właśnie dlatego zaangażował się w sprawę. Ma dziś rano zadzwonić do panny Connor, więc chciała najpierw porozmawiać ze mną. Domyśliła się, że byłem wtedy z tobą, Angie. Powiedziała, że skoro nie byłem z Seanem, więc gdzie? Cholerny Sean. Dlaczego to zrobił? Ja nigdy bym go tak nie wystawił do wiatru. – O Boże. Ona chce powiedzieć tacie? – Musi. Pracują teraz razem, więc musi mu wyjaśnić, gdzie byłem po północy. Ale dziś mu nie powie. Obiecała mi. Będziesz mogła najpierw sama z nim porozmawiać. Angela przycisnęła dłonie do płonących policzków. – Nie mogę. – Musisz. Chcesz, żeby się dowiedział od niej? – Jeśli się dowie, że byłam z tobą aż do trzeciej nad ranem... O Boże. – Chryste, przecież ludzie przesiadują ze sobą nawet dłużej. Jesteś studentką, nie uczennicą szkoły średniej. Powiedz mu, że byliśmy w Denny’s. – Nie uwierzy. Wyśle mnie z powrotem do New Jersey. – Jak? Zwiąże cię i wsadzi do samolotu? Nic nie może zrobić. Jeśli komuś złamie kark, to na pewno mnie. A jeśli odetnie cię od źródełka, to co? Znajdziesz pracę. Mówiłem ci, że możesz zamieszkać ze mną. Angela opadła na podłogę i usiadła z wyprostowanymi nogami, kryjąc twarz w dłoniach. – O Boże. Bobby stanął nad nią. – Mówiłaś, że mogłabyś. – Nic nie rozumiesz! – Właśnie, że rozumiem. Nie jestem dość dobry dla twego popi, wielkiego, ważnego adwokata, i dla wszystkich twoich nadętych krewnych. Nigdy nie widziałem tego domu, o którym zawsze opowiadasz. Za każdym razem, gdy przyjeżdża tu twój ojciec, każesz mi spadać. Wstydzisz się? Nie chcesz, żeby nas razem widziano, tak? – Odsunął jej dłonie z twarzy. – Prawda? – Nie! Bobby, nie mów tak. Ja cię kocham. – Tak? Nawet nie wiesz, co to znaczy. Jeśli kogoś kochasz, jesteś zawsze po jego stronie. Skoro nie możesz tego dla mnie zrobić, lepiej odejdź. No, idź. Bądź jego małą córeczką przez resztę życia. Angela bezwładnie opuściła ręce na kolana, zaczęła płakać. Przez łzy widziała parę białych skarpet i znoszonych baletek, zszarzałych na palcach i piętach. Odeszły od niej, potem wróciły. Bobby stanął na jednej nodze, potem na drugiej. – Hej. Przestaniesz w końcu? Wciągnęła powietrze i z jej gardła wydarł się szloch. – Naprawdę cię kocham, po prostu się boję. Proszę, nie gniewaj się na mnie. Usiadł po turecku nogami obok niej i przytulił jej głowę do piersi. – Nie gniewam się na ciebie, mamita. Jestem tylko tym zmęczony. Zawsze wysłuchujesz najgorszych rzeczy od starego. – Pogłaskał jej włosy i pocałował ją. – Musisz w końcu podjąć decyzję, dziewczyno. Angela wytarła oczy brzegiem jego koszulki. – Dobrze, porozmawiam z nim. – Bobby przytulił ją mocno. – Jutro i tak przenoszę się do akademika. Może zadzwonię do niego z uniwersytetu. Mogę odłożyć słuchawkę, jeśli zacznie na mnie krzyczeć. – Angie, posłuchaj. Twój ojciec nie ma prawa cię osądzać. Nie może ci mówić, jak masz żyć, co robić. Tak jakby on był doskonały. Jeśli chcesz, powiem ci o czymś, co zauważyłem, dobrze? Chodzi o pannę Connor. Może się mylę, ale raczej nie. Wczoraj u mnie w mieszkaniu, żuła cukierki na niestrawność i piła sprite’a, pamiętasz? – Tak. – To samo w zeszłym tygodniu. Poszedłem do jej biura, a ona jadła krakersy i piła sodę. No i jeszcze te tabletki. Wiem, dlaczego to robi, bo widziałem, jak robiły to moje siostry i ich przyjaciółki. A kiedy tam u niej siedziałem, słyszałem, jak rozmawiała z kliniką, odwołując wizytę, ponieważ miała klienta, mnie, i nie mogła tam pojechać. Powiedz mi więc, co to znaczy? – Jest chora? Bobby uśmiechnął się do Angeli tak, jakby powiedziała coś zabawnego. Pocałował ją w czoło. – Mi angelita. Jesteś słodka. Ona jest w ciąży. Gail właśnie wyjeżdżała z krytego parkingu, kiedy zauważyła biegnącą ku niej dziewczynę, która machała, aby ją zatrzymać. Gail zahamowała i opuściła szybę. – Panno Connor? Ledwo panią znalazłam. – Dziewczyna odetchnęła głęboko. – Nazywam się Diana Cresswell. Przepraszam, może pani dokądś się śpieszy. – Nie, w porządku. Proszę zaczekać chwilę, tylko porządnie zaparkuję samochód. Wjechała na wolne miejsce i wyłączyła silnik. Kiedy wysiadła, Diana wyciągnęła do niej pięknie ukształtowaną dłoń. Żółta koszulka bez rękawów opadała na minispódniczkę odsłaniającą nogi. Dziewczyna miała długie, smukłe nogi, ale Gail wyobrażała sobie, że gdyby uderzyć o jej udo kamertonem, na pewno by zadźwięczał. – Miło mi panią poznać. W zeszłym tygodniu widziałam, jak pani tańczy w teatrze przy Lincoln Road. Wyglądała pani cudownie. Proszę przyjąć też wyrazy współczucia z powodu śmierci kuzyna. Wiem, jak ciężko jest, gdy się straci kogoś z rodziny. – Dziękuję. Słabo znałam Rogera. Był ode mnie o wiele starszy. Przykro mi ze względu na jego rodziców. – Moja mama chyba zna pani ciotkę Claire – powiedziała Gail. – Należy do gildii baletowej. – Aha. Możliwe, że ją spotkałam. Ciocia Claire też jest w gildii. Gail przyglądała się dziewczynie, czekając, aż wyjaśni, po co ją zatrzymała. To Diana znalazła podziurawione kulami ciało Rogera Cresswella. Wyglądała inaczej niż baletnica, którą Gail zapamiętała z teatru, ale wtedy miała mocny makijaż. Platynowe włosy związała w kok nad karkiem. Brwi tworzyły delikatne łuki. – Cieszę się, że panią spotkałam, bo chyba będę potrzebowała adwokata. To nic poważnego, chciałam tylko o coś zapytać, jeśli ma pani minutkę. – Wymawiała słowa miękko i bardzo wyraźnie. – Tak, oczywiście. Możemy razem się napić kawy. – Byłoby miło, ale niestety, o dziewiątej mam przymiarkę kostiumu. – W takim razie słucham. W czym mogę pomóc? – Chodzi o obraz namalowany przez moją kuzynkę Maggie. Sportretowała mnie, kiedy miałam dwanaście lat. – Diana na chwilę przerwała. – Wie pani, kim ona była, prawda? – Gail skinęła głową. – Portret stał w domu moich rodziców. Wuj Porter im go podarował, ale im się nie podobał. Wzięli go tylko dlatego, że Maggie była sławna, więc zabrałam go do galerii mego kuzyna, Jacka Pascoe. To znaczy, on tak naprawdę nie jest moim kuzynem, ale... – Wiem, kim jest Jack Pascoe. – To dobrze. Jack mówi, że jeśli zdobędę dowód własności, mogę obraz sprzedać i kupić sobie mieszkanie niedaleko plaży. Chyba nie chcę go sprzedawać, bo czuję, że kuzynka Maggie chciała, abym to ja go miała. Teraz mama mówi, że jeśli go nie zwrócę, zadzwoni na policję. Nie wiem, co robić. Jack twierdzi, że powinnam się poradzić prawnika. – Na pewno mama nie chciałaby, żeby panią aresztowano. W kącikach ust dziewczyny pojawił się uśmiech. – Nie zna pani mojej mamy. – Nie, nie znam. Gail miała ochotę zaciągnąć dziewczynę za łokieć na najbliższą ławkę i zasypać pytaniami. „Opowiedz mi o matce, o ojcu, o ciotce i wuju. Powiedz mi o Jacku Pascoe. No i o Rogerze. Kto chciał jego śmierci?”. – Muszę poznać fakty, zanim powiem, co o tym myślę. Powinnyśmy porozmawiać. Może wstąpi pani do mnie do biura? – Angela Quintana mówiła, że może pani udzielić mi porady gratis. Muszę teraz oszczędzać. – Za konsultację się nie płaci. – Gail uśmiechnęła się do niej. – Chciałabym kiedyś obejrzeć ten portret. Gdzie teraz jest? W odpowiedzi usłyszała to, co miała nadzieję usłyszeć. – U mnie. Mieszkam w małym domu za willą Jacka Pascoe. Tam, gdzie było przyjęcie. Oczy Diany miały kolor chłodnego błękitu. Zdradzały inteligencję. – Może mogłybyśmy się umówić właśnie tam. Nie musiałaby pani przyjeżdżać do mnie – zaproponowała Gail. – Dzisiaj? – W ten weekend. W sobotę nie mogę, ale może w niedzielę. Odpowiada ci? – Pewnie. O której? Proszę mi mówić Dianie. – Daj mi swój numer telefonu. Sprawdzę terminarz i zadzwonię do ciebie. – Wróciła do samochodu po notatnik i długopis. Diana pisała, a Gail jej się przyglądała. – Bobby musiał ci sporo powiedzieć. Naprawdę powinien z tym uważać. – Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. – Dziewczyna nieznacznie wzruszyła ramieniem. – Poza tym wiem, że dyskrecja jest cnotą. – Owszem. Wszyscy powinniśmy ją posiadać. – Tak. – To na razie. Zadzwonię do ciebie – powiedziała Gail po chwili. Dziękuję. Diana Cresswell zarzuciła na ramię torbę z kostiumem i pobiegła w stronę wejścia. Ruch uliczny w Miami, ledwie znośny poza godzinami szczytu, o dziewiątej nawet w kierunku południowym był tak duży, że Gail jechała z South Beach do biura godzinę. Utknęła za ciężarówką centrum ogrodniczego z ładunkiem palm o powiewających pióropuszach. Sięgnęła po komórkę. Jednym okiem śledząc drogę, kolanem przytrzymując kierownicę, szybko wybrała numer Charlene Marks. Sekretarka poinformowała, że Charlene właśnie jechała do sądu. Gail się rozłączyła i spróbowała zadzwonić na telefon komórkowy przyjaciółki. Charlene odebrała. – O mój Boże! Ja też jestem na autostradzie numer jeden! Pomachaj, kiedy będziesz mnie mijała. Co słychać? Gail zdała jej raport. W słuchawce usłyszała śmiech. – Nie wierzę! – Mogłam się tego spodziewać – powiedziała Gail. – On i Nate Harris są przyjaciółmi. Jeśli sędzia wpada w kłopoty, oczywiście udaje się do człowieka na tyle przewrotnego, aby go z nich wyciągnął. – Możesz mu ufać? – Oczywiście, że nie, ale to jedyne wyjście dla Bobby’ego. Anthony zatrudni prywatnego detektywa. To się może udać. – Gail zmieniła kierunek podmuchu wentylatora tak, aby wiał prosto na jej szyję. – Powiesz mu, że się chcesz się spotkać z Dianą Cresswell? – Czemu nie? Nie pozwolę mu ze mną jechać, ale musimy sobie mówić o wszystkim. Charlene, wyświadcz mi przysługę? – Aż się boję pytać, jaką.. – Chodzi o twoje notatki ze spotkania z Rogerem Cresswellem. Porfavor. Charlene obiecała zadzwonić do sekretarki, aby kopie czekały na Gail w kancelarii. Nie było tego wiele – formularz rejestracji klienta i dwie odręcznie zapisane kartki z dużego notatnika. Gail przejrzała je w windzie, próbując rozszyfrować tajemnicze symbole i niemal nieczytelne pismo. Charlene niechętnie udostępniła notatki, ale Gail powiedziała jej, że martwy klient raczej nie upomni się o zachowanie przez prawnika tajemnicy zawodowej. Drzwi biura były otwarte. Sekretarka przyszła przed nią. Jedne z drzwi wychodzących na niewielką poczekalnię otworzyły się i pojawiła się w nich szeroka twarz Miriam Ruiz. – A Gail! Zgadnij, kto właśnie dzwonił. – Kto? Sekretarka potruchtała za Gail do jej gabinetu. Dwudziestodwuletnia Miriam wciąż jeszcze miała entuzjazm nastolatki. Skręcone w sprężynki włosy opadały jej na ramiona. – Nie powiem, musisz zgadnąć. Gail rzuciła torebkę na biurko. – Anthony Quintana? Duże piwne oczy zamrugały. – Tak! Skąd wiedziałaś? – Bo przypadkiem... wczoraj wieczorem wpadliśmy na siebie. Jesteśmy przeciwnikami w tej jednej sprawie. On reprezentuje sędziego Harrisa. – Niemożliwe! – Ale jest – odparła Gail. – Co mówił? – Położyła dłoń na słuchawce. – Pytał, czy jesteś, powiedziałam że nie, więc prosił, abyś do niego jak najszybciej oddzwoniła. – Miriam splotła palce. – Co zamierzasz zrobić? – Zadzwonię. – Chcesz numer? – Chyba pamiętam. W drzwiach Miriam odwróciła się. – Jego głos brzmiał dokładnie tak samo. Spytał, co u mnie, czy skończyłam ten kurs księgowości. Pytał też o dziecko. Pamiętał, że Berto złamał ząbek! Gail podniosła słuchawkę i uśmiechnęła się. – Tak, jest naprawdę miły, prawda? No, idź już. Daj mi do niego zadzwonić. Później ci wszystko opowiem. – Oczywiście. Przepraszam. Miriam poszła do sekretariatu. Gail przez chwilę patrzyła na słuchawkę, po czym odłożyła ją z powrotem na aparat. Było jeszcze wcześnie, dopiero dziesiąta piętnaście. Wolała najpierw przeczytać notatki Charlene. Potem mogła napisać raport i wysłać go pocztą elektroniczną. Ale przedtem musiała się napić kawy. Mnóstwo kawy. Miała za sobą męczącą noc. Prostokąt okna poszarzał, zanim wreszcie udało się jej usnąć. Miesiąc temu Gail wynajmowała biuro na wyższym piętrze – większe, z prywatną kuchnią. Teraz ekspres do kawy stał na małej lodówce w sekretariacie, a wodę brały z damskiej łazienki w końcu korytarza. Od ekspresu wolała jednak styropianowe kubki z cafe cubano, które Miriam przyniosła z kafeterii. Zdjęła pokrywkę z jednego i napełniła małą plastikową filiżankę. Miriam przyglądała się jej zza komputera. – Dzwoniłaś? – Najpierw muszę wzmocnić nerwy. – Jak wam wczoraj poszło? – Miriam patrzyła na nią wzrokiem szczeniaka zostawionego na deszczu. – Rozmawialiście o... waszych sprawach? Gail popijała kawę. – Nie i nie zamierzam tego robić. – Posłała sekretarce słaby uśmiech. – Facet jest kompletnym draniem. Żałuję tylko, że tak długo tego nie dostrzegałam. – Rany, ale masz dziś nastrój. – Podły – przyznała Gail. – Jeśli zadzwoni jeszcze raz, nie ma mnie. – Wrzuciła pustą filiżankę do śmieci. – Oddzwonię do niego, kiedy będę gotowa. Przy biurku zrzuciła buty, usiadła na podwiniętej nodze i zabrała się do lektury. Większość notatek Charlene dotyczyła pieniędzy. Kiedyś w żartach – a może poważnie – powiedziała młodszej przyjaciółce, że pierwsze dwa pytania, jakie zadaje klientowi to: „Na jak dużą sumę może pan wypisać czek?” i „Tylko tyle ma pan na koncie?” Gail nie dziwiła się, że Roger Cresswell zrezygnował. Najniższe zaliczki Charlene zaczynały się w okolicach dziesięciu tysięcy dolarów i może chciał się najpierw zorientować w cenach. Roger Charles Cresswell. Jedyny syn Claire i Portera Cresswellów. Wiek trzydzieści dwa lata. Pracował w Cresswell Yachts – wiceprezes. Zarabiał dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie. Przedtem prowadził w firmie operacje leasingowe. Całą stronę zajmowały jego aktywa i pasywa. Akcje, obligacje, wspólne fundusze – wszystkie bardzo nadwerężone. Dom w Grove, własność Rogera i Nikki – obciążony dużą hipoteką. Jego porsche i jej bmw były wynajęte. Mieli kilka tysięcy dolarów na koncie. Znacznie przekroczyli limity na wszystkich kartach kredytowych. Charlene zanotowała: „rozrzutna żona”. Gail miała ochotę zapytać: „A Roger nie?” Żyli bogato, ale głównie na pokaz. Mieli jedynie udziały w Cresswell Yachts – dziesięć procent, które Roger dostał razem z nową posadą wiceprezesa firmy. Charlene z przyjemnością napisała i kilkakrotnie podkreśliła kwotę dwudziestu milionów dolarów. Gail w myślach uzupełniała luki w zwięzłych zapiskach przyjaciółki. Tatuś ściągnął synka z powrotem do rodziny, dając mu dziesięcioprocentowy udział w interesach. Roger odsunął od kierownictwa wuja Duncana i ciotkę Elizabeth. Tatuś chciał odzyskać dawną pozycję. Charlene zanotowała: „Czy stary zwariował?”. Najwyraźniej tak uważał Roger. Czy staruszek był aż tak szalony, aby zabić własnego syna? Bardziej pikantne szczegóły znalazły się na drugiej kartce. Nikki Cresswell, wiek dwadzieścia sześć lat. Mężatka od lat czterech. Spotkali się, kiedy agencja reklamowa, dla której ona pracowała, przygotowywała dla Rogera promocję czarterów łodzi. „Możliwe cudzołóstwo?” Gail wolałaby, aby Charlene napisała to bez znaku zapytania. Żałowała, że Roger nie powiedział, z kim żona go zdradzała. Pierwszym prezentem gwiazdkowym od Rogera dla Nikki była para implantów piersi. Potem przyszła pora na kolejne upominki – kosmetyka dentystyczna, złoty damski roleks, wycieczka statkiem wokół Karaibów (kabina pierwszej klasy), zestaw kijów golfowych Ping, weekendy w Nowym Jorku, karta członka centrum odnowy biologicznej. Potem pierścionek zaręczynowy z diamentem. „Żona odmawia podjęcia pracy na pełny etat”. No cóż. Może Nikki dowiedziała się, że Roger był u adwokata w sprawie rozwodu? Może zajrzała do książki telefonicznej pod hasło „mordercy do wynajęcia”? Gail odsunęła notatki i wyszła z gabinetu po kubek amerykańskiej kawy. Unikała pytających spojrzeń Miriam. Wróciła do siebie, zamknęła drzwi i spojrzała na telefon. Pobudzona kofeiną, odzyskawszy kontrolę i pewność siebie, wystukała prywatny numer Anthony’ego. Nie miała ochoty rozmawiać z jego sekretarką. – Kto mówi? – Tu Gail. Właśnie przyjechałam. Miriam mówiła, że dzwoniłeś. – Witaj, Gail. Nie spodziewałem się, że zadzwonisz pod ten numer. Jak się dziś czujesz? Lepiej? – W porządku. Wczoraj też się czułam dobrze. – Uświadomiła sobie, że zaczęła krążyć po gabinecie. – Jak to załatwimy? Moglibyśmy uzgodnić strategię, ale najpierw chyba powinniśmy zebrać informacje. W ten sposób zaoszczędzimy czas. Oboje przygotujemy szczegółowe raporty uzupełniające nasze wiadomości. – Wciąż się gniewasz. Moment zmieszania. Gail przestała krążyć. – Słucham? – Jeśli cię wczoraj uraziłem, bardzo mi przykro. Może to wszystko się stało... trochę zbyt szybko. Myślałem przede wszystkim o moim kliencie, podobnie jak ty. Zapewniam cię, że nie jesteśmy wrogami. Aby wygrać, musimy działać razem. Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Nigdy nie zdołał się pozbyć miękkiego hiszpańskiego akcentu. Gail od razu uświadomiła sobie, jakim okropnym tonem mówiła. Oparła się o krawędź biurka. – Masz rację. Przepraszam, że zachowałam się tak... nieuprzejmie. Pozwól, że zacznę od początku. Właśnie dostałam kopie notatek Charlene Marks ze spotkania z Rogerem Cresswellem. Mam ci je przesłać faksem razem z raportem? Krótkie sapnięcie po drugiej stronie linii mogło oznaczać, że stłumił chichot. – Raporty są niepotrzebne. Po prostu powiedz mi, co sądzi Charlene. Żona Rogera Cresswella miała kochanka. Czy wiemy, kto to był? – Niestety, nie. Jeszcze spytam o to Charlene, ale możliwe, że Roger też nie wiedział. Może podejrzewał ją bez powodu. – Od jak dawna mieli problemy małżeńskie? – spytał Anthony. – Niech sprawdzę... W jej notatkach nic na ten temat nie ma. Byli małżeństwem przez cztery lata. Nikki skończyła dwadzieścia dwa, kiedy wychodziła za mąż; on, kiedy się z nią żenił – dwadzieścia osiem. Aha, tylko posłuchaj. Zanim się pobrali, on jej kupił na Gwiazdkę parę implantów. – Co takiego? Nie zrozumiałem. – Implantów. Piersi. Sztucznych tetas. – Wesołych świąt. – Dawał jej to, czego chciała, a potem narzekał, że oczekiwała zbyt wiele. – Gail zajrzała na poprzednią stronę. – Mieli apartament, samochody, łódź. Akcje, wspólne fundusze i tak dalej, ale ich długi przekraczały wartość majątku. Roger posiadał oczywiście udziały w rodzinnej firmie, warte około dwudziestu milionów dolarów. Nie wiem czy to wartość brutto, netto, czy zmyślona. – To niewiele, jak na tak dużą firmę. Pewnie jest zadłużona. – Mówisz tak, jakby Roger był biedakiem. Jego rodzice są nadziani. No dobra, jak się do tego zabierzemy? – spytała Gail. – Nie możemy wysłać nikomu wezwania. Nie jesteśmy policją, nie zmusimy nikogo do mówienia. – Oni też nie. Ale ludzie i tak nam sporo powiedzą. Wystarczy odpowiednio ich podejść. Mój detektyw zajmie się sprawdzeniem podstawowych faktów, ale nie może się zbliżyć do rodziny. Ja mogę. Nate jest moim kontaktem i mam nadzieję, że zdołam porozmawiać z Cresswellami osobiście. – Nie powinnam iść z tobą? Po dłuższej przerwie usłyszała stukanie, tak jakby uderzał długopisem o granitowy blat biurka. – Nie, jesteś adwokatem Bobby’ego Gonzaleza. Jeśli się o tym dowiedzą, będą mieli podejrzenia co do twoich motywów. – W porządku – powiedziała z niechęcią. – A co z alibi? Nie możemy przecież kazać policji ścigać kogoś, kogo w ogóle tam nie było. – Podejrzany nie musiał sam pociągnąć za spust. Mógł kogoś wynająć. Niestety, policja nie udostępni nam swych raportów, więc jeśli chcemy poznać alibi obecnych na przyjęciu, musimy zacząć od zera. Pamiętam, że żona Rogera spędzała ten weekend u przyjaciółki w West Palm Beach. A zatem Nikki ma alibi. Jack Pascoe powiedział Nate’owi, że po przyjęciu był z Dianą Cresswell. To kuzynka Rogera, solistka Miami City Ballet. Mieszka w domu na tyłach działki Pascoe. Podobno siedzieli całą noc w jego kuchni i rozmawiali... jeśli możesz w to uwierzyć. – Anthony, ona ma dopiero dwadzieścia lat. W jakim wieku jest Jack Pascoe? – Mniej więcej w moim. Takie rzeczy się zdarzają. – Tak, ale oni są kuzynami. – Nie, nie łączą ich więzy krwi, pochodzą z różnych rodzin, które połączyło małżeństwo. Jack był kuzynem Rogera, a Roger kuzynem Diany Gail na wolnej kartce zaczęła rysować schemat, potem go przekreśliła. – Nate Harris na pewno wie, kto jest kim. Czy mógłbyś go prosić o sporządzenie listy? – Już ją mam. Przefaksuję ci ją. Ale zapisz sobie coś jeszcze. Nate mi mówił, że Roger przyszedł tamtego wieczoru do Jacka około dziewiątej trzydzieści i razem poszli do gabinetu. Dziesięć minut później Roger wyszedł, minął Nate’a bez słowa i trzasnął frontowymi drzwiami. Nate spytał, co się stało, a Jack odparł, że nic nowego. A dokładnie użył określenia „to samo gówno”. Chyba chodziło mu o to, że od dawna walczyli o względy Claire. W bogatych rodzinach wszystko zwykle się sprowadza do pieniędzy. Roger był jedynym synem Claire, ale Jack był jej jedynym bliskim krewnym. Prócz majątku wartego miliony dolarów Claire ma też w domu galerię obrazów córki. Jack jest dealerem sztuki, no i... sama rozumiesz. – Wystarczy za motyw – wtrąciła Gail. – I dlatego sprawa robi się dla ciebie odrobinę nieprzyjemna, mam rację? Jeśli media się dowiedzą, że Nate był na miejscu zbrodni, a ty mu doradziłeś, aby nie mówił... – Nate nie miał do dodania nic znaczącego. – Tak myślałeś. Odezwał się dopiero po dłuższej przerwie. – Może nie powinienem był ci o tym wspominać. Sam nie wiem... Jesteśmy wspólnikami czy przeciwnikami? Pytanie wydawało się proste, ale odpowiedź na nie była trudniejsza. – To, o czym mówimy, powinno pozostać między nami. Musimy zacząć od takiego założenia – odparła w końcu. Znowu doszedł ją dźwięk długopisu, stukającego w blat. Potem usłyszała westchnienie. – Tak, zacznijmy od tego. Zawsze byłaś dyskretna. Nigdy nie zdradziłaś nic z tego, co ci mówiłem. Jeśli sugerowałem, że było inaczej, przepraszam. Poczuła, że rozmowa wymyka się jej spod kontroli. – Zostawmy to. Kiedy zamierzasz się spotkać z Jackiem Pascoe? – Jak najszybciej – przyznał Anthony. – Nate nas umówi, w przeciwnym razie nie mógłbym się spodziewać współpracy z jego strony. Mam nadzieję zobaczyć miejsce zbrodni na początku przyszłego tygodnia. – Chciałabym iść z tobą. – Nie, sam to załatwię. – Dlaczego nie mogę ci towarzyszyć? – Gail. Nie mówiłem, że to zły pomysł? – Wspominałeś tylko o rozmawianiu ze świadkami. – Nie – powiedział Anthony stanowczo. – Jeśli chcesz mieć w tym udział, może zajmiesz się spisaniem wszystkiego. Będziesz pilnowała szczegółów, dobrze? Gail wcześniej położyła na biurku kartkę z telefonem Diany Cresswell. Teraz wzięła ją i odwróciła w palcach. – Więc mam tylko siedzieć w domu i pilnować porządku. – Czy mogłoby mnie spotkać takie szczęście? – Ha, ha. Proszę cię, nie zapominaj, że jeśli nie wymyślimy czegoś w ciągu tygodnia, sama będę musiała zająć się Bobbym, a ratowanie Nate’a Harrisa nie jest dla mnie najważniejsze. – W takim razie, panno Connor, czy pani klient wyjaśnił, gdzie był po przyjęciu, skoro jego świadek wystawił go do wiatru? Gail podniosła spinacz do papieru i rozgięła go. – No tak. Miałam to sprawdzić. – Kiedy będę mógł z nim porozmawiać? – Czy to konieczne? Może nie chcieć się z tobą widzieć. Nieważne, czego on chce. Kiedy będę mógł z nim porozmawiać? – powtórzył Anthony, wyraźnie wymawiając każde słowo. Ze słuchawką przyciśniętą do ucha Gail zgięła spinacz w kształt korby i przekręciła go. – A kiedy będę mogła porozmawiać z sędzią Harrisem? – Po co? On nie jest podejrzany. – Zna Cresswellów. Był na miejscu zbrodni. Odpowiedź Anthony’ego poprzedziło westchnienie zdradzające rezygnację. – Zobaczę, co mogę załatwić. A Bobby? Może w ten weekend? Ach, przecież Karen wraca do domu. Na pewno chcesz spędzić z nią więcej czasu. W takim razie powiedzmy, że w poniedziałek. – W poniedziałek jest Święto Pracy. – To dobrze. Nie masz nic zaplanowanego. Chcesz przyjść z nim do mego biura, czy wolisz, żebym przyszedł do ciebie? – Może załatwimy to telefonicznie? – Żartujesz – obruszył się. – Nie. – Ay, mi Diós. W takim razie może jednak powinniśmy pisać raporty. Raporty i faksy. Czy tak chcesz to przeprowadzić? Unikając kontaktu osobistego? Możemy posłużyć się pocztą elektroniczną. Najlepiej od razu otwórzmy internetową grupę dyskusyjną. Co ty na to? – Anthony... – Moglibyśmy umieścić takie małe kamery nad monitorami, żeby siebie widzieć... a może temu także się sprzeciwisz? – Nie odpowiedziała, więc dodał: – Jak sądzisz, co się stanie, jeśli porozmawiamy twarzą w twarz? Powiedz mi, co się stanie? – Zaczniemy na siebie krzyczeć? – Ja na ciebie nie krzyczę. – Właśnie że tak. – Nie. – Ależ tak. Roześmiał się. – Jeśli rzeczywiście tak było, choć nie sądzę, przepraszam. Gail raz jeszcze powtórzyła w myślach jego miękko wypowiedziane „przepraszam”. – Utrudniam ci pracę? – Tak, ale jestem do tego przyzwyczajony. – O, wielkie dzięki. A co z Nate’em? – U mnie w biurze. Odpowiada ci wtorek po południu? Moglibyśmy iść we trójkę na kolację. Nate na pewno chętnie się z tobą spotka. Gail miała ochotę odjąć słuchawkę od ucha i zmrozić ją wzrokiem. – Chyba nie mówisz poważnie? Minęło sporo sekund. – Nie. – Jeszcze chwila ciszy. – Powiedzieć ci coś zabawnego? Zapomniałem, że już tego nie robimy. Nie jadamy razem kolacji. Naprawdę zapomniałem. Rozmawialiśmy tak jakby... jakbyśmy... Chyba cofnąłem się myślami w przeszłość. Przepraszam, nie chciałem tak powiedzieć. Zapomnij o tym. Co jeszcze mamy do omówienia, bo czeka na mnie klient? Sprzęty w pokoju straciły ostrość kształtów. Przestała na chwilę oddychać. – Gail? – Przepraszam. To na razie wszystko. – Dobrze. Daj mi znać w sprawie poniedziałku, podaj godzinę i tak dalej. – Roześmiał się. – I nie zapomnij wysłać mi faksem raportu. Rozległo się kliknięcie, potem cisza. Patrzyła przed siebie. W końcu usłyszała nagraną wiadomość telekomunikacji: Jeśli chcesz zadzwonić, proszę rozłącz się i spróbuj jeszcze raz... Odłożyła słuchawkę i przez chwilę siedziała, próbując określić, co czuje. Wreszcie zrozumiała. Ten sam osłabiający strach towarzyszył jej podczas lotu balonem, kiedy na wysokości siedmiuset metrów zablokowały się palniki gazowe i pilot nie mógł oczyścić zaworu. Podmuch wiatru pchnął gwałtownie opadający balon w kierunku mokradeł. Na horyzoncie wśród zbierających się chmur zatańczyła błyskawica. 14. Po skończeniu rozmowy z Gail Anthony wstał od biurka tak gwałtownie, że skórzany fotel odjechał w tył i uderzył w szafki, przewracając idealnie wyważoną metalową rzeźbę. Anthony podniósł przypominające kształtem paznokieć dzieło z dywanu i ustawił je z powrotem na wsporniku, gdzie zaczęło się kiwać i huśtać. Co ona sobie pomyślała? Najpierw zupełnie się zapomniał, a potem pogrążył się jeszcze bardziej beznadziejnymi wyjaśnieniami. Ruchem palca wprawił metalowy fragment rzeźby w ruch obrotowy. Powiedział za wiele, ale nie wszystko. W południe miał zjeść lunch z Claire Cresswell. Tylko z Claire. Na szczęście Porter wypływał z bratem i kilkorgiem ludzi ze stoczni. Gdyby Gail wiedziała, że chciał porozmawiać z matką ofiary, na pewno wymyśliłaby jakiś powód, aby z nim iść. Wolał się o to z nią nie kłócić. Cały dzień miał już zajęty spotkaniami. Po lunchu zamierzał odbyć negocjacje z prokuratorem federalnym. Potem krótkie przesłuchanie. Spotkanie z udziałowcem oskarżanym o nadużywanie zaufania klientów. Chciał przekazać sprawę innemu prawnikowi. Wolał się nie angażować w długi proces, który mógłby utrudnić mu przeniesienie się do Nowego Jorku. Jeszcze nie podjął decyzji, ale wśród papierów na biurku znajdowały się dwa listy i trzy wiadomości w sprawie pracy w centrum lub gdzieś niedaleko. Brał jak najmniej nowych klientów. Na blacie piętrzyły się dokumenty spraw czekających na zamknięcie albo przejęcie przez innego prawnika. Anthony zsunął marynarkę z oparcia fotela, włożył ją i zauważył ciemnozieloną nitkę wystającą z jednego z guzików rękawa. Pociągnął delikatnie. – No. Jego ulubiony Armani. Z górnej szuflady biurka wyjął małe nożyczki, których używał w nagłych przypadkach, takich jak ten. Kiedy otwierał skórzany futerał, rozległ się dzwonek telefonu. Znowu prywatna linia. Czyżby już coś postanowiła? Podniósł słuchawkę. – Tak? – To tylko siostra. Odetchnął. – Nie mogę teraz rozmawiać. Właśnie wychodziłem. Powiedziała, że musi się z nim spotkać. Chodziło o coś ważnego, o ich dziadka. – Alicio, widziałem się przecież z tobą i Neną wczoraj. Daj mi czas do zastanowienia. Powiedziałem Nenie, że do niej zadzwonię. – Anthony na chwilę się zawahał. – Co się stało? Coś z jego sercem? Nie, nie to. Alicia powiedziała, że właśnie się dowiedziała, dlaczego Ernesto chciał się z nim zobaczyć i pomyślała, że Anthony powinien o tym wiedzieć, zanim zadzwoni do babci. – Już mnie nie obchodzi, czego chce ten starzec. Pierwszy raz w życiu naprawdę się od niego uwolniłem. Kiedy odwiedzę jego dom... jeśli w ogóle... zrobię to dlatego, że ja tak postanowię. Nie ulegnę manipulacjom Ernesta Pedrosy. W powodzi słów Alicia oskarżyła go o brak szacunku do niej i do Neny, do wszystkich prócz niego samego. Zarzuciła mu, że nie może go nawet prosić o piętnaście minut, że może rzeczywiście lepiej by mu było w Nowym Jorku. Mógł jechać i zapomnieć, że ma rodzinę. – Dość! – Anthony spojrzał na zegarek. – Czego on ode mnie chce? Po prostu powiedz. Dlaczego wszystko trzeba bez końca omawiać? Nie przez telefon. Nie mogła. To by było szaleństwo. Kiedy mogli się spotkać? – Nie wiem. Dziś po południu nie mam czasu. Może po pracy, o szóstej. Zadzwonię do ciebie za kilka godzin. – Rozłączył się. Spojrzał na leżący na biurku kalendarz. O szóstej zapisał kolację z córką. – O cholera. Zaproponował, aby się wybrali do Caffe Abbracci albo Les Halles, ale Angela wolała Fabrykę Sera – zatłoczoną, przesadnie udekorowaną i za głośną. Wiedziała, że dzięki temu będzie mogła szybko się ulotnić do kina na film, na który już się umówiła z koleżankami. O siódmej trzydzieści rano, ubrany jeszcze w szlafrok, patrzył, jak jej jasnożółty volkswagen znika za zakrętem ulicy. Chciała spędzić dzień na plaży. Jutro miała zabrać resztę rzeczy do akademika. Nie, papi, nie przeszkadzaj sobie, moja współlokatorka już wszystko ma. Nie sprzeciwił się. To był jej ostatni wolny weekend. Dziewczyny w jej wieku pewnie nie chciały, aby towarzyszyli im ojcowie. Pocieszał się, że kiedy Angela urządzi się w nowej szkole, on będzie mógł się zająć własnymi planami na przyszłość. Gdzieś wśród papierów na biurku leżał szkic umowy sprzedaży jego udziałów w firmie Ferrer & Cjuintana. Od prawie trzech tygodni przekładał ten folder z miejsca na miejsce, ale nie mógł załatwić sprawy do końca. Raul nie naciskał. Nie chciał rozwiązywać spółki. Powiedział nawet, że skoro Anthony jeszcze nie sporządził umowy, w głębi serca wcale tego nie pragnie. Nie miał racji. W Marbelli, w willi na szczycie klifowego urwiska, drzemiąc w fotelu pod szeleszczącymi pióropuszami palmy daktylowej, Anthony widział wszystkie odpowiedzi równie wyraźnie jak błękitne Morze Śródziemne trzydzieści metrów niżej. Wróci do Nowego Jorku. Rozpocznie tam, gdzie skończył przed dziesięcioma laty, zanim tęsknota zagnała go do domu, do duszących cubanidad w Miami, do nietolerancyjnego bagna intryg, z lunatycznymi politykami śliniącymi się na myśl o pieniądzach i władzy. Ale Ernesto Pedrosa z przebiegłością i rozumem godnymi Machiavellego wciąż planował go tu zatrzymać. Anthony się zastanawiał, jaką grę staruszek wymyślił tym razem. Czego, do cholery, chciał? Wykręcił główny numer telefonu willi Pedrosów. Odebrała starsza ciotka Fermina. Przez trzydzieści sekund dopytywał się o jej zdrowie, po czym poprosił do telefonu Alicie. Gdy się odezwała, powiedział, że jest mu przykro, ale spotkanie o szóstej nie jest możliwe. Umówił się z Angela na kolację. Może jutro... Nie, jutro miała zbyt wiele pracy. Dlaczego nie mieliby się spotkać zaraz, od razu? Mogliby porozmawiać poza domem. Od biura miał niecałe dwa kilometry. Mógł zaparkować przy ulicy. Tylko na pięć minut. Czy prosiła go o zbyt wiele? Potem mogłaby zapomnieć o sprawie i nie przeszkadzałaby mu dłużej. – No, dobrze. Na pięć minut. Odłożył słuchawkę, wziął teczkę i telefon komórkowy. W korytarzu przystanął, by powiedzieć sekretarce, kiedy wróci. Właśnie kładł dłoń na klamce drzwi wyjściowych, kiedy usłyszał, że woła go wspólnik. Raul Ferrer był niskim łysiejącym mężczyzną o przyjaznej naturze. Miał pięcioro dzieci, wierną żonę i wyjątkowe zdolności w zawieraniu wielomilionowych umów dotyczących rozbudowy nieruchomości, w które Anthony mądrze zainwestował. Weszli do pustego gabinetu. – Dziś rano dostałem ofertę na dom w Coconut Grove. – Jaki dom? Wąsy Raula drgnęły. – Twój i Gail Connor. Przy ulicy Clematis. – Nie musisz mieć mojej zgody – stwierdził Anthony. – Po prostu go sprzedaj. Ty jesteś za to odpowiedzialny. – Zlecił załatwienie formalności Raulowi, aby uniknąć kontaktów z Gail. – Owszem, ale chciałbym uzgodnić z tobą szczegóły umowy. Kupujący chcą wziąć go od razu za czterysta tysięcy. Wystarczy na pokrycie kosztów i zwrot tego, co włożyłeś w dom. – W porządku. Sprzedawaj. – Z drugiej strony, jeśli zaczekasz, możesz sporo zyskać. – Nie potrzebuję pieniędzy. – Ty może nie, ale Gail tak. Mówiła, że pożyczyła od ciebie pewną sumę, więc wszystko, co jej przypadnie, mam oddać tobie, do kwoty stu dwudziestu pięciu tysięcy dolarów plus odsetki. Anthony zmarszczył brwi. Dał jej te pieniądze, kiedy miała problemy w biurze. Dał, nie pożyczył. Wiedziała o tym. Zerwali zaręczyny, ale to nie zmieniało faktów. – Nie jest mi nic winna. – Gail twierdzi, że jest. – Kiedy z nią rozmawiałeś? – Kilka razy w zeszłym miesiącu. – Dlaczego nic mi nie mówiłeś? – Dlaczego? – Brwi Raula się uniosły. – Przed wyjazdem do Hiszpanii poleciłeś nie przekazywać ci nic od panny Connor. Żadnych listów, żadnych telefonów, żadnych wiadomości. Nic. Powiedziałeś: „Nie chcę wiedzieć, że ona istnieje”. Ale teraz, skoro ze sobą rozmawiacie, myślałem... – My ze sobą nie rozmawiamy. Razem prowadzimy sprawę. – Chyba wkładałeś sobie jakieś ziółka do cygar! Anthony wyjął kluczyki samochodowe. – Muszę jechać. Sprzedaj dom i wyślij jej czek. – Nie przyjmie go. – Jak to? Musi go przyjąć. – Nie zrobi tego. Twierdzi, że porwie każdy czek, jeśli nie będzie miała pewności, że zostałeś spłacony. – Sam widzisz, że brak jej rozsądku. Raul spojrzał na wspólnika. – Co mam robić? Przyjąć ofertę? Odrzucić ją? – Nie jestem pewien. – Anthony przypomniał sobie, że zobaczy się z Gail w poniedziałek. – Dam ci znać w poniedziałek po południu. – Nie będzie mnie tutaj. W poniedziałek jest Święto Pracy. Zabieram rodzinę do Keys. – W takim razie we wtorek. – Odpada ci guzik – zauważył Raul. – Przy rękawie. Anthony machnął ręką, otworzył drzwi i wyszedł na parking. Włożył okulary przeciwsłoneczne. Słońce świeciło mocno. Niemożliwa kobieta. Wolałaby umrzeć z głodu, niż przyjąć od niego kawałek chleba. Kiedy kupowali dom przy ulicy Clematis, uparła się, że zapłaci połowę kosztów, choć sam mógłby zapłacić dziesięć razy więcej. Znowu ten sam problem. Kiedy coś dla niej robił, mówił, że robi to z miłości. Ona wolała określać to chęcią dominacji. Odrzuciła pomoc – miłość – jemu w twarz tak, jak cisnęła w niego pierścionkiem. Pedrosowie mieszkali w dwupiętrowym, szesnastopokojowym domu przy Malagueńa Avenue. Indyjskie figowce rosnące przy ulicy tworzyły zielony tunel. Przez ogrodzenie z ozdobnie kutego żelaza widać było fontannę od frontu, balkony na górnym piętrze i dach z czerwonej dachówki. Powoli mijając bramę, zobaczył siostrę czekającą pod oplecionym dzikim winem portykiem. Na rogu zawrócił i zaparkował na trawie między ulicą a chodnikiem. Alicia wsiadła i zamknęła drzwiczki. Spojrzała na niego wzrokiem, który jasno wyrażał, co myślała o takim spotkaniu. Mimo to podsunęła mu policzek do pocałowania, po czym zapadła się w skórzany fotel obok kierowcy. Czarne, kręcone włosy zebrała wysoko w koński ogon – fryzurę bardzo dziewczęcą, jak na kobietę po czterdziestce, ale jej było w niej dobrze. Wciąż była ładna. Przed dwudziestoma laty chciała zostać lekarzem. Potem wyszła za tego żałosnego mężczyznę, urodziła mu czworo dzieci, przytyła dziesięć kilogramów i nigdy więcej nie wspominała o akademii medycznej. – Co słychać u Angeli? – spytała wesoło. – Wszystko dobrze, dziękuję. Jutro przenosi się do akademika. Mówiła, że przyjdzie się pożegnać przed wyjazdem i przyniesie prezenty twoim dzieciom. A co u nich? – Bardzo za mną tęsknią. Za długo byłam z dala od domu. Octavio płacze w słuchawkę. Brakuje mi go. Mówię mu: „Bądź cierpliwy, kochanie, jeszcze tylko kilka dni”. Miał ochotę powiedzieć, że siostra głupio postępuje, ale się powstrzymał. Oparł się o podłokietnik. – Alicio, mam umówione spotkanie. – Tak. – Spojrzała przez przednią szybę, tak jakby słowa, których szukała, wisiały gdzieś na drzewach. – Wczoraj wieczorem, kiedy Nena położyła się spać, dziadek zapukał do mnie. Używał chodzika, więc pomyślałam, że czuje się lepiej. Zabrałam go na dół na mleko i krakersy. Potem, tam w kuchni, zaczął płakać. Znowu prosił, żeby cię przyprowadzić. Wie, że już wróciłeś z Hiszpanii, więc nie mogłam go oszukać. Chciał, żebym ci przekazała wiadomość. Powiedział, że tylko ty możesz to dla niego zrobić. Wtedy spytałam go: „Dziadku, o co chodzi?” Kazał mi przyrzec, że nie powiem nikomu prócz ciebie. I wiesz, co powiedział? – Nie, nie wiem. – Anthony czekał na wyjaśnienia. – Powiedział: „Chcę, żeby mnie zabrał na Kubę, zanim umrę”. Anthony pochylił głowę, myśląc, że się przesłyszał. – Słucham? – Chce, żebyś zabrał go na Kubę, zanim będzie za późno. Prośba zdumiała go i rozśmieszyła. – Zupełnie oszalał. – Mówił zupełnie przytomnie, nie bez sensu, jak mu się czasem zdarza. – Alicia pokręciła głową. – On naprawdę tego pragnie. – Co dowodzi, że zwariował. – Musisz z nim porozmawiać, Anthony. On już nie pożyje długo. – Nieprawda. – Prawda. Rozmawiałam z jego lekarzami. Jest umierający. Rozrusznik serca trochę pomaga, ale on ma już osiemdziesiąt cztery lata i jest przygnębiony. Nie chce jeść. Całymi dniami leży w łóżku. Gdyby uwierzył, że pojedzie na Kubę... – Ma wierzyć w mrzonkę? A co będzie, jeśli się dowie prawdy? – Nie dowie się. Może umrzeć, zanim się wszystko przygotuje. To może potrwać rok albo dwa, ale przynajmniej będzie szczęśliwy. – Alicio, nie. Oszalałaś, tak samo jak on? Jak możesz w ogóle proponować taki układ? Posłuchaj mnie, Ernesto Pedrosa nie może wrócić na Kubę. Nie może. Żadne układy na świecie nie pomogłyby mu ponownie się tam dostać. Aresztowaliby go za zdradę, jak tylko wysiadłby z samolotu. Jest tam poszukiwany. Musiałby stanąć przed sądem. Przecież o tym wie. – Chce, żebyś zabrał go tam potajemnie. Anthony oparł głowę o fotel. – Jezu Chryste. – Robiłeś to przecież. W dalszym ciągu to robisz. Odwiedzasz popi i Matrę oraz dzieci. – Ja się tam nie zakradam. Jeżdżę przez Meksyk. Wysiadam z samolotu na lotnisku w Jose Marti w Hawanie, gdzie nazwisko Ernesto Pedrosy jest na czarnej liście. Gdyby nasz ojciec nie był odznaczonym bohaterem, pewnie zostałbym aresztowany. – Ale ludzie jakoś dostają się do kraju, prawda? Powiedz mu, że znajdziesz sposób. To by go uszczęśliwiło. – Alicio... – Roześmiał się z niedowierzaniem. – Czy Nena o tym wie? – Podobno nic jej nie powiedział. Nigdy nie pozwoliłaby mu jechać. – I dobrze. Ktoś tu jeszcze rozsądnie myśli. – Anthony, porozmawiaj z nim. Powiedz mu, że z nim pojedziesz. – Absolutnie wykluczone. – Czy mówiłam, że naprawdę musisz to zrobić? Tylko mu to obiecaj. – Nie będę kłamał. – Będziesz! On musi uwierzyć, że to możliwe. Potrzebuje nadziei. Wyobraź sobie, jak się czuje, stojąc na progu śmierci i wiedząc, że już nigdy nie zobaczy domu. Nigdy. – A co z jego obietnicami? Przysięgał na świętą Madonnę i na krew Chrystusa, że nie wróci, dopóki rządzić będzie reżim. Finansował akty terroryzmu. Czy jego życie było kłamstwem? Wszystko, w co wierzył? – Wiem, wiem. – Wyrzucił mnie z domu. Nazwał mnie komunistą. Musiałem się wynieść z Miami, aby móc oddychać. A teraz mówisz mi, że tamto nie miało znaczenia? Alicia patrzyła na brata cierpliwie. – Zobaczysz się z nim? – Nie. – Anthony. – Siostra delikatnie wzięła go za rękę i ścisnęła ją. – Niektóre rzeczy trzeba robić, ponieważ są słuszne i musimy odsunąć na bok uczucia. Powinieneś mu wybaczyć. I sobie też. Jesteś moim bratem i dobrze cię znam. W głębi serca jesteś dobrym człowiekiem. Spojrzał na ulicę. – Nie jestem dobry, Alicio, cokolwiek to słowo oznacza. Nie jestem taki jak ty. Słodka siostrzyczko, jesteś najwspanialszą kobietą na świecie. Aniołem. Dlaczego trwasz przy Octaviu Reyesie? Czym sobie na ciebie zasłużył? – Anthony popatrzył na nią poważnie. Jej oczy się rozszerzyły. Niebieskie jak morze. – Octavio nie musi na mnie zasługiwać. Kocham go. Jest ojcem moich dzieci. Miłość nie zależy od tego, czy się na nią zasłużyło, czy nie. Po prostu jest... nam dana. Anthony oparł czoło o dłoń. Miał ochotę płakać. – Och, co to? – Alicia pociągnęła za nitkę wystającą z rękawa. – Zostaw... Guzik został w jej ręce. – Przepraszam. Zostaw mi marynarkę. Przyszyję go. – Zabiorę ją do krawca. – Z powodu guzika? – Roześmiała się. – Jesteś do niczego. – Zsunęła mu marynarkę z ramion. – Pozwól, że się tym zajmę. – Nie, Alicio. Po południu muszę być w sądzie. Nic się nie stało. – Wyjął guzik z jej dłoni i wrzucił go do kieszeni. Siostra skrzyżowała dłonie na kolanach. Nie miała mu nic więcej do powiedzenia. – Nie wiem, co zrobię – stwierdził Anthony. Pochyliła się ku niemu i pocałowała go w policzek. – Pamiętaj, kocham cię niezależnie od tego, co postanowisz. Przerwa na rozmowę z siostrą oznaczała, że musiał jechać sto czterdzieści na godzinę przez całą drogę do Aventury. Ryzyko dostania mandatu za przekroczenie szybkości było niewielkie. Policjanci rzadko się pojawiali na autostradach w Miami poza godzinami szczytu, kiedy i tak nie byli potrzebni, ponieważ z trudem rozwijało się prędkość większą niż sześćdziesiąt. Portier, biorąc od niego kluczyki, powiedział, że pani Cresswell jest na przystani. Anthony zostawił marynarkę i krawat w samochodzie i podwinął rękawy koszuli. Kiedy wyszedł zza rogu budynku, rześki wiatr od strony kanału zmierzwił mu włosy. W dokach, przy pomostach przypominających palce sięgające w głąb wody, stało kilkadziesiąt łodzi żaglowych i motorowych. Lśniący, biały jacht cumował przy nabrzeżu, dziobem skierowany w stronę Anthony’ego. Mostek wyglądał jak łuk z ciemnego szkła. Podchodząc bliżej, dostrzegł na pokładzie cztery albo pięć osób. Był wśród nich wysoki siwowłosy mężczyzna z wykrzywionymi ustami i szeroką szczęką. Porter Cresswell. Jego żona stała w cieniu tiki na nabrzeżu. Biały, bawełniany kapelusz zwrócił się ku Anthony’emu. Rondo zamigotało kryształami górskimi. Oczy skryła za okularami przeciwsłonecznymi. Wyciągnęła ręce przed siebie. – Anthony. Dobrze cię znowu widzieć. Dziękuję ci za życzliwość. Za kwiaty, które nam przysłałeś i za ten cudowny list. – Nie dziękuj, proszę. Wybierasz się w rejs? – Nie, zamierzam zjeść z tobą lunch. Tylko chłopcy wypływają. Porter, Dub i jeszcze kilku ludzi z firmy. To nowiutka łódź. Chcą się upewnić, czy nie zatonie. – Roześmiała się wesoło. Jacht nie miał na rufie imienia. Nie było jeszcze zasłon w oknach, wykładzin ani mebli. Claire wyjaśniła, że wszystko to robi się później, kiedy jacht pomyślnie przejdzie wodny test i wróci do stoczni. Zwykle nie transportowali jachtów aż tak daleko, ale dziś Porter miał ochotę na dłuższą przejażdżkę. Cieszę się – powiedziała Claire. – On zawsze lubił wodę. Jest świetnym wędkarzem. Roger też taki był. W pobliżu oceanu upał wydawał się mniej dokuczliwy. Claire wyglądała bardzo świeżo w śnieżnobiałej koszuli i białych szortach. Nogi wciąż miała kształtne. Anthony przypomniał sobie, że kiedyś była tancerką. – Zjemy lunch na górze, kiedy mężczyźni popłyną – oznajmiła. – Porter lubi, kiedy mu macham na do widzenia. Może usiądźmy na minutkę. – Zajęła miejsce na plastikowym krześle, a Anthony przyciągnął obok drugie. – Nate wszystko mi powiedział. Jeszcze nie wspomniałam nic Porterowi. Powinnam? – spytała cicho. – Wiem, że żona powinna ufać mężowi, ale decyzję pozostawiam tobie. Cień uśmiechu pojawił się w kąciku jej ust. – Sądzę, że gdybyś chciał, aby Porter się dowiedział, nalegałbyś, by towarzyszył nam podczas lunchu. Nie, nie odpowiadaj. Jeden z mężczyzn dźwignął przenośną chłodziarkę, wniósł ją po drewnianych stopniach i wszedł na pokład przez bramkę w burcie. Gdy tylko postawił ciężar, gruby mężczyzna opadł na ławkę, otworzył wieko chłodziarki i wyciągnął piwo. Anthony rozpoznał w nim brata Portera, Duncana, który przyszedł do domu Cressweilów z wieścią o śmierci Rogera. Wsunął puszkę w piankowy izolator i otworzył ją. – Ruszajmy. Cumy rzuć! Na brzeg wszystko, co ma się tam znaleźć. Z mostka Porter zawołał: – Nie spiesz się tak, sprawdzamy jeszcze GPS. – Zauważył siedzącego pod daszkiem Anthony’ego i podniósł dłoń w geście powitania. Z przodu białej kapitańskiej czapki miał wyhaftowany złotą nitką symbol Cressweilów. – Witam! Claire wspominała, że wpadniesz. Zapraszam na pokład. – Później, kochanie! – odkrzyknęła Claire. – Jest za gorąco. – Założyła nogę na nogę i pomachała stopą w tenisówce. – Porter mówi, że według policji to Bobby Gonzalez zabił Rogera, ale nie mają jeszcze na to dowodów. – Z całym szacunkiem dla policji, detektywi się mylą. Bobby jest niewinny. Anthony sam nie miał jeszcze pewności. Bobby nie wyjaśnił, gdzie był po północy. Ale wspominanie o tym w niczym by mu nie pomogło. Claire odetchnęła. – Ulżyło mi. Bobby jest wspaniałym młodym człowiekiem. Chcą go w tym sezonie awansować na solistę. Wiedziałam, że Porter się myli i kazałam mu obiecać, że nie będzie o tym gadał na prawo i lewo. W czym mogę ci pomóc? Porozmawiamy o tym podczas lunchu. Powiedz teraz. Silniki odezwały się głębokim dudnieniem. Za rufą, przy wylocie rur wydechowych, zaczęła chlapać woda. Anthony patrzył, jak Porter Cresswell ostrożnie schodzi po drabinie z mostka. Poruszał się jak stary człowiek. – Nate wspominał ci, że mamy skierować śledztwo na innego podejrzanego. Aby to zrobić, muszę poznać twego syna. Dowiedzieć się, jaki był. Jakich miał przyjaciół, jakich wrogów. Najbardziej interesują mnie jego relacje z bliskimi. – Chyba nie masz na myśli rodziny. – Na razie, niestety, nie mogę nikogo wykluczyć. Rondo jej kapelusza szybko odwróciło się ku niemu. – Jak możesz mnie prosić, żebym oskarżała kogoś z rodziny? – Nie, nie chodzi mi o oskarżanie, lecz o ukierunkowanie. Nie byłoby mnie tu, gdybym nie sądził, że lubisz Nate’a. – Oczywiście, że go lubię, nawet bardzo, ale mylisz się, jeśli myślisz, że ktoś z rodziny chciałby skrzywdzić Rogera. Jesteśmy sobie bardzo bliscy. Razem jeździmy na wakacje. W zeszłym roku, podczas świąt Bożego Narodzenia wszyscy byliśmy na naszym jachcie w Puerto Rico. Mamy świetnie działającą firmę. Nie byłoby tak, gdybyśmy się ze sobą nie zgadzali. Anthony przysunął się bliżej. – Przykro mi, Claire. Muszę zacząć od pewnych faktów. Dwa miesiące temu Roger zasięgnął porady adwokata w sprawie rozwodu z Nikki. Zanim został zamordowany, kłócił się z twoim bratankiem Jackiem Pascoe. Przed dwoma tygodniami wspomniałaś, że Roger miał problemy w firmie z Dubem i Elizabeth. Mówiłaś, że sytuacja była tak zła, iż wpłynęło to na stan umysłowy Portera. Nikt z was nie powiedział o tym policji, prawda? Mimo to, Claire, nie licz, że sprawa ucichnie. – Owszem, zdarzały się jakieś nieporozumienia, ale nikt nie miał powodu, aby... zranić Rogera. To niemożliwe – zaprotestowała. Anthony mówił z wyraźną przykrością. – Wkrótce policja, a także wy przekonacie się, że Bobby Gonzalez jest niewinny. Kiedy się tak stanie, detektywi zainteresują się rodziną ofiary. Ponownie wszystkich przesłuchają, tylko o wiele dokładniej. Wasze nazwiska pojawią się w gazetach, ujawnione zostaną szczegóły waszego życia. Brukowce wyślą za wami fotografów. – Nie groź mi w taki sposób, bardzo cię proszę. – Okulary Claire nie były wystarczająco ciemne, aby nie dostrzegł oskarżenia w jej wzroku. – W takim razie mi pomóż. Jeśli przejmujesz się losem Nate’a Harrisa, zrobisz to. Oglądaliśmy obrazy Maggie w twojej galerii, pamiętasz? Mówiłaś, że jesteś wdzięczna Nate’owi za to, że utrzymał córkę blisko ciebie, bo większość życia spędziła