ANDRE DUBUS III DOM Z PIASKU I MGŁY Przełożył MIROSŁAWP. JABŁOŃSKI Dla mojego rodzeństwa: brata Jeba i czterech sióstr - Suzanne, Nicole, Cadence i Madelaine Gdzieś poza sobą czekam na swoje przybycie Octavio Paz, Balkon Część pierwsza Grubas, radish Torez, nazywa mnie Wielbłądem, po- nieważ jestem Persem i potrafię wytrzymać w sierp- niowym słońcu dłużej niż Chińczycy, Panamczycy czy nawet mały Wietnamczyk Tran. Tran pracuje bardzo szybko i bez odpoczynku, ale gdy Torez zatrzymuje przed ekipą pomarańczową ciężarówkę obsługi auto- strady, Tran wraz z całą resztą spieszy po swój papie- rowy kubek z wodą. Ten upał nie sprzyja pracy. Cały poranek szliśmy autostradą od Sausalito do Golden Gate Park. Ubrani w kamizelki tej samej barwy co ciężarówka obsługi autostrady, niesiemy małe szpikul- ce na śmieci i ciągniemy za sobą jutowe worki. Nie- którzy Panamczycy pozdejmowali koszule i wsadzili je do tylnych kieszeni spodni, tak że zwisają niczym zabrudzone olejem szmaty, ale Torez mówi coś do nich w ich ojczystym języku i każe im włożyć kamizelki na gołe ciało. Jesteśmy na małym wzgórzu. Pomiędzy drzewami mój wzrok sięga ponad Sausalito aż do zatoki, gdzie chmury są tak gęste, że nie widzę jej drugiego brzegu, na którym - w Berkeley - mieszkam z rodziną, z żoną i synem. Ale tutaj nie ma mgły, masz tylko słońce na głowie i plecach, a pod nosem rozmaite zapachy: suchej trawy i kurzu, dymu papierosowego Chińczyków, gorącego metalu i gazów z rur wydecho- wych przejeżdżających samochodów. Pocę się pod ko- szulą i kamizelką. Jestem pięćdziesiąt sześć lat stary i nie mam włosów. Muszę kupić kapelusz. Kiedy docieram do ciężarówki, ekipa skończyła pić wodę, a dwaj Chińczycy po powrocie na trawę palą kolejne papierosy. Panamczycy rzucili kubki na ziemię, a Tran potrząsa głową i mówi coś w swoim języku, kiedy schyla się, żeby je podnieść własnymi rękami. Mendez śmieje się. Jest prawie tak wielki jak radish, a na jednym z grubych ramion ma od oparzenia długą bliznę w kolorze piasku. Widzi, że patrzę na nią, gdy piję lodowatą wodę, i przestaje się śmiać, już nawet nie uśmiecha się do mnie, tylko mówi: - Na co się gapisz, viejo? Piję ze swego kubka i pozwalam Mendezowi patrzeć sobie w oczy. Jego bracia ruszyli już z powrotem do pracy, ale teraz zatrzymali się i też patrzą. - Stary mańcón - mówi Mendez. Z pomarańczowej klapy auta podnosi swoją dzidę do śmieci, ale mój wzrok znowu spoczywa na jego bliźnie wystarczająco długo, żeby to zauważył. Twarz staje mu się jeszcze brzydsza niż normalnie; krzyczy coś do mnie w swoim języku, a zęby ma bardzo kiepskie, jak stary pies. Nie spuszczam z niego oczu i teraz podchodzi do mnie, krzycząc głośniej, i czuję zapach zeszłonocnego wina i dzisiejszego potu, a teraz Torez krzyczy głośniej od Mendeza w ich języku, i niebawem jest po wszystkim, bo Mendez wie, że ekipa doskonale może obejść się bez niego, a on potrzebuje pieniędzy na swój sharob, swoje wino. On jest goh, nawóz życia. Oni wszyscy są goh. - Vanomos, Camello. - Torez przechodzi obok mnie i zamyka klapę. Tran pracuje już daleko przed ciężarówką, podczas gdy palący Chińczycy i leniwi Panamczycy idą w cień drzew, udając, że widzą tam śmieci. Zarzucam worek na ramię i mówię do pana Toreza: - W moim kraju kazałbym go wychłostać. - Si, Camello? W kraju Mendeza on sam by cię obił. - Byłem pułkownikiem, panie Torez. Byłem puł- kownikiem Cesarskich Wojsk Lotniczych. Wie pan o tym, panie Torez? Byłem pułkownikiem. Wręcza mi dzidę do śmieci i patrzy w oczy. Jego są gavehee, brązowe jak kawa, jak wszystkich jego roda- ków, także jak moich. Ale widzę, że powziął co do mnie decyzję. Mówi do mnie, do genoba sarhanga Massouda Ami- ra Behraniego: ' - Dobra, pułkowniku, ale dzisiaj ja jestem Seńor General. Comprende? W porze lunchu Torez przyprowadza ciężarówkę pod drzewa i wszyscy wyjmujemy ze skrzynki na narzędzia papierowe torby, które zostawiliśmy tam dziś rano. Jemy w cieniu. Wiele razy Tran je obok mnie i nie mam nic przeciwko temu, bo ten mały Wietnamczyk nie mówi po angielsku, więc starcza mi czasu, żeby przegryźć się przez strony z drobnymi ogłoszeniami w gazecie. W swoim kraju byłem nie tylko oficerem sztabowym; w Izraelu i w Stanach Zjednoczonych kupowałem odrzutowce F-16, i kiedy byłem kapitanem w Teheranie, genob sawan, własnymi rękami pracowałem przy silnikach. Oczywiście, wszystkie najlepsze firmy lotnicze są tutaj, w Kalifornii, ale w ciągu czterech lat wydałem setki dolarów na kopiowanie swoich listów uwierzytelniających; niszczy- łem francuskie garnitury i włoskie buty, by osobiście doręczać swoje świadectwa; czekałem, a potem telefo- nowałem po odczekaniu odpowiedniego czasu, ale to na nic. Odbyłem tylko jedną rozmowę kwalifikacyjną, i to z młodą dziewczyną z college'u, której - jak sądzę - firma zapewniała w ten sposób nabycie doświadczenia w sprawach kadrowych. To było ponad dwa lata temu. Ale dzisiaj i przez cały tydzień nawet nie usiłuję szukać pozycji. Moja córka Soraya w sobotę wyszła za mąż, a wraz z jej odejściem poczułem pustkę w piersi. Pustka jest także w naszym domu, ale teraz możemy opuścić to mieszkanie, które kosztowało mnie trzy tysiące dolarów miesięcznie przez cztery lata. I od razu kieruję wzrok na dział zwany Ogłoszenia Urzędowe/Aukcje. To ta część gazety, której wcześniej nigdy nie przeglądałem. Mówię i czytam po angielsku od ponad dwudziestu pięciu lat, ale język prawniczy w obu naszych krajach wydaje się wymyślony dla zmylenia przeciwnika. Wiem, oczywiście, co to jest aukcja, i tego ranka, gdy powietrze było nadal chłodne, a my, śmieciowi żołnierze, siedzieliśmy na metalowej podłodze ciężarówki obsługi autostrady i jechaliśmy pod wysokim przęsłem złotego mostu, pozostawiając za sobą zapach oceanu, mocno trzymałem gazetę na kolanach, żeby wiatr nie mógł jej porwać, właśnie wtedy zobaczyłem notatkę o Zajętej Nieruchomości na Sprzedaż, o domu z trzema sypialniami. Chociaż to, oczywiście, nie był mój plan. Mój plan był nadzwyczaj prosty: przestać wydawać pieniądze, żebyśmy mogli użyć ich na otwarcie jakiegoś interesu. Przyglądałem się wielu możliwościom - mała restauracja, pralnia, może sklep wideo. Chociaż znam te amerykańskie gazety i wiem, co mówią o ich gos- podarce, to ciągle widzę, jak po obu stronach zatoki małe sklepy wypadają z interesu. I, oczywiście, tak samo nie mieliśmy pieniędzy na kupno domu, ale jest wiele aukcji w moim kraju. To się nazywa legalnym sposobem kradzieży. Z trzymanego na kolanach woskowanego papieru Tran je ryż z warzywami wielką plastikową łyżką. Wietnamczyk jest bardzo mały i żółtobrązowy. Ma głębokie zmarszczki wokół ust i na czole między ocza- mi. Uśmiecha się i wskazuje skinieniem głowy moje jedzenie. Ja także jem ryż. Soraya odkładała dla mnie tadżq, twardą, przypaloną warstwę z dna garnka, którą Amerykanie wyrzucają, ale dla nas, Persów, to jest sam klejnot. Gotujemy ryż z wielką ilością masła, tak że kiedy garnek odwróci się do góry nogami, cały ryż spływa na talerz, nawet brązowa i przypalona część, zwana przez nas tadią. Teraz każdego wieczoru Nadereh, moja żona, zostawia mi połowę na lunch. Pakuje mi także rzodkiewki, chleb, jedno jabłko i mały termos z gorącą herbatą. Gdy nalewam do kubka parującą herbatę, Panamczycy obserwują mnie i po- trząsają głowami, jakbym był głupim dzieckiem. Nie wiedzą o gorącu tego, co ja wiem: że ogień wewnątrz ciebie musi być porównywalny z tym na zewnątrz. W Mehrabadzie, w mojej bazie w pobliżu Teheranu, tarmakan nieopodal piasków czasami stawał się tak jaskrawy, że nawet my, oficerowie, w naszych euro- pejskich okularach przeciwsłonecznych zamykaliśmy oczy. Oczywiście najczęściej dni spędzaliśmy w kli- matyzowanych gabinetach. Wtedy, między spotkaniami i odprawami, wiele razy polecałem swemu ordy- nansowi dzwonić do Nadi do naszego domu w stolicy. Rozmawialiśmy o drobnych wydarzeniach dnia, a potem oddawała słuchawkę dzieciom. Pewnego ranka, gdy mój syn Esmail miał półtora roku, powiedział do mnie przez telefon pierwsze słowo: Bawbaw-joon, najdroższy tata. Wyrwałem małą notatkę o domu wystawionym na aukcję i umieściłem świstek w kieszeni koszuli pod kamizelką. Dziś jest środa, jedyny dzień, kiedy nie pracuję na nocnej zmianie w małym sklepiku ogólnym w El Cerrito; w okolicy, w której raczej nie zobaczę żadnych Persów; nie tych bogatych, pooldar, którzy mieszkają obok nas w stojącym na wzgórzu, wznoszącym się nad zatoką, nad San Francisco i Gol- den Gate Bridge wielopiętrowym apartamentowcu o wygórowanych cenach. Czynsz za to mieszkanie z dwiema sypialniami kosztował mnie za cztery lata ponad sto czterdzieści tysięcy dolarów. Ale teraz nie pozwolę sobie o tym myśleć. Nie mogę. Tran kończy swój lunch. Wygładza woskowy papier i składa go porządnie przed włożeniem do worka razem z plastikową łyżką. Wyjmuje czekoladowy baton i proponuje mi kęs, ale potrząsam głową i dalej piję herbatę. Wiem, że Tran jutro użyje tego wymęczonego papieru do zapakowania lunchu, a łyżka praw- dopodobnie posłuży mu z pół roku. Wiem, że tak jak ja jest ojcem, może nawet dziadkiem. I, być może, wkrót- ce ja także nim będę. Nie raz i nie dwa opowiadałem się za rozsądniej- szym mieszkaniem, ale Nadi mnie pokonała; musimy zachować pozory. Musimy postępować tak, jakby stać nas było na życie na takim poziomie, do jakiego nawy- kliśmy. Wszystko dlatego, że dla naszej Sorai był to czas hastegar: młodzi mężczyźni z dobrych rodzin posyłali róże jej i naszej rodzinie, ich ojcowie dzwonili do mnie, żeby porozmawiać, a ich matki telefonowały do Nadi, żeby się przedstawić. Jeśli nie będzie od- powiedniej rodziny, nie będzie i małżeństwa. A że nasza córka jest bardzo piękna, ma długie, proste czarne włosy, małą twarz i oczy królowej, miała wiele propozycji i, naturalnie, nie potrafiła się zdecydować. Z drugiej zaś strony Nadi nie mogła pozwolić, żeby nasza córka przyciągnęła jakichś zwyczajnych Persów, więc zamówiła same najlepsze meble, lampy i dywany. Na ścianach powiesiła francuskie obrazy i przedstawie- nie męczeńskiej bitwy w Karbala w mozaikowej ramie. Na srebrnym stoliku do kawy stały kryształowe misy z pistacjami, daktylami i wspaniałymi czekoladkami. A w pobliżu rozsuwanych szklanych drzwi na balkon stały zielone rośliny wielkości małych drzewek. W tym budynku mieszkali i inni Persowie, wszyscy bogaci, wszyscy pooldar. Wielu z nich było prawnika- mi lub chirurgami. Jeden z nich był nawet sędzią w Kum, naszym świętym mieście, zanim stało się ono kwaterą główną szalonego imama, ale mułła już nie żyje, a my nadal jesteśmy na liście tych, którzy po powrocie do kraju zostaną powieszeni lub zastrzeleni. Mułła zostawił po sobie wiele takich list. Myślałem o tym, spoglądając na śpiącego w cieniu Mendeza, któremu brązowy brzuch wystawał spod peerhan. Kiedy przylecieliśmy z Francji - Nadi, Es- mail i ja - przywiozłem ze sobą czeki bankowe na dwieście osiemdziesiąt tysięcy dolarów. Mężczyzna taki jak Mendez przepiłby je, jestem tego całkiem pewien. Ale często w nocy sen nie chce do mnie przyjść, gdy myślę, jak niemądrze pozwoliłem, by ta suma spłonęła doszczętnie; spłonęła, ponieważ moja droga Nadereh nie mogła i nie mogła znieść tego, by inne rodziny się dowiedziały, że prawie nic nam nie zostało ze stylu, w jakim dawniej żyliśmy. Gdybym był dla niej twardszy, gdyby nie moja pewność, że niedługo zacznę pracować w Boeingu czy Lockheadzie, zarabiając przyzwoite pieniądze, wtedy najpewniej zainwestował- bym w rynek nieruchomości. Powiedziałbym Sorai, że jej hastegar musi poczekać rok lub dwa, wynająłbym dla nas skromne mieszkanie za mniej niż tysiąc dolarów miesięcznie i nabyłbym udział w biurowcu lub nawet w wyrastającym w sąsiedztwie osiedlu mieszkaniowym nowych domów. Obserwowałbym rynek jak wilk, a po- tem błyskawicznie sprzedałbym wszystko z przyzwoi- tym zyskiem tylko po to, żeby znów zrobić to samo. Zostało nam czterdzieści osiem tysięcy dolarów, to wszystko; takiej kwoty tylko sam mój czternastoletni syn będzie potrzebował na pierwsze dwa lata studiów uniwersyteckich. To była moja nadzieja na rozpoczęcie interesu, ale teraz obawiałem się, żeby nie stracić tego wszystkiego, nie zbankrutować jak wielu Amerykanów. Zawsze, oczywiście, postrzegałem samowar jako w połowie pełny, a też i Nadi mogła mieć rację - Soraya poślubiła młodego, spokojnego inżyniera z Tabrizu. Ma dwa doktoraty z nauk technicznych i możemy spać spokojnie, że będzie się nią opiekował, za co dziękuję Bogu. Ojciec młodego człowieka nie żyje, a szkoda, ponieważ prawdopodobnie był porządnym biznesmenem, ewentualnym wspólnikiem dla mnie. Możliwe, że trzeba będzie przyjrzeć się tej zajętej nieruchomości, domowi z drugiej ręki, zniszczonemu, do remontu, skradzionemu. Bo może to jest to, od czego spróbujemy zacząć od nowa. Nasza praca kończy się o wpół do czwartej, więc słońce nadal stoi wysoko, gdy Torez wiezie nas przez San Francisco wzdłuż Van Ness Street. Siedzę z Tra- nem i Chińczykami naprzeciwko Panamczyków i spo- glądam na świński łeb Mendeza - gapi się na mnie tanbal oczami, leniwymi oczami człowieka, który chce spać, a potem znowu wina - przyglądam się rezyden- cjom na Pacific Heights, wysokim ścianom pokrytym białymi i żółtymi kwiatami, żelaznym bramom, które przepuszczają tylko eleganckie europejskie samochody - porsche, jaguary, nawet lamborghini; samochody dawnego Teheranu. W stolicy mój kierowca, Bahman, prowadził dla mnie szarą limuzynę mercedes benz. W środku był telewizor, telefon i barek. Pod Rezą Pahlavim wszyscy je mieliśmy. Wszyscy wyżsi oficero- wie Cesarskich Wojsk Lotniczych. Skórę na głowie mam spaloną. Każdego ranka Nadi daje mi emulsję z filtrem przeciwsłonecznym, którą sobie wcieram, ale teraz, nawet w gorącym wietrze na pace otwartej ciężarówki, łysina mnie piecze i jeszcze raz obiecuję sobie, że kupię kapelusz. Nadal jedziemy przez miasto na południe, obok Japantown i pięcioak- rowego Japan Center, gdzie można kupić elektronikę, porcelanę i perły. Wiele perskich kobiet z naszego domu zaopatruje się tutaj, więc muszę pochylić się na pace ciężarówki i pozostać w takiej pozycji, póki Torez nie skręci w Market Street, potem w dół do Mission Street, gdzie znajduje się zajezdnia Wydziału Auto- strad. Wiezie nas pod drogą szybkiego ruchu obok kina, w którym wyświetlają filmy wyłącznie w języku hiszpańskim. Na obu chodnikach nie ma ludzi pooi- dar, tylko robotnicy, cargar, brązowoskórzy mężczy- źni i kobiety niosące torby z zakupami. Jest tam wiele małych sklepów spożywczych, restauracji, pralni i sklepów z ubraniami, których właścicielami są Nika- raguańczycy, Włosi, Arabowie i Chińczycy. Ostatniej wiosny, po naszym trzydziestodniowym poście - ra- madanie, od jednego Araba kupiłem koszulę w jego sklepie w pobliżu kładki nad autostradą. Był Irakij- czykiem, wrogiem mojego ludu, i niedawno Ameryka- nie zabili ich tysiące na pustyni. Był niski, ale pod ubraniem miał tęgie ramiona i grube nogi. Oczywiście natychmiast zaczął do mnie mówić w języku swojej matki, po arabsku, a kiedy zrobiłem mu przeproszenie i powiedziałem, że nie mówię w jego języku, poznał, że jestem Persem, i zaproponował mi herbatę ze swego samowara, po czym usiedliśmy na dwóch niskich drew- nianych stołkach w pobliżu jego okna wystawowego i mówiliśmy o Ameryce, i jak dawno temu ostatni raz byliśmy w domu. Dolał mi herbaty i graliśmy w tryk- traka, i w ogóle nie rozmawialiśmy. Torez wjeżdża do ciemnego budynku, który śmierdzi olejem samochodowym i kurzem. Jest tak wielki, że przypomina mi hangar lotniczy, co doceniam. Parkuje ciężarówkę naprzeciwko biura obok dystrybutorów z paliwem, a my, oddział śmieciowych żołnierzy, idziemy przedziurkować nasze karty zegarowe. Ale Mendez i jeden z jego przyjaciół zostają w tyle. Każ- dego dnia kogoś innego Torez wybiera do czyszczenia narzędzi i ciężarówki, i jestem pewny, że ta świnia Mendez mnie uważa za odpowiedzialnego za dzisiejszy dzień. Idę przez jasny parking dla ciężarówek, który otacza wysoka siatka, i nie niosę nic więcej jak tylko gazetę, torbę i termos. Każdego dnia o tej porze jest tak samo; plecy i nogi mam sztywne, głowę i twarz spaloną przez słońce, i muszę iść cztery przecznice do Market Street, do hotelu Concourse, gdzie w ich pod- ziemnym parkingu przechowuję za opłatą swego bia- łego buicka regal. To oczywiście dodatkowy wydatek, ale w pobliżu Zarządu Autostrad nie ma nigdzie bez- piecznego miejsca dla mojego samochodu. To daje mi także okazję do umycia się przed powrotem do domu i do zmiany ubrania. Z początku wchodziłem do hotelu przez wyłożony dywanami hol. O tej porze za kontuarem recepcji jest tylko jeden pracownik, mężczyzna około czterdziestki o bardzo krótkich czarnych włosach i olbrzymich czar- nych wąsach. Jest ubrany w elegancki garnitur, ale w jednym uchu ma kolczyk z jaskrawym małym bry- lantem. Każdego dnia patrzył na mnie, ubranego w ro- boczy strój brudny od kurzu i mokry od potu, i za każdym razem pytał: „W czym mogę panu pomóc, sir?". Dość szybko przestałem wyjaśniać i po prostu wskazywałem na windę, którą zjeżdżałem do garażu. Ale pewnego popołudnia, kiedy przy kontuarze recepcji dobrze ubrana dama i dżentelmen regulowali rachunek, brylantowy człowiek, kunee, ten, który daje dupy, który w moim kraju by wisiał, spojrzał ponad ich ramionami i zapytał mnie bardzo głośno: „W czym mogę panu pomóc, sir?". Dama i dżentelmen odwrócili się i zobaczyłem, że to turyści, być może Niemcy, ale patrzyli na mnie nie dłużej, niż człowiek spoglądałby podczas jazdy na martwego owada na przedniej szybie. I po raz tysięczny w tym okropnym kraju zapragnąłem mieć na sobie swój mundur, doskonale skrojony mundur szanownego pułkownika, genob sarhang Cesarskich Wojsk Lotniczych, lotnictwa Króla Królów, szachinszacha Rezy Pahlaviego, którego trzykrotnie w mojej karierze całowałem w rękę - dwa razy podczas oficjalnych zebrań w Sadabaad Palące i raz w wielkim domu mego drogiego przyjaciela generała Pourata. Ale oczywiście wtedy, w holu hotelu Concourse, mój mundur to był wilgotny kombinezon ze źdźbłami trawy na spodniach i kurzem na plecach. Więc nic nie zrobiłem, tylko szybko odszedłem, a gorąca krew za- bójcy znów uderzała mi z serca do rąk. Teraz po prostu wyeliminowałem hol i codziennie betonową rampą dla aut idę w dół do mrocznego brzucha budynku, gdzie otwieram samochód i wyjmuję ubranie, które nosiłem rano. Nigdy nie jestem pewny, czy w windzie naszego apartamentowca będą Persowie, czy nie. W chłodniejsze miesiące noszę garnitur, ale teraz, w lecie, wkładam koszulę z krótkimi rękawami i krawat, spodnie od garnituru, wypolerowane buty, skarpetki i pasek. Trzymam to w zapinanym na zamek błyskawiczny pokrowcu na ubrania, który całkiem porządnie leży w bagażniku. Hotelowa winda jest pokryta wykładziną i klimatyzowana. Wciągam do płuc chłodne powietrze i wkrótce jestem na pierwszym piętrze, w toalecie naprzeciwko maszyny do lodu. Wyjmuję z kieszeni notatkę o aukcji, ściągam koszulę, po czym myję ręce, ramiona i twarz. Golę się drugi raz dzisiaj, osuszam papierowymi toaletowymi ręcznikami i wcieram wodę kolońską w policzki, a dezodorant pod pachy. Dzisiaj ubieram się w brązowe spodnie, białą wyprasowaną koszulę i brązowy jedwabny krawat. Wkładam notatkę o aukcji do portfela, zawijam roboczy strój i buty w papier, a potem wkładam to do pokrowca na ubrania. Kiedy wchodzę do westybulu i idę do windy z ubraniem schowanym pod pachą, z krawatem zawiązanym poprawnie i prosto, a twarzą czysto ogoloną, mijam pchającą swój wózek filipińską pokojówkę i zauważam, że się uśmie- cha. A nawet skłania głowę. Dżentelmen z biura podatkowego hrabstwa San Ma- teo dał mi mapę w celu znalezienia domu przeznaczone- go do zlicytowania. Poinformował mnie, żebym stawił się o dziewiątej rano i był przygotowany do zaoferowania dziesięciu tysięcy dolarów wadium, które powinienem mieć, chcąc nabyć nieruchomość. Powiedział też, że dom jest ulokowany na wzgórzu w Coronie i gdyby na dachu była wdowia platforma, to ponad sąsiednimi domami widziałoby się Pacyfik poniżej. Wcześniej nie słyszałem określenia „wdowia platforma". Po podróży do banku po potwierdzony czek na dziesięć tysięcy dolarów pojecha- łem do mieszkania w wysokościowcu, i pod koniec ostatniego wieczoru, po kolacji z Esmailem i Nadereh, podczas której nie ujawniłem niczego, po kolacji złożo- nej z obgoosht, ryżu i jogurtu z ogórkiem, za którymi nadeszła herbata, odprawiłem syna z sofreh na podłodze, gdzie jadł boso, i poszukałem w naszym persko-angiel- skim słowniku „wdowiej platformy". Znalazłem tylko „wdowa", słowo, które w farsi całkiem dobrze znałem, i poczułem, jak ogarnia mnie smutek, ponieważ nie wydawało się to dobrym znakiem przy nabyciu domu. Ale tego ranka każda cząstka tego uczucia zniknęła z mego ciała. Przez wiele letnich wieczorów zamiast spać na sofie w swoim gabinecie, leżałem na dywanie w pobliżu rozsuwanych drzwi na taras, z głową na poduszce pod liśćmi drzewek, o które moja Nadi dbała jak o własne dzieci. Ostatniego wieczoru niebo było czyste i gdy przez zasłonę obserwowałem gwiazdy, przyszedł do mnie sen. Wstałem z pierwszym światłem ze wschodu i po prysznicu, goleniu i śniadaniu złożonym z tostu i her- baty obudziłem Esmaila, który roznosi gazety. Potem wybrałem numer Wydziału Autostrad i poinformowa- łem ich, że cierpię na letnią grypę. Przygotowałem dla Nadi herbatę i na tacy zaniosłem ją do sypialni. Pokój jest oczywiście ciemny, okiennice są zamknięte, a za- słony zaciągnięte, ale wiem, że Nadereh nie śpi, bo obok jej łóżka gra cicho kaseta z sentymentalną muzy- ką Daryoosha. Stawiam tacę na toaletce i rozsuwam zasłony i obie żaluzje. - Eh, Behrani. Nakon. Chee kar mekonee? Głos mojej żony jest nadal ochrypły od snu, i już wiem, że znowu źle spała. - Nie - mówi do mnie. I: - Co robisz? Ale tego ranka, prawdopodobnie pierwszy raz od czasu Francji, wiem, co robię; pułkownik Massoud Amir Behrani wie, co robi. Siada, a ja ostrożnie kładę tacę na jej nogach. Po- chylam się, żeby pocałować Nadereh w policzek, ale ona odwraca ode mnie twarz, a ja siadam na krześle w pobliżu łóżka. Włosy mojej żony są gęste i krótkie, a w sąsiedztwie twarzy pojawiły się szare pasma, które farbuje na czarno. Czasami używa za dużo farby i ta część jej włosów ma kolor śliwki. Nadi zawsze mart- wiła się bardzo o wszystko to, co nie jest takie, jak powinno być, i przewrót w naszym społeczeństwie postarzył ją bardziej niż mnie. Ale nawet teraz jej twarz jest mała i piękna, i wiele razy, gdy wolno mi stać lub siedzieć w tym mrocznym pokoju, w którym spędza tak wiele swych dni, w tle śpiewu Daryoosha słyszę dudnienie domback i widzę Nadi, a ona już nie jest pięćdziesiąt lat stara, tylko dwadzieścia pięć, i znowu pragnę być z nią w ten sposób, w jaki męż- czyzna powinien być ze swoją żoną. - Jak ci się zdaje, na co patrzysz, Behrani? - pyta w naszym ojczystym języku, sięgając po kolejną kost kę cukru. Nie odrywa ode mnie wzroku. Włosy z tyłu ma potargane. Myślę o naszych dzieciach i uśmiecham się do niej, a kaseta dobiega końca i urządzenie natych- miast wyłącza się ze szczękiem. - Nadi-joon, dziś może być dla nas wielka okazja - mówię, oczywiście, po angielsku, ale to nigdy nic nie daje, bo ona jeśli w ogóle odpowiada, to wyłącznie w farsi. Nic nie mówi. Obraca kasetę Daryoosha i nie czeka, żebym mówił dalej o tej okazji. Sięga, żeby podkręcić głośność, a ja podnoszę się, opuszczam pokój i wkła- dam letni szary garnitur. Nie jest to żadne z moich elegantszych ubrań, bo nie chcę sprawiać wrażenia pooldar ani też nie chcę wy- glądać jak żebrak na rynku. Przed wyjściem całuję syna w czubek głowy, gdy przy małym stole w kuchni je zimne płatki. Jego włosy pachną snem i wymagają mycia. Ubrany jest w luźny T-shirt i szorty, a obok niego na podłodze leży deskorolka i torba gazet. Jest dopiero czternaście lat stary, ale ma już mój wzrost - sto siedemdziesiąt pięć centymetrów - i twarz matki. Oboje moich dzieci ma małą, piękną twarz Nadi. Dom jest piętrowy, ale w stanie niewymagającym naprawy. Jest pomalowany na biało i wydaje się bardzo jasny w tym wczesnoporannym słońcu już palącym moją głowę, która nadal nie nosi kapelusza. Pod oknami rosną krzewy żywopłotu, a od frontu jest mały trawnik, który wymaga przystrzyżenia. Ulica nazywa się Bisgrove i leży na wzgórzu między domami ciasno zabudowanymi po jednej stronie a lesistym terenem po drugiej. Ale dżentelmen z biura podatkowego hrabstwa miał rację: ulica nie jest wystarczająco stroma, żeby dało się dostrzec wodę, widać tylko blade poranne niebo, rozpostarte bardzo wysoko i szeroko ponad szczytami dachów. Po drugiej stronie drogi rosną wiecznie zielone lasy i zarośla, a dalej w górze stoją kolejne domy, wszystkie małe, wiele z nich otaczają krzewy i ogrodzenia oddzielające trawniki. Patrzę je- szcze raz na las, na to, jak słoneczne światło pada poprzez gałęzie, i myślę o naszym letnim domu w gó- rach w pobliżu Morza Kaspijskiego, gdzie światło tak samo przeświecało przez drzewa rosnące wzdłuż krętej gruntowej drogi wiodącej do naszego bungalowu, i przez moment odnoszę wrażenie sarnehvesht, prze- znaczenia; a gdy tylko to nadchodzi, staję wypros- towany i patrzę ponownie na nieruchomość tak chłod- nym okiem, na jakie tylko mogę się zdobyć, bo nie chcę, żeby na tym etapie sprzedaży trzeźwość mojego sądu uległa osłabieniu. Wszyscy zebraliśmy się przed upływem trzydziestu minut; dżentelmen z urzędu podatkowego hrabstwa, licytator i zaledwie dwoje ewentualnych nabywców: młoda para, chłopak i jego żona, nie tak stara jak moja córka Soraya i ubrana w dżinsy i białe sportowe buty, oraz dżentelmen mniej więcej w moim wieku, chociaż bardzo gruby, wielki jak Torez, w eleganckich spod- niach, ale bez marynarki; ma luźny krawat i białą opiętą na brzuchu koszulę, a pot pokrywa mu czoło i górną wargę. To w nim widzę mego głównego rywala, ale to jego pocenie się powoduje, że prostuję ramiona i czuję się całkiem spokojny. Na początek dżentelmen z urzędu podatkowego hrabstwa bierze nas na obchód bungalowu. Nie ma klimatyzacji, ale pokoje są chłodne i zauważam, że wszystkie podłogi z wyjątkiem kuchennej i łazienkowej pokryte są wykładziną. Salon jest wystarczająco duży, a aneks jadalny to kontuar ze stołkami, skąd zaczyna się kuchnia. Z tyłu domu są trzy pokoje, a kiedy wychodzimy do ogródka, klepię kieszonkę na piersi i dotykam potwierdzonego czeku z Bank of America. Młoda żona okazuje wielkie upodobanie do tylnego trawnika, który jest mały i otoczony przez wiecznie zielony żywopłot wyższy od człowieka. Osłania on nas przed porannym słońcem, i dziewczyna zaczyna mówić mężowi o prywatności, jaką mogłoby im to zapewnić, ale tym, na kogo patrzę, jest radish, spocony dżentelmen. Trzyma się blisko urzędnika podatkowego i licytatora, który liczy sobie tyle lat co ja, ma notatnik i pióro i nosi koszulę i muszkę z domu towarowego. Na twarzy ma wyraz zmieszania, ciągnie dżentelmena z biura podatkowego na stronę i coś szepczą. Potem obchodzimy dom z boku i idziemy na front. Sprzedaż zaczyna się od zaproponowanej przez licyta- tora ceny wyjściowej w wysokości trzydziestu tysięcy dolarów. Przez moment jestem tak zaskoczony tą niską kwotą, że nie reaguję, i młoda żona podnosi rękę, licytator potwierdza zgłoszenie, a radish kiwa głową i już jest trzydzieści pięć tysięcy. Żona ponownie podnosi rękę, ale młody mąż ściąga w dół jej dłoń i głośno zaczyna szeptać, że nie mają tyle odłożonych pieniędzy, i przypomina jej, że całą należność powinni uiścić natychmiast. Moja ręka podrywa się lekko i li- cytator wskazuje na mnie, i cena wynosi teraz czter- dzieści tysięcy. Radish obraca ku mnie swoją szeroką twarz, a oczy zwężają mu się, gdy jednocześnie taksuje mnie i ocenia moje zamiary, przerzucając liczby w swojej głowie, i teraz jest dla mnie jasne, że to zawodowiec, spekulant, który prawdopodobnie kupuje i sprzedaje tuziny takich bungalowów. Odwracam się do niego i prezentuję możliwie najbardziej swobodny uśmiech; taki, który ma oznaczać, że zapraszam go do licytowania przez całe popołudnie, ponieważ jestem gotów robić to samo, sir. Chociaż, oczywiście, to nieprawda; ledwo mogę posunąć się odrobinę dalej i wcale nie jestem pewny, czy to w ogóle ma sens. - Czterdzieści dwa pięćdziesiąt - mówi radish, ma- jąc wzrok wbity we mnie. - Czterdzieści pięć - odpowiada mój głos. - Czy ktoś da pięćdziesiąt tysięcy dolarów za tę nieruchomość? Czy słyszę pięćdziesiąt, panie i pano- wie? Pięćdziesiąt tysięcy? Licytator przygląda się twarzom nas wszystkich, naszym rękom i palcom. Urzędnik podatkowy patrzy na zegarek, a ja czuję na sobie wzrok grubasa i spog- lądam na dom, jakbym miał zamiar licytować i licyto- wać. Słońce grzeje mnie w głowę. - Czterdzieści pięć tysięcy po raz pierwszy, po raz drugi... Radish odwraca się i idzie do samochodu, a licytator krzyczy teraz: - Sprzedane! Urzędnik podatkowy robi krok do przodu, ściska mi rękę i przyjmuje depozyt, który wręczam mu, wyj- mując z kieszeni marynarki. Podpisuję jego dokumenty i słyszę, jak młoda para odjeżdża w dół drogi, ale już kalkuluję, ile ten dom mógłby mi przynieść na wolnym rynku, i jestem przekonany, że na pewno podwoję swoje pieniądze. Tak, tak, wystawię go na sprzedaż, gdy tylko się wprowadzimy. Nadi zauważa nowy kapelusz na mojej głowie, zanim jeszcze powie cokolwiek o kwiatach, które jej przynios- łem, o tygrysich liliach, jak nazwał je dżentelmen z kwiaciarni na Ghirardelli Sąuare. Moja żona nadal jest w koszuli nocnej i poleruje srebrny stolik do herbaty. Na dywanie wokół siebie postawiła kryształowe misy z czekoladkami, orzechami i daktylami, a każda z nich jest opakowana w plastik, żeby zabezpieczyć je przed obłokami środka do polerowania srebra. W farsi mówi: - Powinieneś mieć brązowy colah na głowie, Beh- rani, nie niebieski. Wiem, oczywiście, że ma rację. Nowy kapelusz jest w kolorze basenu pływackiego, ma krótkie rondo i jest ze sztucznego materiału; taki, jakie noszą kierowcy taksówek. Ale kupiłem go dlatego, że w sklepowym lustrze nadał mi wygląd człowieka przyjmującego ży- cie z poczuciem humoru; człowieka, który jest w stanie przeżyć życie dla samego przeżywania. A gdy kupiłem kwiaty, miałem naturalnie nadzieję, że może moja Nadi także przez moment zobaczy sprawy w ten sposób. Ale kiedy włożyłem tygrysy do wody w wazonie i postawiłem je na podłodze, złapałem się na przygotowywaniu w głowie wielu metod. To musi być przeprowadzone bardzo subtelnie. - Nadi-joon? - Dlaczego nie pracujesz dzisiaj, Behrani? - Nie podniosła wzroku znad swego zajęcia. Chcę się napić herbaty, ale czuję, że to jest chwila, którą trzeba wykorzystać. Siadam na sofie blisko srebr- nego stolika i żony. - Nadereh, czy pamiętasz nasz bungalow w pobliżu Damavand? Pamiętasz, jak kazałem ściąć drzewa od północy, żebyśmy mieli widok na Morze Kaspijskie? - Saket-bosh, Behrani. Bądź cicho, proszę - w głosie mojej żony brzmi zmęczenie, a także strach, ale muszę ciągnąć to dalej. - Czy pamiętasz, jak na nasz Nowy Rok Pourat przywiózł tam swoją rodzinę i razem świętowaliśmy wiosnę na tarasie? I jego kohum, twoja droga przyja- ciółka, powiedziała: co za dar od Boga, gdy ma się morze rozpościerające się przed sobą? - Hafesho, Behrani! Co za sprawa z tobą? Proszę. Przestaje polerować i zamyka oczy, a kiedy to robi, widzę łzy, które zbierają się w kąciku jednego z nich, i czuję, że chwila nadeszła. - Nadi, dzisiaj kupiłem dla nas inny bungalow. Powoli otwiera oczy, jakby nie usłyszała tego, co powiedziałem. - Nie żartuj. Dlaczego nie pracujesz? Oczy ma mokre i ciemne, i myślę, że w naszym kraju nigdy nie pozwoliłaby mi oglądać się w takim stanie: bez makijażu na twarzy, z zaniedbanymi włosami, nadal pod szlafrokiem ubrana w to, w czym spała, i robiąc to, co wcześniej robili dla nas tylko żołnierze lub kobiety ze stolicy. Ale tak bezpośrednio nie patrzy- liśmy na siebie od wielu miesięcy, i pragnę ująć w dło- nie jej zmęczoną starą twarz i całować jej oczy. - Nie żartuję, Nadi. I zaczynam mówić jej o aukcji oraz o kwocie, co nikt nie uwierzy, że ją zapłaciłem za dom; i, oczywiście, o tym, że wolny rynek przyniesie nam trzy razy tyle, co jest istotą sprawy, Nadereh; teraz to jest sposób, żebyśmy zrobili większe pieniądze - nie Boeing czy Lockhead, ale nieruchomości; pomieszkamy w tym domu krótki czas, i być może w celu dalszego pod- niesienia wartości posiadłości zbudujemy wdowią platformę, na której będziemy pić herbatę i patrzeć na ocean, i będzie ci tam bardzo wygodnie, Nadi; będziesz się cieszyć, zapraszając tam Sorayę i naszego zięcia, póki nie sprzedamy domu i nie znajdziemy nawet lepszego, i być może... To jest teraz, gdy ona wstaje, rzuca szmatkę do polerowania i krzyczy na mnie w farsi, że nie przyje- chała do Ameryki, żeby żyć jak brudna Arabka! Tak, kaseef. Niektóre rodziny włóczą się po ulicach jak Cyganie! Wszystkie ich ruchomości zniszczone po dro- dze i zrujnowane! Urywa i zamyka oczy, i podnosi ręce do skroni, a palce jej drżą z powodu świadomości, że oto zaprosiła jedną ze swoich migren. Obserwuję ją, jak idzie z powrotem do swego pokoju i zamyka za sobą drzwi. Wkrótce słyszę muzykę Daryoosha z mag- netofonu kasetowego w jej pokoju, bębnienie dom-baćk brzmiące w tle stanowczo jak marsz pogrzebowy. Kładę się na wznak na sofie i już nie chcę herbaty, tylko odpoczynku. Moja żona zawsze się boi. Obaj nasi t ojcowie byli adwokatami w Isfahanie, kolegami, dobrymi przyjaciółmi, i planowali nasze małżeństwo od czasów, gdy oboje byliśmy dziećmi. Sądzę jednak, że fpo dojściu do swoich lat tak czy inaczej posłałbym Nadi kwiaty w jej hastegar. Zawsze była taką cichą dziewczyną, zawsze trzymającą się na uboczu spraw, a jej wielkie brązowe oczy, tak gavehee, często spog- lądały na mnie, błyszcząc od uczucia. Jej pewność siebie, jako żony oficera, wzrosła, i Nadi zaczęła mi odpowiadać, ale zawsze była bardzo dobra i uprzejma dla naszych dzieci i dla służących w naszym domu żołnierzy. W noc ucieczki trzęsła się jak mokry ptak i pozwoliła mi kierować wszystkim, podczas gdy sama obejmowała dzieci i powtarzała im wszystko, co już powiedziałem, gdy o trzeciej nad ranem, na tydzień przed dniem po odlocie szachinszacha do Kairu, ima- mowie i ajatollahowie gromadzili na ulicach olbrzymie tłumy, a ja i dwaj kapitanowie ukradliśmy wielki samolot transportowy i przewieźliśmy nasze rodziny na drugą stronę Zatoki Perskiej, do Bahrajnu. Nadereh, nasz kierowca Bahman i ja załadowaliśmy pięć walizek, wszystko, co mogliśmy zmieścić w bagażniku limuzy- ny. Nadi bała się jechać nią przez ulice; bała się, że motłoch zaatakuje nas za to, że jesteśmy pooldar, a zaledwie sześć przecznic na zachód od nas palił się jeden z naszych najelegantszych hoteli. Brodaci studen- ci uniwersytetu rozbijali skrzynki szampana Dom Peri- gnon, a zawartość butelek wylewali do ulicznych kana- łów. Zapewniłem żonę, że w nocy najlepszy jest ciemny samochód, a szczególnie taki z kuloodpornymi szybami. Podczas lotu nad czarną wodą nasze żony i dzieci, owinięte w koce, siedziały pośrodku wielkiej powierzch- ni ładunkowej, i kobiety śpiewały piosenki najmłod- szym dzieciom, które bardzo się bały, ponieważ usły- szały, co stało się z Pouratami, naszymi drogimi przyjaciółmi. Słyszały, że poprzedniego dnia mój rafeegh, generał Pourat i jego rodzina zostali zatrzymani na lotnisku i oskarżeni o zabranie tego, co do nich nie należało; słyszały, że cała rodzina została oddana pod sąd w pustej przechowalni bagażu, że wszystkich ich zmuszono do tego, by stanęli przed ścianą, na której wisiał transparent z materiału z wielkim napisem w naszym języku: MUZUŁMANIE NIE OKRADAJĄ SWOICH MUZUŁMAŃSKICH BRACI. MUZUŁMA- NIE NIE TORTURUJĄ I NIE ZABIJAJĄ SWOICH MUZUŁMAŃSKICH BRACI. To pod tym transparen- tem po kolei zostali zastrzeleni trzej młodzi synowie i żona mojego przyjaciela. Najpierw zmuszono ich do czytania Koranu, a potem zabito. Mojego przyjaciela, oficera, którego za jego wielkoduszność i siłę uwiel- biali nawet najniżsi rangą żołnierze, zostawiono na koniec. Wielokrotnie strzelili mu w głowę i klatkę piersiową. Potem ubrali jego ciało w galowy mundur i wywiesili za nogi na wieży obserwacyjnej. Zamykam oczy. Wyrosłem przyzwyczajony do tych obrazów w mojej głowie; nawiedzają mnie w porze, gdy zaczyna morzyć mnie sen, po czym ponownie śnię o wielkiej jaskini pełnej nagich dzieci. Są brudne, na ich chudych ramionach i nogach widnieją smugi kurzu. Są ich setki. Tysiące. Trwają tak w ciszy, a twarze mają