na północnym wschodzie. Mówiłaś, że zanim umarła, on podarował jej odrobinę szczęścia. Czy teraz chcesz się od niego odwrócić? Dlaczego? Czy tak bardzo się przejmujesz wizerunkiem rodziny, że pozwoliłabyś, aby zniszczono Nate’a, a zabójca twego syna pozostał na wolności? Claire otworzyła usta, po czym zacisnęła je w wąską linię. Odpychając się dłońmi od poręczy, wstała z krzesła i po trawie podeszła do krawędzi nabrzeża, przy którym stała ogromna, lśniąca bielą motorówka. Anthony dołączył do niej. Przez długie przyciemniane okno zobaczył, że ktoś w środku się rusza. Basowe dudnienie motoru zmieniło ton, gdy mężczyzna przy sterze przekręcił coś na desce rozdzielczej. Okulary Duncana Cresswella zwróciły się ku Anthony’emu. Wiatr zwiewał mu rzednące włosy na szerokie, zaczerwienione czoło. – Hej, my się znamy. – To jest Anthony Quintana, przyjaciel Nate’a – przedstawiła go Claire. Dub nie wstał, tylko wyciągnął dłoń do uścisku. – Tak, pamiętam. Anthony cofnął się, by przepuścić idącego burtą jednego z członków załogi. Podobnie jak inni miał na sobie białą koszulkę z logo Cresswell Yachts. Przeszedł ponad relingiem, zeskoczył na nabrzeże i zaczął zdejmować cumy dziobowe. Miał mocno umięśnione nogi i ramiona. Pora odejść, pomyślał Anthony. Swoją niecierpliwością zraził do siebie Claire Cresswell. Utracił najlepsze źródło informacji. Porter wyszedł z kajuty z plastikowym kubkiem. – Quintana! Może się napijesz? – Dziękuję, ale zaraz muszę wracać do pracy. Wpadłem tylko przekazać rodzinie kondolencje. – Dziękujemy – powiedział Porter. – Wszystkim nam jest teraz ciężko. – Roger był wspaniały – dorzucił Dub. Przez chwilę nikt się nie odzywał. W końcu Porter przerwał ciszę. – A co sądzisz o łodzi? – spytał tak, jakby chciał się podnieść na duchu. – Czy nie jest wspaniała? Dwadzieścia siedem metrów. Najnowszy model. Za rok zrobimy jeszcze większą. Dyrektorzy już się nie boją wydawać pieniędzy na jachty. Każdy chce się pokazać. Mój jest większy i robi lepsze wrażenie. – Zaśmiał się chrypliwie, odwracając sztywno głowę i tułów jednocześnie, aby sprawdzić, czy mężczyźnie za sterem spodobał się dowcip. Z mostka dobiegł go śmiech. – A ty masz łódź? Powinieneś. Prawnicy mają pieniądze. Wiem, bo sporo ze mnie zdarli. – Mój wspólnik ma – odparł Anthony. – To lepsze niż posiadanie jachtu na własność. – Pewnie masz rację. To cholernie kosztowne zabawki. Może z nami popłyniesz, co? – Innym razem. – Mam dla ciebie wiadomość. – Krzywy uśmiech Portera zbladł, a szczęka opadła niżej zasłaniając szyję. – Mają podejrzanego o zamordowanie mego syna. – Nate coś wspominał. – To dzieciak, który pracował w stoczni, Bobby Gonzalez, przyjaciel syna Duba. Kiedyś przychodził do domu Duba i Liz. Pozwalasz takiemu się zbliżyć, a on potem odwraca się przeciwko tobie. Chłopak zaatakował mego syna, zagroził mu. Ted widział całe zajście. Mówił o tym policji. Mam rację, Ted? Mężczyzna na nabrzeżu rzucił linę komuś na dziobie i ruszył ku rufie. – Zgadza się. – Dlaczego zaatakował Rogera? – spytał Anthony. – Bo Roger zwolnił go za kradzież. – To jest Ted Stamos – wyjaśnił Porter. – Ted nadzoruje warsztat szklany. Jest z nami od dzieciństwa. – Zajmuje się pan wstawianiem okien? – zapytał Anthony. – Włóknem szklanym. Buduję łodzie. – Czy pana nazwisko jest greckie? – Jestem Amerykaninem. Tu się urodziłem. A pan? – Stamos zaczął odcumowywać rufę. Anthony już wcześniej spotykał się z podobnymi zaczepkami, więc puścił uwagę mimo uszu. Hałas silników wzmógł się i zapach ropy zawisł nad dokiem. – Wszyscy na pokład – wydał rozkaz Dub Cresswell. – No dalej. Niech dziecinka zaśpiewa. – Pewnie, że tak. – Porter chwycił poręcze po obu stronach schodków, prowadzących na mostek. Źle postawił stopę i upadł na kolano. Jego brat przyglądał mu się. Claire się zaniepokoiła. – Porter! – zawołała. – Daj spokój, nic mi nie jest. – Wstał, opierając się o barierkę. – Pomóż mu Dub! Pomóż mu się podnieść. – Napij się, Porter – powiedział Dub. – Tego ci trzeba. Porter Cresswell się roześmiał. – Kto przesunął ten pieprzony stopień? – Wspiął się po schodkach i zajął miejsce przy sterze. Zadźwięczał długi, czysty sygnał, odbijając się echem od budynków, i po chwili ucichł. Ted Stamos wskoczył na pokład i zamknął wejście. Ryk silników stawał się coraz głośniejszy. Woda się zapieniła. Dub machał puszką piwa w jedną i drugą stronę. – Hej, ho i ciągnij ją hej ho i ciągnij ją... – Do zobaczenia, Porter! – zawołała Claire, składając dłonie przy ustach. – Do widzenia, kochanie. Porter zasalutował, przytykając palce do daszka czapki i wyprowadził jacht z doku. Jacht sunął gładko w stronę kanału, pozostawiając za rufą poszerzający się kilwater. Claire machała, dopóki nie skręcili w kanał, kierując się ku Atlantykowi. – W następny weekend zabieramy prochy syna w morze – powiedziała, nie oglądając się na swego towarzysza. – Miło by mi było, gdybyś był z nami. Kilka minut po pierwszej cadillac Anthony’ego pędził autostradą międzystanową. W lewej dłoni Anthony trzymał dyktafon palcami, wciskając guziki. Zyskał biegłość w jednoczesnym prowadzeniu i dyktowaniu poleceń sekretarce. Włączył nagrywanie. – Przepisz to i wyślij Gail Connor. Numer jej faksu powinnaś znaleźć w dokumentach. Nagłówek: „Memorandum”. Z dzisiejszą datą. Dalej pisz... Dziś spotkałem się z Claire Cresswell w jej rezydencji w Aventurze... Wyłączył urządzenie. Nie spotkał Claire w jej rezydencji, tylko na przystani. Patrzyła, jak jej mąż bawi się w kapitana. – Niech szlag trafi raporty! – odrzucił dyktafon na siedzenie pasażera. Po przejechaniu kilometra podniósł go i cofnął taśmę do początku. Pomyślał, że później pchnie posłańca z przesyłką do biura Gail. – Gail. Oto twój raport. Jeśli chcesz go mieć na piśmie... to sama będziesz musiała go spisać. Właśnie miałem spotkanie z Claire Cresswell. Włączył pauzę, po czym zwolnił przycisk. – Spotkanie zostało zaaranżowane naprędce. Nate zadzwonił do niej wczoraj wieczorem, już po naszej rozmowie. Poprosił, aby się dziś ze mną zobaczyła, a ona to przyjęła. – Taśma się kręciła. – Nie wspomniałem o niczym dziś rano, ponieważ chciałabyś iść ze mną, a Claire Cresswell cię nie zna. Cofnął do słów „a ona to przyjęła”. Po co miał tłumaczyć Gail, dlaczego nie powiedział jej o spotkaniu? Następne zdanie skasował. Kiedy taśma znowu się kręciła, Anthony opowiedział Gail o pierwszej wizycie w domu Cresswellów, gdy rozmawiał z Claire sam na sam. Odniósł wtedy wrażenie, że ją pociąga. Przyznawał, że dziś, idąc na spotkanie z nią, zamierzał to wykorzystać. Ale Claire oskarżyła go o szantaż i manipulację. Nie planował zmuszać jej do niczego, lecz teraz zdawał sobie sprawę, że tak właśnie postąpił. Przecież ta kobieta niedawno straciła syna. A wcześniej córkę. Czy był bezduszny, wykorzystując tragedie, aby uzyskać od niej to, na czym mu zależało? Taśma przewijała się powoli. Anthony wcisnął klawisz COFNIJ. Gdyby Gail siedziała na miejscu pasażera, mógłby jej opowiedzieć, czego oczekiwał od Claire Cresswell. Poznałby jej zdanie. Na taśmie brzmiało to bez sensu. – Trochę na nią naciskałem, ale nie mogłem załatwić tego inaczej. Zrobi co w jej mocy, tylko nie chce się czuć jak zdrajca rodziny. Wyjaśnił, że Claire zamierza powiedzieć Porterowi, iż to ona zatrudniła Quintanę, aby zbadał legalność transakcji przeprowadzonych przez Rogera. Wprawdzie Roger nie żył, ale jego uchybienia, o ile takich się dopuścił, mogły dopiero wyjść na jaw. Claire miała powiedzieć mężowi, że Quintana nie spodziewał się niczego znaleźć, a jego dochodzenie miało jedynie rozwiać obawy. Wcale nieźle to wymyśliła. – Zauważyłem dziś dziwną rzecz – ciągnął Anthony. – Porter pośliznął się, wchodząc po schodkach na mostek, a jego brat nawet się nie ruszył, aby mu pomóc. Mam wrażenie, że w rodzinie jest więcej wrogości, niż Claire chce przyznać, nawet sama przed sobą. Nie zamierza nikogo oskarżać, ale otworzy przede mną drzwi. Nie oczekuję od niej niczego więcej. Anthony wyłączył dyktafon i bezmyślnie patrzył na zielone tablice nad drogą. Nie chciał gadać do tej cholernej maszyny. Chciał porozmawiać z Gail – z kobietą, jaką była, zanim się zmieniła w chłodnego sobowtóra. Chciał, aby tamta Gail siedziała teraz obok niego. Na pewno zrozumiałaby, co chciał powiedzieć. Potrafiłaby dotrzeć do sedna sprawy. Zastanawiał się, co by było, gdyby mógł cofnąć taśmę ostatnich dni, które spędzili wspólnie i zatrzymać ją, zanim wszystko się zepsuło. Obudzili się o świcie w sypialni na górze domu jego dziadków. Poczuł jej ciało obok i przyciągnął ją bliżej. Za bardzo się spieszył? Nie sprzeciwiała się. Później tego dnia do domu przybyło wielu krewnych i gości. A ona niespodziewanie uciekła, pchnęła bramę i wyszła z przyjęcia. Wszyscy widzieli. Wybiegł za nią na pole golfowe, żądając, aby wróciła, błagając nawet, ale ona straciła panowanie nad sobą. Nie mógł jej w żaden sposób przekonać. Wybuchnął gniewem. Został tylko dymiący krater w ziemi. Nie, nie mógł cofnąć tej taśmy tylko o jeden dzień? Może o tydzień? O miesiąc? Albo jeszcze dalej. Zanim kupili dom przy ulicy Clematis. Tak, aż do tamtych chwil. Nie była zachwycona, ale on chciał mieć ten dom mimo dziesiątków tysięcy dolarów, jakie trzeba było wydać na naprawy. Stary budynek, cienista ulica, podłogi wyłożone kafelkami i chłodne tarasy. Nawet kominki na górze i na dole. Zdołał ją przekonać, pozwolił wydać wszystko, co miała – pieniądze, których nie powinna wydawać tylko po to, by zapłacić tyle co on. Ich związek zmienił się w bitwę. W zawody, w których oboje przegrywali. Powinien wcześniej się zorientować. Podniósł dyktafon. – Poinformowałem Claire, że ze mną pracujesz, a raczej, że pracujesz dla Bobby’ego Gonzaleza. Powiedziałem, że polecono ci go jako klienta z baletu. Wspomniałem imię twej matki. Claire zna Irenę i chyba to pomogło przeciągnąć ją na naszą stronę. Domyślam się, że pozostali Cresswellowie nie mają pojęcia, iż reprezentujesz Bobby’ego. Claire obiecała, że im nie powie. Sądzę, że to samo dotyczy jej męża. Pauza. Nagrywanie. – W następny weekend rodzina i kilkoro przyjaciół wypływa jachtem, aby rozsypać prochy Rogera na morzu. Będzie niewiele osób. Claire zaproponowała, abyś także popłynęła. Stop. Anthony przewinął taśmę do tyłu i przesłuchał raz jeszcze aż do słów „w następny weekend”. Zawahał się z palcem nad klawiszem nagrywania. Mógł go wcisnąć i usunąć propozycję, aby Gail się z nim wybrała. Mógł powiedzieć jej o tym później. Napisać raport. Zamiast tego ponownie włączył przewijanie do tyłu i taśma zaczęła się kręcić coraz szybciej, aż do początku, gdzie zatrzymała się z głośnym stuknięciem. Wyjął kasetę z dyktafonu i wsunął ją do wewnętrznej kieszeni marynarki. 15. W sobotę Dave odwiózł Karen z walizkami i torbami do domu. Kiedy wychodził, Irenę wybiegła za nim na werandę i zaprosiła go na niedzielne śniadanie. Spojrzał na Gail. Zdołała ukryć zaskoczenie. – Wspaniale – powiedziała, uśmiechając się i wzruszając ramionami. Matka zaproponowałaby mu rozkładaną kanapę w pokoju gościnnym, gdyby nie wspomniał, że zatrzymał się u przyjaciół. Gail samolubnie chciała mieć Karen tylko dla siebie. Resztę dnia spędziły, pokazując Irenę pamiątki i zdjęcia, przymierzając sarongi, naszyjniki z muszelek i rozmawiając o wszystkim, co się wydarzyło podczas długiego miesiąca rozłąki. Karen skończyła dopiero jedenaście lat. Wciąż miała wąskie biodra i płaską pierś, ale lato sprawiło, że bił z niej blask. Chichocząc, opowiadała Gail o chłopcu z francuskiej części Kanady, którego spotkała na przystani. Taaaki ładniutki. Jego rodzice mieli jacht i następnego lata planowali wrócić na wyspy. Chciał do niej wysyłać e-maile. Mogła mu odpisywać? Mogła? W końcu Karen usnęła na łóżku Gail i tak już spały przytulone do siebie. W niedzielę Irenę przygotowała ulubione śniadanie dziewczynki. Wafle z orzechami i bekon. Wycisnęła świeży sok z pomarańczy i otworzyła słoik domowego dżemu do tostów. Rudowłosa i słoneczna, w żółtej sukience w niebieskie kwiatki, fruwała po kuchni niczym żywo ubarwiony ptak. Potem usiadła naprzeciwko Karen, paplającej o rzeczach, które widziała. Gail przyglądała się córce. Była taka śliczna. Brązowe włosy ze słonecznymi pasmami. Długie nogi, umięśnione i opalone. Oczy Gail miały trochę szarości, ale Karen były błękitne, jak u jej ojca. Miała też nos podobny do jego i kwadratowy podbródek, i proste brwi. Dave zanurzył kawałek wafla w syropie klonowym. – Rany, Ireno, od lat niczego tak dobrego nie jadłem. Nie od lat – sprostowała w myślach Gail. W święta Bożego Narodzenia półtora roku temu. Ostatnie, które spędzili razem. Nie różniły się tak bardzo od tego ranka, tylko tematy rozmowy się zmieniły. Gail już widziała scenę po późnym śniadaniu: ona i Irenę sprzątające kuchnię. Dave siedzący na kanapie z zamkniętymi oczami i głową opartą o poduszkę, ze sportowym działem gazety ześlizgującym się na podłogę. Kiedy ucichła rozmowa, Karen zaczęła się wiercić na krześle. Irenę sięgnęła po talerz Dave’a, potem Gail. – Czy ktoś chce jeszcze kawy? Możemy wypić ją na werandzie z tyłu. Dziś nie jest tak gorąco. Dave się przeciągnął i spojrzał na zegarek. – Chciałbym, Irenę, ale obiecałem rodzicom, że wpadnę do nich dziś po południu. Powinienem się zbierać. Wspaniałe śniadanie. – Może się ze mną przejdziesz? – zaproponowała Gail. Ich oczy się spotkały. Znali się przez szesnaście lat, więc rozumieli się bez słów. – Pewnie – powiedział. Gail uśmiechnęła się do Karen. – Kochanie, pomożesz babci posprzątać? Wyszli od frontu. Siatkowe drzwi zamknęły się za nimi z cichym trzaskiem. Pasiasty kot wylegujący się na werandzie przestał wylizywać łapy i patrzył, jak skręcają na brukowaną ścieżkę wiodącą ku ocienionemu drzewami chodnikowi. Belle Mar znajdowało się blisko centrum, teren dla bezpieczeństwa ogrodzono. Stały tu duże, dwupiętrowe budynki ze spadzistymi dachami. Większość przypominała dom Irenę, zbudowany w stylu rancho sprzed czterdziestu lat. Gail poznała Dave’a w college’u. Był od niej dwa lata starszy, studiował ekonomię i jako tenisista miał stypendium sportowe. Pobrali się, gdy ona skończyła szkołę. Karen przyszła na świat w połowie jej studiów prawniczych. Ich małżeństwo nie należało do namiętnych, ale Gail za bardzo poświęcała się karierze, aby jej to przeszkadzało. Za bardzo, by zauważyć, że Dave się od niej oddala. Może przy odrobinie wysiłku zdołałaby ocalić związek, ale było już za późno. Spotkała Anthony’ego Quintanę, którego sile nie potrafiła się oprzeć. Myśląc teraz o tym, zastanawiała się, czy wówczas nie oszalała, darząc mężczyznę uczuciem, za które musiała tyle zapłacić. Ciemną stroną pożądania była irracjonalna zazdrość. Anthony obawiał się, że Dave wykorzysta Karen, aby odzyskać Gail, więc go zrujnował. Potajemnie zaaranżował bankructwo firmy Dave’a i w tym samym czasie załatwił mu ofertę pracy na drugim krańcu Karaibów. Nie tylko Dave na tym ucierpiał. Jego córka musiała żyć daleko od ojca. Właśnie cios zadany Karen sprawił, że Gail uświadomiła sobie prawdę – Anthony Quintana był niewyobrażalnie samolubny i bezwstydnie okrutny. Miłość przesłoniła jej oczy niczym czarna jedwabna maska. Chodnik prowadził do niewielkiego parku przy końcu ulicy – tysiąca kilometrów kwadratowych drzew palmowych i trawy nad zatoczką. Gail przechyliła się przez poręcz i spojrzała na małe wysepki między lądem a Miami Beach. Dave cierpliwie czekał. Nie naciskał, aby szybciej się dowiedzieć, co ich przywiodło w to miejsce. – Jak układają się twoje sprawy? Dajesz sobie radę? – spytała. – Pewnie. Lubię swoje zajęcie i ludzi, z którymi pracuję. Mówią o awansowaniu mnie z zarządcy przystani na asystenta kierownika całego kompleksu wypoczynkowego. Zarabiałbym dwa razy tyle i pracował cztery razy więcej, ale zapewniają dodatkowe korzyści. – Cieszę się. Szkoda, że tutaj straciłeś swoją firmę. – Cest la vie. Stało się, nie ma sensu rozpaczać. Wszystko jakoś się ułożyło. Trochę czasu trwało, zanim się przyzwyczaiłem, no i tęsknię za Karen, ale poza tym... Jestem szczęśliwy, jak dawniej. – Przyrzekasz na honor skauta? Uniósł dwa palce. Rząd palm kokosowych ocieniał ławki zwrócone ku wodzie. Gail usiadła na jednej z nich. Dave przysiadł obok. – A co u ciebie? Wszystko w porządku? – Jestem w ciąży. Na kilka sekund jego twarz zastygła. Czekał na jakąś wskazówkę, coś, co podpowiedziałoby mu jak powinien zareagować. – Żartujesz. – Zupełnie tego nie planowałam. – Rany. – Uśmiechnął się niepewnie. – Co zamierzasz? – Nie wiem. Ciągle umawiam się w klinice, ale zawsze mi coś wypada i muszę wszystko odwoływać. Na środę mam wyznaczony kolejny termin. Może po drodze ukradną mi samochód albo Karen będzie miała atak wyrostka. Nie powinnam była mówić o tym mamie. Teraz patrzy na mnie tak dziwnie. Nie musi nic mówić, wystarczy to spojrzenie. – Chryste. Quintana wie? Nie wie, prawda? – Czy to źle? Dave pokręcił głową. – Nie. Ale z drugiej strony, mógłby ci pomóc. To znaczy, gdybyś postanowiła je urodzić. Chcesz znać moje zdanie? – Chyba tak, ponieważ dotyczy to także Karen. Sporo przeszła, a takie wydarzenie wywołałoby kolejne zamieszanie w jej życiu. Poczułaby się odsunięta na bok. Muszę zadać sobie pytanie, jaki przykład daję jej jako matka. Naśladuje moje zachowania. Za kilka lat zacznie się umawiać na randki. Będzie chciała współżyć z chłopakiem i jak będę mogła ją przekonać, aby tego nie robiła? – Gail, masz trzydzieści cztery lata, byłaś zaręczona, a to się stało przypadkiem. Sądzę, że ona sama się tego domyśli. – A moja firma? Znowu zaczynam wszystko od początku. Dlaczego to się stało akurat teraz? Urodzenie drugiego dziecka w takiej chwili to zupełny brak odpowiedzialności. – Myślisz tylko o negatywnych stronach. – A są jakieś inne? – Karen mogłaby pomyśleć, że fajnie będzie mieć brata albo siostrę. – Uśmiechnął się. Zmarszczki wokół jego oczu się pogłębiły. – Mogłaby się chwalić dzieckiem przed przyjaciółmi. Rozstawiać je po kątach. – Och, Dave. – Przecież... zawsze chciałaś mieć jeszcze jedno. – Ale teraz? – Roześmiała się, odchylając głowę. Wielkie liście palm w zwolnionym tempie kołysały się nad nią na wietrze. Dave poklepał ją po ręce. – Gdybyś nie chciała go zatrzymać, nie rozmawialibyśmy o tym. Prawda? Zamknęła oczy. – Chcę. Nie chcę. O Boże, nie potrzebuję tego właśnie teraz. Pochylił się do przodu, opierając łokcie o kolana. Miał umięśnione, opalone uda. Włosy rozjaśniło mu słońce. – Przykro mi, że nie mieliśmy drugiego dziecka. – Naprawdę? – Gail się uśmiechnęła. – Ale próbowaliśmy, pamiętasz? – Widocznie tak miało być. – Trochę się poplątało. Przepraszam cię za wszystko, Dave. – Hej, daj spokój, nikt tu nie jest winny. Oparła się o niego. Plecy miał ciepłe od upału. – Wciąż ci na mnie zależy? Chociaż trochę? – Pewnie, że tak. – Przesunął się, aby objąć ją ramieniem, potem pocałował w czoło. – Zawsze będzie, dobrze wiesz. – A gdybym przeprowadziła się na St. John? Kiedyś mnie pytałeś, po tym, jak Anthony i ja się rozstaliśmy, a ja powiedziałam: nie. Myślałam, że nigdy nie zdołam zostawić tego, co tu mam: pracy, mamy, przyjaciół, wszystkich znajomych mi miejsc, rzeczy, które lubię robić. – Odsunęła się na tyle tylko, by móc na niego spojrzeć. – Bałam się, może właśnie dlatego odmówiłam. Bałam się zmiany, utraty tego, co dotąd miałam. Ale przekonałam się, że wcale nie było tego tak wiele. – Chciałabyś tam urodzić dziecko? – Czemu nie? To takie proste! Nikogo by nie obchodziło, kim jestem, prawda? Nikt by nie plotkował. Karen podoba się na St. John i byłaby bliżej ciebie. Charlene Marks przejmie sprawy, które prowadzę. Mam dość oszczędności, aby się przenieść i mogłabym tam pracować. To przecież terytorium Stanów Zjednoczonych. Ale tym razem koniec z prawem, wybrałabym inną dziedzinę. Może biznes. Jestem w tym dobra. Moglibyśmy otworzyć razem jakiś interes. Spojrzał na nią. Zmarszczka między jego oczami pogłębiała się. Ze śmiechem podniosła ręce. – Nie mówię, że znowu byśmy się pobrali. Wiele się wydarzyło. Potrzebowalibyśmy czasu... – Umilkła i zdobyła się na słaby uśmiech. – Trudno by nam było, prawda? Dziecko innego mężczyzny. – Nie o to chodzi, Gail, przysięgam. Rzecz w tym... Muszę być z tobą szczery. Spotkałem kogoś. Często się widujemy. Jest właścicielką sklepu z pamiątkami niedaleko ośrodka. Ma na imię Lori. Gail przez chwilę zastanawiała się, co powiedzieć. – To... wspaniale. Tak. Naprawdę. Jest miła? Oczywiście, że jest, co za głupie pytanie. Odwrócił się przodem do niej. – Ale poza tym wszystko, co powiedziałaś, jest możliwe. Bardzo możliwe. – Tak mi wstyd... – Nie, nie, pomyśl tylko, jak dobrze byłoby tobie i Karen. I dziecku. – Dave wziął ją za ręce. – Wyspa St. John jest bardzo spokojna i pełna zieleni. Połowa to park narodowy, więc nigdy nie zapełnią jej budynkami jak St. Thomas. Rynek pracy nie jest wielki, ale na pewno coś byśmy dla ciebie znaleźli. – A co powiedziałaby twoja dziewczyna na wieść, że była żona sprowadza się do tego samego miasteczka? – Nie przeszkadzałoby jej to. – Tylko idiotka pozwoliłaby ci na coś takiego – powiedziała Gail ze śmiechem. – Nie. Tam wszystko wygląda inaczej. Mówię ci. Jest tak spokojnie i zwyczajnie. Ludzie są przyjaźnie nastawieni. Nie ma przestępstw. Nie potrzeba samochodu ani eleganckich ciuchów. Nie ma na co wydawać pieniędzy. Wychowując tam dziecko, zabierzesz je z tego szalonego konsumenckiego społeczeństwa. Nie będziesz dostawała ataku serca za każdym razem, gdy pójdzie się bawić. Irenę mogłaby cię odwiedzać. Podobałoby się jej tam. Te wszystkie sklepiki z pamiątkami. Mogłaby chodzić w swoim sarongu i słomkowym kapeluszu. Słuchaj, wracam tam w następną niedzielę. Może pojedziesz ze mną? Sama zobaczysz, czy właśnie tego ci potrzeba, zanim podejmiesz decyzję. – Zastanowię się – odparła Gail po sekundzie albo dwóch. Wstała, na chwilę się pochyliła, aby objąć jego twarz i pocałować go w policzek. – Dziękuję ci. Chodź, wracajmy już. Nie mów o tym nikomu, dobrze? Ruszyli w stronę domu. Okrągłe, czarne jagody fikusa pryskały pod jej sandałami. Mała, szara jaszczurka pośpiesznie uciekła na delikatnych nóżkach w trawę. – Czy mogliśmy to w ogóle uratować? Mam na myśli nasze małżeństwo. Gdybyśmy byli mądrzejsi albo bardziej cierpliwi, albo... inni. – Wiesz Gail, nauczyłem się jednego. Zegara nie da się cofnąć. Trzeba radzić sobie jak najlepiej z tym, co się ma przed sobą. Gail i Karen machały z werandy, kiedy wynajęty samochód wycofywał się z podjazdu. Dave zatrąbił. Gail czuła, jak w gardle zbiera się jej bolesna gula. Oddychała głęboko, dopóki nie miała pewności, że gula nie zmieni się w nic gorszego. Samochód zniknął za zakrętem ulicy. – Będziesz za nim bardzo tęskniła, kochanie? – Pewnie, ale taaak się cieszę, że jestem w domu. – Karen spojrzała w górę. – Czy mogę iść do Anity obejrzeć film? Prosiła mnie. Dobrze? Mamo, tak nudno jest cały dzień siedzieć i tylko gadać. Nie gniewaj się. – No, skoro jest ci taaak nudno... – Gail pocałowała córkę. – Pewnie. Baw się dobrze. Znajdę sobie coś do roboty na kilka godzin. Kiedy Karen wyszła, Gail w notatniku odszukała numer Diany Cresswell. Planowała się z nią zobaczyć w poniedziałek rano, ale tak było nawet lepiej. Usiadła na krawędzi łóżka i zadzwoniła. Diana była w domu. Powiedziała, że mogą się spotkać około pierwszej. W zamian za poradę Gail chciała zobaczyć miejsce, gdzie został zamordowany Roger Cresswell. Przez chwilę zastanawiała się, czy powinna powiadomić se?ora Quintanę, ale odrzuciła ten pomysł. Pewnie chciałby tam pójść razem z nią. Zabrała notes i pióro. W kuchni nalała sobie szklankę mrożonej herbaty. Irenę siedziała na werandzie z tyłu domu, czytając gazetę i po kryjomu paląc papierosa. Gail widziała ją przez przeszklone drzwi. Dwa dni wcześniej powiedziała matce o spotkaniu z Anthonym Quintaną. Nie wspomniałaby o tym, gdyby nie musiała spytać ją o Cresswellów. Irenę obiecała dowiedzieć się jak najwięcej, ale bardziej interesował ją Anthony. O czym rozmawiali? Jak się zachowywał? Gail wyjaśniła, że nic się między nimi nie zmieniło i im szybciej sprawa się skończy, tym lepiej. Rozsunęła drzwi. Irenę pośpiesznie zgasiła papierosa, mając nadzieję, że Gail nie widziała go wcześniej. Blask białych płytek tarasu rozpraszały wiszące kosze z roślinami i duże terakotowe donice z palmami i bugenwillą. Sufitowe wentylatory obracały się szybko, dając lekki powiew. Z ust rzeźbionej żaby woda lała się do basenu, na którego powierzchni tańczyły świetlne wzory. Irenę włożyła jasnozielone okulary, kupione w sklepie z pamiątkami w Key West. Wydawały się zbyt jaskrawe w połączeniu z jej rudymi włosami, ale, jak mawiała, Bóg nie stworzył wszystkiego beżowym. Spojrzała na córkę znad artykułu o sztuce. – Jak się wam udał spacer? Gail odłożyła notes i pióro na stolik. – Świetnie. Pogadaliśmy o Karen. Mówił, że mu nieźle idzie. Jest szczęśliwy. – Tak wygląda. – Irenę odwróciła stronę. Nie spuszczała oczu z córki. Gail zabrała mrożoną herbatę nad basen. Po drodze zrzuciła sandały. Zeszła po schodkach w płytką wodę. Zanurzyła się po kolana. – Powiedziałam mu, że jestem w ciąży. Gazeta powoli opadła na kolana. – I? – Okazał mi zrozumienie i sympatię. Zastanawialiśmy się, jak wpłynie to na Karen. Dave jest moim przyjacielem. Znałam go przez całe dorosłe życie. – Chyba nie chcesz do niego wrócić, co? Gail zaśmiała się. – Oczywiście, że nie. – Machnęła stopą w wodzie. Pęcherzyki powietrza i wiry uniosły się ku powierzchni. – Bądź ostrożna, kochanie. Kiedy kobieta jest zdesperowana, chwyta się wszystkiego, co pozornie ma sens, wszystko jedno, jak jest w rzeczywistości. Dave Metzger jest wspaniały i naprawdę go uwielbiam, ale pamiętasz stare powiedzenie, że podczas burzy zawija się do pierwszego portu? Nie zawsze się ono sprawdza. – Nie bądź taka poważna. Traktujesz mnie jak małą Gerdę idącą po lodzie. Rozmawiałam z Dave’em, ponieważ chciałam poznać jego zdanie o Karen. Dzieciaki będą jej mówiły różne rzeczy. Dziewczynki w tym wieku są takie złośliwe. Nie chcę, żeby cierpiała z powodu moich błędów. Nie pozwolę na to. – Och, na litość boską. Ludzi nic nie obchodzą takie sprawy. Za czasów mojej młodości byłby skandal, ale nie teraz. Skąd się u ciebie wzięły takie konserwatywne poglądy? – Od ciebie? – Musiałaś mnie źle zrozumieć. Będę kochała to dziecko, kiedy już przyjdzie na świat, Karen też. Co powiedział Dave? Założę się, że się ze mną zgadza. – Może sobie na to pozwolić. Za tydzień wyjeżdża. Nie wracajmy do tego, proszę. Niedługo mam jechać do Diany Cresswell. Właśnie o Cresswellach chciałam z tobą porozmawiać. – Zostawiając za sobą mokre ślady, Gail wróciła na taras i wzięła notatnik. Matka spojrzała na nią znad jasnozielonych okularów. – Urodzisz to dziecko, Gail. Przestań udawać, że może być inaczej. Urodzisz je, Anthony się o tym dowie i będziesz musiała się z nim dogadać tak czy inaczej. – Nie chcę teraz o tym myśleć. – Usiadła i zdjęła nasadkę z pióra. – Czy mogłabyś zaczekać na Karen, kiedy będę u Diany? Poszła do sąsiadów oglądać film na wideo. Irenę przewróciła oczami. – Oczywiście, że tak. – Zdjęła okulary i zakołysała nogą. – Dlaczego chcesz robić notatki? – Muszę później napisać raport. Czego się dowiedziałaś o Rogerze? Irenę Strickland Connor przyszła na świat w rodzinie od trzech pokoleń mieszkającej w Miami. Należała do kilku kulturalnych i politycznych organizacji. Była drobną, skromną kobietą. Nieprzeciętną inteligencję kryła za matczynym uśmiechem. Ludzie chętnie się jej zwierzali. Owszem, powtarzała to, co słyszała, ale nie byle komu. Rogera Cresswella spotkała tylko raz, podczas ubiegłorocznej gali baletowej, na którą wybrał się chyba tylko po to, by zadowolić rodziców. – Był bardzo przystojny i wiedział o tym. Towarzyszyła mu żona. Dosłownie wylewała się z sukienki. Rude włosy aż potąd. – Irenę odsunęła ręce od głowy. – Oboje wstawili się szampanem. Porter i Claire nie akceptowali tego małżeństwa, ale Roger przez wiele lat żył beztrosko i bawił się za pieniądze z funduszu powierniczego, więc można było się spodziewać, jakiego rodzaju kobietę wybierze. Gail podniosła wzrok znad notatek. – A brat Portera? – Duncan? Niech pomyślę. Za dużo pije. Jest wielkim pozerem i to jego żona nosi spodnie w rodzinie. Duncan nigdy nie świecił przykładem wśród Cresswellów. Prawdę mówiąc, nikt nie wie, jakim cudem dostała mu się połowa firmy. Ich ojciec po śmierci zostawił interes Porterowi, a Porter nie należy do ludzi, którzy oddają coś ot tak sobie. Oczywiście z synem to co innego. Kiedy Porter zachorował, dał Rogerowi dziesięć procent udziałów. Domyślam się, że to mu nie wystarczało. – Jak to? – Mówi się, że syn był taki jak ojciec. Lubił rządzić innymi. – Podobno mąż przyjaciółki Irenę, który był w zarządzie Yacht Clubu Rafy Koralowej razem z Duncanem, przypadkiem słyszał, jak żona Duncana mówiła, że wielkie ego Rogera Cresswella to kompensata za fiuta wielkości szpilki. – Mamo! – Gail się roześmiała. – Przecież to nie moje słowa, tylko jej. – Ale mimo to... Irenę przez chwilę się zastanawiała. – Jak ona ma na imię? Liz. Pochodzi z rodziny robotniczej. Wcale nie myślę, że jest w tym coś złego, ale od razu się rzuca w oczy, że wyrosła ponad stan. Przekazują mnóstwo pieniędzy na cele charytatywne, w gazetach stale się pojawiają ich zdjęcia, ale mimo to nie jest zapraszana na ważniejsze przyjęcia. Pióro Gail płynęło po papierze. To nie koniec problemów w rodzinie Cresswellów. Ich syn Sean miał kłopoty z policją. Starsza córka była zazdrosna o Dianę. Diana opuściła dom najszybciej, jak mogła i przeniosła się do Jacka Pascoe. Kto wie, co się tam działo? Jack był dawniej poważanym dealerem sztuki, ale ludzie gadali, że oszukiwał klientów. Claire temu zaprzeczała. Pożyczyła mu nawet pieniądze na galerię w Grove. Oczywiście rozwścieczyła tym Rogera. Nikki i Liz podobno obrzucały się wyzwiskami w toalecie restauracji Forge. Jedna z brydżowych partnerek Irenę wszystko słyszała. Kiedy Roger wszedł do firmy, pojawiły się plotki o kłopotach finansowych. Porter nie był szczęśliwy. Claire tkwiła w samym środku i jak zawsze się uśmiechała. Irenę znała Claire Pascoe, kiedy obie miały po kilkanaście lat. – Chodziłyśmy razem do szkoły średniej w Cushman, ale nigdy się nie przyjaźniłyśmy. – Dlaczego nie? – Gail upiła łyk mrożonej herbaty. – Była snobką? – Nie. Po prostu byłam od niej młodsza i obracałyśmy się w różnych kręgach. Claire tańczyła i sporo czasu poświęcała na ćwiczenia, więc nigdy nie miała czasu na spotkania z rówieśnikami. A gdy się to zdarzało, zachowywała się jak na scenie. Za dużo się uśmiechała. Wszystko zawsze musiało być doskonałe. – Irenę się zaśmiała. – Rany, ja zawsze wpadałam w jakieś tarapaty, ale nie Claire. Nie dziewczyny takie jak ona... chluba towarzystwa, królowa balu. Piękne, zawsze nieskazitelnie czyste stroje. Wypolerowany wóz. Jeździła małym białym thunderbirdem. Dostała go od rodziców. Należeli do Bath Club i do Riviera Country Club. Jej matka prowadziła bale debiutantek. Strasznie wredna. Poskarżyła się mojej mamie, że nie włożyłam pończoch na herbatkę. Pan Pascoe był chyba diakonem w kościele prezbiteriańskim. Mieli najczystszy dom. – Irenę nieznacznie wzruszyła ramionami. Przez chwilę milczała patrząc w dal, na zatokę. – Chyba już rozumiem. – Co? – Ja też straciłam dziecko. Przez wiele miesięcy nie mogłam normalnie żyć. Pamiętasz, jak to było, kiedy zmarła twoja siostra? A Claire po prostu żyje dalej, jakby zostawiła ból i rozpacz za zamkniętymi drzwiami. Nigdy nie narzeka i zupełnie nie rozumiem, jak może znieść Portera. Przez wiele lat spotykał się z inną kobietą, a Claire udawała, że o niczym nie wie. Chyba nie chciała skandalu w rodzinie. Ale kogo by to obchodziło? Ma własne pieniądze, mogła go od razu wykopać. Czego się tak kurczowo trzymała? Może ty wiesz? Potrafisz to sobie wyobrazić? Dwoje jej dzieci nie żyje. Gdyby mnie to spotkało, pewnie szybko bym do nich dołączyła. Nie spuszczając oczu z notatnika, Gail wciąż pisała. Miała mniej faktów niż domysłów. Mimo to czuła obrzydzenie do wszystkich Cresswellów oprócz Diany. Na razie nie było powodu, aby łączyć ją z pozostałymi. A Claire? Czy była czymś więcej niż tylko skorupą? Anthony użył właściwego określenia na taśmie, którą jej przysłał. „W tej rodzinie jest więcej wrogości, niż Claire chce przyznać, nawet sama przed sobą”. Mieli pieniądze i pozycję, pozory znaczyły dla nich tak wiele. Takie rodziny zawsze skrywały jakieś tajemnice. Dziwne, że Roger i jego siostra zginęli w tym samym miejscu. Jedno morderstwo i jedno samobójstwo. Jedna rodzina. 16. Pięć kolorowych szklanych cyfr wisiało na ozdobnie wygiętym metalowym łuku ponad podjazdem prowadzącym do domu Jacka Pascoe ukrytym wśród tak wielu bujnych krzewów, że Gail minęła go dwukrotnie, zanim dostrzegła numer. Brama była otwarta, więc wjechała na teren posesji. Dom wyglądał jak żywcem przeniesiony z Key West – dwa piętra, białe oszalowanie, zielone okiennice i winorośl pnąca się po kratownicy. Garaż łączyło z domem zadaszenie, pod którym stała mała honda z nalepką Miami City Ballet. Pewnie własność Diany. Gail nie miała pojęcia, czy Jack Pascoe był w domu. Z torebki wyjęła mały aparat i zrobiła kilka zdjęć. Zgodnie z instrukcjami, przeszła pod daszkiem na tył domu. Miała na sobie szorty i lnianą bluzkę bez rękawów, aby jakoś znieść upał. Słońce prażyło niemiłosiernie. Za małym, źle podlewanym trawnikiem, na którym stały ogrodowe meble, brukowana ścieżka znikała wśród krzewów. W odległym końcu działki ponad gęste listowie wznosiło się kilkanaście palm. Wiatr poruszał wachlarzami ich liści. Wśród tych drzew znaleziono ciało Rogera Cresswella. Wszystko zgadzało się z naszkicowaną odręcznie mapą, którą przysłał jej Anthony. Gail wycelowała aparat w stronę drzew, po czym odwróciła się i zrobiła jeszcze kilka zdjęć tyłu domu. Domyślała się, że z okien ponad zadaszoną werandą roztaczał się przepiękny widok na zatokę. Po przejściu kolejnych dwudziestu metrów ścieżki zobaczyła drugi dom oszalowany na biało. Wzniesiono go na fundamentach ze starych raf koralowych. Okiennice pomalowano jasną turkusową farbą. Zawieszone na żyłce kolorowe szkło rzucało tańczące plamki światła na frontową ścianę. Zza szczelnie zamkniętych okien dochodziła muzyka orkiestrowa. Gail nie dostrzegła czarnego psa na werandzie. Zauważyła go dopiero, gdy podniósł się gwałtownie i ruszył ku niej, drapiąc deski podłogi pazurami. Zamarła w bezruchu, a zwierzę stanęło na szczycie stopni, szczekając i zawodząc. Muzyka umilkła i chwilę później otworzyły się drzwi. – Buddy, cicho! – zawołała zza siatkowych drzwi szczupła postać w niebieskiej krótkiej koszulce i białych szortach. Pies natychmiast umilkł, zamachał ogonem i podszedł do niej. Diana Cresswell otworzyła drzwi. Blond włosy miała upięte na czubku głowy. – Proszę wejść. Zapomniałam powiedzieć o Buddym. Jest hałaśliwy, ale nic poza tym. – Pogłaskała psa. – Hej, ty stary wariacie, możesz z powrotem iść spać. W domku działała klimatyzacja. Na suficie z odsłoniętymi belkami kręciły się wentylatory. Ścianka działowa w końcu pomieszczenia wyznaczała kuchnię. Drzwi prowadziły do małej sypialni. Na pomalowanych na biało ścianach wisiały plakaty i fotografie przedstawiające sceny z baletu. Przestrzeń wydawała się większa niż naprawdę była, bo stało tu niewiele mebli – maleńki stolik i fotele, poduszki na podłodze, ława z tapicerką zamiast kanapy. Gail zauważyła plamy farby na pociemniałych ze starości sosnowych deskach podłogi. – Jest sucha – uspokoiła ją Diana. – Tańczę na niej. To nawet niezłe, prawda? Maggie zabrała obrazy, ale zostawiła plamy. Większość zabrudzeń znajdowała się przy oknach od frontu, gdzie dawniej prawdopodobnie stały sztalugi. Prostokątne ślady na podłodze wskazywały miejsca, w których kiedyś schły płótna. Przechylając głowę to w jedną, to w drugą stronę, Gail chodziła między nimi. – Ciekawe nad czym pracowała. Na przykład tutaj... te wszystkie małe kropki czerwieni i zieleni. Można by je dopasować do obrazu. – Jack mówi, że powinien zdjąć podłogę i ją sprzedać. – Dziewczyna się roześmiała. – Lubi pani sok z marchwi? Gail zgodziła się wypić szklaneczkę. Diana podeszła do lodówki. Chodziła boso. Miała haluksy, a stopę zaczerwienioną i pokrytą odciskami. – Od jak dawna tu mieszkasz? – spytała Gail. Zadźwięczały szklanki w szafce. – Jakieś dwa lata, prócz ośmiu miesięcy, które spędziłam w Nowym Jorku w zespole City Ballet. Edward Villella spytał, czy nie wróciłabym do Miami jako solistka i się zgodziłam. Domek nie jest zbyt wygodny, ale Jack pozwala mi tu mieszkać za darmo. – Uczyłaś się w Nowym Jorku? – Nie, tutaj, w Miami. Chodziłam na zajęcia razem z Bobbym Gonzalezem. On został, ja wyjechałam. Nowy Jork jest wspaniały, ale jest tam tak wielu dobrych tancerzy, że trzeba lat, aby się wybić z tła. Dlatego jestem tutaj. Stawiając torebkę na stole, Gail zauważyła oprawiony w złote ramy portret na ścianie przy drzwiach wejściowych. Przeoczyła go, wchodząc do domku. Ponownie przeszła przez pokój, aby mu się przyjrzeć. – Och, to wspaniałe. Na tle wszechogarniającego, czarnego mroku i aksamitnej kurtyny, tuż przy scenie stała młoda tancerka. Jej spódniczkę tworzyły fale siatki i połyskujących perełek. Małe, różowe wargi dziewczyny rozchylały się, a jej oczy wpatrywały w coś, czego oglądający obraz nie mógł zobaczyć. Gail zdała sobie sprawę, że Diana stanęła za nią. Obejrzała się na nią i ponownie spojrzała na obraz. – To naprawdę ty. I ta spódniczka! Mam wrażenie, że mogłabym wyciągnąć rękę i jej dotknąć. Czy twoja kuzynka zawsze tak malowała? Diana podała Gail szklankę soku z marchwi. – Kolory są dla niej typowe, ale większość jej obrazów to abstrakcje. Nie malowała portretów, dlatego ten jest taki wyjątkowy. Tak mówi Jack, a on jest ekspertem. – I twoja matka chce odzyskać obraz. Wcale się jej nie dziwię. – Ale on jej się nie podoba. Chce go mieć po to, by urządzić coctail party i chwalić się nim przed wszystkimi. „O tak, to namalowała nasza droga, nieżyjąca już bratanica, słynna artystka. Czyż nie jest wspaniały?”. – Jesteś jej córką. To także może być powód, dla którego chce go mieć. – Chciałabym w to wierzyć. Raz, kiedy byłam jeszcze mała, rozzłościła się na mnie i powiedziała, że mnie znalazła w gaju pomarańczowym. Pojechali do Disney World i tam zaczął się przedwczesny poród. Chyba wini mnie za to, że jej zrujnowałam wakacje. – Powiedz mi raz jeszcze, jak portret znalazł się u twoich rodziców – poprosiła Gail. – Dostali go w podarunku od twego wuja, Portera Cresswella, tak? Diana pokręciła głową. – Niezupełnie. Nate Harris dał go w prezencie cioci Claire i wujowi Porterowi, ale oni oddali go moim rodzicom. Nate nie chciał, aby oni go mieli. Był mężem Maggie, a to ona namalowała ten obraz. Kupił go cioci Claire i wujowi Porterowi. – Zaczekaj. Twierdzisz, że Nate Harris im go podarował? – Gail zastanawiała się, dlaczego Anthony nic o tym nie wspomniał. – Tak, kupił portret od Jacka. Jack jest dealerem sztuki. Nate wpadł tutaj podczas przyjęcia i zabrał go. – Byłaś tu? – Nie. Wyszłam z przyjaciółmi i późno wróciłam do domu. Ale wcześniej widziałam obraz w gabinecie Jacka. Spytałam go, co to tutaj robi? A on powiedział, że Nate Harris miał przyjść go obejrzeć. Następnego dnia zniknął, więc pomyślałam, że Nate zabrał go ze sobą tamtej nocy. – Aha. A skąd wziął się u Jacka? – Od Rogera. Gail zaśmiała się krótko. – No tak... a skąd wziął go Roger? Diana spojrzała w bok i zmarszczyła brwi. – Nie wiem, ale Jack miał go przez dwa albo trzy miesiące. Wisiał w jego galerii. Gail delikatnie dotknęła pozłacanej drewnianej ramy. – Ile jest wart? Pytam z ciekawości. – Jack twierdzi, że poważny kolekcjoner mógłby zapłacić pięćdziesiąt tysięcy. On oferował go za siedemdziesiąt pięć. – Boże. – Jack lubi się targować. – A swoją drogą gdzie jest Jack? – W domu. Powiedziałam mu, że pani ma przyjść. – I wie, że pracuję dla Bobby’ego Gonzaleza? Diana wsunęła pasmo platynowych włosów pod czarną, elastyczną opaskę. – Proszę się nie przejmować Jackiem. – Posłuchaj, Diano. Zrób mi przysługę i nie wspominaj o tym nikomu innemu. O mnie także nic nie mów. Nikt nie może wiedzieć, że reprezentuję Bobby’ego. Gdyby twoja ciotka albo twój wuj się dowiedzieli... No, wspaniale, namawiam cię, żebyś miała tajemnice przed rodziną. – To nietrudne. I tak prawie z nimi nie rozmawiam. Gail odetchnęła i ponownie przyjrzała się portretowi. – Może usiądziemy – zaproponowała. Diana podeszła do małego stolika i z gracją usiadła w fotelu. Zebrane wysoko włosy sprawiały, że jej szyja wydawała się długa i bardzo delikatna. Cienkie ramiączka pastelowo niebieskiej bluzeczki odsłaniały kości klatki piersiowej. Duże oczy patrzyły, jak Gail się zbliża, odstawia szklankę z sokiem i przysuwa drugi fotel. – To ja jestem na tym portrecie – powiedziała. – Czy nie daje mi to do niego prawa? – Niestety nie. – Gail przez chwilę się zastanawiała. – Skoro Nate kupił obraz dla twej ciotki i wuja, a oni oddali go twoim rodzicom, nie miałaś prawa go zabierać. Ale przypuśćmy na moment, że Nate za niego nie zapłacił i sprzedaż nie została sfinalizowana. Gdyby pozostałe osoby, w których ręce ten obraz trafił, także dostawały go za darmo, to poprzedni właściciel, Jack, teoretycznie mógłby odzyskać swoją własność. Przez kilka chwil Diana patrzyła nieprzytomnie na pokój. – To znaczy, że mogłabym go mieć? – Tylko gdyby Jack ci go ofiarował. No i oczywiście, gdyby... za wiele tutaj gdybania... wcześniej nie doszło do sprzedaży. Mogłabym się dowiedzieć czegoś więcej, ale prawdę mówiąc, w sporach rodzinnych nikt nie wygrywa. Powinnaś porozmawiać z wujem. Masz z nim dobre układy? Może przekonałby twoich rodziców, aby zrezygnowali, skoro to on podarował im portret. – Mojemu ojcu tak naprawdę nie zależy. Chodzi głównie o matkę. – Diana zmarszczyła brwi w zamyśleniu. – Rozmowy z wujem Porterem nigdy nie należały do łatwych. On mnie onieśmiela, zwłaszcza odkąd zachorował. Pewnie mi powie, żebym sobie poszła i zostawiła go w spokoju. – Więc może ciotka Claire? – Ona nienawidzi sporów, naprawdę ich nienawidzi, a przy wuju Porterze zamienia się w taką mysz, że ma się ochotę krzyczeć. Mogłaby mi pomóc, jeśli zdołam ją do tego przekonać. Wiem, że mnie lubi. Ona też była w młodości tancerką. – Diana się uśmiechnęła. – Mówi o tym „moja niewinna młodość”. – Chcesz, abym porozmawiała z Claire? – spytała Gail po chwili zastanowienia. – Chodziła do szkoły z moją mamą. Może gdybym o tym wspomniała i powiedziała, że cię spotkałam i że rozmawiałyśmy o portrecie... Bladoniebieskie oczy spojrzały na nią. – Mogłaby pani od razu zapytać o Rogera. Oczywiście, gdyby pani chciała. Tak jak przedtem, przed teatrem, Gail odniosła wrażenie, że rozumieją się bez słów. Wiedziała, że Diana chciała pomóc Bobby’emu Gonzalezowi. – Porozmawiam z Claire w następny weekend na łodzi. – Na jakiej łodzi? – Zabierają prochy Rogera, aby je rozrzucić na morzu. Nie słyszałaś? Diana z westchnieniem skinęła głową. – Jack mi mówił. Od niego się o wszystkim dowiedziałam. Mama i tata nic mi nie powiedzieli. Widzi pani, jacy są? A dlaczego pani wybiera się z nimi? – Współpracuję z prawnikiem Nate’a. Claire zaprosiła jego, a on mnie. Uśmiech zaznaczył dołki w policzkach Diany. – Ojciec Angeli. – Wieści się roznoszą, co? Ty także płyniesz z rodziną w następny weekend? Uśmiech zniknął. – Nie planowałam. Pewnie będzie strasznie sztywno. Wszyscy będą udawali żałobę z powodu śmierci Rogera. Wiem, że nie wypada tak mówić, ale to prawda. – Dobrze znałaś kuzyna? – Prawie wcale. Widywaliśmy się podczas wakacji i rodzinnych obiadów. Kilka razy przychodził do teatru, ale tylko dlatego, że ciocia Claire go prosiła. Gail przez kilka chwil się nie odzywała. Pytanie Diany o to, który z jej krewnych miał powód, aby zamordować Rogera, byłoby dziwne. Jej wuj obawiał się, że syn doprowadzi firmę do ruiny? Rodzice dziewczyny kłócili się z Rogerem, bo zepchnął ich na boczny tor? Brat Diany, Sean, nienawidził Rogera, bo przez niego miał kłopoty z policją. Nikki straciłaby milionowe udziały w rodzinnej firmie, gdyby Roger się z nią rozwiódł. Nie wiedziała, od czego zacząć. Wyjrzała przez okno. Za oknami dostrzegła kolorowe kawałki szkła. Wirowały powoli i błyszczały w słońcu. – Bardzo ładne. Ty je tam zawiesiłaś? – Nie, były tu wcześniej. Chyba Maggie to zrobiła. – Widziałaś ją kiedyś przy pracy? – Żałuję, ale nie – westchnęła. – Byłam za mała i za smarkata. Opowiedz mi o niej – poprosiła Gail. – No... miała ogromny talent. – Diana pochyliła się i oparła na łokciach. – Jack dużo mi o niej mówił. Dorastali razem. Twierdzi, że jeszcze gdy była bardzo mała, wiedziała, że zostanie artystką. Ze mną stało się podobnie. Kiedy byłam mała, czułam się wyjątkowa, inna niż mój brat i siostra. Może dlatego nie potrafię się porozumieć ani z nimi, ani z moją matką. Zresztą nie o tym teraz mówimy. Maggie uciekła, kiedy była w szkole średniej. Wyjechała na północ i tam poszła do szkoły. Mieszkała w domu na Cape Cod i pomimo samotności czuła się tam naprawdę szczęśliwa. Trochę tak jak ja. Uczyłam się w ostatniej klasie szkoły średniej, kiedy Jack wręczył mi klucze do tego domku i powiedział, że jeśli chcę, może być mój. Maggie też pozwolił tu mieszkać. Teraz żałuję, że nie odwiedzałam jej tutaj. Jack mówi, że zaprzyjaźniłybyśmy się. Czy to nie smutne, że zawsze dowiadujemy się o czymś za późno? – Diana uśmiechnęła się słabo. – Czuję, że jesteśmy sobie bliskie w zupełnie innym wymiarze. Ona miała dobrą duszę. Myślę, że kiedy ktoś z taką duszą umiera, a żyjący znajdzie się w jej aurze, nic złego nie może go spotkać. Chyba dlatego zostałam tutaj tak długo. To tak... jakby ona nade mną czuwała. Wierzę, że to ona wysłała Edwarda, aby mnie sprowadził z powrotem z Nowego Jorku. Przez chwilę milczały. Do świadomości Gail dotarł szum klimatyzacji. Łańcuch jednego z wentylatorów pod sufitem stukał w obudowę. – Aha, prawie zapomniałam. – Diana wstała i podeszła do regału z książkami. – Jack dał mi to po tym, jak przywiozłam portret do domu. Jest z wystawy z Nowego Jorku. Jej ostatniej. Wróciła z błyszczącym przewodnikiem po galerii mieszczącej się na rogu Madison i Pięćdziesiątej Dziewiątej. Zamieszczono tam tekst opisujący prace Margaret Cresswell oraz kolorowe zdjęcia jej obrazów. Gail po kolei odwracała strony. Tyle czerni i brązów, długie pociągnięcia kryjące bardziej intensywne barwy pod spodem, warstwa po warstwie, jakby malarka chciała odnaleźć sedno spraw ukrytych głęboko pod powierzchnią. Gail widziała, że technika była wspaniała, ale nie czuła emocjonalnej więzi z tym stylem. Portret Diany przemawiał do niej o wiele bardziej. – Zdjęcie Maggie jest na ostatniej stronie – powiedziała Diana, stając z tyłu. Gail szybko kartkowała przewodnik. Czarno-białą fotografię zamieszczono w prawym dolnym rogu. Resztę strony zajmowała biografia artystki. Szkoły, osiągnięcia, ważniejsze zbiory prac. Gail przyjrzała się zdjęciu. Margaret Cresswell z ukosa patrzyła w obiektyw, jak na intruza. Gail domyślała się tylko, jaki kolor miały jej długie włosy i jasne oczy. Jasnobrązowe i szare albo niebieskie? Łagodne spojrzenie, lekkie cienie pod oczami. Jedna brew odrobinę wyżej od drugiej. Małe usta nie podkreślone szminką, wyraźne kości policzkowe niezmiękczone różem. To kobieta, która nie dbała o to, co o jej wyglądzie myśleli inni. Nie był to wyraz buntu. Po prostu nie uważała tego za istotne. Czy to naprawdę ma znaczenie? Mężczyzna dojrzały i mądry – powiedzmy sędzia – mógł podczas trzeciej czy czwartej rozmowy z taką kobietą pomyśleć, że nie chce, aby wyjeżdżała na północ. W jakiś sposób przekonał ją, by została w mieście, które dawniej wolała opuścić. Gail spojrzała na datę wydania przewodnika. Margaret Cresswell miała wówczas trzydzieści dwa lata i jeszcze rok życia przed sobą. – Popełniła samobójstwo. Wiesz dlaczego? – spytała Gail. – Mówili, że cierpiała na depresję, czyli że tak naprawdę nikt nie wiedział, co jej było. – Diana spojrzała w odległy kąt pokoju. – Tam, pod tamtym oknem stała kanapa, Maggie połknęła tabletki i zasnęła. – Kto ją znalazł? Jack? – Nie było go w mieście. Zostawiła list mężowi. Po powrocie do domu znalazł go i zadzwonił na policję. Znaleźli ją, ale było już za późno. – To smutne. Co było w tamtym liście? – Napisała tylko... „Wybacz mi. Znalazłam spokój”. – „Wybacz mi” – powtórzyła cicho Gail. – „Znalazłam spokój”. – Sądzę, że wybrała to miejsce, bo tu jest tak cicho i spokojnie. Teraz się tego nie czuje, ale kiedy jest chłodniej, można otworzyć okna i drzwi, dolatuje tutaj zapach oceanu i słyszy się śpiew ptaków. Jest cudownie. Mogę nastawić muzykę tak głośno, jak chcę i nikomu nie przeszkadzam. Gail zamknęła przewodnik po galerii. – Mogę to na jakiś czas pożyczyć? – Jeśli pani chce. Dlaczego tak bardzo interesuje panią Maggie? – Jestem po prostu ciekawa. – Czuje pani tutaj jej obecność, prawda? – Nie, wcale nie – odparła Gail ze śmiechem. – No dobrze, powiem ci, ale wybacz, jeśli zabrzmi to trochę zaskakująco. Dziś rano zastanawiałam się, jakie to dziwne, że oboje, Maggie i jej brat, zginęli w tym samym miejscu. Delikatne, jasne brwi uniosły się. – Chyba nie sądzi pani, że ma to coś wspólnego z Jackiem... – Nie, nie to chciałam powiedzieć... Właściwie sama nie wiem, o co mi chodzi. – Gail wcisnęła przewodnik do torebki. – Możliwe, że to ślepa uliczka, ale nie daje mi spokoju. – Odetchnęła szybko i wstała. – Mogłabyś mi pokazać, gdzie znalazłaś Rogera? – Jeśli nie będę musiała tam iść. Diana pchnęła siatkowe drzwi i obie wyszły na werandę. Pies otworzył oczy i podniósł głowę. – Proszę spojrzeć prosto przed siebie. Widzi pani tamtą pergolę? Prowadzi pod nią ścieżka, potem trzeba przejść jeszcze jakieś dwadzieścia metrów i zobaczy pani fontannę. Roger leżał po tej stronie. – Przerwała na chwilę. – Nie chodziłam tam od tamtego ranka. – No tak, to ty go znalazłaś – przypomniała sobie Gail. – Jak? – Usłyszałam szczekanie Buddy’ego. Około dziewiątej rano wracałam od Jacka. Przez całą noc gadaliśmy. Wróciłam do domu, akurat kiedy wszyscy wychodzili z przyjęcia. Jack spytał, czy bym czegoś nie przekąsiła. Zostało mnóstwo jedzenia. Przyrządziłam coś, pomogłam mu posprzątać, a potem rozmawialiśmy i słuchaliśmy starych płyt. Zrobiło się jasno. Zjedliśmy razem śniadanie. Buddy’ego usłyszałam, kiedy wracałam tędy do domu. Gail nie spodziewała się aż tak dokładnej odpowiedzi. – Będziesz tu przez resztę popołudnia? – Tak, mniej więcej do piątej. Potem mam się spotkać z przyjaciółmi. Gdyby potrzebowała pani jeszcze czegoś, proszę głośno zapukać w drzwi, bo nastawię muzykę. Diana Cresswell trochę oficjalnie wyciągnęła rękę. Gail uścisnęła ją krótko i dziewczyna weszła z powrotem do domu. Gail zaczekała, aż zamkną się za nią drzwi po czym spojrzała na psa, który siedział z wywieszonym jęzorem. – Chcesz mi pokazać miejsce zbrodni? – Pies, jakby wiedział, że słowa skierowała do niego, podszedł do niej, skrobiąc pazurami o deski werandy. Pogłaskała go po łbie. – Może mi powiesz, gdzie byłeś, kiedy strzelano do Rogera Cresswella? Nie chcesz gadać? Pobrzękując medalikami przy obroży, zwierzak potruchtał za nią po stopniach w dół i potem przez ogród. Gail wygrzebała aparat z torebki i odwróciła się, aby zrobić zdjęcie domu Diany, potem skierowała obiektyw na wschód, w stronę zatoki. Zarośla częściowo przesłaniały widok, ale, jak mówił Bobby, z tyłu działki biegł niski murek. Po lewej stronie znajdował się mały hangar. Podeszła do gęstwiny palm. Miały różną wysokość, a ich splątane liście tworzyły gęstą zasłonę. Fontanna kryła się wśród zieleni. Gail pstryknęła zdjęcie całego planu, po czym zrobiła zbliżenie pergoli. Poprzeczne belki oplatała winorośl, opuszczając wąsy z niebieskimi kwiatami w mroczną i pustą przestrzeń poniżej. Gail usłyszała za sobą sapanie psa. – Nie mam ochoty tam iść, chyba że ty pójdziesz ze mną. Co ty na to? Buddy szczeknął ostro i podskoczył. Z aparatem przy oku Gail odwróciła się ku domowi. Widziała jedynie gontowy dach i piętro. Włączyła zoom, aby objąć większą część domu. W obiektywie pojawiła się postać mężczyzny w kapeluszu. Szedł ku niej wyłożoną kamieniami ścieżką. Opuściła aparat. Krępy nieznajomy ubrany był w spodenki, luźną koszulę z nadrukowanymi rybami i skórzane żeglarskie buty. Miał ogromne, jasne wąsy. Pod nimi błysnęły w uśmiechu zęby. – Panna Connor. Nazywam się Jack Pascoe. Diana mówiła, że pani przyjdzie. Nie zapukała pani do mnie. – Przepraszam. A powinnam? – Wypadałoby, skoro to moja posiadłość. Tymczasem znajduję tu panią z małym szpiegowskim aparatem. Gail poczuła, że mocniej zabiło jej serce. – Tak, chyba powinnam najpierw poprosić pana o zgodę. – Zamknęła obiektyw i wrzuciła aparat z powrotem do torby. – Cieszę się, że pana spotkałam. Miałam nadzieję z panem porozmawiać. – O czym? Gail nie miała pojęcia, co o niej wiedział, ale domyślała się, że wiele. – Reprezentuję Bobby’ego Gonzaleza. Policja podejrzewa go o zamordowanie pańskiego kuzyna Rogera Cresswella. Chciałabym obejrzeć miejsce zbrodni. Właśnie dlatego przyniosłam aparat. Chciałabym też dowiedzieć się więcej o Rogerze, jego rodzinie i przyjaciołach, jeśli pan ich zna. Oczywiście wszystko, co pan powie, pozostanie między nami. – Czy właśnie o to wypytywała pani Dianę? Podobno miała pani tylko pogadać z nią o obrazie. – Panie Pascoe, jestem wobec pana uprzejma, prawda? Proszę tak do mnie nie mówić. – Wkurza mnie, kiedy ktoś tak wykorzystuje mego dobrego przyjaciela. – Ma pan na myśli Nathana Harrisa? Mnie także nie sprawia to przyjemności. Proszę posłuchać, jeśli zdołam zapewnić Bobby’emu bezpieczeństwo, Nate’owi też nic nie będzie groziło. – Dość tego. Rozmawiałem już z prawnikiem Nate’a. Zabronił mi mówić o tym z kimkolwiek, prócz policji oczywiście. Jeszcze by brakowało, aby nam zarzucono utrudnianie śledztwa. – Ach, rozumiem. A czy ów prawnik Nate’a nie wspomniał przypadkiem o mnie? Nie powiedział wyraźnie: proszę nie rozmawiać z tą kobietą? Pascoe odsłonił w uśmiechu trochę nierówne zęby. – Miło mi było panią poznać, panno Connor. Pani wybaczy, ale czeka na mnie w lodówce zimne piwo. – Jedno pytanie. Dobrze? Czy pamięta pan, co Bobby miał na sobie tamtego wieczoru? To ważne. Policja wzięła koszulkę z jego kubła na śmieci. Była na niej krew Rogera, ale znalazła się na niej dwa dni przed przyjęciem. Tamtego wieczoru Bobby włożył hawajską koszulę. Pamięta pan? Pascoe westchnął cicho i spojrzał w górę. W piaskowe wąsach miał gdzieniegdzie siwe włosy. – Zielono-biała... z ananasami. Proszę bardzo, właśnie wykluczyłem jeden z dowodów przeciwko niemu. Jest pani zadowolona? – Jeszcze tylko jedno... – Nie, nic więcej. Jest gorąco, panno Connor. – Stańmy w cieniu. Chodzi o portret, w sprawie którego Diana chciała zasięgnąć mojej rady. Staram się jej pomóc. Pascoe spojrzał na Gail spod ronda kapelusza i westchnął. – No, dobrze. Co chce pani wiedzieć? Przeszli pod drzewo. Suche liście wielkości spodków zaśmiecały ziemię. – Sprzedał go pan... lub podarował... Nathanowi Harrisowi. Czy zapłacił panu? Nie jest to pytanie bez znaczenia, panie Pascoe. Próbuję ustalić, kto ma prawo własności. – Nate dał mi czek na pięć tysięcy dolarów jako zaliczkę na sumę dwudziestu tysięcy. Jest mi winien piętnaście, ale możliwe, że będę musiał obejść się smakiem. To zależy, komu obraz się dostanie. – Rozumiem. Więc sprzedał go pan naprawdę. – Niemiła wiadomość, pomyślała Gail. Musiała się zastanowić, czy istniał jakiś inny sposób, aby Diana mogła nabyć portret. – Ciekawa jestem, dlaczego sprzedał go pan sędziemu Harrisowi tak tanio? Pascoe znowu się do niej uśmiechnął. – Bo jestem miłym facetem. Poza tym miał to być prezent dla mojej ciotki Claire. Gail oderwała winogrono z dużej fioletowej kiści. – Diana wspominała mi, że w noc, kiedy zginął Roger, widziała portret w pana gabinecie. Roger przyszedł do pana około dziewiątej trzydzieści i weszliście do gabinetu porozmawiać. Mówiliście właśnie o portrecie? Pascoe roześmiał się głośno. – O tak. Anthony Quintana wspominał, że spróbuje pani przemycić takie pytanie. Proszę mówić wprost, panno Connor. Załatwił pan Rogera, żeby położyć łapy na portrecie? Nie, należał już do mnie wcześniej. Sprzedał mi go w czerwcu. – Jak obraz trafił do niego? W odpowiedzi Jack gwałtownie wzruszył ramionami i przewrócił oczami. – Bóg jeden wie. Przepraszam, ale muszę się pani pozbyć, spodziewam się towarzystwa. – Proszę mi opowiedzieć o Margaret Cresswell – poprosiła Gail, nie ruszając się z miejsca. – Dlaczego? – Ponieważ mnie interesuje. Jeśli się okaże, że muszę bronić Diany w sporze o portret, chciałabym wiedzieć coś o artystce, która go namalowała. Diana wspominała, że dorastał pan razem z Maggie. To prawda? Pascoe patrzył, jak jego czarny pies węszy między opadłymi liśćmi. – Moi rodzice sporo podróżowali i czasami zostawiali mnie w domu ciotki Claire. Maggie była w moim wieku, więc spędzaliśmy ze sobą dużo czasu. – Jaka była? Naprawdę chciałabym wiedzieć. – Nieśmiała. Cicha. Dużo czytała. Wciąż rysowała. Już w wieku dziesięciu, jedenastu lat zdradzała wielki talent. Genialna, ale nie w szkole. Na nauce nigdy jej nie zależało. Stworzyła sobie własny świat. Była najmilszą osobą, jaką znałem. Dziewczyną z rodzaju tych, co ratują pisklęta, które wypadły z gniazd. – A Roger? – On podeptałby jaja. – Ile miała lat, kiedy uciekła? – Rozmawiała pani z Dianą. – Pascoe wachlował się kapeluszem. – Powiedziałem jej tak, bo powinna wierzyć, że to prawda. Maggie nie uciekła. Próbowała się powiesić na drążku w szafie. Miała piętnaście lat. – Och... – Wysłali ją do szpitala psychiatrycznego gdzieś pośrodku stanu, w Redneckville. Spędziła tam kilka miesięcy, potem przenieśli ją na specjalną farmę w Vermont. Wysłała mi stamtąd osłonkę na doniczkę. Oczywiście jako żart. Wtedy już wiedziałem, że wszystko było w porządku. Porter przekupił kogoś, aby umieścić ją w Bennington College. Na jakiś czas zniknęła. Podobno sprzątała pokoje w hotelach Martha’s Vineyard. Zimą malowała. Nie widziałem jej przez dziesięć lat. – Mój Boże. Pascoe zakręcił koniec wąsów wokół palca wskazującego. – Tak. Bycie Cresswellem każdego doprowadziłoby do szaleństwa. – Była szalona? – Na pewno nieszczęśliwa. Claire i Porter powiedzą pani, że Maggie miała po prostu temperament artystki. Dzięki Bogu, ja nie jestem Cresswellem. Fakt, że Cresswellowie są moimi kuzynami, czyni ze mnie tylko częściowego wariata. Pomogłem pani w czymś? Trudno mi w to uwierzyć. I przepraszam za zgryźliwość, panno Connor. – Włożył kapelusz, przykrywając łysinę. – Powinna pani już iść. – Dlaczego Maggie próbowała się zabić jako piętnastolatka? – Nie pytałem. Przykro mi. – Wyciągnął ramię w stronę domu, jakby przepuszczał ją przodem. – Nie wyjdę, dopóki nie zobaczę, gdzie zginął Roger. – Dłoń Gail zacisnęła się w pięść na pasku torebki. – Nie musi mi pan towarzyszyć. Sama sobie poradzę. Oficerskie wąsy uniosły się. Gail nie miała pojęcia, co tak rozbawiło Jacka Pascoe. – W porządku. – Skinieniem głowy wskazał jej kierunek. – Proszę przejść pod pergolą. Ścieżka skręca odrobinę w prawo. Jest tam fontanna z rafy koralowej. Zobaczy pani dużą, mosiężną rzeźbę krowy morskiej. Zaprojektowała ją Maggie. Jeśli zajdzie pani aż tak daleko, proszę się trochę cofnąć. Roger leżał jakieś trzy metry od fontanny po naszej stronie. Belki pergoli pociemniały od starości. Pędy winorośli opanowały całą kratownicę i zaczęły piąć się na drzewa. Liście palm zaszeleściły poruszone nagłym podmuchem wilgotnego wiatru. Odchodząc, Jack Pascoe uśmiechnął się przez ramię. – Proszę zrobić sobie kilka zdjęć na pamiątkę. 17. Anthony szedł długim korytarzem za wyblakłą koszulką i postrzępionymi szortami Jacka Pascoe. Przeszklone drzwi prowadziły po jednej stronie do salonu, a po drugiej do gabinetu. Wszędzie stały książki. O ściany opierały się ramy. Orientalny dywan był zniszczony na brzegach, a poduszki sofy zapadnięte. Nawet po trzydziestu latach spędzonych w Ameryce Anthony wciąż nie rozumiał, dlaczego Amerykanie z rodzin bogatych od pokoleń, pozwalali, aby ich rzeczy – a nawet ich samochody i ubrania – wyglądały na tak zniszczone. Wychodząc na zabudowaną werandę, spojrzał na prawie hektar splątanej zieleni. – Pewnie wciąż tam jest i robi zdjęcia. – Wargi Pascoe drgnęły w rozbawieniu. Sięgnął do drzwi, jakby chciał wskazać gościowi drogę, ale Anthony powiedział, że sam trafi. Ruszył ścieżką na wschód, w stronę zatoki. Parkując pięć minut wcześniej przed domem, Pascoe zauważył srebrną acurę. Zaskoczyła go własna reakcja: przyjemne podniecenie, ciepłe uczucie w piersi, jakby za chwilę miał się roześmiać. Szybko zastąpiła ją ciekawość. Co ona tu robiła? Dowiedział się od Jacka. Pod pergolą powietrze intensywnie pachniało ziemią, wilgocią i świeżą zielenią. Rośliny otaczały go ze wszystkich stron, uginały się pod własnym ciężarem. Kwiaty o czerwonych środkach zebrały w kielichach wodę. Olbrzymie zielone i żółte liście pięły się po gałęziach i opadały, kołysząc się w powietrzu. Orchidee czepiały się drzew. Jedna z nich kwitła imponującą purpurową kiścią. Rośliny wydostawały się z doniczek, a paprocie wylewały się na ścieżkę. Miękkie buty Anthony’ego stąpały bezgłośnie. Gail nie usłyszała go nawet, kiedy wyszedł zza ostatniego zakrętu. Skierowała obiektyw na figurę krowy morskiej stojącej na ogonie. Umieszczono ją na tle skalnej ściany. Z pyska rzeźby tryskała woda i wpadała do basenu w kształcie trzymetrowego półkola otoczonego paprociami. Wszędzie połyskiwały kawałki szkła oraz potłuczonych glinianych skorup. Promienie słoneczne rzucały refleksy na drzewa. Aparat błysnął. Podeszła bliżej do krowy morskiej, której hipopotami pysk znajdował się na tym samym poziomie, co jej głowa. Gail miała rozczochrane wiatrem włosy. Bluzka bez rękawów odsłaniała szczupłe ramiona. Sportowe buty mocno trzymały się ziemi. Jej figura wydawała się złudnie chłopięca. Nie odzywając się, Anthony czekał, aż go zauważy. W końcu spostrzegła go kątem oka. Odskoczyła o krok, przyciskając dłoń do serca. Odzyskawszy równowagę odrzuciła włosy z twarzy. – No, no. Kogo my tu mamy. Jack Pascoe cię zaalarmował? Dlaczego powiedziałeś mu, aby ze mną nie rozmawiał? – Kipiała złością. – Przez ciebie chciał mnie stąd wyrzucić. Anthony skłonił się lekko. – Jak miło znowu cię zobaczyć, Gail. Masz wyłączoną komórkę? Nieważne dlaczego. Po prostu sprawdź i powiedz mi, czy jest wyłączona. – Wyjęła aparat z torebki. – A teraz ją włącz. Pokazuje, że masz wiadomość? To ode mnie. Dzwoniłem, żeby ci powiedzieć, że będę tu o pierwszej. Zamierzałem cię prosić, żebyś wzięła aparat. Chcesz mnie posłać pod topór za nic. Najpierw wyrok, potem proces. Poza tym to nieprawda, że mówiłem Jackowi Pascoe, by z tobą nie rozmawiał. Może po prostu nie chciał. Wrzuciła komórkę z powrotem do torebki. – Przepraszam. – Czego ja się muszę nasłuchać od tej kobiety. Przychodzi tu bez mojej wiedzy, ale czy ja narzekam? – No dobrze, możesz przestać. Wyszedł na otwartą przestrzeń. Brukowana ścieżka wiodła wokół fontanny. Trzy tekowe ławki tworzyły półokrąg. – Co dotąd sfotografowałaś? – Wejście, ścieżkę, fontannę. – Odwróciła się i wskazała palcem kępę zarośli. – Roger zginął chyba tutaj. Zostawiłam to na koniec. Obok miejsca, w którym stał Anthony, znajdowało się sporo połamanych i zbrązowiałych liści filodendronów. Na krzewach już rozwijały się młode pędy. Ślady krwi zmył deszcz. Przysiadając na piętach, odsunął jeden z liści i znalazł lateksową rękawiczkę zostawioną prawdopodobnie przez jednego z techników policyjnych. Gail poprosiła go, aby się odsunął. Gdy robiła kolejne zdjęcia, rozejrzał się. Przy ścieżce umieszczono niewielkie lampy z kolorowego szkła, po zmroku oświetlające aleję i fontannę. Tamtej nocy była pełnia. Promienie księżyca docierały tu przez przerwę w koronach drzew. Morderca zaczekał, aż jego ofiara przyjdzie do fontanny. Anthony spojrzał na oczko wodne. Pomarańczowy karp błysnął pod powierzchnią niczym krew. Woda stała nisko. Anthony zauważył kurek na końcu węża ogrodowego. – Jack mówił ci, o co go pytałam? – Tak – Anthony odwrócił się do niej. – Przyszłaś do Diany Cresswell w sprawie jakiegoś portretu, który ma u siebie. Z Jackiem też o nim rozmawiałaś. Przesunęła się za fontannę, znikając mu z pola widzenia. – Dlaczego nie powiedziałeś mi, że byłeś z Nate’em Harrisem, kiedy dawał obraz Porterowi i Claire? – Gail wyszła zza ściany skał, strzepując kawałki gałązek z włosów. Wzruszył ramionami. – Nie miało to związku ze sprawą. Nie rozumiem, dlaczego nagle stało się takie istotne. – Przeoczyła jeden listek. Sięgnął, aby go zdjąć. Jej oczy śledziły jego dłoń. – Skąd to nagłe zainteresowanie obrazem? – Stąd, że Roger był przedtem jego właścicielem. W noc, gdy Roger został zamordowany, portret stał tutaj, w gabinecie Jacka. Jack twierdzi, że kupił od niego obraz w czerwcu. Nie wiesz przypadkiem, skąd miał go Roger? Anthony wyrzucił listek. – Wiem. Wczoraj wstąpiłem do galerii Jacka, żeby pogadać. Nie interesował mnie obraz tylko to, o czym Jack rozmawiał z Rogerem tamtego wieczoru. Zaserwował mi stek bzdur. Podobno Roger wpadł do niego, aby kupić coś dla matki. Wspomniał też, że zupełnie nie wie, co zrobić z zaliczką wpłaconą przez Nate’a. Spytałem, o co chodzi, więc wyjaśnił, że Porter ofiarował portret Diany jej rodzicom, a Diana go zabrała do siebie. – Anthony uśmiechnął się. – Przyszłaś tu właśnie w tej sprawie. Dziwne, że ciągle kręcimy się w kółko, co? Słońce przebiło się przez drzewa i rozjaśniło włosy Gail. – Jack wspomniał też, że może odda Nate’owi jego pieniądze. Wszystko zależy od tego, co się stanie z portretem. Z rozmowy wywnioskowałem, że Jack kupił go od Rogera, a z kolei Roger go dostał od... Portera i Claire. Gail się zaśmiała. – Co? I Jack wysłał im go z powrotem? Założę się, że na tym zarobił. Ile zapłacił Rogerowi? – Nie mówił. Nie sądziłem, że to ważne, więc nie pytałem. Nate jeszcze o niczym nie wie. Będę mu musiał powiedzieć. Chyba nie spodoba mu się to, co zrobił Jack, i co Porter i Claire zrobili z jego prezentem. – Postąpili bardzo nieładnie, ale nie winię Claire. Diana wspomniała, że to był pomysł Portera. – Gail lekko zmarszczyła brwi. – Wszystko jasne, Roger i Jack kłócili się o portret. Diana mówiła, że stał w gabinecie tamtego wieczoru. – I czego by to dowodziło? – Posłuchaj, Roger i jego siostra zginęli w tym samym miejscu. On został zamordowany, ona popełniła samobójstwo. Nie zastanowiło cię to? Co prócz obrazu ich łączy? On go dostał, ona go namalowała. Może w ich dzieciństwie coś się wydarzyło? Roger chciał, być może, zdradzić jakąś tajemnicę, a ktoś... niewykluczone, że Jack Pascoe... wolał, aby nikt się o niej nie dowiedział. Jej myśli przypominały ogród nieprawdopodobnych teorii. – Jaka tajemnica? Ze świstem wypuściła powietrze. – Nie wiem. – Podekscytowana lekko dotknęła jego przedramienia. Poczuł mrowienie. – Dowiedziałam się czegoś od Jacka. Margaret Cresswell w wieku piętnastu lat próbowała popełnić samobójstwo. Chciała się powiesić. Wysłano ją do szpitala psychiatrycznego. Wiedziałeś o tym? Jedna tragedia prowadziła do kolejnej. Anthony pokręcił głową. – Nie. Nate nigdy o tym nie wspominał. Nie mam pojęcia, czy on wie. Nieszczęśliwa kobieta. – Chlupot i pluskanie fontanny odbijały się echem od gęstej ściany zieleni. Anthony podszedł bliżej i oparł stopę o jej kamienne obramowanie. Pod liśćmi lilii śmigały płotki. – Przyjrzyjmy się faktom. Roger przyszedł do gabinetu Jacka około dziewiątej trzydzieści. Rozmawiali przez dziesięć minut. Roger wychodząc, trzasnął drzwiami. Mniej więcej o dziesiątej kupił w sklepie butelkę whisky. Nie wiemy, o której tu wrócił. Zaparkował przecznicę dalej i zaczął pić. Może próbował zabić czas, a może chciał dodać sobie odwagi. Do ogrodu wszedł przez bramę. Zakradł się. Dlaczego? Gail podeszła bliżej. Twarz błyszczała jej od potu. – Właśnie, dlaczego? – Bo szukał żony. Roger podejrzewał Nikki, że go zdradza. Załóżmy, że przyszedł tu po nią. Jack zapewnił go, że u niego jej nie ma. Roger wyszedł, ale nie wierzył Jackowi, więc wrócił. Ktoś za nim szedł albo czekał tu na niego. – Jack? – spytała Gail niepewnie. – Sądzisz, że sypiał z Nikki? – To tylko przypuszczenia. – Anthony się roześmiał. – Chwileczkę. Może to nie ma znaczenia, ale... kiedy rozmawiałam z Dianą, spytałam ją tylko, jak znalazła ciało Rogera, a ona opowiedziała mi, kiedy wróciła do domu i jak całą noc rozmawiała z Jackiem, i o czym gadali... Co ci przychodzi do głowy, kiedy słyszysz takie wyjaśnienia? – Że ktoś tu kłamie. – Może masz rację co do Jacka i Nikki, ale nie mam pojęcia, jak moglibyśmy to udowodnić. Anthony zdjął stopę z obramowania zbiornika. – Chodź, zobaczymy, którędy nasz morderca się tu dostał. Od południowej strony działkę otaczał płot. Kamienna ścieżka skończyła się, przechodząc w rozmiękły dywan opadłych liści. Anthony szedł pierwszy, patykiem odgarniając pajęczyny. Dotarli do butwiejącego, drewnianego ogrodzenia. Połamane sztachety oplatała winorośl. Znalazł furtkę i nacisnął zardzewiałą, metalową klamkę. Otworzyła się bezgłośnie. Gestem wskazał Gail, aby szła przodem i odsuwając się na bok, zawadził ramieniem o wilgotne, pokryte pleśnią drewno. – Cholera. Pobrudził koszulę z egipskiej bawełny. Miała krótki rękaw, była doskonała na takie upalne dni. Potarł plamę, rozsmarowując ją jeszcze bardziej. Usłyszał, że Gail śmieje się cicho. – Następnym razem włóż starą – poradziła, wymijając go. Przez chwilę patrzył na szew jej spodenek wcinający się lekko między dwie idealne krągłości pośladków. Na długie nogi. Oddalił te myśli od siebie. Piaszczysta droga za płotem kończyła się na lewo od nich kępą splątanych zarośli, zasłaniających widok na wodę. Po przeciwnej stronie znajdowała się zachwaszczona, wolna działka. Samochody, które nie zmieściły się na podjeździe domu Jacka Pascoe, zatrzymały się właśnie tam. Gail zrobiła kilka zdjęć i wróciła za ogrodzenie. – Dlaczego zabójca nie zastrzelił go poza posesją? Po co wchodził na teren? – Bo w środku był sam. Na ulicy mógł się pojawić jakiś samochód. – Wrócili do fontanny. – Nie sądzę, aby morderca czekał tutaj – powiedział Anthony. – Musiałby wiedzieć, że Roger przyjedzie tu ponownie. Załóżmy, że go śledził. Dwie kule trafiły Rogera w pierś, a to znaczy, że się odwrócił, aby zobaczyć, kto za nim idzie. W policyjnym raporcie wspomniano o śladach prochu na koszuli. Zabójca podszedł blisko, być może na odległość metra. A ofiara stała i czekała. Dlaczego? – Bo zabójca miał broń. – Nie. Bo Roger go znał. Przy fontannie Anthony odtworzył całe zajście. – Morderca woła Rogera po imieniu. Roger się odwraca. Rozpoznaje głos i zastanawia się, co ten człowiek tutaj robi. Pozwala mu się zbliżyć. Potem zabójca wyciąga broń. Strzela dwa razy, prosto w pierś Rogera. – Anthony dotknął własnej klatki piersiowej. – Zdumiony Roger się cofa. Trzeci strzał trafia go tu, w górną część ramienia, pod kątem, kiedy się odwraca. Teraz rzuca się do ucieczki. Czwarta kula w plecy. Krew znaleziono na ścieżce tu... i tu. Idąc powoli, Anthony wskazał miejsca. – Roger pada. Instynktownie podnosi ręce, aby się osłonić. Pocisk przechodzi przez nadgarstek i grzęźnie w ziemi. Zabójca staje nad ofiarą, celuje uważnie i... dwie kule w lewe oko. Pęka czaszka. Krew wsiąka w grunt. Morderca bierze portfel Rogera i jego roleksa... Anthony odwrócił się, słysząc słaby jęk. Gail siedziała na ławce z głową między kolanami. – Gail! – Kilka szybkich kroków i znalazł się przy niej. Podniósł ją za ramiona. Miała zsiniałe usta. – Nic mi nie jest. Tylko... chyba trochę za wiele szczegółów. – Ay, Diós. Przepraszam. – Rozejrzał się. Przypomniał sobie kurek przy fontannie. Wyjmując chusteczkę, pobiegł do kranu i odkręcił go. Woda chlusnęła gwałtownie i opryskała błotem jego lniane spodnie. Nie zwrócił na to uwagi, zaniósł mokrą chustkę Gail i przycisnął materiał do jej czoła. – Popatrz na mnie, corazón. Sekundę po tym, jak wymknęło mu się czułe słowo, Gail wzięła od niego chustkę i odsunęła się. Anthony zacisnąwszy zęby, patrzył na skamieniałe muszle w bruku. – Dziękuję ci – powiedziała. Równo złożyła chusteczkę na nagim udzie. – Upiorę ją i zwrócę ci. – Wyślesz pocztą? – spytał ironicznie. Spojrzała na niego. – Możesz ją odebrać jutro w moim biurze. Opanował się. – Czujesz się już lepiej? – Nic mi nie jest. – Odetchnęła głęboko. – Dziękuję ci. Naprawdę. – Wstała i sięgnęła do torebki po nową rolkę filmu. – Chodźmy, gorąco tu. Znowu ogarnęło go to dziwne wrażenie, że czas się cofnął. W ogrodzie było tak cicho. Jakiś ptak, szept liści. Słońce nakrapiało ścieżkę pod ich stopami. Te same buty miała na sobie, kiedy zeszłej zimy spacerowali razem dwadzieścia razy – osiem kilometrów – wokół pokładu „Sovereign of fhe Seas”. Powoli podniósł wzrok. Łagodna krzywizna nóg, ostro zaznaczone kolana. Przez chwilę zatrzymał się na wysokości jej szortów. Nogawki z mankietami, w które wsypywał się piasek na plaży w Captiva Island. Gail przytulała się do niego, gdy razem patrzyli na zachód słońca. Sześć miesięcy temu – a może sześć dni, wszystko jedno – rozpinał tę samą koszulkę, te małe okropne guziczki, które teraz unosiły się i opadały na krągłości jej piersi. Uniósł wzrok i spojrzał jej w twarz. – Gail, tak bardzo żałuję tego... co się z nami stało. Popatrzyła na niego, po czym spojrzała w dół, na aparat, który brzęczał, przewijając film z powrotem do bębenka. Wytrząsnęła go na dłoń i wrzuciła do środka nowy. – Niczego nie żałuj. Mieliśmy szczęście, że w porę się opamiętaliśmy, prawda? Jestem pewna, że czujesz to samo. – Pokrywa aparatu zamknęła się z trzaskiem. – Prawdę mówiąc, wszystko dobrze się ułożyło. Wygląda na to, że się przeniosę na Wyspy Dziewicze. Oboje z Dave’em uważamy, że tak będzie lepiej dla Karen. Przynajmniej będzie miała dwoje rodziców w tej samej strefie czasowej, więc chyba nie powinieneś niczego żałować. Gail zarzuciła torebkę na ramię i ruszyła w stronę pergoli. Anthony przez moment wpatrywał się w plątaninę zieleni. Miał wrażenie, że spod ziemi dobywa się szczęk krat i wycie. Wiedział, że jeśli otworzy usta, przemówi głosem diabła, nie własnym. Kilka razy odetchnął powoli, po czym wstał z ławki i ruszył za Gail. Czekała na niego na zakręcie. Przyjrzała mu się, aby sprawdzić, czy nie był zły. – Zanim pójdziemy, chcę jeszcze sfotografować ten murek nad wodą. Ten, na którym siedzieli Nate i Bobby. Skąd w niej tyle zimnej krwi? Anthony’ego bolało całe ciało, tak wiele wysiłku kosztowało go zapanowanie nad sobą. Nim zrozumiał jej pytanie, najpierw musiał powtórzyć je sobie w myślach. – Nie, nie wiem. Nie wiem po co ci ten murek? – Robię zdjęcia wszystkiego. Wyszli spod zasłony pergoli na słońce. Na werandzie domu Jacka Pascoe nie było nikogo, tylko para wentylatorów pod sufitem obracała się powoli. Anthony usłyszał muzykę. Dochodziła z małego, białego domku w głębi ogrodu. Czarny pies leżał na ganku pod huśtawką. Podniósł głowę i obserwował ich. Ścieżka skryła się w cieniu drzew. Stopy szeleściły w opadłych liściach. Gałęzie się poruszyły i Anthony poczuł chłodny wiatr na twarzy. Słuchał Gail planującej rozmowę z wdową po Rogerze. Zastanawiała się, o co ją zapytać i czy spotkać się z nią przed, czy po rodzinnej wyprawie łodzią Cresswellów w następny weekend. Mówiła, nie patrząc na niego. Anthony wrócił myślami do tego, co powiedziała przy fontannie. Wyjazd na Wyspy Dziewicze. Chciała zostawić swoją praktykę, matkę, przyjaciół, krewnych i przejechać dwa i pół tysiąca kilometrów, aby być z mężczyzną, którego przestała kochać. Oczywiście, była jeszcze Karen, ale Anthony nie wierzył, aby kobieta, mając wybór, posunęła się tak daleko nawet dla córki. Łatwiej płacić za bilety lotnicze. W co ona grała? Wiatr splątał jej włosy. Nie umalowała się dzisiaj, ale jej skóra błyszczała różowo. Wysoko trzymała małą bródkę, przez co musiała odrobinę spuścić rzęsy. Chowała się przed nim? Podeszli do murku. Gail robiła zdjęcia, a Anthony usiadł na ławce przy pomoście, w cieniu małego hangaru – drewnianego budynku nad płytszą częścią zatoczki. Pod dachem stała przycumowana mała motorówka. Key Biscayne leżała na północny wschód, Elliot Key na południe od niej. Namorzyny zasłaniały widok na drapacze chmur w centrum. Mógł uwierzyć, że się jest pięćdziesiąt kilometrów od miasta. Woda z cichym pluskiem rozbijała się o stosy kamieni. Anthony wyciągnął ramiona wzdłuż oparcia ławki i oparł kostkę jednej nogi na kolanie drugiej. Wróciło ciepłe uczucie w jego piersi. Stojąca dziesięć metrów od niego Gail odwróciła się. – Zamierzam zrobić zdjęcie hangaru. Zechcesz się przesunąć? – Uśmiechnął się i pokręcił głową, a potem pomachał, kiedy spojrzała przez obiektyw. Gail wyłączyła aparat. – W porządku. To już chyba wszystko. – Chodź i usiądź tu na moment. W cieniu jest chłodniej. – Nie, powinnam już wracać. Karen czeka – powiedziała, ale nie ruszyła do samochodu. Stała, patrząc na niego. – Co u niej słychać? – spytał. – Przykro mi, że już jej nie widuję. Czy mogę tak powiedzieć, nie denerwując cię? Zauważył, że odetchnęła i uśmiechnęła się. Odrobinę opuściła głowę. – Tak, możesz. U Karen wszystko świetnie. Wspaniale spędziła wakacje i cieszy się, że jest już w domu. Aha. Gail wcale nie zamierzała jechać na Wyspy Dziewicze. Anthony uniósł brwi. – A twoja matka? Dobrze się czuje? Pozdrów ją ode mnie. Gail zeszła z murku na nabrzeże i przeszła pod dachem hangaru. Usiadła na drugim końcu ławki. – No właśnie. Miałam ci powiedzieć, że mama zmieniła się w szpiega. Wypytywała przyjaciół o Cresswellów i... wprawdzie nie mam nic konkretnego, ale miałeś rację. Udają bliskość, ale to tylko pozory. Anthony spojrzał na nią. Uśmiechnął się. – Możesz mi napisać wszystko w raporcie. A przy okazji, jak Bobby Gonzalez wyjaśnił sprawę alibi? Rozmawiałaś z nim? Odpowiedziała dopiero po chwili. – Zostawmy to na jutro, do spotkania w moim biurze. Patrzył na nią uporczywie. Zmieszała się i odwróciła wzrok. – Wiesz, Gail, potrafię poznać, kiedy coś się dzieje. O co chodzi tym razem? – O nic nie chodzi. Porozmawiamy o tym jutro. Chciała wstać, ale przytrzymał ją za pasek od torebki. – Zanim poświęcę kolejną godzinę na pomoc temu idiocie, chciałbym wiedzieć, gdzie, do diabła był, gdy mordowano Rogera Cresswella. – Spojrzał prosto na nią, unosząc brwi. – No gdzie? – Był z przyjacielem. Później o tym porozmawiamy. Anthony kilka razy lekko pociągnął ją za pasek. – Z jakim przyjacielem? Przecież mamy ten sam cel, prawda? Dlaczego masz przede mną tajemnice? Westchnęła. Głęboko. Z żalem. – Naprawdę mi przykro, Anthony. Kilka sekund trwało, zanim zrozumiał nieprawdopodobne wyjaśnienie. – Nie... z moją córką? – Tak. Angela miała z tobą porozmawiać. Rozumiem, że tego nie zrobiła. Bobby’emu zepsuł się samochód. Odwiozła go o ósmej do Jacka i zabrała stamtąd mniej więcej za kwadrans dwunasta. Godziny się zgadzają, tylko że Bobby był z Angelą, a nie z Seanem. Mniej więcej do trzeciej siedzieli w jego mieszkaniu w South Beach. Anthony podniósł ręce. – Nie, nie, byłem tamtego wieczoru w domu. Poszła spać przed wpół do jedenastej. Nie mogła wyjść. Mamy system alarmowy. – Dziewczyny w tym wieku potrafią być bardzo pomysłowe. – Jak cholera. – Bobby nie chciał, żebyś się dowiedział, więc podał policji imię Seana. Postąpił głupio, ale zrobił to dla Angeli. – Mówiła mi, przyrzekała, że będzie się trzymała od niego z daleka! Jak długo o tym wiesz? – Od dwóch dni. Bobby chciał, żeby Angelą sama ci o tym powiedziała. To ona mniej więcej półtora tygodnia temu poprosiła mnie, bym pomogła Bobby’emu. – Por que no me. Dlaczego mi nie powiedziałaś? – Bo nie donoszę na przyjaciół. – On ledwie skończył szkołę średnią! Był aresztowany i pali trawkę. Sądzisz, że pozwolę, by moja córka przebywała z kimś takim? Pochwalasz to? – Przestań na mnie krzyczeć, Anthony. Jeśli wspomnisz o tym choć słowo memu klientowi, wyrzucę cię z biura. – Skurwysyn. – Och, zamknij się. Nikogo nie będziesz zabijał. Bobby jest uczciwym, młodym człowiekiem i Angelą go kocha. Pogódź się z tym. Przez jego głowę przemknęła myśl. – Czy oni...? – Skąd mam wiedzieć? – Uważasz, że to zabawne, tak? – Uważam, że zachowujesz się idiotycznie. Anthony otworzył usta, aby coś jeszcze powiedzieć, ale zrozumiał, że to nie ma to sensu. Oparł łokcie na kolanach i schował głowę w dłoniach, wpatrując się w nierówne deski pomostu. Jak mógł tak pokpić sprawę z córką? Dlaczego prowadziła potajemne życie? Jakich innych kłamstw strzegła? – Wiedziałem, że pewnego dnia ją stracę, ale nie spodziewałem się tego tak szybko. Nie w taki sposób. – Anthony, nie straciłeś jej. – Usłyszał, że Gail westchnęła. – Jest zwyczajną nastolatką z chłopakiem, którego nie lubi jej ojciec. To niewiarygodnie typowe. – Zaczekaj, aż Karen zacznie to robić i wtedy mi powiesz, że to typowe. – O Boże. – Co ja mam jej powiedzieć? Że nic się nie stało? – Powiedz tylko... że ją kochasz i masz nadzieję, że będzie odpowiedzialna. – Świadoma, że nie takiej rady oczekiwał, Gail wzruszyła lekko ramionami. Anthony odgarnął włosy obiema rękami. – Tak. Masz rację. – Westchnął. – To nie będzie łatwe, ale... Porozmawiam z nią. Będę... delikatny. Jak święty. Śmiech Gail zafalował niczym woda zmarszczona lekkim podmuchem wiatru. – Chyba upał rzucił ci się na mózg. – Spojrzała na zegarek. – Naprawdę muszę już iść. Wstał. – Odprowadzę cię do samochodu. Spojrzała na niego, potem odwróciła wzrok. Zeszła z pomostu z powrotem do ogrodu. Dogonił ją. Sięgnęła do torebki i wyjęła okulary przeciwsłoneczne. – Pytałeś Nate’a o palenie trawki z Bobbym? – Gail, posłuchaj mnie. Podczas rozmowy z Nate’em nie wspominaj o tym. To nie ma znaczenia. – Wyznaczasz granice naszej rozmowy? – Nie tak bym to określił. – Ale ja tak. – Posłuchaj mnie, Nate nie poszedł za Bobbym z domu. Siedział sam na ganku chatki i pił drinka. Myślał o żonie i o tym, jak zmarła. Potem zobaczył, że ktoś idzie w stronę wody. Zaciekawiło go to i postanowił zobaczyć kto. To wszystko. A co do marihuany... Nate jest tym zażenowany. Nie ma nic na swoje usprawiedliwienie, nie bardzo pamięta całe zajście i nie ma ono znaczenia dla sprawy, więc nie mów o tym. Nie pozwolę mu odpowiedzieć. – W porządku. – Gail długimi krokami szła szybko w stronę domu. Spojrzała na Anthony’ego. – Chciałabym zapytać go o żonę. – Znowu Maggie. Naprawdę wierzysz, że kobieta, która nie żyje od trzech lat, może nam coś wyjaśnić? – Podniósł ręce. – No dobrze. Chcesz ganiać za obrazem? Proszę bardzo. Weszli pod zadaszenie i minęli małą czerwoną hondę. Czarne eldorado Anthony’ego stało w cieniu. Wyjął kluczyki. Gail zaczęła grzebać w torebce w poszukiwaniu swoich. – Zawsze na samym dnie – mruknęła. – O której mam przyjść do twojego biura? – Powiedziałam Bobby’emu, że na dziewiątą trzydzieści. Może być? – Przyjdę trochę wcześniej – powiedział. – Będziemy mogli omówić postęp sprawy. – Pewnie. Zdążysz przeczytać w raporcie, czego się dowiedziałam od mamy. – Ach raporty. Skoro tak, to przyniosę swój. Roześmiała się. – Do zobaczenia jutro. Patrzył, jak wsiada do samochodu i włącza silnik. Zapaliły się światła cofania. – Gail, zaczekaj! Podszedł i zastukał w drzwiczki po stronie pasażera, otworzył je i wsiadł do środka. Z wywietrzników płynęło chłodne powietrze. Spojrzała na niego przez szkła ciemnych okularów. – Miałem porozmawiać z tobą o domu. Zupełnie zapomniałem. – O jakim domu? – O naszym. Tym w Grove. Musimy podjąć decyzję. Silnik wciąż pracował, a Gail zaciskała dłonie na górnej części kierownicy. – Myślałam, że Raul się wszystkim zajmuje. – Znalazł kupca. Może od razu podpisać umowę na czterysta tysięcy. Jeśli zaczekamy, możemy dostać więcej. – Zaczekamy? Przecież chciałeś natychmiast sprzedać ten dom niezależnie od kwoty. – Owszem, ale... po co się spieszyć? – Rób, jak chcesz – odparła. – Dom i tak jest twój. Anthony pokręcił głową. – Mówiłaś Raulowi, by zwrócił mi pieniądze, które ci dałem. Dałem. Nie chciałem, aby to była pożyczka. – Sądzę, że powinniśmy zadbać o to, by nasze stosunki pozostały wyłącznie oficjalne. Dałeś... pożyczyłeś mi pieniądze, bo byliśmy zaręczeni. Niektóre obietnice z tamtego okresu już nie obowiązują. – Posłuchaj mnie, Gail. – Odwrócił się na siedzeniu, aby spojrzeć jej prosto w oczy, i z wielkim wysiłkiem powstrzymał się od wzięcia jej za ręce. – Wydałaś na ten dom wszystkie oszczędności. Nie podpisałabyś tej umowy, gdybym ja tego nie pragnął. – Do niczego mnie nie zmuszałeś. – Kiedy miałaś problemy finansowe w biurze, brakowało ci pieniędzy. Pomogłem z chęcią. Nigdy nie uważałem tego za pożyczkę. Potem, gdy zerwaliśmy ze sobą, tyle przeszłaś... czuję się za to odpowiedzialny. Przeniosłaś się do mniejszego biura. Straciłaś połowę klientów. Chcę, żebyś odzyskała dawną pozycję. Właśnie tak powinienem postąpić. Nie sądzisz? Zawahała się. – A czesne Karen? Prywatna szkoła dużo kosztuje. Jak długo musisz czekać, żeby kupić nowy dom? – Mówił najłagodniej, jak potrafił. – Gail? Nie powinnaś narażać przyszłości swojej i Karen tylko dlatego, że jesteś na mnie zła. Jej dłonie puściły kierownicę i opadły na kolana. – No, dobrze. Zaczekajmy więc. Jeśli tobie to naprawdę nie robi różnicy. – Żadnej, słowo honoru. Rozejm? Zdobyła się na uśmiech. – Rozejm. Naprawdę nie chcę być taka... Boże, taka okropna. Wyciągnął do niej dłoń. Jej palce splotły się z jego palcami. Poczuł ciepło jej ręki. Uniósł jej dłoń i delikatnie pocałował. To nic nie znaczyło. Taki gest dwojga przyjaciół. Robił to już setki razy, ale teraz nie potrafił rozluźnić uścisku. Popatrzył na nią znad dłoni, która zdawała się przyklejona do jego warg. Coś przesunęło się w jego piersi, jakby ktoś rozwiązał węzeł. Jego ciało ogarnął ogień. Rumieniec wypłynął mu na policzki. Chwycił jej okulary za nasadkę na nosie i ściągnął je. – Anthony, nie. Proszę. Gdyby jej głos nie zadrżał przy słowie „proszę”... Pochylił się ku niej. Odwróciła głowę i poczuł kącik jej warg, miękkość policzka. Objął jej twarz dłońmi i przycisnął jej usta do swoich. Chciał przelać w nią siebie. Znaleźć dźwignię, opuścić oparcie. Wysokie tony, wibracje, jakieś tłumione słowa na jego wargach. Ręce na jego piersi, odpychające go. Ledwie to dostrzegł. Chciał ją przytulić, pokazać jej. Całować, aż mur ustąpi i przypływ przedrze się przez wyłom. Szarpnęła głowę w tył i spojrzała na niego tak, jakby stała przed ścianą ulewnego, kłującego deszczu. – Zabieraj ręce. – Gail... – Zabrakło mu tchu. – Wynoś się z mego wozu. Sięgnął do klamki. Miał ochotę ją wyrwać. Zgrzytnął zębami. – O co ci chodzi? Jak długo możesz żywić do mnie urazę? – Nie masz pojęcia, co zrobiłeś, prawda? – spytała przez zaciśnięte zęby. – Nawet gdybym potrafiła ci to wyjaśnić, nic by cię nie obchodziło. Powietrze w samochodzie wydawało się naelektryzowane. Jego ciało było tak napięte, że miał wrażenie, jakby pękały mu kości. Uśmiechnął się do niej spokojnie. – Dlaczego wcisnęłaś mi ten kit o wyjeździe na Wyspy Dziewicze do twego byłego męża? Nie wierzę ci. Dlaczego tak powiedziałaś? Chciałaś, żebym zareagował? Roześmiała się. – Mój Boże. Jesteś okropnym egoistą. Nie ma dla ciebie nadziei. – Powiedz mi, jaka jest prawda. Jestem ciekawy. De veras? Wyjeżdżasz? Jej oczy miały kolor chłodnego błękitu. – Tak. – Mam cię błagać, żebyś została? Nie licz na to. Powinnaś mieć mężczyznę, po którym możesz deptać. – Wynoś się z mego samochodu, do cholery! Wysiadł i mocno pchnął drzwiczki. – Żegnaj! Żegnaj na zawsze! Spod tylnych kół samochodu sypnął żwir. Kurz zawisł w powietrzu. Oddychał przez zęby. – Idiotka. Przeklinał siebie za to, że tak wspaniałomyślnie się zgodził zaczekać ze sprzedażą domu. Powie Raulowi, by pozbył się go natychmiast. Wykorzystała jego słabość, ha? – Pieprzę ten dom. Był głupcem, że ją pokochał. Powiedział jej to tego dnia, gdy zerwali, i wciąż w to wierzył. Naiwnie wmawiał sobie, że prócz ostatniego skurczu pożądania pozostała choć odrobina tej miłości. Zniszczyła ją jednym szybkim uderzeniem kolana w cojones. „Nie ma dla ciebie nadziei”. Popełnił grzechy niewybaczalne, czarne jak jego dusza. Akademik Stanford Residence Hall uniwersytetu w Miami był samotnym, dwunastopiętrowym, beżowym blokiem, wznoszącym się na brzegu spokojnego jeziorka z fontanną, która strzelała wysoko w powietrze. Szarzało już, gdy Anthony wjechał na teren uniwersytetu. Nie miał ochoty narażać się na całą tę procedurę biurokratyczną, aby dostać przepustkę dla gościa i nie mógł znaleźć żadnego miejsca parkingowego, zatrzymał więc samochód obok hydrantu – w połowie na trawie, w połowie na chodniku. Oglądał ten budynek przed dwoma tygodniami, ale teraz, gdy wokół kręciło się mnóstwo studentów, wydał mu się inny. Poszedł do portierni, przedstawił się i powiedział, że chciałby się zobaczyć z córką, Angelą Quintaną, studentką pierwszego roku, która mieszkała w pokoju... nie mógł sobie przypomnieć numeru, ale córka go oczekiwała. Portier poprosił go o jakiś dokument, dał do podpisania papier i kazał zaczekać. Kwadrans później otworzyły się drzwi windy i wyszła z niej szczupła dziewczyna w dżinsach i T-shircie. Rozejrzała się. Jego krew, jego życie. Uśmiechnął się i podniósł rękę. Piekły go oczy. Miał wrażenie, że wzięła głęboki wdech, zanim ruszyła ku niemu korytarzem. – Hola, papi. – Spojrzała na niego. – Chciałeś ze mną porozmawiać? Przygładził opadające mu na czoło włosy. – Tak. Czy możemy gdzieś usiąść? Zajęli najdalej stojącą grupę zielonych foteli i kanap. Angela splotła ręce na kolanach i popatrzyła na tatę. Dzielił go od niej niski stolik zaśmiecony uniwersyteckimi gazetami, pogniecionym papierem i pustym kubkiem. Anthony podniósł kubek i papier, ale nigdzie nie zauważył kosza, więc odstawił je z powrotem na blat. Skinął w stronę namalowanej na jej koszulce maskotki drużyny Hurricanes. – Ładne. Widzę, że już się wczuwasz w tutejszą atmosferę. – Tato? Czy wszystko w porządku? Dotknął brody, uświadamiając sobie, że ostatni raz golił się bardzo wcześnie rano, potem zauważył błoto na dole nogawek spodni i brudną plamę na rękawie koszuli. Potarł zabrudzenia. – Wcześniej byłem w lesie. Pracuję nad pewną sprawą. – Żałował teraz, że podczas rozmowy przez telefon nie zaproponował, aby się spotkali w innym miejscu. Wyciągnął rękę i przykrył jej dłoń swoją. – Ostatnio jestem zbyt zajęty. Poświęcałem ci za mało uwagi, prawda? Może to moja wina. Ciemne oczy córki spojrzały na niego niepewnie. Jej włosy przypominały kurtynę, przytrzymywaną z obu stron złotymi spinkami. Rozejrzał się. W korytarzu byli jeszcze inni, ale nikt nie zwracał uwagi na niego i córkę. Pochylił się ku niej, starając się mówić cicho. – Angelo, znaczysz dla mnie więcej niż wszystko na świecie. Wiesz? Skinęła głową. – Rozmawiałem dziś z Gail Connor. Pamiętasz ją, prawda? Oczywiście, że tak. – Przerwał na moment, by zebrać myśli. – Powiedziała mi o czymś, co mnie bardzo zaniepokoiło. Nie mogłem w to uwierzyć. Mówiła, że się spotykasz z Bobbym Gonzalezem. Czy to prawda? Angela spuściła oczy. – Nie gniewam się na ciebie, ale bądź ze mną szczera. To prawda? – Tak. – I byłaś z nim w tę noc, kiedy zamordowano Rogera Cresswella? Ponownie skinęła głową i skurczyła się w fotelu. – Jak wydostałaś się z domu bez mojej wiedzy? – spytał Anthony łagodnie. – Wyłączyłaś alarm? Jeszcze jedno skinienie. – I byłaś z nim aż do trzeciej nad ranem? Tak czy nie? Łza spłynęła jej po policzku. Wargi ułożyły się w słowo „tak”. Odchrząknęła. – Chciałam... Chciałam do ciebie zadzwonić dziś wieczorem. – Zadzwonić do mnie? Wstydziłaś się porozmawiać ze mną twarzą w twarz? Przyznać, że źle postąpiłaś? Nie wiem, co mam powiedzieć, Angelo. Rozczarowałaś mnie. Twoja matka też będzie musiała się o tym dowiedzieć. Co mam jej powiedzieć? – Popi, proszę. Nic nie rozumiesz. – Owszem, rozumiem. Jesteś zakochana, ale maleńka, miłość to więcej niż seks. Seks jest oczywiście wspaniały i potrzebny, w przeciwnym razie nie byłoby nas tutaj, ale jest na to stosowna pora i trzeba wybrać właściwą osobę. Właściwą osobę, Angelo. To ważne. Twoja matka i ja próbowaliśmy cię nauczyć, że życie jest zbyt cenne, aby oddawać je komuś, kto nie ma nic do zaoferowania. Młodemu chłopcu bez wykształcenia. Bez pieniędzy. Z kartoteką policyjną. Takiemu, który pali marihuanę. Czy nie zasługujesz na coś więcej? – On niczego nie pali! – Cii! – Anthony uniósł rękę. – Tak, Angelo. To prawda. Zastanawiałem się nad wszystkim długo i myślę, że będzie lepiej, jeśli po tym semestrze wrócisz do New Jersey i zamieszkasz z matką. Ja nie daję sobie rady. Ciekło jej z nosa. Anthony sięgnął po chusteczkę, ale przypomniał sobie, gdzie ją zostawił. Rozejrzał się po hallu i spostrzegł, że kilku studentów odwróciło głowy, jakby wcześniej im się przyglądali. Angela wytarła nos w brzeg koszulki. – Nie wyjadę! Bobby i ja się kochamy. Bolało go serce. – Kochanie, posłuchaj mnie. Kiedy mężczyzna jest bardzo młody, pragnie od dziewczyny tylko jednego. Może się tego wypierać nawet przed sobą... a na pewno przed tobą, ale to prawda. Dla niego to nie jest prawdziwa miłość. – Jak możesz... – Jej głos załamał się. Zaczerpnęła tchu. – Jak możesz się upijać, przyjeżdżać tu i mówić mi... – Angelo! Nie jestem... – Właśnie, że jesteś! Czuję to w twoim oddechu. Kiedyś taki nie byłeś! Pijesz, kiedy wychodzisz, i pijesz, gdy jesteś w domu. – Płakała. – Nie masz prawa mówić mi, jak mam żyć po tym, co sam zrobiłeś. – No dobrze, wstąpiłem do baru. Wypiłem dwa drinki. Masz rację, nie powinienem tak robić, ale nie zmieniaj tematu. Spojrzała na niego oskarżycielsko zaczerwienionymi oczami. – Nie. Ja mówię o tym, co zrobiłeś jej. – Komu? – Gail Connor. To... – Co ja zrobiłem? – Przez chwilę nie rozumiał. – Chcesz powiedzieć... kochanie, przecież jesteśmy dorośli. Proszę cię. – Przez ciebie jest w ciąży, prawda? Dlatego właśnie z nią zerwałeś i teraz musi sama wychować dziecko albo zdecydować się na aborcję, więc nie praw mi kazań o moralności. – Que me estas diciendo? – Znów się rozejrzał. – Angelo, dlaczego opowiadasz takie rzeczy? – Zniżył głos do szeptu. – To niemożliwe. My... się zabezpieczaliśmy. Byliśmy... bardzo ostrożni. Gdyby coś się stało, powiedziałaby mi, na pewno. Skąd ten szalony pomysł? Wytarła oczy. – Bobby mi powiedział. – Bobby? – Kręciło mu się w głowie. – Widział, jak Gail bierze leki na żołądek i je krakersy. Anthony się roześmiał. – To o niczym nie świadczy. Tylko dlatego, że kobieta przyjmuje leki... – Słyszał też, jak rozmawia przez telefon z kliniką. Anthony uniósł ręce. Po chwili przyszło mu do głowy wyjaśnienie. – Czy ty nie rozumiesz? Wymyśla historie, żeby cię do mnie zrazić. – Nie zrobiłby tego! Nie kłamałby! – Nie? A nie skłamał, nie mówiąc policji, że był z tobą? Nie kazał tobie kłamać? Czym się przez niego stałaś? – Przepraszam! – Angela wstała. Jej fotel przechylił się w tył, po czym z powrotem stanął na nogach. – Przepraszam, że cię tak rozczarowałam! Nie musisz się o mnie więcej martwić. Dostanę stypendium, a jeśli mi się nie uda, może nawet zrezygnuję ze studiów, ale przynajmniej będę żyła po swojemu. Ty hipokryto! – Odbiegła kilka kroków, odwróciła się raz jeszcze. Jej włosy zatoczyły krąg wokół głowy. – I zamierzam wziąć udział w eliminacjach do baletu. Nie możesz mnie powstrzymać! Spojrzeli na siebie. Angela wybuchnęła płaczem i pobiegła schodami w górę. – Angelo! Chciał ją gonić, ale zauważył kilkanaście wlepionych w siebie par oczu. Wszystkie rozmowy ucichły. Z godnością, powoli odwrócił się, przeszedł przez hall i pchnął drzwi. 