wzniesione ku ciemności, jakby oczekiwały na chleb i wodę. Potem przez tłum płyną w kabriolecie szach Reza Pahlavi i cesarzowa Farah, ubrani w długie szaty pokryte brylantami, rubinami, szmaragdami i perłami. Niektóre dzieci usuwają się sprzed samo- chodu, ale inne są zbyt małe lub zbyt słabe i pękają pod kołami. Szachinszach i jego królowa machają do nich, nadgarstki mają sztywne, a na twarzy drętwe uśmiechy. Siedzę w fotelu pilota za wielką skałą. Ręce mam na sterach, ale nie mogę zrobić nic więcej jak tylko patrzeć. Obserwuję ich wszystkich. Środowe wieczory nie są zbytnio pracowite w tym sklepie ogólnym na stacji benzynowej w pobliżu San Pablo Avenue w El Cerrito; za to w czwartki i w piątki muszę zwijać się za kontuarem jak ten młody czło- wiek, z którym pracuję w owe noce, a - oczywiście - nogi już mam ciężkie po długim dniu pracy dla pana Toreza w ekipie autostrady. Jednak to nie jest ten wieczór, i jestem za to wdzięczny. Po drzemce tego popołudnia przygotowałem sobie herbatę i ignorując dźwięk pełnej melancholii perskiej muzyki dochodzącej z pokoju Nadereh, położyłem na podłodze książkę telefoniczną i aparat, po czym wybra- łem sześć numerów pośredników handlu nieruchomoś- ciami na obszarze Corony - San Bruno - Dały City. Opisałem każdemu dom, którego stałem się właścicie- lem, i dopytywałem się o przyzwoitą cenę sprzedaży. Każdy z nich przypominał mi o recesji, w której żyjemy, panie Behrani; to jest rynek nabywców, i nadal, nieste- ty, prawie nikt nie kupuje. Tak, powiedziałem, ale czy dużo dobrych domów z trzema sypialniami sprzedaje się poniżej stu tysięcy dolarów? Wszyscy pośrednicy - cztery kobiety i dwaj mężczyźni - powiedzieli: nie, zwykle nie, a potem zapytali mnie, oczywiście, czy mam kogoś, kto reprezentuje moje interesy w tej sprawie. Właśnie skończyłem ostatnią rozmowę, gdy do domu wrócił Esmail, który z przyjaciółmi jeździł na deskorol ce. Oba kolana miał otarte do krwi, więc powiedziałem mu, że musi je umyć, zanim pomyśli o jedzeniu. - Mohamneest, Baiobaio-jah/n. Nie ma problemu, tato, powiedział, a ja wszedłem za nim do łazienki i siedziałem na desce sedesowej, podczas gdy on zdejmował sportowe nike'i, a potem wszedł do wanny, by puścić wodę na kolana. Mil- czałem, kiedy się mył, i po raz kolejny zauważyłem czarne włosy, które jak u mężczyzny rosną mu na nogach. Przed uszami ma cień, który najdalej za rok, lub coś koło tego, stanie się reesh, brodą. I pierwszy raz poczułem, że wobec niego także znalazłem się w trudnej sytuacji. - Esmail-joon? - Taaa? - Syn zakręcił wodę i przelotnie spojrzał mi w twarz. Podałem mu ręcznik, a Esmail zaczął się wycierać. Po angielsku powiedziałem: - Nie pracowałem dzisiaj. Wiesz dlaczego? Potrząsnął głową, wyszedł z wanny i złożył ręcznik. - Kupiłem dla nas dom, Esmail. Jest tam piękne wzgórze do zjeżdżania na deskorolce, a twoi przyjacie- le mogą przyjechać kolejką BART, żeby cię odwiedzić. - Cojah? - W Coronie. Pamiętasz tę wioskę na plaży, przez którą dawniej przejeżdżaliśmy w niedziele? Mój czternastoletni syn zwrócił wtedy do mnie pięk- ną twarz Nadi, która tak łatwo staje się brzydka od złych uczuć, przeszedł obok mnie i powiedział w na- szym języku: - Nie chcę się przeprowadzać. W połowie nocnej zmiany mam zwyczaj kupować coca-colę i popijać nią krakersy z masłem orzecho- wym. O dziewiątej trzydzieści czy dziesiątej większość klientów przyjeżdża tylko po paliwo lub papierosy, chociaż bardzo często młody mąż lub żona wpada po mleko i chleb, czasem po lody. Siedzę na stołku za kontuarem, jem swoją przekąskę i jestem wdzięczny, że długi stelaż z papierosami nade mną osłania mi oczy przed jaskrawym jarzeniowym światłem. Dziś był dzień wielu decyzji. Kiedy mój syn opuścił łazienkę, wstałem szybko i poczułem, że gorąca krew spływa mi do dłoni i palców; kopnąłem bosą stopą kosz z po- krywą na ubrania Nadi, a potem pognałem do pokoju Esmaila, gdzie był włączony telewizor, więc go wyłą- czyłem i stanąłem nad łóżkiem, na którym leżał mój syn. Pokazywałem na niego palcem, krzycząc na cały głos, i nie pamiętam, co powiedziałem, wiem tylko, że Esmaila to zraniło, może nawet przeraziło; widziałem to w jego oczach - chociaż leżał tam, jakby czuł się bardzo swobodnie, z rękami luźno po bokach, i nic z tego nie pokazał swemu ojcu. Powiedziałem mu, że bezwzględnie powinien zrobić, co powiedziałem, a po- tem usłyszałem, że muzyka w pokoju Nadereh urywa się, sprężyny łóżka skrzypią, jakby żona siadała, żeby posłuchać, więc pchnięciem otworzyłem drzwi jej sy- pialni, podszedłem prosto do magnetofonu, wyrwałem kabel ze ściany i cisnąłem urządzenie na drugi koniec pokoju, gdzie przewróciło biurową lampę, której ża- rówka rozleciała się na kawałki, a Nadi zaczęła krzy- czeć, ale ja wrzasnąłem w odpowiedzi i wkrótce Nade- reh się uspokoiła, ale ja nie ściszyłem głosu; krzyczałem w naszym języku, że tak, możliwe, że nie przyjechała do Ameryki, żeby żyć jak Cyganka, ale i ja nie przyjechałem tutaj, by harować jak Arab! By być traktowany jak Arab! Potem jednak zniżyłem głos, ponieważ nawet mój syn nie wie, jakiego rodzaju zajęcia tutaj wykonuję. Widzi mnie wychodzącego w garniturze i wie, że pracuję na dwóch posadach, ale to wszystko; i podczas wielu nocy spędzanych przeze mnie w tym sklepie ogólnym, mimo że znajduje się on o dwa miasta od nas, martwię się starszymi kolegami szkolnymi Esmaila, którzy mają prawa jazdy i mogą dokonać tego odkrycia. Więc zniżyłem głos niemal do szeptu i powiedziałem żonie, że począwszy od jutra zacznie się pakować, i koniec dyskusji, pani Behrani. Nie otwieraj ust. Pewnego razu przed obiadem w naszym domu w stolicy, gdy Nadereh i żona Pourata były w drugim pokoju, a ja właśnie podniosłem głos na naszą sied- mioletnią córkę z powodu, którego teraz już nie pa- miętam, Pourat cicho powiedział do mnie: „Behrani, każdej nocy musisz swoją pracę zostawiać za sobą". Pourat i ja mieliśmy wówczas tę samą rangę, obaj byliśmy kapitanami, genob sawan, i z początku nie zrozumiałem, póki nie skinął na Sorayę i nie pokazał mi jej brązowych oczu, wilgotnych z powodu mojego krzyku, moich rozkazów. Twarz zaczęła mnie palić ze wstydu i po tym incydencie mocno pracowałem nad sobą, żeby przestać postrzegać własną żonę jak młod- szego oficera, a dzieci jak żołnierzy. Ale teraz jestem gotowy wydać wszelkie niezbędne rozkazy, póki nie opuścimy tego pooldar apartamentu. Czynsz jest zapłacony za miesiąc, czyli jeszcze za dwa tygodnie, ale obiecuję, że rodzina Behranich wymasze- ruje stąd w ten weekend. Mam do odzyskania kaucję w wysokości trzech tysięcy dolarów. To pozostawi nas z sześcioma tysiącami dolarów, kiedy już dopłacę za nieruchomość pozostałe trzydzieści pięć tysięcy. Jutro, w piątek, odbiorę czeki ze sklepu i z Zarządu Autostrad, i bez wypowiedzenia odejdę z tych robót. Torez i Mendez, a nawet Tran, mogą się gapić na moje plecy, gdy będę szedł, mogą patrzeć, jak genob sarhang Behrani przygotowuje się do nowego życia, życia w amerykańskim handlu nieruchomościami. JYLojego męża wszystko to ominęło; oto, co myślałam cały czas - że nie musiał być przy tym wszystkim, podczas gdy ja utknęłam w El Rancho Motel w San Bruno, małym, gównianym, parterowym L złożonym z pokoi. Był wciśnięty między dom towarowy z częś- ciami elektrycznymi a bar dla kierowców ciężarówek przy zjeździe z szosy 101. W telewizorze w moim pokoju był dźwięk, ale żadnego obrazu na ekranie, i choć to dopiero środowa noc, w barze grał na żywo zespół country, a kierownictwo musiało widocznie ot- worzyć wszystkie okna, więc podkręciłam głośność w odbiorniku i słuchałam starego filmu z Humph-reyem Bogartem, który na koniec zostaje zastrzelony, a jego dziewczyna szlocha i mówi, że teraz jest już wolny, jest wolny. Ale wciąż byłam wściekła, że wszystko to do mnie wróciło, i czułam się słabo, i trochę mnie mdliło. Umierałam z chęci zapalenia, co jeszcze bardziej mnie złościło, bo po odejściu Nicka nie paliłam przez mie- siąc i naprawdę tego nie pragnęłam. Więc żułam gumę. Brałam poranny prysznic, kiedy zapukali do drzwi wejściowych mojego domu: mężczyzna w garniturze, dwóch gliniarzy i ślusarz z wielkim bandziochem ster- czącym nad pasem z narzędziami. Otworzyłam w szlafroku, z mokrymi i potarganymi włosami. Od frontu stała zaparkowana furgonetka, wielki LTD, oraz dwa policyjne radiowozy. Facet w garniturze trzymał gadkę. Wręczył mi jakiś dokument i powiedział, że jest z wydziału cywilnego biura szeryfa hrabstwa San Mateo. Był ostrzyżony na jeża i miał podwójny podbródek, a resztę ciała szczupłą. Policjanci przypięli sobie metalowe gwiazdy na niebieskich bluzach; zastępcy szeryfa. Jeden był wysoki i kościsty, o czarnych włosach i wąsach, które za bardzo przyciął z jednej strony, i cały czas gapił się na mnie. Przeczytałam postanowienie sądu, po czym drżącymi palcami od- dałam je mężczyźnie w garniturze i powiedziałam mu prawdę: że mój mąż i ja nigdy nie prowadziliśmy interesów w naszym domu, więc nie jestem winna żadnego podatku obrotowego. Byłam osobiście w biu- rze podatkowym hrabstwa i zeznałam to, a nawet podpisałam oświadczenie, które uwierzytelniłam no- tarialnie, i myślałam, że to koniec sprawy. Mężczyzna w garniturze poprosił, żeby go wpuścić, a kiedy się cofnęłam, wszyscy czterej weszli do mojego małego salonu, podczas gdy ja stałam tam w szlafroku, pod nim nadal goła i mokra. Gruby ślusarz kucnął przy drzwiach i zaczął odkręcać gałkę oraz zamek. - Co on robi? Mężczyzna w garniturze jeszcze raz wręczył mi na- kaz sądowy. - Hrabstwo wystąpiło do sądu o zabezpieczenie swoich interesów, pani Lazaro. Nie powinno to pani dziwić. Jestem pewien, że odpowiednio panią ostrze żono; pani dom został wystawiony na licytację, która odbędzie się jutro rano. - Licytację? Odezwał się pager na jego pasku. Urzędnik spytał, czy może skorzystać z mojego telefonu na kuchennym blacie, i podszedł do niego, nie czekając na odpowiedź. Patrzyłam na nakaz sądowy, ale nie mogłam odczytać słów; widziałam wszystkie te listy z urzędu podat- kowego hrabstwa, które od ostatniej zimy wyrzucałam nie otwarte, przekonana, że zrobiłam, co do mnie należało, i że teraz chodzi im o kogoś innego. - Czy pani mąż jest w domu? - zapytał wysoki funkcjonariusz z nierównymi wąsami. - To nie pański interes. Zastępca sprawiał takie wrażenie, jakby chciał po- wiedzieć coś jeszcze, ale potem tylko spojrzał na mnie. - O co chodzi? Po co chce pan to wiedzieć? - Musimy powiadomić wszystkich mieszkańców domu, pani Lazaro. - Dobra, już tutaj nie mieszka. Wysoki zastępca skinął głową, założył ręce na brzu- chu i spojrzał na moje bose stopy. Odsunęłam się od niego, ale nie wiedziałam, dokąd iść. Drugi zastępca szeryfa był niski, żuł gumę i obser- wował ślusarza, jakby chciał się nauczyć, jak to zrobić samemu. Mężczyzna w garniturze skończył rozmawiać i machnięciem ręki przywołał wysokiego zastępcę, szepnął coś do niego, a potem wrócił do salonu i powiedział, że musi jechać, ale zastępca szeryfa Burdon będzie mi asystował podczas opróżniania po- siadłości. To było dokładnie słowo, jakiego użył - opróż- nianie, a wypowiedział je cicho, jakby to była umiejęt- ność, którą posiadało niewielu ludzi. Potem zniknął, a wysoki zastępca z krzywym wąsem zapytał, gdzie trzymam kawę. Zasugerował, żebym się ubrała, a on przygotuje dzbanek kawy. Wahałam się przez chwilę, ale czułam się tak, jakby wszyscy trzej widzieli przez mój szlafrok. Poszłam i przebrałam się w dżinsy i blu- zę od dresu, a kiedy wróciłam, niski zastępca roz- mawiał przez mój telefon, ślusarz zajmował się już gałką tylnych drzwi, a zastępca Burdon ustawiał na kontuarze cztery filiżanki. Zerknął na mnie i powie- dział, że mogłam włożyć coś przewiewniejszego; dzi- siaj nie ma mgły i na pewno zrobi się cieplej. - Nie ma sprawy, i tak nigdzie się stąd nie ruszam. - Gardło miałam wyschnięte i ściśnięte. Ślusarz zerknął znad swego zajęcia przy tylnych drzwiach. Zastępca Burdon oparł dłoń na kontuarze, a na twarzy miał wyraz zrozumienia, ale nienawidziłam go tak czy inaczej. - Obawiam się, że nie ma pani wyboru, pani Lazaro. Wszystkie pani ruchomości zostaną zlicytowane razem z domem. Chce pani tego? - Niech pan posłucha... - odziedziczyłam ten dom po ojcu, jest spłacony. Nie możecie mnie eksmitować! - Oczy wypełniły mi się łzami i obraz mężczyzn cał kiem się rozmazał. - Nigdy nie byłam winna żadnego podatku obrotowego. Nie macie prawa tego robić. Wysoki zastępca podał mi serwetkę z kontuaru. - Ma pani adwokata? Potrząsnęłam głową i wytarłam wilgoć pod oczami. - Nie stać mnie na adwokata, jestem sprzątaczką. Z kieszeni koszuli wyjął notes i pióro, zapisał nazwę Biura Porad Prawnych w San Francisco, wyrwał kartkę i wręczył mi ją. - Niczego tutaj nie podpisano krwią, tylko musi się pani dzisiaj wyprowadzić. Kto wie, być może wprowa dzi się pani z powrotem zaraz w przyszłym tygodniu. Chce pani zadzwonić do przyjaciółek, żeby przyszły pomóc pani się spakować? - Nie - wpatrywałam się w swoją filiżankę pełną kawy. - Obawiam się, że wszystko musi zakończyć się dzisiaj. Ślusarz przy tylnych drzwiach posługiwał się wier- tarką na baterie. Czułam zapach wiórków sypiących się na linoleum. - Nie mam do kogo zadzwonić. Burdon spojrzał na mnie, a jego brązowe oczy zwęzi- ły się, jakby myślał, że znał mnie kiedyś dawno temu. Czułam, że płoną mi policzki. Wyciągnął rękę. - Na imię mam Lester. Zawahałam się, zanim ją uścisnęłam. Potem on wstał i skorzystał z telefonu, żeby zadzwonić do Golden State Movers, podpisał świstek papieru dla ślusarza, wziął od niego nowe klucze, których nie miałam dostać, i razem z drugim zastępcą wyszedł na werandę przed domem. Stanęli obaj blisko siatkowych drzwi i słyszałam, że zastępca szeryfa Lester Burdon poleca swemu koledze, żeby wracał do patrolowania, on zaś zadzwoni, że bierze kilka godzin wolnego i pomoże tej pani się wyprowadzić. Kontenery magazynowe naprzeciwko El Rancho Motel to był jego pomysł. Tylko cztery godziny zabrało przeniesienie mojego życia z jedynego domu, jaki kiedykolwiek miałam, do jednej z tych stalowych szop z kłódkami, za którą muszę płacić, a nie stać mnie na to. Ci od przeprowadzek nie mieli żadnych pudeł, żeby mi sprzedać, więc wysoki zastępca pojechał po nie, podczas gdy tragarze - trzech chłopaków z college'u - zaczęli wynosić mój kolonialny zestaw wypoczynkowy z kraciastą tapicerką, ślubny prezent od rodzi- ców Nicka. Czułam się jakaś odrętwiała, gdy upycha- łam drobne przedmioty do plastikowych worków na śmieci, z których każdy lądował na ciężarówce firmy przewozowej, jakby to wszystko było naturalne, jakby stanowiło część jakiegoś szerszego planu, który nie powinien tak bardzo mnie zaskakiwać i niepokoić. Zespół country wreszcie ucichł na noc, a ja wyłączy- łam lampę i siedziałam oparta o zagłówek łóżka. Słysza- łam wjeżdżającą na parking osiemnastokołową ciężarów- kę, a z sali barowej nawoływanie do ostatniej kolejki. Walczyłam z pokusą zapalenia. Wyciągnęłam się na motelowym łóżku, złożyłam ręce na piersiach i zamknę- łam oczy, ale nie mogłam zasnąć. Znowu się zastanawia- łam, gdzie jest Nicky; może w Los Angeles lub w Meksy- ku, chociaż na Wschodzie nikt nawet nie wiedział, że mnie opuścił. Więc leżałam w ciemności, wspominając, co powiedział mi Irlandczyk Jimmy Doran. Pochodził z Dublina, był mały, żylasty, miał popsute zęby i prowa- dził bar, w którym byłam kelnerką - w Tip Top na starej drodze numer 1. Spotkałam go na parkingu sklepu spożywczego zaraz po tym, gdy Nick dostał propozycję pracy we Frisco. Był szary kwietniowy dzień, ale Jimmy mrużył oczy, jakby oślepiało go słońce, a kiedy mnie ujrzał, podszedł i objął mnie mocno. Śmierdział chester- fieldami i sznapsem. Powiedziałam mu, że wyjeżdżamy do Kalifornii, krainy mlekiem i miodem płynącej. - Właśnie tak gadają o tym kraju tam, w domu, Kath: ,Ameryka. Kraj Mlekiem i Miodem Płynący". Ale nigdy ci nie mówią, że mleko skwaśniało, a miód ukradli. Z pierwszym blaskiem światła rozlewającego się po samochodach na parkingu El Rancho Motel zrezyg- nowałam z próby zaśnięcia i pojechałam bonneville'em wzdłuż wybrzeża autostradą numer 1. Słońce wstawało na wschodzie. Ocean po mojej prawej ręce miał kasztanowatą barwę, a niebo powyżej było srebrne. Na mięsistym, fioletowym przypołudniku, porastającym pobocza drogi, widniały smugi piasku. Kilka samo- chodów, które wyminęłam, miało zapalone reflektory, a w głowie cały czas słyszałam głos zastępcy szeryfa Burdona, ostrzegającego mnie, żebym - póki nie po- rozmawiam z adwokatem i nie wyprostuję swoich spraw - trzymała się z dala od Bisgrove Street, bo mogę zostać uznana za osobę wkraczającą na cudzy teren i aresztowana. To przyśpieszyło mi bicie serca; radio miałam wyłączone i przez dwadzieścia minut jechałam obok publicznych plaż, przez Montara, mias- teczko sklepów dla turystów, do Moss Beach, gdzie zatrzymałam się na stacji benzynowej połączonej z plażowym sklepem i przy stoliku pod oknem wypiłam kawę. Poranek nadal był cichy. Plaża po drugiej stronie szosy była pusta, a ja obserwowałam mewę nurkującą za rybą. Przy kasie z przodu sklepu siedziała stara kobieta. Poszłam do automatu z papierosami, wrzuciłam monety i mocno pociągnęłam za gałkę. Jak im się zdaje, kogo eksmitowali? - pomyślałam. I za co? Za podatki, którymi obciążyli, kurwa, niewłaściwy dom? Dom mojego ojca? Cofnęłam bonneville'a i wzdłuż wody pojechałam na południe. Zapaliłam kolejnego papierosa. Cały czas widziałam twarz Nicka w ten poranek, gdy odszedł; widziałam go w mrocznym pokoju, gdy siedząc na brzegu łóżka, obudził mnie, trącając łokciem. Najpierw pomyślałam, że zaspałam, a on wybiera się do pracy, ale potem zobaczyłam, jak jest wcześnie, poczułam w jego oddechu wszystkie te papierosy i zrozumiałam, że już od dawna nie spał. Poruszyłam się, żeby zapalić lampkę przy łóżku, ale dotknął mojej ręki i prze- szkodził mi. Potem przytrzymał moją dłoń. W mrocz- nym świetle nie widziałam jego oczu. - Co, kochanie? Co? - spytałam. Pomyślałam o jego ojcu lub matce, o telefonie dzwoniącym późno w nocy, którego nie usłyszałam. Ale gdy tylko otworzył usta i powiedział „Kath", wiedziałam, że znowu chodzi o nas, i chciałam usiąść, ale drugą rękę położył mi na piersiach, więc leżałam nieruchomo i czekałam, żeby powiedział to, co zamie- rzał powiedzieć. Ale nigdy nie wykrztusił kolejnego słowa; siedział tam, ze wzrokiem wlepionym w moją twarz i nawet gdy zapytałam go co, o co chodzi, Nick, dalej tylko patrzył, a potem, po kolejnej półminucie niczego, ścisnął mi palce i wyszedł z pokoju, ja zaś wyskoczyłam z łóżka w samym T-shircie i szłam za nim przez cały dom do frontowych drzwi, mówiąc: „Zaczekaj, zaczekaj". Stanęłam i patrzyłam, jak wsia- da do używanej hondy, którą dopiero co kupiliśmy jako drugie auto. Światło dnia wybuchało nad ogród- kiem i drzewami po drugiej stronie drogi. Potem na tylnym siedzeniu auta zauważyłam dwie walizki i gi- tarę basową, i wybiegłam na podjazd, a styczniowe powietrze uderzyło mnie z siłą kija bejsbolowego. Nicky cofał już, więc zabębniłam w okno kierowcy, zawołałam go po imieniu i wołałam go cały czas, gdy on zmieniał biegi na ulicy i zjeżdżał ze wzgórza, nie obejrzawszy się na mnie ani razu, nawet we wstecz- nym lusterku. A K Jadąc, zaczęłam płakać. Słońce oświetlało ocean i piasek lśnił w jego blasku. Gdy wjechałam na parking motelu, była blisko dzie- siąta. Większość samochodów kempingowych z są- siedztwa zniknęła, a jaskrawe światło słońca odbijało się od aut tkwiących na miejscach postojowych. Po wejściu do pokoju zapaliłam następnego papierosa i zadzwoniłam pod numer prawników, który zastępca szeryfa Burdon zapisał mi na odwrocie swojej wizytów- ki. Odpowiedział mi mężczyzna o łagodnym głosie, a ja zaczęłam opowiadać, w jaki sposób zostałam wczo- raj eksmitowana z własnego domu. Prawie się po- płakałam i nienawidziłam się za to. Mężczyzna odparł, że przykro mu słyszeć o moim kłopotliwym położe- niu, ale połączyłam się z Doraźną Społeczną Pomocą Prawną, i wszystko, co muszę zrobić, to przyjść tutaj i wyjaśnić swoją sprawę jednemu z ich adwokatów. Podał mi adres w mieście i życzył powodzenia. Zanim się rozłączyliśmy, zapytałam go, ile to miałoby kosz- tować, a on powiedział, że wszelkie usługi wyceniane są według elastycznych stawek. Rozebrałam się, włożyłam szlafrok i usiadłam na brzegu łóżka. Miałam jakieś osiemset dolców w cze- kach, pięćdziesiąt w gotówce, a w tym miesiącu nale- żało zapłacić składkę ubezpieczeniową za dom. Teraz miałam do opłacenia przechowalnię i tego nowego prawnika, ale w żaden sposób nie mogłam zmusić się do tego, żeby wziąć dupę w troki i zabrać się dzisiaj do sprzątania u moich dwóch klientów. Jednym zajęciem były porządki w domu powyżej zbiornika San An- dreas, a drugim w gabinecie lekarskim w mieście. Zadzwoniłam i przełożyłam obie prace, zostawiając sobie trzy sprzątania na jutro, a potem wzięłam długi prysznic. Wytarłam się w zielony, cienki, motelowy ręcznik, myśląc, jak bardzo takie miejsce może człowieka przy- tłoczyć, chociaż wiedziałam, że nie mam dokąd pójść. Zaczęłam suszyć włosy, które urosły mi poniżej ramion; nie były tak długie od czasu, gdy miałam dziewiętnaście lat i byłam żoną Donniego, przeżywa- łam pierwszą kokainową burzę i spóźniał mi się okres, więc oboje powiedzieliśmy sobie, że jeszcze nie jeste- śmy gotowi, po czym Donnie zawiózł mnie do kliniki w Brooklynie i cała rodzina się o tym dowiedziała. Po prawdzie tata nigdy nie patrzył na mnie przychylnym okiem, ale potem w ogóle przestał to robić, tylko pokazywał mi swój spokojny profil, zwykle ze swego fotela przed telewizorem. A Ma zaczęła spoglądać na mnie w charakterystyczny sposób, skupiając na mnie wzrok ciemnych matowych oczu, jakbym była stwo- rzeniem rodem z jej koszmarów, które pokazuje się jej na jawie, w jej własnym domu, a w ogóle to wyob- rażam sobie, że kim jestem? Przegrzebałam walizkę w poszukiwaniu najmniej wygniecionych ubrań, którymi okazały się nowe dżin- sy i biała bluzka z poziomymi plisami na przodzie. Tuż przed wyjściem wtarłam palcami trochę różu w blade z niewyspania policzki. Oczy miałam zapadnięte, więc podkreśliłam je czarną kredką. Biuro Porad Prawnych mieściło się w Mission Dist- rict w San Francisco. Kilka razy musiałam objechać kwartał domów, zanim ujrzałam szyld w oknie na pierwszym piętrze budynku na rogu 16. i Valencia. Kancelaria znajdowała się nad Cafe Amaro, jedną z tych kafejek New Age, których to miasto jest pełne. Do lunchu zostało jeszcze pół godziny, a wszystkie małe stoliki były zajęte przez mężczyzn i kobiety Zachodniego Wybrzeża, jedzących sałatki taboukeh i miso rozsmarowane na sezamowych krakersach; męż- czyźni szczupli i gładko ogoleni, wielu z kucykami, ale gdy przechodziłam obok, widziałam tylko kobiety bez makijażu, o długich gęstych włosach upiętych z tyłu i zaplecionych; widziałam ich kolorowe T-shirty, biusty małe albo długie i ciężkie, zwisające pod baweł- ną, którą prawdopodobnie kupowały wyłącznie z kata- logów. W uszach, na szyjach i nadgarstkach miały ręcznie robioną biżuterię. Były ubrane w szorty, pros- te spódniczki lub obszerne dżinsy, i żadna nie miała pomalowanego choćby jednego paznokcia, rzęsy czy wargi. Niektóre z tych kobiet podnosiły wzrok, zer- kając na mnie, a potem odwracały spojrzenia, prawdę mówiąc w ogóle nie zainteresowane, a ja znów znalaz- łam się w ogólniaku i szłam korytarzem pełnym dziew- cząt zrzeszonych w klubach i uczestniczących w zor- ganizowanych zajęciach, które mnie, co prawda, nic nie obchodziły, ale mimo to czułam się odrzucona; moja twarz jak maska z papier-mache. Recepcjonista na górze miał taki sam łagodny głos jak mężczyzna, z którym rozmawiałam przez telefon. Nosił dżinsy i jasną, niebieskozieloną jedwabną ko- szulę. Był w moim wieku, trzydzieści pięć lub sześć lat, a kiedy wstał, żeby mnie powitać, uśmiechnął się i powiedział, że na imię ma Gary, po czym wręczył mi formularz do wypełnienia. W poczekalni nie było niko- go więcej. Na ścianach wisiały plakaty zapowiadające marsze ruchów kobiecych, ogłoszenia dotyczące les- bijskich wieczorków poetyckich oraz bojkotów gos- podarstw rolnych i ogrodniczych w stanie. AQ Kiedy już wypełniłam ankietę personalną, łącznie z podaniem dochodów oraz sposobu, w jaki je zarabiam, recepcjonista zaprowadził mnie do narożnego pokoju konferencyjnego, małego, ale pełnego dziennego światła, które wpadało przez wysokie okna wy- chodzące na leżącą poniżej ulicę. Gary zaproponował mi butelkowaną wodę, ziołową herbatę lub kawę. Po- wiedziałam mu, że wypiję całą kawę, jaką ma, i roze- śmiałam się, ale nie było mi do śmiechu; naprawdę czułam się jak stary ilustrowany magazyn, który ktoś znalazł wetknięty pod poduszkę fotela; i wiedziałam, że było to właśnie miejsce, w którym chciałam się znaleźć, gdzieś pod wielką poduszką, spokojnie zwi- nięta i ukryta, by móc bardzo długo spać. Po wyjściu z Biura Porad Prawnych popełniłam błąd: zdrzemnęłam się w motelu. Kiedy się obudziłam, pokój był ciemny, a z pobliża dobiegały odgłosy rozmów i śmiechów. Powietrze pachniało dymem tytoniowym i nie wiedziałam, gdzie jestem. Potem na zewnątrz odpaliła osiemnastokołowa ciężarówka; jej kierowca przegazowywał silnik, aż coś zaczęło metalicznie zgrzytać. Włączyłam lampkę przy łóżku i spojrzałam na zegarek - prawie dziewiąta. Położyłam się i wzięłam głęboki wdech, który sprawił, że zadrżałam, ale nie poddałam się płaczowi. Skoncentrowałam się na brązo- wym zacieku na suficie; słuchałam wczesnego tłumu ludzi pijących tuż obok w barze dla kierowców i wspo- minałam przedostatnią wiosnę, gdy obie nasze rodziny urządziły nam pożegnalne przyjęcie w domu mojego brata we wschodnim Bostonie. Frank wziął wolne popołudnie w swoim przedstawicielstwie sprzedaży samochodów w Revere i nadal miał na sobie szary dwurzędowy garnitur oraz krzykliwy jedwabny krawat. Frank był wysoki i przystojny, czarne włosy miał zaczesane do tyłu przy użyciu pianki. W przyjęciu uczestniczyło ze czterdzieści, pięćdziesiąt osób, tylko krewni i powinowaci, którzy zapełnili wszystkie trzy kondygnacje domu mego brata. To było przyjęcie bez koktajli czy piwa - moja teściowa, matka i ciotki już tego dopilnowały - nie było nawet czerwonego wina do cielęciny, kiełbas i spaghetti. Większość starszych kobiet pozostała w kuchni, gdzie podgrzewały potrawy i bez przerwy pouczały się wzajemnie, jak należy gotować. Wszystkie małe dzieci przebywały na parterze, gdzie był stół do ping-ponga i tarcza do strzałek, a ponieważ to była marcowa sobota, większość wujów i kuzynów zasiadła w rodzinnym salonie, oglądając mecz koszy- kówki na wielkoekranowym telewizorze Franka. Jeden czy dwóch z nich stało z Nickiem na podeście drugiego piętra, chcąc usłyszeć coś na temat nowej pracy mojego męża. Stałam razem z Jeannie w wejściu do kuchni, sącząc kawę przed kolacją i patrząc na Nicka na półpiętrze. Za nim widziałam olbrzymi Mistic Bridge, szare chmury i bostońskie drapacze nieba. Do początku wiosny pozostało kilka dni, ale było na tyle ciepło, że nie nosiłam płaszcza. Mój nowy mąż miał na sobie jaskrawo- żółty kaszmirowy sweter i czarne dżinsy, i palił papiero- sa, strzepując popiół do puszki po coca-coli. Kiwał głową, potakując czemuś, co mówił jeden z jego kuzynów, a ja czułam do niego taką miłość, że oczy natychmiast wypełniły mi się łzami, aż Jeannie położyła mi dłoń na ramieniu i zapytała, co się stało, K? O co chodzi? Później Frank wyprowadził wszystkich z domu na podjazd w stronę lśniącego, czerwonego bonneviłle'a. Od przedniego zderzaka przez dach i do bagażnika biegła szeroka biała wstążka, a do okienka po stronie kierowcy ktoś przykleił taśmą wielki karton, na którym podpisały się obie rodziny, chociaż wiedziałam, że samochód był od Franka, premia za niskie koszty sprzedaży, którą zwykle zatrzymywał dla siebie, ale teraz dał nam. Jeden z wujów nagrywał na wideo, jak wsiadamy do auta, a potem cofamy je, by ruszyć na próbną jazdę. Nie chcieliśmy dużego amerykańskiego samochodu; zamierzaliśmy kupić coś małego. Ale podczas jazdy na zachód włączyliśmy urządzenie do utrzymywania stałej prędkości i przez całą drogę kie- rowaliśmy dwoma palcami. Gdy nie rozmawialiśmy, wyciągaliśmy nogi i puszczaliśmy kasety, póki któreś z nas nie musiało przeczołgać się na tylne siedzenie, by z poduszką i pledem położyć się na kasztanowej tapicerce i spać. Wstałam z motelowego łóżka i w łazience umyłam twarz mydłem i zimną wodą. W ciągu ostatnich ośmiu miesięcy płakałam częściej niż przez całe swoje życie, ale przestałam to robić, ponieważ zdawało mi się, że im więcej płaczę, tym trudniej mi wpływać na bieg swoich spraw czy choćby unikać gówna, które na mnie spadało. Moja nowa prawniczka zupełnie nie mogła pojąć, dlaczego wyrzuciłam całą tę korespondencję z biura podatkowego hrabstwa, nie otwierając jej. Od razu polubiłam tę adwokatkę, pewnie dlatego, że nie miała butów, tylko nosiła okrągłe okulary, białą bluzkę i szare spodnie opadające na bose stopy. Nalała sobie kubek kawy. a potem usiadła w fotelu z dala ode mnie, z notesem prawniczym i ołówkiem. Poprosiła, żebym opowiedziała jej o wszystkim, co zrobiłam, łącznie z tym, że byłam wcześniej w urzędzie podatkowym w Redwood City i podpisałam oświadczenie, stwierdzające, że nigdy nie prowa- dziliśmy w domu żadnej firmy, więc skąd podatek obrotowy w wysokości pięciuset trzydziestu dolarów? - Pięćset dolarów? Za to eksmitowali panią z domu? - Zgadza się. Zapaliłam papierosa, ubawiona, że moja prawniczka wzdrygnęła się na ten widok. Zapytała, gdzie zatrzy- maliśmy się z mężem, a ja wbiłam wzrok w stolik i w robaka tlącego się papierosa. - Nie ma go już na obrazku. - Sięgnęłam do popiel niczki z muszli morskiej. - Zameldowałam się w mote lu w San Bruno. Zawahała się na chwilę i zacisnęła wargi w prostą kreskę, jakby przykro było jej to słyszeć. Potem zadała mi mnóstwo pytań na temat odziedziczonej posiadłości. Czy nieruchomość została zapisana w testamencie ojca? Czy była całkowicie spłacona? Jaki bank? Czy ma pani kopię oświadczenia podpisanego w biurze podatkowym hrabstwa? To interesowało ją bardziej niż cokolwiek innego, i powiedziałam, że mogę dla niej znaleźć odpis, chociaż nie miałam pojęcia, gdzie by mógł być. Po zadaniu tych wszystkich pytań wstała, zdjęła okulary i uśmiechnęła się. - Pierwsza rzecz, jaką musimy zrobić, to powstrzy mać ich przed sprzedażą domu. Potem wszystko od kręcimy. Zapłacą także za pani motel. Przejrzała wypełniony przeze mnie formularz, żeby upewnić się, że ma numer mojego pokoju, potem uścisnęła mi rękę i powiedziała, żebym się nie martwiła i zadzwoniła do niej następnego dnia późnym popołudniem. Włączyłam telewizor i usiadłam w nogach łóżka, ale nadal był tylko dźwięk, reklamówka dietetycznego napoju. Słyszałam śmiejącą się na parkingu kobietę i zastanawiałam się, czy ten przystanek dla ciężarówek był jak te na Wschodzie: zimne piwo, muzyka na żywo w barze, gorące steki i jajka na kolację, kurwy do pokoi na górze. Siedziałam tam i słuchałam zaczynającego się programu telewizyjnego o gliniarzach, prokuratorach okręgowych i ulicach Nowego Jorku. Zza okna dochodził brzęczący rytm grającego tuż obok kolejnego zespołu country, i po raz czterdziesty od ostatniego stycznia spojrzałam na telefon, starając się nie zadzwonić do kogoś w domu. Przez długi czas moja matka telefonowała w każde niedzielne popołudnie, mówiąc o różnych sprawach, ale tak naprawdę pragnąc dowiedzieć się, jak nam idzie. Przez kilka pierwszych niedziel po odejściu Nicka, kiedy odbierałam telefon i słyszałam jej głos, musiałam zasłaniać ręką usta, żeby powstrzymać się od płaczu. Ale potem zaczęłam kłamać, jak dobrze radzi sobie w nowej pracy. Powiedziałam jej, że jego biuro znajduje się na szesnastym piętrze odpornego na trzęsienia ziemi budynku z widokiem na San Fran- cisco, że zarabia przyzwoite pieniądze i prawdopodob- nie niebawem awansuje. To miała być prawda. Czasami chciała z nim rozmawiać, a ja mówiłam, że uciął sobie drzemkę i nie chcę go budzić albo że pracuje (nigdy się jej to nie podobało, nie w niedzielę), albo że gra w kosza z facetami z biura. To zdawało się sprawiać jej największą przyjemność - że Nick zawie- rał przyjaźnie i robił coś zdrowego. - A co z tobą, K? Też masz nowych znajomych? - Taaa - odpowiadałam. - Spiknęłam się z paroma żonami i robimy zakupy, i wiesz, takie rzeczy. - Na jej końcu przewodu zapadało milczenie. - I jest jedna dziewczyna, Mam. W moim wieku i z lekką nadwagą. Mieszka w pobliżu i wieczorem biegamy razem cztery razy w tygodniu. To pomagało - kłamstwa o zawieraniu przyjaźni i dbaniu o siebie. Jak tylko czuła się usatysfakcjonowana moimi wiadomościami, przechodziła do Franka i moich nowych bratanków, ich domu, jej rzednących włosów, hazardowej wycieczki do Atlantic City, którą planowały jej dwie siostry. Ale w tle tych wszystkich rozmów kryło się jedno pytanie, którego nigdy nie zadała: uczestniczysz tam w zajęciach grup terapeu- tycznych, K? I to było jedyne kłamstwo, na które nie mogłabym się zdobyć. Więc zamiast tego kończyła rozmowę, zadając mi inne istotne pytanie, tkwiące w niej jak zadra, które w taktowny sposób mogła wydusić z siebie tylko spodziewając się, że w końcu usłyszy właściwą odpowiedź: - A kiedy wy zamierzacie mieć dzieci, K? I przynajmniej raz w trakcie naszych rozmów mog- łam powiedzieć prawdę: - Jak tylko zdołam przekonać Nicka, Mam. Co rzeczywiście było prawdą, gdy Nick jeszcze mieszkał ze mną. Gdy jednak mówiłam to długo po odejściu męża, mój głos brzmiał głucho. Zaledwie trzy lata temu byliśmy w trakcie drugiego tygodnia terapii. Mieliśmy ten sam podwójny problem - koka i alkohol - ale dzień wcześniej w grupie Nick przyznał się do trzeciego: porno. Wielu z nas nie potrafiło uznać tego za prawdziwe uzależnienie, ale Lany kazał nam się uciszyć i „słuchać" Nicka. Dla mnie nie było to trudne, ponieważ nawet wtedy, gdy organizm Nicka nadal wychodził z dziesięciodniowego ciągu ścieżek koki, piwa i Southern Comfort, ciągu, który zaprowadził go na pogotowie, a potem do uczest- nictwa w programie odwykowym, gdzie zawsze drżały mu palce, gdy palił, nie mogłam na niego nie patrzeć - w te zimne niebieskie oczy, na jego gęste czarne włosy i bladą twarz ze śladami pryszczy na policzkach. Ręce i nogi miał chude, a jego brzuch uwydatniał się bardziej, gdy Nick siedział, ale wszystko, czego od samego początku pragnęłam, to czuć całe swoje spustoszone ciało na ciele Nicka Lazaro. Gdy mówił, podobało mi się to, bo niski i głęboki głos Nicka kontrastował z jego chłopięcym wyglądem, a także dlatego, że mówił dobrze, jakby był wykształ- cony lub przeczytał dużo książek. Powiedział, że to było jeszcze gorsze, gdy usiłował pozostać trzeźwy i zamiast pić lub zażywać kokę oglądał filmy dla dorosłych. Czasami nawet dzwonił do pracy, mówiąc, że jest chory, wypożyczał pół tuzina ostrych filmów i oglądał je całymi godzinami. - Godzinami? - spytałam i zaczęłam się śmiać, cho- ciaż czułam mocne obrzydzenie. Lany obciął mnie, mówiąc, jak bardzo „niewłaściwe" są w Grupie takie uwagi. Spojrzałam na Nicka. Sie- dział wpatrzony w swój palący się papieros, jakby ta rozmowa w ogóle go nie dotyczyła. Potem zerknął na mnie ciemnymi, lekko błyszczącymi oczami, a mnie zapłonęły policzki i musiałam odwrócić wzrok. W dzień odwiedzin, kiedy czekałam na brata i jego żonę, uporczywie patrzyłam na Nicka, siedzącego na drugim końcu pokoju na wprost jego rodziców, którzy przypominali mi o moich własnych, chociaż tata nie żył, a Ma nie mogła znieść mojego widoku. Czasami Nick zerkał w moją stronę, a ja odwracałam wzrok. Otaczały nas odwiedzające rodziny, siedzące na plas- tikowych krzesłach wokół składanych stołów; niektó- rzy z gości twardo patrzyli sobie w oczy, inni głośno opowiadali anegdoty i dowcipy, jakby doznawali ulgi we wszystkim, co do tego doprowadziło; helowy balon „Miejcie Się Dobrze" polatywał nad nimi we mgle dymu tytoniowego. Ale byłam wdzięczna już za samo to, że tam siedzia- łam. W ciągu tych dwóch tygodni, które spędziłam uczestnicząc w programie, śluzówka nosa przestała mi krwawić, nie piłam nic mocniejszego od kawy, a jedy- nym obcym, przy którym się budziłam, byłam ja sama. Więcej - przestałam chcieć tego, czego pragnęłam co pewien czas, odkąd skończyłam piętnaście lat - Śmierci, która by przyszła i zabrała mnie tak, jak wiatr odrywa od gałęzi suchy liść. ' - W piątek bardzo wcześnie rano, kiedy śpię na dywanie w pobliżu otwartych rozsuwanych drzwi, syn dotyka mego ramienia i budzi mnie na szklankę gorącej herbaty i cztery kostki cukru. Na zewnątrz, w drzewach poniżej nas, krzyczą ptaki, ale niebo jest szare, a przenikające przez zasłonę powietrze zimne. - Bawbaw-jahn. Man goh khordam. Przepraszam. Mój syn jest już ubrany w szorty i T-shirt, włosy ma suche, ale uczesane. Siadam, biorę herbatę i piję ją bez cukru. Patrzę przez drzwi na mały betonowy balkon i słyszę, że mój Esmail siada obok mnie na dywanie. - Wiem, że bardzo ciężko pracujesz, Bawbaw. We wszystkie dni i prawie we wszystkie noce w ty godniu. Patrzę na swego syna, w jego brązowe oczy, które u kobiety byłyby piękne, w farsi dziękuję mu za jego przeprosiny i za herbatę i mówię mu, że musi zacząć przygotowywać swój pokój do przeprowadzki. Dzisiaj nasza ekipa autostradowych śmieciowych żołnierzy pracuje przy zmierzających na południe pa- sach szosy numer 101 w miejscu, w którym droga przebiega obok wysokich, wiecznie zielonych drzew Ośrodka Wypoczynkowego Golden Gate. Cały dzień noszę swój nowy niebieski kapelusz, ale, oczywiście, poranna mgła wcale się nie podnosi i żałuję, że nie wziąłem cienkiego swetra. Podczas przerwy na lunch jem szybko obok Trana, a potem podnoszę się, żeby porozmawiać z Torezem, który siedzi za kółkiem swo- jej ciężarówki, drzwi ma bardzo szeroko otwarte i stu- diuje w gazecie jedną z tych dziwacznych panoramicz- nych krzyżówek. Tkwię tam przez chwilę, aż zauważam, że stoję na baczność. Nakazuję sobie roz- luźnić ramiona i mówię: - Od jutra nie będę już tutaj dłużej pracował, panie Torez. Kończy wpisywać słowo ołówkiem, podnosi wzrok i mówi: - Zawiadomiłeś biuro, pułkowniku? -Nie. - Więc po co mówisz to mnie, facet? - Patrzy na gazetę. - Znasz inne słowo na „huragan"? Wracam do Trana i swojej herbaty; chcę powiedzieć Wietnamczykowi do widzenia, ale kiedy wskazuję na swoją klatkę piersiową, a potem na drogę, uśmiecha się i kiwa głową, jakbym mu opowiedział bardzo starą i bardzo zabawną anegdotę. A teraz jest wieczór, a ja jestem w sklepie ogólnym, mam ciężkie nogi i oczy zaczynają mi łzawić ze zmę- czenia, ale wypełnia mnie radość, bo odpracowuję swoją ostatnią zmianę. Rico, pracujący ze mną młody człowiek, zawsze był opętany przez zwyczaj żucia gu- my, co w inne wieczory bardzo mi przeszkadzało - ten obrzydliwy dźwięk, jaki to wywołuje - ale dziś wieczo- rem mam to gdzieś; żaden z drażniących czynników nie ma nade mną władzy: ani jaskrawe jarzeniowe światło nad półkami z paczkowanym i puszkowanym jedzeniem po zawyżonych cenach; ani studenci uni- wersytetu, którzy z głupimi uśmieszkami po wypiciu zbyt dużej ilości piwa przychodzą kupić czekoladowe batoniki i papierosy; ani nawet ludzie, którzy wręczają mi paliwowe karty kredytowe, w związku z czym muszę użyć nieporęcznej maszyny stojącej pod stela- żem z kolorowymi magazynami; ani nawet tamte ka- seefi sprośne pisma z nagimi kobietami na okładkach, którymi zawsze pogardzałem, kiedy musiałem dotknąć ich czy je sprzedać - nawet to nie denerwuje mnie tak, jak bywało wiele razy wcześniej. Tyle wiem o ciężkich chwilach w życiu: zawsze jest czas, żeby się zaczęły, i czas na ich koniec; a człowiek, który to wie, musi dziękować Bogu za każdy dzień, który przecierpiał, bo zawsze przybliża go to o ten jeden dzień do słońca, do prawdziwego słońca. Ale podczas wielu nocy następujących po wielu dłu- gich dniach w Ameryce nie pamiętałem o Bogu i myś- lałem wyłącznie o swoich kłopotach, o zajęciach, do których wykonywania zostałem tutaj zmuszony, o za- jęciach, których w moim dawnym życiu nie wyzna- czyłbym nawet podległemu sobie żołnierzowi. Tutaj pracowałem przy puszkowaniu pomidorów, w auto- myjni, magazynie meblowym, na parkingu, na dwóch stacjach paliwowych, a w końcu w wydziale autostrad i w tym sklepie ogólnym. Tak, zarobiłem dosyć, by spowolnić ubytek naszej gotówki, ale realizując każdy czek, czułem się tak, jakby mi ubyła jedna kość czy mięsień na grzbiecie spośród tych, których człowiek potrzebuje, żeby stać prosto. Mój młody kolega i ja zamykamy sklep punktualnie o pierwszej w nocy. Wieczorne przychody chowamy w małym sejfie na zapleczu i zanim wyjmiemy z szuf- ladki na monety kasy sklepowej nasze czeki z zarob- kiem, zostawiamy formularz rozliczeniowy dla dżen- telmena z dziennej zmiany. Zamykamy drzwi i pod lampami oświetlającymi pompy z paliwem idziemy do naszych pojazdów; do młodego człowieka mówię tyl- ko: „Dobranoc, Rico", nic więcej, i kiedy jadę swoim buickiem regalem pod ulicznymi latarniami San Pab-lo Avenue tak wcześnie rano, czuję swoje ciało jak przyszyte zmęczeniem do fotela, ale kłaniam się pięć razy ku wschodowi i dziękuję Bogu, a usta zaczynają mi drżeć, bo jeszcze raz nagrodził mnie wolnością i pozwolił odzyskać godność, której już nie miałem nadziei odzyskać. ? - ? Jak dotąd piątek był najlepszym i najgorszym dniem. Najlepszym, bo cały porządnie przepracowałam, sprzątając przypadającą na ten dzień rezydencję, plus dom nad zbiornikiem i gabinet pediatryczny, które wczoraj pominęłam. Od plaż napierały zwały mgły, która innego dnia zepchnęłaby mnie poza krawędź, zasnuwając w taki sposób miasto, ale w piątek po prostu nie zwracałam na to uwagi i sprzątałam z większą energią, niż mogłam z siebie wydobyć od dłuższego czasu. Moi klienci zostawiali mi klucz w skrzynce na listy lub pod kamieniem na trawniku, co oznaczało, że nie ma nikogo poza psem czy kotem i mogę sama pracować szybko, żując gumę i słuchając walkmana, którego przypięłam do szortów; przeważnie słucham starych taśm Nicka, głośnego, szybkiego rocka, który pomaga mi ruszać się w dobrym tempie i nie pozwala zbyt dużo myśleć. Obudziwszy się w piątek wcześnie rano w El Rancho postanowiłam, że przestanę wałkować swój problem, a zamiast tego skoncentruję się na jego rozwiązaniu. Musiałam to rozważyć z Connie Walsh. Była moją prawniczką. Zanim się ubrałam, przekonałam samą siebie, że pod koniec dnia usłyszałam coś pozytywnego na temat odzyskania domu. Zamiast więc zarezerwować sobie pokój na weekend, poszłam do recepcji i zapłaciłam kolejnych trzydzieści jeden dolarów tylko za piątkową noc. Wróciłam do motelu, jeszcze zanim na szosach roz- palił się weekendowy ruch końca pracy. W ramionach, nogach i lędźwiach czułam zmęczenie, a pot trzy razy obsechł mi na skórze, ale zanim wzięłam prysznic, zadzwoniłam do Biura Porad Prawnych i Gary prawie pięć minut trzymał mnie na linii, zanim zgłosiła się Connie Walsh. - Przykro mi, Kathy, ale najwyraźniej hrabstwo sprzedało twój dom. Stałam nieruchomo i płytko oddychałam. - Co? Jak? - Datę licytacji ustalono całe miesiące temu, Kathy; to było w poczcie, którą wyrzucałaś. Wyobraziłam sobie okrągłą twarz matki, jej ciemne oczy i matowe spojrzenie. Słyszałam głos mego brata Franka, który powiedział mnie i Nickowi, że jeśli o niego chodzi, dom jest nasz; może będzie chciał swojej połowy za dwadzieścia lat, ale, hej, K, Kiedyś, Pewnego Dnia, zgoda? Poczułam napływające do oczu łzy i skręcił mi się żołądek. - To skurwysyny. - Możesz mi to dać w poniedziałek rano, Kathy? - Co? - Twoją kopię oświadczenia podatkowego. Mam na- dzieję, że do tego czasu zdobędę ich dokumenty i bę- dziemy mogły zacząć od tego miejsca, dobra? Connie Walsh milczała na drugim końcu przewodu. Wytarłam nos i zapytałam, co zamierza zrobić. - To, co właśnie powiedziałam, Kathy. Zażądamy unieważnienia sprzedaży albo wytoczymy hrabstwu proces sądowy. Powiedziała, żebym nie martwiła się zbytnio, a po- tem przypomniała mi, że mam dostarczyć jej doku- menty do poniedziałku rano. Pierwszą część nocy spędziłam w metalowym kon- tenerze po drugiej stronie ulicy, szukając podpisanego oświadczenia podatkowego. Ale było już zbyt ciemno, żeby cokolwiek widzieć, a ja nie miałam latarki, więc pojechałam na drugą stronę szosy do sklepu ogólnego, by ją kupić. Na ulicach leżała mgła, a powietrze było wilgotne i zbyt chłodne, żeby nosić szorty. Wróciłam do kontenera, znalazłam starą bluzę od dresu Nicka i wciągnęłam ją na siebie. Była czarno-biała i ozdabiała ją nazwa zespołu, w którym Nick lata temu grał na basie. Bluza była wyprana, więc nie pachniała nim, ale ja nadal go widziałam, jak leży w niej na kanapie, czytając książkę w miękkiej oprawie przy włączonym telewizorze lub radiu, a czasami przy obu odbiornikach na chodzie. Zawsze czytał w ten sposób. Po ponad godzinie grzebania w pudłach i torbach, z karkiem sztywnym od trzymania latarki pomiędzy brodą a ramieniem, żebym mogła posługiwać się obie- ma rękami, prawie się poddałam, gdy przypomniałam sobie o kufrze. Ściągnęłam z niego dwie torby pełne śmieci, a potem podniosłam ciężkie drewniane wieko. Wewnątrz były rzeczy, na które nawet nie spojrzałam od przeprowadzki na Zachód: stare ubrania i buty, ręczniki i koce, tuzin albumów rockowych z czasów ogólniaka - głównie Rolling Stonesów i Allman Bro- thers - ale żadnych dokumentów. - Jest tam ktoś? Krzyknęłam, okręciłam się wokół własnej osi i upu- ściłam latarkę. Jakiś mężczyzna podniósł ją i skierował światło na swoją twarz. Była pokryta cieniami, więc się cofnęłam, ale zaraz poznałam nierówne wąsy. Zastępca szeryfa Burdon uśmiechnął się, podał mi latarkę, a ja wzięłam głęboki oddech, po czym wypuściłam powietrze. - Cholera, nie rób tak nigdy więcej. - Przepraszam, nie chciałem pani przestraszyć. - Ale przestraszyłeś. Włożyłam zdjęcia z powrotem do kufra, wyszłam z kontenera i zamknęłam go na kłódkę, łokciem przy- ciskając latarkę do żeber. Serce nadal biło mi mocno. Teraz było już całkiem ciemno. Mgła unosiła się nad parkingiem i ulicą. W świetle lamp bezpieczeństwa widziałam, że Lester Burdon ma na sobie dżinsy, sportowe buty i wiatrówkę. - Skontaktowała się pani z Biurem Porad Prawnych? - Taaa, dzięki. Zgasiłam latarkę i ruszyłam przez parking. Było mi zimno w gołe nogi, sutki stwardniały mi pod koszulą i nie wiedziałam, co czuję, z powodu tego, że on był obok. - Robi pan za tajniaka czy co? - Słucham? - Spojrzał na swoje tenisówki. - Och, nie, mam wolne. Tylko... przejeżdżałem tędy. Po- myślałem, że sprawdzę, co u pani, zobaczę, jak się pani miewa. Jego głos brzmiał tak jak, tak jakby mu naprawdę o to chodziło, i wydawał się nawet łagodniejszy niż dzień wcześniej, kiedy Burdon przyprowadził ludzi, którzy wykopali mnie z mojego domu. Kiedy dotarliśmy do jego samochodu, toyoty kombi ustawionej na skraju parkingu w pobliżu siatkowego ogrodzenia, miałam pewną nadzieję, że będzie coś do mnie mówił; Connie Walsh była pierwszą osobą, z którą po ponad ośmiu miesiącach odbyłam prawdziwą rozmowę, a i tak było to bardziej przesłuchanie niż wymiana myśli. Prag- nęłam rozmowy, nawet stojąc we mgle z zastępcą szeryfa. Patrzył na drugą stronę drogi, na wszystkie te ciągniki siodłowe, stojące obok motelu za barem i sta- cją paliw dla ciężarówek. Zza ściany knajpy słyszałam bęben basowy zespołu country i samochody jadące wiaduktem nad szosą wzdłuż szeregu domów. Burdon spojrzał na mnie, twarz miał mroczną. - Mogę pani postawić kawę, albo coś? - Byłoby miło. Powiedziałam mu, że najpierw muszę włożyć coś cieplejszego. Czekał w samochodzie na parkingu mo- telu, a ja przebrałam się w to samo, co miałam na sobie podczas wizyty w Biurze Porad Prawnych. Wtarłam pod pachy dezodorant i przeciągnęłam kredką po dolnych powiekach. Zgodziliśmy się, że bar dla kierowców będzie zbyt głośny, więc zajechaliśmy do Carl Jr.'s, milę od szosy, na obrzeżach San Bruno. Lokal był jasno oświetlony, pachniał smażonymi kurczakami i ziemniakami. Nic nie jadłam i miałam pusty żołądek, ale nie chciałam zamówić żadnej potrawy, żeby za żadne skarby nie zamienić propozycji wspólnego wypicia kawy w coś więcej. Usiedliśmy przy stole pod oknem. Zastępca Burdon zdiął kurtkę, pod którą miał pasiastą golfo- wą koszulę. Ramiona miał opalone i złoto ślubnej obrączki odcinało się jaskrawo od skóry. Wąsy miał wygięte w dół jak wczoraj, a ciemne oczy nieco łzawe. Niewątpliwie miałam przed sobą najpoważniejszego mężczyznę, jakiego kiedykolwiek spotkałam. Zjawiła się nasza kawa. Do swojej dodałam słodkiej śmietanki, ale on pił czarną, wpatrzony we mnie. Podczas jazdy zapytał mnie, czy w Biurze Porad Praw- nych mają już dla mnie prawnika, a ja mu powiedziałam, że taaa, a potem przekazałam nowiny od Connie Walsh o tym, że hrabstwo zlicytowało już mój dom. Teraz on opuścił wzrok na blat stolika i potrząsnął głową. - Rany, nie żartują, co? - Ale nie jest trudno unieważniać takie sprawy, co? To plan mojej prawniczki. Poczułam się wstrząśnięta jego reakcją. Podniosłam kubek kawy, ale zaraz go odstawiłam; bolał mnie trochę brzuch. Zapaliłam papierosa i kącikiem ust wydmuchnęłam dym. - Naprawdę niewiele wiem na ten temat, pani Lazaro. - Kathy. Panieńskie nazwisko Nicolo. - Pasuje do ciebie. Jego wzrok zatrzymał się na mnie przez sekundę, a potem Burdon zerknął za okno. Miałam ochotę go zapytać, czy ma dzieci; chciałam to wiedzieć, ale nie zapytałam, tylko zaciągnęłam się papierosem. - W każdym razie nigdy nie powinniśmy byli zostać oskarżeni o niezapłacenie podatków, a poza tym jestem właścicielką tylko połowy domu. Moja prawniczka wydaje się godna zaufania, więc staram się nie gadać o negatywach. - Reszta należy do twojego męża? - Brata. Jeszcze nic o tym nie wie. Nikt nie wie. Podeszła kelnerka i dolała nam kawy. Lester Burdon uśmiechnął się do niej, ale smutno, pomyślałam, jakby wiedział o niej coś niedobrego. Gdy zauważył, że mu się przyglądam, zmienił wyraz twarzy i siorbnął kawę. - Ma pan dzieci, panie Burdon? - Dwoje. Odstawił filiżankę i oparł łokcie na stole. Jego oczy znów wpatrywały się w moje, ale tym razem nie od- wrócił wzroku i ja też tego nie zrobiłam. Nie byłam przyzwyczajona, by przyglądano mi się tak badawczo, by mnie oglądano. - Mąż zostawił mnie osiem miesięcy temu. O tym też nikt nie wie, tam, w domu. - Zawsze masz tyle sekretów? - Tylko wtedy, gdy muszę. Nie spuszczał ze mnie brązowych oczu, a ja spoj- rzałam w bok i zdusiłam papierosa. - Rozumiem. - Czyżby? - Myślę, że tak. - Skinął głową tylko raz, tak jak to robią gliniarze. Powrotna jazda do hotelu trwała krótko i była dziw- na. Żadne z nas nic nie mówiło, a mgła nadal płynęła wolno ulicami. Lampy nad dystrybutorami z olejem napędowym na parkingu ciężarówek wyglądały, jakby na brzegach były pokryte rosą, tak jak i neonowa niebiesko-czerwona reklama piwa w oknie baru i wyso- kie żółte litery El Rancho Motel nad recepcją po drugiej stronie parkingu, przyćmione i nieco rozmazane. Burdon wjechał na parking, a ja oparłam dłoń na klamce. - Chcę wrócić do własnego domu, ale musiałabym stłuc szybę w oknie, żeby dostać się do środka. Dotknął mojego kolana czterema palcami i równie szybko je podniósł, ale pozostawiły na mojej nodze ciepło, które rozluźniło coś we mnie aż po diafragmę. - Nie masz nic przeciwko temu, żebym udzielił ci zawodowej rady? - Chyba nie. - Nie rób głupstw i załatwiaj wszystko przez praw- niczkę, Kathy. Gdybym był na twoim miejscu, nawet nie pojechałbym tam, póki z powrotem nie miałbym kluczy w ręku. Jego oczy znów stały się ciemne i ponure, a ja nie chciałam wysiąść z jego samochodu, ale nie chciałam także zostać. - Dzięki za odwiedziny. Zwrócił ku mnie przystojną twarzą z opadającymi wąsami, a ja wysiadłam i zamknęłam drzwi; stałam i patrzyłam, jak jego małe kombi skręca w ulicę i tylne światła momentalnie znikają. W sobotę i w niedzielę wszystkie miasta wybrzeża spowijała mgła. Weekend spędziłam w pokoju, paląc, czytając czasopisma i oglądając telewizję na moim własnym kolorowym odbiorniku, który przyniosłam z kontenera magazynowego. Kiedy zgłodniałam, po- szłam do fast foodu. W niedzielę późno w nocy przeje- chałam pod drogą szybkiego ruchu, żeby kupić papiero- sy i snickersa, a kiedy wróciłam, zdawało mi się, że widzę samochód Lestera Burdona, jak odjeżdża od krawężnika po drugiej stronie ulicy; mały zagraniczny silnik z wysiłkiem przystosowywał się do zmiany biegów. Patrzę na Nadi ponad pizzą, którą jemy na podłodze naszego nowego domu. Nadereh ma na sobie modny dres w kolorze róż. Nie położyła kosmetyków na twa- rzy i pod oczami ma cienie. Esmail pracował ciężko przez cały weekend i sięga po piąty kawałek pizzy, zanim jeszcze skończył żuć poprzedni. Ale Nadereh nie oddaje mi spojrzenia. Od czasu, gdy krzyczałem i rozbiłem jej magnetofon kasetowy, ciskając nim w sypialni naszego pooldar apartamentu, odzywa się do mnie bardzo rzadko, w farsi lub po angielsku. Kończymy posiłek, a ja daję synowi pozwolenie opusz- czenia sofreh i udania się do jego pokoju. Nadi podnosi się i przygotowuje samowar. Tragarze skończyli swoją robotę wczoraj przed zmierzchem, a moja żona pracowała do północy, za- prowadzając porządek w jej nowym pokoju, najwięk- szym, z dwoma dużymi oknami wychodzącymi na ogród z tyłu domu. Pokoje mój i Esmaila są mniejsze i od strony frontowego trawnika, ulicy i lesistego terenu za nią; jako rodzina będziemy dzielić ze sobą łazienkę. Chociaż nie odzywała się do mnie, cieszyło mnie, że słyszałem Nadi mówiącą po angielsku do wielkich mężczyzn od przeprowadzek, pouczającą ich: proszę być przemyślni i proszę pracować wolno i unikać zniszczenia bardzo doskonałych mebli, dziękuję panom. Kładę się z powrotem na dywanie i opieram na łokciu, ale za barowym kontuarem i stołkami nie mogę już dostrzec żony w aneksie kuchennym. To jest coś bardzo zachodniego, fragment saloonu w prywatnym domu, i gdybym nie zamierzał sprzedać bungalowu Amerykanom, usunąłbym to. Z pokoju Es-maila dobiega śmiech z telewizora. Wczoraj syn był podniecony odkryciem, że na tym wzgórzu ma tyle samo programów na ekranie jak w pooldar aparta- mencie, a dzisiaj, kiedy już urządził sobie pokój, przez dwie godziny jeździł bez przerwy na swojej desce po długim spadku Bisgrove Street, a miniaturowe kółka hałasowały na drodze niczym lecący bardzo daleko w chmurach F-16. Nadi stawia przy moich stopach herbatę i cukier, szybko zabiera pusty pojemnik po pizzy i wraca do kuchni, którą przez całe popołudnie doprowadzała do porządku. Na sofie leżą nierozpakowane pudła, lampy, złożone zasłony i koce. Zostawia ten pokój na koniec, co jest dobre, bo wiem, że jest tu dosyć pracy, by zajęło ją to co najmniej przez pierwszy tydzień. Jutro, far- doh, nabędę dla niej nowy magnetofon kasetowy, a na- wet jedną czy dwie taśmy, może Googosh, tej zeebah perskiej pieśniarki, która jest mniej sentymentalna niż Daryoosh. Wstaję, wynoszę herbatę przez frontowe drzwi i idę boso po trawie. Źdźbła są długie, co najmniej dwucen- tymetrowe, i gdy obchodzę dom z boku, notuję w pa- mięci, żeby kupić także kosiarkę do trawy - jakąś używaną, nic ekstrawaganckiego. Niebo straciło więk- szość swego światła i moi nowi sąsiedzi zapalają w do- mach lampy. Rozczarowałem się, że jak weekend długi nie było tutaj słońca, tylko ta dziwna, zimna mgła, ale jestem wdzięczny za wysoki żywopłot okalający nasz mały bungalow i podoba mi się zapach, którym sosny nasycają powietrze. Przez kuchenne okno ledwie widzę moją pracującą Nadi, bo nie zapaliła światła. Jutro zaczynam nową pracę, tę kupującego i sprzedającego. Poświęcę jej najlepsze godziny dnia, niczym urzędowej posadzie, i już wiem, co muszę zrobić ze swoim pokojem - ustawić odpowiednie biurko, fotel i telefon, i może także maszynę do pisania. Ale najpierw muszę zostać sprzedawcą; dzięki nabywcy bardzo szybko muszę podwoić zainwestowane pieniądze. I, oczywiście, wszystko trzeba przeprowadzić subtelniej niż cokolwiek innego. Nie mogę za szybko pchać Nadi zbyt daleko i prosić jej, by zaraz znów się spakowała i przeprowadziła. Może powinienem odczekać miesiąc czy dwa, żeby zadomowiła się tutaj, z dala od całego tego kłamliwego i udawanego życia panującego w naszym pooldar wysokościowcu. Ale czy nakłanianie jej do ponownej przeprowadzki nie będzie trudniejsze, kiedy już za przyzwoitą cenę sprzedam dom na wolnym rynku? Wtedy jednak będę mógł pokazać jej osiemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów w garści - okazję do nabycia na licytacji kolejnej nieruchomości w celu sprzedania jej z zyskiem lub nawet do natychmiastowego rozpoczęcia jakiegoś in- teresu. Spojrzałem na pochyłość dachu nad głową, na cał- kiem pociemniałe niebo, i postanowiłem zatelefono- wać także do najara, cieśli, żeby podał cenę za zbudo- wanie wdowiej platformy. Będę mógł mówić o tym bungalowie jako o Posiadłości z Widokiem na Ocean, a zanim sprzedam dom, moja żona i ja możemy siadywać tam we wczesne wieczory, wysoko na domu i na wzgórzu, by patrzeć na morze i niebo. Najar jest uprzejmym młodym człowiekiem, nie całkiem trzydziestoletnim, i podał mi cenę tysiąca stu dolarów za zbudowanie wdowiej platformy. Nie bę- dziemy mogli wejść na nią z wnętrza domu; aby wspiąć się na dach, trzeba będzie wyjść na zewnątrz do nowych schodów przed kuchennym oknem. Nie ma innej dostępnej metody wzniesienia tej konstrukcji, zapewnia mnie najar, więc przystaję na ten kom- promis, ale nie informuję Nadereh o tym oknie. Dziś rano, w poniedziałek, podczas gdy mój syn jedzie na deskorolce w dół Bisgrove Street, by w słoń- cu przyjrzeć się miasteczku Corona, spędzam czas w swoim nowym pokoju, urządzając go jak biuro. Gdy tylko uwalniam biurko od wszystkich niepotrzebnych papierów i pudełek, natychmiast zaczynam pisać ogło- szenie o sprzedaży tego domu. Studiuję język użyty w innych ogłoszeniach działu nieruchomości w miej- scowej gazecie i stosuję taki sam w moim ogłoszeniu, chociaż nie czuję się na tyle kompetentny, by podać cenę. Bardzo wiele z oferowanych do sprzedaży do- mów nie wygląda ani na większe, ani na lepiej utrzy- mane od tego bungalowu, i także stoją „w spokojnych okolicach", ale ceny za nie znacznie przekraczają sto siedemdziesiąt tysięcy dolarów. Zaczynają mi drżeć palce; po raz kolejny zdumiewam się niską ceną, jaką zapłaciłem za dom, i wyobrażam sobie, że gdybym mógł sprzedać go choćby za sto pięćdziesiąt, potroił- bym swoją inwestycję. Za drzwiami i dalej w głębi korytarza Nadi zajmuje się salonem. Od czasu do czasu słyszę jej głos, gdy mówi sama do siebie. Zawsze miała taki zwyczaj, i jestem zadowolony słysząc to, bo wiem, że dzieje się tak tylko wtedy, gdy żona jest czymś głęboko pochłonięta. Dzisiaj wstała z łóżka wcześnie rano, razem z synem i ze mną. Przygotowała nam tosty i herbatę; kiedy mi ją nalała, podziękowałem, a ona powiedziała: - Habeshmeekonam, Behrani. Co jest właściwą odpowiedzią, chociaż nigdy nie dbałem o to, czy zwracając się do mnie, używa nazwis- ka mojej rodziny. Kiedy byliśmy młodsi, nazywała mnie Massoud-joon lub, często, Mass. Ale teraz, od wielu lat - jestem całkowicie pewny, że od czasu rewolucji - moja Nadi nazywa mnie Behrani. Pewnego wieczoru w naszym wielkim mieszkaniu w Paryżu, na prawym brzegu tej brudnej, ale pięknej Sekwany, Nadi odbyła długą rozmowę telefoniczną z jedną ze swoich sióstr w Teheranie. Natychmiast po odłożeniu słuchawki zaczęła płakać. Dałem żonie kilka chwil samotności, a potem zacząłem ją pocieszać, ale ode- pchnęła mnie i bardzo głośno krzyknęła w farsi, że nie powinna była za mnie wychodzić, za kaseef żołnierza! Nikt z jej rodziny nie został zmuszony do opuszczenia kraju; ich nazwiska nie znalazły się na liście śmierci, a jej tylko dlatego, że poślubiła mnie i plugawe kaseef siły powietrzne, i to jest wszystko twoja wina, Beh- rani! Nasz kraj został zrujnowany przez ciebie i twoich przyjaciół z SAVAK-u! Wtedy bardzo mocno uderzyłem swoją żonę w twarz otwartą dłonią, a Nadi upadła na podłogę i leżała tam, płacząc. - Mam meekham bemiram. Chcę umrzeć, płakała. Chcę umrzeć. Oczywiście, nie pozwoliłbym jej tak zostać na dywa- nie, gdyby nasz syn był w domu, ale Esmail bawił się na ulicy ze swoimi młodymi francuskimi przyjaciółmi, więc pozwoliłem Nadereh leżeć twarzą na ziemi i pła- kać. A to dlatego, że całkowicie myliła się co do moich powiązań z tajną policją. Miałem bardzo niewiele wspólnego z ich sprawami. I, oczywiście, nigdy wcześ- niej nie narzekała na nasze przywileje, nie protestowała przeciwko naszym wyjazdom na narty w góry na północy czy przeciwko naszemu bungalowowi w Chahloose, który wychodził na Morze Kaspijskie; nie skarżyła się nigdy na eleganckie suknie, które mogła nosić na przyjęciach u generałów, sędziów, prawników oraz sławnych aktorów i piosenkarzy; nigdy nie narzekała, gdy w niedzielę po południu polecałem Bahmanowi zawieźć naszą rodzinę do najelegantszego kina w Teheranie, gdzie, oczywiście, stała wielka kolejka oczekujących, ale ja byłem w mundurze, więc nigdy nie czekaliśmy, nigdy nawet nie płaciliśmy; byliśmy uroczyście wprowadzani na balkon zarezerwowany dla Bardzo Ważnych Osobistości, z dala od tłumu. Owszem, często widziałem strach za uśmiechami tych kierowników kin, kiedy kłaniali się i prowadzili nas osobiście do naszych miejsc; owszem, nikt z tych czekających na zewnątrz nie ośmielił się poskarżyć na tyle głośno, żebym to usłyszał; ale na moich rękach nie było krwi. Kupowałem odrzutowce. Nie pracowałem w SAVAK-u. Ale były takie chwile w mojej karierze, które spę- dzałem w towarzystwie tych ludzi. W ostatnich latach w każdy czwartkowy wieczór starsi oficerowie, pięciu czy sześciu z nas, spotykaliśmy się przy wódce i mast- vakhiar w domu generała Pourata. Ile bym dzisiaj dał za to towarzystwo! W wieżowcu pooldar Persów w Ber- keley usiłowałem namówić niektórych mężczyzn do uczestnictwa w okazjonalnych wieczorach, ale ci mło- dzi lekarze i inżynierowie spędzili tyle lat na Zacho- dzie, że nawet nie umieli pić ze sobą, jak przystało mężczyznom; nie wiedzieli, że najstarszy i najbardziej doświadczony w pokoju jest saghi, że on i tylko on trzyma butelkę wódki, i on napełnia, lub nie, inne kubki stojące obok niego. W każdy czwartkowy wie- czór u Pourata to on, oczywiście, był saghi. W jego wielkim domu żołnierz odprowadzał nas do pokoju, w którym my, dżentelmeni, zdejmowaliśmy w wejściu buty i siadaliśmy w kręgu na ciemnoczerwonym dy- wanie z Tabrizu. W zimie w kamiennym wysokim kominku za nami płonął ogień. W przeciwległym rogu stał śpiewak i dwóch czy trzech muzyków cicho grają- cych pieśni mające więcej niż tysiąc lat, choć nadal tylko w jednej trzeciej tak stare, jak nasz kraj. Na wschodniej ścianie wisiał długi gobelin przedstawiają- cy Hazrata Abbasa i jego świętych towarzyszy szar- żujących w dół piaskowego wzgórza Karbali, gnają- cych na tysiące wrogich żołnierzy, którzy poddali ich torturom. A przed każdym z nas stał mały gliniany kubek, pamiątka po rodzinie Pourata z Isfahanu. Pudełko hawańskich cygar leżało zamknięte, bo nigdy nie paliliśmy, póki nasz gospodarz nie zapalił pierwszy, ani nie zanurzaliśmy dwóch palców w popitce, jak mogliby to nazwać Amerykanie, w misie z mast- vakhiar - tym cudownie kwaśnym jogurtem zmie- szanym z kawałkami ogórka - ten moment nie nadchodził wcześniej niż dopiero po pierwszej kolejce zimnej rosyjskiej wódki, którą Pourat nalewał, gdy tylko pojawiał się w smokingowej marynarce, jedwab- nych spodniach i eleganckich paryskich skarpetach. Był przystojnym mężczyzną, khosh teep, łysym, o sze- rokich ramionach i płaskim brzuchu. Oczywiście wstawaliśmy, ale Pourat machnięciem ręki sprowadzał nas z powrotem na podłogę i żartował sobie z któregoś z nas, opowiadając coś, co usłyszał w tym tygodniu w Mehrabadzie, a my zawsze śmialiśmy się z dowcipów Pourata nie z szacunku, ale dlatego, że naprawdę był zabawnym człowiekiem. Czasami drażnił się z którymś z młodszych lub ambitniejszych mężczyzn, pomijając jego czarkę podczas nalewania pierwszej kolejki, co saghi robi rzadko, bo jego głównym celem jest powstrzymanie mężczyzny od wypicia więcej, niż może. Młody starszy oficer o pustym kubku pochylał ze wstydu głowę, twarz czerwieniała mu od usilnego zastanawiania się, czym obraził generała. Ale potem Pourat śmiał się bardzo głośno, jak i reszta z nas, i nalewał wódkę młodemu mężczyźnie, który uśmiechał się z ulgą, po czym napełniał kubki nas wszystkich. Kiedy wznosiliśmy toast za nasze zdrowie, każdy mężczyzna, łącznie z Pouratem, usiłował stuknąć swo- im kubkiem w spód pozostałych, co w Persji jest oznaką prawdziwego szacunku. Mcm nokaretam, mówimy, rozumiejąc przez to: jes- tem twoim sługą. I, oczywiście, każdy mężczyzna chce uszanować drugiego bardziej niż siebie samego, jeśli tamten prawdziwie na to zasługuje, więc nie pozwoli, żeby jego kubek pozostał wyżej, gdy oba naczynia się zetkną; momentalnie obniży swój kubek, jakby mó- wiąc: nie, to ja jestem twoim sługą. Ale tamten czasami będzie się upierać, że właśnie jego kubek powinien być niżej, i widywałem dorosłych mężczyzn obniżających swoje kubki w ten sposób, jeden po drugim, przez całą drogę do podłogi, a potem stających do walki na pięści, żeby udowodnić, który którego bardziej szanuje. Ale u Pourata nigdy do tego nie dochodziło. Byliśmy dumni z tego, że jesteśmy nie tylko wysokimi oficerami, ale również perskimi dżentelmenami. Pewnego zimowego wieczoru generał Pourat zapro- sił do swego domu siódmego mężczyznę. Był ciem- noskóry i młodszy od nas wszystkich, miał nie więcej jak trzydzieści trzy, trzydzieści cztery lata. Odznaczał się dobrym wyglądem, szeroką szczęką, małym nosem i głęboko osadzonymi oczami, jakie widywałem u aktorów filmowych, a jego budowa była całkiem odpowiednia i wyglądała na mocną pod elegancko skrojonym garniturem. Za każdym razem, gdy podnosił kubek wódki, by wypić, mięsień ramienia zbijał mu się w okrągły kamień, a gdy jeden z mężczyzn zrobił uwagę na temat siły młodego człowieka, Pourat powiedział: „Tak, Bijan przetrwał wszystkich w zur khaneh". Siedzący obok mnie starszy dżentelmen zaczął opo- wiadać o swoich chłopięcych latach w Rasht, o tym, jak chodził ze swoim ojcem do zur khaneh i oglądał tam wszystkich tych wielkich mężczyzn, półnagich, pocących się i podnoszących milos ponad głowy, pod- czas gdy kantor śpiewał i grał na domback, na bębnie, przed ogniem i gorącymi kamieniami, które chłopiec polewał wodą, by wytworzyć więcej pary. I nie podoba- ło mi się, w jaki sposób bratanek Pourata słuchał tej historii; wypił wódkę i zanurzył trzy palce, nie dwa, w mastvakhiar, a gdy oblizał palce do czysta, nawet nie spojrzał na starszego mężczyznę mówiącego o swoim dzieciństwie w Rasht. Młody człowiek wbijał wzrok w swoje stopy w skarpetkach, jakby po raz pięćsetny słyszał coś, o czym w dodatku doskonale wiedział, zanim to jeszcze usłyszał pierwszy raz. Kiedy dżentel- men obok mnie skończył opowiadać historię o swoim ojcu i zur khaneh, Pourat nalał każdemu z nas wódki, i gdy wznieśliśmy kubki w toaście za naszą przeszłość i tradycję, patrzyłem, aby się upewnić, że młodszy mężczyzna, ten Bijan, dość nisko trzyma swój kubek dla okazania szacunku, co uczynił, chociaż jego twarz pozostała niewzruszona, i już wiedziałem, że ten chło- piec był przyzwyczajony, żeby go podziwiano, ogląda- no i słuchano; on nawet tego oczekiwał. - Jaką posadę ma pański bratanek, genob generał Pourat? To pytanie zadał uprzejmie Mehran Hafsandżani, niski mężczyzna, który miał wysoką rangę i był spe- cjalistą od łączności radarowej. Młody człowiek spojrzał bezpośrednio na Hafsandżaniego i obraził Pourata, swego wuja i gospodarza, uprzedzając jego odpowiedź: - Pracuję w SAVAK-u, sir. Pourat natychmiast zażartował pod adresem nas wszystkich, żebyśmy zważali na nasze maniery, bo nigdy nie wiadomo, jakie tajemnice mają ci policjanci, ale jego bratanek nie uśmiechnął się; siedział wypros- towany, z obiema grubymi rękami opartymi nadgarst- kami o kolana, i z roztargnieniem stukał dwoma pal- cami w dywan. - Mój Bijan był szkolony w Ameryce, w Nowym Jorku. Przystojny bezpieczniak potrząsnął głową w udawa- nym pokazie skromności. Pochyliłem się do przodu. - A czego pana tam uczyli, młody panie Pourat? Nawet nie starałem się ukryć brzmiącej w moim głosie pogardy, a słowo „młody", jcwoon, zadźwięczało jak zniewaga, ale nie dbałem o to; generał Pourat był moim najstarszym przyjacielem, w brzuchu czułem ciepło wódki, no i byłem pułkownikiem. Przystojny bratanek spojrzał mi prosto w oczy. - Uczyli nas technik, genob sarhang. - Jakich technik? Młody człowiek zaskoczył mnie; zerknął na swego wuja, by sprawdzić, czy powinien odpowiedzieć. Pourat nieznacznie skinął głową, w jego oczach lśnił blask ognia. - Tortur, genob sarhang. - Uczyli pana tego w Ameryce? - spytał inny dżen- telmen, wielki radish biurokrata imieniem Ali. - Między innymi. - Przez twarz młodego człowieka przemknął cień uśmiechu. - Słyszałem pewne historie - rzekł Ali. - Wszyscy słyszeliśmy. Spojrzał na generała Pourata i odchrząknął. - Słyszałem o człowieku z partii Tudeh, którego zmuszono do tego, by obserwował, jak gwałcą mu żonę w miejskim więzieniu. Młody Pourat pomachał ręką, jakby miał muchę na nosie. - To jest skuteczne tylko do pewnego stopnia. Jeśli chce się zdobyć prawdziwe informacje, trzeba wziąć ich dzieci. Zmusisz wywrotowca, by obserwował, jak jego mały traci dłoń lub ramię, a powie wszystko. - Uśmiechnął się, a wzrok miał wbity w stojący na podłodze kubek z wódką. - Ale najtrudniejsza część tej pracy polega na tym, żeby wiedzieć, kogo aresztować. Dwaj mężczyźni zaśmiali się. Ja także słyszałem te historie. Wszyscy słyszeliśmy. Ale poczułem, że wódka wewnątrz mnie robi się zimna. - Lubi pan swoją pracę, panie Pourat? Bezpieczniak momentalnie zmrużył oczy. - Przyjemność nie ma z tym nic wspólnego, sir. Służę szachinszachowi, sir. Mogę tylko przypuszczać, że pan także. Muzycy właśnie skończyli swoją pieśń i w pokoju panowała cisza. W ogniu zatrzeszczała długa kłoda i zaraz zmieniła się w rozżarzone węgle. Poczułem, że żar mego serca sączy się do moich palców i przez chwilę wyobrażałem sobie, że zatapiam kciuki w oczach młodego policjanta. Generał Pourat dwu- krotnie klasnął w dłonie. - Dobra, dobra, dosyć tego gadania. Zaskakujecie mnie obaj. Jesteście kolegami i tak powinniście się zachowywać. - Zwrócił się do muzyków. - Zagrajcie coś wesołego! Generał nalał nam wszystkim wódki i chwila prze- minęła. Wkrótce, wraz z pozostałymi, byłem most, na wpół pijany, i leżeliśmy na dywanie oparci na łok- ciach, paląc cygara i słuchając muzyki. Od czasu do czasu spoglądałem na młodego kata i widziałem, że pustymi oczami patrzy w ogień; chciałem, żeby wcześ- niej opuścił naszą grupę i więcej nie wracał, bo nie lubiłem, żeby mi przypominano o tajnej policji i o lu- dziach, którzy znikali w naszym kraju za jej sprawą, o tych studentach i przedstawicielach wolnych zawo- dów, o żonach, matkach, mężach, ojcach i dzieciach, o niepiśmiennych cargar mieszkających w małych domkach z błota i patyków w odległości mniejszej niż kilometr od wielkiego pałacu ze wszystkimi jego ele- ganckimi ozdobami sprowadzonymi z całego świata; nie chciałem ponownie myśleć, że Ameryka, z którą łączyły mnie ścisłe interesy, polegające na nabywaniu myśliwskich odrzutowców, ma w tym wszystkim swój udział; nie podobał mi się sposób, w jaki nasz król utrzymał swój tron i nasz styl życia; ale najbardziej ze wszystkiego nie chciałem się pogodzić z tym, że gene- rał Pourat miał rację, mówiąc, że młodzi policjanci i ja jesteśmy kolegami, więc jeszcze raz wypiłem więcej wódki, niż powinienem, i przez resztę wieczoru nie zanurzyłem swoich dwóch palców w tej samej misie z mastvakhiar, co młody kat Bijan. - Behrani? W drzwiach stoi moja żona. Od przeprowadzki ubie- ra się codziennie w bawełniane spodnie i luźny pulo- wer, w czym wygodnie jej pracować. Przez kilka ostat- nich miesięcy bardzo dużo straciła na wadze. Ma pasek z imitacji złota, którym przytrzymuje w pasie spodnie, a jej biodra wydają się szczupłe jak u chłopca. Ale umalowała sobie usta i oczy, a jej gęste włosy są zebrane do tyłu i podwiązane do góry wstążką. - Tak, Nadi-jahn? - Kiedy musimy się znowu przeprowadzić? Wstrzymuję oddech. - Niezbyt szybko. Możliwe, że kiedy nawet znaj dziemy nabywców, powiemy im, żeby zaczekali do jesieni. Odpowiada ci to bardziej? Spogląda obok mnie przez okno na słońce na naszej wysokiej trawie, na drogę i leśny teren za nią, i jej oczy stają się szkliste. - Zrobię, jak sobie życzysz, Massoud. Stoję i obejmuję swoją żonę, i przez krótką chwilę pozwala mi na to. Czuję miękkość jej piersi. Czuję jej czyste włosy, znajomą woń lawendy i herbaty. Ale Nadi odsuwa się i szybko wraca korytarzem do swoje- go zajęcia. Nadereh zawsze miała więcej dumy niż królowa, i jestem pewien, że to, co właśnie zaszło między nami, było przeprosinami. Ale gdy siedzę przy swoim biurku, czuję w brzuchu ciężar, spowodowany brakiem odwagi, ponieważ to ja jestem tym, który powinien przeprosić; to ja jestem