18. – Skąd wziąłeś pieniądze, Bobby? – Już mówiłem. – Nie. Chcę usłyszeć nazwisko. Musisz podać nam nazwisko. Czy był to ktoś z przyjęcia u Jacka Pascoe? Mogę ci przeczytać osoby z listy. Bobby Gonzalez skrzyżował ręce na piersi. W pokoju było zimno. Szary kolor potęgował to wrażenie. Szare krzesła, stół, ściany. Nie miał pojęcia, która była godzina. Wcześnie. W pomieszczeniu nie zauważył zegara, a zapomniał zabrać z domu zegarek. – Kiedy będę mógł iść? – Nigdzie nie pójdziesz, punku. Detektyw Britton traktował go w porządku, ale ten drugi facet, chudy Latynos z brzydką cerą, wyglądał tak, jakby z chęcią chwycił Bobby’ego za włosy i walnął jego twarzą w stół. – Spokojnie. Pójdzie, jak tylko zdecyduje się pomóc samemu sobie – powiedział Britton. – No i jak będzie, Bobby? Chłopak wpatrywał się w przedmioty na szarym blacie stołu. Dwa kubki z zimną kawą. Kilka lukrowanych pączków na papierowym talerzu. I przezroczysta plastikowa torba z czerwoną taśmą na wierzchu, zawierająca trzy studolarowe banknoty. Gotówkę wyjęli z jego szarki nocnej w zeszły czwartek. Za kwadrans ósma tego ranka wrócili, waląc w drzwi, wkurzając jego współlokatorów. „Musimy wyjaśnić mały problem... kilka minut na komisariacie”. Bobby wciągnął dżinsy i koszulkę. Wsiadł na tylne siedzenie wozu. Myślał, że sobie poradzi. „Kilka pytań o pieniądze, które znaleźliśmy w twoim pokoju”. Nie zadzwonił do Gail Connor, ponieważ nie wiedział, po czyjej była stronie. Pracowała z Anthonym Quintaną, który pewnie pozwoliłby zamknąć Bobby’ego w więzieniu, gdyby mógł o tym decydować. Wszystko, byle odciągnąć go od Angeli. Poprzedniego wieczoru Bobby słuchał, jak Angela płacze w słuchawkę. Planowała przyjechać do niego około południa. Miał nadzieję do tego czasu wrócić do domu. Sierżant Britton podniósł przezroczystą plastikową torebkę za róg i zamachał nią. – Kto ci to dał, Bobby? – Nie pamiętam. – Kto to był, pogadamy z nim. Nazwisko. Tylko tyle musisz nam podać. Bobby w wyobraźni widział całą scenę – Sean Cresswell wachlujący się setkami. Nie sądził, aby to Sean zabił Rogera. Ktoś musiał pomylić numery seryjne banknotów. Albo gliniarze kłamali. Zastanawiał się, co powinien zrobić – nasłać gliny na Seana, czy trzymać gębę na kłódkę. Gdyby wydał Seana, jego problemy i tak by się nie skończyły. Sean mógł powiedzieć, że nic o pieniądzach nie wiedział. Jego rodzice zatrudniliby adwokata, który by dopilnował, aby Bobby wypadł jeszcze gorzej i wrócił do komisariatu. Britton wciąż coś mówił. Miał wyraźny akcent. Wyglądał na zmartwionego. Zdjął okulary i przetarł je serwetką. – Nie wiem, co mam z tobą zrobić, synu. Te trzy setki pochodzą z portfela Rogera. Jak tylko wrócą wyniki testów DNA krwi z tej twojej koszulki, prokurator okręgowy oskarży cię o morderstwo pierwszego stopnia. Nie chciałbym, aby do tego doszło. Drugi detektyw postawił stopę na krześle i pochylił się ku twarzy Bobby’ego. – Wyrwałeś mu portfel po tym, jak go rozwaliłeś, co? Wywalił cię z roboty, więc powiedziałeś sobie, że ten dupek jest ci coś winien. – Nie brałem jego portfela. Znaleźliście go u mnie? Znaleźliście roleksa? Britton podniósł okulary, obejrzał je pod światło, po czym założył. – Chcesz zostać skazany za morderstwo, którego nie popełniłeś? To głupie. Siedząc z założonymi rękami Bobby, wpatrywał się w ścianę przed sobą. – Chcę zadzwonić do mego adwokata. Chudy gliniarz się roześmiał. – Siksa – warknął. Britton wysunął krzesło i usiadł obok Bobby’ego, przysuwając się blisko. – Jesteś tu. Ja też. To nie sen. Powiedz, chronisz kogoś? Czy właśnie o to ci chodzi? Chcesz spędzić resztę życia w więzieniu? Daj spokój, Bobby, próbuję dać ci szansę. Skąd wziąłeś pieniądze? Gail Connor spojrzała znad kartek leżących na biurku – ostatniego raportu Anthony’ego Quintany. Anthony wciąż czytał jej notatki. Miała wrażenie, że oboje zrobili to samo: napisali raporty, aby uniknąć rozmowy. Aż do chwili, gdy zabrzęczał dzwonek w sekretariacie, nie miała pewności, czy Anthony przyjdzie. Pojawił się jednak i dotychczas udało im się rozmawiać, zachowując uprzejmy dystans. Oboje udawali, że wydarzenia poprzedniego popołudnia w ogóle nie miały miejsca. Gail spojrzała na zegar stojący na regale z książkami. Dziewiąta czterdzieści dwie. Bobby Gonzalez się spóźniał. Chciała poprosić Miriam, aby do niego zadzwoniła, ale przypomniała sobie, że Miriam tego dnia nie pracowała. Święto Pracy. Dzień wolny. Karen nie miała pojęcia, dlaczego mama pobiegła do biura. Gail obiecała wrócić około południa i resztę dnia postanowiły spędzić na plaży. Aby dowieść, że naprawdę ma taki zamiar, wyszła z domu w dżinsach i słonecznie żółtej koszulce. Spojrzała na Anthony’ego. Siedział w jednym z foteli dla klientów, z łokciem opartym o poręcz i swobodnie skrzyżowanymi nogami. Kartki raportu położył na udzie. Ze swego miejsca widziała sznurowany but z błyszczącej, brązowej skóry. Elegancka skarpeta znikała pod mankietem nogawki. Miał na sobie ciemnozieloną, dwurzędową marynarkę od Armaniego z delikatnymi paskami granatu pasującymi do spodni. Sygnet ze szmaragdem na prawej dłoni i ciężki, złoty pierścień na najmniejszym palcu lewej. Rozpiął kołnierzyk śnieżnobiałej koszuli. Zaczesane gładko do tyłu włosy układały się w fale. Ciemne brwi przypominały skrzydła. Opalona skóra błyszczała. Przypominał kota o lśniącej sierści. Policzek oparł o wyprostowane palce dłoni. Zauważyła, że przy rękawie brakowało guzika. Z materiału sterczała nitka. Dziwne. Najwyraźniej poczuł jej spojrzenie, bo podniósł głowę i na sekundę ich oczy się spotkały. Gail przeniosła wzrok na raport, który przyniósł. Zmusiła się do patrzenia na słowa, na ich bezładną mieszaninę. W nocy niewiele spała. Godzinę albo dwie. Leżała w łóżku, patrząc, jak zmieniają się cyfry na elektronicznym zegarku. Przejrzała pismo, ale nie miała ochoty czytać. W świadomość wciskało się nieproszone wspomnienie jego pocałunku. Gorące usta, jego język dotykający jej języka, dłonie więżące twarz zbyt mocno, aby mogła się wyrwać. Atak, naruszenie prywatności. Mimo to wciąż na nowo odtwarzała w myślach obraz tego pocałunku, a jej ciało reagowało zdradziecko. Chwilę później usłyszała szelest kartek. Anthony odłożył raport na biurko. Oparł ramię o poręcz fotela. – Sporo piszesz o portrecie Diany Cresswell. – Dziewczyna chce go zatrzymać i próbuję jej w tym pomóc. – Wciąż nie widzę związku z morderstwem Rogera. – Może go nie ma, ale... czy to nie dziwne, jak ten wątek wciąż powraca? Porter i Claire dają obraz Rogerowi, on sprzedaje go Jackowi Pascoe, Jack odsprzedaje go Nate’owi, a Nate daje go z powrotem Porterowi i Claire. Oni z kolei oddają go rodzicom Diany i tak trafia do niej... do domu, w którym zmarła Maggie. Nie zastanawiałeś się nad tym? Ciemne oczy patrzyły na coś ponad jej głową. Westchnął. – Nie. Uważam, że to interesujące, tylko tyle. Idź za tym tropem, jeśli chcesz, ale ja wolałbym się skupić na Rogerze. Twoja matka dowiedziała się o kilku sprawach, które, jak przypuszczam, nie są znane policji. Spróbujmy znaleźć więcej informacji. W procesach karnych, które prowadziłem, zwykle najoczywistsze motywy liczyły się najbardziej. Chciwość i żądza. Którego z naszych podejrzanych stać na jedno i drugie? Pytanie było retoryczne. Gail już je widziała oraz odpowiedź na nie w raporcie Anthony’ego. – Jack Pascoe – odparła. Anthony podniósł ręce. – Właśnie. Nikki Cresswell ma teraz udział w firmie wart dwadzieścia milionów dolarów. Diana mogła skłamać na prośbę Jacka. Z tego, co mówiłaś, wynika, że jej motywy były niewinne. Chciała chronić go przed zupełnie innego rodzaju posądzeniami. Wyobraź sobie, jak byłby podejrzany, gdyby policja wiedziała, że sypiał z żoną ofiary. – Nie mamy na to żadnego dowodu – zwróciła uwagę Gail. – Jeszcze nie. – Dlaczego Jack miałby zamordować Rogera we własnym ogrodzie? – Kto wie? Nie musimy dostarczać powodu. Wystarczą fakty, z których detektywi wywnioskują, iż Bobby Gonzalez jest niewinny. – Tak, chyba masz rację. Udawanie uprzejmości przyprawiało Gail o ból głowy. Ze stopami opartymi o otwartą do połowy szufladę biurka powoli kiwała się na fotelu w przód i w tył. Anthony odsunął mankiet, aby spojrzeć na zegarek – złoty Patek Philippe z paskiem we wzór skóry jaszczurki. – Mówiłaś dziewiąta trzydzieści? – Kazałam mu wziąć taksówkę. Powinien tu być lada moment. – Gail uśmiechnęła się przekonująco. – Kiedy z nim rozmawiałaś? – W piątek. – To wszystko wyjaśnia. Wczoraj wieczorem rozmawiałem z Angelą. Bóg jeden wie, co mu powiedziała. Pewnie, że papi skręci mu kark, kiedy go zobaczy. – Chyba nie straciłeś panowania nad sobą. – Nie, wcale. Ani razu nie podniosłem głosu. Byłem wzorem ojcowskiej troski, ale i tak się rozpłakała. Rozzłościła się. Stwierdziła, że nie mam prawa mówić jej, jak ma żyć. Nigdy nie widziałem takiej Angeli. Zupełnie tego nie rozumiem. – Nie martw się. Pewnie czuła się winna i starała się bronić. Rozpłakałaby się niezależnie od tego, co byś powiedział. – Możliwe. Muszę jakoś naprawić to, co się stało między nami. Gail spojrzała na telefon. – Może powinnam zadzwonić do Bobby’ego. – Za chwilę. – Anthony nieznacznie się uśmiechnął i powoli zabębnił palcami w udo. – Jak się ostatnio czujesz? – W porządku. Dlaczego pytasz? – Wczoraj o mało nie zemdlałaś i byłaś taka blada. – Wskazał jej twarz. – Teraz też wyglądasz trochę blado. – Siedziałam do późna z Karen. – Nie masz kłopotów z żołądkiem? Albo grypy? – Nie. Co za dziwne pytanie. Jego oczy przypominały promienie czarnego światła uważnie skanujące jej twarz. W skupieniu zacisnął wargi. Gail otworzyła górną szufladę biurka. – Prawie zapomniałam. Wyprałam i wyprasowałam twoją chustkę. Dziękuję ci za nią. Jest jeszcze coś, co już od dawna chciałam ci oddać. – Położyła chusteczkę na brzegu biurka i wyjęła małe aksamitne pudełko. Spojrzał na nie. – Co to? – Kolczyki. Te z akwamarynami. Powinieneś je zabrać. Kiedy zaniosłam je do twego biura przed miesiącem, Raul powiedział, że nie może ich wziąć. Anthony podniósł chusteczkę. – Nie, zatrzymaj je. Ładnie w nich wyglądasz. – Nie mogę. Naprawdę, to nie byłoby w porządku. Kosztowały mnóstwo pieniędzy. Daj je Angeli. – Odłożyła pudełko na skraju blatu, bliżej niego. Wygładził rogi chustki. – Nie chcę ich zabierać. Wrzuciła pudełko z powrotem do szuflady i zatrzasnęła ją. – Nie ma sprawy. Sprzedam te cholerne kolczyki i przekażę pieniądze na jakiś charytatywny cel. Roześmiał się. – Dziecinna reakcja. – Podobnie jak twoja. Zadzwonił telefon. Gail chwilę odczekała, po czym przypomniała sobie, że nie ma Miriam. Podniosła słuchawkę. – Biuro prawne... Bobby! Wreszcie. Gdzie jesteś...? Gdzie?! O Boże! Dlaczego do mnie nie zadzwoniłeś? – Co się dzieje? – spytał Anthony. – Zaczekaj. Zaczekaj chwilę. – Gail zasłoniła dłonią dół słuchawki. – Jest w komisariacie. Frank Britton do niego przyjechał i Bobby pojechał z nimi. Nie mogę uwierzyć, że zrobił coś tak głupiego! – Został aresztowany? – Bobby? Aresztowali cię? – Spojrzała na Anthony’ego. – Zabrali go na przesłuchanie. Co mam mu powiedzieć? Anthony wstał i wyciągnął rękę ponad biurkiem. – Daj mi go. Gail spojrzała na niego. – Co zamierzasz? – Daj mi słuchawkę. – Bobby? Jest tu Anthony Quintana. Chce z tobą porozmawiać... W porządku. Naprawdę. On ci pomoże. – Podała mu telefon, modląc się, aby nic się nie stało. Odsunął połę marynarki, kładąc dłoń na biodrze i zaczął powoli krążyć po gabinecie ze słuchawką przy uchu. – Bobby. Mówi Anthony Quintana. Jesteś w komisariacie policji Metro-Dade, zgadza się? Chcę, żebyś uważnie wysłuchał tego, co teraz powiem i potem mi wszystko powtórzył. „Mój adwokat jest w drodze i kazał mi nic nie mówić”. Teraz powtórz. Co przed chwilą powiedziałem? „Mój adwokat jest w drodze...” Podłogi w hallu departamentu policji Metro-Dade lśniły. Stało tam biurko recepcji i szklane gabloty z przedmiotami z laboratorium kryminalnego. Gail próbowała się im przyjrzeć, ale nie mogła przestać nerwowo krążyć. Anthony, oparty ramieniem o ścianę, czytał sportowy dział „Herald”. W końcu pojawił się detektyw – partner Franka Brittona, którego Gail widziała w mieszkaniu Bobby’ego, kiedy przyszli z nakazem rewizji. Przybysz zaczekał, aż dyżurny sierżant wyda odwiedzającym przepustki, po czym przeprowadził ich do windy przez przeszklone drzwi. W biurze wydziału zabójstw, w labiryncie szarych przepierzeń sierżant Britton rozmawiał z jakimś mężczyzną. Gail zwróciła uwagę na wojskową fryzurę, druciane okulary i umięśniony tors. Kabura u jego pasa była pusta, ale nieznajomy, podobnie jak całe otoczenie, sprawiał, że żołądek Gail dawał o sobie znać. Britton przerwał rozmowę i patrzył, jak się zbliżają. Uścisnął dłoń Anthony’ego. – Frank. – Kogo my tu mamy – powiedział Britton. – Witam ponownie, panno Connor. No, no, postarała się pani o solidne posiłki. – Powinienem złożyć skargę – powiedział Anthony. – Przesłuchujecie podejrzanego pod nieobecność jego adwokatów. – Jeśli zakaże tego Sąd Najwyższy, zastanowię się. Bobby zgodził się z nami porozmawiać. Nie został zatrzymany. Gdybyśmy wszystko robili według waszych zasad, nigdy nie zamknęlibyśmy żadnej sprawy. – Gdzie on jest? – spytała Gail. Britton skinął głową w stronę szarych drzwi kilka metrów od nich. – Tam. Pytaliśmy go o gotówkę, którą zabraliśmy z jego mieszkania. Nowiutkie banknoty. Dwa są w sekwencji z tymi, które znaleziono w kopercie w samochodzie Rogera Cresswella. Bobby twierdzi, że ktoś mu te pieniądze pożyczył. Nie chce powiedzieć, kto. W jego interesie byłoby podanie nam nazwiska. Chcecie tam wejść i spytać go, o co chodzi? – Panna Connor zabierze Bobby’ego na dół. A ja z tobą chwilę porozmawiam, Frank. Jechali autostradą na południe. Gail spojrzała na siedzącego z tyłu Bobby’ego. Wyglądał przez boczną szybę. Był rozczochrany jak ktoś, kogo właśnie wyciągnięto z łóżka. Miał na sobie wyblakłą, niebieską koszulkę z rozdartym szwem na ramieniu. Wzrok Anthony’ego powędrował do wstecznego lusterka. – Jedziemy teraz do biura panny Connor, potem odwiozę cię do domu, by mieć pewność, że tam dotarłeś. Zgoda? – W porządku. – Kolano Bobby’ego podskakiwało. Gail bez słowa spojrzała na Anthony’ego. – Bobby, podczas gdy czekałeś na dole z Gail, wyjaśniłem sierżantowi Brittonowi, że pomagam pannie Connor w ramach przysługi. Nie wspomniałem o sędzim Harrisie. Czy pytali cię o niego, a może wymieniłeś jego nazwisko? – Nie. – O czym mówiłeś z detektywami? O pieniądzach? I o czym jeszcze? – Chcieli wiedzieć, skąd je wziąłem. – I nie powiedziałeś im. – Nie. – Słuchasz mnie uważnie? To dochodzenie w sprawie morderstwa, a oni są zmuszeni je zamknąć. Wiem, że Britton nie będzie się spieszył z aresztowaniem. Przyznał, że pistolet, który zabrali z pokoju twoich współlokatorów, nie był narzędziem zbrodni. Czekają jeszcze na wyniki testów DNA krwi z koszulki. Powiedziałem Brittonowi, że kilka dni przed morderstwem wdałeś się w bójkę z Rogerem i że właśnie wtedy jego krew znalazła się na twoim ubraniu. W noc morderstwa miałeś na sobie zupełnie inną koszulę. Zgadza się? – Tak. – Powiedziałem mu, że pracujemy właśnie nad pewnymi poszlakami i za tydzień lub dwa podzielimy się z nimi tym, co mamy, jeśli jeszcze przez jakiś czas zachowa w tajemnicy nasze nazwiska, moje i panny Connor. Jest po temu powód. Zmęczony i ponury wyraz twarzy Bobby’ego nie zmienił się, ale chłopak słuchał. – Zamierzamy porozmawiać z członkami rodziny Cresswellów pod pretekstem badania finansowych kłopotów Rogera. Nie zechcą nic nam powiedzieć, jeśli będziemy próbowali oskarżać kogokolwiek z nich. Rozumiesz? – Pewnie. – Do tego potrzebujemy twojej współpracy. Czy twój przyjaciel Sean wie, że Gail Connor cię reprezentuje? – Nigdy mu o tym nie mówiłem. – A czy jego siostra Diana mogła mu o tym wspomnieć? – Nie sądzę. – Dowiedz się więc i poproś, aby utrzymała to w tajemnicy. Można na nią liczyć? – Tak, Diana jest w porządku. Anthony starał się mówić ciepłym głosem, ale po drgnięciach mięśni twarzy, Gail poznała, że nie przychodziło mu to łatwo. – Jestem pewien, że panna Connor już cię o to prosiła, ale powtórzę raz jeszcze, żebyś z nikim nie rozmawiał o sprawie. Ani z przyjaciółmi, ani z rodziną. Ani z Angelą. Czy to jasne? – Anthony odwrócił się, aby na niego spojrzeć. Bobby nie spuścił wzroku. – Mówi mi pan, żebym z nią nie rozmawiał? Kilka sekund ciszy. – Prosiłem, abyś nie rozmawiał z nią o tej sprawie. – Dobrze. – Bobby spojrzał na Gail, która uśmiechnęła się do niego nieznacznie. – Szukamy lepszego od ciebie podejrzanego, aby podsunąć go policji – ciągnął Anthony. – Prawdopodobnie już takiego mamy. Sean Cresswell. Dał ci pieniądze, które mógł zabrać z portfela Rogera. To oczywiście nie dowodzi, że Sean go zabił. Może Roger dał mu pieniądze wcześniej tego dnia. Istnieje wiele możliwości. Kiedy wrócimy do biura panny Connor, pomożesz nam je ocenić. – Mógłbym go zapytać – zaproponował Bobby. – Nie wspomnę nic o panu. Oczy Anthony’ego ponownie powędrowały do lusterka. – Bobby. Co ja przed chwilą powiedziałem? Nie rozmawiaj o sprawie z nikim. To dotyczy także Seana Cresswella. – Dlaczego? – spytał chłopak z nutą sprzeciwu w głosie. – Ponieważ, jeśli nie jest umysłowo chory, na pewno skłamie. Pozwól, że my się tym zajmiemy. Dobrze? – Tak. – Bobby westchnął i znowu spojrzał w boczną szybę. Mężczyźni zajęli fotele klientów, odwrócone przodem do kanapy pod oknem, na której usiadła Gail z notatnikiem na kolanach. – Sean dostał gotówkę od ojca – przyznał Bobby. – Tak mi powiedział. Mówił, że mają jakieś wspólne fundusze, których nie otrzyma, dopóki nie skończy dwudziestu jeden lat, ale ojciec w jego imieniu sprzedał trochę udziałów i dał mu pieniądze. – Wierzysz w to? – spytał Anthony. Bobby smutno pokręcił głową. Bardzo się zawiódł na przyjacielu. – Nie. Sean kiedyś nie kłamał... To znaczy... przyjaźniliśmy się, wie pan, kiedy byliśmy dziećmi. Jak rodzina. Tak przynajmniej myślałem. – Rozumiem. Ale policji nie podałeś jego nazwiska. Dlaczego? – Nie wiem. Sądziłem, że to nie w porządku. Na ustach Anthony’ego pojawił się uśmiech. – To się chyba nazywa lojalnością. Ale nie możesz kryć informacji przed swoimi adwokatami. O tym wiesz, prawda? – Wiem. Anthony spytał, czy Sean miał pistolet kaliber dwadzieścia dwa. – Jego ojciec ma. Raz Sean wziął go i poszliśmy sobie postrzelać do celu. Dub ma całą szafkę z bronią. Pistolety, strzelby... Gail pozwoliła Anthony’emu zadawać większość pytań. To było jego spotkanie. Zorganizowała je, aby mógł przesłuchać Bobby’ego Gonzaleza. Zaproponowała, że będzie robiła notatki. Anthony spytał, gdzie Sean Cresswell był po dziesiątej w noc morderstwa. – Poszedł z ojcem i wujem do Black Point Marina, a później, około północy, do South Beach. Mówił, że przedtem wpadł do domu. – Co robili w Black Point Marina? – Zabrali klientów, żeby pokazać im jachty, zjedli kolację i popili sobie. Kiedyś popłynąłem z Seanem w krótki rejs i właśnie tak to wyglądało. Dub zabiera Seana ze sobą, bo chce, żeby kiedyś pracował w firmie. Może dlatego Sean nigdy nie przejmuje się szkołą. W końcu jego ojciec jest właścicielem połowy Cresswell Yachts. – A jak układały się relacje między Rogerem a Dubem? – Nie najlepiej. Roger próbował przejąć firmę, a Duba to wkurzało. Tak samo Liz, matkę Seana. Nienawidzili Rogera. Oczywiście nie mówili mu tego prosto w twarz, ale czułem to. Niewiele osób w firmie lubiło Rogera, chyba tylko największe lizusy. – Ty też go nie lubiłeś, prawda? – Nie, nie lubiłem. Zwolnił mnie za kradzież szlifierki. Wrobił mnie. – Dlaczego? Bobby odpowiedział dopiero po chwili. – Bo chciał udowodnić, że on tam rządził. Sean poprosił ojca, żeby mi załatwił pracę, i zatrudnili mnie, chociaż Roger twierdził, że nie potrzeba im jeszcze jednego pomocnika. Układałem matę szklaną na helingach. To chyba najtrudniejsza robota. Ale byłem w niej dobry, więc nie miał powodu mnie zwolnić. Wiem, że sam też nie jestem święty, ale Roger poniżał ludzi. Chciał, żeby mu się kłaniali. „Tak, proszę pana”. „Nie, proszę pana”. „Wszystko, czego pan sobie życzy, panie Cresswell”. – Słyszałeś, aby ktoś na poważnie groził Rogerowi? – Coś w rodzaju: „Zabiję go”? Nie. – Zwolnił jeszcze kogoś, kto czuł do niego niechęć? – Pewnie tak, ale nie potrafię podać żadnego nazwiska. Chciał zwolnić kierownika warsztatu, Teda Stamosa. Anthony spytał dlaczego. – Bo Stamos nie zamierzał słuchać jego bredni. Ted pracuje tam od szkoły średniej. Jego ojciec też tam pracował. Ma u siebie w biurze zdjęcie pierwszego jachtu Cresswella. Mówił, że zbudował go jego ojciec. Świetnie zna się na robocie, ale Roger zawsze chciał, żeby coś było inaczej. Ted kilka razy musiał naprawiać to, co się waliło, ale Roger tego nie doceniał. Wie pan, wszyscy stali wokół i patrzyli, jak Ted robi z niego idiotę. Ted jest w porządku. Roger kazał mu mnie zwolnić, ale on nie chciał. Kilka dni później strażnik znalazł – palce Bobby’ego wykonały ruch naśladujący znak zapytania – szlifierkę w mojej szafce. – I wtedy uderzyłeś Rogera? – Tego dnia, kiedy mnie wylał, zabrał mnie do biura Teda, ale Teda tam nie było. Może chciał mu coś w ten sposób udowodnić, wie pan? Powiedziałem, że nie wziąłem szlifierki i że będzie musiał dowieść mi kradzieży. Wtedy Roger nazwał mnie pedałem, więc go walnąłem. Ted usłyszał odgłosy bójki, wszedł i nas rozdzielił. – Bobby nie spuszczał wzroku z Anthony’ego. – Chyba straciłem panowanie nad sobą. Anthony podniósł dłoń. Kąciki ust mu opadły, uniósł ramiona. Nic nie powiedział, ale widać było, o czym myślał: Oczywiście, że go uderzyłeś. Obraził twą męskość. Przeszedł do spotkania Bobby’ego i Rogera u Jacka. Pchnięcie w ramię, ubliżające słowa. Wykluczona z dyskusji Gail rysowała w notatniku łódki i fale, zastanawiając się nad słowami Bobby’ego. Dużymi literami zapisała STAMOS i podkreśliła to dwa razy. Widziała to nazwisko w notatkach Anthony’ego. Spotkał Teda Stamosa na przystani u Cresswellów – szorstki, nieprzyjemny typ. Stamos powiedział policji, że widział, jak Bobby rzucił się na Rogera i groził mu, że go zabije. Bobby mówił co innego. Któryś z nich kłamał. Stawiała na Stamosa. Napisała DLACZEGO i znak zapytania. Anthony pytał, czy Bobby poznałby Nikki Cresswell, gdyby ją zobaczył. – O tak. Żonę Rogera. Taką rudą laskę. Spotkałem ją kilka razy na rodzinnych piknikach i imprezach, na które zabierał mnie Sean. – Widziałeś ją u Jacka na tamtym przyjęciu? – Nie. Ale do niego dzwoniła. Dopiero teraz sobie o tym przypomniałem. To było gdzieś około... dziesiątej trzydzieści. Poznałem ją po głosie. Chciała mówić z Jackiem, ale nie mogłem go znaleźć, więc poprosiłem, żeby zadzwoniła później. – Mówiła coś jeszcze? – Nie, tylko prosiła Jacka. Mogła dzwonić z samochodu. Słyszałem hałas ulicy. Anthony spojrzał na Gail, która właśnie to zapisywała. Bobby wyjaśnił, dlaczego wyszedł z przyjęcia wcześniej, choć Jack zatrudnił go, aby posprzątał. Zadzwoniła Angela i Bobby poprosił Jacka, żeby mu zapłacił tylko za przepracowane godziny. Anthony nic nie powiedział na temat Bobby’ego i córki. Kiedy zaczęli rozmawiać o rodzinie młodego tancerza, Bobby odzyskał pewność siebie. Mówił bez wahania. Był biednym Portorykańczykiem, biednym chłopcem z Puerto Rico, który zrobił karierę w balecie klasycznym. Wreszcie Anthony położył ręce na poręczach fotela i oznajmił, że skończył. Czy panna Connor miała jakieś pytania? Panna Connor pytań nie miała. Gail spojrzała na zegarek i ze zdumieniem stwierdziła, że minęły prawie dwie godziny. Odprowadzili Bobby’ego do drzwi. – Pomagam ci, ponieważ chcę wyświadczyć przysługę panie Connor – powiedział Anthony – ale musisz wiedzieć, że zobowiązania mam przede wszystkim wobec Nathana Harrisa. Jeśli dojdzie do konfliktu interesów, zostajesz sam. Tak być musi. Rozumiesz? – Tak, proszę pana. Rozumiem. Quintana zapisał numer na odwrocie wizytówki. – Zadzwoń do mnie, jeśli będziesz chciał o coś zapytać. Jeśli nie uda ci się ze mną skontaktować, choć to bardzo mało prawdopodobne, zostaw wiadomość na pagerze. Jest zawsze włączony. – Dziękuję. Pani także, pani Connor. – Bobby uścisnął im dłonie. Anthony dał mu dwie dwudziestki i kazał wziąć taksówkę. Gail zamknęła drzwi. – No i kogo teraz sprawdzimy? Jacka Pascoe czy ojca Seana? – Zajmiemy się obydwoma. Nie od razu, ale już wkrótce. Słyszałaś, co powiedział o Nikki? – Możliwe więc, że miałeś rację – przyznała Gail. Anthony odpowiedział lekkim wzruszeniem ramion. – Byłeś świetny w rozmowie z Bobbym. Lubi cię. Nie chciał, ale cię lubi i powie Angeli, że uratowałeś go przed przesłuchaniem na policji i że jesteś bardzo mądry. „Mamita, tak się zdziwiłem. On wcale nie jest potworem. Dlaczego tak dokuczasz swemu papi” – Więc nie jest tak źle. – Anthony pozwolił sobie na uśmiech. – I nie przeszło ci to przez myśl, kiedy grzałeś opony przez całą drogę na komisariat? – Robię to wbrew swojej woli. Powinienem kazać mu zapłacić. – W takim razie powodzenia. – Wchodząc z powrotem do gabinetu, Gail roześmiała się. – Bobby dał mi czek na sto dolarów, podzielę się z tobą. Aha, planuję go zrealizować dopiero, kiedy wszyscy sponsorzy baletu przekonają się, jaki świetny ze mnie prawnik. Mam tylko nadzieję, że nikt nie będzie chciał, abym prowadziła sprawy karne. Mój Boże, gdyby ciebie tam nie było... – Poradziłabyś sobie. – Akurat. Po tym doświadczeniu zamierzam się trzymać praktyki cywilnej. Oboje stanęli przy biurku. Przez chwilę żadne z nich się nie odzywało. W jego oczach wciąż czaiło się ciepło uśmiechu. Gail przewróciła kartkę kalendarza. – A sędzia Harris? Kiedy mogę z nim porozmawiać? W tym tygodniu nie mam wielu spotkań. – Już go pytałem – odparł Andiony. – Jutro po południu, około piątej u mnie w biurze. Czy to ci odpowiada? – Tak. – Zapisała spotkanie w terminarzu, zastanawiając się, jakie plotki zaczną krążyć korytarzami biura firmy Ferrer & Quintana, kiedy tam wejdzie. Wycelowała piórem do pojemnika zrobionego przez Karen i trafiła za drugim razem. Anthony stał trochę za blisko. Zapach jego wody kolońskiej wypełnił jej głowę. Oparł dłoń o blat i bębnił palcami. – Rano przepiszę notatki i wezmę je ze sobą – powiedziała wesoło. – Pamiętasz, co Bobby mówił o Tedzie Stamosie? Zupełnie co innego, niż Stamos powiedział tobie, prawda? – Daj się zaprosić na lunch. Możesz zabrać te notatki. Musimy omówić sporo rzeczy związanych ze sprawą. Kto z kim porozmawia, od czego zaczniemy... – Obiecałam Karen, że szybko wrócę do domu. – Tylko na godzinę. Przecież musisz gdzieś zjeść, prawda? – Och, nie mogę. Ona już na pewno pakuje kosz na plażę. Jeśli się spóźnię, będzie zła. To nasz ostatni wspólny dzień wakacji. Jutro idzie do szkoły. Skinął głową na znak, że rozumie. – Oczywiście, powinnaś iść z córką. – Kiedy sięgnęła po torebkę, lekko położył dłoń na jej ramieniu. – Gail, zaczekaj. Muszę cię o coś spytać. – Naprawdę powinnam już wracać. – To nie potrwa długo. – Patrzył na nią z tą samą intensywnością, która wcześniej wytrąciła ją z równowagi. – Czy jesteś w ciąży? Otworzyła usta, ale jej mózg nie przyjmował pytania do wiadomości. – Spytałem, czy jesteś w ciąży. – Te same słowa, ta sama miękka intonacja. Skąd wiedział? Przez myśl przebiegły jej wszelkie nieprawdopodobne wyjaśnienia. Zadzwoniła do niego jej matka. Zdradziła ją przyjaciółka. W końcu zaśmiała się bezgłośnie. – Absurd. – Jesteś? – Nie. Mój Boże. Oczywiście, że nie jestem. – Poczuła, jak gorąca krew napływa jej do twarzy. – Anthony, to... niemożliwe. Antykoncepcja? Pamiętasz? – Czasami zawodzi. Tak słyszałem. – Wpatrywał się w nią. Przymrużył oczy. – Popatrz na mnie i powiedz mi raz jeszcze. Nie, popatrz na mnie. – Pochylił się lekko, aby spojrzeć jej prosto w twarz. – Gail? Czy będziesz miała dziecko? – Nie! Anthony, przestań. – Odwróciła głowę. Palce zacisnęły się na jej ramieniu. – Jezu, to straszne. – Poczuła jego oddech na policzku. – Nie powiedziałaś mi. Dlaczego? – Przytrzymał ją jeszcze mocniej, kiedy spróbowała się odwrócić. – Moje dziecko, a ty mi nic nie powiedziałaś? Dlaczego nie? Zamknęła oczy, nie mogąc wydobyć z siebie słowa. – Wczoraj w nocy mówiłem sobie: nie, to szalone, ona nie może być w ciąży. A jeśli jest? Czemu mi nie powiedziała? Nie wierzyłem ci, kiedy powiedziałaś, że chcesz wyjechać do byłego męża. Ale może to prawda. Może nie powiedziałaś mi, bo to jego dziecko? Tak? – Ujął jej twarz i obrócił ku sobie. Rumieniec uwidocznił linie jego kości policzkowych. Mocno zacisnął usta. – Zadałem ci pytanie. Czy dziecko jest moje? Gniew wybuchał błyskawicznie. Zapalał się i wybuchał. Jej prawa dłoń uderzyła go, zanim w głowie powstała świadoma myśl. – Cholera. – Dotknął palcami górnej wargi. Drżąc, Gail odsunęła włosy z oczu. – No, dalej. Nazwij mnie dziwką, jak ostatnim razem. – Nigdy cię tak nie nazwałem. – Nazwałeś. Kłamliwą dziwką. „Wynoś się z mego życia, ty kłamliwa dziwko”. – Jej głos się załamał. – Puta mentirosa. Czy to nie to samo? Spojrzał na nią. – Gail... ja nie pamiętam. Przysięgam ci... – Myślałeś, że spałam z byłym mężem. Zaręczona z tobą. Zakochana w tobie... naiwna... i ja miałam sypiać z Dave’em? Jak śmiesz? – Myliłem się. – Wyciągnął do niej rękę, ale go odepchnęła. – Zrujnowałeś człowieka, którego jedyną winą było to, że próbował być dobrym ojcem. Zniszczyłeś jego firmę i wysłałeś go do pracy w podrzędnym ośrodku wakacyjnym na drugim końcu Karaibów! – Gail, zaproponowałem mu to, czego chciał, ale on odmówił. Chciałem go tu sprowadzić z powrotem. Wciąż mogę to zrobić. Czy tego właśnie pragniesz? – Nigdy nie zastanawiałeś się, jak to zrani Karen. – Chcę zacząć od nowa. Zrobię wszystko, Gail. Dziecko! Jak możesz o nim zapominać? Ono wszystko zmienia... – Musiałeś mnie kontrolować, zamknąć w swoim małym królestwie, niczym żałosny tyran, taki sam jak twój dziad. Nie dbałeś, kogo krzywdzisz... – A czy kiedyś powiedziałaś mi, co czujesz? Nigdy. Doprowadzałaś mnie do szaleństwa swoimi kłamstwami i półprawdami. Co według ciebie miałem myśleć? – Chciałeś, żebym się wyniosła z twego życia. W porządku. Wynoszę się. – Przestań! Wystarczy. Proszę bardzo. Uderz mnie jeszcze raz. Wyrzuć to z siebie... Uderzyła go bardziej pięścią niż otwartą dłonią. – Cholera. – Przyłożył dłoń do oka. – Aż tak bardzo mnie nienawidzisz? Mam w samochodzie pistolet, czterdziestkę piątkę. Chcesz mnie zastrzelić? Nie, to będzie lepsze. – Chwycił nóż do otwierania listów z puszki na jej biurku, rozsypując długopisy po całym blacie. – Zrób to tym. Wbij mi go w serce. Zostałem oskarżony i uznany winnym. Teraz czas na egzekucję. – Przytknął ostrze do piersi, z rączką skierowaną ku niej. – Weź go. No dalej. Madame. Wytnij mi serce. Czy to cię uszczęśliwi? Z płaczem opadła na kanapę. – Czego ode mnie chcesz? Czego? – Nóż ze szczękiem odbił się od ściany. – Jesteś bez serca. Zimna i pozbawiona litości. Modlę się, aby Bóg nie zamienił tego dziecka, mego dziecka, w taki sam kawałek skały. Usłyszała oddalające się kroki. Kilka sekund później trzasnęły drzwi. Bobby zadzwonił na komórkę Seana i dowiedział się, że Cresswell był na plaży. Niedawno dostał od rodziców nowiutkiego mustanga. Postanowił to uczcić z kolegą ze szkoły i dwiema dziewczynami. Bobby stwierdził, że ma trochę koksu i rohypnol, który może tanio puścić, bo pilnie potrzebuje gotówki. Kazał Seanowi pozbyć się znajomych i spotkać się z nim na tyłach sklepu z oponami przy Miami Avenue. Za pięć minut, tuż za szosą. Zaparkował samochód i usiadł na przednim zderzaku. Chłopaki z jego ulicy zabezpieczali tyły. Drzewa zasłaniały domy. Światła było dość, aby wyłowić z mroku łańcuchowe ogrodzenie. Na asfalcie szkło połyskiwało jak gwiazdy. Bobby już dawno się tak nie czuł. Żadnego strachu. Jego organizm czerpał dziwną siłę z zewnątrz. Usłyszał silnik mustanga, zanim zobaczył wóz. Dudnienie, warkot w powietrzu. Potem cisza. Samochód wyjechał zza rogu, błyskając w świetle ulicznych lamp, zanim wjechał w strefę cienia. Drzwi kierowcy otworzyły się i zamknęły. Sean wysiadł dumnie. Miał na sobie obszerną bluzę w poprzeczne pasy i luźne szorty do kolan. Srebrny kolczyk błyszczał w brwi. Bobby wstał ze zderzaka. Z tyłu miał zatknięty za pasek nóż. – Cześć, psie. – Podniósł dłoń i Sean przybił ją swoją. – Jak leci? Głupio wypadło z tym alibi, bracie. Gliny mocno na mnie naciskały. Ale twoja kobieta może ci pomóc, co? – Na pewno. Za Seanem stanęły dwie postacie. – Chcesz się gdzieś wyrwać? – spytał młody Cresswell. – Nie, muszę tu siedzieć. – Gdzie masz towar? – W bagażniku. Sean ruszył za nim. Ciekło mu z ust. Już się czymś naćpał. Bobby wiedział, jak się wszystko rozegra, jeszcze zanim wykonał pierwszy ruch. Sean ważył dwadzieścia pięć kilo więcej. Zwalił się w przód, na ziemię, jakby w zwolnionym tempie. Włosy opadły mu na czoło. Padając, rozgarnął liście. Jęknął przeciągle. Bobby odwrócił go na brzuch i przycisnął do ziemi. Wpił mu kolano w plecy, odciągnął do tyłu rękę leżącego. Otworzył nóż tak, aby Sean to widział. Nie było aż tak ciemno. – Jezu. Cholera, chłopie, co ty... – Szarpnięcie sprawiło, że zaskowyczał. – Mógłbym cię pochlastać i tu zostawić. Bogaty, biały chłoptaś, powinienem wiedzieć, że mnie zdradzisz. – Odwal się, do cholery. – Sean się szarpnął. Bobby przycisnął kolanem jego plecy i włożył czubek ostrza w kolczyk w brwi. Sean zaczął płakać. – No dobra. Dobra. Przepraszam, Bobby. Przepraszam, chłopie. Proszę. Proszę, nie zabijaj mnie. Proszę. Weź forsę. Weź wszystko. W wozie jest więcej. – Nie tego chcę. Pochylił się bliżej ku twarzy Seana. Chłopak zaczął się pocić. Liście i piasek przykleiły się mu do policzka. Przewrócił oczami. Z jego spodni rozszedł się smród gówna. – Pamiętasz te trzy setki, które mi pożyczyłeś? Skąd je wziąłeś? 19. Szkolny autobus z Biscayne Academy zatrzymywał się niedaleko domu Irenę. Gail mogła odprowadzić do niego Karen, ale mieli w rodzinie zwyczaj, że na początek każdego roku szkolnego mama i tata odwozili córkę do szkoły i stali przed ogrodzeniem, patrząc, jak biegnie z przyjaciółmi do budynku. Rok temu Gail i Dave się rozwiedli. Dave nie mógł przyjechać, bo żeglował gdzieś w okolicach Puerto Rico, ale przysłał kartkę. Gail poprosiła go, aby w tym roku się pokazał, jeśli nie chce sprawić zawodu Karen. Na St. John wracał dopiero za tydzień, więc nie miał wymówki. Obiecał przyjechać do nich o wpół do ósmej. Gail spojrzała na zegarek. – Karen! Wychodzimy za dziesięć minut! – zawołała w głąb korytarza. Uśmiechnęła się niepewnie do Irenę. – Kiedyś było tu spokojniej, prawda? Tylko ty i koty. – Cudownie jest mieć tu was obie. Jadłaś już? Gail, nie możesz tylko pić kawy. – Otworzyła lodówkę. – Może jogurt owocowy? Zjedz coś, bo się będę martwiła. – Irenę wcisnęła Gail do rąk kartonik z brzoskwiniowym musem i łyżkę. Gail skrzywiła się i zacisnęła dłoń na łyżce, aby jej nie upuścić. Nie miała pojęcia, że uderzenie kogoś w twarz mogło tak boleć. Usiadła przy stole, odsuwając szarego kota od nóg. Z trudem trzymała się na nogach. Zeszłej nocy prawie nie spała. W myślach wciąż słyszała dźwięk zatrzaskujących się drzwi. Wyszedł. Powiedział jej, że jest kawałkiem skały i wyszedł. Wielokrotnie w ciągu ostatnich tygodni zastanawiała się, co by zrobił, gdyby się dowiedział, że ona jest w ciąży. W wyobraźni widziała zwykle to samo, co zdarzyło się wczoraj – wychodził, ale zanim zatrzasnęły się drzwi, tliła się jeszcze iskierka nadziei, że zawróci i podbiegnie do niej przeprosi, powie, że ją kocha, że nigdy jej nie opuści albo coś równie mało prawdopodobnego. Teraz Gail pragnęła tylko pozbyć się tej przeklętej sprawy, aby znowu mogli żyć z dala od siebie. – Mamo? Chcę cię prosić o przysługę. Muszę się spotkać z Claire Cresswell. Czy mogłabyś mnie jej przedstawić? Może macie niedługo jakieś spotkanie rady? Irenę skończyła wstawiać naczynia ze śniadania do zmywarki. – W środę. Nie jestem co prawda w zarządzie, ale znajdziemy jakiś powód. Nie sądzisz, że powinnam zamówić szyld: „Irenę Connor, prywatny detektyw”? Kupię sobie prochowiec. Gail uśmiechnęła się, patrząc na różowe luźne spodnie mamy i jej kwiecistą bluzkę. – Mam dla ciebie kolejną misję. Dowiedziałam się, że Maggie córka Claire, próbowała popełnić samobójstwo w wieku piętnastu lat. To już ponad dwadzieścia lat temu, ale chciałabym wiedzieć, co się wówczas zdarzyło. Irenę odwróciła się ku niej. – Rany, słyszałam, że była trudnym dzieckiem, ale nie przypuszczałam, że aż tak. Co zrobiła? – Próbowała się powiesić na drążku w szafie w swojej sypialni. Wysłali ją do szpitala psychiatrycznego gdzieś w centralnej Florydzie, potem do Vermont. Nie wracała tu przez wiele lat. W Miami urządzono wystawę jej prac w galerii i tam spotkała sędziego Harrisa. Wszyscy twierdzą, że byli szczęśliwym małżeństwem. Ale potem przedawkowała środki nasenne w swojej pracowni, jakieś pięćdziesiąt metrów od miejsca, gdzie w zeszłym miesiącu zastrzelono jej brata. Zadzwonił telefon umieszczony na ścianie. – Tak, oczywiście, postaram się czegoś dowiedzieć, ale nie będzie łatwo. Dwadzieścia lat... – Irenę podniosła słuchawkę. – Halo... O, cześć, Dave, co u ciebie słychać? Pewnie, już daję. Wyciągnęła telefon do Gail. W spojrzeniach, które wymieniły, pojawiło się dokładnie to samo pytanie: Czy miał zamiar przyjechać? Nie. Razem z przyjaciółmi wrócił późno z wyprawy na ryby. Zepsuł im się silnik. Dave zapomniał nastawić budzik, a dojazd zabrałby mu co najmniej pół godziny. – Dave, jak możesz? Karen liczyła na to, zwłaszcza że nie było cię w zeszłym roku. Obiecałeś... Przeprosiny nic tu nie pomogą... W porządku, trudno. Wracaj do łóżka... Nie, sam jej to wyjaśnisz. Gail odłożyła słuchawkę i patrzyła na aparat, dopóki nie przeszła jej złość. Dlaczego się tak czuła, skoro podobno miała serce z kamienia? Karen siedziała na brzegu pojedynczego łóżka w swoim pokoju i zapinała buty. W tym roku jej szkoła postanowiła wprowadzić mundurki – spódniczki w kratę i białe bluzki. Wzrok Gail spoczął na jaskrawozielonych skarpetkach. – Dzwonił twój tata. – Słyszałam. – Tak? Przykro mi. Obiecał, że zadzwoni do ciebie dziś wieczorem. Zepsuł im się silnik i późno wrócił do domu. – Gail usiadła na skraju tapczanu. – Chcesz poprosić babcię, żeby poszła z nami? – Pewnie, może iść. – Karen pochyliła się, aby zapiąć drugi but. Miodowo-brązowe włosy opadły jej na ramiona. – Tata już taki jest, wiesz. To znaczy, kocham go bardzo, ale nie można na niego liczyć. Po prostu trzeba robić plany tylko dla siebie. – Och, kochanie. Nie chcę, żebyś stała się cyniczna. – Nie jestem. – Odrzucając włosy, Karen usiadła prosto. Rozjaśnione słońcem brwi biegły łukiem nad jasnoniebieskimi oczami. – Kim była ta dziewczyna, która próbowała się zabić? – Czy ty wszystko musisz podsłuchać? To się stało dawno temu. Była córką znajomej twojej babci. – Gail otoczyła Karen ramieniem i przyciągnęła ją do siebie. – Czuła się nieszczęśliwa i myślała, że życie nie ma znaczenia. Ale to nieprawda. – Pocałowała córkę w czubek głowy. – Nigdy nie zapominaj, jakie jest wspaniałe i cenne i jak bardzo cię kocham. – Mamo? Czy mogłybyśmy porozmawiać o tym w samochodzie? Proszę! Nie chcę się spóźnić pierwszego dnia. – Karen wstała i przerzuciła torbę z książkami przez ramię. Lekko pocałowała Gail w policzek. – Nie powinnaś się tyle martwić, mamusiu. Naprawdę. – Wiesz – odezwała się Charlene – uwierzyłabym, że ten facet naprawdę dojrzał, gdyby uznając, że to dziecko Dave’a, powiedział ci: „Gail, rozumiem, dlaczego się do niego zwróciłaś. Byłem głupcem. To nie moje dziecko, ale wciąż cię kocham i poniosę wszelkie koszty wychowania go. I nie będę się wtrącał w twoje życie, dopóki sama tego nie zechcesz”. – Anthony nie powiedziałby nic takiego, nawet gdyby grożono mu śmiercią. – Więc powinnaś sobie poszukać kogoś bardziej cywilizowanego i myślącego nowocześnie. Chyba nie zamierasz za niego wyjść, co? – Och, proszę cię. – Chcesz usłyszeć historię szczęśliwego małżeństwa? Jesteście w łóżku podczas miesiąca miodowego, a tu boeing 747 przebija się przez dach i zabija was oboje. Niestety, zawód adwokata rozwodowego ogranicza moją wyobraźnię. No, ale powiedz mi w końcu, z czym przyszłaś? – Muszę znaleźć Nikki Cresswell. Przypuszczam, że detektyw Anthony’ego ma adres jej pracy, ale nie chcę dzwonić do jego biura. Masz w aktach coś prócz tej agencji reklamowej? Charlene zaprowadziła Gail do archiwum w przeciwległym krańcu kancelarii. Znalazła właściwą szufladę, otworzyła ją i przebiegła palcami po folderach. – Cresswell, Cresswell... Co planujesz? Chcesz ją spytać, czy zastrzeliła męża? – Trochę subtelniej, mam nadzieję. – Dlaczego akurat ją? Zdaniem Rogera miała mózg lalki Barbie. – Charlene otworzyła jedną z teczek. – Och, przykro mi. Zapisałam tylko „agencja reklamowa, Coconut Grove”. No, ale ile tam może być takich agencji? W książce telefonicznej było sześć. Gail trafiła za drugim podejściem – Reklamy Bader- Miranda przy Tigertail Avenue. Nikki jeszcze nie przyszła, ale spodziewano się jej lada moment. Gail poprosiła Miriam, aby przeniosła klienta z dziesiątej na później, po czym pojechała do oddalonej o dziesięć kilometrów agencji. Na miejscu poinformowano ją, że Nikki Cresswell przyjdzie po jedenastej. Właśnie robiła sobie pedicure u Biaggiego. Salon kosmetyczny znajdował się przecznicę dalej, w parku handlowym Mayfair Shops. Gail otworzyła drzwi. Lśniące drewniane podłogi, wiszące halogenowe lampy, srebrne ściany, fryzjerzy ubrani na czarno i poczekalnia z fotelami obitymi czerwoną skórą. Na wszystkich siedziały kobiety, przeglądając magazyny mody albo rozmawiając przez telefony komórkowe. Z ukrytych głośników płynął latynoski jazz. Przy biurku w rejestracji kobieta w rajstopach z nadrukiem skóry lamparta właśnie nalewała sobie espresso, zasłaniając widok recepcjonistce. Gail prześliznęła się obok i minęła ściankę z piaskowanego szkła. Poczuła wonie kokosów i migdałów, odżywek i farb do włosów oraz ostry zapach zmywacza do paznokci. W głębi rudowłosa kobieta czytała egzemplarz „People”. Miała na sobie czarny firmowy szlafrok, a stopy trzymała w wibrującym urządzeniu z kąpielą pachnącą eukaliptusem. – Przepraszam. Pani Cresswell? Oczy koloru nieprawdopodobnej zieleni soczewek kontaktowych obejrzały krytycznie pytającą: chuda blondynka, około trzydziestu pięciu lat, szyta na miarę szara sukienka do kolan, torebka na ramieniu, proste, złote klipsy, zegarek z przeceny. Wzięła wizytówkę, którą Gail wyciągnęła ku niej. – Nazywam się Gail Connor. W pani biurze powiedziano mi, że znajdę panią tutaj. Czy mogłabym chwilę porozmawiać? Krótkie westchnienie – co za niedogodność. – O co chodzi? – Miała dziecinny, lekko piskliwy głos. Różowe, błyszczące usta przez cały czas pozostawały półotwarte, a rozchylony dekolt szlafroka odsłaniał piersi krągłe i jędrne jak grejpfruty. Gail nie chciała się uciekać do rażących kłamstw. W następny weekend ponownie miała spotkać tę kobietę – pogrążoną w smutku wdowę oddającą Atlantykowi ziemskie szczątki męża. Musiała się trzymać oficjalnej wersji Anthony’ego, którego Claire Cresswell rzekomo zatrudniła, aby sprawdził transakcje rodzinnego przedsiębiorstwa. Uśmiechnęła się do dużych zielonych oczu. – Moja firma prawnicza bada fundusze emerytalne i podział zysków w Cresswell Yachts. Sądzimy, że może mieć pani prawo do otrzymania części należnej pani zmarłemu mężowi, ale brakuje wielu dokumentów. Może nie powinnam z panią o tym rozmawiać, ale... no cóż, ze strony zarządu nie mogę się spodziewać współpracy. Miałam nadzieję, że uda mi się z panią pomówić w tajemnicy. Czy mogę usiąść? – Proszę. Gail zdjęła kilka kolorowych magazynów z krzesła i przysunęła je bliżej. – Ma pani wspaniałe paznokcie. Akrylowe? Nikki podniosła dłoń i poruszyła palcami. Błysnął diamentowy pierścionek. – Żelowa powłoka. Świetnie wygląda z francuskim manicure. Ile pieniędzy miał dostać Roger? – Jeszcze nie jesteśmy pewni. W rejestrach panuje bałagan. Miałam nadzieję, że miał w domu kopie dokumentów? – Gail wiedziała, że to mało prawdopodobne. Z notatek Charlene Marks wynikało, że Roger lubił trzymać żonę w nieświadomości. – Wszystko jest u prawnika zarządzającego majątkiem – odparła Nikki. – Mogłabym go poprosić, aby ich poszukał. Gail podsunęła krzesło jeszcze bliżej. Wiedziała, że Nikki Cresswell nie lubiła teściów i miała nadzieję, że zdoła ten fakt wykorzystać. – Jest jeden mały problem. Ojciec Rogera twierdzi, że pani mąż brał łapówki od dostawców. To by oznaczało, że firma nie jest pani nic winna... – Kłamie. Chce pani wiedzieć, kto kradł? Brat Portera. – Duncan? – Właśnie. Roger go podejrzewał, ale nie miał dowodów. Dub nadzoruje dział handlowy i jeśli ktoś mógł brać łapówki, to tylko on. Proszę się przyjrzeć dokumentom Duba, tam powinna pani szukać. Oni wszyscy to krętacze i oszuści. Gail oparła łokcie na kolanach. – Chyba nie ma pani na myśli także Elizabeth. – To suka. Mogłabym pani powiedzieć o niej co nieco. – Nikki zacisnęła wargi. Jej nozdrza się rozszerzyły. – Puszcza się z jednym z ludzi z warsztatu. Roger wiedział o tym, dlatego schodziła mu z drogi. A mnie nazwała tanią dziwką. Prosto w twarz! Gail żałowała, że nie przyniosła magnetofonu. Mogła schować go w kieszeni. – Kim jest ten mężczyzna? – Nazywa się Ted Stamos. Może spotkała go pani w biurze, ale zwykle siedzi w dziale produkcji. Jest od niej młodszy i ma świetne ciało. Założę się, że ona mu płaci. – Nie, jeszcze nie miałam okazji go poznać. – Gail przypomniała sobie, co mówił Bobby Gonzalez. – Czy między Tedem Stamosem a Rogerem były jakieś zatargi? – Ted uważa, że to on rządzi firmą tylko dlatego, że pracował w niej całe życie. Jak jego ojciec. Chce pani usłyszeć coś dziwnego? Roger mi mówił, że Ted trzyma wszystkie narzędzia nieżyjącego ojca w małym warsztacie i chodzi tam w nocy, żeby je czyścić. Nikogo nie wpuszcza. Roger chciał przeznaczyć pomieszczenie na co innego, a wtedy Ted przyparł go do ściany i powiedział, że jeśli dotknie jego narzędzi, rozwali mu twarz. Roger chciał go zwolnić, ale Porter się nie zgodził. Powiedział mu wprost: „Nie będziesz mi mówił, co mam robić”. – Nikki wolno pokiwała głową. – Mężczyznom zawsze chodzi o kontrolę. Władzę i kontrolę. Właśnie dlatego Porter mnie oszukał, zabierając mi udziały Rogera. Będzie zagarniał wszystko, dopóki nie zakopią go w grobie. Po co w ogóle to robi? Przecież jest już jedną nogą na tamtym świecie. Poszłam z Rogerem odwiedzić Portera w szpitalu. Wszystko miał żółte, nawet oczy. Wyglądał okropnie. Przepraszam, że tak mówię, ale taki z niego drań. – Chwileczkę – przerwała Gail. – Porter odebrał pani udziały Rogera? – Tak! Twierdzi, że jest to jakaś polityka firmy. Żony nie dostają udziałów. Czy to przypadkiem nie jest nielegalna dyskryminacja czegoś tam? Porter chce mieć moje udziały, żeby znowu posiadać pięćdziesiąt jeden procent. Kiedy oddał Rogerowi dziesięć, miał tylko czterdzieści jeden, prawda? Chciał je odzyskać, żeby mieć więcej od Duba, który ma czterdzieści dziewięć. Widzi pani, Roger i Dub zamierzali większością głosów wyrzucić Portera. – I Porterowi się to nie podobało. – Żartuje pani! Wpadł w szał. – Nikki chwyciła poręcz fotela i przysunęła się blisko Gail. – Claire i Porter zaprosili nas na rodzinną kolację i wtedy Roger wszystko mu powiedział. Staruszek zrobił się fioletowy! Wrzeszczał: „Ty mały gnojku, nie możesz mi odebrać firmy, zabiję cię”. Wyglądał tak, jakby miał dostać ataku serca. Szkoda, że nie dostał. – Kiedy? Kiedy odbył się ten obiad? – Dzień przed śmiercią Rogera. W piątek. To ostatnie słowa, jakie Roger słyszał od swego ojca. Pełne nienawiści. Niska, ciemnowłosa kobieta w białym kitlu weszła i wyłączyła aparat do kąpieli stóp. Niskie buczenie ustało. Kobieta, najprawdopodobniej Indianka z Ameryki Środkowej, usiadła na niskim stołeczku i położyła ręcznik na kolanach. – Proszę o stopę. Nikki wyjęła jedną, ociekającą wodą. Kobieta osuszyła ją i zaczęła szorować pumeksem. – Proszę się nie przejmować, ona nie zna angielskiego. Wie pani, dlaczego jestem zła? Nie chodzi mi o pieniądze. Tylko o to, jak się wszyscy zachowali. Liz i Dub śmiali się za moimi plecami. Słyszałam ich! A Claire... doskonała dama. Nigdy nie byłam dla niej wystarczająco dobra. Porter nazwał mnie zdzirą. Wyrzucił mnie ze swojego biura. Mówił, że wyszłam za Rogera dla pieniędzy. Nieprawda. Roger był zabawny i świetnie się razem czuliśmy. Byliśmy małżeństwem przez cztery lata! Dobrze się między nami układało. Roger mnie kochał, a ja kochałam jego! Pedikiurzystka skończyła pracę nad jedną stopą. Włożyła bawełniane waciki między palce i założyła papierowy kapeć. Druga stopa, proszę. Nikki wyciągnęła drugą