tym, który pomógł nam tak daleko zboczyć z kursu. Jjyłam na plaży w Coronie w tych samych szortach, w których pracowałam, i leżałam oparta na łokciu na ręczniku z El Rancho Motel. Niebo było czyste i błękit- ne, ani śladu mgły, która mogłaby przypłynąć, ilekroć panuje podobna pogoda. Był odpływ i zielone fale wiły się długo i leniwie, rozlewając się na mokrym piasku, gdzie kucała czwórka dzieci, budując wzgórze dla czerwonej plastikowej ciężarówki. W poniedziałek pracowałam w jednopiętrowym bliźniaku w Colma River. Moim klientem był spokojny przysięgły księgowy, który w weekendy sprawował opiekę nad dwunastoletnią córką. Miał brodę i grube okulary, i raz zostawił mi napisaną na maszynie notatkę, prosząc, żebyśmy wyszli dokądś razem, a ja odpisałam ołówkiem u dołu, że nie mogę, jestem mężatką, co było prawdą, chociaż Nick odszedł już całe miesiące wcześniej. W następnym liściku przysięgły księgowy zawarł przeprosiny, a ja czułam się jak kłamczucha i tchórz, a on więcej nic już nie pisał, tylko po prostu zostawiał czek pod tęczowym magnesem na lodówce. Wysprzątawszy jego mały dom, pojechałam prosto do motelu i zatelefonowałam do Connie Walsh. Zanim podeszła do telefonu, minęło prawie dziesięć minut, a kiedy wzięła słuchawkę, powiedziała, że do późna była w sądzie i nadal nie ma żadnej wiadomości z hrabstwa; potem poprosiła mnie o podrzucenie kopii uwierzytelnionego notarialnie oświadczenia podat- kowego. Powiedziałam jej, że go nie znalazłam. Odpar- ła, że to nie jest dobra wiadomość, ale mam nie tracić ducha; prawdopodobnie będzie w dokumentach, które jej wysłali. - No i sugerowałabym, Kathy, żebyś się zatrzymała u przyjaciół. Biurokraci z hrabstwa są znani z przecią- gania spraw. Odkręcenie tego może potrwać kilka tygodni. - Kilka tygodni? - Tak, zgadza się. Miałam zamiar powiedzieć swojej prawniczce, że to za długo, że nie mogę sobie na to pozwolić, ale od- łożyła słuchawkę, a zaraz potem do pokoju zatele- fonowała recepcjonistka, pytając, czy zwalniam pokój, czy też zostaję na kolejny dzień. Nie wiedziałam, gdzie mam się podziać, ale powiedziałam jej, że się wymel- dowuję. Spakowałam walizkę, a potem zaniosłam tele- wizor na drugą stronę ulicy i znów zamknęłam w kon- tenerze. Kierowca ciągnika siodłowego wycofywał swój pojazd na plac, żeby zawrócić, a kiedy ponownie przechodziłam przez ulicę, zatrąbił na mnie, potem wytknął głowę przez okno, zaśmiał się głośno i powie- dział coś, czego nie dosłyszałam przez warkot silnika. Powinnam była pokazać mu środkowy palec, ale za- miast tego wróciłam do pokoju i spakowałam dwa motelowe ręczniki, żeby zabrać je ze sobą; rewanż, jak sądzę, za zepsuty telewizor, chociaż nigdy im nie powiedziałam, że odbiornik nie działa. Za mną zastartował silnik bez tłumika i odwróciłam się, żeby zobaczyć wyjeżdżające z parkingu przy plaży stare malibu, które nad zardzewiałą rurą wydechową miało na zderzaku nalepkę: Najpierw Rzeczy Najważ- niejsze. Nick nie znosił tych Dwunastu Kroków, sloga- nów Wyższych Zdolności, szczególnie jeśli znajdowały się na samochodach, które widział podczas drogi do pracy lub w trakcie załatwiania sprawunków. - Wielki Brat rządzi tobą z czyjejś pieprzonej rury wydechowej - mówił. - To nie są reguły, to przypomnienia. - To są pieprzone przypomnienia, by stosować się do reguł, Kath. Ale ja nie rozumiałam tego w ten sposób. Za każdym razem, gdy widziałam taką nalepkę - zwykle na tylnym zderzaku - czułam się jak wtedy, gdy na zatłoczonej miejskiej ulicy spostrzegasz kogoś, kogo niegdyś znałeś, i nawet jeśli nie chcesz rozmawiać z tą osobą, nagle czujesz się bardziej związany ze swoją przeszłością i teraźniejszością. Kiedy brałam, nie lubi- łam ich widoku. Ale po odwyku, za każdym razem kiedy widziałam coś takiego, czułam coś jakby smutny pociąg do wszystkiego, co głosiły: Żyj i Pozwól Żyć, Poznaj Boga, Raz na Czas, Nie Przejmuj Się, Bierz to Lekko. To Nick skłonił mnie, bym przestała uczest- niczyć w spotkaniach. Podczas kuracji pozwalają ci spróbować obu sposobów: AA, który mówi, że jeste- śmy bezsilni wobec naszego uzależnienia i musimy poddać je czemuś silniejszemu; i RO, bazujący na Małej książeczce, która jest na rynku zaledwie od kilku lat i która głosi, że nie jesteśmy bezsilni, a myślenie w ten sposób ułatwia pozbycie się nałogu; trzeba tylko rozpoznać w sobie Upiora, Uzależnienie, Głos Wroga, który chce brać, i oskarżyć go o złośliwość wobec ciebie; trzeba sobie przypomnieć, że jesteś bar- dzo wartościową osobą, która przywiązuje najwyższą wagę do swojej trzeźwości, a wtedy nie jest tak trudno wykorzystać to wszystko przeciwko Upiorowi i nie dać mu tego, czego chce. I piszą UPIÓR dużymi literami: U = upijanie się P = poznanie Głosu Wroga I = istota samokontroli Ó = oskarżenie Głosu o złą wolę R = ratunek w trzeźwości To wszystko pozostawiało mnie obojętną, jak obcy język, którego nigdy nie byłam w stanie się nauczyć. Skoro jednak poszedł tam Nick, poszłam i ja. Ale zmarnowałam kilka spotkań AA, na których byłam; wszyscy siedzieli w obłokach własnego dymu, opo- wiadali swoje historie i popierali się wzajemnie, a ża- den ani trochę mądrzejszy czy bardziej pozbierany od innych. Nick uwielbiał tę część o poznawaniu Głosu Wroga. Podczas tej pięciodniowej jazdy na zachód naszym nowym samochodem, gdy holowaliśmy małą przycze- pę, Nick pił termos kawy za termosem i bez przerwy gadał o tym, jak to w każdym z nas jest część, która chce nas zabić, K, nawet kiedy sprawy idą dobrze, szczególnie, gdy sprawy idą dobrze. I jedyną metodą, żeby to pokonać, jest rozum i rozsądek. Jak matka i ojciec dla dziecka. I uśmiechał się, i uderzał otwartymi dłońmi w kierownicę, patrząc na mnie znad niebieskawych od zarostu policzków i brody. Był tego tak pewny, że także pragnęłam w to uwierzyć. Ale zawsze tkwił we mnie ten swarliwy duch przekory. Patrzyłam wstecz na uciekające białe linie autostrady albo rozkładałam fotel pasażera i zamykałam oczy; to nie słuchanie głosu swego wroga czy oskarżanie go o złą wolę stanowiło dla mnie problem, tylko następna część, wydobywanie całej tej miłości własnej, którą każdy z nas rzekomo ma głęboko w sobie, a potem mówienie sobie, że życie bez haju jest lepsze. To jest to, czego nigdy nie zrobiłam. A po odwyku, kiedy siedziałam obok Nicka podczas cotygodniowego spot- kania naszej grupy Racjonalnego Ozdrowienia w Cambridge, nikt nie mówił o bezsilności ani o życiu z dnia na dzień, a ja to właśnie czułam. Zamiast tego byliśmy silni i racjonalni - silni, ponieważ racjonalni - i mówiliśmy o przeżywaniu życia, jednego życia na raz. Wielu ludzi z RO rzuciło nawet w ten sposób palenie, więc w pokoju prawie nie było popielniczek, chociaż była kawa i zdawało się, że wszyscy pijemy jej bardzo dużo. Zawsze kiedy wychodziłam z tych spotkań, czułam się jak oszustka. Jednak Nick nie; przechodziliśmy przez chodnik, idąc od strony wysokich ceglanych murów Harvardu, a on chwytał mnie za rękę i całował w kark, ciągnął mnie za sobą i mówił mi, że słyszy w spodniach cichy głos, który może oskarżyć tylko o miłość. Czasami szliśmy na Harvard Sąuare coś zjeść lub do kina. Zawsze chciałam obu tych rzeczy, zjeść coś ciężkiego i smakowitego, jak lasagne czy żeberka, a potem przejść obok stoiska z gazetami i wszystkich tych nastolatków w luźnych spodniach, wejść do małego kina i skulić się w ciemności w czerwonych fotelach z wielkimi butelkami coli i dziesięcioma kubkami masła orzechowego, i po prostu pozwolić, by migające światło opowieści zdusiło na dwie godziny mój racjonalny, rozsądny głos. Ale po- tem światła zawsze się zapalały i mrugałam, widząc obok siebie spanikowanego Nicka. Mało która z filmo- wych postaci panowała nad swoimi popędami i prob- lemami i Nick mówił, że oglądanie ich jest dla niego zbyt wyczerpujące i przygnębiające. Więc w wieczory RO przestaliśmy chodzić do kina. Niedługo potem opuściliśmy Wschodnie Wybrzeże. Przez wiele wieczorów po odejściu Nicka wsiadałam do bonneville'a i jeździłam. Jechałam na wybrzeże, a potem wzdłuż niego, i zawsze wypatrywałam tej szarej hondy. Przez większość czasu byłam świadoma, że on jest daleko stąd, chociaż czasami wyobrażałam sobie, że mieszka nie dalej jak dziesięć mil od Bis-grove Street; możliwe, że gra na basie w zespole, że mieszka samotnie albo z dwudziestodwuletnią dziewczyną, która nie ma zamiaru obarczyć go dziećmi, nie ma zamiaru obarczyć go czymkolwiek. Nadal trochę mnie mdli na myśl, że jest z kimś, ale byłam pewna, że jego kobieta, jeśli ją ma, musi być na tyle młoda, żeby ją mógł ukształtować, tak jak chciał. Był takim tchórzem. I nie dowiedziałam się, póki nie upłynęły dwa miesiące od jego odejścia. Tknęło mnie coś, gdy oglądałam film z wypożyczalni. Robiłam tak niemal co noc aż do momentu, gdy pojawił się zastępca szeryfa Bur-don z nakazem eksmisji. Wypożyczałam dwa lub trzy filmy i oglądałam je jeden po drugim. Czasami zaczynałam już późnym popołudniem. Wliczając w to weekend, oglądałam średnio dwadzieścia filmów tygodniowo. Wiedziałam, że każdemu uczestnikowi tamtego odwyku czy RO bardzo pachniałoby to uzależnieniem, ale w końcu nic nie wprowadzałam do organizmu, wtedy nawet nie paliłam, więc rozumowa- łam, że nie ma żadnego Wrogiego Głosu, który mogła- bym oskarżyć o złą wolę; no bo go nie było, prawda? Chodziło o film porno, który chwyciłam z działu dla dorosłych i wsunęłam pomiędzy dwa dozwolone poni- żej trzynastu lat. Czytałam kiedyś, że onanizuje się dziewięćdziesiąt pięć procent mężczyzn, podczas gdy masturbacji oddaje się tylko czterdzieści sześć procent kobiet, i zawsze myślałam, że jestem gdzieś na granicy; robiłam to raz na kilka miesięcy, nie dość często, żeby za tym tęsknić. Ale kiedy włożyłam kasetę i usłyszałam elektryczny jęk odtwarzacza przewija- jącego taśmę, zrobiłam się już mokra, a na zewnątrz nadal był dzień, więc obeszłam dom i zaciągnęłam wszystkie rolety, zgasiłam światło w kuchni, a potem, gdy pojawiły się napisy rojące się od takich nazwisk, jak Fiona Lace i John Rod, usiadłam na podłodze, zanim tamci znaleźli się nad młodą blondynką, która klęcząc ssała opalonego Włocha w koszuli, krawacie i podwiąz- kach. Widywałam wcześniej takie filmy, ale niezbyt dużo, zwykle podczas imprez, na których byłam zbyt nawalona, żeby dostrzec cokolwiek, więc gdy zaczęli się pieprzyć, byłam lekko zaskoczona i nie czułam potrzeby rozpięcia dżinsów. Oparłam się tylko o kana- pę, krzyżując ramiona i nogi, i oglądałam, jak facet każe robić blondynce to czy tamto albo skłania ją, by stojąc położyła tułów na biurku, żeby mógł rozsunąć jej pośladki i wejść w nią od tyłu. Potem wyobraziłam sobie swojego męża, onanizującego się przy tym, i w jednej chwili poczułam, jak ściskają mi się wszystkie wnętrzności, i dźgnęłam przycisk wyjmowania kasety, po czym cisnęłam ją za siebie, nawet się nie oglądając. Wyszłam do ogrodu z tyłu domu. Był wtedy marzec, w dodatku chłodny. Ziemia była zmarznięta, a ja patrzyłam na nią. Nicky był dobrym kochankiem. Nie pieprzył mnie tak jak tamci mężczyźni. Nie rządził mną jak szmacianą lalką do sondowania. Wydawało mi się zawsze, że było to jakieś wspólne przeżycie. Ale od pierwszego razu jedno było dla mnie całkowicie jasne: kiedy wszystko zostało powiedziane i zrobione, Nick Lazaro musiał mieć całkowitą władzę. Zbliżało się południe i słońce grzało mnie mocno w nogi i twarz. Wstałam i otrzepałam się z piasku, a po zakupionym w fast foodzie lunchu, złożonym z kanap- ki z rybą i dietetycznej coli, pojechałam z powrotem na teren kontenerów magazynowych, żeby jeszcze raz poszukać oświadczenia podatkowego. W pomieszcze- niu nie było wentylatorów i nawet przy szeroko otwar- tych drzwiach wewnątrz było tak gorąco, że po kilku minutach mój podkoszulek na szerokich ramiączkach przykleił mi się do skóry, tak samo szorty, a gardło dopominało się kolejnego zimnego napoju. Zamknęłam drzwi na kłódkę, włączyłam klimatyzację w samo- chodzie i po prostu ruszyłam przed siebie. Ochrzaniłam się w myślach za to, że przed opuszczeniem El Rancho nie wzięłam prysznica. Skręciłam na stację benzynową, napełniłam bak, płacąc kartą paliwową, i jak kot umyłam się nad umywalką w damskiej toalecie. Potem ubrałam się w czysty bawełniany pulower, kupiłam papierosy i pojechałam dwanaście mil drogą 101 na południe do centrum handlowego Cine-plex. Było tam dziesięć sal kinowych i zamierzałam przesiedzieć to popołudnie w co najmniej trzech spośród nich. Nie wiem, czy to z powodu kieliszka szampana, który wypiła moja Nadi, czy też dlatego, że Esmail zasnął wcześnie przed telewizorem w swoim pokoju, czy też po prostu stało się to za sprawą radosnych wiadomości od rzeczoznawcy budowlanego, którego wynająłem, żeby przyszedł tutaj wczoraj, wieści, za które dziękuję Bogu i nadal nie mogę w nie uwierzyć, że ten bungalow jest wart cztery razy tyle, ile za niego zapłaciłem, a rzeczoznawca nie widzi trudności w zna- lezieniu przez nas nabywcy na dom, szczególnie z no- wą wdowią platformą, która będzie wychodziła na morze. Być może to przez to albo przez nowy magneto- fon kasetowy, który wczoraj późnym popołudniem kupiłem Nadi w Japantown w San Francisco; nie wiem. Mcm nehmee doonam. Wszystko, czego jestem pewny, to tego, że wczoraj Bóg ucałował nasze oczy i zeszłej nocy żona zaprosiła mnie do swojej sypialni - zaledwie trzeci raz w ciągu wszystkich tych lat, które spędziliśmy w Ameryce. Leżeliśmy razem w ciemności, słuchając nowej kasety, na której piosenkarka recytowała rubaiyats Fayeza Dashtestaniego. W tle mężczyzna cicho grał na ney, pasterskiej fujarce, i wkrótce Nadi przyciągnęła mnie do siebie, i to było niemal zbyt wiele; znowu czułem się jak młody człowiek, leżący z nowo poślubioną żoną. Nadi bardzo mocno obejmowała moje plecy, a ja widziałem swego ojca, jak w dzień naszego ślubu niesie tłustą owcę do drzwi naszego nowego domu. Było lato i bardzo gorąco, a zachodni wiatr sprawiał, że nasze eleganckie ubrania były zakurzone. Mój ojciec miał czarny garnitur, a czoło i policzki lśniły mu od potu, gdy pod lewym ramieniem niósł owcę, a w pra- wej ręce długi nóż; klęknął i przytrzymał zwierzę na progu, owca zaczęła beczeć, wyrywając się i wierzgając pod ciężarem ojca, a Nadi ściskała moją dłoń obiema swoimi, gdy ojciec głęboko wbił ostrze w szyję zwie- rzęcia i zaraz wyciągnął nóż, pozwalając, żeby krew pociekła na próg naszego nowego domu; ojciec Nadi kucał i palcami wcierał krew w drewno, a za nami stali klaszcząc mężczyźni i kobiety, gorący wiatr dął na nas wszystkich, na szyi czułem oddech Nadi, tłum wpychał nas do ciemnego domu obok zdychającej owcy, której zadnie nogi skręcały się i wierzgały w pyle. Pasterska fujarka grała nadal. Moja żona przesunęła się, żebym mógł oprzeć twarz na jej ramieniu, i łagodnie, jakbym był jej dzieckiem, potarła palcami skórę na mojej głowie. Muzyka wkrótce ucichła, a Nadi usnęła, ale ja nie mogłem spać. Poszedłem do pokoju Esmaila i wyłą- czyłem telewizor, potem okryłem syna prześcieradłem. Nawet zwinięte, jego ciało zajmowało prawie całe łóżko. Rośnie bardzo szybko, szybciej niż rosła jego siostra Soraya, i stojąc nad nim w szlafroku, jedno- cześnie czułem dumę i obawę. A teraz, tuż przed wschodem słońca, budzę się na sofie w salonie i czuję smutek, że nie zostałem w łóżku z Nadereh, bo nie wiem, czy zeszła noc powtórzy się w najbliższym czasie. I wspominam Sorayę, gdy była dziewczynką. Nogi miała długie, chude i brązowe, i matka zawsze ubierała ją w ładne sukienki. Pamiętam, że pewnego wieczoru po moim powrocie do domu, gdy Soraya nie była starsza niż siedem czy osiem lat, moja córka wyszła na werandę z tyłu domu, żeby mnie powitać. Usłyszałem jej śmiech, siedząc w aucie, spojrzałem w górę i zobaczyłem ją stojącą na baczność w żółtej sukience; jej chude kolana ledwo dotykały jedno drugiego, a na głowie miała czapkę z daszkiem od mojego starego munduru sanana. Kapitańska czap- ka była oczywiście tak duża, że zsunęła się i zasłoniła oczy Sorai, i pamiętam tę cudowną szczelinę między jej przednimi zębami, gdy salutowała ze śmiechem, chociaż nie widziała ani mnie, ani niczego innego. Teraz jest czyjąś żoną. Ta myśl spowodowała, że podniosłem się z sofy, ubrałem i wyniosłem herbatę do ogrodu z tyłu domu. Wysoka trawa jest lekko wilgotna i zaczyna łaskotać mnie w bose stopy, kiedy z gorącą herbatą w ręku okrążam bungalow. Nadal jest bardzo wcześnie. Na niebie widać gwiazdy. Dzisiaj młody najar zaczyna budowę wdowiej platformy, i nie wiem, czy to czasem nie był błąd, że dałem ogłoszenie o sprzedaży domu przed ukończeniem tej pracy. Opu- szczam wzrok na ciemniejący las po drugiej stronie drogi i nieruchomieję, bo obok drzew stoi zaparkowany czerwony samochód rzeczoznawcy. Czuję nagłą lekkość w piersiach i ciężar w nogach; jestem pewny, że przyjechał tutaj, żeby mnie poinformować, że to wszystko jest pomyłką, że ten bungalow jest nic niewart. Ale wkraczam na twardą, zimną jezdnię i czuję się zażenowany własnym strachem, swoimi wątpliwościami; samochód wygląda na całkiem nowy i na pewno nie należy do rzeczoznawcy; i, oczywiście, on nie przyjechałby tutaj w interesach tak wcześnie rano. Pourat wiele razy mówił mi, że jestem człowie- kiem małej wiary, i byłem zmuszony się z nim zgodzić. To dlatego zawsze spodziewam się nieszczęścia w kąciku ust boskiego uśmiechu. W aucie widać jakiś ruch. Podchodzę, zaglądam przez okienko i widzę młodą kobietę śpiącą na wznak na przednim fotelu. Ma na sobie szorty i koszulkę bez rękawów. Ramieniem osłania oczy. Zaglądam też przez tylne okno, ale jest sama. Potrząsam głową nad tym, w jaki sposób żyją te Amerykanki. Patrzę jeszcze raz na jej gołe nogi i bose stopy, a potem wracam z herbatą do ogrodu. Niebo jest ciemne, a Nicky siedzi na brązowym koniu, stojącym w strumieniu. Ja także tam jestem, po kolana w wodzie. Nick patrzy na mnie z siodła w dół w taki sposób, jak patrzył tego poranka, kiedy odszedł; jakby było za późno na cokolwiek, a on podjął decyzję, by odejść natychmiast, zanim zrobi mu się zbyt smutno i nie będzie w stanie się ruszyć. Ani on, ani jego koń. Zwierzę patrzy na mnie wielkimi oczami. Za każdym razem, gdy Nick szarpie za wodze, koń otwiera pysk i wydaje z siebie wysoko nastrojone rżenie. A kiedy Nick kopie go w żebra obcasami, słychać taki dźwięk, jakby kamień uderzał w pusty pień drzewa. Kładę dłoń na wilgotnym karku konia i spoglądam w górę na Nicka, a potem wszystko się zmienia: on i ja siedzimy gdzieś na sofie, oboje palimy, ja błagam, żeby zgodził się na dziecko, Nick, bardzo nieruchomy i spokojny, patrzy prosto przed siebie, jakbym właśnie poprosiła go, żeby wypił cyjanek. Na zewnątrz słyszę obecność konia, rżenie i stukanie. Ale kim jest jeździec? Kim jest jeździec? Otwieram oczy i siadam na przednim fotelu bon- neville'a. Czuję smak zeszłonocnych papierosów i do połowy obracam kluczyk w stacyjce, żeby podświetlić cyfrowy zegar. Nie ma jeszcze ósmej rano, ale słońce grzeje przez przednią szybę mnie i kasztanowatą tapi- cerkę. Las jest gęsty i mroczny jak zawsze, a w głębi widać plamy słonecznego blasku. Potem słyszę dźwięk, który dobiegał mnie we śnie, i spoglądam na dom po drugiej stronie ulicy. Na dachu nad moją kuchnią pracują dwaj cieśle. Obaj są nadzy do pasa, jeden z nich zrywa gonty pazurami młotka, podczas gdy drugi przecina elek- tryczną piłą mój dach, dach mojego ojca, dach Franka. Pikap cieśli jest zaparkowany przed domem w pobliżu podjazdu, na którym zeszłej nocy, gdy wjeżdżałam na wzgórze, zobaczyłam w blasku swoich reflektorów nowego białego buicka, ale teraz auta nie ma, a ja powinnam była posłuchać Lestera Bur-dona i trzymać się daleko stąd. Ale było to jedyne miejsce, jakie poprzedniej nocy przyszło mi do głowy, kiedy przez ponad godzinę jeździłam bez celu, długo zastanawiając się nad zameldowaniem w jakimś innym motelu. Teraz dwaj cieśle stanęli razem i żelaznym drągiem wyważyli olbrzymi czworokąt mojego dachu. Pozwalają mu spaść na ziemię, a potem stają na podłodze strychu między krokwiami. Ten z piłą zaczął wcinać się w jedną z nich, a ja gwałtownie otworzyłam drzwi, wyskoczyłam zza kierownicy i boso pobiegłam na drugą stronę ulicy. Krzyknęłam do nich, ale przez hałas pracującej piły nie usłyszeli mnie, więc obeszłam fragment dachu i wspięłam się po drabinie. Obaj są opaleni, a jeden ma tatuaż na barku. Drugi przestał piłować i przeniósł wzrok ze mnie na tego z tatuażem, a potem z powrotem na mnie. - Co tu robicie? Ten wytatuowany wsunął młotek w uchwyt pasa z narzędziami. - Słucham? - Kto wam kazał to robić? To jest, kurwa, mój dom! Spojrzał ponad dachem na swoją półciężarówkę i mój samochód. - A pani jest...? - Ja jestem właścicielką tego domu. Ja. Wynocha z mojego dachu. - Nazywa się pani Behrani? - Nie. Drugi cieśla sięgnął do roboczego fartucha, wytrząs- nął papierosa z paczki i zapalił. Nie mogłam znieść jego wzroku na moich nagich ramionach, udach i na potarganych od snu włosach. W nocy było zimno; czułam się tu nie na miejscu i źle. - Wynajął mnie pan Behrani. Musi pani z nim po rozmawiać. Przeniosłam wzrok z wytatuowanego cieśli na tego, który palił. Patrzył w bok i przyglądał się widokowi, a ja odwróciłam się i popatrzyłam na szczyty dachów poniżej w Coronie, a dalej na zielonoszary ocean, rozciągający się od plaży po horyzont. W jakiś sposób wzmogło to moją wściekłość, więc zeszłam po drabinie i zaczęłam iść po gontach, a jeden z cieśli zawołał do mnie, żebym uważała na gwoździe, dokładnie w tej samej chwili, kiedy nastąpiłam na odwróconą do góry nogami sklejkę, z której wystawały dziesiątki gwoździ, a teraz cztery czy pięć z nich zagłębiło się w mojej pięcie i brzuścu dużego palca u nogi. Krzyknęłam, poderwałam w górę kolano; kapała krew. - Cholera. Podskoczyłam i usiadłam, a potem wykręciłam sto- pę, ale była tak zalana krwią, że nie widziałam miejsc skaleczeń. - Kurwa mać. - Proszę. Wytatuowany cieśla kucnął przede mną i obwiązał swoją bandanę wokół mojej kostki. Pomógł mi wstać i podprowadził mnie do frontowych schodków, po czym zapukał w siatkowe drzwi. Opierałam dłoń na nagim barku mężczyzny, a łokieć przyciskałam do jego boku. Pod ciepłą i wilgotną skórą czułam mięśnie. Myślałam o tym, że nie umyłam zębów ani twarzy, że spałam całą noc w samochodzie, a teraz stoję na własnym progu, czekając, żeby ktoś obcy otworzył mi drzwi. Podszedł do nich czarnowłosy chłopiec. Miał może z piętnaście lat, a na sobie pomarańczowe surfingowe szorty i luźny T-shirt. Zerknął na moją stopę, którą nie ośmielałam się dotknąć podłoża. Za chłopcem zjawiła się kobieta. Miała krótkie gęste włosy i ciemne oczy, prawie bez makijażu. Nosiła markowy dres, a na lewej dłoni miała wielki pierścionek. Chciałam jej powie- dzieć, że jest w moim cholernym domu, że nie ma, kurwa, żadnego prawa, żeby go przebudowywać, ale pierwszy odezwał się cieśla i zapytał ją, czy mogliby- śmy skorzystać z łazienki, bym mogła umyć stopę, i czy ma coś, czym mógłby zabezpieczyć jej dywan przed zakrwawieniem go. Tak, to był jej dywan. Widzia- łam go za nią - ogromny, rozciągający się od ściany do ściany, ciemnoczerwonobrązowy perski dywan. Kobie- ta powiedziała coś do chłopca w języku, który brzmiał jak arabski lub hebrajski, a chłopak poszedł do kuchni, skąd wrócił z plastikowym workiem na śmieci; wręczył go cieśli, a ten pochylił się i luźno zamotał worek wokół mojej nogi. Żołądek mi się skurczył i czułam się tak, jakbym zaraz miała zwymiotować. Kobieta przyjrzała się moim włosom i twarzy oraz pomiętemu podkoszulkowi, a jej oczy wydawały się tak pełne troski, że odetchnęłam słabo i nie powiedziałam słowa, gdy cofnęła się, pozwalając cieśli i mnie wejść do środka. Jednym ramieniem obejmowałam plecy mężczyzny, a wolną ręką podtrzymywałam na stopie plastikową torbę. Minęliśmy srebrny stolik do kawy z misami orzechów i czekoladek. Obok stała pluszowa sofa i lam- py sprawiające wrażenie drogich. Cieśla zatrzymał się obok kuchni i zapytał kobietę, gdzie jest łazienka, ale zanim ta zdążyła odpowiedzieć, powiedziałam mu, by szedł prosto korytarzem. Oparłam się o jego ramię i skakałam po domu, który już nie wyglądał na mój; drzwi do mojej sypialni stały otworem, więc dostrzeg- łam królewskiej wielkości łoże z mosiężnymi słup- kami. Na podłodze koło okna stały w donicach wielkie zielone rośliny, a na dywanie wokół łóżka leżały małe chodniczki - ciemnofioletowe, zielone i czarne. W łazience siadłam na brzegu wanny i puściłam zimną wodę na stopę, obserwując wirującą w odpływie krew. Cieśla stał obok mnie, trzymając się pod boki. Nadal miał na sobie pas z narzędziami i trzonek młotka kołysał mu się przy udzie. - Kiedy ostatni raz szczepiła się pani przeciwko tężcowi? - Szy ona jeszcze krwawi? Kobieta sięgnęła obok mnie, jej ramię otarło się o moją twarz, a ja poczułam zapach lawendy i bawełny. Klęknęła na podłodze, wyregulowała temperaturę wody, a potem wzięła mydło i umyła mi stopę pod gorącą wodą. W swoim języku przywołała syna, póź- niej usiadła na brzegu wanny, łagodnie ujęła moją stopę i obróciła, żeby oprzeć ją na swoich przykrytych ręcznikiem udach. To był biały ręcznik, gruby i miękki, jakich używają tylko w pięciogwiazdkowych hotelach, więc chciałam zabrać nogę. - Szy to boleć tak bardzo? Ciemnymi oczami spojrzała w moje oczy, a zmarszcz- ki na jej twarzy były tak delikatne, jakby miała je od niedawna. - Nie chcę zniszczyć pani ręcznika. Uśmiechnęła się, ale nie sądzę, żeby zrozumiała, co powiedziałam. Do łazienki wszedł jej syn, niosąc pu- dełko wacianych tamponików i rolkę elastycznego bandaża. Powiedział coś do kobiety - po arabsku, uznałam - a potem zwrócił się do mnie, mówiąc bez żadnego akcentu: - Używam go do jazdy na deskorolce. Proszę się nie obawiać, uprałem go. - Przepraszam, ale zanim wrócę do pracy, muszę wiedzieć, o co chodzi. - Cieśla stał w drzwiach, pod- czas gdy kobieta przemywała rany na mojej stopie wacikiem nasączonym przezroczystym płynem, który pachniał jak imbir. Twarz zaczęła mi pałać i wycelowałam palec w stro- nę mężczyzny, pokazując mu, żeby zaczekał chwilę, chociaż nie miałam pojęcia, co chcę powiedzieć. Ko- bieta przycisnęła wacik do każdego po kolei skalecze- nia na mojej stopie, po czym zaczęła ją ciasno ban- dażować. Przy nawijaniu bandaża zerkała na mnie, sprawdzając, jak się mam. Jej syn wyszedł z łazienki i po chwili usłyszałam włączony telewizor w pokoju, który był pokojem Nicka do prób na gitarze basowej. Spojrzałam na cieślę i powiedziałam: - Porozmawiam z jej mężem. - Dobra. Przykro mi, że się pani skaleczyła. Patrzyłam, jak odchodzi korytarzem - w szortach, z pasem z narzędziami i bez koszuli. Poczułam się opuszczona. Kobieta naciągnęła wokół mojej kostki ostatni ka- wałek elastycznej taśmy, przytrzymała ją tam kciu- kiem, a potem przymocowała agrafką. Uśmiechnęła się i przez chwilę patrzyłyśmy na siebie, co zmusiło mnie do zdjęcia nogi z jej kolan i stanięcia na podłodze, ale bez wywołania piekącego bólu z przodu łydki nie mogłam przenieść całego ciężaru ciała na zranioną stopę. Nowa mieszkanka mojego domu pomogła mi opuścić łazienkę, a ja przez całą drogę do salonu mocno się na niej wspierałam. Podprowadziła mnie do sofy przy srebrnym stoliku. Miałam zamiar zaprotestować, ale ona poprawiła poduszkę, przesunęła misę ze słodyczami na brzeg stolika, a potem położyła tam złożony ręcznik, żebym mogła oprzeć stopę; wszystko, co mogłam zrobić, to zapaść się w miękkość kanapy. - Przyniosę pani herbatę i cukier. Musi pani dla odpoczynku. Obserwowałam ją, jak wchodzi do mojej kuchni i sięga do kredensu po czystą szklaną filiżankę. Na ścianie naprzeciwko mnie wisiały obrazy przedstawia- jące góry wznoszące się od brzegu wody i brodatych jeźdźców w długich szatach. Na blacie lampy obok mnie stało rodzinne zdjęcie uśmiechniętej kobiety u boku łysego mężczyzny w wojskowym mundurze. Przed nimi siedział ten sam chłopiec, który otworzył mi drzwi, tylko na fotografii był młodszy, twarz miał gładszą i krągłej szą, a obok niego zobaczyłam piękną młodą kobietę z długimi czarnymi włosami, które spadały jej na ramiona i białą bluzkę. Oczy i łagodny uśmiech miała takie same jak matka. - To jest na pewno zdjęcie naszej rodziny. Kobieta położyła mi na kolanach czarną śniadaniową tacę. Sączyłam herbatę, która parowała mi prosto w twarz, a kobieta poszła do kuchni i wróciła stamtąd z małą miseczką czerwonych winogron. - Dziękuję - powiedziałam. Uśmiechnęła się z drugiego końca kanapy i zanim siorbnęła herbaty, włożyła do ust kostkę cukru, sta- wiając filiżankę na talerzyku na kolanach. Patrzyła na moje bose stopy, wysoki obrąbek moich bawełnianych szortów, oceniając mnie wzrokiem w taki sposób, w ja- ki zrobiłaby to moja matka. Zaczerwieniłam się. Sły- szałam stłumione głosy robotników przecinających się przez drewno na górze, potem przybijających coś, potem znowu coś piłujących. Kobieta delikatnie ssała cukier. Winogrona były chłodne i słodkie, ale żałowa- łam, że w ogóle przyjechałam tutaj zeszłej nocy; od- stawiłam tackę na stolik, usiadłam prosto, po czym wstałam, opierając się na zdrowej nodze. - Nie, musi pani dla odpoczynku pani stopów. Pani przyjaciel musi do szpitala zabrać panią. Okrążyłam stolik i skacząc dotarłam do drzwi. Z krawędzi stolika częściowo spływał złożony biały ręcznik; wysychała na nim moja krew. - Dziękuję za pomoc, ale on nie jest moim przyja cielem. Nawet nie wiem, jak się nazywa. Gdy kuśtykając weszłam po schodach nad Cafe Amaro i powiedziałam Gary'emu, że nie wyjdę, nie zobaczywszy się z Connie Walsh, prawniczka uczestniczyła akurat w spotkaniu. Spojrzał na moją obandażowaną stopę i spytał, co się stało, ale siadłam, nie odpowiadając, bo bałam się, że mogłabym kogoś zabić; kogokolwiek, ale nie Gary'ego, zwłaszcza nie wtedy, gdy przyciągnął krzesło, żebym, czekając, mogła oprzeć na nim nogę. Porannymi klientkami Connie Walsh okazały się dwie kobiety, nieco starsze ode mnie i nieco lepiej ubrane. Śmiejąc się wyszły z pokoju konferencyjnego, ale kiedy ujrzały, że siedzę w poczekalni ze stopą na krześle niemal blokującym im drogę, ich śmiechy - gdy przeciskały się obok i znikały na schodach - skurczyły się do uśmiechów. Moja prawniczka stała w drzwiach. - Co ci się stało? - Oni rozrywają na części mój pieprzony dom. - Co? Skacząc obok niej wtarabaniłam się do pomieszczenia konferencyjnego, które pachniało goździkowymi papie- rosami. Wszystkie wysokie okna były otwarte i pokój zalewał słoneczny blask. Oparłam się o stół i skrzyżowa- łam ramiona na piersi, żeby nie trzęsły mi się ręce. - Przebudowują go. Co zamierzasz z tym zrobić? - Usiądź, Kathy. - Nie chcę siadać. Chcę, kurwa, kogoś zabić. Jak to możliwe, że oni nawet nie wiedzą, że zajmują cudzy dom? Jestem zmęczona całym tym gównem. Zapaliłam papierosa. Connie usiadła i poprosiła Ga- ry'ego, żeby z łaski swojej przyniósł nam dwie filiżanki kawy. Spojrzała na mnie z wyrazem cierpliwości na twarzy. - Właśnie dziś rano kurier przyniósł dokumenty z hrabstwa. Miałam zamiar przejrzeć je i zatelefonować do ciebie po południu. - Nie chcę, żebyś do mnie dzwoniła; chcę, żebyś zadzwoniła do tych Arabów, którzy rżną mój dom. Głos mi się załamał, ale nie zamierzałam dopuścić, żeby na powierzchnię przedarło się cokolwiek, co kry- ło się w głębi. Wszedł Gary i zostawił dwie kawy. Stopa mi puchła, więc odsunęłam krzesło, usiadłam i oparłam jedną nogę na drugiej. - Co się stało? - Mój ogród jest terenem budowy. - Byłaś tam, Kathy? - Zgadza się. Opróżniłam do swojej kawy całe opakowanie słod- kiej śmietanki i mieszałam zawartość naczynia, pod- czas gdy Connie cichym głosem ciągnęła wykład pod tytułem: jak dobrze byłoby, żebym trzymała się z dala od nieruchomości, bo dzięki temu ona, niczym nie- skrępowana, będzie mogła robić swoje. - To bardzo ważne, żebyśmy obie miały co to tego jasność - powiedziała. - Zgoda? Spojrzałam na nią, na jej przedwcześnie posiwiałe włosy i poważną minę; nadal byłam tak wściekła z powodu tego, jak daleko to wszystko zaszło, że ściskało mnie w gardle, ale powiedziałam „tak", a potem wypiłam swoją kawę. Connie przeprosiła mnie, że musi pójść po dokumenty. Na zewnątrz, po drugiej stronie ulicy, na ceglanym kominie na płaskim dachu Roxie Theater siedziały w słońcu dwa gołębie. Patrzyły w dół na ulicę i przyglądając się całej scenerii, kiwały dziobami w przód i w tył, w lewo i w prawo. Bolała mnie noga. Paliłam kolejnego papierosa i myślałam, że dzisiaj jest mój dzień bez sprzątania, i że jeśli będę miała szczęście, to może jutro będę mogła wystarczająco mocno oprzeć się na tej nodze podczas pracy. Ale w trakcie jazdy tutaj podeszwa prawej stopy bolała mnie tak bardzo, że niemal musiałam siedzieć trochę bokiem i nisko jak staruszka, żeby lewą nogą obsługiwać oba pedały, gazu i hamulca. Już zaczynałam wstawać, żeby ruszyć na poszukiwanie adwokatki, kiedy weszła do pokoju, uśmiechając się i niosąc przed sobą żółtą kopertę. - Miałam rację. Razem ze wszystkimi innymi papiera mi przysłali twoje uwierzytelnione oświadczenie. Proszę. Wzięłam od niej dokument. Był to oryginał zeznania, które Nick i ja podpisaliśmy w obecności notariusza. Spojrzałam na podpis męża; każda litera wykali- grafowana bardzo porządnie, podczas gdy mój podpis był pospieszną skrobaniną. Myślałam dawniej, że Nick robił tak dlatego, żeby ludzie nie musieli go odcyfrowywać, żeby nikomu nie utrudniać życia, żeby nie zostawiać za sobą bałaganu. Tak uważałam. Connie Walsh powiedziała coś, a ja podniosłam na nią wzrok i skinęłam głową, jakbym usłyszała. - Jasne jest, że postanowili odłożyć to oświadczenie ad acta, więc dziś wysłałam im list faksem, a przed zamknięciem urzędu zadzwonimy tam. Jeśli nie za proponują natychmiastowego unieważnienia sprze daży, wytoczymy hrabstwu proces o odszkodowanie. Nadal mieszkasz w motelu? Potrząsnęłam głową. - Chcę także, żebyś zatelefonowała do tych ludzi w moim domu. Są tam już bardziej wrośnięci, niż ja kiedykolwiek byłam. To nie w porządku. Moja prawniczka postukała się ołówkiem w dłoń. - Wiesz, jak się nazywają? - Nie wiem, Bahroony czy Behmini, coś w tym guście. Są ze Środkowego Wschodu. Zadzwoń do nich, proszę, żeby założyli dach na miejsce i wynieśli się. Wyszła z pokoju i słyszałam, jak mówiła Gary'emu, żeby naszkicował list dla firmy kurierskiej. Gołębie odleciały, a ja powiedziałam sobie, że powinnam być zadowolona, że hrabstwo przysłało to przeklęte oświad- czenie, które pozwoli mi odzyskać dom Franka i mój, ale w stopie czułam cztery dziury żaru, miałam sztyw- ny kark po nocy spędzonej w samochodzie, ściśnięte gardło i przez moment widziałam samą siebie, jak opróżniam większą część magazynowego kontenera do bonneville'a i jadę z powrotem prosto na Wschód, najzwyczajniej w świecie wtaczam się na podjazd do- mu matki i mówię jej o wszystkim - że nie mam przyjaciół, że znowu palę i ledwo wyskrobuję na życie, sprzątając cudze domy, że wszystko, co robię, to oglą- dam filmy, których treści nie pamiętam, że opuścił mnie mąż i straciłam dom, Ma, dom przepadł. - Gdzie się zatrzymałaś, Kathy? - Connie weszła, czytając jakieś papiery. Na nosie miała okrągłe okulary. - Nigdzie. - Nie jesteś u przyjaciół? Patrzyła na mnie, ale w jej szczerym spojrzeniu kryło się wahanie, i momentalnie uznałam ją za osobę, która nie wytrzymałaby sama ze sobą, gdyby nie po- stępowała właściwie; ale także za kogoś, kto nigdy nie potrafi powiedzieć „nie", a tacy ludzie naprawdę chcą, żeby ich okłamywać, bo to oszczędzi im zrobienia tej właściwej rzeczy, takiej jak zaproszenie mnie, bym zatrzymała się u niej przez tydzień. - Taaa, mieszkam u przyjaciół. - Na pewno? To także zawsze robią: przyciskają cię tak, że praw- da o mało nie wychodzi na jaw. - Przed końcem tygodnia chcę wrócić do swojego domu, kapujesz, Connie? - Nie mogę ci niczego obiecać, ale zrobimy, co w na- szej mocy. Uśmiechnęła się, wstała i odprowadziła mnie do drzwi. Gdy skakałam w dół po schodach, Connie po- wiedziała mi, żebym się nie martwiła i że ma nadzieję, że z moją stopą wkrótce będzie lepiej. Chyba łatwiej jest być pod wozem, chociaż samo- tnie, niż kiedy jesteś na szczycie, ale nie masz z kim dzielić widoku. Nie to, żebym czuła się tak wspaniale, gdy w blasku słońca jechałam Skyline Boulevard na południe przez Dały City. Podobno ćpuny słyną z tego, że spodziewają się nieszczęścia za każdym rogiem ulicy zwanej powodzeniem, ale moje nadzieje trochę teraz wzrosły; Uczyłam, że Connie Walsh uda się do weekendu uporządkować ten bałagan. Potrzebowałam jakiejś rozrywki. Prawą stopę oparłam pod konsolą na kanale