nogę z wody i położyła ją na ręczniku, na kolanach kobiety. Gail po chwili wahania postanowiła iść na całość. – Nikki, czy jest pani związana z Jackiem Pascoe? Nikki przyglądała się stopie, w którą pedikiurzystka energicznie wcierała krem. – Nie. – Ale była pani, prawda? – spytała Gail cicho. – No dobrze, proszę posłuchać. Nie zamierzam kłamać. Próbuję się dowiedzieć, kto zabił pani męża. – Jest pani z policji? – Nie. Próbuję komuś pomóc. Policja uważa, że jest winny, ale to nieprawda. Mimo to obawiam się, że może skończyć w więzieniu. Zielone oczy zwróciły się w jej stronę. – Kto to taki? – Nazywa się Bobby Gonzalez. Jest przyjacielem Seana Cresswella. Pewnie go pani spotkała. – O, pewnie. Słyszałam, że jest podejrzany, ale nigdy w to nie wierzyłam. Jest słodki. – Muszę się dowiedzieć, kto zabił Rogera. Czy zrobił to Jack? Nikki pokręciła głową. – Jack był ze mną. – Była pani na przyjęciu? O której pani przyszła? – Trochę przed jedenastą. Jechałam aż z West Palm Beach. Jack wysłał mnie na górę, a sam siedział z przyjaciółmi do trzeciej nad ranem. Czekałam przez cały czas... czekałam i czekałam. Jackowi nigdy na mnie nie zależało. Chciał się tylko odegrać na Rogerze. Sądził, że to Roger zrujnował jego reputację, ale Jack naprawdę jest kłamcą i złodziejem. Oszukał Rogera w związku z obrazem namalowanym przez jego siostrę. Portret wart był mnóstwo pieniędzy, a Jack praktycznie ukradł go za dziesięć tysięcy. Niech go pani sama zapyta. Jest w galerii Pascoe przy tej samej ulicy co salon kosmetyczny. Jeśli pani tam pójdzie, proszę wrzucić cegłę przez okno. Pedikiurzystka pochyliła się, aby wyjąć lakier z wózka na kółkach. Otworzyła buteleczkę. Ani razu nie spojrzała na klientkę i jej rozmówczynię. Gail obawiała się, że jeśli poprosi Nikki, aby spotkała się z nią później, zniknie nić porozumienia, jaka się między nimi nawiązała. – Sądzi pani, że Roger poszedł tam tamtej nocy, aby panią znaleźć? Podejrzewał panią i Jacka? – spytała. Nikki patrzyła na dłonie, studiując błyszczące, biało zakończone paznokcie. – On wiedział. Nie mówiłam nic Jackowi, ale... Roger się domyślił. Zadzwoniłam do niego tamtego wieczoru z domu przyjaciółki z West Palm i pokłóciliśmy się przez telefon. Powiedziałam mu: „Rany Roger, jeśli ciebie nic nie obchodzi, to może pójdę się zabawić na przyjęciu u Jacka”. Wyzwał mnie od różnych. Powiedział, że skopie Jackowi tyłek. Chyba... chyba chciałam, żeby po mnie przyjechał. Przyjechał, ale mnie jeszcze tam nie było. Zostawił mi wiadomość na komórce, ale do niego nie oddzwoniłam. – Łzy popłynęły po policzkach Nikki, a jej wargi zadrżały. – Powinnam wtedy zadzwonić. Powinnam. Pewnie chciał mi powiedzieć, że mnie kocha. Wie pani? Może. Pedikiurzystka skinęła głową w stronę pudełka z chusteczkami na półce za fotelem. Gail wstała i wyciągnęła kilka. – Proszę. Tak mi przykro, Nikki. – Czy rozmazał mi się tusz? – Nie jest tak źle. Tylko trochę. Proszę popatrzeć w górę. – Gail wytarła zabrudzone miejsce, podczas gdy Nikki wpatrywała się w sufit. – Proszę ustalić, kto zabił Rogera. Ja też chcę wiedzieć. To banda żałosnych łajdaków. Oni wszyscy. Minutę później Gail biegła do samochodu, aby jak najszybciej chwycić notatnik i zapisać wszystko, o niczym nie zapominając. Przeczytała córce opowiadanie przed snem. Oczy Karen zamknęły się, zanim mama przewróciła ostatnią stronę. Gail jeszcze przez chwilę trzymała małą za rękę. Podniosła jej dłoń i splotła palce ze swoimi, prawa do lewej. Karen urodziła się za wcześnie i jej rączki były maleńkie jak u lalki, ale tak delikatne i słodkie, że Gail miała ochotę je schrupać. Czy jestem z kamienia? Jak mogę kochać kogoś tak bardzo i być z kamienia? Otuliła córkę kocem, zgasiła światło i poszła do Irenę. W kuchni świeciła się tylko mała lampka nad kuchenką. Gail dostrzegła pomarańczowy punkcik poruszający się na werandzie z tyłu domu. Papieros. Rozsunęła przeszklone drzwi. Bosymi stopami stanęła na chłodnej terakocie. Sufitowe wentylatory mieszały ciepłe powietrze. Owady stukały w siatkę drzwi. – Witaj, kochana. – Irenę wypuściła dym bokiem i zgniotła papierosa w popielniczce. – Proszę, nie praw mi kazań. Palę już tylko trzy dziennie. – Podciągnęła kolana, robiąc miejsce na końcu ławki. – Usiądź i porozmawiaj ze mną. Jak się miewa moja mała dziewczynka? Gail oparła policzek o kolana Irenę. – Czego byś sobie życzyła, gdybyś mogła prosić o wszystko? – spytała ją matka. – Chciałabym wiedzieć, co mam robić. – Z czym? Z Anthonym? – Na pewno zechce, żebym za niego wyszła. Jak tylko się uspokoi, oświadczy mi się. Tylko, że on nie poprosi. Wszystko z góry zaplanuje. Ceremonia w niewielkim gronie i przeprowadzka do mieszkania i poszukiwania domu. Pewnie czegoś blisko Pedrosów, żebyśmy mogli chodzić do nich na kolacje. Będziemy mieli pokojówkę na stałe i kogoś do pilnowania dziecka, kiedy ja będę w pracy, ale oczywiście nie muszę robić kariery. – Gail. – Niski śmiech matki mieszał się ze szmerami, dochodzącymi zza siatkowych drzwi. – A jeśli on tego chce tylko ze względu na dziecko? – Naprawdę wierzysz, że tak jest? – Nie wiem. Mówił, że dziecko wszystko zmienia. Tak powiedział, ale nie wspomniał nic o nas. Nic o tym, przez co przeszliśmy. Kazał mi zapomnieć o przeszłości. Potrafi wszystko ustawić w odpowiednich przegródkach. Nie powiedział nic o... miłości. Przepraszam, że jestem taka sentymentalna. – Gail próbowała się roześmiać, ale miała za bardzo ściśnięte gardło. – Wciąż go kochasz. – Nie chcę. Boże, przysięgam, że nie chcę. – Zamknęła oczy. – Nigdy w życiu tak się nie bałam. Irenę pogłaskała ją po włosach. – Muszę ci coś powiedzieć. Twój ojciec i ja nie byliśmy tak szczęśliwi, jak mówiłam. Jak my się strasznie kłóciliśmy. Zarzucałam mu, że nie potrafił się lepiej w życiu ustawić. Za dużo pił i chciałam nawet od niego odejść, ale moi rodzice powiedzieli, że mnie wydziedziczą, jeśli to zrobię. Unieszczęśliwialiśmy się nawzajem, a kiedy umarł, to zabawne, ale nikt nie mógł mu dorównać. Teraz widzę, że nie powinnam była cię oszczędzać. Małżeństwo nie jest bezbolesne. Nie, ono jest męczarnią, ale z czasem każdy dojrzewa i się uczy. W końcu, jeśli ci się poszczęści i wytrzymasz, łączy was coś wyjątkowego. Ed i ja właśnie docieraliśmy do tego miejsca. A potem... no cóż. Ludzie dzisiaj za szybko się poddają. Szukają następnej osoby i wcale nie jest lepiej, bo ich dawne ja idzie razem z nimi. Gail poczuła, że mama klepie ją w ramię. – Dowiedziałam się, co się stało z Margaret Cresswell. Chcesz posłuchać, czy wolisz moczyć mi kolana przez cały wieczór? Usiadła i wydmuchała nos w chusteczkę. – Opowiedz. – To plotka przez duże P, sama rozumiesz. Jesteś mi winna przysługę. Muszę mieć cztery bilety na Dziadka do orzechów. Irenę usiadła wygodniej i upiła duży łyk drinka. – Pomyślałam, że skoro Claire chodziła do Cushmana, tam także posłała Maggie. Miałam rację. Znam sekretarkę z Garden Club, Enid Lance. Od wieków jest w Cushmanie. Mówi, że jakiś tydzień po tym, jak Maggie przestała chodzić do szkoły, Claire przyszła do biura i powiedziała dyrektorce, że plotki były absolutnie fałszywe, że Maggie nie próbowała się zabić, tylko przeszła nerwowe załamanie. I nie, nie była w ciąży. Enid twierdzi, że Claire chciała położyć kres pomówieniom. Maggie nie należała do najbardziej popularnych dziewcząt i gdy odeszła, prawie nikt nie zwrócił na to uwagi. – Piętnastolatka spodziewała się dziecka? – Kto wie? Jej matka bardzo się starała temu zaprzeczać. – Za bardzo – mruknęła Gail. – Ciekawe, co się stało z dzieckiem. Irenę pokręciła głową. – Anthony na pewno powie mi, żebym nie poruszała tego tematu z Claire. Stwierdzi, że to absolutnie nie ma związku z naszą sprawą. Gdy Irenę poszła przygotować się do snu, Gail położyła się na ławce i patrzyła na światła łodzi sunących po ciemnej wodzie. Nie potrafiła znaleźć żadnego sensownego połączenia między tym, czego się dowiedziała, a zamordowaniem Rogera Cresswella. Mimo to życie i śmierć Margaret Cresswell nie dawały jej spokoju. Maggie miała tylko trzydzieści trzy lata, kiedy zamknęła się w pracowni i otworzyła fiolkę pigułek. „Wybacz mi. Znalazłam spokój”. Nawet miłość oddanego męża jej nie powstrzymała. Dlaczego zabrakło jej nadziei, aby żyć? Gail chciała się tego dowiedzieć, tak jakby tym razem mogła ją ocalić. 20. Anthony był niemal pewien, że Gail Connor zostawi mu wiadomość odwołującą spotkanie, ale przyszła dziesięć minut przed czasem. Widział ją przez szklaną ścianę sali konferencyjnej. Siedziała spokojnie, jakby czekała na rozpoczęcie procesu. Równo ułożyła pióro na notatniku. Miała na sobie perłowoszary kostium. Włosy zaczesała do tyłu. Jej odbicie lśniło w wypolerowanym blacie stołu. Przeniósł wzrok na swoją sylwetkę, odbijającą się w szybie. Ponury duch z zapadniętymi oczami. Czuł się stary i zmęczony. Ciemny garnitur pasował do jego nastroju. Zostawiła ślad na jego policzku, ale siniak nie był widoczny. Anthony wciąż czuł ból pod kością policzkową. Postanowił, że spotkanie odbędzie się w sali konferencyjnej, a nie w prywatnym gabinecie. Patrząc na kanapę, za każdym razem widział jej jasne ciało na czarnej skórze. Zgaszone światło, otwarte drzwi do atrium, woda śmiejąca się miękko na skałach. Stał w drugim końcu gabinetu, zapamiętując każdą krągłość i cień jej figury. Potem Gail wyciągnęła do niego rękę. „Anthony. Chodź tutaj”. Czy jej ciało się zmieniło? Może piersi stały się cięższe, pełniejsze? Nie pamiętał, jak to się działo po kolei. Na myśl, że nie wiedział, jak rozwija się dziecko, ogarniał go smutek. Przełożył teczki do drugiej ręki i otworzył drzwi. Obejrzała się i dostrzegła go. Okrążając stół, wyjaśnił, że Nate Harris przyjdzie o szóstej, nie o piątej. Mieli czas na omówienie innych kwestii. Spytał czy zaproponowano jej coś do picia. Odparła, że niczego nie chciała i podziękowała. Anthony usiadł naprzeciwko niej i położył na stole dwie teczki oraz oprawiony w skórę notes. – Przynoszę dobre wieści. Mamy kupca na dom, a cena jest wyższa, niż się spodziewaliśmy. Załatwia to dług, który, jak twierdzisz, masz wobec mnie i daje dodatkowy zysk w wysokości mniej więcej czternastu tysięcy dolarów do podziału. Podał jej kopię umowy. Kupującymi byli Jose R. i Beatriz S. Gomez z Miami. Oboje zmyśleni. Nie miał pojęcia, skąd Raul wziął te nazwiska. Może to jego dawni sąsiedzi z Kuby. – Chcą załatwić formalności w ciągu dwóch tygodni. Na początku zamierzał powiedzieć jej prawdę – to on kupował ten dom. Chciał zmienić rynny, przeprowadzić wszelkie naprawy i remonty. Zadbać o basen, kwatery dla pokojówki. Pokój zabaw. To miało być miejsce, gdzie mogły go odwiedzać dzieci – cała trójka. Nie przenosił się do Nowego Jorku. Przejrzała umowę. Odwróciła kartkę. – Wspaniale. Nie spodziewałam się, że pójdzie tak dobrze. – Ja też nie. – Otworzył drugą teczkę, na moment się zawahał, po czym przesunął kopię po stole w jej stronę. – To jest szkic umowy, dotyczącej opieki ojcowskiej i utrzymania dziecka. Zgadzam się pokrywać wszelkie koszty, jakie poniesiesz jako rodzic sprawujący opiekę. W zamian pozwolisz mi w pełni uczestniczyć w życiu dziecka. Zgodzisz się także nie wywozić nigdzie dziecka bez mego pozwolenia. Są też inne klauzule. Polisa ubezpieczeniowa jest na mnie, koszty leczenia i wykształcenia dziecka i tak dalej. On lub ona będzie płynnie mówiło po hiszpańsku. Pozna swe dziedzictwo. Będzie nosiło nazwisko Quintana. – Nie Pedrosa? – odezwała się cierpko, unosząc brwi. Przez kilkanaście sekund patrzył na nią chłodno. – Nie. Nie widziałem dziadka od dwóch miesięcy. Jesteś zaskoczona? Miałaś rację. Stawałem się za bardzo do niego podobny. Władza, pieniądze... Mówiłem mu, że tego nie chciałem. Kłóciliśmy się. Posłałem go do diabła. On odpowiedział mi tym samym. Przysiągłem na życie, że już nigdy moja noga nie postanie w tym domu i tak się stało. – Anthony wzruszył ramionami. – Nie musisz się więc martwić, że twoje dziecko stanie się klonem albo marionetką Ernesto Pedrosy, nie pamiętam już dokładnie, jak to określiłaś. Westchnęła. – Nie powinnam wtedy tak mówić. – Ale miałaś rację. Nie myliłaś się też co do tego, że znalazł mordercę, który mi pomógł, ale byłaś w błędzie, sądząc, że akceptuję to, co zrobił. Mimo to nie mogę wydać go policji... – Wiem. Jest za stary. Zastanawiam się, czy w ogóle myślał racjonalnie, kiedy to się stało. Wierzę, że bał się o ciebie. I mam nadzieję, że się jeszcze z nim zobaczysz. I nie będę miała nic przeciwko temu, abyś... zabrał do niego dziecko. Przecież to jego pradziadek. Anthony miał wrażenie, że za chwilę pęknie mu głowa. Podniósł dłoń ze stołu, po czym pozwolił jej z powrotem opaść. – Może więc przestudiujesz umowę? Jeśli chcesz, poradź się eksperta. Sądzę, że nawet Charlene Marks uznają za hojną. Podniosła plik i przekartkowała go. Wiedział, że było siedemnaście kartek plus strona z podpisami. Odwróciła szkic umowy i odsunęła go na bok. – Przykro mi, że uważałeś to za konieczne. Policzki Anthony’ego zapłonęły. Popełnił błąd. Nie spodziewał się takiej reakcji. Przygotował się na wojnę, rozprawę w sądzie, testy DNA... – Jeszcze nie wiesz, czy to chłopiec, czy dziewczynka? – Nie. – Kiedy ma się urodzić? – W połowie lutego. Miał więcej pytań, ale obrócił się w fotelu i wsunął swoją kopię umowy z powrotem do teczki. Był bliski utraty panowania nad sobą i nie potrafił określić źródła złości. Jego głos nic nie zdradzał. – Nie zostało nam wiele czasu do przyjścia Nate’a. Muszę powiedzieć ci coś o Bobbym Gonzalezie. Zadzwonił do mnie wczoraj wieczorem. Pojechałem do jego mieszkania w South Beach. Nie kontaktował się dziś z tobą, prawda? Poprosiłem, by tego nie robił. Oczy Gail rozszerzyły się. – Co mu się stało? – Jemu nic. Przystawił Seanowi Cresswellowi nóż do gardła i spytał, skąd się wzięły te trzy studolarowe banknoty. Sean mu powiedział. – Anthony odchylił się na oparcie. – Z portfela, który zabrał nieżyjącemu już Rogerowi. Natknął się na jego ciało, idąc do Jacka Pascoe. Wszedł boczną furtką około jedenastej piętnaście w nocy, gdy zamordowano Rogera. Ale sądzę, że Sean Cresswell tego nie zrobił. – Co? – Gail patrzyła na niego zdumiona. – Wczoraj wieczorem powiedziałem Bobby’emu: „Czyś ty postradał rozum? Możesz iść za to do więzienia”. „Niech się pan nie martwi, panie Quintana. Sean nic nie powie. Poza tym moi przyjaciele zapewnią mi alibi”. – O mój Boże. Czy naprawdę powinnam tego słuchać? – Opierając łokcie na stole, Gail schowała głowę w dłonie i zatopiła palce we włosach. – No dalej, mów. Anthony nie mógł się zdecydować, czy Bobby Gonzalez był idiotą, któremu się poszczęściło, czy też bezczelnym i twardym spryciarzem. Tak dokładnie przygotował zasadzkę, przewidując każdą ewentualność. I zdołał zrealizować plan! „Skąd wziąłeś pieniądze?” Proste pytanie. Odpowiedź padła szybko. Sean leżał na ziemi, pocił się i robił w spodnie. Trząsł się ze strachu. Myślał, że umrze na popękanym asfalcie, za zabitym deskami sklepem z oponami. Jedna odpowiedź, potem następna. – To, co Bobby mi powiedział, idealnie pasuje do twoich notatek ze spotkania z Nikki Cresswell. Godziny, wydarzenia. Wczoraj wieczorem rozmawiałem z Bobbym przez trzy godziny, ale chyba zdołam to streścić. W dzień, kiedy zamordowano Rogera, Duncan Cresswell zabrał jakiś tuzin potencjalnych kupców na Bimini i z powrotem. Roger popłynął z nimi. Ted Stamos, nadzorujący budowę łodzi, także. Sean zawsze im towarzyszy, ponieważ nalegają na to jego rodzice. Spodziewają się, że kiedyś będzie pracował w firmie. Musiał włożyć koszulkę Cresswell Yachts i szorty khaki. Oczywiście jego kuzyn Roger kpił sobie z niego. Traktował Seana jak członka załogi, kazał mu przynosić drinki klientom i sprzątać po nich. Zaraz się dowiesz dlaczego. Jak wiesz, Sean jest jedynym dziedzicem w linii męskiej i Roger chciał dowieść, że jest od niego lepszy. Około wpół do ósmej jacht wrócił do przystani Black Point, gdzie czekały już potrawy z grilla. Tuż po dziewiątej, kiedy wszyscy szykowali się do wyjścia, do Rogera zadzwoniła z komórki jego żona Nikki. W swoich notatkach wspomniałaś o tym telefonie. Roger się rozzłościł i powiedział, że zamierza iść na przyjęcie Jacka, żeby, cytuję: „skopać jego zasrany tyłek”. Jego wuj, Duncan, usłyszał to. Wspomniał o wszystkim Seanowi. Pewnie mrugali do siebie porozumiewawczo i szturchali się. Przypuszczam, że Duncan powiedział o tym Porterowi albo Tedowi Stamosowi. Oczywiście żaden nie wspomniał policji. Ta rodzina chroni swoje interesy. Claire przyjechała bentleyem około dziewiątej piętnaście, by zabrać Portera do domu. Wcześniej była na kolacji z przyjaciółmi. Sean nie mówił gdzie, ale to bez znaczenia. Ojciec Seana i pozostali mężczyźni odjechali korowodem samochodów. Wybierali się do klubu Strip Minę, tego samego, do którego Duncan obiecał zabrać Seana w jego dwudzieste pierwsze urodziny. Roger zamierzał jechać z pozostałymi, ale zrezygnował. W pośpiechu opuścił parking przystani i znowu posypały się dowcipy na temat tego, co miał zrobić Jackowi Pascoe. Wiemy, że dotarł do Jacka około wpół do dziesiątej i wyszedł dziesięć minut później. Kupił alkohol w pobliskim sklepie i wrócił. Jeśli wiedział, że Nikki dzwoniła z West Palm Beach, domyślał się też, że raczej nie dotrze do Jacka przed dziesiątą trzydzieści. Sean poszedł do domu. Wciąż obowiązywał go zakaz wychodzenia wieczorem, bo był na zwolnieniu warunkowym za kradzież samochodu Rogera. Matka Seana i jego starsza siostra, Patty, oglądały telewizję. Sean siedział u siebie, pił piwo i grał w gry wideo aż do jedenastej. Usłyszał, jak matka idzie do sypialni i zamyka drzwi. Wcześniej zabrała mu kluczyki do samochodu, ale miał zapasowe. Do domu Jacka Pascoe dojechał w pięć minut. Od Bobby’ego wiedział o przyjęciu. Jack zatrzymał go w drzwiach i zabronił mu wejść. Bobby nie widział Seana. Nie widział też Nikki, która właśnie wtedy przyjechała. Jack od razu wysłał ją na górę. Przypuśćmy, że Roger widział, jak żona podjeżdża pod dom i okrążył posesję, aby dostać się do środka przez furtkę... pamiętasz ją. Sean wsiadł do swego wozu i ruszył do South Beach. Kilka kilometrów dalej uświadomił sobie, że nie ma pieniędzy. Wrócił do Jacka i zaparkował w bocznej alei. Wiedział, że Diana trzymała u siebie trochę gotówki. Z głównego domu dochodziła głośna muzyka, więc uznał, że zdoła wybić szybę, nikogo nie alarmując. Wszedł furtką, okrążył fontannę i potknął się o nogi Rogera. Nie miał pojęcia, kto leżał na ziemi, dopóki nie zapalił zapalniczki. Zobaczył koszulę z logo Cresswell Yachts. Zobaczył roleksa. Zabrał zegarek i portfel, w którym znalazł trochę ponad tysiąc pięćset dolarów. Następnie pojechał do klubu w South Beach, chyba do Apokalipsy. Pamięta, że miał na ręce zegarek, kiedy tam wchodził, ale nie ma pojęcia, co się z nim później stało. Może dał go dziewczynie, która weszła pod stół i rozpięła mu spodnie. Był już wtedy bardzo pijany. Bobby nie pytał, co Sean zrobił z portfelem. Może wciąż go ma, ale jeśli nie jest zupełnym idiotą, to się go pozbył. Anthony siedział i słuchał opowieści Bobby’ego aż do trzeciej nad ranem. Współlokatorów nie było. W mieszkaniu panował większy porządek, niż się spodziewał. Zgodził się wypić cafecito, aby jakoś dojechać do domu. Wychodząc, spytał, skąd Bobby wie, że Sean mówił prawdę? Cicho, ale bez wahania chłopak odparł, że po prostu wie. Bobby Gonzales przekazał Anthony’emu zdobyte informacje tak, jak młody wilk oddaje starszemu świeżą zdobycz. – Sean sądził, że to Bobby zabił Rogera. Twierdzi, że nie powiedział nic ani policji, ani rodzicom, bo chciał go chronić. Nie wierzę w to. Chłopak taki jak Sean kieruje się strachem, nie lojalnością. Gdy Anthony spojrzał na Gail, zauważył, że patrzyła na niego z rozbawieniem i zdziwieniem. – Pochwalasz to, co zrobił Bobby – powiedziała. – Przyznaj. Machnął ręką, odsuwając od siebie tę myśl. – Postąpił niemądrze. Powiedziałem mu to. Miał szczęście, że nie skończył w więzieniu. Sean wciąż może na niego donieść, ale nie sądzę, aby to zrobił. – Co teraz zamierzasz? Powiesz Frankowi Brittonowi? – Jeszcze nie. Sean mógłby się wszystkiego wyprzeć. Mógłby powiedzieć, że Bobby przyznał się albo, że widział go uciekającego z miejsca zbrodni. Nie, jeszcze nie jesteśmy na prostej. Gail zajrzała do notatek. – Zastanówmy się, gdzie byli pozostali między jedenastą i jedenastą trzydzieści? Nikki podobno czekała w łóżku na Jacka. Jack był z gośćmi. Porter w domu z Claire. Dub i Ted Stamos siedzieli w klubie nocnym. Elizabeth oglądała telewizję z najstarszą córką. Wszyscy mają alibi. Anthony uśmiechnął się. – Wszyscy twierdzą, że mają alibi. Jutro rano wybieram się do Cresswell Yachts. Claire wszystko zorganizowała. Twierdzi, że uwierzyli w oficjalną wersję powodów mojej wizyty. Zostałem rzekomo wynajęty, aby sprawdzić księgi i znaleźć dowody malwersacji finansowych Rogera. Kupiłabyś to? – Brzmi prawdopodobnie – przyznała Gail. – Mieliśmy szczęście, że Claire zgodziła się nam pomóc. W czwartek ma się ze mną spotkać w balecie. Chciałabym też jeszcze raz spotkać się z Nikki, ale pewnie nie uda mi się pomówić z nią tak szczerze jak za pierwszym razem. Zabrzęczał interkom. Anthony przesunął fotel, aby dosięgnąć aparatu na szafce. – Jak zdołałaś ją przekonać, żeby ci aż tyle powiedziała? – spytał, wyciągając dłoń po słuchawkę. – Nienawidzi Cresswellów. Może jest powierzchowna, ale nie lubi, kiedy rani się jej uczucia. Podniósł słuchawkę. – Tak? Przyszedł Nate Harris. Anthony poszedł po gościa. Kiedy weszli do sali konferencyjnej, Gail wstała. – Panie Harris, przepraszam za to, co pan przeszedł. Musiałam chronić mego klienta, nigdy nie zamierzałam... – powiedziała, wyciągając do niego rękę. – Nie, nie, nie, proszę nie przepraszać za wypełnianie obowiązków. – Ujął jej dłoń w ręce. – Absolutnie rozumiem. – Spojrzał na Anthony’ego. – Chcecie usłyszeć najnowsze wieści? Dzwonili do mnie z biura senatora McCaffreya. Zostałem nominowany. Ogłoszą to jutro rano. Nikt nie wiwatował. Nominacja przyszła wcześniej, niż się spodziewali, i nałożyła na nich większą odpowiedzialność. Anthony objął Nate’a ramieniem i poklepał go po plecach. – To wspaniale – pogratulowała sędziemu Gail, raz jeszcze ściskając jego dłoń. Nate zostawił marynarkę i krawat w samochodzie. Miał na sobie gładką, białą koszulę z długim rękawem i ciemne spodnie. Szare włosy wyglądały jak rozwiane wiatrem. Oczy schowane za okularami w rogowej oprawie mrugały raz po raz, jakby wciąż jeszcze nie mógł pojąć nowiny. – Nie będzie łatwo. Jezu, muszę zebrać tyle dokumentów. Całe stosy. Wszystkie zeznania podatkowe od czasów, kiedy pracowałem jako roznosiciel gazet. Dopiero za sześć miesięcy albo rok podejmą decyzję, czy jestem odpowiednim kandydatem, potem zgodę musi wyrazić Biały Dom. Potem senat. Pewnie będą chcieli wiedzieć nawet, jakiej marki bieliznę noszę. – Zacisnął dłonie na oparciu fotela. – Ta sprawa Cresswella mogłaby mi bardzo zaszkodzić. Jeśli uważacie, że będą problemy, powiedzcie od razu. Jak ona się toczy? Anthony i Gail spojrzeli na siebie. – Wszystko dzieje się szybciej, niż przypuszczaliśmy. – No tak, tak. Gdzie mam usiąść, Gail? Tutaj? – Zajął miejsce u szczytu stołu. Anthony i Gail usiedli naprzeciwko siebie. – Słucham pytań. Gail zajrzała do notatek. Anthony czuwał, gotów przerwać rozmowę, gdyby poruszyła zakazany temat – palenie marihuany w towarzystwie młodego tancerza. Nate pozwolił jej pytać o wszystko, ale Gail taktownie pominęła delikatne kwestie. Zadała kilka ogólnych pytań na temat przyjęcia, nie wspominając o transwestycie tańczącym sambę, o pijaństwie ani o hałaśliwej muzyce. Spytała o porę, miejsce, obecnych i nieobecnych. Mówiła ciepłym, cichym głosem, z łatwością znajdując odpowiedni rytm. Siedziała dość daleko od stołu. Anthony widział jej brzuch. Wyglądał tak samo. Dziecko miało się urodzić w połowie lutego. Odliczył wstecz. Poczęte gdzieś w maju? Może w domu przy ulicy Clematis. Mieszkała tam z Karen. On planował się wprowadzić po ślubie. To był stary dom z drewnianymi podłogami i rzadko używanym kominkiem w głównej sypialni. Mieli podwójne łóżko. Sufitowy wentylator nad jej głową kręcił się bez przerwy. Jej dłonie na jego ramionach. Poruszające się piersi, włosy opadające jej na czoło. Przygryziona dolna warga. Zaciśnięte powieki. Oddech w takt rytmu ich ruchów. Och, Och. Och. – Dlaczego wybrał pan akurat ten obraz? – Jack mi go zaproponował. Anthony ocknął się z zamyślenia. – Chyba coś przeoczyłem. O czym rozmawiamy? Gail uniosła brwi. – O portrecie Diany. Pytałam sędziego, dlaczego wybrał go dla Portera i Claire. Wyjaśnił mi, że była to sugestia Jacka. Anthony przepraszająco rozłożył dłonie. Pozwolił sobie na chwilę nieuwagi. Zwrócił się do Nate’a. – To drogi prezent. – Zasługiwali na taki. Kiedy ożeniłem się z Maggie, sfinansowali moją kampanię w ponownych wyborach. Porter wykorzystał swoje koneksje w świecie polityki, aby moje nazwisko stało się znane, i to on zasugerował, żebym ubiegał się o miejsce w sądzie federalnym. – Ach tak? Czy mogę spytać, ile zapłacił pan za portret? – Dwadzieścia tysięcy. Prawdę mówiąc, wpłaciłem pięć tysięcy zaliczki, kiedy odbierałem go z domu Jacka. Jack powiedział, bym się nie martwił pozostałymi piętnastoma i obiecał, że odda mi moje pięć, kiedy ponownie sprzeda obraz. Gail spojrzała na niego. – Sprzeda komu? – spytała zaskoczona. – Chyba temu, kto zapłaci odpowiednią cenę. W końcu zajmuje się sprzedażą dzieł sztuki. Mówił mi, że na razie nie wiadomo, kto ma prawo własności do portretu, ale podobno wkrótce sprawa się wyjaśni. – Półuśmiech zmarszczył policzek Nate’a. – Próbował mi wytłumaczyć, w jaki sposób znalazł się w posiadaniu portretu, ale uznałem, że to zbyt zawiła historia. – Hm. – Gail zastukała długopisem w notatnik. Anthony niemal widział myśli, kłębiące się w jej głowie jak ptaki w klatce. – Prawdę mówiąc, w tej chwili ma go Diana. I jeśli mam być szczera, mam nadzieję, że zdoła go zatrzymać. – Wróciła do notatek. – Proszę mi powiedzieć, czy wiedział pan, że Porter i Claire już kiedyś posiadali ten portret i oddali go Rogerowi, który z kolei przed dwoma miesiącami sprzedał go Jackowi za dziesięć tysięcy dolarów? – Dobry Boże, nie. Naprawdę? – Spojrzał na Anthony’ego, który z powagą skinął głową. Nate odchylił się na oparcie fotela. – Nic nie wiedziałem. Żałuję, że Jack mi nie powiedział. – Wykorzystał pana, aby przysporzyć kłopotów Rogerowi, i jednocześnie zarobił podwójnie – stwierdziła Gail. – Nie ma pan takiego wrażenia? Musiała chwilę zaczekać na odpowiedź. – Nie chcę tak myśleć o Jacku. Twarz Nate’a wyrażała rozgoryczenie. Rozczarowanie. Właśnie skończyła się przyjaźń. Sędzia poprawił okulary na czubku nosa i westchnął przeciągle. – Czy pytał pan Claire, dlaczego go oddali? – Kiedy dowiedziałem się o tym od Anthony’ego, obawiałem się, że darowując im go, popełniłem faux pas, ale Claire mnie uspokoiła. Zapewniła, że Porter postanowił zabrać go do biura i podarować bratu i bratowej. Przypuszczała, że chciał, aby mieli go rodzice Diany. Przykro mi z powodu kłopotów, jakie Diana ma z matką. Długopis Gail stukał w notatnik. – Roger dostał portret od rodziców jakiś rok po śmierci siostry. Czy wie pan, skąd wzięli go Claire i Porter? Pokręcił głową. – Nie. Nigdy nie widziałem go u nich ani w obecnym domu, ani w tym poprzednim, w Miami Shores. Domyślam się, że kupili go w galerii albo od kolekcjonera. Może... od Jacka. Kiedy Nate, wciąż zdumiony niespodziewanym odsłonięciem natury Jacka Pascoe zastanawiał się nad tym, Gail spojrzała na Anthony’ego. Po wyrazie jej twarzy poznał, że zbliża się do obranego celu i nie powinien się wtrącać. Odchrząknęła i usiadła prosto w fotelu. – Panie Harris, co pan wie o dzieciństwie Maggie? – O jej dzieciństwie? – Tak. Jack mówił mi, że w wieku piętnastu lat Maggie próbowała odebrać sobie życie. Wiedział pan o tym? Anthony musiał zaprotestować. – Gail, jaki to ma związek... – Wiedział pan? – powtórzyła Gail, ignorując go. – Tak. Maggie wspomniała mi kiedyś o tym przypadkiem. Gail się uśmiechnęła i przechyliła głowę. – Przypadkiem? – Nie lubiła o tym mówić, a ja jej nie wypytywałem. Ale skoro jest pani ciekawa... – Tak, prawdę mówiąc, jestem. Anthony zrezygnował z protestów. Odchylił się w fotelu i czekał, co zrobi Gail. – Maggie zakochała się w jakimś chłopcu, ale nic z tego nie wyszło. Porter i Claire się sprzeciwili i Maggie źle to przyjęła. – Rozumiem. Kim był ten chłopiec? – Boże, nie mam pojęcia. Podobno był to jakiś dzieciak, który zajmował się naprawami w domu jej rodziców. Nawet jeśli wspominała mi, jak miał na imię, to zapomniałem. – Proszę mi wybaczyć, jeśli wydaje się panu dziwne, że pytam właśnie o to – powiedziała Gail. – Czy Maggie wspominała, że była w ciąży? Sądzę, że o to właśnie chodziło. Kolejna niespodzianka. Anthony musiał zacisnąć zęby, żeby nie spytać jej, gdzie, do diabła, znalazła takie informacje. Spojrzał na Nate’a. – Nie, Maggie nigdy nie wspominała o dziecku. Jest pani pewna? Prawdę mówiąc, to nawet ma sens. Kiedy ją poznałem, miała tylko trzydzieści lat, ale mówiła, że nie chce mieć dzieci. Uznałem to za dziwne. Wie pani, kobieta tak młoda jak ona... Ale mnie to nie przeszkadzało. Szczerze powiedziawszy, nawet się to szczęśliwie złożyło. Oboje byliśmy zajęci pracą. Czułem, że w jej przeszłości coś się wydarzyło. Pytałem o to, ale nie chciała mi powiedzieć. Mówiłem, że wszystko jedno, co się stało, potrafiłbym się z tym pogodzić. Nic by się między nami nie zmieniło. Ale nigdy mi nie powiedziała, więc pomyślałem, że to nie miało znaczenia. Nie sądzę, aby urodziła dziecko. Znając jej rodziców, przypuszczam, że kazali jej przerwać ciążę. Nigdy nie kierowali się emocjami. Maggie też taka była. – A pana małżeństwo było... szczęśliwe? – Tak sądzę. Nigdy się poważnie nie pokłóciliśmy. Mieliśmy podobne temperamenty seksualne. Byliśmy dla siebie mili. Ona szanowała moje priorytety, ja jej. Życie Maggie obracało się wokół sztuki. Moje wokół prawa. W sumie wychodziło nam całkiem nieźle. – Dużo podróżowała, prawda? – O tak, miesiące wakacyjne spędzała zwykle na Cape. Miała też małe mieszkanie na Manhattanie. Ja często przez całe tygodnie tkwiłem po uszy w rozprawach albo wyjeżdżałem na konferencje sędziów. Kiedy byliśmy w domu, chodziła do pracowni malować, a ja pisałem opinie. Widzi pani, życie sędziego przypomina trochę żywot mnicha, ale ona wspaniale sobie z tym radziła. Ja z kolei rozumiałem jej potrzebę malowania. Maggie zdradzała geniusz w tym kierunku. Zawsze uważałem, że powinna rozwijać swój talent. – Domyśla się pan, dlaczego odebrała sobie życie? – Do dziś nie wiem. Przed śmiercią wydawała się bardziej przygnębiona i daleka. Przykro mi, że nie potrafiłem jej ocalić. Nic nie było w stanie jej powstrzymać. Gail położyła długopis na notatniku. Chwila ciszy się przeciągała. W końcu sama ją przerwała. – Nie mam więcej pytań. Dziękuję panu. Nate wstał, przeciągnął się nieznacznie. – Jeśli pojawi się coś jeszcze, proszę dać mi znać. Zrobię, co w mojej mocy. Jestem wdzięczny wam obojgu. Anthony, informuj mnie na bieżąco o wszystkim, dobrze? – Tak, zadzwonię do ciebie dziś wieczorem. Gail wstała i uścisnęła dłoń Nate’a. – Powodzenia z nominacją, panie sędzio. – Och, jeszcze długo zaczekamy na decyzję. I proszę mi mówić Nate. Anthony odprowadził go do wyjścia. Przez kilka minut rozmawiali w pustym korytarzu. Wszyscy poszli już do domu. Nate miał nadzieję, że umowa z Gail się powiedzie. Istniała szansa, że wszystko się dobrze skończy. To wspaniała kobieta, prawda? Anthony skinął głową. Kiedy wrócił na salę konferencyjną, Gail wyglądała przez okno. – Co za bezbarwny człowiek. Jak to się stało, że zostaliście przyjaciółmi? W jej głosie brzmiał wyraźny zarzut. Przez chwilę Anthony szukał właściwej odpowiedzi. – Nigdy nie rozmawialiśmy o jego życiu. Tylko o pracy. Jest dobrym sędzią. Doskonałym profesorem. – Anthony wzruszył ramionami. – Sam nie wiem. – Ja bym też się zabiła. Odsunęła się od okna i podeszła do stołu, aby uporządkować papiery. – Skąd się dowiedziałaś, że Margaret Cresswell zaszła w ciążę jako piętnastolatka? – To plotka, którą wytropiła moja mama. Nie wiemy, czy urodziła dziecko, czy nie. Domyślam się, że wszystko załatwiono w szpitalu psychiatrycznym. Jeśli rzeczywiście do takiego trafiła. Nie mam pojęcia, co to była za instytucja. – Dlaczego wciąż drążysz ten temat? – Nie potrafię już nawet tego pojąć. Wydaje mi się, że ma coraz mniej i mniej wspólnego ze śmiercią jej brata, a jednak nie potrafię o tym zapomnieć. – Machnęła ręką, odganiając myśli. – Muszę jechać do domu. Anthony chciał ją zatrzymać, znaleźć jakąś wymówkę. Musieli sobie jeszcze wiele wyjaśnić, bardzo wiele. Pomyślał o Nathanie i Maggie. Bezbarwny. Martwa. – Rozmawiałem jeszcze raz z Angelą. Zjedliśmy razem śniadanie. Powiedziałem jej o dziecku. Przyjęła to lepiej niż się spodziewałem. Anthony przypomniał sobie nagły uśmiech córki, ramiona otaczające go w pasie. I pytanie, na które nie potrafił odpowiedzieć: I co teraz? – Co powiesz Karen? – spytał. Gail się roześmiała. – Nie mam bladego pojęcia. Górna krawędź umowy w sprawie opieki nad dzieckiem wystawała ze skórzanej teczki, którą przytrzymywała jedną ręką. Anthony wyjął papiery. – Miałaś rację. To zbyt skomplikowane. Może po prostu powiesz mi, czego oczekujesz? Tak będzie prościej. Podniosła torebkę. – Poproszę Charlene, aby się tym zajęła, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Na razie nie chcę o niczym myśleć. Powinieneś jednak wiedzieć, że być może rozmawiamy przedwcześnie. Miałam wiele poronień. – Nie. – Wstrzymał oddech. – A co mówi lekarz? – Jeszcze nie mam lekarza. – Dlaczego? – Nie wiem. Byłam... za bardzo zajęta. Anthony położył dłoń na jej ramieniu. – W takim razie natychmiast jakiegoś wybierz. Najlepszego. Nie dbam o koszty. Zrobisz to? Odwracając wzrok, skinęła szybko głową i ruszyła ku drzwiom. – Daj mi znać, czego się jutro dowiesz w firmie. – Gail? Zatrzymała się i spojrzała przez ramię. – Dlaczego się bałaś powiedzieć mi o dziecku? – Pewnie dlatego, że musiałam się od ciebie uwolnić. Powiedziała to z żalem, nie z nienawiścią, ale żadne słowa nie mogły zranić go bardziej. Zadała ostateczny cios w krwawiące serce. 21. – Pytaj, o co chcesz, ale się streszczaj – burknął Porter Cresswell. – Claire ma mnie zawieźć do lekarza na badania kontrolne. Kilka miesięcy temu mało brakowało, a byłoby po mnie. Teraz już jest w porządku, ale ona i tak mnie pilnuje. Prawda, kochanie? Podniosła wzrok znad czasopisma, po czym wróciła do lektury. – Nie jestem księgowym, Porter. Będę musiał przysłać tu swój zespół, żeby przejrzał księgi. Trzeba mi zapewnić pełny dostęp do wszystkiego, czym zajmował się Roger. Czy twój brat i jego żona zgodzą się w pełni ze mną współpracować? – Kazałem im dać ci wszystko, o co poprosisz. Pokażą ci księgi, oprowadzą po firmie. Powiedziałem, że jeśli Roger pochrzanił coś w rejestrach księgowych, chcę się o tym dowiedzieć wcześniej niż urząd podatkowy. Nie powinieneś mieć żadnych problemów. – To dobrze. Słyszałem, że żona Rogera, Nikki, nie jest zadowolona z odebrania jej udziałów. Oskarża cię o oszustwo. Czy to powód do zmartwienia? – Chryste, nie. Próbowałem jej to wyjaśnić. Udziały wróciły do mnie, kiedy Roger zmarł. To był pomysł mego ojca. On i jego pierwsza żona przeszli przez bardzo niemiły rozwód, więc kiedy założył firmę, ustawił wszystko tak, aby udziały zostały w rodzinie. Nie możemy ich sprzedać ani oddać bez zgody pozostałych. Żony nic nie dziedziczą, tylko dzieci. Mówiłem o tym Nikki. To idiotka. – Chciałbym przejrzeć umowy założycielskie – powiedział Anthony. – Po co? Zostały podpisane ponad pięćdziesiąt lat temu. Z kąta pokoju odezwał się głos. – Porter? Jeśli Anthony twierdzi, że są mu potrzebne, jestem pewna, że tak właśnie jest. Stara się nam pomóc. – No dobrze, dobrze. – Porter pochylił się w bok na fotelu, opierając cały ciężar na łokciu. Machnął ręką. – Powiedz mojej sekretarce, że kazałem ci dać kopie. Są tam, ponieważ zamierzałem napisać list do prawnika, zajmującego się majątkiem Rogera, i pokazać mu to, o czym mówiłem. – Dlaczego dałeś Rogerowi dziesięć procent? – Chciałem być dobrym ojcem, wprowadzić go do firmy. Cholera, przecież kiedyś miała do niego należeć. A on się odwrócił i ugryzł rękę, która go obdarowała. Teraz, kiedy myślę, że firmą pokieruje ten kretyn, chłopak Duba, robi mi się niedobrze. Sprzedam tę cholerną firmę, zanim do tego dojdzie. To smutne. Bardzo smutne. Świetna firma, ale się rozleci. Mówiłem Rogerowi, żeby się ożenił z jakąś miłą dziewczyną i spłodził kilkoro dzieciaków, ale oni stale to odkładali. Samolubni oboje. Lubili się zabawić, do diabła z rodziną. Mój syn był największym rozczarowaniem, jakie spotkało mnie w życiu. Anthony zastanawiał się, co Claire sądziła o nagłym wybuchu męża, ale nie spojrzał na nią, aby się przekonać. – Dub i Roger mogli połączyć swoje udziały, tak? Zrobili to? – Planowali. Chcieli przegłosować moje odejście. Ale, jak mówi stare powiedzenie, nie zamierzałem się poddać bez walki. Powinienem był wszystko zostawić tak, jak postanowił mój ojciec. Dobre uczynki się nie opłacają. – Kącik jego ust się uniósł. – Ojciec dał mi siedemdziesiąt pięć procent. Wiesz dlaczego? Bo wiedział, że mam dość oleju w głowie, aby zarządzać korporacją. Nie to co ten leniwy dupek w pokoju obok. Z kąta pokoju dobiegł szelest przewracanych stron. Anthony przywołał z pamięci znane mu fakty. – Ale teraz jesteś właścicielem pięćdziesięciu jeden procent. Dub ma czterdzieści dziewięć. – I więcej mieć nie będzie. Na tym koniec. Wsadź dwie głowy na jeden tułów, a doczekasz się kłopotów. – Odpychając się od poręczy, wstał z fotela. – Powiedz mojej sekretarce, żeby ci dała wszystko, czego potrzebujesz. Anthony podniósł się. – Porter, jeszcze jedno pytanie. Dlaczego zrobiłeś z Duba właściciela połowy firmy? Ma teraz czterdzieści dziewięć procent udziałów. Porter wygładził klapy marynarki. – To sprawa między mną a moim bratem. – Będziesz musiał uzasadnić to księgowym. – Pieprzę księgowych. Claire? Odłóż to pismo. Jedziemy. Na półotwartych drzwiach wisiała tabliczka: DUNCAN CRESSWELL, WICEDYREKTOR WYKONAWCZY, DZIAŁ HANDLOWY. Sam wicedyrektor rozparty w fotelu rozmawiał przez telefon, powoli głaszcząc się po głowie. Mówił o pokazie łodzi w Savannah. Restauracja na nabrzeżu. Najlepsze pieprzone żeberka prócz tych w Memfis. Anthony zapukał. Duży fotel wicedyrektora się obrócił. Nie przerywając rozmowy, Dub Cresswell gestem zaprosił Anthony’ego do środka. Ściany gabinetu do połowy zasłaniała klonowa boazeria. Wyżej wisiał kod flagowy. Olbrzymi miecznik zajmował ścianę naprzeciwko biurka, regały pełne były wędkarskich trofeów, a pod oknami stały szklane gabloty z modelami jachtów Cresswellów. Anthony poświęcił chwilę na przeczytanie podpisów. Wiedział, że gdyby nie wszedł do gabinetu, rozmowa telefoniczna już by się dawno skończyła. Aby trochę to przyspieszyć, wyjął z portfela wizytówkę i położył ją na środku blatu biurka Duba Cresswella. Minutę później słuchawka stuknęła w aparat. – Quintana. Jak leci? Porter mówił mi, że wpadniesz. Nieproszony o to, by usiąść, Anthony stał. – Wyświadczam przysługę Claire. Chyba mogę mówić szczerze? Claire obawia się o zdrowie Portera. Śmierć ich syna przybiła go fizycznie i psychicznie. Rozumiesz. W poniedziałek przyjdą księgowi sprawdzić transakcje, które Roger przeprowadził w firmie. Załatwią to szybko. – Aha. Bracia Cresswellowie mieli podobne kwadratowe twarze z dołkami w brodzie, tyle że u młodszego rysy były grubsze, a twarz bardziej czerwona. Siedział w fotelu. Ramiona sportowej marynarki podjechały do góry i sterczały. – Skoro Porter chce, żebyś sprawdził produkcję, nie ma sprawy – powiedział Dub. – Ale sprzedaż i marketing to zupełnie inne działy. Roger nie miał z tym nic wspólnego, a nie mogę, ot tak sobie, podawać danych każdemu. Anthony skinął głową. – Twoje tajemnice zawodowe będą traktowane jako absolutnie poufne. Zapewniam cię o całkowitej dyskrecji. – Nie widzę w tym sensu. Roger nie żyje. – Ale urząd podatkowy nie zginął. Roger miał dziesięć procent udziałów w firmie. Dlatego był bezpośrednio związany ze wszystkim, co się tu dzieje. – No tak, pogadam z Porterem. – Nie rozumiem tylko jednego – zaczął Anthony. – Chodzi o podział własności. Posiadasz czterdzieści dziewięć procent, tak? – Zgadza się. – Jaki był twój pierwotny udział? Z rozmowy z twoim bratem zrozumiałem, że dawniej miałeś mniej. Anthony nie chciał pytać wprost, ile zapisał mu ojciec. – Dwadzieścia pięć procent. Porter skończył studia i interesował się firmą. Ja nie wiedziałem, czy w ogóle chcę wchodzić w interes, ale ojciec mnie zmusił. – Rozumiem. A kiedy nabyłeś od Portera pozostałe dwadzieścia cztery procent? – Och, jakiś czas temu. Dwadzieścia lat, może więcej. Urząd podatkowy nie będzie się chyba tym interesował, prawda? – Prawdopodobnie nie. Próbuję jedynie wszystko zrozumieć... Jaki był powód zmiany? Dlaczego Porter niemal podwoił twoje udziały? Ciężkie dłonie uniosły się na chwilę z poręczy fotela. Dub zaśmiał się. Na jego policzkach pojawiły się rumiane kręgi. – Bo jestem cholernie dobrym handlowcem. Anthony wiedział, że zadawanie dalszych pytań nie ma sensu. Za dziesięć dni spodziewał się sprawozdania od księgowych – doskonałych fachowców, którzy dawniej pracowali dla FBI. Przypuszczał, że w papierach znajdzie potwierdzenie, iż Dub Cresswell okradał firmę. Potem musiał jeszcze udowodnić, że Roger o tym wiedział. Nikki Cresswell tak twierdziła, ale czy miała dowody? Ale może powtórzyła Gail Connor tylko to, co powiedział jej mąż? Anthony z rękami w kieszeniach podszedł do miecznika, zajmującego prawie dwa i pół metra ściany. Ryba wyglądała tak, jakby zrobiono ją z niebieskawego plastiku. Jedno szklane oko patrzyło na niego. – Jesteś wędkarzem. – Ja go tylko wyciągnąłem. Moja żona go złowiła. Walczyła z nim przez dwie godziny. Twierdzi, że to jej zdobycz. Wielka bestia, co? – Jak na dowód tego stwierdzenia, oprawione w ramki zdjęcie na półce poniżej przedstawiało kobietę w wędkarskiej czapce i ciemnych okularach, uśmiechającą się do ryby powieszonej za ogon na belce. W tle stała łódź. Anthony się odwrócił. – Gdzie mogę znaleźć Elizabeth? – Pewnie gdzieś w dziale produkcji. Poproś kogoś, żeby ją wezwał przez głośnik. Sekretarka Portera Cresswella wcisnęła guzik telefonu i powiedziała do słuchawki: – Elizabeth, zadzwoń do biura. Liz, wezwanie do biura. Podczas gdy Anthony czekał, sekretarka skopiowała dla niego dokumenty założycielskie korporacji i postanowienia dotyczące dystrybucji udziałów. Anthony złożył papiery i wsunął je do wewnętrznej kieszeni marynarki. Tęgi, młody mężczyzna w wieku mniej więcej dwudziestu lat siedział przy biurku, przeglądając dokumenty, sortując je i robiąc notatki. Pewnie Sean – pomyślał Anthony. Brązowe włosy chłopaka były krótsze po bokach i dłuższe z przodu. Miał na sobie białą firmową koszulę. Żadnych kolczyków. Przez kilka sekund patrzył na Anthony’ego – ponury i znudzony – po czym wrócił do pracy. W jego wzroku Anthony nie wyczytał nic, co kazałoby mu przypuszczać, że Sean wiedział o jego powiązaniu z Bobbym Gonzalezem. Po kilku minutach otworzyły się drzwi windy i wyszła z niej brunetka, która złapała miecznika. Jej piersi wypełniały koszulę, a spodenki khaki sięgały do pół uda. Miała ładne nogi – zgrabne i opalone. Przy jej pasku wisiała krótkofalówka. Rozejrzała się i dostrzegła Anthony’ego. Podszedł do niej i uścisnął dłoń. – Cześć. Jestem Liz Cresswell. – Ciemne włosy związała z tyłu apaszką. Gęsta grzywka kreśliła na jej czole prostą linię. – Spodziewałam się pana. Proszę ze mną, pokażę panu firmę. Weźmiemy wózek. – Ten młody mężczyzna przy stole to pani syn? – spytał, gdy wsiedli do windy. – Tak, to Sean. – Rozpromieniła się. – Pracuje tu na pół etatu, bo jest jeszcze w college’u. Chcielibyśmy, aby szybciej go skończył, ale on woli robić to w swoim tempie. Może trochę za dużo czasu poświęca na zabawy. Wszyscy młodzi są tacy sami. Nie to, co kiedyś. Dzieciaki. – Poprowadziła Anthony’ego korytarzem na parterze. Na ścianach wisiały duże zdjęcia jachtów. – Porter wspominał mi, dlaczego pan tu jest. Czy mogę w czymś pomóc? – Proszę mi opowiedzieć o Rogerze. – Był bardzo inteligentny. Niełatwo się z nim pracowało, ale pomysły miał dobre. – Elizabeth pchnęła przeszklone drzwi i wyszła na buchające białym żarem słońce. – Kłóciliśmy się o to, jak powinny zostać zrealizowane, ale zwykle zgadzaliśmy się co do celu. Przykro mi, że zginął. Bóg jeden wie, co się teraz stanie z firmą. Nie wierzę, aby okradał stocznię. Nie musiał. Sporo zarabiał. W końcu zostałby właścicielem połowy. Prawdę mówiąc, wątpię, czy Porter potrafi jeszcze jasno myśleć. Na chodniku pod płóciennym daszkiem stał wózek oznaczony identyfikatorem: E. CRESSWELL, WICEDYREKTOR OPERACYJNY. Anthony położył marynarkę na siedzeniu. Włożył okulary i złapał się metalowej ramy dachu. Wózek ruszył z nagłym szarpnięciem. – Mamy tu cztery hektary. Wszystko na miejscu: od hydrauliki po elektrykę. Nasza praca przypomina budowę domu, tyle że tutaj ma on ostro zakończony przód i kilka tysięcy koni mechanicznych z tyłu. Wózek, bucząc, jechał po asfalcie. Elizabeth Cresswell pokazała Anthony’emu hangar produkcji, magazyny i warsztaty. Wiatr zwiewał jej grzywkę z czoła. Przejeżdżając przez główne wejście, pomachała strażnikowi, po czym przecięła wąską ulicę, dzielącą ich od Miami River. – Tu spuszczamy łodzie na wodę. – Pod zadaszeniem stały trzy nowiuteńkie jachty. – Carlos! Como se van los cables? – zawołała do mężczyzny na rufie jednego z nich. Odkrzyknął po hiszpańsku, że przewody już działały. Nie ma problemu, Se?ora. Pomachała mu i zawróciła wózek w stronę głównego dziedzińca stoczni. – Najpierw sprawdzamy je na wodzie, a dopiero potem ruszają roboty wykończeniowe i łódź opuszcza stocznię. Anthony oparł stopę o deskę rozdzielczą, żeby zachować równowagę. Przyszło mu do głowy, że gdyby Elizabeth Cresswell była siostrą, a nie żoną Duba, to ona kierowałaby firmą. Może już to robiła. Zatrzymała wózek w cieniu otwartego budynku o metalowym dachu. Ze środka dobywało się gorące powietrze. – Tu jest polernia. Widzi pan te dziewczyny w maskach i kombinezonach? Ja tak wyglądałam dwadzieścia lat temu. Pracowałam od siódmej rano do czwartej po południu. Musiałam, bo nie miałabym co jeść. Mój ojciec zmarł, kiedy miałam czternaście lat, matka piła, więc mogłam liczyć tylko na siebie. Pozostałe dziewczyny pochodziły z Kuby, tak samo jak mężczyźni z warsztatu. To Kubańczycy stworzyli stocznie jachtowe w Miami, panie Quintana. Przyjeżdżali tu i brali się za robotę, której nikt inny nie chciał. Nauczyłam się hiszpańskiego i pociłam się razem z nimi, więc wiem, jak to jest. Pan jednak nie wygląda na takiego, co zaczynał od samego dołu. Nie twierdzę, że pan by nie potrafił. Przeciwnie, mam wrażenie, że sprostałby pan wszystkiemu. Ciemna kredka podkreślała jej oczy. Wyraźne kości policzkowe zaznaczał rudawy cień. W kąciku ust miała bliznę. Anthony czuł zmysłowość tej kobiety równie wyraźnie jak upał bijący od asfaltu. Odwróciła się ku niemu i oparła lewą stopę o deskę rozdzielczą. Nosiła białe, płócienne buty. Miała opalone, umięśnione nogi. Przy każdym powolnym ruchu kolana między mankietem szortów i udem pojawiała się przerwa. – Po co pan tu jest? I proszę mi nie mówić, że ma pan rozwiać obawy Portera, jak zapewniała mnie Claire. – Ale to prawda. – Anthony uśmiechnął się do niej. – Claire jest bardzo oddaną żoną. – Słyszałam coś o panu, panie Quintana. Od syna wiem, że pana córka chodzi z Bobbym Gonzalezem. Ma na imię Angela, prawda? Podobała się Seanowi. Wcale nie jestem przekonana, że ma pan tylko znaleźć pogubione klepki Portera. Na pewno chce pan pomóc Bobby’emu. Mam przynajmniej taką nadzieję. To miły chłopak. Anthony chwilę zastanawiał się nad tym, co właśnie usłyszał. – Domyśla się pani, komu zależało na śmierci Rogera? – Mogę tylko zgadywać. Najwięcej do zyskania