pośrod- ku podłogi auta. Ból nie był już tak ostry, ale teraz czułam ciepłe pulsowanie wywołane biciem serca, szybszym niż zwykle, bo praktycznie paliłam jednego papierosa za drugim. Myślałam także o Lesterze Bur- donie, o jego smutnych oczach i opadających wąsach, o jego małym kombi znikającym we mgle. Zdawałam sobie sprawę, że od tamtej pory myślę o nim od czasu do czasu; widziałam ciemną żądzę w jego twarzy, gdy siedział naprzeciwko mnie w Carl Jr.'s. Mężczyźni, którzy patrzą w ten sposób, zwykle chcą wgryźć się w ciebie, jakbyś była świeżą, zimną śliwką; a gdy już wgryźli się, wessali i przeżuli, spodziewają się, że twoje soki powrócą, tak samo słodkie. Ale żądza Les- tera wydawała się inna. Była w niej także łagodność, cierpliwość. Więc może to w ogóle nie była żądza, tylko ochota. Może miał ochotę. W Dały City wjechałam na stację benzynową i pokuś- tykałam do ubikacji z kosmetyczką, szczoteczką do zębów, czystym T-shirtem i majtkami. Umyta i z oban- dażowaną nogą wpakowałam się z powrotem do bon- neville'a, a potem przekopałam portfel w poszukiwa- niu wizytówki Lestera Burdona. Wsunęła się do książeczki czekowej pomiędzy dwa czyste druki; Les- ter pracował w biurze szeryfa hrabstwa San Mateo w Redwood City i sprawował funkcję, która nazywała się „oficer szkoleniowy". Wrzuciłam bieg, lewą nogą nacisnęłam na gaz i wjechałam na Bayshore Freeway, zmierzając na południe. Słońce grzeje mi ramiona, kiedy pcham jaskrawo- czerwoną kosiarkę do trawników, która odpaliła od pierwszego pociągnięcia linki, i czuję benzynę i ten amerykański zapach zielonej trawy skoszonej w upal- ny dzień. Silnik pracuje głośno, ale nadal słyszę od- głosy pracy najarów na górze bungalowu. Popołu- dnie zastaje ich w pierwszym dniu roboczym, ale już skończyli budować w dachu ramę wdowiej platfor- my, a ja pcham kosiarkę z jednego końca posiadło- ści na drugi i widzę, że w poprzek konstrukcji kładą nowe deski dłużyc i w słońcu wbijają w nie młot- kami gwoździe. Ścięta trawa wylatuje spod mojej maszyny jak mar- twi żołnierze, i jestem wdzięczny za głupi niebieski kapelusz na głowie, bo ocienia skórę czaszki, i nawet czoło i oczy są osłonięte. Ale wdzięczny jestem za coś więcej niż tylko za to; po lunchu złożonym z kur- czaka, tanią i rzodkiewek dałem Esmailowi pozwo- lenie, by pojechał na deskorolce do kolejki BART i do wczesnego wieczoru spędził czas ze swoimi przy- jaciółmi. Młodzi najarowie pojechali swoją ciężarówką po materiały budowlane, a ja siedziałem przy ku- chennym kontuarze i przeglądałem w gazecie strony * poświęcone handlowi nieruchomościami, gdy Nadi przerwała sprzątanie i pocałowała mnie w policzek. Stała blisko mnie, trzymając przy piersiach złożony sofreh. - Dlaczego nie zostałeś ze mną zeszłej nocy, Mas- soud? Moja żona jest pięćdziesiąt lat stara, ale mówiła jakby była młodą dziewczyną, nowo poślubioną żoną. Pomyślałem, że może jest mną rozczarowana, ale po- tem przyjrzałem się jej uśmiechowi i nisko spuszczonej głowie, gdy tak patrzyła na mnie tymi gavehee oczami, a gdy ujęła moją dłoń i poprowadziła mnie korytarzem do swojego pokoju, moje serce było płaskim kamieniem odbijającym się od powierzchni wody, a oddech zatrzymał się jak u chłopca liczącego obroty koła fortuny. Potem, gdy nad naszymi głowami najarowie podjęli pracę, Nadi włożyła mi na głowę niebieski colah i śmiała się, gdy wyszedłem na słońce środka dnia. Ja także się śmiałem, ponieważ - nie licząc pewnych programów telewizyjnych, których prawie nie rozumie - Nadi się nie śmiała. Nie w pooldar mieszkaniu, nie. Ale tutaj jest inaczej; tutaj zdaje się żyć, a nie czekać na życie. Tutaj czuje się wolna od naszej maskarady, naszych kłamstw. Z łatwością koszę dalej trawę, produkując proste i porządne linie martwej zieleni, i podejmuję decyzję: tak, musimy zostać tutaj przez lato; to będzie dobre dla nas, dobry odpoczynek. Codziennie będę kontynuował poszukiwanie kupca, ale zawrę w kontrakcie, że nieruchomość nie będzie dostępna przed jesienią. To mi da także niezbędny czas na znalezienie kolejnej posiadłości do nabycia, bo to jasne, że muszę kupować bungalowy tylko takie jak ten, domy, które są licyto- wane przez hrabstwo lub bank. Być może znajdę miły dom lub mieszkanie, które wynajmiemy na czas, gdy będę kupował i sprzedawał dla zysku. Takie były moje myśli, i były to najprzyjemniejsze myśli, bo znów czułem się jak mężczyzna, który trzy- ma w rękach wodze swego potwora. Najar mówi mi, że platforma wychodząca na Coronę i morze będzie goto- wa przed upływem dwóch dni. Soraya i jej mąż kończą swoją podróż poślubną w piątek, więc musimy zaprosić do naszego domu ich oraz rodzinę pana młodego na małą uroczystość. Polecę Nadi, żeby przygotowała najlepszy chelo kebab, zarówno barg, jak i delikatne mięso kubehdeh. Kupię szampana i ustawię krzesła na platformie widokowej, i wszyscy będziemy pić zdrowie państwa młodych i nasze własne zdrowie, salomahti. Przy ulicy wyłączam kosiarkę, zostawiając rzędy skoszonej trawy Esmailowi, żeby po powrocie zgrabił je do worka. Wycieram pot z twarzy. Nie jestem w sta- nie ściąć trawy z boku domu z powodu drabiny na- jarów, ich narzędzi i nowego budulca, który porządnie złożyli na ziemi obok małego fragmentu starego dachu. Kiedy pcham kosiarkę obok tego wszystkiego, najar woła do mnie z góry. Zadzieram głowę ku dwóm młodym mężczyznom, ale niebo jest bardzo jasne i nawet z nowym colah na głowie muszę jeszcze dłonią osłonić oczy. - Tak, panowie, wykonujecie wspaniałą robotę. - Dziękuję - odpowiada jeden z nich, ten z tatuażem na barku. - Ustalił pan wszystko z tamtą kobietą? - Słucham? O jakiej kobiecie pan mówi? - O tej, która skaleczyła się w nogę. Nie rozmawiała z panem? - Jeśli mogę prosić, niech pan zejdzie na dół, żeby nie zesztywniał mi kark w tej pozycji. Najar schodzi po drabinie, a na szortach ma skórzany fartuch z narzędziami. Nie ma koszuli i widzę, że jego plecy są niemal tak ciemne jak u Hindusa z Bombaju. Kiedy mężczyzna staje na ziemi, odwraca się do mnie i wyciera pot z czoła. - Chciałem się tylko upewnić, że z panem rozma- wiała. Powiedziała, że to zrobi. - Ach tak, żona powiedziała mi, że pańska przyja- ciółka rozcięła sobie nogę. Przykro mi to słyszeć. - Przyjaciółka? Nigdy wcześniej jej nie widziałem. Dziś rano weszła na dach, cała zdenerwowana z powo- du naszej roboty. Powiedziała, że to ona jest właś- cicielką domu. Ręce robią mi się ciężkie, a głos drży. - Co pan mówi, młody człowieku? To ja jestem właścicielem tego domu. Zapłaciłem za niego gotówką. Kim jest ta kobieta? - Wyglądała mi na świrniętą - mówi drugi najar z dachu, paląc papierosa. - Pływa z jedną płetwą. Prawdopodobnie jest gdzieś w dole ulicy, wmawiając innym ludziom, że jest właścicielką ich domów. Najar obok mnie śmieje się, a ja się uśmiecham, ale nie wierzę całkiem temu uśmiechowi i przestaję. - W moim kraju szaleńcy są oddawani do szpitala, ale tutaj pozwalacie im łazić jak zbłąkanym owcom. - To prawda - mówi młody najar. Podnosi z ziemi papierową torbę z gwoździami, a po- tem wspina się po drabinie do pracy. Drugi stopą gasi papierosa na nowych deskach. - Proszę mi powiedzieć, jeśli ta kobieta wróci, dzię kuję bardzo. Pcham dalej kosiarkę na tyłach domu w stronę trawnika, który leży całkowicie w cieniu. Wąski pas słonecznego blasku leży tylko u podstawy wysokiego żywopłotu, i staję tam, żeby dwa razy pociągnąć za linkę rozruchową, zanim silnik zaskoczy. Daję mu tyle paliwa, ile tylko może wypić, i jestem wdzięczny za cały ten hałas, który powoduje. x rzez prawie trzydzieści minut siedzę w samochodzie zaparkowanym po drugiej stronie ulicy, przy której stoi Pałac Sprawiedliwości w Redwood City. Ma siedem czy osiem pięter, a betonowy chodnik błyszczy w słońcu taką bielą, że muszę niżej opuścić osłonę przeciwsłoneczną i włożyć okulary Nicka, które są dla mnie za duże. Naprzeciwko Pałacu Sprawiedliwości, po drugiej stronie ulicy, stoi budynek starego sądu z olbrzymią kopułą z witrażowego szkła, a po obu stronach głównej drogi nie rosną drzewa, tylko stoją parkometry i błyszczące samochody. Co kilka minut, mając nadzieję na ewentualną randkę podczas lunchu, czułam ochotę, żeby otworzyć drzwi i ruszyć na poszukiwanie Lestera, ale potem myślałam o jego obrączce na palcu, o tym smutku w jego oczach, i paliłam papierosa, stukałam swoją własną obrączką o kierownicę i zastanawiałam się, czy w ogóle wiem, co robię. Obserwowałam dwóch umundurowanych zastępców szeryfa, którzy wchodzili do Pałacu Sprawiedliwości. Jeden z nich był równie wielki jak mój brat Frank. Ponownie pomyślałam, że bardzo chciałabym go zoba- czyć; tylko my dwoje siedzący przy stoliku w jakiejś restauracji w North End w Bostonie, tak jak to dawniej mieliśmy w zwyczaju. Przychodził w jednej ze swoich koszulek polo, turkusowej lub żóitopomarań-czowej, i czy mówiłam o pieniądzach, które byłam winna, czy o kimś, z kim się widywałam, zawsze dawał mi tę samą radę, która mnie wkurwiała, ale czasem sprawiała także, że czułam się lepiej. - To łatwe, K. Po jednej stronie masz swoje Koszty, a po drugiej Przychody. Wszystko, co robisz, to za znaczasz, co jest co, a potem porównujesz jedną stronę z drugą i na tej podstawie podejmujesz decyzję. To wszystko, co musisz zrobić. Ja żyję w ten sposób. Czasami przebywanie z kimś, kto tak patrzył na życie, przynosiło ulgę. Już całe miesiące temu powie- działabym Frankowi o Nicku, gdybym nie była pewna, że on opowiedziałby wszystko swojej żonie, która, jak wiedziałam, powtórzyłaby to mojej matce. - A co, jeśli nie odróżniasz zysków od strat? - pyta łam go zawsze. - Co, jeśli nigdy nie byłeś dobry w odróżnianiu plusów od minusów? Była pora lunchu; kobiety i mężczyźni wychodzili w niewielkich grupkach z budynku, żeby coś zjeść. Na betonowej ławce nieopodal mojego samochodu sie- działy trzy kobiety w biurowych spódnicach i bluz- kach. Paliłam i obserwowałam je, jak jadły jogurt z małych plastikowych pojemników. Jedna z nich zaśmiała się, skończyła jogurt i ugryzła kawałek her- batnika. Wiedziałam, że nigdy nie chciałam prowadzić takiego biurowego życia jak one - wiedziałam to - ale siedząc tam i patrząc na nie, jedzące i plotkujące w słońcu, czułam się tak, jakbym przez całe życie była odseparowana od normalnych ludzi toczących miłe rozmowy. Innego dnia mogłabym czuć się bezdomna, cierpieć z powodu porzucenia przez męża i braku przyjaciół, ale teraz czułam się lepsza od nich, silniej- sza, ponieważ więcej wiedziałam o życiu, dlatego że żyłam na jego krawędzi. Wypaliłam ostatniego papierosa do samego filtra i zdusiłam niedopałek w popielniczce. Zbierałam się do odjazdu, zmuszając się do zastanowienia, jak zna- leźć bezpieczne miejsce, by zaparkować samochód na noc, gdy ktoś zastukał w okno obok mojej głowy, a ja aż się szarpnęłam. Umundurowany Lester Burdon stał w słonecznym blasku, trzymając plik dokumen- tów. Opuściłam szybę do samego dołu i panujący na zewnątrz żar uderzył mnie w twarz. Wyschło mi w ustach i żałowałam, że nie miałam nic do zabicia zapachu papierosów. - To ci niespodzianka - powiedział Lester i zerknął na wolne miejsce pasażera, jakby starał się odgadnąć, kto mnie tu przywiózł. - Miła czy nie? Uśmiechnął się, opadające wąsy wyprostowały się trochę. - Miła. Jest miła. - Moja adwokatka uważa, że może odzyskać mój dom. Pomyślałam, że chciałbyś o tym wiedzieć. - Miło mi to słyszeć. - Jadłeś lunch? - Muszę iść do sądu - kciukiem wskazał za siebie, na przykryty kopułą budynek sądowy. - Zwykle o tej porze jestem na patrolu. Dziwię się, że mnie znalazłaś. - Raczej to ty mnie znalazłeś - uśmiechnęłam się i uruchomiłam silnik, ale czułam się tak, jakby przyła- pano mnie z wypiętymi pośladkami na sikaniu w krzakach. - No cóż, muszę spadać. - Poczekaj, po południu będę w twojej okolicy - zwi- nął w rękach papiery, aż się trochę pogniotły. - Kawa? - Zależy o której. - Miałam nadzieję, że nie było to tak przejrzyste, jak brzmiało w moich uszach. - O czwartej? Podjadę pod motel. - Tuż nad brwiami miał kreskę potu. Pomyślałam o zeszłej niedzieli, gdy po powrocie ze sklepu zauważyłam jego samochód odjeżdżający sprzed El Rancho. - Już tam nie jestem. Mieszkam w bonneville. - Nie wiem, gdzie to jest. - Patrzysz na to, Lester. - Włączyłam bieg i do połowy podkręciłam szybę w oknie. - Spotkamy się w Carl Jr.'s w San Bruno. Miłej zabawy w sądzie. I prawie nie patrząc wyjechałam na ulicę, ale nikt na mnie nie zatrąbił, za to było mnóstwo wolnej drogi przede mną i za mną, i pomyślałam, że moje szczęście może się w końcu odwrócić. Przyjechałam o takiej porze, żeby nie być pierwsza w restauracji, ale kiedy pięć po czwartej wjechałam na parking w San Bruno, słońce świeciło mi w oczy i nie widziałam ani toyoty kombi Lestera, ani jego radiowozu. Czekałam w samochodzie do piętnaście po czwartej, a potem, podskakując, aby nie obciążać obandażowanej nogi, powędrowałam do knajpy i przyj- rzałam się ludziom przy barze, w boksach i tym siedzącym przy stolikach, ale nie było go tam, a ja nie chciałam stać przy drzwiach, gdy wejdzie, więc wróciłam do auta i przesiedziałam za kółkiem kolejne dwadzieścia minut, gapiąc się na wszystko, co wjeż- dżało na plac. Ani śladu Lestera. Za kwadrans piąta odjechałam, chociaż nie miałam pojęcia, dokąd jadę ani co pocznę, gdy już tam dotrę. Powiedzieć, że czułam się rozczarowana, to mało. Żywiąc niejasną nadzieję, że zobaczę samochód Les- tera i pojadę za nim na naszą spóźnioną kawę, ob- jechałam San Bruno, przejeżdżając obok niskich otyn- kowanych domów i małych wyschniętych ogródków. Gardło miałam spuchnięte i piekły mnie oczy. Od tygodni nie czułam się taka samotna i wiedziałam, że to dlatego, iż pożegnałam się ze swoimi nadziejami; sądzę także, że po prostu nie wyobrażałam sobie, że uprzejmy zastępca szeryfa Lester Burdon może mnie zawieść. Na światłach jakiś łysy facet w odkrytym dżipie mrugnął do mnie, a moje oczy wypełniły się łzami i odjechałam, nie czekając na zmianę świateł. Byłam chora od przebywania w samochodzie, chora z powodu konieczności jeżdżenia w kółko, żeby zna- leźć miejsce na ukrycie auta i siebie na noc. Ale przynajmniej było to znajome, chociaż reszta mnie znajdowała się w kontenerze magazynowym naprze- ciwko El Rancho Motel. Po niemal godzinie marno- wania benzyny pojechałam tam, zaparkowałam samo- chód obok kontenera i siedziałam w aucie, patrząc przez przednią szybę na przejeżdżające pojazdy, myś- ląc o tym, że naprawdę powinnam się złamać i wynająć inny pokój w El Rancho po drugiej stronie drogi, pokój z działającym telewizorem, po prostu położyć się w łóżku przed odbiornikiem i godzina za godziną oglądać wszystkie te śmieci, jakie pokazują. Gdybym zgłodniała, zadzwoniłabym, a coś by mi dostarczono. Wypisałabym czeki, na których wypisanie nie mogłam sobie pozwolić; nie poszłabym do pracy; nie opuściła- bym łóżka i tego pokoju, póki Connie Walsh by nie zadzwoniła, żeby ponownie wprowadzić mnie do moje- go domu. Oto, co czułam. Ale do czego miałam wracać? Do sprzątania domów i gabinetów innych ludzi? Ogląda- nia jeden za drugim filmów w telewizji lub na wideo? Czekania na powrót męża? Kłamania rodzinie? Zapaliłam papierosa i wydmuchnęłam dym za okno. Podczas terapii pouczyliby cię, że w takiej sytuacji masz powiedzieć STOP! Jeśli jesteś Głodna, Zła, Sa- motna lub Zmęczona - jeśli zachodzi którykolwiek z tych przypadków - powinnaś zwolnić i zacząć uwa- żać na siebie. Mnie dotyczyły wszystkie cztery, wie- działam to, a ostatnią rzeczą, na którą miałam ochotę, było stawianie w wyobraźni czoła UPIOROWI i rozpo- znawanie w swojej głowie Głosu Wroga, żeby móc zacząć oskarżać go o pieprzoną złośliwość. W stopie czułam pulsowanie. Oparłam się o drzwi i położyłam nogę na siedzeniu pasażera. Musiałam przyznać, że Arabka dobrze się spisała, bandażując ją, ale jak to się stało, że nie wyjaśniłam tej kobiecie sytuacji, gdy wtedy wróciłam do domu? Właśnie za- stanawiałam się nad tym, gdy z drogi na parking, kołysząc długą anteną, wjechał samochód z biura sze- ryfa hrabstwa San Mateo, a Lester Burdon oderwał dłoń od kierownicy, żeby pomachać mi na powitanie. Zostawił silnik na chodzie i podszedł do okienka mojego wozu, a ja opuściłam nogę i usiadłam prosto. Pod pachami Lester miał plamy potu, a przy jego mundurowej koszuli wisiała złota gwiazda. - Przepraszam za tę kawę, Kathy, ale wezwano mnie do rodzinnej kłótni. Długo czekałaś? - Jakąś godzinę lub dwie. - Przepraszam, ja... - Żartowałam. Zapomnij o tym, jeździłam bez celu. - Miałam nadzieję, że w moim głosie nie słychać zadowolenia, jakie czułam na jego widok. - Nadal chcę się napić kawy. - Dobra. Obie ręce opierał na drzwiach, znowu patrząc na mnie tym mrocznym spojrzeniem; spragnionym, po- myślałam, zdecydowanie spragnionym. Popatrzyłam na swoje dłonie na kierownicy. - Masz na myśli jazdę radiowozem? - Tylko jeśli mnie nie aresztujesz. Uśmiechnął się, a ja zaparkowałam bonneville'a między dwiema osiemnastokołowymi ciężarówkami za knajpą dla kierowców. Podskakując, powędrowałam do krążownika szos Lestera, a kiedy wsunęłam się do wnętrza i zatrzasnęłam drzwiczki, zapytał mnie o moją stopę, z wyrazem twarzy jednocześnie łagodnym i trochę twardym. Powiedziałam mu o moim przebu- dzeniu na Bisgrove Street dziś rano, o cieślach i frag- mencie dachu w moim ogrodzie. Lester potrząsnął głową i obrzucił mnie tym przeciągłym spojrzeniem, które mi się nie podobało, więc przypomniałam mu, że Connie Walsh obiecała mi, że wrócę do domu przed końcem tygodnia, a teraz jestem z kimś, z kim mogę to uczcić. Wykładając to w ten sposób, czułam się nieco zbyt obnażona, a Lester nic na to nie odpowiedział, tylko włączył bieg i wyjechał z parkingu zajazdu, zmierzając na zachód. Spojrzałam na czarny zestaw radia na konsoli, na zielone i pomarańczowe światła skanera. Pod deską rozdzielczą była przyczepiona gładkolufowa strzelba, a ja zerknęłam na siedzącego za kółkiem Lestera. Potrząsał głową. - Czy twoja prawniczka wie, że sypiasz w samo- chodzie? - Myśli, że mieszkam u przyjaciół. To jest w każ- dym razie to, w co chętnie wierzy. - O co ci chodzi? - O to, że są pewne granice, do których chce się posunąć, pomagając mi; to wszystko. Zna swoje granice. Wjechał na Cabrillo Highway i zamilkł na chwilę. - Nie masz u kogo się zatrzymać, Kathy? Wzruszyłam ramionami, twarz mnie paliła. - Nie poznajesz wielu ludzi, sprzątając cudze domy. Czułam na sobie jego wzrok. Zerknęłam na błysz- czący ocean. Bolała mnie stopa i brakowało mi moich okularów przeciwsłonecznych. Wyprzedziliśmy kilka samochodów, a ja przyglądałam się kierowcom, którzy sztywno trzymali głowy, patrzyli na prędkościomierze, potem na drogę i tylko na chwilę podnosili wzrok, gdy przejeżdżaliśmy obok nich. - Przywykłeś do tego? - spytałam. - Do czego? Skinieniem głowy wskazałam zwalniające za oknem samochody. - Do ludzi, o których wiesz, że się ciebie boją. - Naprawdę myślisz, że się boją? - Wystarczająco, żeby zważać na swoje słowa i czy- ny. Lester zjechał z Cabrillo na parking stojącej na plaży budy z hot dogami i lodami. Po obu jej stronach, a także za nią, stały piknikowe stoliki, a pięcioro czy sześcioro nastolatków obojga płci siedziało przy tym najbliższym okienka. Ramiona, nogi i twarze mieli opalone albo nawet poparzone przez słońce. Gdy zobaczyli wysiadającego z radiowozu Lestera, popa- trzyli takim wzrokiem, jakby był czternastym gliną, którego widzą w ciągu kwadransa, a mnie podobało się to, że jestem na drugim końcu tego spojrzenia. Czułam zapach hot dogów, dym papierosów palonych przez nastolatków, czyjąś emulsję do opalania. Dziewczyna w okienku powiedziała Lesterowi, że nie mają kawy, a on odparł, że mogą być dwie cole, ale potem spojrzał na mnie, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście mogą, a ja uśmiechnęłam się do niego. Les niósł nasze napoje w cień za budką, a ja skaka- łam po piasku pełnym niedopałków. Siedliśmy przy zniszczonym stoliku, a widoczny daleko przed nami Pacyfik zdawał się oddalać w odpływie; jego fale, zanim się w końcu załamały, nadbiegały długie i nis- kie. Nad wodą wisiał wał niebieskoszarych chmur w rodzaju tych, które zwykle sprowadzają mgłę, a niebo było zasnute lekką mgiełką. Lester usiadł obok mnie, twarzą zwrócony do plaży, i przez chwilę po prostu patrzyliśmy na wodę. Piłam colę i odwróciłam się na tyle, żeby widzieć jego profil, głęboko osadzone brązowe oczy, mały nos i nierówno przystrzyżone wą- sy. Znowu była w nim ta łagodność, ten spokój. - Jak w ogóle wskoczyłeś w ten mundur, Lester? - Les - zerknął na mnie z uśmiechem. - Les - oddałam mu uśmiech, ale pomyślałam, że zachowuję się tak, jakbym flirtowała. Jakbym nie była naprawdę zainteresowana odpowiedzią na swoje pytanie. - Właściwie to chciałem być nauczycielem. - Tak właśnie wyglądasz. To znaczy... mnie się taki wydajesz. Miałam ochotę zapalić papierosa, ale nie chciałam jego smaku w ustach, nie teraz. - Więc jak stałeś się niebieskim chłopcem? Potrząsnął głową i spojrzał na zniszczony blat stoli- ka, na deskę, na której ktoś wyciął dwie piersi z sut- kami w kształcie iksów. - Żona była w ciąży. Akademia policyjna była tańsza od studiów i gwarantowała otrzymanie pracy. Tego rodzaju sprawy. - Lubisz to? - Przeważnie. - Przeważnie? Uśmiechnął się do mnie, a w jego oczach pojawiła się czułość i nagle wydał mi się tak kruchy, że spoj- rzałam prosto przed siebie na wał chmur, który przy- bliżył się w ciągu zaledwie kilku minut, a nas otoczyła mgiełka. Piasek plaży nie był już tak jaskrawy jak wcześniej, i doleciał mnie zapach wodorostów. - Nadciąga mgła - odezwałam się. Czułam, że Les cały czas na mnie patrzy. Piłam colę, póki lód nie zagrzechotał mi o zęby. - Kathy? - Taaa? - Chciałbym ci zadać osobiste pytanie, jeśli mogę. - W porządku, wal śmiało. Znowu żartowałam z niego, ale nie mogłam na niego spojrzeć, więc wpatrywałam się w zieloną wodę i mgiełkę, którą zdawała się wydzielać. - Dlaczego twój mąż nie jest już z tobą? Obserwowałam niską falę sunącą po plaży i na chwi- lę zanim się załamała, stwierdziłam, że ją dopinguję, mając nadzieję, że do tego nie dojdzie. - Chciałam mieć dzieci, a on nie. Nie wiem, ale myślę, że gdyby naprawdę chciał być ze mną, to także pragnąłby je mieć, wiesz? Lester położył swoją dłoń na mojej. Jego była ciepła i ciężka. - Jest głupcem. Spojrzałam na jego rękę. - Śledził mnie pan, funkcjonariuszu Burdon? - Tak. - Dobrze. - To znaczy? - Że nie skłamałeś. Wstrzymał oddech. - Od eksmisji nie przestaję o tobie myśleć, Kathy. Teraz spojrzałam na niego. Mówił cicho, ale w jego oczach widać było większą śmiałość. Bolała mnie prawa stopa, a nasze kolana się dotykały. Opuścił wzrok, ale zaraz, jakby zmusiwszy się do tego, znowu na mnie spojrzał, a w jego brązowych oczach nie było już śmiałości. Przypomniał mi o mnie samej. Ścisnął moją rękę i nagle wydał mi się tak bliski, że całując go nawet się nie nachyliłam. Na górnej wardze miałam jego kłujące i miękkie wąsy; otworzyłam usta i poczułam smak słodkiej coli, którą pił. Obejmowałam go, a on obejmował mnie, i zdawało się, że pocałunek trwał bardzo długo, aż w końcu wzięłam oddech i oderwaliśmy się od siebie, a mgła przybliżyła się do plaży i trudno już było dostrzec wodę. Spojrzałam na niego, na jego mały prosty nos, dolną wargę, ogolony podbródek. Kiedy dotarłam do oczu, które mnie pochłaniały, własne usta poczułam jak nieswoje, więc skupiłam się na jego złotej odznace, na wygrawerowanym nazwisku na identyfikatorze poniżej, i zachciało mi się przesunąć palce po literach. Temperatura spadła; na rękach i nogach miałam gęsią skórkę. - Poszukamy ci jakiegoś miejsca do spania. - Les ter wstał i wziął puste kubki, a ja milczałam, gdy pomagał mi dojść po piasku do samochodu. Także w milczeniu przejechaliśmy przez Coronę do San Bruno, gdzie tuż przed El Camino Real Highway skręcił na północ. Jadąc pod szarym niebem, mijali- śmy parterowe domki z małymi trawnikami od frontu. Za domami biegła autostrada, na której widziałam samochody i długie ciężarówki jadące na południe do takich miast, jak HiUsborough, San Carlos, Menlo Park, Los Altos i Sunnyvale; miast, przez które od miesięcy przejeżdżałam samotnie, mówiąc sobie, że nie szukam szarej hondy Nicka. Les milczał za kie- rownicą i chociaż jechaliśmy jego policyjnym radio- wozem, siedzenie znowu obok mężczyzny na miejscu pasażera było czymś tak znajomym, że przeżywałam huśtawkę uczuć. Potem znaleźliśmy się z dala od domów, za to w sąsiedztwie stacji benzynowych, knaj- pek z żarciem na wynos i centrum handlowego, leżą- cego zaraz przy autostradzie. - Dokąd jedziemy, Les? Spojrzał na mnie, oparł dłoń na moim kolanie, skrę- cił w lewo i przejechał obok centrum handlowego w stronę motelu i restauracji dla podróżnych, zbudo- wanych na trawiastym wzgórzu ciągnącym się wzdłuż El Camino Real Highway. - Chcesz mieć basen? Nie czekając na odpowiedź, wjechał na mały parking Eureka Motor Lodge, ceglanego jednopiętrowego bia- łego budynku o dachu ze sztucznej dachówki. Przed wejściem do recepcji stały dwa automaty z coca-colą i maszyna do lodu. Nad oknem biura widniał wyrzeź- biony w drewnie napis: „Eureka: znalazłem!". - To lepsza okolica od tamtej, Kathy. Nie mogę pozwolić, żebyś spała w samochodzie. - Oddam ci pieniądze. - Szszsz - przybliżył palec do moich ust. Udałam, że go gryzę, a on uśmiechnął się i wszedł do recepcji w mundurze, z bronią i obrączką ślubną. Przez chwilę pytałam samą siebie, co ja właściwie robię, ale zaraz skoncentrowałam się na tym, jaką przyjemnością będzie kąpiel i sprężyste łóżko z czystą pościelą. Pokój był od tyłu, z dala od autostrady i wychodził na basen. Les pomógł mi wejść do środka i przeprosił, że musi iść do łazienki. Siadłam w nogach królewskiej wielkości łoża przykrytego narzutą o wzorze w kwiaty barwinka. Na podłodze leżała czysta wykładzina. Na- przeciwko zasłoniętego okna, po obu stronach niskiego stolika ze szklanym blatem, stały dwa wyściełane krzesła. Obok toaletki z orzechowego drewna miałam przed sobą kolorowy telewizor na stojaku. Z miejsca, w którym siedziałam, nie mogłam dostrzec swojego odbicia, więc zaczęłam się podnosić na zdrowej nodze, ale w toalecie rozległ się dźwięk spuszczanej wody i do pokoju wszedł Les, wycierając dłonie w ręcznik, który rzucił na toaletkę. - Wygląda tak, jakbyś robił to już wcześniej - po- wiedziałam. - Dlaczego tak mówisz? - Stał tam z dłońmi opar- tymi o pas z bronią i ze zbolałym wyrazem twarzy. - Przepraszam, to był tylko żart. Otworzył usta, jakby zamierzał coś powiedzieć, a po- tem kucnął przy małej lodówce obok toaletki, wyjął dwie puszki piwa Michelob i wręczył mi jedną. Czu- łam jej zimno w dłoniach i na podołku i spojrzałam na nią tak, jakbym patrzyła na stare polaroidowe zdjęcie kogoś, kogo niegdyś znałam, a nagle, nie wiem dlacze- go, już nie znam. Les otworzył swoją puszkę i pił z niej, stojąc nade mną, ale nawet nie mogłam na niego spojrzeć. Pozwoliłam, by puszka spadła na podłogę, a sama opadłam na plecy i zasłoniłam twarz. Co ja robiłam? Bolała mnie zwisająca stopa i zastanawiałam się, czy z miejsca, w którym stał Lester, moje uda nie wyglądają grubo. Słyszałam, że odstawił puszkę na toaletkę, potem kucnął, żeby podnieść tę drugą; skrzypiał skórzany pas broni. Materac ugiął się pod jego ciężarem, opuściłam dłonie, a Lester, opierając się na jednym ramieniu, patrzył mi w twarz, przez co bark podjechał mu pod ucho. W tej pozycji wyglądał niemal kobieco i z jakiegoś powodu ten widok sprawił, że znowu miałam ochotę go pocałować. Przesuwał środkowy palec po moim nadgarstku i przedramieniu; w jego oczach nie było już tamtej śmiałości, ale nie wyglądały też na smutne. - Nie wiesz, kim jestem, Lester. - Uważam, że jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem. Położyłam dłoń na jego owłosionym ramieniu, a on pochylił się i pocałował mnie. Język miał zimny od piwa, a ja poczułam to; i przez to coś się ze mną zrobiło. Wywinęłam się Lesterowi i usiadłam, opierając się plecami o zagłówek łóżka. - O co chodzi, Kathy? Chciało mi się palić, ale nie pamiętałam, gdzie zo- stawiłam papierosy. Skrzyżowałam ramiona na piersi. Les usiadł w nogach łóżka, patrząc na mnie takim wzrokiem, jakbym miała zaraz powiedzieć coś głę- bokiego. - Od prawie trzech lat nie piję alkoholu, Lester. - Przepraszam, nie wiedziałem. - Wiem, że nie wiedziałeś. Nie wiesz o mnie bardzo wielu rzeczy, prawda? Wargi pod wąsami miał rozchylone; spojrzał w bok, wstał, podszedł do puszki z piwem i wyniósł ją do łazienki, skąd dobiegł mnie dźwięk towarzyszący opróżnianiu jej do umywalki. Chciałam powiedzieć Lesowi, że nie musiał tego robić, ale nie ufałam swoje- mu głosowi na tyle, by mieć pewność, że nie zabrzmi to jędzowato. Na ścianie włączył się klimatyzator, cho- ciaż w pokoju było już bardzo zimno, ale stopę miałam ściśniętą i gorącą; pochyliłam się do przodu i roz- pięłam agrafkę, którą Arabka spięła bandaż. Odwrja- jąc go, nie czułam bólu, a kiedy odwinęłam cały opat- runek, Les wrócił z łazienki, ja zaś bałam się, czy moja noga trochę nie zalatuje. Rzeczywiście zalatywała. Le- ster kucnął i przyjrzał się podeszwie stopy. - Powinnaś ją wymoczyć. - Teraz wyglądał inaczej: miał na twarzy wyraz roztargnienia, jakby był dokądś spóźniony, ale jakby jednocześnie nie wiedział, gdzie to miejsce jest ani nawet czy naprawdę istnieje. - Nie musiałeś wylewać piwa, Les. To nie tak. Spojrzał mi w oczy. - No więc jak, Kathy? Chciałbym wiedzieć. - Chciałbyś? - Tak. Chciałbym. Wierzyłam mu i nie chciałam, żeby tak sterczał nad moją śmierdzącą nogą. Klepnęłam narzutę. - Chodź tutaj. Zawahał się na ułamek sekundy, jakby nie wiedział o co mi chodzi, a, szczerze mówiąc, nie sądzę, żebym i ja to wiedziała. Chciałam tylko, żeby odsunął się od mojej nogi. Ale kiedy usiadł obok mnie na łóżku, a potem pochylił się, żeby całować moje czoło, policzek i usta, kiedy jedną rękę położył mi na żebrach, a drugą głaskał mnie po włosach, poczułam się tak, jakbym była wyschniętą studnią i nie wiedziała o tym, póki on mnie nie znalazł i nie zaczął padać we mnie deszczem; pociągnęłam go na siebie, otworzyłam usta, trzymałam go za głowę i całowałam tak mocno, że nasze zęby się zderzyły; całowałam jego policzki, jego oczy, jego nos; lizałam go po wąsach i znowu całowałam w otwarte usta. Zaczęłam rozpinać mu koszulę, a on zdjął mi przez głowę T-shirt, a potem, gdy dotknął moich piersi, wszystko zwolniło. Zaszła w nim zmiana i we mnie też. Spojrzał mi w oczy, sprawdzając coś ostatni raz, a potem usiadł prosto i bardzo powoli rozwiązał sznurowadła. Odstawił buty na bok, odpiął zatrzask kabury i wyjął z niej pistolet, który położył na nocnym stoliku. Kiedy wyciągnął ze spodni poły koszuli, przerzuciłam nogi na drugą stronę łóżka, rozpięłam szorty i zdjęłam je razem z figami. Drżały mi palce i chciało mi się pić, ale pulsujący żar przeniósł się teraz z mojej podziurawionej stopy między uda; położyłam się dokładnie w chwili, w której Les pozbył się swoich bokserek; zadek miał szczupły i ciemny. Odwrócił się do mnie przodem i zmusiłam się, żeby spojrzeć na jego opadające wąsy, potargane włosy, wąskie ramiona. Znowu miałam szesnaście lat, Ma pojechała na zakupy, tata był w pracy, mnóstwo czasu, zanim zostaniemy nakryci. Chwyciłam go za ramiona, przesunęłam pięty wzdłuż jego ud z tyłu i pociągnęłam go na siebie. Wcześniej była mgła, ale teraz niebo ma barwę brzoskwiń i słońce wisi nisko nad oceanem, którego jeszcze nie widzę z naszego domu. Najarowie poszli dwie godziny temu. Przed odejściem dobrze po- sprzątali teren, przykrywając nowy budulec wielkim zielonym płótnem, które przycisnęli starym drew- nem z dachu. Siedzę na schodku przed domem i obserwuję syna, który w ogrodzie zbiera grabiami skoszoną trawę. Ma na sobie podkoszulek z szeroki- mi ramiączkami i bardzo luźne krótkie spodnie; widzę długie mięśnie, które zaczynają się uwydat- niać na ramionach, nogach i barkach Esmaila. Na głowie ma swoje żółte słuchawki od walkmana, który Nadi kupiła mu w Japantown. Jestem pewien, że słucha kalifornijskiego rock and rolla, który dla mnie brzmi równie miło, co pięć F-16 lecących nad głową. W tym ostatnim świetle dnia skóra mojego syna jest cudownie złotobrązowa, i przyłapuję się na tym, że przez chwilę myślę o naszym martwym szachu Pahlavim. To nie jest tak, że często używam alkoholu, ale ostatniego wieczoru Nadi i ja wypiliśmy tylko po lamp- ce z butelki szampana, która kosztowała trzydzieści pięć dolarów. Teraz jest lekko zwietrzały, ale nie dbam o to, frekresh neestam, i piję z jednego z wysokich kryształowych kieliszków, który kupiliśmy na Rue de Touraine w Paryżu. Mówię sobie, że pijąc ten szampan, nie pozwalam mu się zmarnować, ale wiem, że w rze- czywistości usiłuję przedłużyć nastrój świętowania, w jakim byłem, kiedy kupowałem trunek; bo w głowie nadal słyszę to, co najar powiedział mi o młodej kobiecie, która twierdziła, że to ona jest właścicielką bungalowu, i staram się zastąpić wypowiedziane przez niego słowa tym, co mówił jego kolega, który sądził, że wyglądała na szaloną, deevoonay, i że prawdopodobnie przyznaje się do posiadania na własność całego miasta. Po skoszeniu trawy pomyślałem, czyby nie zadzwo- nić do dżentelmena z urzędu podatkowego hrabstwa, który nadzorował aukcję, i nie zapytać o tę kobietę, ale nie byłem w stanie podnieść słuchawki; jeśli nie masz węża pod nogami, nie podnosisz kamieni z boku drogi. Zza siatkowych drzwi za mną dolatywał mnie zapach mięsnego bulionu i duszonych pomidorów ob-goosht, parującego ryżu i tadią. Kiedy Nadereh pracuje w kuchni, śpiewa pod nosem jedną z miłosnych piosenek Googoosha. Oczywiście, nic jej nie powiedziałem o tym, czego dowiedziałem się od najarów. Zamiast tego poprosiłem ją o przygotowanie menu i listy zakupów na kolację, na której będziemy gościć naszą córkę, zięcia i jego rodzinę. Na to twarz mojej żony tak rozjaśniła się ze szczęścia, spowodowanego tym, że nasze życie w skromny sposób zdawało się wracać na stare tory, że uszczypnęła mnie w policzek i powiedziała: oh, Jujeh-man, mój kurczaczku, coś, czego nie słyszałem od niej od wielu lat. Mój syn pakuje do worka skoszoną trawę i kiwa głową w takt muzyki, którą tylko on słyszy, moja zadowolona żona mruczy w kuchni, a ja czuję się głupio, że martwię się bardziej, niż sam Bóg tego od nas wymaga. Wołam do Esmaila, że tańczy jak kogut, ale nie słyszy mnie, a ja zaczynam myśleć o Sorai, o tym, jak mocno uścisnę ją po jej powrocie. I zamyś- lam się tak głęboko nad tą chwilą, nad miłością, którą żywię do tej dziewczyny, że kiedy mały biały samo- chód wjeżdża na wzgórze i zatrzymuje się pod drzewa- mi po drugiej stronie ulicy, wstaję, myśląc, że to oni wrócili wcześniej, żeby zaskoczyć nas w naszym no- wym domu. Ale na drzwiach kierowcy napisane jest „Bay Area Couriers", i wkrótce trzymam w dłoni opie- czętowaną kopertę z Biura Porad Prawnych Lambert & Walsh, Adwokaci. Na kopercie widnieje błędnie napisane moje nazwisko. Rozrywam papier, ale muszę iść po okulary do domu, więc zamykam drzwi swego gabinetu i siadam przy biurku. Drogi Panie, piszę, aby poinformować Pana, że nasza firma stoi na stanowisku, iż nieruchomość przy Bisgro- ve Street 34, Corona, Kalifornia, została sprzedana Panu na licytacji przez urzędników podatkowych hrabstwa San Mateo w toku niewłaściwego i błęd- nego postępowania. Dzisiaj powiadomiliśmy w tej kwestii Urząd i wnieśliśmy, by - w celu przywró- cenia tytułu własności do domu jego prawowitej właścicielce - sprzedaż wyżej wymienionej posia- dłości została bezzwłocznie unieważniona. W związku z tym proszę być przygotowanym do opuszczenia realności tak szybko, jak to możliwe. Przykro nam z powodu wszelkich niedogodności, jakie to może Panu sprawić. Z wyrazami szacunku, CS. Walsh, adwokat Trzy razy przeczytałem list i zacząłem czytać po raz czwarty, kiedy moje ręce bezwiednie podarły papier na kawałki i rzuciły je w stronę kosza na śmieci, gdzie skrawki rozsypały się i spadły na podłogę. Serce biło mi tak mocno, jakbym właśnie wspiął się na szczyt góry. Podniosłem pióro i złamałem je; niebieski atrament momentalnie rozprysnął się w powietrzu. Och, co za kraj, co za okropne miejsce; co to za zasady społeczne, skoro nie można oczekiwać, że transakcja została za- kończona z chwilą, gdy podpisano dokumenty i zdepo- nowano pieniądze? Co oni sobie myślą? Nie, to jasne, że nic nie myślą; to idioci; poza tym są słabi, są głupi. A co z wdowią platformą? Co z tym? Zwrócą mi moje tysiąc sto dolarów? Zwrócą mi moje czterdzieści