miał Jack Pascoe. Zna pan Jacka? – Bratanka Claire? Miałem okazję go spotkać. – odparł Anthony. – Chodzi pani o to, że on sypiał z żoną Rogera? Liz otworzyła usta tak, jakby chciała się roześmiać, ale nie zrobiła tego. – Jackowi nie zależało na Nikki. Chciał tylko, żeby Roger się o nich dowiedział. Romans z Nikki był rewanżem. Widzi pan, Roger opowiadał różne rzeczy o podwójnych umowach Jacka i przez niego Jack stracił klientów. Ale Roger nie zginął z tego powodu. Nie zabija się kogoś, jeśli chce się patrzeć, jak ta osoba cierpi. Nie, Jack zrobił to nie z zemsty, tylko dla pieniędzy Claire. Porter nie pożyje długo i wszystko przypadnie jej. Miliony dolarów i wszystkie obrazy. A Jack jest jej jedynym spadkobiercą. Anthony czuł, jak pot spływa mu pod koszulą. Upał był taki, jakby powietrze dobywało się z otwartych drzwi pieca. – Ale Jack nie odziedziczy firmy, mam rację? Udział Portera jest wart około stu milionów dolarów i po śmierci przypadnie jego bratu. Pani mężowi. Mocno podkreślone oczy błysnęły zrozumieniem. Uśmiechnęła się. – Dubowi? On nie zastrzeliłby Rogera. Nie wiedziałby, co zrobić z firmą. – Ale pani by wiedziała. Liz poruszyła kolanem w jedną i w drugą stronę. – To prawda, ale nie jest moja, panie Quintana, i nigdy nie będzie. Przypuszczam, że Porter wymusi jej sprzedaż. Teraz stocznia jest dla niego ciężarem. Zawsze, kiedy nie może czegoś kontrolować, pozbywa się tego. – Także swego syna? – Boże, co za pomysł. – Zaśmiała się nisko. – Prawdę mówiąc, też mi to przyszło do głowy, ale nie, Porter siedział tamtej nocy z Claire w domu. Dub był ze znajomymi, a ja z córką Patty. Powinien pan bliżej się przyjrzeć Jackowi. Gdy tylko firma zostanie sprzedana, zmieni się w gotówkę, a kto dziedziczy pieniądze Portera? Claire. Stukanie metalu o metal stawało się coraz głośniejsze, dołączając do hałasów z polerni. Inny golfowy wózek przejechał obok, znikając w ogromnych drzwiach hangaru. Anthony spojrzał na Liz Cresswell. – Co pani wie o Tedzie Stamosie? – Kieruje produkcją. To jeden z naszych najlepszych ludzi. Dlaczego pan pyta? Sądzi pan, że Ted mógł zamordować Rogera? Nie ma mowy. – Podobno spierali się w sprawach zawodowych. Mówiono mi, że Roger chciał się pozbyć jakichś starych narzędzi z warsztatu, w którym pracował ojciec Stamosa, więc Ted Stamos zagroził, że go pobije. Tak było? – Mówiono panu? To znaczy, że nie powie pan, kto panu powiedział. Nieważne. Wszyscy o tym wiedzą. Owszem, mieli problemy, ale nie aż takie. Poza tym w nocy, gdy zastrzelono Rogera, Ted był z moim mężem i dwunastoma klientami. Policja sprawdzała alibi wszystkich. Chyba trafił pan w ślepą uliczkę. – Znowu huśtała kolanem. – Proszę mi dać swoją wizytówkę. Nigdy nie wiadomo, może kiedyś będę potrzebowała dobrego adwokata. Powinniśmy pozostać w kontakcie. Anthony podniósł ręce. – Przykro mi, ale ostatnią oddałem pani mężowi. Mam prośbę, czy mogłaby mi pani pokazać, gdzie mają biura kierownicy produkcji? Chciałbym z nimi porozmawiać. Nie spuszczając z niego wzroku, Elizabeth Cresswell pochyliła się, żeby przekręcić kluczyk. Chwilę później wózek golfowy szarpnął się do przodu. Na liście, którą Anthony dostał od Portera, znajdowały się cztery nazwiska, ale spotkać się chciał tylko z jednym człowiekiem – Theodorem Stamosem. Kochankiem Liz Cresswell. Otoczone przeszklonymi ścianami biura znajdowały się na platformie dziesięć metrów ponad podłogą hangaru, w którym montowano jachty. Dźwigi osadzone w dachu przenosiły cięższe części i wyposażenie, a łodzie stały jedna za drugą w dwóch rzędach. Były na różnych etapach montażu. Wielkie wentylatory huczały, wymieniając powietrze w hangarze. Anthony obiema rękami przytrzymał się poręczy otaczającej platformę i przechylił się. Dokładnie pod nim sześciu mężczyzn w gumowych rękawicach pracowało wewnątrz pustego kadłuba, kładąc warstwy maty szklanej, przyklejając je dokładnie płynną żywicą i dociskając wałkami. Dystrybutory żywicy podłączone były do długich węży biegnących do zbiornika z nierdzewnej stali. W innej części budynku sypały się iskry ze spawarki, zawodziła wiertarka i dzwonił metal. Ku biurom unosił się dziwny zapach chemikaliów. – Nie przechylałbym się na pana miejscu. Barierka jest obluzowana. Powinienem ją porządnie zamocować. Anthony spojrzał w lewo. Kilka metrów od niego stał mężczyzna w dżinsach i ciężkich butach. Kraciasta koszula przypominała stroje kowbojskie. Miał mocno umięśnione ramiona. Nad czołem sterczały mu proste, brązowe włosy. W oczach czaiła się ostrożność. Cienkie wargi otoczone były głębokimi zmarszczkami. Anthony znał tę twarz. Wyciągnął dłoń. – Nazywam się Anthony Quintana. Spotkaliśmy się w zeszły weekend na przystani Cresswellów. Zatrudnili mnie, abym sprawdził księgi firmy. – Tak, Porter coś mi wspominał. – Co to za zapach? Ted Stamos zadarł głowę i wciągnął w nozdrza powietrze. – Pewnie żywicy. Ja już go nie czuję. Kilka lat temu zmieniony został skład chemiczny. Dawniej bywało, że ludzie umierali od acetonu. To właśnie zabiło mego ojca. Rak wątroby. – Czy moglibyśmy wejść do pańskiego biura? Tu jest trochę głośno. Hałas przycichł, gdy Ted Stamos zamknął drzwi. W pomieszczeniu stało mnóstwo szafek i leżały stosy papierów. Pudła z dokumentami spraw bieżących i zakończonych. Listy, grafiki. Części maszyn, których przeznaczenia Anthony nawet się nie domyślał. Podał Stamosowi wizytówkę. – Prawo karne? Anthony westchnął lekko. – Porter obawia się, że Roger dopuścił się w firmie oszustw finansowych. Defraudacja, łapówki. To tylko przypuszczenia, ale warto się pozbyć wątpliwości. Pracował pan z Rogerem. Chciałbym poznać pana zdanie. – Ja tylko buduję łodzie – odparł Stamos po chwili. – Nie wiem, jak są sprzedawane ani komu. To nie moja sprawa. Pilnuję kosztów produkcji i nie wiem, co się dzieje w głównym biurze. Chyba w niczym panu nie pomogę. Anthony wiedział, że nic więcej nie zyska. Na ścianie za zniszczonym biurkiem zauważył oprawioną w ramki czarno-białą fotografię mężczyzny stojącego z rękami na biodrach na tle łodzi. – Kto to taki? – Mój ojciec. Henry Stamos. Sam zbudował ten jacht. – Ted niedbale przysiadł na stole i oparł na nim ręce. – Tak, poznaję łódź ze zdjęcia w hallu. Prototyp pierwszego produkowanego modelu. – Właśnie. Przedtem nigdy nie pracował z włóknem szklanym, ale proszę tylko spojrzeć. Pochodził z Tarpon Springs i wcześniej budował łodzie rybackie wyłącznie z drewna. Był geniuszem. Anthony zgodził się, że dzieło robiło wrażenie. Przyjrzał się małej twarzy na zdjęciu. Mężczyzna z fotografii już nie żył, ale jego narzędzia wciąż leżały w warsztacie, wyczyszczone i naostrzone. – Interesuje mnie problem własności firmy. Udziały. Czy pana ojciec posiadał jakieś akcje? – Nie. Charlie Cresswell nie zdążył nic mu dać. Zmarł. – Ale zamierzał uczynić pana ojca współudziałowcem? – Anthony spojrzał na Stamosa. – Od jak dawna Charlie Cresswell nie żyje? Wciąż opierając się o biurko, Stamos skrzyżował stopy w ciężkich butach. – Mniej więcej od trzydziestu lat. Dlaczego pan pyta? Anthony nieznacznym wzruszeniem ramion dał znać, że pyta bez przyczyny. – Dwadzieścia lat temu Porter przekazał część udziałów bratu, niemal wyrównując ich stan posiadania. Nie wie pan przypadkiem, dlaczego to zrobił? – Nie. Nawet nie miałem o tym pojęcia. To, co robią w biurze, mnie nie obchodzi. Przepraszam, ale muszę wracać do pracy. – Oczywiście. – Anthony podniósł dłoń. – Jeszcze tylko jedno pytanie. – Zawahał się przez moment, po czym uznał, że Ted Stamos na pewno już wiedział o jego rozmowie z Liz Cresswell. – Moja córka chodzi z Bobbym Gonzalezem, który pracował w pana dziale. Pamięta go pan? Wyraz twarzy Stamosa nie zmienił się, ale odpowiedział Anthony’emu dopiero po chwili. – Pewnie, że pamiętam Bobby’ego. – I wie pan, że jest podejrzany o zamordowanie Rogera? Angela prosiła mnie, bym mu pomógł. Nie potrafię jej odmówić. Nigdy by mi nie wybaczyła. Bobby twierdzi, że bronił go pan przed Rogerem. Nie chciał pan go zwolnić na polecenie szefa. Chłopak powiedział mi też, że pobił się z Rogerem u pana w biurze. Podobno wszedł pan i ich rozdzielił, to prawda? – Tak. – Nie było tu pana, kiedy zaczynali walczyć, tylko usłyszał pan odgłosy szamotaniny? – Aha. – Ale kiedy spotkałem pana na przystani, Porter Cresswell twierdził, że widział pan, jak Bobby zaatakował Rogera w odwecie za zwolnienie, a potem zagroził, że go zabije. Porter spytał pana wtedy, czy to prawda, a pan potwierdził. Tak zeznał pan również policji. Kto kazał panu kłamać? Porter? Stamos zmienił pozycję, opierając obie stopy o podłogę. Uśmiechnął się, choć pytanie wcale go nie śmieszyło. – Jest właścicielem firmy. Twierdził, że Bobby jest winny. – Nie. Chłopak był wtedy z moją córką. Jest absolutnie niewinny. – Żartuje pan. To dobrze. Cieszę się. – Stamos podszedł do drzwi i otworzył je, by wypuścić Anthony’ego. – Przepraszam, ale mam sporo pracy. Około dziesiątej wieczorem Anthony wstąpił do klubu Strip Minę, jednopiętrowego, betonowego budynku z migającym neonem, przedstawiającym parę tetas w szklance martini. Zamówił drinka i dał barmanowi dwadzieścia dolarów napiwku. Jakiś czas później spytał o grupę mężczyzn, którzy byli w klubie w nocy szesnastego sierpnia. Kolejno wykładał na bar dwudziestki, dopóki mężczyzna nie zgarnął ich do kieszeni. Anthony pokazał mu zdjęcia zrobione teleobiektywem przez detektywa. Barman oparł łokcie o blat. – Tak, znam Duba Cresswella. Zawsze tu przesiaduje. Pamiętam tamten wieczór, bo ludzie, których przyprowadził, mówili po francusku. Byli z Quebecu. Dziewczyny sporo zarobiły. Pan Cresswell jest dobrym klientem. Proszę mu nie wspominać, że z panem rozmawiałem, bo może więcej nas nie odwiedzić. – O której przyszli tamtego wieczoru? – Moja zmiana zaczyna się o dziesiątej. Już mieli na stole pierwszą kolejkę, więc pewnie około dziewiątej trzydzieści. Barman rozpoznał także Teda Stamosa. – Przychodzi zawsze, kiedy pan Cresswell przyprowadza taką grupę, ale nie pije alkoholu. Pewnie robi za kierowcę. – Czy Dub Cresswell wyszedł wcześnie? – Nie, został do końca. Podpisał rachunek. Na konto firmy. Mówiłem, że jest dobrym klientem. – A Stamos? Kiedy opuścił lokal? – Wyszedł razem z resztą. Pamiętam, że musieli pomagać Dubowi wstać z krzesła. – Czy któryś z nich mógł wyjść w trakcie wieczoru, a potem wrócić? – Rany. W soboty mamy tu tłum. Nie pamiętam. Niech pan pogada z parkingowym. Kolejna rozmowa kosztowała Anthony’ego sześćdziesiąt dolarów. – Tak, oczywiście, pamiętam tego mężczyznę. Parkingowy pamiętał, że ten mężczyzna przyjechał z innymi, ale chciał zostawić jeepa cherokee przy wyjeździe. Trochę trwało, zanim się porozumieli, bo parkingowy nie zna angielskiego, a nieznajomy – Czy to prawda? Amerykanin musiał mówić po hiszpańsku, a nie radził sobie zbyt dobrze. No movar el camión. Estoy aqui en cinco minutos. Nie przestawiaj furgonetki, wracam za pięć minut. Ted Stamos z piskiem opon wyjechał z parkingu na drogę szybkiego ruchu w kierunku południowym. Wrócił po dwóch godzinach. Około pierwszej nad ranem on i pozostali mężczyźni wyszli z klubu. Pomógł elgordo – grubasowi – wsiąść na miejsce pasażera i odjechali. – Muchas gracias – powiedział Anthony. 22. W służbowym salonie studia baletowego Irenę przedstawiła Gail Claire Cresswell. Claire właśnie wracała z zebrania zarządu i dopiero za godzinę musiała być w domu. – Zaprosiliśmy kilka osób na koktajl – wyjaśniła. – Ale może powiem Porterowi, żeby sam sobie radził. Przez kilka minut rozmawiały o przedstawieniach baletowych, które Gail powinna zobaczyć w tym sezonie. Potem Irenę wyszła, zostawiając je same. Z okien salonu widać było taras czwartego piętra i spokojną turkusową powierzchnię Atlantyku oddaloną o kilka przecznic na wschód. Wewnętrzne okna wychodziły wprost na jedną z sal ćwiczeń z lustrzaną ścianą i lśniącą, drewnianą podłogą. Gail i Claire zabrały filiżanki z kawą, po czym usiadły na fotelach w kącie pokoju. Gail nie znała wcześniej matki Rogera Cresswella, nie wiedziała więc, jakie znaki zostawiła na jej twarzy śmierć syna. Uroda Claire przyciągała wzrok. U kobiet z pieniędzmi i klasą wiek nie ma znaczenia. Pani Cresswell znakomicie się broniła zachwycającymi strojami, elegancką biżuterią i świetlistym makijażem. Platynowe włosy związała na karku płaską, czarną wstążką. Jedwabny żakiet w kolorze chłodnego różu opadał na świetnie układające się spodnie. Jej paznokcie miały ten sam odcień różowego. Kiedy Claire sięgnęła po kawę, luźna bransoletka z różowych ametystów zabrzęczała o złotą bransoletę zegarka z diamentową tarczą. – Pamiętam pani mamę ze szkoły średniej. Wszyscy bardzo lubili Irenę. Czy naprawdę upłynęło już czterdzieści lat? Jak to możliwe? – Claire lekko dotknęła palcami policzka i skrzywiła się z kpiną. – Ponad czterdzieści. Uff. Gail siedziała obok niej z filiżanką na kolanach. – Powiedziałam Anthony’emu, aby przyszedł tu o wpół do szóstej. Możemy spokojnie porozmawiać same. Jestem bardzo wdzięczna za pani pomoc. Wiem, że to dla pani trudny okres, straciła pani syna, ale być może ocaliła karierę Bobby’ego. I Nate’a. – Bardzo mi miło, że tak pani sądzi, Gail. – Claire uśmiechnęła się. Błyszcząca różowa szminka pasowała odcieniem do żakietu. Proszę powiedzieć, o czym chciała pani pomówić. – Diana prosiła mnie o pomoc w pewnej kwestii prawnej. Chodzi o portret, który namalowała pani córka. Wie pani, że teraz jest u Diany, prawda? Zabrała go z domu rodziców. – Tak, Nate mi o wszystkim powiedział. Byłam taka zła na Portera. Powiedziałam mu: „Porter, powinieneś oddać Nate’owi pieniądze za obraz”. Obiecał, że to zrobi. Mam nadzieję, że za jakiś czas wszyscy będziemy mogli się śmiać z tego zamieszania. – Diana chciałaby zatrzymać portret. Czuje z nim jakąś szczególną więź, sama pani rozumie. Mówiła, że jej rodzicom na nim nie zależy, że liczy się dla nich jedynie jego wartość finansowa. Diany nie stać na odkupienie obrazu. Może tylko mieć nadzieję, że go jej podarują. Myślałam, że zechce pani pomóc, przekonać jakoś rodziców dziewczyny. Claire pochyliła się, by odstawić filiżankę. – Oczywiście, chętnie pomogę. Nie mogę jednak zagwarantować, że Liz się zgodzi. Skoro Dianie tak bardzo na nim zależy, może mogłabym go dla niej kupić. Jeśli Liz nie zechce oddać jej obrazu, mogłabym złożyć jej taką propozycję. Czy to dobry pomysł? Gail uśmiechnęła się zaskoczona. – Diana się tego nie spodziewała, ale jestem pewna, że się zgodzi. Zawstydzi pani jej matkę i może nakłoni do oddania portretu. Sama dostała go w prezencie. Interesuje mnie jeszcze jedno. Zanim Roger sprzedał go Jackowi i zaczął się ten bałagan, obraz należał do pani i Portera. Skąd go państwo mieli? – Od Maggie. – Ach tak. Pytałam Nate’a, ale powiedział, że nigdy nie widział go u państwa w domu. – Nigdy go nie powiesiliśmy. Może pani w to uwierzyć? Chciałam oddać go do oprawy, ale pojechaliśmy na wakacje, więc odstawiłam go na bok i zupełnie o nim zapomniałam. Mamy tak wiele obrazów. Kiedy Maggie go namalowała? To musiało być przynajmniej osiem lat temu. Pewnego dnia postanowiliśmy odnowić pokój gościnny i znaleźliśmy go. Daliśmy go Rogerowi i Nikki na Boże Narodzenie. – Dlaczego nie rodzicom Diany? – Och. Po prostu uznaliśmy, że skoro Roger nie ma żadnej pamiątki po siostrze, byłby to miły podarunek. Nie była to odpowiedź na zadane pytanie, ale Gail nie chciała go powtarzać. – Od Nate’a wiem, że kiedy Maggie miała piętnaście lat, zakochała się w chłopcu, który pracował w stoczni. Podobno pani i Porter nie pochwalaliście tego. Maggie była zrozpaczona. Próbowała popełnić samobójstwo. Czy to prawda? – Niestety, tak. Nie lubimy o tym mówić. To były okropne chwile dla nas wszystkich. – Pani siostrzeniec Jack wspominał, że on i Maggie byli sobie bliscy jako dzieci. Chyba bardzo ją kochał. Opowiadał, że została wysłana do szpitala psychiatrycznego gdzieś w głębi stanu i przebywała tam kilka miesięcy. Gdzie się ten szpital znajdował? – Na przedmieściach Orlando. Tam odzyskała równowagę psychiczną. Potem wysłaliśmy ją do Vermont. Porter ma tam rodzinę. Oczywiście odwiedzaliśmy ją. Praktycznie mieszkałam w samolotach. – Ile miała lat, kiedy wyjechała? – Szesnaście. Było nam ciężko, ale pocieszaliśmy się, że dziewczęta w jej wieku miały tam świetne warunki. – Czy kiedy próbowała popełnić samobójstwo... była w ciąży? – W ciąży? Nie. – Claire roześmiała się, mrugając ciężkimi od tuszu rzęsami. – Oczywiście, że nie była w ciąży. – Minęło już tyle lat. Maggie odeszła. Nie miałoby znaczenia, gdyby powiedziała mi pani prawdę. – Właśnie to zrobiłam. Nie rozumiem, po co pani zadaje takie pytania. Czy to pomoże Nate’owi? Albo Bobby’emu? – Szukam motywu zamordowania Rogera. Może zginął, bo o czymś wiedział. – Aby dać sobie chwilę na zebranie myśli, Gail odsunęła kilka pism baletowych leżących na stoliku i odstawiła kawę. – Ja widzę to tak. Od Diany wiem, że jej mama była na wakacjach w parku Disney World. Podobno tam zaczęła rodzić. To niedaleko Orlando, dokąd zabrali państwo Maggie. Gdyby urodziła wówczas dziecko, miałoby dwadzieścia lat, tak jak Diana. Dziewczyna nie jest podobna do swych rodziców. Bardziej przypomina panią. Jest tancerką. Pani także była. Poza tym zastanawia mnie ten portret. Maggie nigdy nie malowała portretów, ale zrobiła wyjątek dla Diany. Obraz jest pełen tęsknoty. Tak, jakby artystka chciała powiedzieć... to moje dziecko. Claire Cresswell początkowo słuchała oniemiała. – To nieprawda – wyrzuciła z siebie nagle. – Mam nadzieję, że nie mówiła pani o tym nikomu. – Nie, nie powiedziałam nawet Anthony’emu. Chciałam najpierw porozmawiać z panią... – To nie ma nic wspólnego ze śmiercią Rogera. Czy grzebanie w przeszłości mojej rodziny sprawia pani satysfakcję? – Nie zamierzałam... Rozległo się pukanie do drzwi. Obie kobiety odwróciły się w ich stronę. Ktoś z obsługi wprowadził Anthony’ego. Quintana dostrzegł je i uśmiechnął się. Claire wstała, wyciągając do niego dłonie. – Proszę, proszę, kogo ja widzę. Wyglądasz po prostu wspaniale. Co za świetny garnitur. Widziałeś wywiad z Nate’em w telewizji dziś rano? Doskonale wypadł, prawda? Na sekundę oczy Anthony’ego i Gail się spotkały. Gail nieznacznie wzruszyła ramionami. Zwrócił się do Claire. – Moja sekretarka go nagrała. Przez cały dzień byłem w sądzie. Spóźniłem się? Mam nadzieję, że nie czekałyście zbyt długo. – Pochylił się, pozwalając Claire dotknąć jego policzka swoim. – Usiądźmy na kanapie. Gail, Claire chyba zostawiła filiżankę na stole. Mogłabyś ją przynieść, proszę? – Ty też się napijesz kawy? – spytała bystro. – Mógłbym cię prosić? Ze śmietanką, bez cukru. – Spojrzał na nią i uśmiechnął się. Odczytała jego myśli bez trudu. „Daj mi kilka minut, chcę pogadać sam na sam z Claire”. – Kuchnia jest w końcu korytarza po lewej stronie – wyjaśniła Claire. – Ja też bardzo poproszę o drugą. Czarną. Dziękuję. Gail przez chwilę spacerowała korytarzem. Zaglądała przez okna do otwartych sal. W jednej z nich ćwiczyła grupa małych dziewczynek. W innej – starsze tancerki. W końcu uznała, że dała im dość czasu i weszła do kuchni po kawę. Kiedy wróciła do salonu, rozmawiali o procesie, który żona Rogera chciała wytoczyć Cresswellom. Zastanawiali się, czy iść na ugodę. Claire uważała, że powinni. Gail postawiła filiżanki na stoliku. Trochę drażniło ją to, że tak szybko zdołał uspokoić tę kobietę. Claire Cresswell trajkotała jak uczennica. Co ją tak w nim oczarowało? Wibrujący głos, duże, brązowe oczy, nieznaczne zmarszczenie brwi, kiedy jej słuchał. Jego ciepła, subtelna zmysłowość sprawiła, że policzki Claire się zarumieniły. „Wyglądasz po prostu wspaniale”. Claire się uśmiechała. Wyglądała na rozluźnioną. Gail wzięła to za dobry znak. Miała nadzieję, że nie zostanie ponownie gdzieś wysłana. Zajęła fotel obok kanapy, naprzeciwko Anthony’ego. – Porter nie cierpi, kiedy się go do czegoś zmusza, ale mówiłam mu: Porter, przecież nie chcesz sporu, który może się ciągnąć latami, prawda? Nasz prawnik już go prawie przekonał, że ugoda jest najlepszym wyjściem. Zadzwonię do Nikki i powiem jej, że nie żywimy urazy i jest nam przykro, że do tego doszło. Musimy wszystko załatwić przed niedzielą. – Dlaczego przed niedzielą? – Przecież wypływamy z prochami Rogera. Nie będzie nas wiele. Tylko najbliższa rodzina i kilkoro przyjaciół. – Claire zwróciła się do Gail. – Pani także płynie z nami, prawda? Gail skinęła głową, z ulgą stwierdzając, że Claire jej wybaczyła. Anthony poklepał dłoń Claire i uścisnął ją. – Przykro mi, że muszę teraz poruszać bolesne sprawy. Panna Connor i ja w kontaktach z policją będziemy musieli odpowiedzieć na wiele pytań. Muszę znać wszystkie odpowiedzi. Sama rozumiesz. W wieczór przed śmiercią Rogera urządziliście rodzinną kolację. Podobno między nim a Porterem wyniknęło jakieś nieporozumienie. Czy mogłabyś nam powiedzieć, o co chodziło? – Roger chciał, aby Porter złożył rezygnację, ale on nie zamierzał się zgodzić, więc Roger i Dub powiedzieli, że go przegłosują. Nigdy nie widziałam Portera tak wściekłego. Ciskał wszystkim, co mu wpadło w ręce. Bardzo długo trwało, zanim zdołałam ich uspokoić. Anthony pochylił się, aby odstawić pustą filiżankę na stół. Drogi materiał garnituru zaszeleścił cicho. Gail wyobraziła sobie niewielką chmurkę zapachu jego wody kolońskiej unoszącą się nad Claire. – Następnego wieczoru, w sobotę, Porter był w Black Point Marina po wycieczce na Bimini, tak? – spytał. – Nie, Porter nie popłynął z nimi. Miał za mało siły. Podwiozłam go na przystań. Umówił się na kolację z przyjaciółmi. – Przyjechałaś po niego około dziewiątej. Co robiliście później? – Pojechaliśmy do domu. Położył się spać przed dziesiątą trzydzieści. – Claire się roześmiała. – Wierz mi, Porter nigdzie nie skradałby się po ciemku. – Jeszcze jedno trudne pytanie – uprzedził Anthony. – Ted Stamos powiedział policji, że Bobby zaatakował Rogera bez powodu i groził mu, że go zabije. To nieprawda. Pytałem Stamosa i przyznał, choć nie bezpośrednio, że skłamał na polecenie Portera. Czy Stamos obawiał się stracić pracę? A może zrobił to z poczucia lojalności? Jak sądzisz? Claire nie spieszyła się z odpowiedzią. – Jestem pewna, że Porter nie prosił Teda, aby kłamał. Ted musiał źle go zrozumieć. Wiem, że Ted i Roger się nie lubili. To konflikt sprzed lat. Ted zakochał się w mojej córce, kiedy byli jeszcze dziećmi. Roger o tym wiedział. Obiecał nikomu nic nie mówić, ale nie dotrzymał słowa. Doniósł Porterowi, a ten wyrzucił Teda z naszego domu. Od tamtej chwili Ted i Roger nie darzyli się sympatią. Pamiętacie, co wam wcześniej powiedziałam? Nikt z mojej rodziny nie mógł zabić Rogera. Gail odczytała myśli Anthony’ego. Claire bez obaw mogła obwiniać Teda Stamosa o zamordowanie syna. – Nie mogę powiedzieć detektywowi z wydziału zabójstw, że motywem morderstwa była antypatia – stwierdził Anthony. – Porozmawiajmy może o firmie. Pewnie pamiętasz, że wczoraj pytałem Portera o podział własności, a on wspomniał, że mniej więcej przed dwudziestoma laty ofiarował Dubowi dodatkowe udziały w interesie. Dub ma teraz czterdzieści dziewięć procent. Dlaczego Porter to zrobił? Czy Dub ma na niego jakiś haczyk? Może go szantażował i Roger przypadkiem się o tym dowiedział... – Nie! – zaprzeczyła ze śmiechem Claire. – Są przecież braćmi. Tak wypadało. Dub ciężko pracował i chciał czegoś w zamian. To nic nie znaczy. Porter wciąż ma pakiet kontrolny. Chodziło o zachowanie pozorów. Anthony skinął głową, rezygnując z dalszych pytań. Gail pochyliła się, oparła łokcie na kolanach i złączyła dłonie. – Czy chodziło o Dianę? – Kątem oka dostrzegła grymas zdziwienia na twarzy Anthony’ego. – Czy Porter chciał, aby wzięli dziecko Maggie? Anthony wpatrywał się w nią ze zdumieniem. Twarz Claire Cresswell pobladła, jakby ktoś ją uderzył. – Tak było, mam rację? Porter obiecał bratu większy udział w firmie, jeśli on i Liz adoptują dziecko. – Tylko taki powód wydawał się Gail sensowny. Reakcja Claire potwierdziła jej przypuszczenia. – Proszę nam powiedzieć prawdę. Może właśnie przez to zginął Roger. Wiedział o tym? Zamierzał komuś zdradzić tajemnicę? Fasada zaczęła się kruszyć. Wargi Claire zacisnęły się i zadrżały. W jej oczach niespodziewanie błysnęły łzy. – Nie mógł o tym wiedzieć. – Jest pani pewna? Był dość duży, aby rozumieć, co się działo wokół niego. Może Maggie coś mu powiedziała. – Maggie nigdy nikomu nic nie mówiła. Ukrywała to. Nawet przede mną. – Głos Claire stał się zachrypnięty. – Nie wiedzieliśmy aż do chwili... kiedy próbowała się zabić. Pokojówka ją znalazła i wezwała pogotowie. W szpitalu powiedział nam lekarz. Porter chciał, aby przerwała ciążę, ale było już za późno. Nie wyrażono zgody na zabieg. Musieliśmy coś postanowić. Nie mogliśmy pozwolić Maggie zatrzymać dziecka. Miała tylko piętnaście lat. Zmarnowałaby sobie całe życie. Taki wstyd! Plotki, szepty... – Claire przerwała i dorzuciła ostrzejszym tonem: – Sądzicie, że to by nie miało znaczenia, ale nie wy to przeżywaliście. Dla nas wszystkich było to okropne. Przez chwilę Gail zastanawiała się, czy nie powinna zrezygnować z tak przykrego tematu, ale ciekawość pchała ją do przodu. – Postanowiliście więc zatrzymać dziecko w rodzinie, oddając je bratu Portera? – Porter tak zdecydował. Ja chciałam oddać dziecko do adopcji, ale on się nie zgodził. Powiedział... nie, do diabła. „Nie, do diabła. To moja krew”. Postanowił, że dziecko zamieszka z Dubem i Lizzie. Jako mała siostrzyczka Patty. Zawieźliśmy więc Maggie do Orlando. Mam tam kuzynkę. Liz przyjechała i została do końca. Nie ma rodziny, więc przeprowadziliśmy wszystko bez trudu. Nasz lekarz umieścił Duba i Liz w metryce urodzenia. Porter kazał Maggie podpisać zgodę. Powiedział, że dziecko zostanie adoptowane przez miłą parę z innego stanu i że ma o nim już nigdy nie wspominać. Powiedział: „To, co zrobiłaś było złe, ale teraz masz już to za sobą. Nie myśl o tym więcej”. Musiał wracać do pracy, ale ja z nią zostałam. Kiedy urodziła, zabraliśmy ją do rodziny Portera w Vermont, a oni umieścili ją w tamtejszym szpitalu. Lekarze okazali się cudowni. To było jedyne rozwiązanie. Tylko tak mogliśmy postąpić. Poczuła się lepiej. Wysłaliśmy ją tam do szkoły. Została malarką i zdobyła sławę. Jej obrazy wiszą w muzeach. Trafiła na okładkę „Art in America”... Westchnienie Claire przeszło w szloch. Przycisnęła dłoń do ust. Anthony podał jej chusteczkę. Po chwili Gail przysunęła się bliżej i powiedziała cicho: – Claire? Kto był ojcem Diany? Czy Maggie ci powiedziała? Zwlekając z odpowiedzią, Claire przycisnęła chusteczkę do kącików oczu. – Nie. Maggie tak wiele przede mną skrywała. Porter kazał nam o wszystkim zapomnieć. Nie wypytywałam jej o to. – Czy dowiedziała się później o Dianie? Domyśliła się? – Chyba tak. – Claire zaczerpnęła tchu drżącymi ustami. – Osiem lat temu Maggie spędziła zimę u przyjaciół w Key West. Przejeżdżała przez Miami. Właśnie wtedy namalowała ten portret. Jestem pewna, że wiedziała. Zanim wróciła na północ, dała go nam. Przyszła do domu i postawiła go na krześle przed nami. Nic nie powiedziała, nikt nic nie powiedział. Porter wyszedł do innego pokoju i zamknął drzwi. Kiedy wyjechała, wrócił i nakazał... „Zabierz to”. Usta Claire zadrżały. – Nie widziałam Maggie przez cztery lata. Pisałyśmy do siebie i czasem dzwoniłyśmy, ale nigdy nas nie odwiedziła. Potem poznała Nate’a. Pobrali się. Był dla niej taki dobry. O niczym nie wiedział, ale starał się jakoś wszystko połatać. Dbał o nią. Znowu zaczęliśmy się widywać. Nawet spotkała się kilka razy z Porterem. Razem spędziliśmy święta. Tydzień przed jej śmiercią Nate powiedział: „Maggie, jedź odwiedzić matkę, zobaczyć nową galerię”. Wprowadziliśmy się wtedy do nowego mieszkania. Przyjechała. Zjadłyśmy lunch tylko we dwie. Porter był w biurze. Potem Maggie rozejrzała się po domu i spytała: „Mamo, gdzie jest portret, który wam dałam? Gdzie on jest? Nigdzie go nie widziałam”. Najpierw nie wiedziałam, o czym mówiła. Nie pamiętałam. Przetrząsnęła cały dom, szukając go wszędzie, a ja biegałam za nią, płacząc, błagając ją, by przestała. Znalazła go w pudle pod łóżkiem w pokoju gościnnym. Próbowałam jej wyjaśnić. Powiedziałam: „Twój tata chciał, żebym go oddała, ale nie zrobiłam tego. Zatrzymałam go”. Powiedziałam: „Maggie, każę go oprawić i powiesić w galerii. Zrobię to. Obiecuję”. Nie odezwała się do mnie więcej. Wepchnęła portret z powrotem pod łóżko i wyszła. W tamtym tygodniu kilka razy rozmawiałyśmy przez telefon. Chciałam jakoś ją pocieszyć. Miałam nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Kilka dni później przyszedł Nate i powiedział nam, że odeszła. Odebrała sobie życie w pracowni. Zażyła pigułki nasenne. Po pogrzebie więcej o tym nie myślałam. Odłożyłam zmartwienia do pudła i nie zaglądałam do niego. Przez całe trzy lata. To Porter wpadł na pomysł, żeby dać portret Rogerowi. Jemu było wszystko jedno, kto go miał. Chciał się tylko pozbyć go z domu. Potem kupił go Nate. Nieświadomie popełnił błąd. Jack chciał wysłać go nam z powrotem, bo jakimś cudem wiedział. Albo się domyślił. Kochał Maggie i wini nas za to, co się z nią stało. Nienawidzi nas. Może powinien. Claire zacisnęła chustkę w dłoni. Tusz do rzęs rozmazał jej się wokół oczu. Oddychając głęboko, spojrzała przez okno. – Dianę powinna zatrzymać portret. Porozmawiam z Liz. Jestem pewna, że zdołam ją przekonać. Może kiedyś porozmawiam z Dianą. Może. Jak Porter już odejdzie. Byłby wściekły, gdyby wiedział, że wam powiedziałam. – Możesz polegać na naszej dyskrecji – zapewnił Anthony. – Nikt się nie dowie. – Dziękuję. Ojej. Która to godzina? Powinnam iść. Jest późno, a ma do nas przyjść kilka osób na koktajl. – Claire wstała, chwiejąc się lekko. Anthony przytrzymał ją położywszy dłoń na ramieniu. Szminka z jej ust zniknęła, a cała twarz poszarzała. – Cieszę się, że mogłam się z wami znowu spotkać. Nie zapomnijcie o niedzieli. Odprowadzili ją korytarzem do windy. Wyjęła z torebki ciemne okulary w złotej oprawce i włożyła. Zanim drzwi się zasunęły, pomachała im na do widzenia. Gail stała wpatrzona w metalową powierzchnię. – Mój Boże. – Porozmawiajmy – powiedział cicho Anthony, kierując ją w stronę salonu. Zamknął drzwi. – Dlaczego powiedziałaś, że Roger został zamordowany, bo poznał tajemnicę rodziny? Możliwe, że nie miał o tym pojęcia. – Chciałam po prostu zobaczyć, jak zareaguje Claire. – Zadziałało – przyznał. – Dlaczego więc czuję się tak parszywie? Podeszła do okien wychodzących na salę ćwiczeń. Akurat wbiegali na nią tancerze. Niektórzy rozciągali nogi, inni ćwiczyli kroki. Mieli na sobie te same połatane i wyblakłe stroje, które Gail widziała ostatnim razem, gdy przyjechała tu z Bobbym Gonzalezem. – Wygląda na to, że ojcem Diany jest Ted Stamos stwierdził Anthony, stając obok niej. – Tak sądzisz? – A kto inny? Pamiętaj, co powiedział o Maggie Jack Pascoe. Raczej nie umawiała się z wieloma chłopcami. Gail przez chwilę milczała. – Claire mówiła o tym tak wymijająco. Zauważyłeś jak bardzo się starała ukryć wstyd? Porter powiedział Maggie, że to, co zrobiła było „złe”. Claire bała się plotek. – Sądzisz, że ojcem jest Jack? Kuzyn Maggie? Stąd ich wstyd, prawda? To by wyjaśniało, dlaczego wysłał portret Porterowi i Claire. Wykorzystał Nate’a, aby się na nich odegrać. – Nie miałam na myśli Jacka – przyznała Gail. – Kochał ją, ale nie w taki sposób. – W takim razie, kto? – Porter. Anthony zaśmiał się krótko, z niedowierzaniem. – Nie. – Zastanów się. Porter nie chciał oddać dziecka do adopcji. Powiedział, że to jego krew. – Bo to prawda. Diana jest jego wnuczką. – Zastanów się jednak, jak zareagował na widok portretu. Wyszedł z pokoju, kiedy Maggie go im przyniosła. „Nikt nic nie powiedział”. Dlaczego nie? Czego się tak bardzo wstydzili? Anthony pokręcił głową. – No, nie wiem. Myślę, że to Ted. – Pewnie masz rację. – Przechyliła się mocno przez parapet okna. – Dlaczego zabił Rogera? Przez minutę Anthony patrzył na tancerzy. – Dla pieniędzy. Przypuśćmy na moment, że jego więź z Dianą nie ma znaczenia. Jeśli Nikki się nie myliła, jej mąż wiedział, że Dub okrada firmę. Powiedzmy, że Dub zapłacił Stamosowi, aby się pozbył Rogera. Nie wykluczam też, że to Porter wynajął Teda. Bał się, że syn go zdradzi. Oczywiście, Ted mógł to także zrobić dla Elizabeth, bo jest w niej zakochany, a Roger zagrażał jej pozycji. Gail wpatrywała się w tańczących na sali pod nimi. Jeden z mężczyzn wykonał skok, obrót i opadł na stopę bez zachwiania. Powtórzył wszystko raz jeszcze, ale już nie tak pewnie. – Wyobraź sobie, jak można wziąć dziecko tylko po to, żeby dostać więcej udziałów w firmie. Co za chciwość. Boże, żal mi Diany. Jak Claire mogła przez te wszystkie lata odwracać głowę? Tancerze ćwiczyli bez muzyki. Na górę docierały tylko stłumione głosy. Od czasu do czasu rozlegało się głośniejsze stuknięcie stopy o drewnianą podłogę. Jedna z dziewcząt, trzymając się drążka, podniosła nogę ponad ramię, po czym powoli przeszła do pozycji arabeski. Druga przyglądała się sobie w lustrze. Stawała na pointach i opadała. W górę, plie, plie, releve, plie... Anthony dotknął ramienia Gail. – Popatrz. To Angela. – Gdzie? Aha. Miała na sobie różowe body i leginsy. Długie włosy upięła w koczek z tyłu głowy. W talii zawiązała spódniczkę sięgającą bioder. Stała przy drążku, idealnie wyprostowana, unosząc ramię i szybko poruszając nogą do siebie, w bok, do siebie, w bok. – Startuje w eliminacjach do Dziadka do orzechów – wyjaśnił Anthony, odsuwając się trochę od okna. – Widać nas stamtąd? Nie chciałbym jej wprawić w zakłopotanie. Angela odwróciła się i zobaczyła kogoś w przeciwległym krańcu sali. Ciemnowłosy tancerz pojawił się w polu ich widzenia. Bobby Gonzalez wyglądał pięknie i męsko, nawet w rajtuzach i starym, dziurawym podkoszulku, który zwisał z jego szerokich ramion. Obszedł Angelę dookoła, przytrzymując ją za rękę. Balansowała na poincie niczym delikatna porcelanowa laleczka. Potem zrobiła piruet. Króciutka spódniczka zawirowała wokół jej bioder. By się popisać, Bobby wziął rozbieg i wykonał skok, idealnie prostując jedną nogę z przodu, drugą z tyłu i rozkładając ramiona w bok. Wylądował, obrócił się i opadł na kolano, kładąc dłoń na biodrze, a drugą wyciągając w ukłonie przed siebie. – Brawo – powiedział Anthony. Wstając, Bobby szybko okręcił się na stopie i złapał równowagę. Razem z Angela przeszli ku przodowi sali i zniknęli im z oczu. Gail patrzyła na salę niewidzącym wzrokiem przez minutę, dwie. Żadne się nie odzywało. Czuła ucisk w piersi. Nie mogła swobodnie oddychać. Bała się, że jeśli zaraz nie wyjdzie, zacznie płakać. Na sztywnych nogach podeszła do stolika, na którym zostawiła torebkę. – Chyba możemy powiadomić Franka Brittona? – ledwo zdołała wykrztusić. – Powinniśmy popłynąć w niedzielę z rodziną Rogera – stwierdził Anthony. – Może trochę ich przyciśniemy i przekonamy się, jak zareagują. Potem zobaczymy się z Brittonem. – Zostawi Bobby’ego w spokoju? – Tak myślę. Będzie miał innych do sprawdzenia. – Więc się udało. – Gail spojrzała na zegarek. – Już po szóstej. Powinnam iść. Odetchnęła raz. Potem drugi. Przedmioty w salonie straciły ostrość. Widziała tylko buty Anthony’ego, nogawki jego spodni i rękę. – Co z nami będzie, Gail? Pokręciła głową. – Nie wiem. Powinniśmy chyba spróbować pozostać przyjaciółmi. Zaśmiał się. – Ay, mi Diós. Czy tego właśnie pragniesz? Przyjaźni? Mamy być wobec siebie uprzejmi dla dobra dziecka, tak? Powiem ci więc od razu. Nie mogę być twoim przyjacielem jak Dave. Nie mogę odejść i zapomnieć. Nate powiedział mi: „Pozwól jej odejść. Będzie, co ma być”. Nie jestem taki jak on. Co mam robić? Nie mogę o tobie zapomnieć. Nie mogę cię mieć. Kiedyś ponownie wyjdziesz za mąż, ale myśl o tobie z innym mężczyzną... Świadomość, że mój syn albo córka jest w domu obcego człowieka... Oszaleję. Spojrzała na niego. Miał ciemne, zapadnięte oczy, jakby od środka coś go trawiło, pozostawiając tylko popiół. – Nie wyjdę ponownie za mąż. – Dlaczego? Jesteś piękną kobietą. Nie zostaniesz długo sama. – Ty zawsze byłbyś przy mnie. W taki czy inny sposób, byłbyś tu. W moich kościach, w mojej krwi. W tym dziecku. – Nie jestem dobrym człowiekiem, Gail. Chyba nie. – Proszę, nie mów tak. – Delikatnie dotknęła palcami policzka Anthony’ego. Jego skóra była napięta i gorąca. – Jesteś. Tylko tego nie widziałam. Zamknął oczy. Ujął jej dłoń i przycisnął do ust. 23. Delikatny szept fal płynął zza rozsuwanych drzwi. Zostawili je odrobinę uchylone. Mgliście biała firanka wydymała się do środka. Ciepłe, przesycone solą powietrze sączyło się do pokoju, niosąc zapach oceanu, szumiącego dziesięć pięter pod nimi. Wyczerpana, szczęśliwa i spokojna nie mogła zasnąć. Patrzyła, jak blednie jasność dnia, jak pojawiają się gwiazdy, ledwie widoczne w powodzi światła księżyca. Przedmioty w pokoju stały się cieniami – toaletka, kanapa i fotele, lampy, garnitur Anthony’ego na szezlongu pod oknami. Cała wschodnia ściana była przeszklona. Zaciągnęli zasłony, zostawiając przerwę tylko przy otwartych drzwiach balkonowych. Na poduszce włosy Anthony’ego wydawały się czarne. Jedno ramię leżało pod jej piersiami, drugie zwisało z łóżka. Leżał tak, jakby przebiegł wiele kilometrów i padł wyczerpany, twarzą w dół. Słyszała jego oddech, powolny i głęboki. Stykali się piersiami, biodrami, udami. Było wystarczająco jasno, by widziała długą linię jego pleców. Prześcieradło zostało gdzieś w nogach łóżka, z klimatyzatora płynęło zbyt chłodne powietrze, ale Gail nie miała ochoty się ruszać. Okręciła pasmo jego włosów wokół palca. Wciąż były wilgotne. Pachniały ziołowym szamponem, który znaleźli na marmurowej toaletce w łazience. Stosy ręczników. Koszyk balsamów. Dwa miękkie szlafroki frotte, które teraz leżały bezładnie rzucone na podłogę. Pierwszy raz – jeszcze zanim napełnili ogromną wannę i zanurzyli się w pachnącej wodzie – był nieznośnie powolny. W końcu powiedziała, że przecież nic się jej nie stanie, na litość boską, zrób to, proszę... Przedtem była taka chłodna. Idealnie opanowana, chroniona warstwami pozorów, manier i ostrożności niczym zrogowaciałą skórą. Zmieniła się. Stała się zachłanną kochanką. Jej dłonie i usta błądziły po całym jego ciele. Gdy kładli się do łóżka, skórę wciąż mieli śliską od olejków do kąpieli. Wczołgała się na niego, Anthony mruczał z rozkoszy. W końcu zatopiła go w sobie tak mocno, że poczuła, jak sięga krańca jej łona. Jej ciało zapłonęło. Nie była to subtelna ani bezbarwna miłość. Leżeli na miękkim, grubym materacu. Poduszki przypominały chmury. Gail rano miała spotkanie z klientem, a Anthony wracał do Cresswell Yachts, ale to miało nastąpić dopiero za całe lata. Wieczorem zadzwoniła do mamy. Powiedziała jej, dokąd idzie i z kim, i że może wrócić późno... Matka odparła, że jeśli wróci przed świtem, jest idiotką. Jak zareaguje Karen? Gail nie była pewna, co sama ma o tym myśleć. W ciągu kilku godzin jej świat zadrżał i stanął. Potem, skrzypiąc na swej osi, powoli zaczął się obracać i ruszył w przeciwną stronę. W salonie studia baletowego pocałował jej dłoń. Poczuła ciepło jego ust. Gdyby rzucił ją tam na dywan, pozwoliłaby mu na to. On zaproponował jednak, aby poszli gdzie indziej. Szybko. Nawet w takim napięciu emocjonalnym potrafił dobrze wybrać. Nie jakieś tam hałaśliwe relikty art deco, tylko apartament w Fontainebleau. Ciężkie drzwi zamknęły się za nimi z trzaskiem. Patrzyli na siebie tak, jakby żadne z nich nie miało pojęcia, jak do tego doszło. Pamiętała, że się potwornie bała. Potem ją pocałował. Objął jej twarz i pocałował ją tak delikatnie, że zaczęła płakać. Jego dłonie wydawały się takie zimne. Chwilę trwało, zanim się ogrzały. Potem zapłonęły. W łazienkowym lustrze widziała zostawione przez jego palce siniaki na swoich pośladkach, ślady ugryzień na jego szyi. W wannie wszystko zaczęło się od nowa. Zachlapali podłogę. Potem wrócili do łóżka. Byłaby zadowolona, mogąc się do niego przytulić, ale on chciał więcej i po chwili odkryła, że ona też. W końcu zaszło słońce. Anthony zasnął. Delikatnie pogłaskała palcami jego skroń. Rozległ się ostry dźwięk jego pagera na nocnym stoliku. Wibrujące brzęczenie. Poruszył się, odetchnął. Z jego gardła dobył się głuchy dźwięk. Jedno oko, które widziała, otworzyło się do połowy. Podciągnął się na rękach i spojrzał na zegarek. – Dziewiąta piętnaście? Nie powinnaś mi pozwolić tak długo spać. – Potrzebowałam odpoczynku. Śmiejąc się cicho, pocałował kąciki jej ust, pogłaskał dłonią jej piersi, pochylił się, aby ucałować każdą z nich, delikatnie gryząc i cudownie pieszcząc je wargami i językiem. – Nie jestem pewien. Są większe? – Zważył jedną w dłoni. – Chyba tak. – Mam nadzieję. Miał gładko umięśnione ramiona. Uwielbiała mu się przyglądać, patrzeć, jak pracują mięśnie, ścięgna, jak napina się skóra. Przesunął ręką po jej brzuchu i delikatnie dotknął ją między udami. – Och. Trochę boli. – Lo siento. – Pocałował ją dokładnie w to samo miejsce. – Tak lepiej? – O tak. Idealnie. Właśnie... tam. Pager zabrzęczał ponownie. – Cholera. Usiadł i sięgnął po aparat. Mrużąc oczy, spojrzał na podświetlany czytnik. – Mam nadzieję, że to nie jakiś klient dzwoniący z więzienia – mruknęła Gail. – Nie, to Angela. Powinienem sprawdzić, o co chodzi. Zamknij oczy, muszę włączyć światło. Sięgnął po telefon. Zanim wybrał numer, podciągnął prześcieradło aż do pasa i wygładził palcami włosy. – Hola, Angelita, estupapi, quepasa?... Och, que bueno, gratulacje. To chyba dobra rola, tak?... Jestem z ciebie bardzo dumny, kochanie... Zadzwoń do mamy. Zobaczę się z tobą w weekend. Zaczekaj. – Spojrzał na Gil. – Zgadnij, kto jest ze mną w... kuchni. Właśnie jemy razem późną kolację... Aha... Tak. Powiem jej...Tequiero mucho, preciosa. – Odłożył słuchawkę. – Angela prosiła, żeby cię pozdrowić. – A balet? Dostała rolę? – Dali jej rolę Kwiatka. Chciała brać udział w chińskim tańcu, ale powiedzieli, że może następnym razem. Jeśli dobrze jej pójdzie, a naturalnie tak będzie, i jeśli zostanie w szkole baletowej trochę dłużej, może nawet się dostać na staż do baletu. – I zabierzesz mnie na Dziadka do orzechowi – Wykupię dwa rzędy miejsc. Będziemy oglądali każde przedstawienie. Gail oparła się na łokciu. – Twoi dziadkowie zechcą przyjść. Chyba będziesz musiał porozmawiać z Ernesto. – No cóż. Uszczęśliwię tym Nenę. – Przyciągnął Gail bliżej, podtrzymując ramieniem jej szyję. Zaczęła się bawić włosami na jego piersi. Owijała je wokół palców. – Chcesz usłyszeć coś zabawnego? Alicia powiedziała mi, że Ernesto chce, żebym go zabrał na Kubę. Właśnie na Kubę. Chce przed śmiercią zobaczyć stary kraj. – Och, to wcale nie jest zabawne. To takie smutne. – Chyba staje się zniedołężniały. Wiele lat napadał na mnie za to, że jeżdżę odwiedzać ojca i siostrę. Nazywał mnie komunistą. Ale teraz sam chce jeszcze raz zobaczyć Kubę, a ja mam go tam zabrać potajemnie. Jeśli w kraju złapią go po tym, co zrobił, mogą go oskarżyć o zdradę stanu. Gdyby byli naprawdę mądrzy, zamieściliby jego zdjęcie w gazecie, pośmiali się, po czym odesłali z powrotem do Miami. To by było gorsze niż więzienie. Jego przyjaciele dowiedzieliby się, gdzie się ukrywał. Nie sądziłem, że staruszkowi może zabraknąć odwagi. Wie, że przez te wszystkie lata nie miał racji, ale nie potrafi się do tego przyznać. – Porozmawiasz z nim? – Nie. – Wcale? – Nigdzie nie zamierzam go wywozić. Jeszcze mi umrze po drodze. Poza tym, co tam zobaczy? Nic nie zostało. Dom, farma, stajnie. Nic już nie ma. Alicia chce, żebym go okłamał! Mam mu powiedzieć, że go tam zabiorę tylko po to, aby go uszczęśliwić. – Może powinieneś. Kłamstwo byłoby najlepszym wyjściem. – Gail, wolałbym o tym teraz nie rozmawiać. Za każdym razem, gdy myślę o dziadku, o tym domu, o kłótniach, które przeszliśmy. Pocę się na samą myśl o nich. – Anthony spuścił nogi na podłogę. – Jesteś głodna? Ja umieram z głodu. Podszedł do biurka i znalazł hotelowe menu. Wyglądał świetnie w ubraniu, ale jeszcze lepiej bez. Gail, patrząc na niego, przeciągnęła się jak kot, prostując ramiona nad głową. Stał zwrócony do niej bokiem, widziała jego plecy i odbicie w lustrze. Lampa na biurku oświetlała włosy na jego piersi i ciemniejsze w kroczu. Szczupłe nogi, umięśniony brzuch. Nieźle na prawie czterdziestotrzylatka. Przewracał kartki. – Duży stek z pieczonym ziemniakiem. Co ty na to? – Boże, tak. Nie. Chcę homara ociekającego masłem. I całą bagietkę. Nie miałam takiego apetytu od miesięcy. Będę gruba. Odwrócił się i uśmiechnął się do niej. – Chciałbym cię zobaczyć grubą. Mi gordita. Zadzwonił do obsługi hotelowej i złożył zamówienie, poprosił także, aby przyniesiono butelkę szampana. Dobrego. Odłożył słuchawkę i wrócił do niej. Przyglądał się, jak leży na wymiętej pościeli z nogą opartą o poduszkę. Jego gorący wzrok sprawił, że poczuła mrowienie skóry. Pogłaskał jej biodro i usiadł. – Kiedy się pobierzemy? – Nie musimy. – Jak to? Chcesz mieć dziecko bez ojca? – Sądziłam, że go ma. – Gail, proszę, nie żartuj. Musimy się pobrać. Tak będzie lepiej. Dobrze wiesz. – Dla dziecka czy dla nas? – Oczywiście, że dla nas. Dla dziecka też. Znowu chcesz wszystko utrudniać? – Gdybym nie była w ciąży, też byś to zrobił? – Tak. Roześmiała się. – Nieprawda. – Racja, może nie tak szybko. Ale jesteś w ciąży i kocham cię, i znowu jesteśmy razem. Mam rację? Gail? – Nie chcę teraz o tym myśleć. – A kiedy zamierzasz się nad tym zastanawiać? Na sali porodowej? Spędziliśmy razem jeden wieczór i wszystko nagle się zmieniło? – Jeden wieczór? Jeden? – Anthony, proszę, nie zmuszaj mnie. – No dobrze, dobrze. – Usiadł na chwilę, położył ręce na kolanach, po czym pochylił się, by pocałować jej brzuch. – Oyeme, bebita. Dile a tu obstinada mama que se case conmigo – wyszeptał. – Co to znaczy? – Powiedziałem jej, że musi cię sama przekonać, bo mnie się nie udaje. – Jej? – Mam nadzieję, że to dziewczynka. Chcę, żeby miała twoje rysy. Kiedy ją zobaczę, będę myślał o tobie. – Pochylił się i wyszeptał prosto do pępka Gail: – Ya tequiero aunque no te he visto. Właśnie jej powiedziałem: „Już cię kocham, choć cię jeszcze nie widziałem”. – Jesteś kochany. A jeśli ona to on? – Chłopiec? To też dobrze. – Lepiej, żebyś nie zrobił z niego zbyt wielkiego macho. – Nie, ale nie możemy pozwolić, aby wyrósł na obiboka. Wiesz, jacy są chłopcy w dzisiejszych czasach. On nie będzie wplątywał się w kłopoty, daję słowo. – Raz jeszcze przemówił do jej pępka i pogłaskał ją po brzuchu. – Hej. Obudź się. Słyszysz mnie, hijol. Tu twój tata. Bądź dobrym chłopczykiem, nie sprawiaj mamusi kłopotów. Gail poczuła bolesny ścisk w gardle. Przycisnęła dłonie do twarzy i poczuła na palcach łzy. Usiadł prosto. – O co chodzi? Que te pasa? – To się dzieje naprawdę. Aż do tej chwili nie wierzyłam. Proszę, Anthony, nie spraw, abym zaczęła za bardzo go pragnąć. Co będzie, jeśli je stracę? Mrucząc uspokajająco, podniósł ją i przytulił. – Nie, nie stracisz. Cii. Nie płacz. W następnym tygodniu zobaczysz się z lekarzem. Specjalistą, najlepszym w Miami. Łkała cicho na jego ramieniu. – Nie chciałam być w ciąży. Myślałam, że poronię, ale tak się nie stało. Potem umówiłam się na zabieg, ale nie potrafiłam się na to zdobyć. Dziecko nie wydawało mu się rzeczywiste. A teraz jest i ty tu jesteś, i boję się, że stracę was oboje. – No llores. Todo va a salir hien. Wszystko będzie w porządku, obiecuję ci. – Czy gdybym straciła dziecko, wciąż byś mnie chciał? – Och, Gail. – Zmusił ją, aby na niego spojrzała. – Jak możesz tak mówić? Oczywiście, że tak. – Scałował jej łzy. – Pamiętam, co mi powiedziałeś przed kilkoma miesiącami – odparła, odsuwając się. – Mówiłeś, że mnie pragniesz i kochasz, ale mnie nie potrzebujesz. Wciąż tak uważasz? Anthony uśmiechnął się i pokręcił głową. – Nie mogę uwierzyć, że powiedziałem taką głupotę. Si, mamita, te necesito. Potrzebuję cię, kocham cię i pragnę. Chodź tutaj. – Położył się na łóżku i pociągnął ją za sobą, przytulając jej głowę do swej piersi. Usłyszała bicie jego serca, spokojne i silne. Przytulił ją na moment. – Kupiłem dom przy ulicy Clematis. – Ty? A kim są państwo Garcia? – Raul ich dla mnie wymyślił. Nie chciałem zrezygnować z tego domu. Możemy tam zamieszkać, jak zakończą przebudowę, ale to może potrwać rok albo i dłużej. Może do tego czasu znajdziemy jakieś mieszkanie? Możemy od razu zacząć czegoś szukać. – Chwileczkę. Przecież nie powiedziałam, że za ciebie wyjdę. Nie mówiłam nawet, że z tobą zamieszkam. Przekręcił się w łóżku tak, że teraz patrzyli sobie w oczy. Uśmiechnął się. – Wiesz, że tak będzie. Nie żartuj sobie ze mnie. Uchyliła się, unikając jego pocałunku. – Mówię zupełnie poważnie. Nie powinniśmy się spieszyć. – Posłuchaj siebie! Boisz się mnie stracić, ale nie chcesz ze mną żyć. Czy to ma sens? Co mam według ciebie robić, odwiedzać dziecko w domu twojej matki? To szalone. Gail, bądź rozsądna. – Po tym, co między nami zaszło, musimy postępować powoli. – Dobrze. – Delikatnie pocałował ją w kącik ust, potem w drugi. – Tak wolno, jak tylko będziesz chciała. – Wsunął dłoń między jej uda. – Muy despacio. Odsunęła się i powstrzymała jego rękę. – Anthony, proszę. Poczuła na wargach jego gorący oddech. – Nie uciekaj już przede mną. Proszę, nie rób tego. – Boże, tak się boję cię kochać. – Roześmiała się. – O wiele łatwiej było cię nienawidzić. – O tak, wiem. – Tylko nie okłamuj mnie. Obiecaj. – Obiecuję. Te juro. Nie musisz się niczego obawiać. Pozwól mi cię dotknąć. Nie bój się. – Poczuła, że Anthony ją przytula, wypełnia ją sobą. Jej ciało stało się płynnym ogniem pochłaniającym wszelkie świadome myśli. – Siempre te amare, tequiero, amor mio... 24. Oparty o barierkę, otulony białym hotelowym szlafrokiem Anthony spoglądał na ocean. Ogromny, nieskończony. Na niebie wciąż świeciły gwiazdy, ale na wschodzie zaczynały już blednąc. Plaża była opustoszała. Widział rzędy leżaków. Gdzieniegdzie stały złożone parasole. Ocean w oddali miał czarną barwę, bliżej brzegu stawał się mgliście szary. Fale bladą szarością załamywały się na piasku z nieregularnym pluskiem i szumem. Usłyszał za sobą jakiś szelest, potem senny głos Gail. – Cześć. Co robisz? Włożyła drugi szlafrok. Wisiał na niej nierówno, niezawiązany. Anthony spojrzał na jej ciało. Piękne. Jej brzuch nie był tak płaski, jak przed dwoma miesiącami. – Wkrótce wstanie słońce. Amanecer. Świt – powiedział. – Powinieneś był mnie obudzić. Lubię wschody słońca. – Niewiele spałaś. Nie chciałem, żebyś była zmęczona. – Wyciągnął do niej rękę. – Chodź tutaj. Ziewając, zawiązała szlafrok i przeszła po terakocie. Przyciągnął ją do siebie. Dosięgła ich lekka bryza, ciepła i słona. Bardziej czuł, niż widział odchodzącą ciemność. Piana na piasku stawała się bielsza, barierka wyraźniejsza. Horyzont ostrzej zarysowany. Pocałował Gail w czoło. – Chciałbym coś zrobić właśnie teraz, rano. – Potykał się o nieprawdopodobieństwo własnych słów. – Słucham. – Mój dziadek zawsze wstaje o świcie. Pije cafe eon leche i je tostada. Siaduje na balkonie sypialni i patrzy na słońce. Kiedyś czytał dwie albo trzy gazety, ale nie jestem pewien, czy wciąż to robi. – Chcesz się z nim zobaczyć. – Tak. – Jedź. Nie ma sprawy. Ja trochę dłużej pośpię, a potem pojadę do domu. – Poszłabyś tam ze mną? Spostrzegł, że jej uśmiech blednie. O czym w tej chwili myślała? Gdy tam była ostatni raz, potwornie się pokłócili. Wyszła z przyjęcia z okazji czwartego lipca. Wybiegła na pole golfowe. Anthony pobiegł za nią wszyscy o tym mówili. – Ernesto nie chciałby mnie tam widzieć. Ani twoja babcia. Położył palec na jej ustach. – Nie są aż tak surowi, jak sądzisz. Chciałbym, żebyś ze mną poszła, ale jeśli nie możesz, zrozumiem. Więcej o tym nie wspomnę. Decyzja należy do ciebie. Rozumiał ją ponieważ sam czuł się podobnie. Gorzej. Kolejny powrót do tego domu. Przytłaczającego, starego, nabrzmiałego historią i utraconymi marzeniami. On musiał wrócić, ale ona nie. Mimo to... Wpatrywała się w niego intensywnie. Światło zmieniło się jeszcze bardziej. W jej oczach odbijał się kolor nieba. – Dobrze. Pójdę z tobą. Anthony zadzwonił do domu. Ciotka Fermina odebrała telefon w kuchni. Właśnie parzyła kawę i powiedziała, że przygotuje dodatkowe filiżanki dla niego i Gail. Zanim tam dotarli, otwarto dużą, żelazną bramę. Wjechał na teren posesji i zaparkował wóz. Przez chwilę siedział z rękami na kierownicy, patrząc na dom. Na fontannę i brukowany kamieniami podjazd. Na bugenwillę, oplatającą mauretańskie kolumny portyku. Na okna na piętrze z żelaznymi balustradami i ciężkimi zasłonami. Promienie słońca układały się w ukośne wzory na wyblakłym stiuku. Ktoś wyszedł, aby podnieść gazety. Gail pociągnęła go za rękaw. – Chodź. Czekają na nas. Wszystko było tak, jakby nigdy nie odeszli. Ciotka Fermina pocałowała jego i Gail w policzki. Przeprosiła, że wuj Jose jeszcze nie wstał. W domu gościnnym spali jacyś kuzyni, którzy przyjechali z wizytą. Gdy ciotka Fermina trajkotała, na dół zeszła siostra Anthony’ego i zaczęła się kolejna seria całusów i uścisków. Alicia zaproponowała im śniadanie, ale Anthony powiedział, że chce się od razu zobaczyć z Ernesto, jeśli staruszek jeszcze nie położył się z powrotem spać. Rozmawiali po hiszpańsku. Gail znała ten język wystarczająco dobrze, aby wiedzieć, o czym mówią. – Dziadek wie, że tu jestem? – spytał Anthony Alicie. – Powiedziałam mu. – I wie, że Gail jest ze mną? – Tak. Palce Gail zacisnęły się na jego dłoni. Weszli na górę szerokimi schodami. U szczytu skręcili ku frontowi domu. Kinkiety oświetlały długi korytarz z wykładziną na podłodze. Ich krokom nie towarzyszył żaden dźwięk. Alicia zastukała do drzwi i wprowadziła ich do pokoju Ernesto. Drzwi balkonowe po lewej stronie sypialni, za łóżkiem z czterema kolumnami, czekały otwarte. Nena widziała, jak wchodzą. Ernesto siedział na wózku. Odwrócił kartkę gazety. Nie był głuchy. Chciał im tylko trochę utrudnić początek. Nena przeszła przez pokój, wyciągając ręce do Gail. Anthony zrozumiał, że babcia już odsunęła na bok negatywne zdanie, które miała o americana. Gail się uśmiechnęła, pocałowała policzek Neny i zacisnęła mocniej palce wokół dłoni Anthony’ego. – Kto przyszedł? – dobiegł silny głos z tarasu. Ernesto zwykle przy czytaniu gazet miał na sobie piżamę i szlafrok, ale dziś włożył świeżą guajaberę. Ptaki śpiewały hałaśliwie w koronach drzew. Na małym stoliku zostały resztki śniadania. – Anthony. Gail jest ze mną. Dzień dobry. – Dzień dobry. Spojrzeli na siebie z dystansu. – Chodź tu, pozwól mi się sobie przyjrzeć. – Zsunięte okulary zalśniły w słońcu. – Dobrze wyglądasz. – Uśmiechnął się do Gail. – A ty jesteś ładna jak zawsze. – Dziękuję. Miło mi pana widzieć – powiedziała, jąkając się trochę. Staruszek uśmiechnął się raz jeszcze i powiedział po angielsku: – Ja też się cieszę, że cię widzę. Alicio, powiedz Ferminie, żeby przyniosła coś do jedzenia. Digno, moja kochana, gdzie są jeszcze dwa krzesła? Rozmowa na tarasie okazała się mniej wymuszona, niż Anthony się obawiał. Powiedział dziadkom, że Angela dostała rolę w Dziadku do orzechów i obiecał im dobre miejsca na premierze. Nie wspomniał o dziecku. Gail prosiła go o to. Jeszcze było za wcześnie. Słońce przebijało się przez drzewa i ruchomymi plamami światła ogarniało srebra, kryształowe szklanki z sokiem i czerwone nadzienie w chrupiącym cieście. Okruszki upstrzyły przód koszuli Ernesto. Nena strzepnęła je dłonią. Dziadek oddychał powoli. Przerwa, potem oddech. Kiedy Gail odstawiła opróżnioną filiżankę, Ernesto sięgnął po jej dłoń. – Moja droga. Mogę cię o coś prosić? Chcę porozmawiać sam na sam z wnukiem. Tylko kilka minut. Potem wróć do nas. Gail skinęła głową i wstała. – Oczywiście. Ernesto przyciągnął ją bliżej i pocałował w policzek. – Digno? Pokaż Gail tę nową orchideę, która wczoraj rozkwitła w ogrodzie. Gracias, mi vilda. Kiedy kobiety wyszły, Ernesto Pedrosa wskazał fotel i Anthony usiał. – Umieram. Jeszcze nie dziś, nie jutro, ale już wkrótce – powiedział po hiszpańsku, starannie dobierając słowa. – Wiele spraw zaczyna blednąc, kiedy człowiek zbliża się do śmierci. Gniew. Duma. Chcę ci coś powiedzieć. Nie zamierzam przepraszać, że cię zabrałem z Kuby od ojca. Gardzę jego polityką, ale jeszcze bardziej jego ignorancją i nieokrzesaniem. Nie dorastał twej matce do pięt. Nie chciałem, aby mój wnuk stał się taki jak on, więc zabrałem cię tutaj. Nie zawsze się z tobą zgadzałem, Anthony, ale muszę przyznać, że się na tobie nie zawiodłem. I jeszcze jedno, nie miałem racji, mówiąc Hektorowi, aby się pozbył tamtego mężczyzny, który ci zagrażał. To był błąd. Był bardzo złym człowiekiem, ale... – Ernesto wzruszył ramionami, kąciki jego ust opadły. – Kazałem Hektorowi się tym zająć i zrobił to. Przynajmniej teraz jesteś bezpieczny, dzięki Bogu. – Gdzie Hektor jest teraz? – Wciąż w Nowym Jorku. A może już w Puerto Rico. Nie jestem pewien. Dał mi numer, pod który mam dzwonić, gdybym go potrzebował. Wie, że gdy odejdę, ma być lojalny wobec ciebie. Zostawię memu prawnikowi informacje w kopercie. – Nie chcę, żeby Hektor się przy mnie kręcił. – Teraz tak mówisz. Kiedy będziesz go potrzebował, zmienisz zdanie. Nie przerywaj mi. Ciężko mi oddychać i jestem zmęczony. Alicia powiedziała ci, że chciałbym się wybrać na małą wycieczkę. – Na Kubę. Mówiłeś poważnie? Ernesto spojrzał na niego ostro spod krzaczastych, białych brwi. – Nie boję się, mój synu. Nie boję się tego, co mi się może tam stać, ani tego, co powiedzą o mnie ludzie. Do diabła z nimi. Gdyby jednak się dowiedzieli, mój przyjazd wykorzystano by dla demonstracji politycznych, a to byłoby złe. Rozumiesz? Anthony po chwili skinął głową. – Pamiętasz, co mi obiecałeś? Obiecałeś zabrać moje prochy na Kubę. Sentymentalne bzdury. Możesz je wyrzucić do śmieci. Nie dbam o to. Chcę jeszcze raz przyklęknąć, zagarnąć dłonią ziemię i poczuć jej zapach. – A jeśli tam umrzesz? – To mnie pochowasz. – Wskazał ręką drzwi. – Nad moim biurkiem na dole wisi flaga. Zabierzemy ją ze sobą. Jeśli umrę, zawiniesz mnie w nią i pochowasz w ziemi. Przywieziesz kawałek Dignie. Skrawek materiału i odrobinę ziemi. Anthony wpatrywał się w dziadka. – Dlaczego tak na mnie patrzysz? Brak ci odwagi, aby to zrobić? Boisz się, że cię złapią? Nie mogąc dłużej usiedzieć na miejscu, Anthony wstał i podszedł do krawędzi tarasu. Opierając ręce o barierkę z kutego żelaza, spojrzał na ogród. Wykładana cegłą ścieżka wiła się między dębami. – Nie o to chodzi. Proszę, nie mów o tym nikomu. Gail spodziewa się dziecka. – Naprawdę? – Staruszek się zaśmiał. – No, popatrzcie tylko. Gratuluję. Ale to chyba sam początek, co? Wrócimy, zanim dziecko się urodzi. – Obiecałem, że do porodu nigdzie nie wyjadę. To dotyczy także Kuby. – Ach. W takim razie zaczekamy. Mam nadzieję, że pożyję tak długo. Zamierzam tam pojechać bez względu na to, czy zabierzesz mnie tam ty, czy kto inny. Chciałbym, abyś to był ty. Chcę cię mieć przy sobie. Ciebie, Anthony. Jego głos nagle stał się cienki i słaby. Anthony wiedział, że gdyby się odwrócił, zobaczyłby, że dziadek płacze. „Skłam – powiedziała Alicia – on potrzebuje nadziei”. Czasami należało kłamać. – Musimy wszystko zaplanować – powiedział. – W którym miejscu i jak pokonamy granicę. Nie będzie łatwo. Mógłbyś użyć fałszywych dokumentów, ale sądzę, że mają twoje zdjęcia. – Na każdym posterunku Guardia. – Na pewno. W końcu uprzykrzałeś im życie. To prawda, że wysyłali agentów, żeby cię zabili? Kiedy Anthony wreszcie się odwrócił, staruszek się uśmiechał. – O tak. Fidel wysyłał swoich trzy razy, ale za każdym razem mnie ostrzegano albo coś mnie alarmowało, więc im się nie udało. – I pewnie czułbyś satysfakcję, gdybyś dostał się na Kubę na złość im wszystkim. Dziadek się zaśmiał. – Wysłałbym brodatemu swoje zdjęcie na tle Malecón. No to jedziemy, czy nie? Powiedz mi. – Tak. Zabiorę cię tam. – To dobrze. To dobrze. – Ernesto Pedrosa powoli zaczerpnął tchu. Oparł się o wózek i przechylił w bok. – Nic ci nie jest? Zawołać pielęgniarkę? – Nie, muszę położyć się na kilka minut. – Zawrócił fotel na kółkach, a Anthony wepchnął go do sypialni. – Pamiętasz te orchidee w Soroa? Chciałbym je zobaczyć jeszcze raz. I wodospad? Pamiętasz go? – Pamiętam. Dziadek powoli wstał i przytrzymując go za łokieć, Anthony poprowadził starca do łóżka. Ukląkł, żeby zdjąć mu buty. Kiedy pochylił się, aby pocałować dziadka w policzek, staruszek już chrapał. Anthony przykrył go kocem. – Śpij dobrze. 25. Słońce już prawie zachodziło i biuro od wielu godzin było opuszczone. Wszyscy lubili wychodzić w piątki wcześniej. Mijając jeden z pokoi, Elizabeth Cresswell przypadkiem zajrzała do środka. Jarzeniowe światło brzęczało u sufitu. Jej syn siedział przy komputerze i stukał w klawiaturę. – Sean? Jeszcze tu jesteś, kochanie? – Właśnie kończę materiał na stronę internetową – powiedział, nie przestając wpatrywać się w ekran. – Mamy piątek. Nigdzie się nie wybierasz? – Nie. Jestem trochę zmęczony. Może pooglądam filmy na wideo. Liz skinęła głową, zupełnie nie wiedząc, co ma na to odpowiedzieć. Cieszyła się, że Sean pracował tak ciężko, ale martwił ją jego nastrój. W tym tygodniu wszystkie wieczory spędził w domu. Nie słuchał muzyki ani nie grał w gry wideo, tylko czytał. Zastanawiała się, czy nie był przygnębiony. Młodzi ludzie w depresji potrafili robić sobie okropne rzeczy. W poniedziałkowy wieczór wrócił do domu późno, z zadrapaniami na twarzy. Nie chciał wyjaśnić, skąd się wzięły. Martwiło ją to, ale ostatnio większość spraw ją martwiła. Uśmiechnęła się do syna. – Dobrze. Wybierz filmy. Twój ojciec chciał zamówić pizzę. Co ty na to? – Może być. – Znakomicie. Zobaczymy się później w domu. Klepnęła dłonią framugę drzwi, po czym ruszyła korytarzem do biura Duba. Przez otwarte drzwi zobaczyła na jego biurku rozrzucone papiery. Zostawał dłużej w pracy, odkąd Porter powiedział, że w poniedziałek ma przedstawić księgowym wyniki sprzedaży. Dub bał się odmówić, choć polecenie było równie szalone jak człowiek, który je wydał. Porter przez cały tydzień narzekał na Rogera. Zdrajca i sabotażysta. Sprzedawał jachty na czarno. Chował gotówkę do kieszeni. Dub sięgnął po bourbona i zobaczył Liz w drzwiach. – Oho, moja piękna pomocnica. Witaj. – Uniósł drinka w jej stronę. Liz skinieniem głowy wskazała papiery. – Co to, papiery dla Portera? – Cholerna strata czasu. Weszła do pokoju i zamknęła drzwi. – Ty i Porter mieliście rano spotkanie. Nikt mnie nie powiadomił. Dub otworzył szeroko oczy i położył palec na ustach. – Tajne spotkanie udziałowców. Nie jesteś udziałowcem, więc nie powinnaś o tym wiedzieć. – Nie żartuj sobie, do cholery. Miałam straszny tydzień. Brzuch Duba rozciągał przód zielonej koszuli. Oparł się o fotel, popijał drinka, podczas gdy ona czekała na wyjaśnienia. – Ci z Broward Marinę złożyli ofertę. Porter miał już na biurku papiery. Przejrzeliśmy je. – Niemożliwe. – Och, daj spokój, Lizzie. Od dawna chcieli nas kupić. Robią większe jachty. Podobno chcą nawet zachować nazwę Cresswell. To chyba przekonało Portera. – Mam nadzieję, że nie podpisał umowy. – Jeszcze nie. Chcemy, żeby najpierw przyjrzał się jej prawnik. Poza tym musimy załatwić formalności rozwiązania korporacji i takie tam. A co, chciałabyś wykupić Portera? Nie mamy pieniędzy, Liz. A pożyczki nie załatwimy wystarczająco szybko. Ci z Broward bardzo naciskają. Wiem, że pewnie zamkną stocznię, ale część ludzi zabiorą do Fort Lauderdale. Wszystkich, którzy zechcą się przenieść. – Jak możesz podchodzić do tego tak obojętnie? – wrzasnęła Liz. – Nie możesz mu na to pozwolić. – Porter ma pięćdziesiąt jeden procent. Może mnie przegłosować. Praktycznie może robić, co mu się podoba. – Dub siedział w fotelu i z satysfakcją przyglądał się, jak Liz kipi złością. Drań. – Graj na zwłokę! Przecież wystarczy zaczekać. – Akurat. Słuchałem tej śpiewki od miesięcy. Nowotwór jest w remisji, Porter przeżyje nas oboje. – W remisji? Tak ci powiedział? Nie, Dub. Nie. – Liz usiadła na fotelu i oparła łokcie o biurko. Czy wiesz, co to nowotwór, którego się nie da zoperować? To znaczy, że nie można go wyciąć. Porter ma raka wątroby. Chemioterapia niewiele zdziała. Może nie przeżyć miesiąca. Dub przestał się kiwać w fotelu. – Jezu. Skąd wiesz? Od Claire? – Nie. Claire zaprzeczyłaby, że on w ogóle jest chory. Kilka tygodni temu poprosiłam o przysługę agenta ubezpieczeniowego. Jeśli mi nie wierzysz, zadzwoń do lekarza Portera. On umrze, Dub. Nie pozwól mu niczego podpisywać. Zadzwoń do Broward Marina i wymyśl jakąś wymówkę. Powiedz, że mamy zaciągnięte kredyty, których nie ma w księgach. Powiedz, że skończyły się nam zamówienia. – Nie mogę. – Dlaczego? – Gdyby się dowiedział... – Pieprzę, czy się dowie! Zrób to z samego rana w poniedziałek. – Liz podniosła stertę komputerowych wydruków i trzasnęła nimi o biurko. – I chcę, żeby ci przeklęci księgowi się stąd wynieśli. Nie widzisz, o co chodzi Anthony’emu Quintanie? Nie rozumiesz? Dub popatrzył na nią. – Rozumiem, Porter prawdopodobnie zwariował. Myśli, że Roger go okradał i chce... – Nie! To Claire. Claire go zatrudniła, nie Porter. Całe gadanie o Rogerze to tylko bujdy. Claire chce, aby firma została sprzedana. To ona, a nie Porter. Na pewno wiedziała, że Broward Marina złoży propozycję. Chce, żeby firmę ocenił ktoś z zewnątrz. – Dlaczego? – Chodzi o pieniądze! Jesteś ślepy? Jeśli Porter umrze, udziały przejdą na ciebie. Jeżeli jednak zdąży przegłosować rozwiązanie korporacji i sprzeda aktywa, pieniądze dostaną się Claire. Nie tobie, Dub. Claire. Ty dostaniesz tylko pieprzone czterdzieści dziewięć procent. – Minus spłata zobowiązań korporacji – zauważył. – To i tak całkiem niezła suma. Lizzie, ja nie chcę tej firmy. Mam jej dość. Na chwilę zaniemówiła. – Jak możesz tak mówić? Przecież to dla rodziny. Dla Seana. Dziewczynki się tym nie interesują, ale Sean tak. Kiedyś poprowadzi stocznię. Sean i jego dzieci. To dla nich, Dub. Choć raz przestań myśleć wyłącznie o sobie. Dub się roześmiał. Boże, tego już za wiele. Za wiele, Elizabeth. Urodziłaś się w nieodpowiednim wieku. Mogłabyś iść w zawody z Lukrecją Borgią. Ja jestem potrzebny ci tylko po to, aby umieścić twego syna na tronie. – Twego syna, Dub. To także twój syn. – Nie, należy wyłącznie do ciebie. Dopilnowałaś, aby tak było. Mnie ma gdzieś. Daj spokój, Lizzie, dlaczego mamy nie sprzedawać firmy? Dostalibyśmy mnóstwo pieniędzy. Ile nam potrzeba? Kipiała w niej złość, aż mącił jej się wzrok. Zacisnęła dłonie w pięści. – Nie chodzi o pieniądze. Byłam biedna i mogę być znowu, ale absolutnie nie pozwolę, by nasze dzieci straciły poczucie, kim są. Będą miały swoje miejsce. Będą patrzyły na nazwisko Cresswell na burtach jachtów i wiedziały, że to coś znaczy. I to właśnie Sean, bo dziewczynek to nie obchodzi. Wiesz, gdzie jest teraz twój syn? W pracowni komputerowej, wciąż przy pracy. Chce mieć w niej udział. To jego prawo, a ty chcesz go tego pozbawić? Dub potarł czoło, zasłaniając dłonią oczy. Stanęła nad nim. – Wiesz, że mam rację. Wiesz, że tak. Nie dopuść do tej umowy, Dub. – No dobra, pieprzę to. – Opuścił dłoń na poręcz fotela. – Ty to załatw, Liz. Zostawiam sprawę tobie. – Porter mi nie ufa. Sam musisz to zrobić. – Jak? – Coś wymyślimy przez weekend. – Miała ochotę paść na podłogę i płakać z ulgi, ale jej głos niczego nie zdradzał. – Musimy tylko wszystko odkładać do chwili, gdy będzie zbyt chory, aby cokolwiek podpisywać. To już niedługo. Dub tak szybko wstał z krzesła, że Liz musiała się cofnąć. Poskładał rejestry i korespondencję, włożył wszystko do szuflad. Chwycił marynarkę leżącą na brzegu biurka. – Dokąd idziesz? – Wychodzę. Nie czekajcie na mnie. – Miałam nadzieję, że zjemy razem kolację. – Nie dziś. – Co mam powiedzieć Seanowi? Spodziewa się ciebie. Zamówimy pizzę i pooglądamy filmy. Wszyscy razem. – Kochanie, on nawet nie zauważy, że mnie nie ma. – Dub poklepał ją po policzku. – Bawcie się dobrze. Nie czekajcie na mnie. Kiedy wyszedł, Liz przez chwilę stała jak skamieniała pośrodku pokoju, po czym podeszła do okna i wyjrzała na niemal pusty parking. Kilka sekund później zobaczyła Duba. Wsiadł do lśniącej czerwonej korwety. Idiotyczny wóz dla mężczyzny w jego wieku – pomyślała. Za szybko prowadził. Czasami pijany wsiadał za kierownicę. Wyobraziła sobie, jak jego samochód przebija barierkę na autostradzie i staje w płomieniach. Wiedziała, że pewnego dnia od niej odejdzie. Wiedziała też, że będzie musiała coś z nim zrobić, ale jeszcze nie teraz. Jeszcze za jakiś czas. Za jakiś czas. Til Strażnik przy wjeździe pomachał ze stróżówki i otworzył bramę. Korweta zahamowała, potem skręciła i zniknęła za rogiem. Wciąż wyglądając przez okno i próbując zebrać myśli, Liz zauważyła, jak ktoś wychodzi spod zadaszenia od frontu budynku. Krępy, młody mężczyzna. Cień padał przed nim. Przeszedł przez parking, wyszedł na ulicę i skręcił w lewo, w stronę rzeki. Straciła go z oczu, kiedy wszedł za ostatni magazyn. Sto metrów dalej ciągnął się długi, blaszany dach hangaru. Zachodzące słońce nadało mu żywą, pomarańczową barwę. W przypływie paniki Liz zbiegła na dół i wsiadła do wózka, wciąż czekającego przed frontem budynku. Zawróciła i przejechała przez plac. Strażnik zauważył ją i otworzył bramę. Pomachała mu. Pojechała w stronę, gdzie zniknął Sean. Na zakurzonej ślepej uliczce nie zauważyła nikogo. Dwie ciężarówki stały na poboczu. Rząd palm wyznaczał granicę przystani Cresswellów. Sean szedł ze spuszczoną głową, gapiąc się w chodnik. Liz zatrzymała wózek przed nim. – Hej, kochanie. Dokąd idziesz? – Nigdzie. Chciałem się przejść. – Chyba nie w tej okolicy. Zaraz zrobi się ciemno. Wsiadaj, zabiorę cię z powrotem. – Jezu, mamo, przez cały dzień tam siedziałem! Muszę zaczerpnąć trochę powietrza, nie? – Wsiadaj. Proszę. Muszę z tobą porozmawiać. Spojrzał na nią nachmurzony, ale posłuchał. Podjechała jeszcze kilka metrów i zatrzymała się między dwiema palmami. Odwróciła się, aby spojrzeć na syna. – Sean, coś jest nie tak. O co chodzi? Wiesz, że możesz mi o wszystkim powiedzieć. – Nic się nie stało. – Przecież widzę, kochanie, że jest źle. Co się dzieje? Jakieś kłopoty z dziewczyną? Sean patrzył przed siebie. – Proszę, chcę ci pomóc. Wszystko, co powiesz, zostanie między nami. Czy kiedyś cię zawiodłam? – Obserwowała go. Jego twarz poczerwieniała, skrzywił się. Zacisnął powieki. Klatka piersiowa gwałtownie się uniosła i opadła w wielkim, ciężkim szlochu. Szlochu mężczyzny. – Sean? Przerażasz mnie. Co się stało? Powiedział jej. Zaniemówiła. Tamtej nocy pojechał do Jacka na przyjęcie, wszedł tylną furtką, żeby znaleźć Bobby’ego i pożyczyć kilka dolców. Potknął się o ciało Rogera, jeszcze ciepłe. Zabrał mu portfel z kieszeni i zdjął z ręki roleksa. Sean wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby. – Nie wiem, dlaczego to wziąłem. Nic więcej nie zrobiłem. Nie zabiłem go. Nie zabiłem. Musisz mi uwierzyć. Liz objęła go ramieniem. – Oczywiście, że ci wierzę. Ktoś cię widział? – Sean pokręcił głową. – Co zrobiłeś z tamtymi rzeczami? Gdzie są? – Ktoś mi ukradł roleksa. Pojechałem tamtej nocy na South Beach i włożyłem zegarek. Pięciu gości obskoczyło mnie w bocznej uliczce. Mieli noże i powiedzieli, że jak nie oddam im zegarka, to mnie zabiją. – O Boże. Stąd te siniaki na policzku. Przypuszczałam, że stało się coś złego. – Dotknęła jego twarzy, na co rzadko jej pozwalał. Pod palcami poczuła niewielki zarost. Miał dopiero dziewiętnaście lat. Za wcześnie stał się mężczyzną. – Co zrobiłeś z portfelem? – spytała cicho. Sean sięgnął do kieszeni i wyjął czarny, skórzany portfel, którego Liz nigdy wcześniej nie widziała. Wzięła go i otworzyła. Ze środka uśmiechała się do niej twarz Rogera. Poczuła, jak kurczy jej się żołądek. Wcisnęła portfel do kieszeni. – Chciałem wyrzucić go do rzeki. Przepraszam, że go wziąłem. Przepraszam. Zupełnie nie wiem, co robić. – Sean wytarł nos w ramię, mocząc koszulę. – Nie każ mi rozmawiać z policją. Proszę, mamo. Mogą odwołać mi zawieszenie wyroku. Pójdę do więzienia. – Nic nie powiem policji. – A tacie? Powiesz mu? – Nie. Zapomnimy, że to się w ogóle wydarzyło. Posłuchaj mnie teraz. Nie poszedłeś do domu Jacka. Nie widziałeś Rogera. To będzie twoja najskrytsza, najczarniejsza tajemnica na świecie. Jasne? Tamtej nocy wyszedłeś z domu około jedenastej, jak powiedzieliśmy policji. Pojechałeś prosto na plażę. Nigdzie indziej nie chodziłeś. Rozumiesz? No powtórz. Powiedz mi, dokąd pojechałeś po wyjściu z domu, no dokąd? – Na plażę. – Właśnie. – Ścisnęła jego dłoń. Miała ochotę go przytulić, ale wiedziała, że to go zawstydzi. – Zajmę się wszystkim. Nic się nie martw. Nikt cię nigdy nie skrzywdzi. Przysięgam. Cokolwiek się stanie, zajmę się tobą. Wierzysz mi, prawda Sean? – Tak. Wierzę ci. – Bardzo cię kocham. Nikt nigdy nie będzie cię kochał tak jak ja. – Liz przekręciła kluczyk golfowego wózka. – A teraz podwiozę cię na parking. Masz jechać do domu. – A ty? Skręciła kierownicą i wózek z szumem wycofał się w stronę przystani. – Muszę skończyć papierkową robotę. Masz przy sobie jakieś pieniądze? – Skinął głową. – Wybierz dwa albo trzy filmy z wypożyczalni i zamów pizzę. Oddam ci, kiedy wrócę do domu. To nie potrwa długo. Liz nie wiedziała jeszcze, co zrobi, ale miała nadzieję, że wpadnie na jakiś pomysł. Musiała. Zastała Teda Stamosa, gdy wynosił pudła z biura nad działem produkcji i ustawiał je jedne na drugich na antresoli, którą nazywali platformą. Od poniedziałku zaczynał pracę na nowym stanowisku. Porter wszystko załatwił. Ted miał mieć sekretarkę i firmowy wóz. I nowe biuro w budynku biurowym. Chciał się ze wszystkim uporać, aby było gotowe na poniedziałek. Podjechał wózkiem widłowym do sterty pudeł ustawionych przy barierce platformy. Każde podpisał nierównym pismem STAMOS. Z daleka mógł uchodzić za dwudziestokilkulatka. Szerokie barki, wąskie biodra. Brązowe włosy sterczące nad czołem. Z bliska, na szczupłej, opalonej twarzy widać było zmarszczki trzydziestosiedmiolatka. Liz wyciągnęła portfel z kieszeni i rzuciła go na najwyżej stojące pudło. Pod jego ciężarem karton się otworzył. Ted pochylił się zaciekawiony i zmarszczył brwi, widząc fotografię w prawie jazdy. – Co... Jasny gwint. Liz weszła do biura. Ruszył za nią i zamknął drzwi. W kącie klekotał klimatyzator. – Skąd to, do diabła, wzięłaś? – wyszeptał, jakby ktoś mógł ich usłyszeć. Powiedziała mu. Ted ciężko opadł na fotel przy biurku – brązowy antyk na odlewanych nogach. – Czy twój chłopak coś widział? Nie. Miałeś cholerne szczęście. Daj mi chustkę. – Liz chciała wyczyścić portfel i każdy kawałek plastiku, jaki zawierał. – Powiedziałam Seanowi, aby więcej o tym nie wspominał. – Co zamierzasz? – Nic. Ty się tym zajmiesz. Spal go. Zakop. Wyrzuć tam, gdzie wyrzuciłeś broń. Jak mogłeś postąpić tak głupio? Dlaczego sam go nie wziąłeś? Przecież ci mówiłam. Portfel, zegarek. To miało wyglądać na napad rabunkowy. Dlaczego akurat tam go zabiłeś? – Zamknij się, dobrze? Już to przerabialiśmy. Zrobiłem, co mogłem. Czuł się urażony. Liz przycisnęła palce do czoła. – No dobrze. Denerwuję się przez Seana. Wprost wyłażę ze skóry. Ted włożył wszystko z powrotem do portfela i wsunął go do przedniej kieszeni dżinsów. – Załatwię to tylko dla ciebie. Nie martw się. – Dzięki. Bądź ostrożny, dobrze? Liz wiedziała już wcześniej, że Ted Stamos był osłem, ale tym razem świadomość ta uderzyła ją z osłabiającą siłą. Ledwie skończył średnią szkołę. Umiał pracować rękami i ciałem, potrafił sprawić, że się dobrze czuła. Myślała, że reszta jest nieważna. Postąpiła głupio. Nie miała pojęcia, dlaczego Porter go awansował. Ted nie nadawał się na wyższe stanowisko. Był tępy i nieokrzesany. Dlaczego Porter to zrobił? Ted uśmiechnął się do niej. W takich chwilach jego twarz wydawała się pusta, jakby śmiech był mu obcy. Po obu stronach ust pojawiły się zmarszczki. – Jesteś taka seksowna. Odpowiedziała mu także uśmiechem. – Muszę z tobą pogadać, Ted. – Nie mam ochoty na gadanie. – Przebiegł dłońmi po jej ramionach. – Pragnę cię. Chyba oszalałem, że tak bardzo mi na tobie zależy. Wyciągnął jej koszulę ze spodni. Jeszcze jeden ruch i odsunął stanik do góry chowając twarz między jej piersi. Przygryzła wargę, by nie powstrzymać go krzykiem. Nie miała na to czasu. Nie miała czasu. Całował namiętnie. Zaniepokojona spojrzała na przeszklone od połowy ściany. – Ted, nie tutaj. Za chwilę zjawi się strażnik. – Mam to gdzieś. – Rozpiął spodnie i wsunął jej rękę do środka. – Nie możemy, nie teraz. Boleśnie zadarła skórę o zęby zamka. Ted pchnął ją na biurko. – Nie pozwoliłaś mi się dotknąć od tamtej sprawy z Rogerem. Nie sądzisz, że mam do tego prawo? – Ted, przestań! To niebezpieczne. Na litość boską, zastanów się! Puścił ją, powoli zapiął spodnie, tak, żeby zobaczyła, co ją ominęło. Kiedy poprawiała ubranie, zaczął wrzucać rzeczy z biurka do pustego pudła. Radio, zegar, ładowarka do telefonu. – Mam wsadzić to wszystko do furgonetki i wyjechać? Byłabyś zadowolona, gdybym się wyniósł stąd jak najdalej? Chciał” aby go pożałowała. – Proszę, Ted, nie mów tak do mnie. – Liz poczuła w oczach piekące łzy. Była znużona i sfrustrowana. – Kochany, proszę cię. – Objęła go w pasie, przytulając się do niego. – Jak tylko zrobi się bezpiecznie, będziemy razem. Jestem twoja, wiesz o tym, ale musimy zachować ostrożność. Kochasz mnie? Mówiłeś, że mnie pragniesz, ale czy mnie kochasz? Jego „tak” towarzyszył wybuch śmiechu. – Kocham cię bardziej, niż powinien jakikolwiek mężczyzna. – Muszę mieć pewność, że mogę ci absolutnie ufać, że zrobisz dla mnie wszystko. Udowodnij, że mnie kochasz, Ted. Może tylko wykorzystujesz mnie, żeby dostać od firmy to, co chcesz? – Nieprawda, to szaleństwo, Elizabeth. Wiesz, co do ciebie czuję. – Potrzebuję cię, Ted. Teraz bardziej niż przedtem. – Przysunęła twarz blisko, szepcząc tuż przy jego policzku. – Możemy stracić wszystko. Nie zniosłabym tego po tym, co przeszliśmy. Tak bardzo cię pragnę, ale pojawił się problem, jakiego nie przewidywałam. Musimy coś zrobić. – Jaki problem? – Posłuchaj mnie uważnie. Diana nie jest moją córką. To prawda. Jej matką była Maggie Cresswell. Zaszła w ciążę, kiedy miała piętnaście lat. Zanim Porter i Claire się dowiedzieli, było już za późno. Powiedzieli Maggie, że dziecko oddali do adopcji, ale naprawdę Porter oddał je Dubowi i mnie. Nie chciałam, ale on obiecał Dubowi połowę firmy i Dub się zgodził. Nikt nie znał prawdy. Tylko że Diana zadaje ostatnio za dużo pytań. Kiedyś spytała: „Dlaczego jestem bardziej podobna do cioci Claire niż do ciebie?” Serce mi zamarło! Ona się w końcu dowie. Jest jedyną spadkobierczynią Portera. Porter niedługo umrze i jeśli dziewczyna zażąda wszystkiego, dostanie jego udziały w firmie. Pięćdziesiąt jeden procent. Sprzeda stocznię tym z Broward Marinę. Już złożyli Porterowi propozycję! Co się wtedy z nami stanie? Przepadnie wszystko, na co tak ciężko pracowaliśmy. Musimy zrobić coś z Dianą. Ted patrzył na nią zdumiony. – Musimy, Ted. Nie ma innego sposobu. To mógłby być jakiś wypadek. Mogłaby skądś spaść. Pośliznąć się na nabrzeżu. Nie umie pływać. Nie patrz tak na mnie. Ona nie jest moją córką! Nienawidzi mnie. Sama tak powiedziała. Wygaduje o mnie straszne rzeczy. Porter zmusił nas, byśmy ją wzięli. Tak się boję tego, co zrobi, kiedy się dowie. A dowie się na pewno. Wtedy będzie po nas, Ted. Podszedł do biurka i przysiadł na jego brzegu ciężko, tak jakby coś go bolało. – Maggie miała dziecko? – Tak, Diana jest jej córką. Roześmiał się. Próbował się powstrzymać, ale wybuchnął śmiechem, opadając na fotel. Śmiał się tak, że Liz miała ochotę go uderzyć. – Przestań! Co się z tobą dzieje? – Znałem Maggie, kiedy mieliśmy po naście lat. Chodziłem do ich domu wykonywać roboty stolarskie. Kochaliśmy się w pokoju gościnnym nad garażem. Diana może być moja. – To niemożliwe. Nie jest twoja. – Może być. Mógłbym zrobić testy DNA. Chryste. Gdyby była moją córką... Musiałbym jej pomóc prowadzić firmę, prawda? – Znowu zaczął się śmiać. – Miałbym więcej niż ty. Czy to nie byłoby jak kopniak w tyłek? – Zamknij się. Ona nie jest twoja. To córka Portera. Uśmiech zniknął. Ted spojrzał na nią. – Pottera? Jak to? – A jak myślisz? – To chore. – Wiem, że to prawda, bo znam Portera. Wiem, jaki jest. Kiedy go spotkałam po raz pierwszy, odniosłam wrażenie, że działo się coś dziwnego. Maggie miała wtedy tylko jedenaście lat. Roger powiedział mi, że gdy byli dziećmi, Porter lubił czytać Maggie bajki do snu i zawsze zamykał drzwi. Widziałam, jak na nią patrzył, jak jej dotykał. Mój ojciec tak samo traktował mnie! – Liz nie zdołała powstrzymać dreszczu obrzydzenia. – Diana nie jest taka jak inni ludzie. Nie powinna się w ogóle urodzić. Ted wstał z krzesła. Twarz mu poczerwieniała. – Nie zamorduję dwudziestoletniej dziewczyny. Czyś ty zwariowała? – Nie mamy wyboru. Jeśli Diana zacznie podejrzewać, że jest córką Maggie, stracimy wszystko! – Czując, że rozmowa wymyka się jej spod kontroli, Liz położyła dłonie na ramionach Teda. – Nie zniosłabym życia bez ciebie. Czujesz do mnie to samo, prawda? Powiedz, że mnie kochasz. Powiedz. – O Jezu. – Odepchnął jej ręce. – Wynoszę się stąd. – Dokąd? – Nie mam pojęcia. Muszę się zastanowić. – Nie możesz wyjechać. Ted, ja cię kocham. – Zostaw mnie w spokoju. Wyszedł z biura, machając ręką, jakby ją odpędzał. – Czego chcesz? Możesz mieć wszystko. – Wybiegając na platformę, Liz zatrzymała go i oplotła go rękami w pasie. Przytuliła policzek do jego pleców. – Nie zostawiaj mnie, Ted. Bądź ze mną. Wiesz, że cię kocham. Tak bardzo cię potrzebuję. – Żądasz ode mnie... zbyt wiele. Roger to co innego... on sobie na to zasłużył. Ale to? Jezu! Jesteś chora. Nagle wydarzenia zwolniły tempo. Liz miała wrażenie, że jej umysł przetwarza fakty jak równanie matematyczne, czekając, aż na ekranie komputera pojawi się wynik. Jej ciało zareagowało bez udziału myśli. Potem mogła już tylko patrzeć, co się dzieje. Wystarczyło niewiele. Szybkie szarpnięcie ku krawędzi platformy, dłonie między łopatkami, mocne pchnięcie. Ted zahaczył biodrem o barierkę. Siła uderzenia sprawiła, że jego tułów przeleciał na drugą stronę. Próbował złapać równowagę, machał rękami. Liz zdążyłaby złapać go za koszulę. Wiedziała, że miała dość czasu – ułamek sekundy, może więcej. Jej ręka sięgnęła ku niemu, ale zawisła w połowie drogi. Barierka się poddała. Z głośnym hałasem najwyższa poprzeczka odczepiła się od jednego słupka i zawisła na drugim. Ted spadł i nagle przed sobą miała już tylko pustą przestrzeń. Rozległ się trzask drewna i głuchy odgłos uderzającego o coś ciała. Skrzywiona metalowa rura wisiała na słupku. Odsuwając się od przerwy, Liz przytrzymała się dalszej części barierki i spojrzała w dół. Ted spadł twarzą w dół do wnętrza kadłuba dziesięć metrów niżej. Rozejrzała się po hali montażowej. Milczące rzędy jachtów. Wielkie drzwi po każdej stronie zamknięto na noc, a w odległych kątach budynku panował mrok. Okna pod dachem wpuszczały szare światło, a długie jarzeniowe rury osłonięte kratami słabo oświetlały wielką przestrzeń. Nie usłyszała żadnych kroków. Nikt nie pytał, co się stało. Strażnik miał później obchód, ale nie mógł zajrzeć do wysokiego kadłuba. Stamos mógłby w nim leżeć aż do poniedziałku, kiedy pracownicy mieli kłaść następną warstwę maty szklanej, chyba że ktoś zauważyłby połamaną barierkę. Czubkiem buta Liz przewróciła pudełko. Ted mógł się potknąć o jego zawartość. Przedmioty wysypały się na podłogę – zszywacz, kalendarz biurowy. Czarno-białe zdjęcie jego ojca, stojącego na tle jachtu. Długopisy, ołówki, słoik spinaczy do papieru. Usłyszała jęk i ponownie spojrzała w dół. Ręka Teda oderwała się od kadłuba. Żył. Odwróciła się i zbiegła po schodach na parter. Drewniane rusztowanie przytrzymywało heling metr ponad jej głową. Przystawiono do niego drabinę, po której robotnicy wspinali się na górę. Liz weszła po niej. Kadłub tworzyły zachodzące na siebie warstwy włókna szklanego grubości cala na dnie, nieco mniej u góry. Długa forma w kształcie pudła wzmacniała kil. Ciężki szkielet nadawał kształt burtom. Ted spadł twarzą w dół na jedno z poprzecznych żeber w dziobie łodzi. Miał złamane kolano. Noga wygięła się pod dziwnym kątem. Leżał twarzą zwrócona ku Liz, z policzkiem przyciśniętym do kadłuba. Z ust sączyła się krew, czerniąc zęby. Próbował unieść przedramię. Skóra z plaskaniem oderwała się od klejącej żywicy. – Eliz... Elizabeth. Proszę. Pomóż. Nie mogę... się ruszać. – Uderzył w kadłub otwartą dłonią. – Elizabeth! Robotnicy niedawno położyli nową warstwę maty szklanej i żywica jeszcze nie stwardniała. Brązowo-czerwona, lepka, lśniąca jak otwarta rana. Za godzinę miała być sucha. Musieliby siłą odrywać Teda, żeby go wyciągnąć. Na myśl o tym, Liz poczuła, że pali ją skóra. – Pomóż mi. Pomóż. Proszę. Zeszła po drabinie i usiadła skulona na betonowej podłodze. Przycisnęła dłonie do uszu. Gdyby tylko się zamknął. Strażnik mógł przyjść lada moment i Ted wszystko by mu powiedział. Wszystko. Jego dłoń powoli uderzała w kadłub. Bum, bum. Wstała i zaczęła biegać z miejsca na miejsce w poszukiwaniu jakiejś sztaby, pręta. Czegoś ciężkiego. Wyglądałoby, że roztrzaskał sobie głowę o burtę. – Cicho bądź. Cicho, do cholery. Jęki stały się mniej donośne, kiedy odbiegła dalej wzdłuż rzędu jachtów. Przy jednym z nich pracowali wcześniej cieśle. Otworzyła skrzynkę z narzędziami i znalazła duży młotek. Zważyła go w dłoni, zaciskając palce na powlekanej gumą rączce. Oceniła, że zdoła go dosięgnąć, jeśli się mocno pochyli. Jak wiele uderzeń musiała zadać? A gdyby upuściła młotek. Jej odciski palców... – Pomocy! Niech ktoś mi pomoże. Proszę. Jego głos zyskiwał na sile, odbijał się echem od wysokich ścian. Liz zacisnęła zęby. – Zamknij się. Szybko wrzuciła młotek z powrotem do skrzynki i zamknęła ją. Nieopodal kadłuba, w którym leżał Ted, zauważyła wcześniej pojemniki z żywicą. Zbiorniki z nierdzewnej stali przesuwano na kółkach. Z każdego wąż doprowadzał żywicę do aparatu dystrybuującego. Stała tam też zardzewiała dwustulitrowa beczka używana jako śmietnik. Liz znalazła w niej stare pędzle i wałki. Wybrała pędzel. Żywica stwardniała na rączce, ale włosie jeszcze nie zesztywniało. Pstryknęła przełącznik na zbiorniku. Włączył się silnik kompresora. Wyłączyła go po kilku sekundach. Ścisnęła dystrybutor. Wypłynęła z niego gęsta ciecz koloru miodu. Zmoczyła pędzel, mając nadzieję, że tyle wystarczy. Ze strachu, że ktoś ją może zobaczyć, czuła mdłości, lecz ponownie wspięła się na drabinę. Ted leżał metr pod nią. Śledził jej ruchy, skupiając się, na zbliżającym się do niego pędzlu. Przechyliła się najdalej, jak mogła. – Nie. Elizabeth. Nie, na litość boską... Dotknęła pędzlem jego nosa, mażąc żywicą nozdrza. Nie za wiele. Tak, aby pomyśleli, że stało się to, kiedy padał do kadłuba. Potem mocno przycisnęła mu pędzel do ust. Odwróciła wzrok. Czuła, jak próbuje odepchnąć pędzel językiem i wargami, więc przycisnęła go jeszcze mocniej. Mmmmpphhhh. Mmmfff. Jego dłoń uderzała w kadłub. Bum, bum... bum. Bum. Za każdym razem, gdy unosił rękę, słyszała pękanie zasychającej żywicy. Przechylając się dalej przez burtę, poczuła silne mrowienie w kościach biodrowych. Bum... bum. Zdołał złapać oddech. Przesunęła pędzel, przyduszając go mocniej. Ręka drżała z wysiłku. Myślała o zapasowych koszulach w magazynie biura. Musiała włożyć którąś z nich, a wyrzucić tę, którą miała na sobie. – O nie! Portfel Rogera wciąż tkwił w przedniej kieszeni dżinsów Teda. Mogli go znaleźć. Przez chwilę zastanawiała się, jak zejść na dno kadłuba i go wydostać, ale potem uświadomiła sobie, że detektywi odkryją jedynie prawdę – Rogera zabił Ted. Rozejrzała się po hangarze raz jeszcze. Wciąż nikogo. Dudnienie ustało. Ted leżał cicho, ale Liz odliczyła jeszcze pełną minutę. W końcu spojrzała na jego twarz. Oko wpatrywało się w kadłub. Powoli zabrała pędzel. Zaczekała. Nic. Schodząc po drabinie, brzegiem zniszczonej koszuli wytarła odciski palców ze szczebli. Potem z rączki pędzla. Włosie dotknęło koszuli i zostawiło czerwoną smugę krwi na białym materiale. Zawinęła pędzel w kawałek gazety i wsunęła go pod pachę. Przez nikogo niezauważona przebiegła pod osłoną mroku przez plac do budynku biurowego. Wstukała kod dostępu w alarmie przy tylnych drzwiach. Korytarze wydały się jej dziwnie ciche. Znalazła pudło z firmowymi koszulami i przebrała się w damskiej toalecie. Potem umyła ręce zmywaczem do paznokci, by usunąć ślady żywicy. Spojrzała na swoje odbicie w lustrze, zdumiona, że rozpoznaje własną twarz. Starą koszulę i pędzel schowała do torby, po czym wyszła od frontu na parking. Przejeżdżając przez bramę, uśmiechnęła się i pomachała stróżowi. Było późno, więc Liz się spieszyła. Mimo to zboczyła trochę z trasy. Za kubańskim centrum handlowym, na południe od lotniska, znalazła zielony kontener na śmieci. Podniosła pokrywę i wrzuciła do środka koszulę i zaschnięty już pędzel. Potem zadzwoniła z komórki do Seana. – Już jadę – powiedziała wesoło. Przez kilka minut rozmawiali o filmach, które wybrał. Poprosiła, by włożył pizzę do piekarnika. 