pięć tysięcy dolarów? Ale nie wolno mi myśleć w ten sposób, bo i tak nie przyjmę żadnego zwrotu! Będę postępował tak, jak zaplanowałem; sprzedam ten dom z zyskiem, do które- go mam prawo, i niech Bóg pośle ich wszystkich do piekła: biznes to biznes. Teraz nie mogą tego zatrzy- mać. Jest za późno. Jakim cudem może to być legalne postępowanie? Natychmiast muszę do nich zadzwonić. Opadam na kolana i przerzucam skrawki listu w po- szukiwaniu nagłówka pisma. Nadi wchodzi do pokoju, polerując srebrną misę, którą trzyma w obu rękach. - Ch.ee kar meekonee, Massoud? - Heech.ee, nic, nic nie robię. Ale musiała dostrzec coś w mojej twarzy, bo oczy jej mrocznieją i przestaje przesuwać szmatą po misie. Zaczynam zbierać skrawki listu z podłogi. Pyta w farsi: - Co się stało, Massoud? Co to za bałagan? - Nie trafiłem do kubła, to wszystko. Pora na posi- łek? Czuję się trochę słabo. Wydaje się, że ta odpowiedź jej wystarcza; mówi, że ostrzegała mnie, żebym zbyt długo nie siedział w słońcu. - I ten szampan, Massoud. Chodź, musisz zjeść. Chodź. Wstaję, a ona bierze mnie za rękę i prowadzi koryta- rzem, ale uwalniam się i mówię, że muszę umyć ręce, a potem przyjdę. - Pospiesz się. Esmail jest głodny. W gabinecie wkładam do kieszeni spodni kopertę listu od prawnika. Za późno, żeby dzwonić do tych pijawek, tych modargendehs, tych kurwich matek, ale jutro pojadę tam osobiście. Nie chcę, żeby tutaj telefo- nowali, Nadereh nie może o tym nic wiedzieć. Nic. W łazience myję ręce i ramiona gorącą wodą z odrobiną lawendowego mydła Nadi. Woda jest bardzo gorąca, a ja pozwalam, by płynęła coraz gorętsza, i napełniam nią dłonie. Chcę je rozdzielić, ale pochylam głowę i chlustam sobie wodą w twarz, parząc nos, policzki i powieki zamkniętych oczu. Zakręcam wodę i opuszczam łazienkę, po czym siadam na podłodze na obiadowym sofreh obok żony i syna. Nadi mówi do mnie w farsi: - Ech, Massoud, masz mokrą twarz. Dlaczego się nie wytarłeś? Wstaje i przynosi mi ręcznik. - Co z tobą, Behrani? Czasami zachowujesz się jak dziecko. Kochaliśmy się, póki nie zgłodnieliśmy do tego stopnia, że musieliśmy przestać i Les poszedł kupić coś do jedzenia. Gdy go nie było, leżałam na brzuchu i piersiach pod prześcieradłem i kocem, z jednym kolanem podciągniętym, mokra i otarta między udami. Gdy Les otworzył drzwi, żeby wyjść, zauważyłam, że mgła na zewnątrz się podniosła, a słońce już prawie zaszło; wpadające teraz przez zasłonięte okno światło zmierzchu sprawiało, że w pokoju było niemal ciemno. Przez chwilę przyglądałam się pistoletowi, który Lester zostawił na szafce nocnej. Broń miała czarną, kratkowaną kolbę i kwadratową lufę. To takie dziwne, że ma taką robotę; kochał się tak delikatnie, poruszając się w taki sposób, jakby każde pchnięcie zależało od tego, czy mi się ono podoba, czy nie. I to spowodowało, że pomyślałam o Nicku, o różnicy między ich ciałami; plecy Nicka były gładkie i chło- dne, nieco otłuszczone, podczas gdy Lester miał grzbiet twardy, a skórę rozgrzaną; Nick chował twarz w zagłębieniu mojego obojczyka i czasami ssał moją skórę, podczas gdy Lester całował mnie w usta, po twarzy i po ramionach, jakby w końcu wrócił do domu z długiej podróży. Doszedł dwa razy, za każdym razem we mnie, ale nic nie powiedziałam, tylko go obejmowałam. Przez straszną chwilę pomyślałam o wirusie, o tym, że niczym się przed nim nie zabez- pieczyłam, ale potem przypomniałam sobie, że Les jest żonaty, co sprawiło, że z jednej strony poczułam się lepiej, a z drugiej gorzej. Nick nie wrócił. Czekając na Lestera w Eureka Motor Lodge, po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że mój mąż naprawdę odszedł, że pewnego dnia skontak- tuje się ze mną jego adwokat, ktoś zatelefonuje lub dostanę list, albo jedno i drugie - ale nie od samego Nicka. I z jakiegoś powodu, ponieważ dopiero co prze- spałam się z mężczyzną, wiedziałam, że ten dzień jest bliższy niż jeszcze niedawno, bliższy nawet niż był dziś rano, gdy jak jakaś uciekinierka obudziłam się w naszym samochodzie naprzeciwko naszego domu. Wzięłam długi prysznic, jakby tego popołudnia nie było już nic więcej poza gorącą wodą, co mogłabym odczuwać na twarzy i piersiach, szczytach ramion i pośladkach; para czyściła mi nos i płuca, w dłoniach trzymałam ułamek kostki mydła, między udami czułam lekko obolałe ciało, a w goleni i stopie ból. Czułam się tak złączona z podłożem, jak stara gazeta niesiona wiatrem wzdłuż ulicy. Zaczynałam czuć lekkie przera- żenie, a po zakręceniu wody usłyszałam, że w sąsied- nim pomieszczeniu Lester wyjmuje coś z papierowych toreb. Lustro było zbyt zaparowane, żebym mogła w nim dostrzec swoją twarz, ale tak czy inaczej nie chciałam jej oglądać. Owinęłam się dwoma ręcznika- mi, a potem pokuśtykałam do pokoju i usiadłam pod oknem przy stoliku ze szklanym blatem naprzeciwko Lesa, który właśnie skończył wykładać papierowe ta- lerze, plastikowe widelce i pudełka z syczuańskim jedzeniem na wynos, które pachniało soją i gotowanym mięsem. Lester uśmiechnął się do mnie, pochylił się, wziął moją twarz w obie dłonie i całował po policzkach i w usta. Trzymałam go za nadgarstki, oddając pocałunki, zaskoczona wdzięcznością, jaką czułam dlatego, że to zrobił. Jedliśmy wołowy szaszłyk teńyaki na zaostrzonych patyczkach, pieczony ryż i pędy bambusa, a gorącą wieprzowinę mushi zawijaliśmy w cienkie naleśniki. Czasami zerkałam na Lestera, on się uśmiechał, a ja oddawałam mu uśmiech. Nadal jadłam, gdy wstał, wyjął coś z torby, kucnął przede mną i zaczął wcierać mi maść w stopę. Bardziej to łaskotało, niż bolało, i zaśmiałam się. - Dobra, wystarczy. - To antybiotyk. Kupiłem też trochę gazy. Nogi miałam rozstawione, a on tarł moją stopę obie- ma rękami, uśmiechając się do mnie; jego wąsy two- rzyły prostą linię, w ciemnobrązowych oczach było więcej ciepła niż kiedykolwiek wcześniej. Nagle zrobi- ło mi się mokro; wstałam, wywinęłam się z jego rąk i położyłam się na wznak na łóżku, rozsuwając przed nim ręcznik, a on niemal natychmiast znalazł się we mnie ze spodniami wokół kostek; przyciskał mi do skóry gwiazdę i plakietkę ze swoim nazwiskiem. Potem wziął prysznic. Wiedziałam, że zmywa z sie- bie nasz zapach, i zastanawiałam się, jak wytłumaczy żonie późny powrót do domu i mokre włosy. Słowo „żona" w jakiś sposób zaległo mi w brzuchu jak gorący metal, ale potem pomyślałam, że ja także jestem czyjąś żoną i że prawdopodobnie dokładnie w tej samej chwili mój mąż jest z inną kobietą. Ale to było kiepskie wytłumaczenie tego, co zrobiłam; usły- szałam, że woda w łazience przestała lecieć, a zasłonę odsunięto szarpnięciem. W środę sprzątałam dom przysięgłego księgowego w Colma River. Był tam mały taras, wychodzący na drzewa zstępujące w dół do wody, i stałam teraz na nim, opierając się o balustradę, żeby dać odpocząć prawej nodze. Całe rano, kiedy sprzątałam odkurza- czem, ścierałam kurze i porządkowałam dom, skaka- łam podpierając się palcami zranionej stopy i co kilka minut łydkę wykręcał mi skurcz, po czym musiałam stawać i rozmasowywać ją, póki mięśnie znów się nie rozluźniły. Taras był ocieniony i panował na nim miły chłodek, ale słońce oświetlało całą rzekę, podkreślając jej zielo- ność i pływającą na powierzchni warstwę pyłków roś- lin. W powietrzu czuć było woń ścieków i kory, i sły- szałam kruki gnieżdżące się w koronach drzew. Dobrze było pracować, chociaż prawdopodobnie powinnam była posłuchać Lesa i odpocząć jeszcze jeden dzień. Zeszłej nocy podwiózł mnie z powrotem do mojego samochodu w San Bruno. W świetle placu z kontenerami magazynowymi pocałowaliśmy się na dobranoc, a potem wróciłam do motelu, wciągnęłam do środka walizkę, spakowałam do torby resztki naszego syczuańskiego dania i wcisnęłam je do mini-lodówki na podłodze. Stały w niej małe zielone butelki białego wina Inglenook, bączki wódki Smirnoff i Bai-ley's Irish Cream, dwa heinekeny i puszka micheloba. Włączyłam telewizor, położyłam się na łóżku i obej- rzałam większą część filmu o człowieku, który zabija swoją żonę i troje dzieci, po czym znika na niemal dwadzieścia lat, aż wreszcie łapią go, mieszkającego z nową żoną i rodziną ledwo o półtora stanu dalej. Gdy zadzwonił telefon, nawet nie wiedziałam, że przedtem usnęłam. To był Lester, który powiedział, że dzwoni z budki telefonicznej nieopodal swego domu, bo już za mną tęskni. Potem urwał, pewnie dając mi szansę, żebym powiedziała to samo, ale nie mogłam się na to zdobyć; przywykłam do samotności, a właśnie teraz potrzebowałam czegoś, do czego byłam przyzwyczajo- na. Zapytał, czy może zaprosić mnie na śniadanie. Powiedziałam mu taaa, ale po odłożeniu słuchawki czułam się tak, jakbym nie była całkiem zakotwiczona w ziemi; takie wrażenie przychodzi, kiedy wypijesz zbyt wiele, ale póki leżysz, wcale o tym nie wiesz; i ten moment tuż przed tym, gdy pokój zacznie wirować, gdy czujesz, że pękają łańcuchy. Było mi miło, że Les zadzwonił, ale czułam się trochę jak utrzymanka, i chyba powiedziałam mu to tego ranka nad kawą w Carl Jr.'s. Była zaledwie szósta trzydzieści, ale prawie wszyst- kie barowe stołki były zajęte przez mężczyzn w czap- kach kierowców, niektórzy z nich w garniturach i krawatach, pijących kawę i czytających gazety między kęsami jajecznicy, tostów i domowych frytek. Lester był w mundurze; już od trzydziestu minut na służbie, od szóstej do szóstej, powiedział mi. Jego koszula miała porządne kanty na rękawach i wyobraziłam sobie jego żonę, prasującą ją dla niego zeszłej nocy. Trudno mi było patrzeć mu prosto w twarz. Byłam zadowolona, kiedy podeszła kelnerka, żeby przyjąć zamówienie, i zostawiła nas nad dwoma kubkami kawy. - Teraz moja kolej, Lester. - Powiedziałem, że zabieram cię na śniadanie. - Powiedziałeś. Przywiozłeś mnie tutaj, ale ja płacę. - Zatrzymaj swoje pieniądze, Kathy, będą ci po- trzebne. - Siorbał kawę, wlepiając we mnie wzrok. - Płacisz za mój pokój, więc na co, kurwa, potrzebu- ję pieniędzy? - Byłam trochę zdziwiona, jak bardzo jestem wściekła. Lester odstawił kubek. Już wyciągał rękę, żeby ująć moją dłoń, ale się powstrzymał. Pochylił się i powie- dział spokojnie i cicho: - Ja także nie wiem, co się z nami dzieje, Kathy, ale wiem na pewno, że nie próbuję zrobić z ciebie swojej zabawki. Po prostu musiałem zobaczyć się z tobą przed upływem kolejnego dnia. - Żeby co? - To wszystko. - Nie, powiedz. - Dotknęłam jego ręki. Nie byłam już wściekła. - Przed upływem kolejnego dnia, żeby co? - Żebyś nie zapomniała. Spojrzał mi w twarz i zacisnął usta; pociemniała mu szyja i policzki. Był najsłodziej wyglądającym męż- czyzną, jakiego kiedykolwiek spotkałam. - Hej, masz szczęście, że chociaż teraz pamiętam - pochyliłam się do przodu. - Jednak następnym razem będziesz musiał coś nałożyć, kowboju. - Czuję się zakłopotany. - Taaa, dobra. - Lekko poklepałam jego dłoń. - Nie rób tego więcej. Zaraz potem zjawiła się kelnerka z naszym jedze- niem i oboje zaczęliśmy się śmiać. Kiedy podrzucił mnie do zajazdu, całowaliśmy się jeszcze długo, siedząc na przednich fotelach jego ra- diowozu. Zapytał, czy mógłby wpaść po służbie, a ja powiedziałam, że taaa, mógłby. Ale kiedy wysiadłam, znów doznałam tego wrażenia oderwania od ziemi, spraw kręcących się zbyt szybko, i wiedziałam, że muszę wrócić do swoich rutynowych zajęć - z bolącą nogą czy nie. Obserwowałam liściastą gałąź płynącą w słońcu rzeką, a potem pokuśtykałam do wnętrza domu, żeby dokończyć robotę. Najpierw jednak chciałam spraw- dzić, jakie postępy poczyniła Connie Walsh, bo wiedziałam, że nic bardziej nie sprawi, iż poczuję się mocniej zakorzeniona, jak to, że wprowadzę się z powrotem do domu. Usiadłam na podłokietniku czarnej sofy Naugahyde, którą zdaje się kupuje bardzo wielu mężczyzn w średnim wieku, i wystukałam numer, który teraz znałam równie dobrze jak numer do matki. ? l\.urwie matki mieściły się nad kawiarnią niedaleko Wydziału Autostrad i hotelu Concourse. Niosąc pod pachą skórzaną teczkę, wychodzę z zimnego mroku podziemnego garażu, który śmierdzi spalinami i zaschniętym na betonie olejem. Na to spotkanie włożyłem swój najlepszy garnitur, letnią, kaszmiro-wo- moherową czarną dwurzędówkę z Pakistanu, którą kupiłem w północnym Teheranie. Koszula jest biała, krawat niebieskobrązowy, kolor stali. Kiedy opuszczałem bungalow, Nadi zapytała mnie, dlaczego się tak ubrałem, a ja powiedziałem prawdę: troszczę się dzisiaj o ważny interes, Nadi. Interes inwestycyjny. Nie zadawała więcej pytań. Tego ranka Nadi miała na sobie bawełniane spodnium w kolorze czerwonego sharob. Czesała włosy, aż były dobrze ukształtowane na jej głowie, i położyła kosmetyki na oczy, policzki i wargi. Uśmiechnęła się i wręczyła mi listę zakupów na sobotnie przyjęcie na cześć naszej córki, a wyglądała wtedy tak zeebah, tak pięknie w jej nowych oczekiwaniach, że kiedy ruszałem spod domu i zjeżdżałem ze wzgórza, miałem piekło w żołądku z powodu tego, czego musiałem dokonać. Wychodząc z hotelu Concourse, czuję to nawet moc- niej, ponieważ myślę o długich dniach spędzonych w towarzystwie Trana, Toreza i tej panamskiej świni, Mendeza. Wspominam autostradowy kurz na ubraniu, które pot przyklejał mi do skóry, pieczenie gołej głowy i tego kunee za kontuarem w hotelowym holu, który widział to wszystko i nie obdarzał mnie respektem należnym nawet zwykłemu cargar, jakim się stałem. Ale kiedy idę pod niebem pełnym słońca, radzę sobie trzymać się w ryzach i zapomnieć o tych rzeczach, bo wtedy czuję się tak, jakbym został pobity, zanim jesz- cze zacząłem walczyć. Jestem genob sarhang, emeryto- wany pułkownik Cesarskich Wojsk Lotniczych. Kupu- jąc ten bungalow, uszanowałem wszelkie formalności i jestem pewien, że nie ma nic takiego, co tamci mogą zrobić, żeby zmienić ten fakt. Poczekalnia na szczycie schodów jest mała i nędzna i to napełnia mnie nadzieją. Wyłuszczam uśmiechają- cemu się za biurkiem kunee, jaką mam sprawę, a on proponuje, żebym usiadł, ale ja stoję i czekam. Na ścianach wiszą ogłoszenia o marszach kobiet, które kochają kobiety, i kunee'ów, którzy kochają kunee'ów. Co to za zasady społeczne, gdy każdy może robić, co mu się podoba? Mówiono mi, że w innych miastach Ameryki nie ma takiej swobody jak tu. Powiedział mi młody pooldar doktor z apartamentowca w Berkeley, że serce tego kraju, miejsce zwane Środkowym Za- chodem, jest przyzwoitsze niż miasta na obu wybrze- żach: Ohio, powiedział. Iowa. Być może po sprzedaniu tego bungalowu przeniosę tam żonę i syna. Ale Nade- reh nie chciałaby mieszkać tak daleko od Sorai, nie teraz, gdy zanosi się na wnuki. A ja tęskniłbym za oceanem, i chociaż Pacyfik to nie Morze Kaspijskie, to jego rozległa obecność stanowi dla mnie przypo- mnienie. - Pan Barmeeny? Sekretarka adwokata jest porządnie ubrana w szarą spódniczkę i bluzkę, ale bez butów na stopach. - Behrani. Nazywam się pułkownik Massoud Amir Behrani. Chcę rozmawiać z panem Walshem. Uśmiecha się. - Jestem Connie Walsh. To moja kancelaria, puł kowniku. Proszę za mną. Kobieta prawnik nie daje mi czasu na przeproszenie za moją pomyłkę, więc idę za nią do jej gabinetu z wielkim stołem, wieloma krzesłami i wysokimi oknami otwartymi na promienne powietrze. Proponuje mi kawę lub herbatę. Napiłbym się herbaty, ale mówię jej nie, dziękuję, a kiedy siadam, nie pozwalam sobie czuć się zbyt swobodnie. Biorę krótki oddech, by zacząć mówić, ale ona sprawia wrażenie, jakby wiedziała, co zaraz powiem, i podnosi dłoń. - Jestem przekonana, że nasz Ust przyprawił pana o szok, pułkowniku. Sytuacja jest następująca: hrab stwo San Mateo popełniło wiele błędów. Po pierwsze, nałożyli na moją klientkę, poprzednią właścicielkę nieruchomości, podatki, których nie była winna. Po drugie, eksmitowali ją za niezapłacenie tychże. I po trzecie, zlicytowali nieruchomość. Niestety, w tym miejscu pojawił się pan, sir, i obawiam się, że nie mamy innej możliwości, jak tylko żądać od hrabstwa odwrócenia całego procesu przez unieważnienie sprzedaży, dzięki czemu moja klientka będzie mogła odzyskać dom. W palcach czułem ciężar, a w piersi i na twarzy gorąco. - Ale teraz ja posiadam ten dom. - Czy transakcja jest sfinalizowana? - Oczywiście. Zapłaciłem gotówką, mam potwier- dzenie kupna. Otwieram teczkę i wyjmuję wszystkie dokumenty dotyczące sprzedaży domu. Kobieta adwokat przegląda je przez chwilę. Siedzi oparta na swoim krześle i patrzy mi prosto w oczy, jak patrzyłby mężczyzna, mężczyzna posiadający wpływy i pozycję. - Jest pan skłonny odsprzedać dom hrabstwu? Do- pilnowałabym, żeby przeprowadzili tę transakcję naj- dogodniej, jak to tylko możliwe. - Proszę uważnie do mnie słuchać, panno Walsh. Jedyną możliwą dogodną transakcją jest taka, gdy urząd skarbowy hrabstwa zapłaci mi za nieruchomość sto siedemdziesiąt tysięcy dolarów. Jeśli mi to dadzą, wyniosę się, ale dopiero na jesieni. Moja żona jest chora i potrzebny jej letni wypoczynek. Będzie także wymagało czasu znalezienie nowego domu. - Panie Behrani, zapłacił pan czwartą część tej kwoty. Wstaję i odsuwam się od krzesła. - Rynek już mi to płaci. Sądzę, że jest to sprawa, którą powinna pani omówić z dżentelmenami z urzę du skarbowego. Dzień dobry, panno Walsh. Wyciągam dłoń do tej kobiety prawnika. Ściska ją bardzo krótko i także wstaje. - Prawowita właścicielka tego domu mieszka w mo telu, panie Behrani. Wszystkie jej rzeczy są zamknięte w magazynie. Dlaczego ma czekać choć trochę dłużej, niż to niezbędne, zanim wróci do domu, z którego tak niesprawiedliwie została usunięta? Znowu czuję krew w piersi, na twarzy i w głowie za oczami. Kim są ci ludzie? Jak im się zdaje, z kim rozmawiają? - Oczyw iście nie rozumi e pani, co mówię: ja jestem prawo witym właścic ielem nieruch omości . To ja jestem pokrzy wdzon y. Słyszał a pani moją propoz ycję. Ma pani szczęśc ie, że w ogóle zdecyd owałem się sprze- dać posiadł ość. Wych odzę szybko bez jednego słowa więcej. Kafejka na dole jest pełna ludzi siedząc ych przy małych stoli- kach, pijącyc h kawę, jedzący ch wyroby cukiern icze. Gra tam muzyk a, jeden z europej skich kompo zyto- rów, a gdy przecho dzę, ubrani tylko w T-shirty i dżinsy mężczy źni i kobiety podnos zą na mnie wzrok. Przy- glądają się mojej twarzy, garnitu rowi i teczce pod pachą, i kiedy zwraca m na nich oczy, odwrac ają wzrok, jakbym przysze dł odebrać im coś, czego nie są w stanie zapłaci ć. lipni Resztę popołudnia spędziłam w ogrodowym fotelu w najodleglejszym końcu motelowego basenu. Wokół nie było nikogo więcej; zamknęłam oczy przed słoń- cem, paliłam, sączyłam dietetyczną colę i stukałam zdrową stopą o gorący beton. Nie mogłam się uspo- koić. Nie podobało mi się słyszane wcześniej w te- lefonie brzmienie głosu Connie; stwierdziła, że tego rana widziała się z „nowym właścicielem" i że dobra wiadomość jest taka, iż gotów jest odsprzedać dom hrabstwu, ale że w dalszym ciągu władze najpierw muszą przyznać się do popełnienia błędu, potem chcieć unieważnić sprzedaż, a wreszcie odkupić dom. Zdawało mi się, że jest zmęczona i skołowana, jakby miała na głowie dziewięć innych spraw. Powiedziała, że oddzwoni pod koniec dnia, a potem zmusiła się do radośniejszego tonu i powiedziała mi, żebym nie traciła ducha, dopiero się rozgrzewamy. Nie podobało mi się, że tak mówi; jeśli w ten weekend miałam wprowadzić się z powrotem do domu, to czy nie po- winnyśmy być już rozgrzane do czerwoności? Jednak byłam zadowolona, słysząc, że arabska rodzina gotowa jest sprzedać dom, i starałam się skoncentrować na tym fragmencie nowin. Cień przesunął się po mnie i spojrzałam w uśmiech- niętą twarz Lestera. Nie słyszałam jego samochodu. Les stał, opierając ręce na biodrach, a dwa górne guziki mundurowej bluzy miał rozpięte. - Cześć - powiedziałam. - Cześć ci. - Kucnął, a jego skórzana kabura za- skrzypiała cicho; wziął mnie za rękę i pocałował. - Po- zwól, żebym dziś wieczorem zabrał cię na prawdziwą randkę, Kathy. Oczy miał pełne nadziei, a ja nie mogłam się po- wstrzymać. - Znowu będziemy kłócić się o to, kto płaci? - Nie, ponieważ zamierzasz pozwolić, żebym to ja zapłacił. - Tylko jeśli pójdziemy w jakieś miłe miejsce. Uśmiechnął się pod wąsem. - Taki miałem plan. - Adwokatka mówi, że Arabowie odsprzedadzą dom. - Naprawdę? Skinęłam głową. - Jednak zanim będę mogła ponownie się wprowa- dzić, musi nastąpić cała kupa innych bzdur. - Z hrabstwem? - Taaa. - Jednak jest jakiś postęp. - To właśnie sobie powtarzam. - No to powinniśmy to uczcić. Pochylił się i pocałował mnie. Jego wąsy łaskotały i smakowały jak eukaliptusowy cukierek, chociaż nie sądzę, żeby Les miał chore gardło czy był przeziębio- ny. Miałam nadzieję, że ja sama nie przypominam w smaku brudnej popielniczki. Lester wstał i zapytał, czy siódma trzydzieści mi odpowiada, a ja powiedzia- łam, że będę gotowa; powinnam włożyć sukienkę? Skinął głową i uśmiechnął się, a ja patrzyłam, jak wychodzi na parking motelu, wsiada do toyoty kombi i odjeżdża. Zastanawiałam się, co powiedział żonie o tej nocy; o tym, dokąd się wybiera i z kim, i jeszcze raz zadumałam się nad tym, co ja właściwie robię, skoro wcześniej przespałam się już raz z żonatym mężczyzną, tam w Saugus, w Massachusetts, kiedy jeszcze byłam ćpunką. Był klientem baru, komiwoja- żerem, nosił szyte na miarę garnitury, jedwabne kra- waty, a nawet złote spinki. Wszyscy uważaliśmy, że przesadzał z elegancją, ale pewnej nocy, gdy sprzątali- śmy, Jimmy Doran pozwolił mu zostać po godzinach, i wkrótce nasza czwórka czy piątka niuchała kokę, piła i podrygiwała w rytm muzyki. Po chwili tamten podrygiwał na mnie, a Głos Wroga w mojej głowie był gruchającą białą gołębicą. Nadereh jest już ubrana i w kuchni sieka bakłażana na jeden z wielu półmisków, które przygotuje na jutrzejsze wieczorne przyjęcie. Ale jest dopiero piątkowy poranek, nie później niż ósma, a ja siedzę przy kuchennym kontuarze z gorącą herbatą i tostem. - Nadi-joon, czy nie uważasz, że będziesz w stanie przygotować jeden posiłek w jeden dzień? - Khawk bah sar, Massoud. Kurz na twoją głowę, mówi do mnie. I ma na ustach uśmiech, gdy odwraca się, żeby opłukać ręce w wodzie nad zlewem. Schody nowej platformy widokowej tylko częściowo zasłaniają okno kuchenne przed nią, i zobaczyłem to z wdzięcznością, bo Nadi nic na ten temat nie powiedziała. Najarowie skończyli wczoraj pracę niedługo po porze lunchu. Byłem tak zadowolo- ny z powodu ostatecznego efektu ich pracy, z długich, prostych poręczy schodów, mocnych, szerokich desek platformy i jej barierki, że wypisując młodemu nąja- rowi końcowy czek, doliczyłem pięćdziesięciodolaro- wą premię za tak dobrze wykonaną profesjonalną ro- botę. Oczywiście cały czas czułem dobroczynne skutki wizyty, jaką tego popołudnia odbyłem u prawnika w centrum Corony, bardzo niskiego dżentelmena z jed- wabną apaszką na szyi, który za sto pięćdziesiąt dolarów wysłuchał szczegółów mojej sytuacji, zbadał dokumen- ty sprzedaży domu przez hrabstwo, a potem poradził mi, że nie ma nic takiego, co ktokolwiek mógłby przeciwko mnie przedsięwziąć. Nieruchomość należała teraz do mnie i mogłem zrobić z nią, co chciałem. Zeszłego wieczoru Nadi, Esmail i ja staliśmy na nowej konstrukcji i obserwowaliśmy znikanie słońca. Było jak tonąca w morzu kula jaskrawego szafranu, zamieniającego wodę w purpurę, a niebo w oranż i zieleń. Nadi objęła naszego syna w pasie i zaczęła mówić mu o pięknie Morza Kaspijskiego, czyje pamię- tał? Ale kiedy mówiła o naszym dawnym życiu, po raz pierwszy w jej głosie brzmiał lekki ból, a ja położyłem jej rękę na ramieniu i słuchałem, co mówi do naszego syna; a kiedy barwy nieba i morza z wolna ciemniały, czułem pewien żal, że muszę sprzedać posiadłość, która odrodziła moją Nadi. Ale czułem się także bar- dziej zdeterminowany, by poświęcić temu moje kłopo- ty, by odzyskać co najmniej trzy razy moją oryginalną inwestycję. Przez dwa dni nie miałem żadnych wiado- mości od kobiety prawnika z San Francisco. Ani z urzę- du skarbowego hrabstwa. I to jest tak, jak powinno być; nie skontaktuję się z nimi. Usłyszeli moją propozycję. A jeśli ją odrzucą, zwrócę się do wolnego rynku. Wczoraj odebrałem dwa telefony z pytaniami na temat domu, i na poniedziałek umówiłem się na oględziny. Wstaję od śniadania i idę do drzwi po buty. Widzę, że Nadi powiesiła coś nowego na ścianie nad sofą. W zło- tej ramie widnieje cenna fotografia mnie i generała Pourata, zwracających się do szachinszacha w Pałacu Cesarskim podczas święta perskiego Nowego Roku. Król ma na sobie najlepszy europejski garnitur, pod- czas gdy Pourat i ja, w galowych mundurach, z czap- kami w rękach, uśmiechamy się z powodu jakiegoś komplementu, który król wypowiedział pod adresem naszego lotnictwa wojskowego. Na zdjęciu są jeszcze trzej inni mężczyźni: minister spraw zagranicznych z Afryki i dwóch wielkich bezpieczniaków o rękach skrzyżowanych na piersi i bez śladu humoru w twa- rzach i oczach. Wiem, że Nadi powiesiła zdjęcie nie tylko ze względu na Sorayę, ale także ze względu na siebie, bo nowa rodzina Sorai widziała już tę fotografię w naszym drogim apartamencie w Berkeley. Spraw- dzili, z jakiego kalibru ludźmi mają do czynienia, ale przypuszczam, że Nadi tak postąpiła, żeby patrząc na ten mały bungalow, nie zapomnieli o tym. Moja żona płucze w zlewie rzodkiewki i ogórki do posiłku, którego nie zjemy wcześniej jak jutro wieczo- rem. Chcę jej powiedzieć, żeby zwolniła, odpoczęła; nasza córka wyszła za mąż i już nie musimy naginać karków. Ale znam swoją Nadi. Mój brak zainteresowa- nia zaniepokoi ją jeszcze bardziej, a potem zacznie nalegać, żeby przed jutrem malować ściany i wieszać nowe zasłony. Nie, w tej chwili wolę zostawić ją samej sobie. Zjadę ze wzgórza do Corony i kupię gustowne ogrodowe meble na naszą wdowią platformę i - być może - znajdę to, co nazywa się „miłosnym siedze- niem" dla młodego męża i żony, dla mojej ukochanej córki, którą ostatnio widziałem dwa tygodnie temu, gdy wsiadała z tyłu do limuzyny ubrana w satynę barwy kości słoniowej, z długimi czarnymi włosami podpięty- mi pod gałązką goździków, którą nosiła jak koronę. W ciągu zaledwie dwóch nocy i dwóch poranków Lester Burdon przestał być dla mnie dodatkiem, a stał się głównym filmem, i nawet nie miałam pojęcia, jak to się stało, chociaż wiem, że zaczęło się wtedy, gdy dokładnie o siódmej trzydzieści w środę wieczorem przyjechał po mnie, w wyglansowanych czarnych kowbojskich butach, czarnych spodniach, szarej tweedowej marynarce i zapiętej pod szyję białej koszuli. Włosy zaczesał gładko do tyłu, a jego wąsy sprawiały wrażenie mniej opadniętych. Był tak przystojny, że momentalnie zwątpiłam w mój własny wygląd; przy przebieraniu się tylko dwa razy zmieniłam zdanie, lądując w końcu w czarnych spod- niach ze sztucznego jedwabiu, białej wieczorowej bluzce i krótkim rdzawym żakiecie, który zawsze lubiłam, bo kiedy zapięłam go u dołu, ściskał mnie w pasie, dzięki czemu mój biust wydawał się większy. Włożyłam czarne lakierki, z których prawy obejmował mi stopę niemal tak ściśle, jak nowy bandaż. Upięłam także włosy i zastanawiałam się, czy wyglądam wystarczająco kobieco, ale Les spojrzał na mnie tak, jakby nigdy wcześniej nie widział nic równie doskonałego; a podczas jazdy w blasku zachodzącego słońca autostradą do San Francisco zastanawiałam się, co Lester powiedział żonie, kiedy tak ubrany wyszedł z domu. Orion Room zbudowano na szczycie Hyatt Regency w pobliżu długich nabrzeży Embarcadero Street. Re- stauracja zajmowała całe ostatnie piętro, a jej ściany tworzyły pochylone na zewnątrz pod niewielkim kątem okna wysokie od podłogi do sufitu. Pośrodku pomieszczenia stał wielki kwadratowy bar, za którym pracowało teraz trzech barmanów, a ich koszule, kra- waty i twarze oświetlał od dołu zielony blask. Bar pełen był elegancko ubranych mężczyzn i kobiet; ich śmiechy i rozmowy wybijały się ponad dźwięki muzyki siedzącego w mroku na podium pianisty, śpiewającego do własnego akompaniamentu starą piosenkę, której tytułu nie pamiętałam. Kierownik sali poprowadził nas obok zajętych, oświetlonych świecami stolików, a ja starałam się nie utykać tak mocno, jak moja noga tego wymagała - co było trudne w szpilkach i miałam wrażenie, że wszyscy na mnie patrzą. Nasz stolik był niewielki, przykryty białym obrusem i stał tuż pod jedną ze szklanych ścian. Widziałam szczyty drapaczy chmur, mieniące się złotem i różem w blaskach zmierzchu, oraz niebieski przestwór zatoki, ale cały ten obraz się poruszał, i musiałam usiąść na krześle, które odsunął dla mnie maitre d'hótel. - To sala obrotowa - powiedział Lester. - Może wolałabyś iść gdzieś indziej? Spojrzałam na niego, a później z powrotem za okno. Miał rację. Teraz widziałam mniej wysokich biurow- ców, a więcej zatoki San Francisco, z pół tuzina małych białych żagli i żółte wzgórza Berkeley po dru- giej stronie. Roześmiałam się. - To dziwne. - Podoba ci się? - Lester uśmiechał się, chociaż oczy miał zmrużone, jakby istniała tylko jedna od- powiedź, którą mógł przyjąć. - Taaa, podoba mi się. I rzeczywiście tak było, kiedy już do tego przywyk- łam. Szybko zjawił się kelner o tak krótko ściętych blond włosach, że pasowałby do wojska. Zapytał, cze- go mamy ochotę się napić, a kiedy zamówiłam wodę mineralną, Les zrobił to samo. Po odejściu kelnera zapaliłam papierosa. - Nie musisz tego robić ze względu na mnie, Lester. - Och, nie brakuje mi tego. Żaden ze mnie wielki pijak. - Ze mnie również. To znaczy nie był. - Nie piłaś? - Tylko gdy niuchałam. Prawie mnie to zabiło. Brązowe oczy Lestera zdawały się głębiej osadzone niż zwykle. - Prawda, że robił pan to samo, funkcjonariuszu Burdon? Les potrząsnął głową. - Raczej nie. Młody kelner przyniósł nasze wody mineralne. Wrę- czył nam podłużne karty menu, a potem wyrecytował specjalności wieczoru. Obserwowałam go, jak szedł przez główną część restauracji, a potem ponad skąpa- nymi w blasku świec stolikami spojrzałam na pianis- tę, który teraz nie śpiewał, tylko grał coś wolnego i smutnego, a ja odwróciłam się i wyjrzałam przez okno. Tym razem widziałam Bay Bridge prowadzący do Oakland, długie szare przewody w zmierzchu. - Czy kiedykolwiek zrobiłeś coś wbrew prawu, Lester? - Dziwne pytanie. Wydmuchnęłam dym na szybę. - Po prostu żeby zacząć rozmowę. Spaliśmy już ze sobą, a nawet nie wiem, czy masz jakieś drugie imię. - Victor. - Lester Victor? - Niezbyt melodyjne, co? - Nie - siorbnęłam łyk wody mineralnej. - Więc? - Ostatnio czy dawno temu? - Najpierw niedawno. Opuścił wzrok na obrus. Restauracja odwróciła się teraz na wschód, nasze okna wychodziły na południowe San Francisco, więc twarz Lestera kryła się w cieniu. - To całkiem poważne. - Jak poważne? - Wystarczająco, żeby nikt inny o tym nie wiedział. Zniesiesz to? - Chcesz wiedzieć, czy możesz mi zaufać? - Już ci zaufałem, Kathy. Chcesz to mieć na swoim sumieniu? - Muszę to tam trzymać? Lester uśmiechnął się. - Chyba nie. Rozejrzał się po restauracji, a potem pochylił się ku mnie i powiedział cichym głosem: - Podrzuciłem dowód. - Zrobiłeś to? Skinął głową, powoli, jakby chciał zobaczyć, jak to przyjęłam. - Nie nasz nauczyciel w niebieskim mundurze. W ramionach i na twarzy czułam coś w rodzaju elektrycznego prądu. Lester uśmiechnął się znowu, jednak nieco smutno. - Więc? - Był taki facet nieopodal zbiornika, ot, kurdupel, który bijał żonę, jakby to była rozrywka. Był inżynie- rem czy kimś takim, abstynent, ale porywały go emocje i zabierał się do niej z pasem lub kawałkiem ogrodowego węża. Nigdy się nie dowiedzieliśmy, co to dokładnie było. Sąsiedzi wezwali nas, mój partner i ja zjawiliśmy się w gorącą noc i przekonaliśmy małżon- ków, żeby nas wpuścili. Ona miała na rękach i nogach krwawe pręgi, ale stali tam razem, ramię w ramię, jakby to była wyłącznie ich sprawa. Wziąłem ją na stronę i pytam, czy milczy ze strachu przed nim, ale ona spojrzała tylko na mnie wielkimi wilgotnymi oczami, jakby nie rozumiała, o czym mówię. To było jeszcze przed wprowadzeniem przepisów dotyczących przemocy w rodzinie, Kath; wtedy nie mogliśmy are- sztować kogoś, kto znęcał się nad rodziną, póki ofiara nie złożyła na niego skargi. - Myślisz, że to lubiła? - Mój partner tak uważał; ja nie. W każdym razie przynajmniej raz na tydzień bywaliśmy tam wzywani, i po jakimś czasie nie mogłem znieść ich widoku, szczególnie jego. Drań miał najdłuższą i najchudszą szyję, jaką kiedykolwiek widziałem. Roześmiałam się, Lester także. - Jednak mieliśmy coś na niego: ciążył na nim wcześniejszy wyrok za uleganie twojemu poprzednie mu nałogowi, a ja nie zgadzałem się z moim part nerem, tylko uważałem, że ta kobieta jest śmiertelnie przerażona. Więc podczas jednej z tych gorących, mę czących nocy przeprosiłem, że muszę iść do klopa, no i wsunąłem dwie działki za stos ręczników w ich szafce. - Bez jaj! - Czułam w gardle narastające łaskotanie. Przyłożył palec do ust. - Mój ekspartner nic o tym nie wie. - Skąd je wziąłeś? - Z odnalezionego dzień wcześniej lincolna. - No i co? - Nie mieliśmy nakazu rewizji, więc tego wieczoru po powrocie do domu złożyłem telefonicznie anonimo- wy donos do wydziału, a potem spałem jak dziecko. Zabrali ich oboje, ale ze względu na swoją przeszłość facet dostał parę lat. Kilka miesięcy później przejecha- łem obok ich domu, żeby sprawdzić, co z nią, ale nowi lokatorzy powiedzieli, że się wyprowadziła. - Potrząs- nął głową. - Bała się go śmiertelnie. - Cholera, Lester, ty po prostu robisz, co chcesz, nie? - Pod stolikiem zsunęłam ze stóp szpilki. Prawa podeszwa pulsowała, ale nie bolała zbytnio. Uśmiechnął się ostrożnie i upił łyk wody. - A co, jeśli się myliłeś? Co, jeśli ona to lubiła? Wyprostował się i przekrzywił głowę. - Naprawdę w to wierzysz? - Może. - Podobałoby ci się to? - Mówił zupełnie szczerze i trudno było nie zabawić się z nim trochę. - Nie, ale znałam różne prawdziwe szajbuski. - Ale o ile lepiej by im było, gdybyśmy pozwolili im żyć w ten sposób? - Twarz znowu miał napiętą, a ja nie wiedziałam, czy ukrywa w środku twardość, czy miękkość. Pianista śpiewał radosną piosenkę Sinatry, a po- mocnik kelnera przyniósł nam w wyłożonym lnianą serwetką koszyku gorące rogaliki. Rozerwałam jeden na pół. - Więc jak doszedłeś do tego, że chcesz nosić tę pelerynę i maskę, Les? - To dobre pytanie. Rozciął rogalik i posmarował go masłem. Zaraz po- tem zjawił się nasz kelner i zapytał, czy wybraliśmy już przystawki. Pomyślałam, że bardzo się stara nabić wysoki rachunek, ale postanowiliśmy pominąć przy- stawki, a zamiast tego zamówiliśmy dwie spośród specjalności wieczoru - kurczaka po prowansalsku dla mnie i miecznika w cytrynowo-kaparowym sosie dla Lestera, który wyciągnął w stronę kelnera nieotwartą kartę win, ale zanim chłopak zniknął, powiedziałam mu, żeby przyniósł nam przyzwoite chardonnay Napa Valley. - Co chcesz zrobić? Nie mogłam powstrzymać uśmiechu. - Zamówiłam je dla ciebie. Wiem, że masz ochotę. Więc jaki to nielegalny czyn, który popełniłeś dawno temu? Patrzył na mnie przez chwilę. - Nadal jestem ci winien odpowiedź na poprzednie pytanie. - Dobra, mów. Lester uśmiechnął się do mnie, napięcie znikło z jego twarzy i teraz nie było w niej nic prócz łagodności. Pianista śpiewał starą jazzową piosenkę. Les dotknął zębów widelca do sałatek i zaczął opowiadać o czasach swojego dzieciństwa, które spędził na granicy mek- sykańskiej w miasteczku zwanym Chula Vista. Powin- nam była słuchać każdego słowa, ale myślałam o wi- nie, które zamówiłam; myślałam o tym, na ile prawdziwe było stwierdzenie, że nigdy nie miałam żadnych problemów z piciem, póki nie zaczęłam ćpać, wciągając nosem wprost do mózgu długie białe węże. Potem przy naszym stoliku zjawił się kelner z kubeł- kiem lodu. Lester przerwał i spróbował wina ze swoje- go kieliszka. Pochwalił, ale kiedy kelner zaczął nale- wać, Les dotknął jego ramienia i podziękował mu, mówiąc, że wolimy obsłużyć się sami. Kelner odszedł i Lester napełnił tylko swój kieliszek, zerknąwszy na mnie, zanim z powrotem włożył butelkę do kubełka z lodem. - O czym nawijałem? - O Chula Vista. - Mój brat Martin i ja byliśmy jedynymi angloję- zycznymi dziećmi w całej szkole i prawie każdego dnia musieliśmy walczyć z kimś o coś. - To dlatego podkładasz dowody? - Podłożyłem. Tylko raz. - Próbował się uśmiech- nąć, ale nie udało mu się to do końca. - O co chodzi? Uważasz, że zrobiłem coś okropnego? - Nie, w sumie sądzę, że postąpiłeś słusznie. Prze- praszam, Les. Powiem ci prawdę, to wino mnie roz- prasza. - Każę je zabrać. - Nie. - Położyłam palce na jego dłoni. - Widzisz, ilekroć myślę o swojej trzeźwości, myślę nie o winie, ale o kokainie. To z tego powodu jestem dumna... że trzymam się od niej z daleka. Mój mąż... mój były mąż, czy jak go tam chcesz nazwać, był ostrym pijakiem i nigdy wcześniej bym tego nie powiedziała, ale sądzę, że po prostu pozwoliłam mu, by włączył mnie do programu swojego odwyku, rozumiesz? Ilekroć musiałam iść na RO, to nie dlatego, że chciałam wypić kieliszek wina, tylko dlatego, że wściekle pragnęłam niuchnąć milę koki. Lester ponownie objął mnie długim spojrzeniem i ściskał mi rękę, kiedy mówiłam. - Nie masz na myśli AA? - Nie, RO, Racjonalne Ozdrowienie. Twoja Wyższa Siła to zdolność do rozumowania. Wszystko to kupa gówna, ale... nie wiem. Odwróciłam wzrok i wyjrzałam za okno. Teraz byli- śmy zwróceni na zachód, a ja spoglądałam ponad północnym krańcem miasta, ponad wszystkimi jego budynkami i pirsami ku pomarańczowej rozpiętości Golden Gate Bridge, na ocean po drugiej stronie mostu i niebo jak obręcz czerwieni i fioletu. W restauracji przybyło klientów i za plecami słyszałam cichy gwar ludzi rozmawiających i śmiejących się przy posiłku, szczękanie srebrnej zastawy o porcelanę, pianistę kończącego jazzową piosenkę i przechodzącego do jakiegoś innego kawałka. Wpatrywałam się w ocean, podczas gdy restauracja kontynuowała swój powolny odwrót od niego, a potem usłyszałam, że Lester nalewa coś do mojego kieliszka, i odwróciłam się, żeby zobaczyć, że trzyma butelkę chardonnay. - Jesteś dorosła, Kathy. Może wylałaś dziecko z kąpielą. - A co, jeśli dziecko jest demonem? - To wyrzuć je na dobre i nie oglądaj się. - Czy ty czasem oglądasz się za siebie, Les? - Bez przerwy - uśmiechnął się. - To mój problem, Kathy: podchodzę do swoich pomyłek w sentymental- ny sposób. - Ja też. Uśmiechnęłam się i podniosłam kieliszek; poczułam jego zimny ciężar. Lester dotknął mojej dłoni, a ja wpatrywałam się w niego, podnosząc wino do warg i smakując coś, czego od trzech lat nawet nie po- zwoliłam sobie powąchać. Przez moment uważałam, że ciągle jeszcze jest czas, żeby wypluć trunek, ale jeśli w głowie słyszałam Głos Wroga, to był nim ten, który trzymałby ode mnie z dala przełykanie i suchy żar rozlewający się w klatce piersiowej; smak i doznawane wrażenia były tak znajome - zdawało się wręcz, że nigdy nie odeszły - że nagle poczułam moje prawdziwe Ja", prawdziwsze niż to, które nosiłam w sobie od nie wiedzieć jak dawna. - Na razie w porządku? - spytał Les. - Tak. - Wypiłam jeszcze trochę, a potem odstawi- łam kieliszek, lekko trzymając palcami za nóżkę. - Opowiedz więcej o sobie, Les. Wtedy zjawiły się nasze dania, a Lester napełnił kieliszki. Wiedziałam, że jako racjonalnie ozdrowiona powinnam przez cały wieczór patrzeć na wino jak na UPIORA; nie inaczej, jak na okazję do Upicia się i czując konieczność Poznania Głosu Wroga, który musiałam Oskarżyć o złośliwość, podczas gdy moce mojego rozsądku przypominałyby mi o Istocie samo- kontroli, wiodącej do Ratunku w trzeźwości - i w ten sposób powinnam się powstrzymać. Ale, powiedziałam sobie, w mojej głowie nie roz- brzmiewa Głos Wroga. Gdyby był, już by zamawiał drugą butelkę, której wcale nie pragnęłam. A więc nie było czego oskarżać o złośliwość. W każdym razie nie czułam się tak, jakbym kogokolwiek oskarżała o co- kolwiek; nie dziś wieczorem. Żywiłam pozytywne uczu- cia nawet do tej arabskiej rodziny w moim domu, do kobiety o uprzejmej twarzy, Arabki, która obandażo- wała mi nogę, do ludzi, którzy zgodzili się odsprzedać dom hrabstwu. Podczas jedzenia i picia Lester opo- wiedział mi o rozwodzie rodziców, kiedy on miał dwa- naście lat, a jego brat dziewięć, o tym, że jego ojciec, który był celnikiem, odwiedzał go co tydzień, póki nie dostał innej pracy w Teksasie, i obaj chłopcy widywali go tylko dwa razy do roku, a żeby się z nim spotkać, musieli odbyć piętnastogodzinną podróż autobusem. Powiedział, że jego matka była ładną kobietą o długich brązowych włosach i wysokich kościach policzkowych, i że miała w sobie ten rodzaj spokoju, który natychmiast przyciągał do niej mężczyzn. Była maszy- nistką w przedsiębiorstwie wyrębu lasu, i gdy tylko rozniosło się, że jest rozwódką, Lester i jego brat niemal co wieczór widzieli przyjeżdżających po nią mężczyzn. Sączyłam wino, a twarz mi pałała. Bardzo podobało mi się to, jak mówił, i sposób, w jaki światło świecy wydobywało bruzdy na jego twarzy - sprawiało to wrażenie, że wygięte wąsy są grube jak słoma, a oczy głębokie i ciemne. - Już wiem dlaczego - powiedziałam. - Co? - Musiałeś bronić swojej matki, więc teraz bronisz spokoju. - Myślisz, że to takie proste? - Nie - uśmiechnęłam się. - Ale chciałabym, żeby było. Chciałabym, żeby wszystko było proste. Wyjrzałam za okno, żeby przekonać się, gdzie teraz jesteśmy, i spojrzało na mnie odbicie mojej własnej twarzy oświetlonej blaskiem świecy. Po drugiej stronie szyby panowała noc, a pod nami rozpościerały się wszystkie światła San Francisco. Wypiłam resztkę wi- na z kieliszka; nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz czułam się tak wolna od wszelkiego gówna, które ciążyło mi jak grawitacja dwóch planet. Trochę czułam wino, ale nie bardzo. Zjadłam połowę pieczo- nych ziemniaków i kurczaka. Spojrzałam na Lesa i zauważyłam, że na mnie patrzy. - Zatańczmy, Lester. - A co z twoją nogą? - Cholera, zapomniałam o niej. Jechaliśmy w milczeniu. Bayshore Freeway była oświetlona pomarańczowymi latarniami. Lester pro- wadził, trzymając ciepłą dłoń na mojej, a ja myślałam o Nicku - o nas obojgu, jadących na zachód nowym bonneville'em, jadących cały dzień i całą noc. Spoj- rzałam na ciemny profil Lestera. - Myślę czasami, że w małżeństwie chodzi o to, żeby mąż i żona prowadzili się wzajemnie, wiesz? Jakby tak naprawdę nie miało znaczenia, czy do końca pozostaną razem. Czy to smutne patrzeć w ten sposób? - Zależy od sytuacji człowieka, jak sądzę. - A jaka jest twoja sytuacja, Les? Nie zająknąłeś się na ten temat ani słowem. Lester włączył kierunkowskaz, zerknął we wsteczne lusterko, a potem skręcił na pas wyjazdowy. Czekając na jego odpowiedź, czułam się dziwnie spokojna. Les wjechał na estakadę wyjazdową, zdjął swoją rękę z mojej, żeby zredukować bieg, i zostawił ją na lewarku. - Moja sytuacja jest taka, że żona sądzi, że do rana mam patrol. To dosyć bezczelne z mojej strony, co? - Czy takie jest twoje prawdziwe położenie? Lester nie odpowiedział. Przejechaliśmy obok cen- trum handlowego, którego okna wystawowe były częś- ciowo oświetlone, a pusty parking ciemny. Les pod- jechał pod moje drzwi w Eureka Motor Lodge i wyłą- czył reflektory, ale silnik trzymał na chodzie. - Poślubiłem swoją najlepszą przyjaciółkę, Kathy, taka jest moja sytuacja. Mamy syna i córkę, ale przez ostatnich siedem z dziewięciu lat naszego pożycia nie miałem ochoty na nic więcej, jak na objęcie żony czy cmoknięcie jej w policzek. Padające z podestu światło oświetlało tylko profil Lestera, podkreślając mocno kość policzkową i wąsy, a ja pomyślałam, że wiem, jak Les będzie wyglądać jako stary człowiek - przystojny, smutny i milczący. - Nadal ją kochasz? - Jak siostrę. Nie mam siostry, ale czuję się tak, jakbym miał. - A co z nią? - Z nią jest inaczej. - Patrzył przez przednią szybę na drzwi mojego pokoju. - Zrozumiem, jeśli nie zechcesz spędzić ze mną tej nocy, i nie mówię tego po to, żebyś czuła się zobowiązana... ale tak czy inaczej nie wracam do domu. Muszę pomyśleć. Przypomniałam sobie, jak wyglądała twarz Nicka tego poranka, gdy odszedł - jakby był pewny, że zabija mnie, odchodząc. Teraz Lester miał niemal identyczny wyraz twarzy, co zaczynało mnie złościć, ale potem odwrócił się do mnie, jakbym właśnie powiedziała mu, co myślę, i oznajmił, że gdyby szło tylko o niego i Carol, odszedłby od niej, ale nie chodziło wyłącznie o to; były jeszcze dzieci, jego córka Bethany, jego syn Nat. - Przepraszam, Kathy, nie zamierzałem zwalić ci tego na głowę. Wysiadł z samochodu, otworzył drzwiczki i pomógł mi wysiąść. Silnik nadal pracował. Objęłam Lestera za szyję i pocałowałam. - Wyłącz to cholerstwo i chodź do środka. Tej nocy obejmowaliśmy się pod przykryciem, a Les zadawał mi pytanie za pytaniem - jak to się stało, że znalazłam się w tym małym domku na zboczu wzgórza w Coronie, jak wcześniej wyglądało moje życie - a ja opowiedziałam mu o dorastaniu w Saugus z jego gównianym szlakiem neonów dealerów samochodowych, włoskich i chińskich restauracji, solariów i centrów handlowych; o prowadzonym przez ojca małym interesie polegającym na rozwożeniu prania; o tym, że gdy byłam mała, towarzyszyłam tacie podczas sobotnio-porannych objazdów, dostarczając do restauracji fartuchy i obrusy; jak piłam tyle napoju Shirley Tempie w trakcie objazdu, że dostawałam zawrotów głowy; jak mój ojciec palił w samochodzie cygara Garcia y Vegas i słuchał przez radio sprawozdań z meczów piłkarskich, i że czasami mdliło mnie, ale nie mówiłam mu tego, bo prawie ze mną nie rozmawiał, a ja nie chciałam marnować swojej szansy. Przytuliłam się mocniej i przełożyłam nogę przez nogę Lestera. Jego skóra pachniała miło, trochę tak jak ziemia. Nie mówiłam o swoim pierwszym mężu ani o Nicku, nie wspomniałam już o rehabilitacji ani o tym, że to mój brat znalazł mnie w mieszkaniu, w którym biały wąż wił się we mnie tak głęboko, że gdy tylko Frank i Jeannie mnie przywieźli do szpitala, zostałam uznana za przypadek próby samobójczej. Nie wspomniałam o tym ani słowem, a Les na razie zdawał się zadowolony, że słyszy o mnie tylko jak o młodej dziewczynie, chociaż potem umilkł, a ja nie wiedzia- łam, czy to z powodu dziewczyny, o której mu opowie- działam, czy jego córki. Usnęłam z policzkiem na piersi Lesa, a potem obudziliśmy się w środku nocy i kochaliśmy się. Następnego dnia, w czwartek, pojechał do domu, do swojej rodziny, a ja spędziłam przedpołudnie, robiąc pranie w automacie w centrum handlowym. Nadal skakałam na zdrowej nodze, ale druga była już dużo lepsza, a po lunchu złożonym z zimnego syczuań- skiego dania zjedzonego w pokoju motelowym wymo- czyłam obie nogi w wannie. Po południu zebrałam się na odwagę, żeby zadzwonić do kancelarii Connie Walsh. Gary ponownie powiedział, że wyszła, ale że zrobili postępy w sprawie domu. Jego głos brzmiał inaczej, nie tak oficjalnie. - Jakie postępy, Gary? - Szefowa mnie zabije, ale... och, do diabła, urzęd- nicy hrabstwa przyznali się, że popełnili błąd, pani Lazaro! Od samego początku powinni byli zlicytować dom na Biscove Street 34, a nie na Bisgrove. I naj- wyraźniej są skłonni unieważnić sprzedaż. - Do soboty? - Wstałam i zatańczyłam na dywanie, zupełnie zapominając o bolącej stopie. Gary odparł, że powiedział już więcej, niżby Connie się zgodziła, i że naprawdę powinnam porozmawiać na ten temat z nią; nadal ma do załatwienia pewne sprawy z nowym właścicielem. Potem powiedział mi, żebym może zadzwoniła jutro; wie na pewno, że Connie będzie w biurze. - Mogłabym cię ucałować, Gary. - Dobry Boże, nie - roześmiał się i odłożył słuchawkę. Późnym popołudniem zajęłam się domem, którego sprzątanie wypadało w czwartek, a potem pojechałam do gabinetu pediatrycznego w pobliżu San Bruno i tam też zabrałam się za robotę. Pracowałam do siódmych potów i nawet kuśtykając z odkurzaczem poruszałam się całkiem żwawo. Umówiliśmy się z Lesterem, że przyjedzie do mnie do motelu o wpół do ósmej, a kiedy się zjawił, wyszłam spod prysznica i przekazałam mu dobre wieści, wycierając się i ubierając w łazience przy uchylonych drzwiach. Wszedł do środka, uściskał mnie i powiedział, że powinniśmy pójść to uczcić, ale byłam zmęczona po całym dniu balansowania na bolącej nodze. Powiedziałam mu to, a on przez sekundę czy dwie wyglądał na rozczarowanego; potem wyszedł i pół godziny później wrócił z pizzą z awokado i czarnymi oliwkami, pintą czekoladowych lodów i dwiema butelkami szampana Great Western. Siedliśmy po turecku na łóżku i zjedliśmy pół pizzy, popijając pierwszą butelką musującego wina z plas- tikowych kubków Eureka Motor Lodge. Zaczęliśmy się całować i Lester otworzył paczkę kondomów, ale na łóżku był taki bałagan, że kochaliśmy się na podłodze w pobliżu łazienki, a ja byłam na wpół nawalona, albo i całkiem; pod powiekami miałam rój pszczół i pamiętam, że w chwili, gdy usłyszałam, iż autostradą obok przejeżdża coś wielkiego, ciało Lestera stężało, pchnął jeszcze raz, jęknął i powiedział mi do ucha: - Kocham cię, Kathy. Nie byłam gotowa odpowiedzieć mu tym samym; zaśmiałam się i zaczęłam spychać go w dół za ramiona, aż nie miał innego wyjścia, jak dokończyć mnie języ- kiem. Zrobił to, i nie zabrało mi wiele czasu, by dojść. Drugą butelkę wypiliśmy w wannie. Les usiadł tyłem do baterii; z wąsów skapywała mu woda, a mokre czarne włosy tak przylegały do czaszki, że sterczały mu uszy. Zaczęłam się śmiać i nie mogłam przestać, aż Lester wyciągnął mnie z tego ataku, śpiewając meksykańską piosenkę, której nauczył się jako chłopak. Śpiewał po hiszpańsku, patrząc mi prosto w oczy, jakby starał się pieścić mnie każdym obcym, pięknie brzmiącym słowem. Potem przerwał, żeby pociągnąć z butelki great western, i wyrecytował ostatnią zwrotkę po angielsku, a małe brązowe oczy miał lekko przekrwione. Twoja miłość była błyskawicą na szczycie, Twoja miłość była rzeką wśród drzew, Twoja miłość była słońcem ponad pustynią Och, ale gdzież się podział twój dym, Twój strumień, twoja sól? Dlaczego milczą kojoty? Kiedy wyszczekają twoje imię? W piątek rano obudziliśmy się skacowani. Zasłony były zaciągnięte i w pokoju panowała ciemność. Les usiadł nagi na brzegu łóżka, zadzwonił do recepcji po kawę, a potem z nocnego stolika wziął swój zegarek i popatrzył na niego w bladym świetle. Usta miałam wyschnięte i łupało mnie w skroniach. - Dwie godziny temu powinienem być w domu. Opadł na plecy, a ja się przekręciłam, pozwalając, żeby oparł kark w okolicy mojej talii. Spojrzał na mnie. - Na pewno zadzwoniła na posterunek, a oni zapy tali ją, czy czuję się lepiej. Zaśmiał się, ale brzmiało to niczym odgłos powietrza wyciskanego z pudełka. - Naprawdę jest ci do śmiechu? - Położyłam rękę na jego włosach. - Nie, ale sprawy toczą się już własnym rozpędem. Chyba nawet ulżyło mi w pewien sposób. Rozległo się pukanie do drzwi. Lester otworzył, ubra- ny tylko w ręcznik owinięty wokół bioder, i wziął kawę od blond nastolatki w workowatych szortach. Dał jej piątkę i powiedział, żeby zatrzymała resztę. Włożyłam szlafrok i skorzystałam z łazienki, po czym odsłoniłam okna na jaskrawe światło dnia, na słoneczny blask odbijający się od otaczającego basen białego betonu i od samochodów na parkingu, po czym usiadłam przy stole z pojemnikiem wyjętych z minilodówki czekola- dowych lodów, które rozpuściły się przez noc. Na przemian jedliśmy je z Lesterem małymi plastikowymi łyżeczkami, które zjawiły się wraz z kawą. Ale zdawało się, że Les przebywa całkiem gdzie indziej; popatrzył na plamę na stole, włożył do ust porcję lodów i potrząs- nął głową, potem łyknął kawy i znów potrząsnął głową. Bolały mnie oczy, musiałam je mrużyć przed światłem wpadającym przez okno. Podniosłam się, pokuśtyka- łam do toaletki i włożyłam ciemne okulary Nicka. Lester wyglądał teraz przez okno, a włosy z tyłu głowy sterczały mu jak psie uszy. Trochę wstrząśnięta świa- domością, że sprawy pomiędzy nim a jego żoną doszły w pewnym sensie do punktu zwrotnego, znów dozna- wałam tego wrażenia oderwania od ziemi. Nie planowa- łam tego; nie planowałam niczego. Nagle zapragnęłam być sama, sama w domu ojca na Bisgrove Street. Ale potem Lester się odwrócił, a ja - stojąc tam w szlafroku, w przeciwsłonecznych okularach i z włosami swobod- nie spływającymi na ramiona - poczułam się jak gwiaz- da filmowa. Podszedł i pocałował mnie. Usta miał zimne i słodkie od czekolady, a ja objęłam jego nagie plecy i chciałam coś powiedzieć, ale nie wiedziałam co. - Powiem ci prawdę - odezwał się Les. - Czuję większe przerażenie niż ulgę. - Ja też. - Ty? - Cofnął się i spojrzał na mnie, opierając mi dłonie na ramionach. - Dlaczego? Wzruszyłam ramionami i wzięłam głęboki oddech. - Nie wiem. Czuję się zagubiona; po prostu czuję się zagubiona. Rozpłakałam się. Przyciągnął mnie do siebie i koły- sał wolno, całując jednocześnie w czubek głowy. - Poczujesz się lepiej, gdy wrócisz do swojego do mu. Dlaczego nie zadzwonisz do prawniczki i nie zapytasz jej, kiedy możesz wynająć transport? Poszłam do łazienki i wydmuchałam nos. Usta mia- łam wyschnięte, więc puściłam do umywalki zimną wodę i napiłam się jej z podstawionej ręki. Kiedy wróciłam do pokoju, Lester był ubrany. Siedział w no- gach łóżka, wciągając buty. Słoneczny blask za jego plecami sprawiał wrażenie, że Les jest ledwie cieniem. Potem cień usiadł wyprostowany i spojrzał na mnie. - Mam zamiar uporać się z tym, Kath. - Z tym? - Powiedzieć jej prawdę. Przerwać tę maskaradę, w której uczestniczę od lat. - Wstał. - Dziwne, nie? Ty czujesz się zagubiona, ale ja się odnalazłem. Napraw- dę. Jestem przerażony, ale odnalazłem się. Idąc do drzwi, odwrócił się do mnie. - I ty także się odnajdziesz, Kath, obiecuję ci. Doko nam tego. Zdarzają się trudne chwile, momenty stłamszenia, podczas których duchowo jesteś na minusie, a nie na plusie, jesteś pusta w środku i zimna. Mężczyźni zawsze słuchają wszystkiego brzuchem. Wyznałam Lesterowi, że czuję się zagubiona, a on natychmiast uznał, że to dlatego, że mieszkam na walizkach. Nie wiedziałam o tym, póki tego nie powiedział, ale chyba spodziewałam się po nim czegoś więcej niż smutnych oczu, opadniętych wąsów, wąskich ramion, ciemnej skóry i meksykańskich piosenek z jego młodości; może oczekiwałam pewnej mądrości. A oto, co dostałam: roztargnionego gliniarza wracającego do domu, by - być może - porzucić żonę. Stąd brało się wrażenie, że jestem czarownicą, która czeka, aż jej napar odniesie skutek o całe mile dalej; chciałam wstać i biec jak najszybciej, ale wnętrze mojej głowy było zbyt spragnione mózgu, którego czułam się pozbawiona, i bolało za każdym razem, gdy się poruszyłam. Leżałam na materacu z poduszką na oczach, ale po jakimś czasie zaczęło mi się zdawać, że kawa i lody wypływają poza płaszczyznę moich żeber; poczułam mdłości i usiadłam prosto. Dlaczego wypiliśmy aż dwie butelki? Ale to pytanie pozostawiło mnie w czarnej jaskini. Podniosłam słuchawkę i zadzwoniłam do Connie Walsh. Zamierzałam ją zapytać, kiedy mogę zacząć przewozić swoje pudła i torby, ale chyba jakaś część mnie nie była zaskoczona, gdy adwokatka podeszła do telefonu i swoim bezbarwnym prawniczym tonem przekazała mi nowe wieści; sądzę, że naprawdę spodziewałam się czegoś podobnego, na przykład tego, że nowy właściciel żąda niemożliwej ceny i nie tylko nie wyprowadzi się z mojego domu w ten weekend, ale Connie nie była nawet przekonana, czy to w ogóle wkrótce nastąpi. - Więc kiedy, Connie? - Patrzyłam na dwie puste butelki po szampanie, jedna tkwiła do góry nogami w koszu na śmieci, druga etykietą na dół leżała na podłodze. Connie coś mówiła. - Przepraszam, nie do- słyszałam. - Powiedziałam, że powinnaś przyjść do mnie do kancelarii, Kathy. Najlepiej dzisiaj. W sobotę po południu wiozę moją Nadereh do San Francisco, by jej włosy ułożył włoski kunee, który żąda więcej, niż powinniśmy zapłacić. Jego zakład mieści się na Ghirardelli Sąuare, pomiędzy specjalistycznymi sklepami, restauracjami, kafejkami i galeriami, których drzwi są otwarte dla turystów z całego świata. Rano przystrzygłem krzaki żywopłotu z tyłu domu i nadal jestem ubrany jak cargar, jak przedtem podczas pracy w Wydziale Autostrad, więc nie wchodzę do zakładu Włocha, pamiętając, jak wiele znam perskich żon, które się z nim umawiają. Siedzę na ławce na jednym z dolnych dziedzińców i obserwuję przechodzących ludzi. Nad naszym bun- galowem w Coronie świeciło słońce, ale tutaj, w mieś- cie, na obszarze zwanym North Beach, a obejmującym wielkie pirsy i nabrzeża, rozciąga się chłodna letnia mgła; w powietrzu unosi się delikatny opar, przez co wielu turystów wygląda nie na miejscu w krótkich spodenkach, sandałach i koszulach bez rękawów, uka- zujących ich niezdyscyplinowane ciała. Wielu z nich przerywa zakupy; proszą jedni drugich o zrobienie im zdjęć i pozują pod szyldem sklepu lub na środku dziedzińca, a obok nich przechodzą tuziny obcych ludzi. Słyszę mowę Dalekiego Wschodu, Greków, Niemców i Francuzów. Ale większość stanowią dużo więksi, lepiej odkarmieni, zdrowo wyglądający Ame- rykanie, którzy niosą torby z zakupami, jedzą lody lub piją z kubków słodkie gazowane napoje, gdy prze- chodzą obok prowadzeni przez swoje małe, głośne dzieci. Siedzę i patrzę na te krowy, na tych radishów, i powtarzam sobie: „Ci ludzie nie zasługują na to, co posiadają". Kiedy pierwszy raz przyjechałem do tych Stanów Zjednoczonych, spodziewałem się spotkać więcej ludzi tego kalibru, z jakimi miałem do czynienia podczas transakcji w Teheranie - zdyscyplinowanych dżentelmenów z amerykańskiego wojska, zwykle w dobrej kondycji, i dobrze ubranych przedstawicieli przemysłu obronnego oraz ich żon, które doskonale zabawiały gości w naszych przeważnie bogatych do- mach. W dodatku sprowadzane stąd filmy i programy telewizyjne pokazywały nam tylko takich ludzi, którym się powiodło: byli atrakcyjni dla oka, ubrani według najnowszej mody, prowadzili nowe automobile i zawsze - nawet gdy grzeszyli przeciwko swojemu Bogu - zachowywali się, jak na damy i dżentelmenów przystało. Ale myliłem się całkowicie, co stało się dla mnie jasne zaledwie po tygodniu jeżdżenia z rodziną w górę i w dół Zachodniego Wybrzeża. Tak, bogactwo jest tutaj większe niż gdziekolwiek indziej na świecie. Każdy sklep ma cały czas na składzie wszystkie towa- ry. No i jest tutaj Beverly Hills i inne podobne miejsca. Ale bardzo wielu z tych ludzi mieszka w domach nie bardziej kolorowych niż budynki bazy lotniczej. Poza tym, gdy późno w nocy wracałem po pracy do 1 I-7C pooldar mieszkania w Berkeley, widziałem w oknach bladoniebieskie błyski co najmniej jednego telewizora w każdym domu. Powiedziano mi, że także wiele rodzinnych posiłków spożywa się przed tymi ekranami. Być może to wyjaśnia wygląd Amerykanów, wyraz ich oczu, które nigdy nie wydają się usatysfakcjonowane spokojem ich pracy czy dniem, który dał im Bóg; ci ludzie mają oczy bardzo małych dzieci, które cały czas wyglądają nowego źródła rozrywki, zabawy czy czegoś słodkiego w ustach. I nie jest już dla mnie zaskoczeniem, że dominują w tym kraju ostatni imi- granci - Indochińczycy, Grecy i tak, Persowie. Po- trafimy pochwycić dobrą okazję, gdy ją .widzimy. Nadi wygląda cudownie, gdy wychodzi z salonu kunee, z czarnymi włosami natapirowanymi gęsto wo- kół twarzy. Przystaje, żeby schować książeczkę czeko- wą do zielonej torebki ze skóry aligatora, którą kupiła w Bahrajnie niedługo po naszym przylocie z kraju. Ma na sobie ładny zielony kostium, którego żakiet opina talię zbytnio w tych dniach wyszczuplała; także jej biodra i nogi są zbyt szczupłe. Nawet stąd, gdzie siedzę, widzę zmarszczki wokół jej ust i między brwia- mi powyżej nosa. Moja Nadereh tak łatwo się dener- wuje. Nawet ta rodzinna kolacja na cześć naszej córki wystawiła ją na próbę. Obawiam się, że może to spro- wadzić jeden z tych bólów głowy, które na godziny - lub dni - posyłają ją do łóżka. Ale jest piękną kobietą i podnoszę się, żeby spotkać się z nią na zatłoczonym dziedzińcu. Podczas jazdy na południe do Corony zatrzymujemy się przy kwiaciarni w Dały City i kupuję Nadi kwiaty, które sama wybiera; jest ich tyle, że wypełniają wielki bagażnik buicka regala. Niepokoję się, oczywiście, 1 ni* z powodu pieniędzy, które wydajemy na tę aferę; Nadereh uparła się także przy najlepszych szampanach, trzech butelkach Dom Perignon, każda dobrze powyżej stu dolarów. Posługując się swoim wątpliwym angielskim dzwoniła nawet do miasta, żeby znaleźć perskich muzyków, by zagrali dla nas na kaman-cheh i dombacfc, i ulżyło mi, gdy ze względu na krótki termin nie znalazła ani jednego. Ale moja Nadi wygląda na całkiem zadowoloną. Siedzi obok mnie, gdy jadę autostradą wzdłuż wybrzeża w stronę Corony, i mruczy melodię starej amerykańskiej piosenki pop, którą poznaję - o zawiązywaniu żółtej wstążki wokół pnia dębu. Słońce nadal świeci w Coronie, i teraz, na dwie godziny przed przybyciem Sorai, lśni na zielonym oceanie, sprawiając, że woda błyszczy zbyt jaskrawo, by wpatrywać się w nią dłuższą chwilę. - Będziemy mieli dla naszych gości piękny zachód słońca, Nadi-jahn. Nadereh zdawkowo kiwa głową, po czym jeszcze raz recytuje ostateczną listę zadań do wykonania tylko w najbliższej godzinie: wszystkie kwiaty muszą zostać rozmieszczone wokół domu i na dachu portyku - tak to nazywa - pomiędzy nowymi ogrodowymi meblami; butelki szampana Waterford muszą zostać odkurzone i odpowiednio schłodzone w lodówce; musisz ustawić w salonie nowy magnetofon i upewnić się, że Esmail posprzątał swój pokój, wykąpał się i włożył francuski garnitur. Kiwam głową i mówię: - Baleh, baleh. Tak, tak. Ale nie ma potrzeby, żebym choć chwilę dłużej wysłuchiwał tej listy, ponieważ bardzo dobrze ją znam. Kiedy przyspieszam, jadąc w górę Bisgrove, myślę o Sorai, o jej małej cudownej twarzyczce, którą ujmę w dłonie, i wtedy w słońcu dostrzegam Esmaila, rozmawiającego na naszym trawniku z młodą kobietą. Włosy ma proste i ciemne. Ubrana jest w dżinsy i białą bluzkę; i stoi tam czerwony bonneville, którego wcześ- niej widziałem zaparkowanego pod lasem. Skręcam na podjazd, a ona patrzy prosto na mnie: to jest kobieta, która wczoraj wcześnie rano spała w swoim samocho- dzie. Nadi dotyka mojego ramienia i mówi w farsi: - To ta kobieta, która skaleczyła się w stopę, Massoud. Wyłączam silnik i mówię żonie, tak, przyszła po narzędzie, które jej chłopak, najar, zapomniał zabrać; spodziewałem się jej. Wysiadam z samochodu, uśmie- cham się i podchodzę po skoszonej trawie, wyciągając rękę do kobiety, która przez moment waha się, zanim poda mi swoją. - Cieszę się, że pani przyszła - delikatnie biorę ją za łokieć. - Proszę tędy, pokażę pani. Odwracam się do syna i mówię cicho w farsi: - Pomóż matce i nic jej nie mów. Później ci wy jaśnię. Za rogiem bungalowu, przy schodach na podest, kobieta mówi do mnie: - Przepraszam, ale chyba z kimś mnie pan pomylił. - Nie, jestem absolutnie pewny, kim pani jest. - Nazywam się Kathy Nicolo. - Podaje mi rękę, a ja ujmuję ją i szybko puszczam. Stoimy w słońcu i w tym świetle jej kosmetyki zbytnio rzucają się w oczy. Patrzy w ziemię. - Wiem, że moja prawniczka rozmawiała z panem, ale pomyślałam, że powinniśmy spotkać się twarzą w twarz, panie Bahrooni. - Nazywam się Behrani. Pułkownik Behrani. Kobieta oddycha głęboko i patrzy na nową platformę. - Ten dom zostawił nam nasz ojciec. Zostawił go mnie i mojemu bratu. Pojawia się Esmail, który wnosi w ramionach na dach wielki dzban chryzantem. Proszę go, żeby po- stawił je na ziemi i odszedł. Oddala się, a ja mówię do kobiety: - Przykro mi, panienko, ale powinna pani powie- dzieć to biurokratom w urzędzie skarbowym hrabstwa. To oni popełnili błąd, nie ja. - Tak, ale już przyznali się do niego. Powiedzieli, że oddadzą panu pańskie pieniądze. Proszę posłuchać, wiem, że położył pan nowy dach; jestem pewna, że zapłacą za to. Kobieta wyjmuje z kieszonki na piersi paczkę pa- pierosów i zapala jednego tanią plastikową zapalnicz- ką. Wciąga głęboko dym, a ja czuję narastającą we mnie gorącą niecierpliwość. Słyszę wodę lejącą się do kuchennego zlewu. Patrzę na siatkową zasłonę okna pod schodami na platformę, ale panuje tam cień i nie widzę w środku swojej żony. Robię krok naprzód, mając nadzieję, że kobieta pójdzie za mną, ale ona się nie rusza. - Przepraszam, panienko, ale jeśli o mnie chodzi, to jest wszystko, co mam komukolwiek do powiedzenia. Dlaczego mam zostać ukarany za ich niekompeten cję? Proszę mi to powiedzieć. Powinna pani zaskarżyć ich o takie pieniądze, by starczyły na dziesięć domów. Nawet sprzedam pani ten dom za odpowiednią cenę. To wszystko, czego żądam. Tylne drzwi bungalowu otwierają się i zamykają, więc biorę kobietę za ramię i prowadzę ją z powrotem po trawie. - Przykro mi, ale nie wiem, gdzie zostawił młotki. Kobieta zaczyna się opierać, ale ściskam jej ramię nieco mocniej, zatrzymując się w słońcu na środku trawnika. - Moja rodzina nic o tym nie wie, panienko. Nie mam nic więcej do powiedzenia. - Puszczaj. - Uwalnia ramię, a jej papieros spada na trawę. Cofa się z wyrazem niedowierzania na twarzy. - Nie może pan wprowadzić się tutaj i próbować zarobić na tym pieniądze. To nie w porządku! Spoglądam na bungalow, a potem krzyżuję ramiona na klatce piersiowej, czując w niej nacisk serca. Kobie- ta krzyczy coś o mojej niesprawiedliwości i zaczyna przeklinać, ale ja tylko cierpliwie potrząsam nad nią głową; jeśli Nadereh obserwuje nas z okna, to szybko uwierzy w to, co jej powiem, że dziewczyna najara jest szalona, deevoonay, uważając mnie za kogoś, kim nie jestem. Kobieta nagle milknie, jakby dotarła do niej darem- ność wszystkiego, co mówi. Odsuwa włosy z twarzy i patrzy na mnie długą chwilę, potem odwraca się i z powrotem kuśtyka przez ulicę do swojego drogiego sedana. Obserwuję, jak zawraca ogromny samochód, a kiedy zjeżdża ze wzgórza, następuję na jej tlący się papieros, miażdżąc go pod butem. ? Paląc jednego papierosa za drugim jadę na południe Cabrillo Highway obok stanowych plaż. Zapomniałam zabrać z motelu ciemne okulary i teraz odbite od wody słońce zmusza mnie do mrużenia oczu, ale cały czas widzę, jak mój brat Frank wgniata w ziemię tego bliskowschodniego kutasa. Chciałam jechać szybko, ale droga była zatłoczona przez późno-popołudniowy ruch plażowiczów, więc w Montara skręciłam na parking sklepu rowerowo-surfingowe-go, wysiadłam z auta i po prostu opierałam się o nie przez chwilę, czując na złożonych ramionach ostatnie promienie słońca. Dziesięć stóp ode mnie stała wolna budka telefonicz- na. Tak bardzo chciałam zadzwonić do Franka, że aż bolał mnie brzuch, ale nie ruszyłam się. Według mnie Nick wrócił na Wschodnie Wybrzeże, pokazując się we wszystkich dawnych miejscach, w związku z czym wiadomość dotarła do mojej rodziny, i to była jedna sprawa; mogli zobaczyć na własne oczy, kto kogo zostawił. Ale nie mogli zobaczyć, że zabrano nam dom ojca, kiedy w nim mieszkałam. Wczoraj, w kancelarii, Connie Walsh powiedziała mi, że hrabstwo zrobiło swoje i reszta należy teraz do nowego właściciela, ale on nie chce nic zrobić; stwierdziła, że jedyne co może- my uczynić, to pozwać hrabstwo San Mateo o od- szkodowanie za dom. Wraz z upływem dnia mój kac po szampanie nasilał się. Głowę miałam ciężką i suchą, a panika, którą zaczynałam odczuwać z powodu tego wszystkiego, zdawała się mnie przerastać. - Masz na myśli wniesienie sprawy o zadośćuczy- nienie za szkody i kupienie innego domu? - Tak. - Uważasz, że legalnie nie mogę odzyskać domu? - Nie, póki właściciel nie odda go hrabstwu, żeby oni mogli oddać go tobie. I przykro mi, Kathy, ale to nie wydaje się już bardzo prawdopodobne. Po tej rozmowie odwołałam popołudniowe sprząta- nie, zasunęłam w pokoju motelowym zasłony i długi czas leżałam na łóżku. Zadzwonił telefon. To był Les- ter. Jego głos brzmiał inaczej, był wysoki, ale i smutny, jakby Les nie całkiem wierzył we własne słowa. Powiedział, że odbył z żoną długą rozmowę, po której postanowili, że powinien się wyprowadzić. - Powiedziałeś o mnie? - Tak. Ale powiedziałem jej też, Kathy, że to nie przez ciebie. I to prawda. Potem obiecał, że zadzwoni następnego dnia. Kto wie? Może będziemy mogli wynająć tych samych przewoźników? Chciałam mu powiedzieć, powiedzieć o domu, ale głos miał napięty, na krawędzi załamania. Wieczór spędziłam przed telewizorem, paląc, a tego ranka siedziałam w motelowym pokoju i czekałam, żeby zadzwonił telefon i żeby Les powiedział, że przy- jeżdża zabrać mnie na śniadanie, żeby Connie powie- działa, że się myliła, wszystko załatwione, zabieraj z magazynu swoje rzeczy. Po prostu siedziałam tam, w piersiach mnie paliło, i myślałam o tej Arabce, która bandażowała mi nogę, o tym, jak uśmiechała się do mnie, jakbym była kimś, komu należało się współczucie. Pomyślałam o orientalnych dywanach i mosiężnym łóżku w mojej sypialni, o nomadach i koniach na ścianach salonu, o tej gównianej konstrukcji w ogrodzie, i ubrałam się, i położyłam trochę kolorów na twarz; po prostu pojadę tam i sama wszystko wyjaśnię. A teraz miałam ramię posiniaczone w miejscu, gdzie ten arabski sukinsyn je ściskał. Od plaży wiał gorący wiatr, niosąc zapach wodorostów i asfaltu, a słońce zbliżało się do horyzontu i musiałam zasłonić oczy dłońmi. Ruch nawet jeszcze bardziej spowolniał, a ja obserwowałam przejeżdżającego dżipa pełnego opalo- nych nastolatków. Głowy chłopców były ostrzyżone prawie na zero, a włosy dziewczyn swobodnie powie- wały im wokół ramion, chociaż jechali powoli, a droga przed nimi otwierała się tak szeroko; sto możliwości, by być gdzieś indziej. Gdy dotarłam do zajazdu, Les już tam był. Jego małe kombi stało zaparkowane obok wozu kempingowego z rejestracją z Pensylwanii, a z tyłu jego toyoty zobaczyłam koszule na wieszakach, przerzucone przez walizkę. Mundur w plastikowym worku z pralni wisiał na haczyku nad oknem. Moje nadzieje wzrosły, ale czułam się także przerażona; wysiadłam z bonneville'a i już wchodziłam pod markizę drzwi, kiedy Les zawołał mnie po imieniu. Stał obok krzesła na brzegu basenu, ubrany w dżinsy, sportowe buty i tę samą koszulę w paski z pierwszego spotkania w Carls Jr.'s. U jego stóp stała wysoka puszka budweisera. Uśmiechnął się, kiedy podeszłam bliżej. - Wygląda, że mniej kulejesz. Weszłam na biały beton otaczający basen. Pomyś- lałam, że powinnam podejść do Lesa i objąć go, ale coś mnie przed tym powstrzymywało. Staliśmy tam i pa- trzyliśmy na siebie. Wydawał się wyższy i szczuplejszy. Wydawał się wyższy nawet bez kowbojskich butów. - Nadal uważasz, że się odnalazłeś? Patrzył na wodę w basenie, trzymając ręce na biodrach. - Tak bardzo, że po prostu nie czuję nic innego. Ponownie spojrzał na mnie zmrużonymi oczami. - Co powiedziałeś dzieciom? - Skłamałem. Okłamałem je, Kathy. Jego wargi zacisnęły się w płaską linię; podeszłam bliżej i objęłam go. Pachniał bawełną i potem. Także mnie uścisnął, a ja poczułam w nim coś jakby drżenie, ale gdy się odezwał, jego głos brzmiał normalnie. - Nie chcę cię przerażać, Kathy. Naprawdę nie chcę. Policzek miałam na jego piersi, słyszałam samo- chody jadące po Camino Real. Les cofnął się i spojrzał na mnie. - Nie przerażam, co? W jego oddechu czułam zapach piwa i też miałam ochotę na jedno. - Och, bądź cicho, cieszę się, że tu jesteś. To była prawda; cieszyłam się. Wzięłam go za rękę i poprowadziłam przez parking do swojego pokoju. Kucnęłam przy minilodówce, wyjęłam dwie puszki micheloba, otworzyłam obie i wręczyłam mu jedną. Podniosłam swoją w szybkim toaście, a potem za- częłam pić. Piwo było zimne i wspaniałe; uważałam, że jestem nierozważna, ale nie obchodziło mnie to. Prze- kazałam Lesowi wiadomości od Connie Walsh, opo- wiedziałam o swojej wycieczce na Bisgrove Street, o podjęciu próby odbycia ludzkiej rozmowy z tym pieprzonym Arabem, który nawet nie powiedział swo- jej rodzinie, jak wygląda sytuacja, i który ścisnął mnie za ramię, żebym siedziała cicho w tej kwestii. - Dotknął cię? - Można tak powiedzieć. Piłam i patrzyłam na Lestera; słońce za jego plecami znów sprawiało, że zdawał się cieniem, w którym tylko wąsy i oczy były ciemniejsze od reszty. - Przypominasz kowboja. - Na czym stanęło? - Głos Lestera był wysoki i napięty. Wzruszyłam ramionami i pociągnęłam jeszcze łyk. Nigdy nie piłam dużo piwa, wyjąwszy dnie takie jak ten, gorące, gdy człowiek jest zmęczony, trochę głod- ny, a wszystko huśta się na krawędzi. Siedząc na krześle, Les pochylił się do przodu. - Chcesz powiedzieć, że jeśli ten facet nie zechce odsprzedać twojego domu, to nie musi tego robić? Skinęłam głową i zdobyłam się na krótki śmiech. - Spójrz na nas, Les. Oboje jesteśmy bezdomni. - Potem zaśmiałam się bardziej twardo, jakby mnie w ogóle nic nie obchodziło, i nie mogłam przestać. - To nie w porządku. - Co? - Jeszcze się uśmiechałam. - Jesteś skomplikowaną kobietą, prawda? - Błąd. Myślę, że jestem zupełnie zwyczajną kobie- tą- Mam tylko talent do komplikowania życia. Skończyłam piwo, ale opuściłam puszkę na podo- łek, jakby nie była całkiem pusta. - Czy ja komplikuję sprawy? - spytał Lester. Spojrzałam na niego. - Nie. To znaczy, taaa, trochę, ale cieszę się, że jesteś tutaj. Naprawdę, Les. Wstał, poderwał mnie na nogi i objął, splatając palce u podstawy moich pleców. - Spędź tę noc ze mną. - Nie chcę, żebyś nadal płacił za ten pokój, Les. Musisz myśleć o sobie, wiesz? Pocałował mnie, chyba żebym się zamknęła. - Na południe stąd jest domek wędkarski, którym mogę dysponować. Wypożyczył mi go inny zastępca szeryfa, żebym miał czas zastanowić się, co robię lub dokąd zmierzam. - Znowu mnie pocałował. - Chodź, pomóż mi w nim pozamiatać. Potem siądziemy i za stanowimy się, jak odzyskać twój dom. Znam tak wielu przeklętych prawników, że to wcale nie jest zabawne. Znów wróciło to wrażenie oderwania od ziemi; jakby nie miało znaczenia, co robiłam, bo i tak nie byłam związana z niczym rzeczywistym. Ale chciałam wrócić z tym mężczyzną na Bisgrove, wejść tuż za wysokim Lesterem Burdonem, ubranym w mundur, z gnatem za pasem i jakimś papierem w ręku, do swojego domu i zobaczyć, jak wykopuje tę arabską rodzinę z powrotem na piaski, czy skąd tam, do diabła, przybyli. - To dobrzy prawnicy? - Z pewnością lepsi od tych, których masz teraz. Nie wiem, dlaczego pomyślałam, że jego adwokaci mogą wiedzieć więcej niż moi. Jednak pomyślałam. Pocałowałam go, a on odpowiedział mi tym samym, popychając mnie na łóżko, ale powiedziałam mu nie, zaczekajmy, zaczekajmy i zróbmy z tego coś nie- zwykłego. 