26. Weekendowa pogoda była typowa dla późnego lata w Miami: temperatura – ponad trzydzieści pięć stopni, wilgotność powietrza – osiemdziesiąt procent. W takich warunkach tkanki szybciej się rozkładają. Najpierw uwagę ochrony stoczni zwrócił zapach. Dopiero potem, około ósmej rano w niedzielę, odnaleziono ciało. Może byłoby to kolejne rutynowe dochodzenie departamentu policji w Miami, gdyby nie fakt, że gdy ofiarę wycięto z ubrania i uwolniono z powłoki włókna szklanego. W kieszeni dżinsów znaleziono portfel. Ekspert medycyny sądowej otworzył go i ujrzał twarz młodego blondyna, Rogera C. Cresswella, trzydziestodwulatka. Pamiętał nazwisko ze znanej w całym okręgu sprawy, zadzwonił więc do Franka Brittona z wydziału zabójstw Miami- Dade. O pierwszej czterdzieści pięć Anthony Quintana skręcił w krótką uliczkę do stoczni Cresswell Yachts. Razem z Gail planowali dołączyć do rodziny i przyjaciół Rogera Cresswella, którego prochy miały zostać rozrzucone na morzu. Claire prosiła, aby zostawili samochód blisko przystani, ale Gail zauważyła zamieszanie w stoczni. Wokół otwartego wejścia do głównego budynku produkcji tłoczyło się wiele wozów policji miejskiej i okręgowej. Anthony zatrzymał samochód na parkingu. Żółta taśma rozpięta między kozłami do cięcia drewna zagradzała przejście przez szerokie drzwi. Kiedy podeszli bliżej, Anthony zauważył Franka Brittona, rozmawiającego z jednym z techników policyjnych. Mężczyzna trzymał aparat fotograficzny. Britton skończył rozmowę i podszedł do nich. Miał na sobie wilgotną od potu niebieską koszulę z rozpiętym pod szyją kołnierzem. – No, no, Tony Quintana, czy ty się wszędzie zjawiasz? – Promień słońca prześliznął się po jego ciemnych okularach, kiedy odwracał się ku Gail. – Witam ponownie, panno Connor. Domyślam się, że akurat tędy przejeżdżaliście? – Mamy się spotkać z Cresswellami na przystani – odparł Anthony. – Zabierają prochy Rogera w morze rodzinnym jachtem. Co się tu dzieje, Frank? – No tak, słyszałem o tej wycieczce łodzią. Co się dzieje? Jeden z kierowników produkcji spadł z rampy i się zabił. Chcesz wiedzieć, co znaleźliśmy w jego kieszeni? Portfel Rogera Cresswella. – Ay, mi Diós. Który to kierownik? – Ted Stamos. Jego biuro znajdowało się nad działem produkcji. Spadł przez barierkę. To się wydarzyło w piątek, bo wylądował w kadłubie, w którym dopiero co położono warstwę maty szklanej. Przykleił się jak mucha do lepu. Ochrona musiała wezwać właścicieli, aby dostać pozwolenie na wycięcie ciała. Przyjechali tu jakiś czas temu z rodzinami. Zebraliśmy zeznania i posłaliśmy ich na jacht. Są wstrząśnięci. Stamos pracował tu całe życie. Jak jego ojciec. Anthony spojrzał na Gail, mając nadzieję, że odczyta w jego wzroku ostrzeżenie, aby nie mówiła za dużo. – Myślicie, że to on zastrzelił Rogera Cresswella? – Już sam nie wiem, do cholery, co mam myśleć. – Opierając ręce na biodrach, Britton odwrócił się, aby zajrzeć do wnętrza budynku. – Kilka tygodni temu przesłuchiwaliśmy Stamosa jak wszystkich, którzy znali Rogera. Powiedział wtedy, że był z Duncanem Cresswellem i kilkunastoma innymi facetami w klubie nocnym od dziewiątej piętnaście do pierwszej nad ranem. A tu pół godziny temu Duncan mi mówi: „Wie pan, detektywie, ja wcale nie jestem pewien, czy Ted był z nami cały czas. Wypiłem sobie. Nie pamiętam”. A ja na to: „Czy Stamos miał jakieś problemy z Rogerem?” I słyszę: „O tak, różne problemy”. „To dlaczego, do jasnej cholery”... przepraszam panno Connor... dlaczego nie powiedzieliście mi tego wcześniej? „Bo pan nie pytał, detektywie”. Jezu. No i teraz mam podejrzanego, którego trzeba zeskrobywać z dna kadłuba. Mogę sobie wyrzucić wszystkie żałosne teorie do kosza. Trudno mi się w tym wszystkim połapać. Anthony spojrzał w stronę montażowni. Rzędy lśniących, białych jachtów motorowych ciągnęły się aż do przeciwległej ściany długiej hali. Ted Stamos leżał pięćdziesiąt metrów od nich pod żółtym, plastikowym pokrowcem. Rzeczywiście trudno było się we wszystkim połapać. Jeśli Sean Cresswell wziął portfel, jakim cudem znalazł się on w kieszeni Teda Stamosa? Niestety, Anthony nie mógł zadać tego pytania, nie wspominając Bobby’ego Gonzaleza. Spojrzał na zegarek. Mieli trochę czasu. – Czy mógłbym zobaczyć ciało Stamosa? Britton zawahał się, po czym skinął głową. – Dobrze, ale ostrzegam, widok nie należy do najprzyjemniejszych. Anthony zwrócił się do Gail. – Chcesz iść z nami? Zacisnęła wargi, spoglądając na niego – uraziła ją sugestia, że mogła nie – wytrzymać. Potem przeniosła wzrok na ciało i pokręciła głową. – Nie, zaczekam tutaj. Wracaj szybko. Już prawie druga. Britton uniósł taśmę policyjną i Anthony pochylił się, by pod nią przejść. Sześciu policjantów patrzyło, jak idą w głąb hali. Wentylatory mieszały powietrze, ale to nie wystarczyło, aby rozwiać lepką, słodką woń rozkładającego się ciała. Anthony spytał, czy znaleźli broń, z której zastrzelono Rogera Cresswella. – Nie ma jej w biurze Stamosa ani w jego mieszkaniu. Wysłałem tam detektywa, żeby sprawdził. Nie znalazł też roleksa, ale Stamos mógł go opchnąć. Anthony wiedział, że jeśli Sean mówił prawdę, roleks zniknął pod stołem klubu Apokalipsa tej samej nocy, kiedy zamordowano Rogera. Minęli trzy niewykończone jachty, aby się dostać do tego, w którym wylądował Ted Stamos. Podesty rusztowania usunięto z drogi. Przednia część kadłuba leżała w kawałkach na podłodze, a dwumetrowy jej fragment oparto o następną łódź w rzędzie. Podarte strzępy niebieskich dżinsów i koszuli w kratę układały się w wykręconą sylwetkę człowieka. Britton odsłonił pokrowiec. Stamos leżał na gołym betonie twarzą do góry. Na jego piersi i udach pozostały kawałki ubrania. Rozkładająca się skóra zmieniła kolor na kilka tonów ciemniejszy, tu i ówdzie brakowało całych jej płatów. Jedna noga była zgięta w bok w kolanie. Kawałek włókna szklanego tkwił przyklejony do włosów i policzka. Oko przypominało wąską szparę. Język przybrał barwę purpurowo-brązową i wystawał przez połamane zęby. Wrzucając ciemne szkła do kieszeni, Britton powiedział, że lekarz medycyny sądowej właśnie wyszedł i wkrótce po ciało miała przyjechać furgonetka. – Stamos spadł z tego miejsca, gdzie stoją pudła. Pracował do późna, przenosił rzeczy z biura. Nad nimi w barierce była przerwa. Poluzowała się poprzeczka. Anthony pamiętał, jak przechylił się przez nią, aby popatrzeć na pracujących. Stamos ostrzegł go wówczas, że poręcz była obluzowana i nie powinien się o nią opierać. Dlaczego sam o tym nie pamiętał? Wstrzymując oddech, Anthony okrążył ciało, przyglądając się uważniej głowie i klatce piersiowej Teda Stamosa. Nie dostrzegł żadnych podejrzanych otworów, żadnych wklęśnięć w czaszce, żadnej krwi w krótkich, brązowych włosach. – Ja też niczego nie zauważyłem – powiedział Britton. – Ale dziś po południu przeprowadzą autopsję i patolog powiadomi mnie o wynikach. Anthony spojrzał na niego. – Nie wierzysz, że to wypadek. – Na razie nic nie wiemy. – Kto prócz Stamosa był w firmie tak późno? – W tym budynku nikt. W biurowcu do późna pracowali Duncan Cresswell, jego żona i syn. Duncan wyszedł około szóstej trzydzieści, Elizabeth kwadrans po siódmej, a chłopak gdzieś między nimi. Nie wiemy, kiedy Stamos spadł. – Przesłuchiwaliście ich już? – Wybierają się w rejs. Powiedziałem, że później się z nimi skontaktuję. Anthony odsunął się od ciała, którego mdły zapach unosił się wszędzie. – Wspominałeś któremuś z Cresswellów, że Bobby Gonzalez miał pieniądze z portfela Rogera? – Nie. Prosiłeś, żebym tego nie robił. Pamiętasz? Chciałeś utrzymać to w tajemnicy i obiecałeś zadzwonić z informacjami, ale jak dotąd, ani słowa. – Britton stanął na lekko rozstawionych nogach, kładąc zwinięte w pięści dłonie na biodrach. – Jeśli coś wiesz, chcę o tym usłyszeć. Anthony wzruszeniem ramion dał do zrozumienia, że na razie nie może nic mówić. – Zadzwonię do ciebie w tym tygodniu. Britton nie był zadowolony. – Jeżeli o mnie chodzi, znalezienie portfela Rogera Cresswella przy Tedzie Stamosie nie dowodzi, że Stamos go zabił. Wciąż jeszcze nie wyjaśniłeś, gdzie był Bobby Gonzalez między jedenastą a północą i nie powiedziałeś mi, skąd wziął gotówkę. Chcę też wiedzieć, gdzie był w piątek wieczorem, kiedy Stamos postanowił przefrunąć przez barierkę. – Na razie nie mogę z tobą rozmawiać Frank, ale będę w kontakcie. – Jutro. Zostawiwszy Franka Brittona, który zajął się przykrywaniem ciała, Anthony przeszedł przez halę. Szczupła sylwetka Gail rysowała się w wejściu do budynku. Długonoga kobieta w dopasowanej sukience przed kolana. Anthony pochylił się i przeszedł pod taśmą, otaczającą miejsce zbrodni, po czym wyszedł na słońce zaczerpnąć świeżego powietrza. Poczuł jej dłoń na ramieniu. – Wszystko w porządku? Jak było? – Nie tak źle. – Akurat. Tego dnia wybrała bladoniebieski strój. Miała gładką i świeżą cerę. Wiatr bawił się jej włosami. Odsunęła je za uszy. – Co powiedziałeś Frankowi Brittonowi? – Jak najmniej. Chodź, usiądźmy w samochodzie. Gdy szli w stronę wozu, Anthony opowiedział Gail o połamanej barierce i o przypuszczeniu, że Ted nie spadł sam. Uśmiechnęła się ze zrozumieniem. – Ktoś go popchnął. Ted Stamos nie zabił Rogera Cresswella sam, zrobił to dla kogoś. I ta sama osoba zadbała o to, by portfel znalazł się w kieszeni Stamosa. Chciała, aby policja właśnie jego winiła za śmierć Rogera. Zostawią Bobby’ego w spokoju. – Nie. Frank wciąż chce wiedzieć, dlaczego Bobby miał pieniądze z portfela Rogera. Twierdzi, że mógł działać wspólnie ze Stamosem. Nie sądzę, aby Frank w to wierzył, ale chce mieć informacje. Powiedziałem, że jutro do niego zadzwonię. Mam nadzieję, że do tego czasu będziemy mieli nazwisko. W przeciwnym razie nie mam mu wiele do zaproponowania. Otworzył drzwi przed Gail, która zaczekała, aż włączy silnik i uruchomi klimatyzację. Dopiero potem wsiadła i z głośnym trzaskiem zamknęła drzwiczki. – Czyli, że jeszcze raz bierzemy pod uwagę Seana? – Możliwe. Był tu późno w piątek. Jego rodzice też. Wszyscy wyszli pojedynczo o różnych porach. Zapnij pas, kochanie. – Przecież to tylko kawałek stąd. – Owszem, ale i tak się martwię. – Mógłbyś przestać z tą nadopiekuńczością? I jeszcze jedno. Nie poszłam oglądać ciała Teda Stamosa, ponieważ obawiałam się, że zwymiotuję. Dziwne zapachy wywołują u mnie mdłości. Nie zrezygnowałam ze strachu. – Gail, proszę, bez dyskusji. Zapnij pas. – Proszę bardzo. Usłyszał metaliczny dźwięk i pochylił się ku niej, aby ją pocałować. – Nie chcę, żeby ci się coś stało. Miała słodkie usta. Zmiękły pod lekkim naciskiem jego warg. Odsunęła się z uśmiechem. – Musimy przezwyciężyć kilka złych nawyków, co? – Nie. No, może parę. Tequiero. – Ja też cię kocham. Jedźmy już, bo odpłyną bez nas. 27. Gail zrobiło się przykro z powodu sprzeczki o pas, dotknęła więc palcami policzka Anthony’ego, by przeprosić go bez słów. Spojrzał na nią, pokręcił głową, po czym odwrócił się i szybko ucałował jej palce. Nie gniewał się. Nie mogli ot tak, po prostu zmienić kursu. Musieli odrzucić urazy i obawy, które nagromadziły się w ciągu dwóch miesięcy. Wszystko wydawało się nowe. Nowe i przerażające. Od dwóch dni znowu byli razem. Gail szukała wymówek, kiedy zapraszał ją na lunch. Skracała ich rozmowy telefoniczne. „Proszę, Anthony. Potrzebuję czasu. Oboje go potrzebujemy”. Czasu na przemyślenia, na odzyskanie równowagi. Gail niewiele powiedziała matce i o niczym nie wspomniała Karen. Jeszcze nie. Za bardzo się bała, że coś się zepsuje. W niedzielę rano pojechała do jego biura. Zostawiła tam samochód – pozwoliła, aby tego dnia on prowadził. Na krytym parkingu, niemal pustym w niedzielę, długo ją całował. Pocałunek rozpalił ich oboje. Silnik pracował, z wywietrzników płynęło chłodne powietrze. Wsunął ręce pod jej sukienkę. Usłyszała własne ciche jęki. Potem szum opuszczanego elektrycznie oparcia, szybki oddech, szczęk klamry jego paska. Ktoś mógł przechodzić obok. Nikt się nie zjawił. Gail zastanawiała się, czy możliwa była miłość rozsądna, w której nie ryzykowałoby się tak wiele. Jak łatwo żyło się jej z Dave’em. Łatwo kochała, łatwo odeszła. Kochając Anthony’ego, czuła, że skacze w przepaść. Zamrugała powiekami, wyrwała się z zamyślenia, gdy samochód podjechał do łańcuchowego ogrodzenia i zgasł silnik. Na ścianie jednopiętrowego, białego betonowego budynku widniał szyld KORPORACJA CRESSWELL YACHTS. Na parkingu dostrzegła wiele innych wozów. Strażnik stał w cieniu dużego parasola. Wysiedli i obeszli budynek. Nie była to przystań, lecz roboczy dok z betonu i kreozotu. Dwa jachty ze stoczni stały gotowe do transportu, jak przypuszczała Gail. „Lady Claire” ze lśniąco białymi burtami i łukami ciemnego szkła, czekała przy pomoście. Gail na oko oceniała, że jacht miał prawie trzydzieści metrów długości. Na jego rufie znajdował się duży otwarty pokład, a niżej mniejszy. Wąskie przejście wiodło stamtąd do kabiny nawigacyjnej. Kapitan mógł sterować jachtem z niej, bądź też z otwartego mostka na samej górze. Luki kajut pod pokładem tworzyły prostą linię. Silniki huczały. W powietrzu unosił się zapach ropy. Anthony przystanął i zaczął pokazywać Gail osoby, o których przedtem tylko słyszała. Duncan Cresswell to ten otyły mężczyzna stojący na rufie z drinkiem w dłoni. Jego żona Elizabeth, brunetka w zielonej sukience, właśnie wyszła z salonu. Na mostku, na szczycie jachtu, siedział ciemnowłosy, młody mężczyzna, opierający nogi w sportowych butach o ster. Przechylił do ust butelkę piwa. – To Sean? – spytała Gail. Anthony potwierdził. Przez chwilę w milczeniu obserwowali jacht i poruszających się na nim ludzi. Niektórzy stali na pokładzie, innych widzieli tylko jako cienie przez ciemne szkło salonu i kabiny nawigacyjnej. Anthony wypowiedział pytanie, które nurtowało ich oboje. – Jeśli Sean Cresswell zabrał portfel Rogera, jak znalazł się on w kieszeni Teda Stamosa? Gail pokręciła głową. – Nie widzę powodu, dla którego Sean miałby mu go dać. Chyba że Sean i Ted byli przyjaciółmi i Sean poprosił go o pomoc. – A potem go zabił? – W takim razie może Sean miał portfel u siebie. Znaleźli go jego rodzice i podrzucili Tedowi Stamosowi. – Oboje? – No dobrze, jedno z nich. Elizabeth albo Duncan. – Stamos upadł twarzą w dół, więc jeśli ktoś podłożył portfel, musiało się to stać, zanim spadł. – Albo został popchnięty. – Właśnie. – Liz to zrobiła – powiedziała Gail. – Ona i Stamos byli kochankami. Wykorzystała go, aby zabił Rogera, a potem wrobiła go z portfelem. – Możliwe, ale niezbyt przemyślane. Jak zdołałaby sprawdzić, czy portfel jest u Teda w kieszeni, a potem zmusić go do stanięcia blisko barierki, aby mogła go popchnąć? Bardziej prawdopodobne, że najpierw ktoś go ogłuszył, podłożył mu portfel, a potem przerzucił przez barierkę, która się załamała pod ciężarem jego ciała. Kobieta nie dałaby rady. Gail podążyła za wzrokiem Anthony’ego. Na górnym pokładzie Duncan Cresswell rozmawiał z mężczyzną w średnim wieku. Usłyszeli jego donośny śmiech. Walnął rozmówcę w plecy. Jeśli nie Liz, to Dub. Lista podejrzanych została ograniczona do dwojga. Gail zastanawiała się, czy kogoś nie przeoczyli. Wszystkie założenia, jakie przyjęli, mogły się okazać błędne. Anthony zaczął wymieniać powody, dla których Duncan Cresswell mógł być podejrzany. – Roger wiedział, że Dub defrauduje pieniądze. To motyw morderstwa. Wiemy, że kiedy Dub zabierał klientów do nocnych lokali, Ted Stamos mu towarzyszył. Przypuśćmy, że Dub zapłacił Tedowi, aby się pozbył Rogera. Nie lubił syna Portera, więc miał ułatwione zadanie. Pamiętasz, co powiedział nam Bobby? Dub ma pistolet kaliber dwadzieścia dwa. Mógł dać go Tedowi. Kiedy Ted wykonał robotę, przestał być potrzebny i stał się zagrożeniem. – Anthony spojrzał na Gail. – Co ty na to? – Och, może go po prostu spytajmy – odparła cicho, choć wiedziała, że nikt nie mógł ich słyszeć. Silniki jachtu huczały miarowo. – To beznadziejne. Co my tutaj robimy? Czuję się jak intruz. – Nie, nie. Jesteśmy przyjaciółmi Claire. Ona nas tu zaprosiła. – Wziął Gail za rękę. – Będziemy tylko obserwować. Liczę na twoją intuicję. – Moją? – To ty zgadłaś, że Margaret Cresswell była matką Diany, prawda? Chodźmy. Przy otwartym wejściu w burcie umieszczono trap. Dalej w drzwiach stanęła Claire Cresswell. – Witajcie! Byłam w salonie i zobaczyłam was przez okno. Zapraszam. Przepuszczając Gail przed sobą, Anthony mocno przytrzymał ją za ramię. Claire czekała w wąskim przejściu wyłożonym drewnem tekowym. Złote guziki i plecione pętelki łagodziły surową biel lnianego żakietu. Jacht miał wywieźć w morze prochy jej syna, ale Claire prosiła, aby nikt nie wkładał czerni. Kiedy Gail i Anthony weszli na pokład, przyciągnęła ich bliżej. – Słyszeliście już? – Jej twarz zarumieniła się z emocji. Wiedzą, kto zabił Rogera. To jeden z naszych pracowników. Zanim zaczęła im wyjaśniać, Anthony powiedział, że po drodze zatrzymali się przy stoczni i Frank Britton zdradził im szczegóły. – Wciąż nie mogę w to uwierzyć – stwierdziła Claire. – Ted był z nami przez całe życie! Tak dobrze znaliśmy jego ojca Henry’ego. Jak mógł zamordować mego syna po tym wszystkim, co dla niego zrobiliśmy? Sami widzicie. Mówiłam wam, że to nie mógł być nikt z nas. Nate’owi nic już nie grozi, prawda? I Bobby’emu? Mogą o wszystkim zapomnieć. Szkoda, że ja nie potrafię. Chcę po prostu wypłynąć, zrobić to i wrócić. Mieć to już za sobą. – Claire przechyliła się, aby spojrzeć na dok za nimi. – Chyba już wszyscy są. Powiem Porterowi. Bawi się dziś w kapitana, więc trzymajcie się kamizelek ratunkowych. W salonie jest trochę przekąsek i mnóstwo napojów. Obejrzyjcie sobie łódź, jeśli chcecie. Potem przedstawię was wszystkim. Przeszła przez lśniące, tekowe drzwi, zostawiła je otwarte, by mogli wejść do środka. Płynęło przez nie chłodne powietrze. Zostali przez chwilę na pokładzie, patrząc, jak jacht odbija od brzegu. Mężczyzna w koszuli z symbolem Cresswellów stanął na dziobie, aby złapać cumę rzuconą z nabrzeża. Ktoś inny wciągnął cumy rufowe. Silniki zawarczały i długi dziób jachtu odsunął się od brzegu wspomagany pchnięciem bosaka. „Lady Claire” gładko wypłynęła na rzekę, która miała ich poprowadzić obok drapaczy chmur w centrum miasta aż do Zatoki Biskajskiej. Wzdłuż brzegów tej części jej biegu stały frachtowce i wznosiły się warsztaty napraw jachtów. Nie było tu nic pięknego. Po wodzie pływały śmieci, poszarpane trzciny i tęczowe zacieki z oleju napędowego. Wzdłuż drugiego nabrzeża cumowały zardzewiałe haitańskie albo panamskie transportowce, na których pokładach pracowali opaleni, nadzy do pasa mężczyźni. Kiedy „Lady Claire” podpływała, zwodzony most podniósł się. Anthony i Gail włożyli tego dnia lekkie, przewiewne ubrania, ale wiatr i tak wydawał się lepki i gorący. Po pięciu minutach spaceru po pokładzie Gail zaproponowała, aby weszli do środka. Anthony przytrzymał przed nią drzwi, po czym zamknął je za sobą. Wnętrze wyłożono boazerią i dywanami. Stożkowate klosze z matowego szkła oświetlały im drogę. Główna kajuta znajdowała się na rufie, kabina nawigacyjna z przodu. – Zobaczmy, co tam jest – powiedział Anthony. – Uważaj na schodach. Musieli zejść z drogi jakimś ludziom, wchodzącym na górę, którzy robili dokładnie to samo co oni – zwiedzali jacht Cresswellów. Na niższym poziomie przeszli przez kuchnię. Kambuz przypomniała Anthony’emu Gail. Pomieszczenie lśniło wypolerowaną stalą i płytkami ceramicznymi. Gail aż jęknęła z zazdrości. Dalej kierując się w stronę rufy, wyszli na mały pokład z ławkami i stołem przymocowanym do podłogi. Miasto przemknęło za burtą i zniknęło, kiedy zostawili za rufą rzekę i wypłynęli na wody zatoki. Silniki zmieniły ton. Jacht nabrał szybkości. Grube, szare chmury piętrzyły się nad głowami. Duchota stawała się nie do zniesienia. Ruszyli w stronę dziobu, zwiedzając główną kajutę z mahoniowymi szafkami i prywatną łazienką wykładaną marmurem. Dalej znajdowały się trzy kajuty, następnie schodki prowadzące do kabiny nawigacyjnej wykończonej drewnem tekowym. Znajdowało się tam więcej instrumentów, wskaźników, światełek i ekranów, niż Gail uważała za konieczne. Przez okna otaczające kabinę ze wszystkich stron zobaczyła, że zrównali się już z południowym krańcem Zatoki Biskajskiej. Dziób zanurzył się lekko i po obu jego stronach trysnęły fontanny. Gail przytrzymała się ramienia Anthony’ego. Porter Cresswell siedział przy kole sterowym w jednym z dwóch przyśrubowanych do podłogi kapitańskich foteli. Miał na sobie białe spodnie i niebieską marynarkę ze złotymi guzikami. Znad popielniczki przymocowanej niedaleko steru unosił się dym papierosowy. Anthony przedstawił Gail i Porter ujął jej dłoń. Jego uścisk zdradzał siłę, ale ramiona miał opuszczone, a jego skóra wydawała się chłodna i obwisła. Gail od razu dostrzegła, że był chory. Wydawał się dziwnie blady i miał wzdęty brzuch. Pomyślała, że ten człowiek wygnał córkę do innego stanu, bo zaszła w ciążę. Kto wie, jakie jeszcze krzywdy jej wyrządził. Wyzwoliła dłoń z jego uścisku. – Przykro mi, że stracił pan syna. – Tak. – Uśmiechał się powoli, unosząc kącik ust i odsłaniając żółte zęby palacza. Głęboki dołek przedzielał jego kwadratowy podbródek. Podkrążone oczy zatrzymały się na twarzy Gail, potem przeniosły na Anthony’ego. – Clair mówiła mi, że słyszeliście już o Stamosie. To był prawdziwy wstrząs. Cieszę się, że nie żyje. Przynajmniej prokurator nie musi stawiać go przed sądem. Gail przypomniała sobie, co żona Rogera mówiła o teściu. Jak bardzo nienawidził syna. Jak krzyczał na niego: „Mógłbym cię zabić”. – Czy domyśla się pan, dlaczego Ted Stamos to zrobił? – spytała. – Dlaczego zastrzelił Rogera? Anthony spojrzał na nią. Żylaste dłonie Portera przekręciły koło sterowe o ułamek obrotu. – Roger próbował przejąć firmę, a Ted nie chciał na to pozwolić. Tak myślę. – Sięgnął po papierosa, strząsnął popiół, ale się nie zaciągnął. Kilka kropel deszczu spłynęło po szybie. Horyzont podnosił się i opadał. Gail szerzej rozstawiła stopy i cały czas trzymała się ramienia Anthony’ego. – Jak daleko płyniemy? – spytał Anthony. Porter spojrzał na przyrządy pomiarowe. – Zatrzymamy się jakieś dziesięć mil na południe od Elliot Key. Roger lubił łowić tam ryby. Kiedy miał trzynaście lat, zdobył nagrodę za czterdziestojednokilogramowego miecznika. Pomyślałem, że zechce tam wrócić. Gail wymieniła spojrzenia z Anthonym, który prawie niezauważalnie wzruszył ramionami. To była dziwna uwaga, ale nie oznaczała, że Porter zwariował. Porter obejrzał się, gdy do kabiny przecisnęło się dwóch mężczyzn po trzydziestce. Przyjaciele Rogera – pomyślała Gail. Pokiwał głową i uśmiechnął się, przyjmując kondolencje z powodu straty syna i pochwały jachtu. Nie miała wątpliwości, które z nich – syna czy łódź – cenił sobie bardziej. Jachtem mocniej kiwnęło i Gail złapała się oparcia drugiego fotela. Nie tylko ocean sprawiał, że się czuła niepewnie. Porter się roześmiał, widząc wyraz jej twarzy. – Nie martw się, kochana. Ta łódź mogłaby pokonać huragan. Pastor powie kilka słów, oddamy Rogera jego Stwórcy i zawrócimy do domu. Chyba nie cierpisz na chorobę morską, co? – Znowu się roześmiał. – Dziewczyna z Miami, taka jak ty? Powiedz Claire, że kazałem ci dać trochę dramaminy. Gail zmusiła się do uśmiechu. – Dzięki! – Porter! – Duncan Cresswell wszedł drzwiami od strony salonu. Zastygł w bezruchu na widok Anthony’ego. Jego oczy sprawiały wrażenie zbyt małych w ciężkiej twarzy. – Co tu robisz, Quintana? – Claire go zaprosiła. Zabrał ze sobą swą śliczną przyjaciółkę – wyjaśnił Porter. Odwracając się do nich plecami, Dub Cresswell stanął obok fotela Portera. – Oglądałeś się do tyłu? Leje jak diabli i idzie w naszą stronę. – Mam radar. Wiem, co się dzieje. Uciekniemy tym chmurom. – Tak tylko mówisz. Lepiej zatrzymajmy się tu i załatwmy sprawę. Nie da się rozsypywać prochów podczas sztormu. Nie będzie żadnego sztormu. – Musimy się tu zatrzymać, Porter. – Kto kieruje tym przeklętym jachtem? Ty czy ja? Sam zadecyduję, kiedy się zatrzymamy. Policzki jego brata zaczerwieniły się ze złości. Cofnął się, zaciskając pięści. Obdarzywszy Gail i Anthony’ego nieprzyjaznym spojrzeniem, opuścił kabinę. Porter znowu podniósł papierosa z popielniczki. Zaczął obracać go między palcami. Dostrzegł, że Gail mu się przygląda, i uśmiechnął się do niej. – Claire nie pozwala mi już palić. Nie mogę palić, nie mogę pić. Ale wciąż mogę podziwiać piękne kobiety. Jeśli ten facet obok nie zaspokaja twoich potrzeb, zgłoś się do mnie. – Roześmiał się. – Co Quintana, nie znasz się na żartach? Dłoń Anthony’ego zacisnęła się na łokciu Gail. Odwrócił ją ku drzwiom na lewej burcie. Zamknął je mocno, gdy opuścili kabinę. Przeszli na rufę w miejsce, skąd nie było widać szyb kabiny nawigacyjnej. Gail przesadnie wzruszyła ramionami. Co za gad. – Pocałowała Anthony’ego w brodę. Wciąż jeszcze zaciskał szczęki. – Nie przejmuj się. Wolę ciebie. Sapnął. – Porter nie wydawał się aż tak szalony, kiedy spotkałem go po raz pierwszy, zapewniam cię. Łódź pewnie pruła przez fale. Wiatr wiał z przeciwka. Od czasu do czasu padały krople deszczu. Gail wyjęła szminkę i puder z małej torebki. – Anthony, a jeśli się mylimy? Może Dub i Liz nie mają nic wspólnego ze śmiercią Rogera. Może to Porter? – Umalowała usta i spojrzała na niego. – Jak sądzisz? – Nie. On nie miałby siły zrzucić Teda Stamosa z platformy i nie było go w firmie w piątek późnym wieczorem. – Może Ted po prostu sam spadł, a my pchamy się w ślepą uliczkę, zastanawiając się, kto go zepchnął? – Wszystko jest możliwe – przyznał Anthony ponuro. – Niewykluczone, że temu, kto go zabił, zbrodnia ujdzie na sucho. Nie mamy żadnych dowodów. – Objął ją ramieniem. – Chyba powinniśmy iść na drinka i zapomnieć o tym. Nie, ja pójdę na drinka, a ty możesz wypić jakiś napój. Żadnego alkoholu, mamita. Gail przytuliła się do niego. – Czy już cię przepraszałam za to, że przez ostatnie dwa dni cię unikałam? – Tylko o to ci chodziło? Sądziłem, że się w ogóle rozmyśliłaś. – Nie. Nie zrobiłabym tego. Nie mogłabym. Odwróciła ku niemu twarz i pocałowała go, smakując ciepło jego ust i czując szorstkość zarostu. Przytulił ją gwałtownie, aż zabrakło jej tchu. Objął jej twarz, ich czoła się zetknęły. – Jak długo musisz się namyślać, zanim przestaniesz się tak bać? – Kiedy mnie całujesz, nie mogę myśleć o niczym. Wspaniale. Powinnaś więc pozwalać mi na to częściej. Jacht ponownie lekko podskoczył na fali i w powietrze trysnęła woda. Gail pisnęła ze śmiechem. Miała słone usta. – Wejdźmy do środka – zaproponował Anthony. Idąc jedno za drugim, dotarli na tylny pokład. Wyszli zza rogu i poczuli siłę wiatru. Popołudniowe chmury płynące znad mokradeł piętrzyły się w szare góry. Kilkoro spośród zaproszonych wyszło na pokład, aby popatrzeć na błyskawice w oddali i posłuchać docierających do nich z opóźnieniem grzmotów. Na mostku łopotała flaga. Gail zauważyła w jednym z foteli Jacka Pascoe... Siedział blisko rufy. Skrzyżował nogi w znoszonych, skórzanych butach. Ręką przytrzymywał wędkarską czapeczkę, aby nie odfrunęła. Anthony sięgnął ku drzwiom salonu, ale Gail się zawahała. – Idź sam. Chcę porozmawiać z Jackiem Pascoe. – Dlaczego? – Zadam mu tylko kilka pytań. Dołączę do ciebie za minutkę. Anthony skwitował to wzruszeniem ramion. Gail przeciągnęła leżak po pokładzie, aby usiąść obok Jacka. – Och? Claire wpuściła panią na pokład? Gail parsknęła. – Zważywszy, jak pan postąpił, odsyłając obraz Porterowi i Claire po tym, jak go oddali, dziwię się, że pana także wpuściła na jacht. Jack przygładził wąsy, przyciskając je kciukiem i palcem wskazującym. – Prawdę mówiąc, ja też. Przyszedłem, przeprosiłem i wybaczyła mi. Porter to co innego. Dlatego siedzę tutaj. Nie chcę się na niego natknąć. Powiedział, że mnie wyrzuci za burtę. Mam nadzieję, że żartował. – Mam pytanie. – A to niespodzianka. Gail na chwilę zacisnęła usta. – Słyszał pan o Tedzie Stamosie. – A kto nie słyszał? Tylko o nim tutaj mówią. – Policja podejrzewa, że Ted Stamos zastrzelił Rogera, ale dopóki nie będą pewni, mogą wrócić do Bobby’ego Gonzaleza. Gdybym się tego nie obawiała, zapomniałabym już o sprawie. Kiedy tamtego dnia odwiedziłam pana dom, sądziłam, że śmierć Rogera i samobójstwo Maggie mogło coś łączyć. Nie porzuciłam tych przypuszczeń. Pascoe spojrzał ponad nią na majaczące na horyzoncie miasto. Wiatr był na tyle silny, że poruszał zakręconymi końcami jego wąsów. Gail przysunęła się bliżej, nie chcąc, aby ktoś na pokładzie ich usłyszał. – Zaraz po tym, jak Porter zachorował, dał Rogerowi dziesięć procent udziałów w firmie. Dlaczego? Wiem, że nie cierpi dzielić się władzą z innymi. Zastanawiałam się, czy Roger przypadkiem nie wywierał na ojca nacisku? Za co mógłby chcieć dostać tyle udziałów? Co mogłoby się stać przyczyną jego śmierci? Oczy Pascoe’a skupiły się na Gail. – Wiem, kto jest matką Diany. Proszę się nie martwić, nie zamierzam powiedzieć o tym jej ani nikomu innemu. Nie będę musiała. Sądzę, że pewnego dnia sama się domyśli. Ale to dopiero połowa historii. Myślę, że wie pan także, kto jest ojcem dziewczyny. A raczej był. Maggie mówiła panu wszystko. Był pan jedyną osobą, której naprawdę ufała. – Panno Connor. – Pascoe pociągnął za koniec wąsów. – O niektórych sprawach nie powinniśmy wiedzieć, a jeśli już tak jest, najlepiej o nich zapomnieć. Odwrócił głowę i znowu zapatrzył się na horyzont. Gail wiedziała, że nic więcej od niego nie wyciągnie. Wstała, przytrzymując się oparcia fotela. Pokład się kołysał. Z wyciągniętymi w bok ramionami doszła do drzwi. Zaczynała tracić nadzieję na to, że kiedyś pozna prawdę. Fakty wirowały jej w głowie, niepewne i umykające zrozumieniu. Drzwi do salonu zrobiono z przyciemnionego szkła, podobnie jak okna po trzech jego stronach. Pchnęła jedno skrzydło i do jej uszu dotarł niski szum rozmów. Około trzydziestu osób siedziało na fotelach i kanapach. Ci, którzy stali, przytrzymywali się czegoś. Podłogę przykrywała gruba wykładzina, a na stolikach stały świeże kwiaty. Ukryte lampy oświetlały sufit w kolorze złota, a punktowe reflektory skierowano na oryginalną pracę Margaret Cresswell utrzymaną w różnych odcieniach niebieskiego. Kostki lodu dźwięczały w dzbanie na barze, za oknem zmieniał się poziom wody. Gail rozejrzała się w poszukiwaniu Anthony’ego. Rozmawiał z Claire Cresswell. Gail może by do nich dołączyła, gdyby nie zobaczyła Diany. Dziewczyna siedziała skulona w kącie na kanapie, podpierając policzek dłonią i obserwując ocean. Długie blond włosy opadały jej na ramiona. Podniosła głowę i uśmiechnęła się, gdy Gail pochyliła się ku niej, by ją uściskać. – Dobrze cię znowu widzieć – powiedziała Gail. – Myślałam, że nie popłyniesz. Diana podsunęła się, aby Gail mogła usiąść, po czym obciągnęła spódniczkę. – Ciocia Claire prosiła, abym im towarzyszyła. Powołała się na jedność rodziny i takie tam. Widziałam, że przyszła pani z ojcem Angeli. Znowu jesteście razem? Angela tak mówiła. – Nie spieszymy się – odparła Gail, zastanawiając się, ile Diana dowiedziała się od Angeli. – Mam nadzieję, że się wam uda. – Dziewczyna pochyliła głowę bliżej. – Mam dobrą wiadomość. Moja matka powiedziała, że mogę zatrzymać portret. – Wspaniale. – To pomysł cioci Claire. Matka nie zdobyłaby się na taką hojność. Ciocia Claire obiecała dać jej coś w zamian, pewnie jakiś cenniejszy obraz, więc mama powinna być zadowolona. Gail objęła wzrokiem przybyłych. Tylko przez chwilę widziała Elizabeth Cresswell z daleka, kiedy wskazał ją Anthony, ale teraz rozpoznała tę kobietę bez trudu. Jej twarz otaczały ciemne włosy do ramion, a kości policzkowe podkreślał ceglasty róż. Wąska zielona sukienka kończyła się kilkanaście centymetrów przed kolanami. Miała nogi warte pokazywania. Stała obok fotela, na którym rozwalił się jej syn Sean. Rozmawiając z jednym z jej przyjaciół, położyła Seanowi dłoń na ramieniu i bawiła się kołnierzykiem jego koszuli. Syn znudzony patrzył w bok. Gail przyglądała im się, kiedy usłyszała Dianę. – Pamięta pani, jak powiedziałam, że czuję w domu obecność Maggie? Odkąd przyniosłam portret, to wrażenie jest jeszcze silniejsze. Wie pani, czego się dowiedziałam? Maggie nie uciekła. Wysłali ją gdzieś, ponieważ przeszła załamanie nerwowe. Ciocia Claire mi powiedziała. Chcę poznać prawdę, ale nikt mi nic nie mówi. Gail rozejrzała się i dostrzegła przy barze Duba. Nalał sobie drinka, po czym przeszedł przez salon. Mijając żonę i syna, nawet na nich nie spojrzał. – Mam wrażenie, że coś ukrywają. Dlaczego Maggie jest tematem tabu? Gail zdawała sobie sprawę, że nie uważała na to, co mówiła Diana, ale dziewczyna zadawała pytania, nie wymagając odpowiedzi. Gail ponownie spojrzała na Duba Cresswella, którego śmiech dobiegał z drugiego krańca salonu. Właśnie opowiedział jakiś dowcip. Nagle przyszła jej do głowy myśl tak chłodna, że aż zadrżała. Ojca i syna nic nie łączyło. Istniała tylko więź między Seanem i jego matką. Jeśli chłopak dał komuś portfel Rogera, to na pewno jej. Gdy Diana na chwilę umilkła, Gail dotknęła jej ramienia. – Muszę znaleźć Anthony’ego. Przepraszam cię bardzo. – Nie ma sprawy. – Diana uśmiechnęła się do niej. – Powodzenia we wszystkim. Wstając, Gail miała wrażenie, że żołądek podchodzi jej do gardła. Odetchnęła głęboko i przytrzymując się kolejno oparć foteli, przeszła przez salon. Główne drzwi się otworzyły i do środka, wraz z podmuchem wiatru, wpłynęły dwie kobiety. Gail wyjrzała przez okna. Niebo zmieniło się w masę chmur. Jack Pascoe wciąż siedział na leżaku i obserwował burzę. Poczuła, jak otacza ją ramię Anthony’ego. – Nic ci nie jest? – Trochę mnie mdli. Podobno trzeba patrzeć w takich chwilach na horyzont, ale nigdzie go nie widzę. Powinnaś usiąść. – Nie, wszystko w porządku. Jest lepiej, kiedy stoję. Jacht nie kołysał się za bardzo, ale miała wrażenie, że jej wnętrzności przelewają się z naczynia w naczynie i z powrotem. Usłyszała Liz Cresswell. – Claire? Jeśli nie masz nic przeciwko temu, że pójdę do Portera i sprawdzę, jakie mamy plany. – Pomachała ręką. – Niech wszyscy się czegoś napiją. Ruszyła w stronę kabiny nawigacyjnej. Gail zauważyła, że Diana wstała z kanapy i poszła za nią. W kajucie było za ciepło, burty trzeszczały cicho, a z wnętrza jachtu dochodził stłumiony pomruk silników. Claire zadzwoniła łyżeczką w szklankę. – Proszę o uwagę! Przykro mi z powodu pogody, ale Porter mówi, że stara się ominąć najgorsze. Nie zatrzymamy się na długo. Nasz pastor, Bill Hardwick poprowadzi krótką mszę. – Skinęła głową w stronę mężczyzny siedzącego w fotelu przy drzwiach salonu. – Jestem wdzięczna wam wszystkim za przybycie. To bardzo wiele znaczy dla mnie i dla Portera. Pomyślałam sobie, że poproszę was, aby każdy powiedział coś o Rogerze, może zabawną historyjkę albo po prostu coś, co najbardziej zapamiętaliście. Proszę, podzielcie się tym z nami. Gail starała się oddychać powoli przez nos. Claire odchrząknęła. – Chyba na początek powiem, jak bardzo Roger pragnąłby być tutaj z nami. Od dzieciństwa uwielbiał ocean... Gail poczuła krople potu na szyi. – Zaraz wrócę – wyszeptała do Anthony’ego. – Niedobrze ci? – spytał szeptem. Skinęła głową. Cicho wyszła. Bała się głębiej odetchnąć. Pośpiesznie zeszła schodami w dół i przytrzymując się ścian, pobiegła korytarzem. Otworzyła drzwi najbliższej kajuty, wbiegła do łazienki i pochyliła się nad umywalką. Nic. Jadła tylko kawałek tosta i piła sok pomarańczowy sześć godzin wcześniej. Jej żołądkiem na próżno szarpały torsje. Oparła się rękami o krawędź i wypluła żółć do zlewu, potem wzięła papierowy kubek z półki i nalała do niego wody. Stopniowo dochodziły do niej przytłumione głosy. Głosy kobiet. Nasłuchując, wypiła wodę. Przez chwilę nie miała pojęcia, skąd się dobiegały. Spojrzała na ściankę łazienki oklejoną tapetą we wzór z tropikalnymi rybami. Głosy dobywały się z sąsiedniej kajuty. Rozpoznała Dianę, ale druga kobieta mówiła za cicho. Gail nie słyszała jej wyraźnie. Ścianki działowe były cienkie. Usłyszała płacz Diany. – Nigdy mi nie powiedziałaś... całe moje życie było kłamstwem! W odpowiedzi rozległ się jakiś pomruk, ale Gail już się domyśliła, kto rozmawiał z dziewczyną. Jej matka. Jakby na potwierdzenie głos Liz Cresswell stał się bardziej wyraźny. – Dziecko Maggie urodziło się martwe... przypadek... Diana coś mówiła. – Kłamstwo... chcę znać prawdę. Nie jestem twoją córką! W odpowiedzi rozległ się śmiech. Znowu Diana. – ... Spytam wuja Portera. Gail przycisnęła policzek do ściany. – Nie zrobisz tego. – Zrobię... wuja czy dziadka? – O mój Boże – westchnęła Gail. – Wracaj tutaj! Przez kilka długich sekund panowała cisza. Głos Liz znowu stał się tylko mruczeniem. Potem zupełnie umilkł. Gail nie słyszała niczego więcej. Niczego. Rozległ się odgłos otwieranych drzwi. Kilka chwil później zamknęły się. Z korytarza dobiegł dźwięk oddalających się kroków. Odsunęła się od ściany i zauważyła w lustrze odbicie bladej twarzy z rozszerzonymi oczami. Założyła pasek torebki na ramię i przeszła przez kajutę. Otworzyła drzwi, ostrożnie wyjrzała na korytarz. Był pusty. Ruszyła w kierunku schodów i właśnie chciała zacząć po nich wchodzić, kiedy dobiegł ją z kambuza hałas metalu, jakby ktoś upuścił garnek. Silniki znajdowały się pod podłogą, a ich stłumiony huk sprawił, że Gail nie miała pewności, co wywołało hałas. Przez podłogę czuła wibracje. Skręciła do kambuza i zobaczyła przewrócony metalowy kosz na śmieci. Zajrzała do korytarza prowadzącego na pokład rufowy i dostrzegła światło. Nagle zgasło, gdy zamknięto drzwi wyjściowe. Tylko przez sekundę widziała, co było za nimi, ale absurdalność tego obrazu nie dawała jej spokoju. Blondynka leżąca na pokładzie. Dżinsowa spódniczka. Diana. Podbiegła do drzwi i otworzyła je pchnięciem. Diana sunęła po podłodze. Po chwili Gail zrozumiała dlaczego. Zamarła z niedowierzania. Liz Cresswell ciągnęła dziewczynę za nadgarstki po mokrym od deszczu pokładzie. Głowa Diany kiwała się bezwładnie, a jej włosy ciągnęły się za nią. Sięgające do pasa przepierzenie otaczało pokład z trzech stron. Liz puściła Dianę, aby otworzyć małe drzwiczki w rufie. Odskoczyły na zewnątrz. Woda za rufą pieniła się i chlapała. Tył łodzi uniósł się na fali, potem opadł. Liz zatoczyła się w bok, ale odzyskała równowagę. Zielona sukienka podjechała do połowy ud. Wiatr targał ciemne włosy. Pochyliła się, aby ponownie chwycić nadgarstki Diany. W tej chwili Gail zrozumiała, co Elizabeth chciała zrobić. – Przestań! Zostaw ją! Liz Cresswell odwróciła się i zobaczyła Gail. Brązowe oczy rozszerzyły się. Wyglądały jak mroczne punkty w jej twarzy. – Pomocy! – Z gardła Gail wyrwał się krzyk, ale ledwie słyszała go ponad rykiem silników. Rzuciła się do ucieczki, lecz było już za późno. Obca ręka złapała ją za włosy i szarpnęła głowę do tyłu. Gail przytrzymała się drzwi. – Niech mi ktoś pomoże! – Zamknij się! – Liz zgięła łokieć, przyciskając gardło przeciwniczki i uniosła ją. Stopy Gail oderwały się od pokładu. Szarpnęła ramię, otaczające jej szyję. Jacht przechylił się mocniej. Diana zsunęła się ku rufie. Wykręcając się z całych sił, Gail zdołała się uwolnić. Upadła na podłogę i wczołgała się pod stół. Paznokcie Liz zadrapały jej ramię. Gail wydostała się po drugiej stronie, podniosła jedno z białych krzeseł i cisnęła je za rufę. Potem jeszcze jedno. Ktoś musiał je zauważyć. – Błagam! Ratunku! – Trzecie krzesło rzuciła w Liz, która zrobiła unik i odbiła je ramieniem. Diana leżała w poprzek wejścia niczym bezwładna lalka. Rufa się uniosła, po czym opadła i dziewczyna przetoczyła się jeszcze bliżej. Jej głowa i ramiona zwisały przez otwór. – Niech ktoś nam pomoże! Liz rzuciła się na Gail i obie upadły na podłogę. – Ty suko! – wrzeszczała Gail. – Wiem, co zrobiłaś i wiem dlaczego! Czołgając się na czworakach, Liz chwyciła ramię Gail i pociągnęła jaku otwartej rufie. Gail usłyszała jakieś krzyki, nie jej własne. Głosy dochodziły z góry. Rufa się zanurzyła i Diana zniknęła. – Nie! Ułamek sekundy później jakiś mężczyzna z kołem ratunkowym skoczył za nią. Gail dostrzegła wędkarską czapeczkę, która spadła mu z głowy. Liz spojrzała za nim. Miała świadomość tego, co się stało. Wrzasnęła z rozpaczy, niczym śmiertelnie ranne zwierzę. Została zdemaskowana. Nie mogła uciec. Wcisnęła się w odległy kąt pokładu, przysiadła na burcie. Jej oczy płonęły dziko. Z trudem chwytając powietrze, Gail dźwignęła się na kolana. Słyszała zbliżające się kroki. Na pokład wypadli mężczyźni. Liz próbowała się od nich odsunąć. Odgłosy silników przycichły do pomruku i jacht zwolnił – poruszał się już tylko siłą inercji. – Mamo! – Krzyk dobiegł z góry. Gail spojrzała w stronę, skąd dochodził. Dostrzegła nad sobą Seana. – Mamo! – Jego głos przeszedł w przeraźliwy pisk. Liz Cresswell popatrzyła na syna. Jej usta się poruszyły. – Kocham cię. – Zamknęła oczy i rzuciła się do tyłu. – Mamo! – Zawył Sean, uderzając pięściami w jacht. Ktoś go przytrzymał. Ktoś kazał zluzować łódź ratunkową, opuścić ją na wodę. Anthony przepchnął się obok dwóch mężczyzn, aby dotrzeć do Gail. Opadł przy niej na kolana i przyciągnął ją do siebie. – Gail! O Jezu, nic ci nie jest? – Gdzie Diana? Co się z nią stało? – Jack Pascoe ją ma. Żyje? Anthony odgarniał włosy z jej twarzy, dotykał jej ramion, przebiegał palcami po żebrach. – Krwawi ci kolano. Możesz zgiąć nogę? – Tak. Anthony, czy Diana żyje? Proszę, niech nic jej nie będzie. – Nie wiem, kochana. – Pomógł jej wstać. – Chodź, zabiorę cię na górę. – Gdzie moja torebka? Zgubiłam ją. – Znajdziemy ją później. Oprzyj się na moim ramieniu. Krzyknął, aby ludzie odsunęli się z drogi. Tłoczyli się w korytarzu. Gail poczuła, jak na nią patrzą. Chór głosów dopytywał się, co się stało. Czy była cała? Czy ktoś skoczył z łodzi? Kto wpadł do wody? Gail przytuliła twarz do ramienia Anthony’ego. – Muszę się położyć. Proszę. – Poczuła ból pleców. Głęboki, rwący. – Chodź do salonu. Pomogę ci wejść po schodach. – Nie. Pozwól mi się położyć. Twarz Duba Cresswella pojawiła się w polu widzenia, czerwona i błyszcząca od łez. Chciał wiedzieć, dlaczego Diana wpadła do wody. Dlaczego Lizzie skoczyła? Gail otworzyła usta. Wydobył się z nich jedynie jęk. Zamknęła oczy. Anthony mruknął coś po hiszpańsku, potem powiedział, że musi zabrać Gail do kajuty. Poprosił kogoś, aby otworzył drzwi, po czym podniósł Gail, jedną rękę wsunąwszy jej pod kolana, drugą objąwszy plecy. Gail usłyszała cichnące głosy. Otworzyły się drzwi. – Dziękuję – powiedział Anthony. Drzwi się zamknęły. Położył ją na łóżku. Skuliła się na boku. – Anthony... – Gail! Co się dzieje? – Podniósł jej głowę. – Popatrz na mnie. O co chodzi? Czuła ból nisko w brzuchu, nie mogła oddychać. – Co ci jest? – Dziecko... Tracę dziecko. – Jezu. Nie, nie, to się nie może stać. – Proszę, przynieś mi ręczniki na wypadek, gdyby... Proszę. – Przy kolejnej fali bólu znowu wstrzymała oddech. – Pospiesz się. Krzyczał do niej z łazienki. – Wszystko będzie dobrze. – Usłyszała panikę w jego głosie. – Może to nic poważnego. – Jest tak samo, jak kiedyś. O Boże. Tak bardzo boli. Opadł na kolana przy łóżku, patrząc jej w twarz. – Corazón, todo va salir a bien. Obiecałem ci. Pamiętasz? Wszystko będzie dobrze. – Przytulił ją mocniej, mrucząc modlitwy, których nie rozumiała. Płakała, zasłoniwszy twarz dłońmi. – Tak bardzo go pragnęłam. – Wszystko będzie dobrze. Nie pozwolę, aby ci się coś stało. Głos mu się załamał. – Obiecałem. – Przepraszam. – Ciii. – Pocałował ją w czoło i otoczył ramieniem. Wibracje silnika zmieniły się i Gail poczuła, że łódź przyspiesza. Znowu płynęli. – Wracamy, widzisz? Najszybciej, jak się da. Pewnie Diana jest już na pokładzie. – Wstał. – Każę im zadzwonić po lekarza. – Nie zostawiaj mnie. – To tylko chwilka. Potrzebujesz doktora. Może zdoła powstrzymać skurcze. Gail wiedziała, że nie było na to czasu. Wyciągnęła rękę. – Proszę, zostań. On też już wiedział. Tupnął w podłogę tak mocno, że zatrzęsła się ścianka. – Wolałbym, abyś nigdy nie widziała tego, co zobaczyłaś. Wolałbym, żeby Diana utonęła, niż to. Boże przebacz mi, że tak mówię. – Kiedy spojrzał na nią, w jego oczach dostrzegła mękę. Ukląkł obok niej raz jeszcze i schował twarz w poduszkę obok jej głowy. Gail zacisnęła zęby z bólu, a kiedy trochę osłabł, zaczerpnęła tchu. – Muszę ci coś powiedzieć, Anthony. Nigdy ci tego nie mówiłam i nie bardzo wiem jak. Byłam szczęśliwa, zanim cię poznałam. Tak przynajmniej sądziłam. Ty sprawiłeś, że to szczęście się skończyło i nareszcie poczułam, że żyję. Nigdy nie cierpiałam tak bardzo przy innych i nigdy nie kochałam nikogo tak mocno jak ciebie. Kiedy zerwaliśmy, jakaś część mnie umarła. Dzięki temu mogłam więcej nie cierpieć. Potem znowu się pojawiłeś i potrafiłam myśleć tylko o tym, jak bardzo boję się ciebie stracić. Nie stracisz mnie. – Delikatnie przytulił policzek do jej twarzy. – Już się nie boję. Wszystko jedno, co się stanie... Nie boję się, ale... Kocham cię. Tak bardzo. Nigdy cię nie opuszczę. – Chwycił jej dłoń i przytknął do warg. – Przysięgam na życie. Ból znowu schwycił ją w swoje kleszcze i przez chwilę miała wrażenie, że mu się podda, ale Anthony trzymał ją mocno. – Tak bardzo cię kocham. Przyrzekam, że cię nie opuszczę. Nigdy. 28. Claire zamknęła pismo, które trzymała na kolanach. Wciąż od nowa czytała tę samą stronę. Odwróciła nadgarstek. – Dlaczego wciąż patrzysz na zegarek? – spytał Porter z łóżka. – Bo myślałam, że może pójdę do Diany, jeśli przyjdzie pielęgniarka. Urządza dziś przyjęcie z okazji otwarcia nowego domu. – Mówiłaś już. – Zakaszlał. – Nie lubię tej pielęgniarki. – W zeszłym tygodniu ją lubiłeś, Porter. – Ale teraz jej nie lubię! Nie chcę, żeby ta przeklęta kobieta tu przychodziła. – Poruszył językiem, wypychając policzek, przesunął nim pod wargami. – Daj mi wody. Chce mi się pić. Claire wstała. Otworzył usta, czekając, aż zegnie słomkę. Przewrócił oczami, aby spojrzeć na żonę. Miały żółty kolor. Nienawidziła w nie patrzeć, ale uważała, że powinna zachować przyjemny wyraz twarzy. – Z czego się tak cieszysz? Westchnęła. – Z niczego się nie cieszę. Nie mam się z czego śmiać. – Właśnie, do cholery. Wypił trochę wody. Claire spojrzała ponad nim przez okno. Ocean wyglądał tego dnia pięknie, jasny i turkusowy. Przez szyby wpadało światło. Dostrzegła w szkle swoje mgliste odbicie. Wyglądam tak staro. Staro i brzydko. Diana ją zaprosiła, ale na pewno zrobiła to z grzeczności. Claire nie wierzyła, że Diana jej kiedyś przebaczy. Gdy Porter skończył pić, wytarła mu usta i odstawiła szklankę ze słomką na stolik obok łóżka. Raz jeszcze ukradkiem spojrzała na zegarek. Druga trzydzieści. W zaproszeniu napisano, że mogła wpaść między drugą a piątą. Claire przypuszczała, że będą tam wszyscy przyjaciele Diany. Gdyby tylko przyszła już ta pielęgniarka. Porter nie pozwalał jej zostawiać go samego. Usiadła i otworzyła pismo, znów wpatrywała się bezmyślnie w tę samą stronę. Chwilę później Porter zaczął jęczeć. – Claire! Boli mnie. Muszę dostać zastrzyk. – Ja nie mogę ci go zrobić, Porterze. Poczekaj na pielęgniarkę. – Do cholery, przecież wiesz jak. Sypialnia pachniała szpitalem. Claire spała teraz w pokoju obok, choć Porter się temu sprzeciwiał. Lubił, kiedy była przy nim przez cały czas. Śniło jej się, że on nigdy nie umrze. We śnie widziała, jak robi się stara, z długimi, siwymi włosami i wciąż czeka na uwolnienie. Może tak wyglądała jej kara. – Zrób mi ten cholerny zastrzyk! – Nie mogę. – Wciąż jeszcze jesteś na mnie zła, tak? Daj spokój. Niczego Tedowi nie kazałem robić. Musiał mnie źle zrozumieć. – Dlaczego więc dałeś mu awans? – krzyknęła. – Za osiągnięcia w pracy. – Porter się roześmiał. – No, dalej, dzwoń na policję. Niech mnie zabiorą. Mógłbym umrzeć w więzieniu. Chciałabyś tego, co? Ty nigdy nie dostrzegałaś, jak zły był twój syn. Nienawidził mnie. – Porter dotknął brzucha. – Chryste. To mnie zżera. Spraw, aby przestało, Claire. Zaczął płakać. Spojrzała na niego bez litości. Mogła powiedzieć policji, co wiedziała, ale oni odparliby, że jest stary i szalony. Już i tak winą obarczyli Liz. Niech tak zostanie. Liz uwiodła Teda, dla niej zabił Rogera. Zrobił to także dla Portera. I być może dla siebie. Stopniowo jęki ucichły. – Przestań na mnie tak patrzeć! – powiedział Porter. – Wiem, co sobie myślisz. Nigdy nie dotknąłem Maggie! Roger kłamał. Nigdy jej nie dotknąłem i dobrze o tym wiesz. Ta mała zdzira puszczała się z wszystkimi chłopakami ze szkoły. – Nieprawda, Porterze. – Zamknij się! Wiem, co mówię. Zdzira. Claire! Muszę dostać zastrzyk. Teraz! Wstała i odłożyła magazyn na stolik. – Pielęgniarka będzie tu za chwilę. Spróbuj zasnąć. – Co robisz? – Chcę zobaczyć nowe mieszkanie Diany. Niedługo wrócę. – Nigdzie nie pójdziesz. – Owszem. Pójdę do Diany. Mojej wnuczki. – Ta myśl sprawiła, że serce podskoczyło jej w piersi. Miała ochotę się rozpłakać. – Moja wnuczka na mnie czeka. – Boli mnie. Mam bóle! – Niedługo wrócę. Leż spokojnie. Wciąż krzyczał, kiedy zamykała drzwi. 29. Ocean ciągnął się w dole wstęgami różnych odcieni niebieskiego, od krystalicznego turkusu, po najgłębszy kobalt. O tej porze roku, na początku zimy, idealnie czyste niebo i padające z ukosa światło dobywały z wody niespotykany blask tak, jakby na jej powierzchni rozsypano diamenty. Anthony oparł się łokciami o barierkę. – Fantastyczny widok. Gail zgodziła się, że widok był piękny, ale Karen chciała mieć dziedziniec. – Wiesz, że możecie się wprowadzić do domu przy Clematis. Obie, w każdej chwili. Uśmiechnęła się. – Wiem. Wciąż się spierali o to i o inne sprawy. Wymykała mu się. Lubiła patrzeć, jak cierpi. Anthony przyciągnął ją do siebie, otulając marynarką. Trzydzieści dwa piętra nad ziemią powietrze było chłodne. Wiatr bawił się jej włosami. Anthony wciągnął w nozdrza ich słodki, świeży zapach. Mieszkanie należało do Diany Cresswell. Ojciec kupił je dla niej, zanim przeniósł się na Karaiby. Diana wciąż nazywała Duba Cresswella ojcem. Kobieta, do której dawniej mówiła mamo, została na zawsze skreślona. Anthony nigdy nie spotkał nikogo, kto z tak bezczelną pewnością siebie próbowałby popełnić morderstwo pod nosem ponad trzydziestu osób. Kto mógłby podejrzewać, że Elizabeth – kochająca matka – miała motyw? Nie zorientowała się w porę, że prawda wydostaje się z klatki, w której ją zamknęła. Niestety, prawdy nie dawało się ustalić – zbyt wiele miało pozostać tajemnicą zmarłych. Ściany nowego salonu Diany były bladoniebieskie, a na jednej z nich dziewczyna powiesiła swój portret namalowany przez Margaret Cresswell i oświetliła go małymi reflektorami. Maggie dobrze strzegła swych tajemnic. Spoglądając przez otwarte drzwi, Anthony zauważył swoją córkę siedzącą na kolanach Bobby’ego Gonzaleza. Drażniło go to, ale nauczył się powstrzymywać od uwag. Gdyby zaczął narzekać, zbliżyłoby to młodych do siebie. Na szczęście zdołał przekonać Angelę, żeby nie wprowadzała się do Bobby’ego. Musiał ustalić jakieś granice. Córka Gail sprawiała nie mniejsze kłopoty. Patrzył, jak Karen próbuje baletowych kroków w pointach Angeli. Och, Karen. Anthony potrzebował sprytu Machiavellego i cierpliwości świętego. Od czasu do czasu przydawało się dyskretne przekupstwo. Karen ponownie go zaakceptowała. Gdyby tego nie zrobiła, jej matka byłaby nie do zniesienia. Diana spojrzała w stronę tarasu i pomachała im, po czym odłączyła się od swych gości. Wyszła na taras i zasunęła za sobą drzwi. Hałas przycichł. – Jeszcze nie miałam okazji porządnie wam podziękować. Tak wiele wam zawdzięczam. Gail uśmiechnęła się do niej. – Wystarczy, że jesteś szczęśliwa. – Chcecie usłyszeć coś dziwnego? Jeszcze nigdy nikomu tego nie mówiłam. Wierzę, że Maggie czuwała nade mną tamtego dnia na jachcie. – Diana uśmiechnęła się nieznacznie. – Wciąż nazywam ją Maggie. Czułabym się zbyt dziwnie, mówiąc o niej „mama”. Może kiedyś będę mogła to zrobić, ale na razie zostanie Maggie. Kiedy byłam w wodzie, usłyszałam ją. Powiedziała mi, że przytrzyma mnie, dopóki mnie ktoś nie uratuje. Wierzycie w takie rzeczy? – Wszystko jest możliwe – odparł Anthony. Diana odwróciła się, aby spojrzeć na swój portret. – Zaprosiłam ciocię Claire. Chciałam, żeby to zobaczyła. Mam nadzieję, że przyjdzie, ale trudno jej opuścić wuja Portera teraz, kiedy jest tak bardzo chory. Jestem do niej podobna, nie sądzicie? Teraz widzę to tak wyraźnie. Ciocia Claire i ja ostatnio wiele rozmawiałyśmy o przeszłości. Wiem, kim był mój ojciec. Spojrzeli na nią wyczekująco. – To był chłopak z Francji, który spędzał tu z rodzicami ferie zimowe. Nazywał się Jean- Louis. Maggie nigdy nie zdradziła im jego nazwiska, ale ciocia Claire pamięta, że pochodził z dobrej rodziny. Jego ojciec był producentem win z Bordeaux. Gail skinęła głową i spojrzała na Anthony’ego. Oboje wiedzieli, że babcia dziewczyny zmyśliła historię tam, gdzie rzeczywistość była zbyt ponura. Diana mogła być owocem kazirodczego związku albo dzieckiem mordercy. Anthony uśmiechnął się do niej. – Francuz. No tak, dostrzegam pewne... francuskie cechy w twoich rysach. Ale po dwudziestu latach odnalezienie go będzie niemożliwe. – Niestety tak. – Dziewczyna przenosiła wzrok z Anthony’ego na Gail. – Przykro mi z powodu tego, co was spotkało. Straciliście dziecko. Mam nadzieję, że kiedyś spróbujecie jeszcze raz. Chyba mogę tak powiedzieć? Cień przemknął przez twarz Gail, ale zniknął w uśmiechu. Pocałowała Dianę w policzek. – Tak, oczywiście. Dziękuję ci. Kiedy dziewczyna wróciła do mieszkania, Anthony otoczył Gail ramieniem. – Moglibyśmy, gdybyś chciała. Spodziewał się, że zaprzeczy, ale ona podeszła do barierki i spojrzała na ocean. – Sama nie wiem. Może po prostu zaczekajmy. Zobaczymy, jak się wszystko potoczy. – Zaryzykowałbyś? Spojrzała na niego ponad ramieniem. – Może. – Może. Westchnął. – Co z nami będzie, corazón! – rzucił w przestrzeń. Uśmiechnęła się. W jej oczach odbił się błękit nieba, oceanu i akwamarynów w kolczykach. Podziękowania Nie mogłabym się obejść bez prawników (i jednego sędziego), którzy pilnują, abym nie zapomniała, jak to jest. Dziękuję Miltonowi A. Hirschowi, Bruce’owi H. Fleischerowi, Alfonso J. Perezowi, Juanowi Ramirezowi, Eugene’owi W. Sulzbergerowi i Davidowi Waksmanowi. Za wprowadzenie mnie w tajniki procedur policyjnych jestem ogromnie wdzięczna ekspertom z dziedziny kryminologii Davidowi Gilbertowi i Geraldowi J. Reichardtowi; detektywowi Rameshowi Nybergowi z wydziału zabójstw okręgu Miami-Dade i Reinhardowi W. Mottemu, specjaliście z zakresu medycyny sądowej. W terminologii medycznej pomogli mi lekarze Jodie Boggs i Aysegui Ozbek. Jill B. Shave i Ken Rampone podzielili się ze mną wiedzą na temat jachtów; Leslie Curties i Shari Little przybliżyły mi świat baletu; Jill Cannady i Bob Sindelir pomogli mi stworzyć galerię w Coconut Grove. Serdecznie dziękuję wam wszystkim. Gracias Alicii Abreu, Liced Abreu i Vivian Llanos za poprawienie mego hiszpańskiego. Wspaniały portret babci Anthony’ego Quintany powstał dzięki Tete Porteli, a Bobby Gonzalez wiele zawdzięcza Jamesowi, Jennifer i Valerie, którzy włożyli w jego usta odpowiednie słowa. Za błędy merytoryczne winę ponoszę ja.