1 O/? Moje nadzieje znowu wzrosły. Podczas jazdy za miasto, gdy siedziałam w samochodzie Lestera na miejscu pasażera z pięcioma puszkami zimnego bud- weisera na podołku, poprosiłam, żeby pojechał na Bisgrove Street. Zbliżając się do szczytu wzgórza, Les jechał powoli. Za białym buickiem na moim podjeździe stał zielony mercedes benz, a przed trawnikiem nowy lśniący saab, lub coś takiego. Mieliśmy w aucie opuszczone szyby i słyszeliśmy śmiechy i jakąś blaszaną muzykę, jakby grecką czy libańską. Lester stanął pod lasem. - Jezu - powiedział. - Popatrz na nich. W ostatnich blaskach słońca nowy podest na moim dachu zajmowało siedmioro czy ośmioro obcych ludzi; mężczyźni byli w garniturach, kobiety w czer- wonościach i brzoskwiniowych różowościach. Jedna z nich była wielka, miała krótkie włosy i tak gruby złoty naszyjnik, że nawet stąd wyraźnie go widziałam. Spoczywali na białych ogrodowych szezlongach, trzymając w dłoniach wysokie kieliszki z szampanem, a pod olbrzymim białym parasolem stał stół. Stał jedynie Bahrooni; miał na sobie czarny garnitur, a jedną rękę trzymał w kieszeni. Podniósł kieliszek w kierunku siedzącej pary, której nie widziałam zbyt dobrze z powodu doniczek z kwiatami na balustradzie, i mówił coś, zwrócony plecami do ulicy. - Jest jakimś pułkownikiem, wiesz. Chciał, żebym nazywała go pułkownikiem. - Do diabła z tymi ludźmi. - Les zawrócił samochód, zmieniając bieg przed dodaniem gazu. Bahrooni i kil- koro z tamtych spojrzało na ulicę, ale gdy tylko mój wzrok spotkał się ze wzrokiem pułkownika, uśmiech natychmiast zniknął z jego twarzy. Les przyspieszył i przejechaliśmy przez Coronę obok parterowych skle- pów i składów, a potem wjechaliśmy na Cabrillo High- way, mając nad sobą sliwkowozielone niebo i nie widząc słońca, które pokonywało swoją drogę, by za- lśnić nad Azją i Środkowym Wschodem. . . Nadereh zapaliła w pokoju dziesięć świec. Nasza rodzina i goście siedzieli przez wiele godzin na pod- łodze na sofreh, jedząc i pijąc, rozmawiając i śmiejąc się. Teraz opieramy się na wielkich karmazynowych poduszkach z Tabrizu, popijając gorącą herbatę i za- gryzając pistacjami i miętówkami, podczas gdy z taś- mowego urządzenia gra muzyka Googoosha. Soraya opowiada historyjki z dawnego życia w Teheranie, kiedy była młodą dziewczyną, o naszym kierowcy Bahmanie i o tym, jak pozwalał jej i jej koleżankom siadać z tyłu limuzyny, gdy jechał przez naszą dziel- nicę, a one udawały, że piją herbatę i plotkują o pała- cowych romansach. Nadi przyniosła do pokoju nasz oprawny w skórę album z fotografiami, a ja obserwuję nową rodzinę córki, gdy Soraya pokazuje im zdjęcie za zdjęciem. Mój zięć jest spokojnym, pełnym respektu młodym człowiekiem. Ma na sobie szary garnitur w drobne prążki; jak wieczór długi nie odstępował boku Sorai, ale ani razu jej nie dotknął, co jest właściwe. W okularach i bardzo krótko ostrzyżony, wydaje się starszy niż na swoje trzydzieści lat. Jego siostra i matka to wielkie kobiety, chociaż ubrane bardzo gustownie, w barwne stroje wedle ostatniej mody; są też bardzo cieple, śmieją się swobodnie z najbłahszego powodu. Męża dziewczyny uważam za trudniejszego do zniesienia; jest ledwo dwadzieścia pięć czy sześć lat stary i ma sklep jubilerski w San Francisco. Garnitur ma elegancki, ale na palcach obu dłoni nosi złote pierścienie - diamentowy i rubinowy. I za każdym razem, przez całą kolację złożoną z chelo fcebab, kho- resh badamjan i obgoosht, gdy sięgał po szklankę coca- coli, mankiety jego koszuli podjeżdżały w górę, odsłaniając złote bransoletki na obu chudych nadgarst- kach. A kiedy zwracał się do mnie, tytułował mnie genob sarhang, szanowny pułkowniku, ale z tak prze- sadnym respektem, że nie wierzyłem w jego szczerość. Więc teraz czuję ulgę, że poszedł do sypialni Esmaila pograć z moim synem w gry komputerowe. Ale nadal nie mogę całkiem się rozluźnić. W świetle świec obserwuję twarz Sorai. Stała się taką cudowną młodą kobietą, teraz już żoną. Ubrana jest w skromną białą bluzkę i pasujący do tego żakiet ze spódnicą, nogi trzyma podkulone pod siebie jak dama. Czarne włosy ma upięte. Na szyi nosi naszyjnik z pereł, który daliśmy jej w prezencie ślubnym, a jej oczy ożywia płomień; zęby ma białe, ale jej mowa i śmiech nie pozwalają mi się zrelaksować; gdy tylko wysiadła z automobilu męża, obrzuciła wzrokiem bungalow i zanim pospieszyła, żeby spotkać się z nami na trawniku, jej oczy zmieniły wyraz. Zdawało się, że Dom Perignon na platformie widokowej, świeże kwiaty, nowe meble i widok morza przynoszą jej - mimo tego dowodu naszej pozycji w życiu - pewną ulgę. Jak wieczór długi nie przestawała mówić o naszej letniej willi w Chalus, o domu w najmodniejszej dzielnicy stolicy, o przyjęciach u wysokich urzędników szachinszacha Pahlaviego. Nasi goście uprzejmie słuchali, a Nadi - która przez cały wieczór była wspaniałą gospodynią - przerywała Sorai, żeby zapytać jej teściową o członków jej rodziny i ich zdrowie. A teraz zdjęcia przypominają oczywiście Sorai wszystko od początku. Wcześniej, gdy Nadi po- dała tadią i mastyakhiar, mój zięć zapytał mnie, jak mi się podoba na emeryturze? Czy mam jakieś hobby? Spodziewałem się tego pytania, jeszcze zanim przybyli nasi goście, i przygotowałem się do rozmowy na temat mojej działalności na rynku obrotu nieruchomościami, ale w chwili gdy padło to pytanie, Sora-ya opowiadała swojej teściowej i szwagierce o wieczorze, kiedy szach osobiście zatelefonował do naszego domu, i poczułem się tak zażenowany, że nie potrafiłem w żaden sposób mówić o kupowaniu i sprzedawaniu przeze mnie bungalowów, żeby nie wydawało się, że przepraszam za to, jak teraz mieszkamy. Ciepłym głosem poprosiłem córkę, żeby zmieniła temat, beefc-horeem, i pozwoliła nam jeść. A teraz, sącząc perską herbatę poprzez trzymaną w zębach kostkę cukru, pragnę, żeby wszyscy sobie poszli, także Soraya, ale nie wcześniej, aż wezmę ją na stronę i zbesztam za popisywanie się; i nie wcześniej, aż przytulę ją do siebie i powiem jej, żeby się nie martwiła, ten mały bungalow to przejściowa sprawa, twoja matka i ja spodziewamy się pokaźnego zarobku; proszę, nie kłopocz się o nas. No i martwię się z powodu syna. Lista zadań wy- znaczonych mi przez Nadi była długa, a czas krótki, więc zanim zaczął się wieczór, nie miałem kiedy po- wiedzieć mu o tej amerykańskiej kobiecie, Kathy Ni- colo. Esmail jest szczerym chłopcem, który czasami mówi coś bez namysłu. Wyobrażam sobie, jak siedzi przed swoją grą wideo, w którą może wygrać z zamk- niętymi oczami, może z nudów rozmawiając z młodym jubilerem i opowiadając mu o szalonej kobiecie, która odwiedziła nas dzisiaj. Nadi i teściowa mojej córki rozmawiają teraz o ojczystym kraju, o tym, jak tęsknią za kwiatami Isfahanu, meczetami Kum, o nie- wiarygodnej tutaj cenie szafranu. Uśmiechając się i pokazując mu swoje dziewczęce fotografie, Soraya nachyla się do męża, a światło świec odbija się w jego okularach. Przepraszam gości i idę do pokoju Esmai-la. Jedyne światło pochodzi z ekranu komputera, tamci dwaj siedzą przed monitorem, a twarze mają skupione. Zauważam, że mój syn jest wyższy od jubilera. Stoję w drzwiach i słucham pisków elektronicznej gry. Słucham też głosów kobiet w drugim pokoju, Googoosha śpiewającego z japońskiej maszyny taśmowej jedną z powstałych trzy tysiące lat temu pieśni miłosnych, i nagle czuję, że jestem mardeh peer, bardzo starym człowiekiem. Niebawem zaprosimy na kolację żonę Esmaila. Ale gdzie wtedy będziemy mieszkali, Nadi i ja? Czy jeszcze w tym kraju? Dziś w nocy chciałbym być z powrotem w Chalus, widzieć rozciągające się przed nami Morze Kaspijskie, gościć znowu Pourata i jego rodzinę, żywych, bawiących z wizytą w naszym domu. Wcześniej tego wieczoru, gdy słońce zachodziło nad Pacyfikiem, a my z rodziną wśród kwiatów piliśmy francuskiego szampana, wznosząc toasty za nasze zdrowie, ponownie zacząłem czuć we krwi dawne życie. Ale potem rozległ się ten głośny dźwięk silnika automobilu i odwróciłem się, by zauważyć tę Kathy Nicolo, patrzącą na mnie z fotela pasażera, oraz mężczyznę za kierownicą, chociaż nie zobaczyłem go wyraźnie; odjechali, a ja pozostałem z uczuciem, ze jestem oskarżony o zbrodnię, której nie popełniłem. Czułem się porządnie zmęczony i miałem nadzieję, że nasi goście niebawem wyjdą. Całymi dniami czeka- łem na tę kolację, pragnąłem znów ujrzeć swoją jedyną córkę, ale - jak z wieloma rzeczami w tym życiu - nic nigdy nie jest takie, jak sobie wymarzysz. I jest dla mnie jasne, że Soraya nie szanuje mnie tak jak dawniej; przez cały wieczór, pośród całego tego jej gadania przyłapywałem ją na tym, że przyglądała mi się z lekkim smutkiem w taki sposób, w jaki ludzie patrzą na niewidomych lub ciężko chorych. I być może to właśnie bardziej niż cokolwiek innego napełniło moje ramiona i nogi tak wielkim zmęczeniem. Ponieważ Soraya ma rację: jak nisko upadliśmy, skoro wszystko, co mamy, jest zainwestowane w mały bungalow na kalifornijskim wzgórzu. Nadereh śmieje się całkiem głośno, siedząc na sof- reh, ale to nie jest szczery śmiech. Teraz chcę spać. Chcę spać i śnić o królach. Zieszłej nocy Lester i ja zatrzymaliśmy się w Half Moon Bay przy sklepie spożywczym. Szliśmy pod jarzeniowym światłem między rzędami rozmaitych produktów; spokojni i rozluźnieni, jakbyśmy żyli ze sobą od lat, przystawaliśmy, żeby wziąć Wheat Thin, steki i kawę. Ale ja wcale nie byłam rozluźniona ani nie sądzę, żeby on był. Jazda do mojego domu wkurzyła go; mówił o tym, kiedy opuściliśmy Coro-nę i autostradą numer 1 jechaliśmy na południe przez te małe mieściny, a niebo wyglądało jak krwawy rozgardiasz nad wodą. Les nie przestawał mnie pytać, za kogo tamci się uważają? Co świętowali w tych swoich drogich samochodach i strojach? Odebranie kobiecie domu? Siedziałam cicho, dzieląc się z nim piwem podczas jazdy. Zażartowałam, że jest policjantem, który pije prowadząc, i wyglądało na to, że Lester się uspokoił, bo powiedział mi, że w Teksasie jeszcze do niedawna wolno było pić i prowadzić pojazd, póki nie było się pijanym. W sklepie ponownie zachowywał się pogodnie, pytając mnie, czy lubię to, czy też wolałabym tamto, zanim wrzucił coś do naszego wózka. Ale nadal słyszałam w jego głosie napięcie, jakby w ramionach niósł coś ciężkiego. Byłam głodna, piwo uderzyło mi do głowy i nie podobało mi się to. Byłam też zmęczona i miałam wrażenie, że moje stopy nie całkiem trzymają się ziemi, jakby moje prawdziwe „ja" czekało na mnie gdzieś na zewnątrz mojego ciała - i ślubowałam, że przez resztę wieczoru nie wypiję ani kropli. Jakieś pięć mil na południe od Half Moon Bay Lester skręcił z nadoceanicznej autostrady i pojechaliśmy wzdłuż tego, co według niego nazywało się rzeką Purismą, a było suchym kamiennym łożyskiem, któ- rego środkiem płynęła cienka wstążka wody, tworzącej grzywiaste fale na małych otoczakach w swojej wędrówce na zachód do Pacyfiku. Na niebie pozostało blade zielone światło, a ja widziałam przez okno niskie uprawy karczochów, potem lasy, od czasu do czasu dom lub przyczepę. Wewnątrz świeciły się światła, więc chyba spodziewałam się elektryczności tam, do- kąd zmierzaliśmy. Na autostradzie włączyłam radio, ale teraz, może z powodu drzew i góry, o której wie- działam, że jest gdzieś przed nami, źle odbierało, więc Les je wyłączył. Był bardzo milczący, a ja wolałabym, żeby coś mówił. Porzuciliśmy główną drogę na rzecz dużo węższej, o nawierzchni miejscami zniszczonej aż do gruntu. Potem Les skierował samochód na trakt z płaskich kamieni i sosnowych igieł, wyznaczony przez gęsty las rosnący po obu stronach, i jechał wolno, a auto kołysało się na boki w płytkich koleinach. Parę razy spód samochodu zazgrzytał na kamieniach i Lester zaklął pod nosem. Gdy szlak zwęził się jeszcze bardziej, a niskie gałęzie sosen zaczęły szurać po dachu, Les zatrzymał toyotę i zamknął ją, po czym ruszył przodem ścieżką, niosąc dwie torby ze sklepu spożywczego, a ja poszłam za nim z jedną. Było właściwie zbyt ciemno, by widzieć cokolwiek bez latarek, a powietrze pochłodniało i czuć w nim było zapach sosen i wyschniętego eukaliptusa. W lesie po lewej stronie słyszałam płynącą Purismę, a potem Lester wszedł po trzech drewnianych stopniach na ganek, a ja tuż za nim. Komary zaczęły siadać mi na twarzy i rękach, a jeden przez bluzkę zagłębił żądło w moich plecach. Les postawił zakupy na ziemi, otworzył kluczem drzwi, później macając po ścianie znalazł drogę i zapalił jedną z tych kempingowych lamp, które syczą i dają światło jak naga żarówka. Wziął lampę i zawiesił na haku u sufitu pośrodku pokoju, oświetlając ściany i podłogę z sosnowych desek, które były albo stare, albo pomalowane na ciemny brąz. Czułam lekki zapach zgnilizny. Lester wziął moją torbę z zakupami i postawił ją na trzystopowej średnicy pniaku do rąbania, stojącym pod wiszącą lampą. Idąc po zakupy pozostawione na ganku, przystanął, pocałował mnie i przytulił do siebie. - Głodna? - Mogłabym coś zjeść - powiedziałam w jego klatkę piersiową. Czułam zapach wody po goleniu i zanim Lester wyszedł na zewnątrz, objęłam go mocno. Pod biegnącymi przy ścianie drewnianymi schodami stał czarny żelazny piecyk. Les natychmiast rozpalił w nim ogień i chociaż w pokoju zrobiło się nawet trochę za gorąco, przyjemnie było widzieć płomienie i czuć zapach dymu. W rogu, obok polowego łóżka stała plastikowa skrzynka na lód; Les otworzył ją i znalazł pływające w wodzie stare ścierwo kurczaka. - Kurwa. - Nie, raczej myślę, że to kurczak, Lester. Zaśmiał się i zabrawszy ze sobą gazową lampę, wyniósł lodówkę w stronę rzeki. W blasku z paleniska wyładowałam zakupy na pniak, a potem rozejrzałam się za jakimiś kuchennymi naczyniami. Na skrzynce pod schodami zobaczyłam nieduży stosik garnków i patelni, więc odkurzyłam żelazny czarny rondel, postawiłam na piecyku nad ogniem, a potem rozpako- wałam steki i ułożyłam je w naczyniu. Kiedy Les wrócił, otworzył butelkę czerwonego wi- na, które kupił, a ja nalałam trochę trunku na smażone mięso. Pijąc przed piecykiem, Lester wręczył mi papierowy kubek z winem. Ja także się napiłam, poły- kając śluby, że tego nie zrobię, i karmiąc Głos Wroga w swojej głowie. Pomyślałam, że Les mógłby mnie objąć, ale nie zrobił tego. Po prostu stał obok, patrząc, jak w piecu płonie drewno, a steki się smażą. Objęłam go ramieniem. Po bardzo milczącej kolacji, którą zjedliśmy, siedząc przed ogniem z papierowymi talerzami na kolanach, poszliśmy na poddasze, rozebraliśmy się w świetle gazowej lampy i położyliśmy do łóżka - a dokładnie na leżącym na podłodze królewskiej wielkości materacu. Pościel była nieco zapiaszczona, więc zastanowiłam się, kiedy ostatni raz ją prano i kto w niej wcześniej spał. Chciałam umyć twarz i zęby, ale nie było łazienki ani nawet zlewu. Zwinęłam się przy Lesie, opierając rękę i policzek na jego nagiej piersi. Słyszałam sy- czenie gazu w lampie. Dawała przymglone światło i zobaczyłam, jak nisko jest sufit i gołe krokwie bieg- nące pod ostrym kątem do niskich ścian; widziałam po połówce okna po każdej stronie, wpadające na siatki komary i ćmy i czułam pod dłonią bijące serce Lestera. Nie podnosząc głowy, spytałam, czy dobrze się czuje. - Tak. W porządku. - Głos miał słaby i nabrzmiały zmęczeniem. - W porządku, ale smutny, co? Głęboko wciągnął powietrze i wypuścił je przez nos. Czułam, że ten oddech porusza moje włosy. - Widzę ojca, jak odjeżdża swoim wypakowanym kombi. Przysiągłem, Kathy, że sam nigdy tego nie zrobię. Coś we mnie zatrzepotało. - Chcesz wrócić do domu? - To nie jest dom. Pomyślałam, że wiem, co ma na myśli, ale nie chciałam go naciskać. Przesunęłam dłoń w dół tylko po to, by zagłębić palce w szorstkich włosach, ale on momentalnie stwardniał i nasza rozmowa zdawała się trwać nadal, chociaż żadne z nas nie powiedziało już słowa. Następnego dnia, w niedzielę, było właśnie tak, pełno słońca. Po pierwsze musiałam się wysikać, więc Lester wręczył mi rolkę papieru toaletowego, pocało- wał mnie i poradził, żebym znalazła sobie miejsce w lesie. Potem powiedział, żebym przyniosła swoją szczoteczkę do zębów, i pokazał ścieżkę za domkiem, która prowadziła wśród sosen do polanki nad rzeką. Na miękkim gruncie, na pniakach, leżała odwrócona do góry dnem aluminiowa łódź wiosłowa. Rzeka była spokojna i zdawała się kończyć swój bieg między drzewami. Wyglądała raczej na staw otoczony z trzech stron lasem, co sprawiało dziwne wrażenie, bo nadal słyszałam wodę, która płynęła w dół kamiennym ło- żyskiem. - Nie wyschnie? - zapytałem. Les objął mnie. - Jest zasilana przez podziemną rzekę. Jak często w życiu widzi się coś takiego? Źródło czegoś? Ważki skakały po powierzchni wody ku wysokim trawom na skraju zalewu. Les kucnął i zaczął myć zęby. Ja także, spluwając na ziemię za sobą i płucząc usta zimną wodą nabieraną ze stulonych dłoni. Lester napełnił blaszany garnek i po powrocie do chaty wypi- liśmy na małym ganku od frontu gorącą kawę i zjed- liśmy chleb przypieczony na piecyku. Lester był nie- ogolony i miejscami sterczały mu włosy. Trzymał stopy w sportowych butach na balustradzie i pił kawę rozparty w swoim krześle, i wyglądał spoko, jakby ból, który czuł zeszłej nocy, należał tylko do jego snów. Zapaliłam papierosa. - Sprzątamy tę budę czy co? - Jak twoja stopa? - Mogę na niej stanąć całym ciężarem ciała. - Dranie; powinniśmy zażądać odszkodowania także i za to. - Do kogo zamierzasz zadzwonić w tej sprawie? - Do mnóstwa ludzi. Jutro dzień prawnika. - Spojrzał na mnie i uśmiechnął się, a potem wstał i chlusnął resztką kawy nad poręczą. - Do roboty. Cały poranek i wczesne popołudnie spędziliśmy na sprzątaniu chaty. A była naprawdę brudna. Pod kurzem na podłodze, wokół pniaka do rąbania, do desek przylgnęły rybie łuski. Na czworakach odskrobywa- łam je łyżką. W rogach wisiały długie na cztery czy pięć stóp pajęczyny pełne kurzu, a składany stolik pod oknem zaścielały niedopałki papierosów i cygar. Pod- czas gdy ja zamiatałam, Les zagrzał na piecyku w dwóch małych garnkach rzeczną wodę, a potem zmywał ze mną podłogę. Nie miał żadnych detergen- tów, więc nalałam trochę środka do mycia szyb, który znalazłam pod skrzynką z garnkami i patelniami. Był tam także podarty T-shirt, więc zabrałam się do mycia okien i siatek. Z początku brakowało mi mojego walk- mana, jakiegoś szybkiego rytmu w głowie, który napę- dzałby mnie do pracy, ale już po chwili nie tęskniłam za muzyką. Po prostu przyjemnie było słuchać pisz- czenia szmaty ze środkiem czyszczącym na szybie, bulgotania Purismy za drzewami, pracującego ze mną Lestera. W rogu ganku, obok zardzewiałego grilla, leżał brud- ny koc, a pod nim topór na długim stylisku, żółta piła łańcuchowa i plastikowy baniak o pojemności galona, w połowie wypełniony czymś, co wyglądało jak mie- szanka benzyny i oleju. Les znalazł kombinerki i śru- bokręt, przykręcił mocniej łańcuchowe ostrze, a potem uruchomił urządzenie. Wypluwało z siebie niebieski dym, warczało jak terenowy motocykl, a Lester zaniósł je między drzewa i przez długi czas słyszałam, jak piłuje. Byłam zadowolona, kiedy skończył. Poszłam tam, nadal nieco kulejąc, i pomogłam mu przynieść klocki do domku. Pociął jakiś gładkokory pień, klon, jego zdaniem, o twardym drewnie, które dobrze powinno palić się w piecu. Każde z nas zrobiło po trzy nawroty. Les ładował mi drewno na ręce, a potem sam chwytał w ramiona, ile tylko mógł, i szedł za mną do domu. Wracając po kolejne kłody trzymaliśmy się za ręce, a Lester pokazywał mi między drzewami rozmaite leśne kwiaty albo po prostu szliśmy razem przez gorący las, pocąc się i oddychając głębo- ko; miejscami wystawialiśmy twarz na słońce i nie słyszeliśmy nic prócz szumu rzeki i głosów nielicz- nych ptaków. Kiedy już zgromadziliśmy przed gankiem wszystkie klocki, Lester zdjął koszulę i zaczął rąbać je toporem. Poszłam z plastikowym kubkiem do Purismy i wypi- łam trzy porcje wody, a potem przyniosłam trochę Lesterowi. Pot kapał mu z nosa i wąsów; uśmiechnął się, podziękował mi i wypił wodę, a potem nachylił się i szybko mnie pocałował. Paliłam papierosa na stop- niu ganku i przez chwilę obserwowałam Lestera, jak rąbie drewno. Barki i plecy błyszczały mu od potu, a na długich ramionach zaczęły występować żyły. Opuszczając siekierę na koniec kłody, czasami wyda- wał z siebie ciche stęknięcie, potem kopniakiem od- suwał na bok rozłupane drewno, schylał się po następ- ny klocek i ponownie brał zamach. Na twarzy wylądowała mu mucha i wędrowała po policzku w stronę ucha, ale Lester zdawał się nawet tego nie zauważać. Z początku pomyślałam, że to dlatego, iż tak bardzo jest pochłonięty tym, co robi, ale potem zaczęłam się zastanawiać, czy nie chodzi o coś więcej, czy Lester nie myśli o rodzinie, o żonie i dzieciach. Miałam nadzieję, że nie. Opuściłam ganek i weszłam do domku, żeby przy- gotować kanapki z tuńczykiem. Rozłupawszy jeszcze kilka klocków, Les przestał rąbać, po czym między drzewami powędrował do samochodu. Później zoba- czyłam, że wraca do chaty, niosąc wyprany w pralni chemicznej mundur i ubrania na wieszakach prze- rzucone przez ramię. Nadal był nagi do pasa; gwiżdżąc przez zęby jakąś melodię, wszedł w światło słoneczne na polance. Ulżyło mi, gdy to usłyszałam; naprawdę dobrze mi było z Lesterem Burdonem u boku. Pomyś- lałam, że w ten poranek po raz pierwszy od bardzo dawna, być może od pierwszych dni z Nickiem, czułam się bardziej sobą. I chciałam, żeby ten dzień był dobry także dla Lesa, więc kiedy usłyszałam, że gwiżdże, pognałam do drzwi, by wziąć od niego te ubrania na wieszakach, a on pocałował mnie mocno i przycisnął do swojej śliskiej piersi. Na górze, na gorącym poddaszu, rozebraliśmy się i położyliśmy razem na materacu. Pomieszczenie pachniało niemal jak strych, suchym drewnem i wy- ściółką starych mebli. Ale na zewnątrz, za otwartymi siatkami okien, czułam zapach lasu, sosen i euka- liptusów, i twardego drewna, które Les porąbał. Leża- łam tam i gdy Lester mnie lizał, czułam zapach własnej wilgoci; ze wzrokiem wbitym w krokwie nad sobą wyciągnęłam obie ręce i wzięłam w dłonie jego głowę. Myślałam o Nicku, o tym poranku, kiedy odszedł, jak siedział na krawędzi łóżka i tylko patrzył na mnie. Tylko tyle. Patrzył na mnie. Potem pomyślałam o swo- im domu, moim i Franka, o mieszkającej w nim i urzą- dzającej przyjęcia arabskiej rodzinie. Dobrze mi było z tym, co robił Les, ciepło i lekko elektryzująco, ale zbyt wiele myślałam, by poddać się orgazmowi, do którego usiłował mnie doprowadzić. Odsunęłam się i wzięłam mu do ust, aż doszedł w głębi mego gardła, po czym przełknęłam. Podciągnęłam się w górę, podczas gdy on usiłował wejść we mnie, ale był zbyt miękki, więc obejmując się leżeliśmy przez chwilę, a nasze skóry lepiły się od potu. Brakowało mi papierosa, ale nie chciałam się ruszyć. - Żona nigdy mi tego nie zrobiła. - Podobało ci się? - A tobie? - Taaa. - To dobrze. - A co, gdyby mi się jednak nie podobało? - A nie podobało? - Nie, podobało. Ale co, gdyby nie? Pocałował mnie w policzek pod okiem. - Wtedy i mnie by się nie podobało. - Bzdura. - To prawda, Kathy. Podniósł się na łokciu i długo patrzył mi w twarz, a jego wąsy i oczy koncentrowały na sobie moją uwagę. - To prawda. Pocałowałam go, otwierając usta, a on wśliznął się na mnie. - Cholera, mam kłopot, Les. Wierzę we wszystko, co mówisz. Zaczął się poruszać, a ja czułam w ustach kwaśny smak i miałam ochotę na jedną z tych wysokich puszek budweisera ze skrzynki z lodem na dole. Zadarłam nogi i obejmowałam plecy Lestera, pragnąc, żeby wszedł we mnie, wszedł głęboko, tam gdzie wszystko, co mówię, ma drugą stronę, jak na przykład gdy nalegam, żeby nakładał kondom, chociaż wiem, że niczego takiego nie chcę. Wcale a wcale. Jjardzo wcześnie w niedzielę rano niosę do pokoju syna tacę z cukrem i gorącą herbatą i mówię mu wszystko, przed czym stoimy jako rodzina. Esmail z nagim torsem siedzi na łóżku, oczy ma wciąż ciężkie od snu, czarne włosy nieuczesane. Pije herbatę i słucha uważnie, gdy wyjaśniam obecność młodej kobiety, z którą w sobotę po południu rozmawiał na trawniku. Syn odwraca ode mnie wzrok. - Powiedziała, że to jej dom, Bawbaw-jahn. I że bez powodu został jej odebrany. - Nie, jak właśnie powiedziałem, był powód. Nie zapłaciła podatków, Esmail. Takie rzeczy zdarzają się, gdy jesteśmy nieodpowiedzialni. Fardmeekonee? Ro- zumiesz? - Tak, Bawbaw. Nie lubię okłamywać syna, ale jestem pewien, że gdyby wiedział, iż dom tej kobiety został jej odebrany wyłącznie za sprawą biurokratycznej pomyłki, nie po- trafiłby zachować tego wszystkiego w tajemnicy przed Nadereh. - Teraz my posiadamy ten dom, Esmail. Nabyliśmy go legalnie i ta kobieta nie ma prawa nas niepokoić. To dlatego nie chcę, żebyś cokolwiek mówił matce. Wiesz, jak łatwo może rozchorować się od swoich zmartwień. - Moham-neest, Bawbaw-jahn. Nie ma problemu. Kiwam głową i piję swoją herbatę, ważąc, czy powinie- nem powiedzieć mu więcej - że planowałem, żebyśmy pozostali tutaj do czasu, aż zaczną się chłody, ale teraz czuję się zmuszony sprzedać i opuścić dom, póki wciąż jest jasne, że nikt nie stosuje przeciwko nam prawa regresu. Dobrze mi tu siedzieć z Esmailem i dyskutować o poważnych sprawach. Zachowywanie tajemnicy i nie- sienie brzemienia odpowiedzialności za innych było naturą mojego zawodowego życia. Ale często czuję się bardzo zmęczony i bardzo samotny. I, oczywiście, dla Esmaila to ważna chwila, gdy ojciec zwierza mu się pierwszy raz w życiu. Mój syn siedzi prosto na łóżku, z ramionami ściągniętymi do tyłu, trzyma filiżankę z herbatą i spodeczek i potakuje mi głową. - Wiesz, że muszę zebrać pieniądze na twoje uni- wersyteckie wykształcenie. - Mogę wziąć jeszcze jedną trasę gazetową. - Mcm meedoonam, wiem. I musisz zacząć oszczę- dzać swoje pieniądze. - Tak, Bawbaw. - Jutro przychodzą tutaj ludzie oglądać dom. Jeśli nam się powiedzie, możemy zarobić dużo pieniędzy. Życz mi błyszczących oczu. - Będziemy musieli się wyprowadzić? - Tak, ale wystarczy nam kasy, by dobrze żyć, być może kupić kolejną nieruchomość lub założyć jakiś interes. Mój syn spogląda na martwy ekran swojego kom- putera, ale jestem pewien, że go nie widzi. Zaczynam żałować, że mówię mu o swoich sprawach. - Bawbaw-jahn? -Tak. - Byliśmy bogaci w Iranie, prawda? Czy nie byli- śmy pooldar? - Patrzy na mnie z lekko rozchylonymi ustami, jakby nie widział mnie od dłuższego czasu. Wstaję, żeby wyjść. - I tak, i nie, synu. I tak, i nie. Żywię takie przekonanie, że ludzie lżejszą ręką wy- dają pieniądze przy dobrej pogodzie, więc jestem roz- czarowany dzisiejszym dniem, poniedziałkiem, z jego szarym niebem i wałem mgły wzdłuż wybrzeża. Z plat- formy nie widzę oceanu, tylko biel w dole poniżej szczytów dachów Corony. W dodatku zatelefonował mój pierwszy klient, żeby odwołać spotkanie, i oświad- czył, że w trakcie weekendu obejrzeli nieruchomość, której nie mogą odrzucić. Starałem się przekonać dżentelmena, żeby przynajmniej rzucił okiem na mój bungalow, ale był nieporuszony. W południe zjawia się Soraya, żeby zabrać Nadi na lunch. Moja córka jest gustownie ubrana w spódniczkę, bluzkę i biżuterię, a czarne włosy ma zebrane z tyłu głowy srebrną ozdobą. Jestem na dachu, gdy wychodzi, więc macha mi na pożegnanie i posyła pocałunek. Dziś rano powiedziała Nadi przez telefon, że cieszy ją urządzanie ich nowego kondominium w Montain View, ponad godzinę jazdy na południe od nas. I jest dobrą córką, skoro jedzie tak daleko, by zjeść z matką lunch w eleganckiej restauracji w San Francisco. Nie powiedziałem Nadi o swoich dzisiejszych klientach i jestem wdzięczny losowi, że nie będzie jej w domu. Gdy odjeżdżają, schodzę na dół, chcąc poprosić Es- maila, żeby zrobił to samo, żeby wyszedł, ale on już zniknął, a wraz z nim jego deskorolka. Podejrzewam, że nawiązuje przyjaźnie z miejscowymi młodymi ludźmi na plaży. Teraz bungalow jest pusty i cichy i przez krótką chwilę czuję się bardzo zagubiony, przebywając w tych pokojach bez rodziny. Jeszcze raz poddaję je oględzinom pod względem porządku i czys- tości, ale nie muszę się martwić. Nadi opiekuje się każdym pomieszczeniem tak, jakbyśmy codziennie spodziewali się specjalnych gości. ? W poniedziałek rano Les obudził mnie przed świ- tem, proponując kubek tej kowbojskiej, za gorącej kawy z piecyka. Płomień w lampie Colemana był nisko skręcony, nawet nie syczał, i w mroku widzia- łam, że Lester jest w mundurze, ze swoją wielką odznaką i bronią, a włosy ma uczesane i nadal mokre od rzecznej wody. Ukląkł na jednym kolanie w rogu materaca i powiedział, że zagrzał mi miednicę wody do mycia; mogę zostać tutaj albo jak chcę, to podrzuci mnie do Eureki, żebym zabrała swoje rzeczy. - Zabrać rzeczy? Zerknął w dół na swoje dłonie. - Jeśli chcesz. - Chcę, Les. - Trąciłam go stopą w plecy. - Masz jednak dziwaczny sposób proszenia. - Jestem nieśmiały, Kathy - uśmiechnął się. - Bę- dziesz wiedziała, jak tutaj trafić? - Taa. - Ubrałam się na jego oczach, potem wysika- łam w ciemnym lesie i umyłam zęby na ganku, używa- jąc ciepłej wody do płukania ust. Podczas jazdy do San Bruno Les powiedział mi o dwóch znajomych prawnikach z miasta, którzy nie- zwłocznie mogą wprowadzić mnie z powrotem do do- mu. Niebo zaczęło jaśnieć, chociaż było szare, a plaże wydawały się jednym długim wałem mgły. Siedziałam na fotelu pasażera, opierając stopy na konsoli; czułam się niemal pewna, że wszystko zostanie załatwione. W motelu Lester uregulował rachunek i wyniósł do auta moją walizkę. Pocałowaliśmy się na do widzenia i umówiliśmy o siódmej wieczorem w domku wędkar- skim. Powiedział mi, żebym uważała, prowadząc sos- nową przecinką ten luksusowy samochód, a potem odjechał. Kilka minut siedziałam w aucie i paliłam papierosa, strzepując popiół za okno. Zaczynałam wpadać w dy- got, chociaż wypiłam tylko pół kubka kawy Lestera, i palce lekko mi drżały, gdy paliłam drugiego papierosa, chociaż miałam zamiar wypalić tylko jednego. W trakcie terapii w Grupie wszyscy wyczarowywaliśmy z siebie w przestwór pokoju węże i garguice, mając w płucach kwaśny dym, a oczy przekrwione, podczas gdy „oczyszczaliśmy się" ze wszystkiego innego. I wiedziałam, że żaden z moich byłych doradców tam, na Wschodzie, nie uznałby, że kontroluję swoje życie: znowu piłam i paliłam; sypiałam z facetem, który dopiero co zostawił swoją rodzinę, i w każdej chwili spodziewałam się odzyskać dom, który jakimś cudem straciłam. Wiedziałam, że picie nazwaliby obsuwa, palenie rozjechaniem się, kochanie się seks-terapią, a niepowodzenie z domem nieszczęściem, które - sam z siebie - ściągnął brak postępów w moim ozdrowieniu. Podczas RO byłby czas, by odwołać się do samoopanowania i samooceny, do użycia sił rozsądku, do powiedzenia sobie, że jestem sympatyczna i że nie musiałam robić niczego niebezpiecznego, ponieważ naraziłabym na niebezpieczeństwo dobrą duszę, siebie. Wiedziałam, co powiedziałyby te wszy- stkie racjonalnie ozdrowione dupki, ale nie byłam zainteresowana kochaniem samej siebie. Tu chodziło o kochającego mnie Lestera, o nas oboje mieszkających na Bisgrove Street, pracujących tylko w dzień, byśmy razem mogli spędzać wieczory, tuląc się przed telewizorem lub idąc wcześniej do łóżka, żeby się kochać. I to było to, co zaczynałam czuć: miłość. Później, gdy sprzątałam przypadającą na poniedzia- łek rezydencję, odkurzałam dywany i zmywałam pod- łogę, wydawało mi się, że przez większą część dnia mój umysł będzie zajęty sprawą mojego domu, ale nie był; myślałam o Lesterze, o jego wysokiej, chudej łagodności, o jego zapachu - jak słodkiej, wilgotnej ziemi - o tym, jak obdarzał mnie swoją uwagą. Znowu pomyślałam o dzieciach. Chciałam zobaczyć zdjęcia jego syna i córki. Chciałam poznać ich wiek i ich ulubione potrawy. Znałam wielu mężczyzn, którzy założyli nowe rodziny i mieli kolejne dzieci, kiedy te z pierwszego małżeństwa były już niemal na swoim. Ale nieźle wyrwałam do przodu, nie? Koło południa odebrałam na poczcie koresponden- cję, a potem poszłam do baru kanapkowego w centrum handlowym, by w trakcie posiłku przesiać listy. Poczta uzbierała się tylko z dziesięciu dni, ale zajęła cały mój stolik, więc ułożyłam dwa stosiki - jeden z przeznaczeniem do kosza, gdy będę wychodzić, a drugi do zatrzymania. Do wyrzucenia były głównie ulotki reklamowe, a drugą część stanowiły rachunki: ubezpieczenie samochodu, rachunek za gaz, ostatni rachunek za prąd i telefon. Najświeższy był za elek- tryczność, więc otworzyłam go i sprawdziłam termin zapłaty za ostatni okres naliczeniowy: zaledwie dwa dni temu. Oderwałam kęs kanapki z indykiem, popiłam dietetyczną colą i potrząsnęłam głową nad tym, jak to było popieprzone. To samo z rachunkiem za gaz. Pierwszą moją myślą było zadzwonić do Connie Walsh, ale wiedziałam, że powie mi tylko, żebym zate- lefonowała do zakładów energetycznych i do gazowni i wyjaśniła sprawę. Nie miałam ochoty tego słuchać. Odsunęłam kanapkę, zapaliłam papierosa i patrzyłam przez okno na parking centrum handlowego, na wszyst- kie te samochody stojące pod zamglonym niebem. Sięgałam do popielniczki, gdy w stosie rachunków spostrzegłam pocztówkę, błyszczące zdjęcie Hilltop Steak House z Saugus przy drodze numer 1. Przed restauracją stał wielki kaktus z włókna szklanego, może na siedemnaście metrów wysoki, a na małym ogrodzonym trawniku wokół niego rozmieszczono z tuzin młodych wołów naturalnej wielkości. Wiedzia- łam, że pocztówka przyszła od matki, więc zanim zaczęłam czytać, zaciągnęłam się jeszcze raz i upiłam łyk coli. Droga K, Twój telefon nie działa. Macie zastrzeżony nu- mer? Twoje ciotki wygrały dwa bilety do San Francisco. Mogę z nimi przylecieć w Dzień Pracy. Napisz, jaki jest twój nowy numer. Matka Wyszłam z baru kanapkowego i wstąpiłam do droge- rii po blok listowy. W samochodzie napisałam: Cześć Ma, przepraszam, że nie zadzwoniłam. W zeszłym tygodniu przetoczyło się tutaj spore trzęsienie ziemi i drzewo zerwało przewody telefoniczne na początku ulicy. Miło wiedzieć, że przyjeżdżasz, ale Nicka i mnie nie będzie w mieście w weekend, o którym piszesz. Zabiera mnie w podróż służ- bową. Przykro mi, że się miniemy. K. Zastanawiałam się, czy powinnam dodać cokolwiek o trzęsieniu ziemi, może o tym, jak to jest znaleźć się w jego zasięgu, ale potem pomyślałam nie, nie spo- dziewa się po mnie czegoś podobnego. Później napisałam do gazowni i elektrowni, wyjaś- niając swoją sytuację i polecając, by zamiast mnie naliczali swoje rachunki panu Barmeeny. Pojechałam z powrotem na pocztę nadać listy, ale gdy wrzuciłam do skrzynki ten do matki, poczułam się tak, jakbym na drodze wzbierającej wody rzuciła ostatni worek piasku i jakby nie zostało już wiele czasu. Była zaledwie pierwsza po południu i miałam do zabicia sześć godzin, zanim ponownie spotkam się z Lesem w wędkarskim domku. Przyszło mi do głowy, żeby pojechać tam wcześniej i przygotować dla nas dobrą kolację, zrobić mu niespodziankę, ale potem wyobraziłam sobie, jak usiłuję rozpalić ogień w piecu, w którym nie ma piekarnika. A moją specjalnością były potrawy z kamionek - lasagne lub cielęcina z ba- kłażanem i parmezanem. Zamiast pichcić, postanowi- łam pójść do kina na jeden czy dwa poranki do Cine- pleksu w centrum handlowym w MiUbrae za Camino Real. Zeszłej nocy, kiedy morzył nas sen, a ja opiera- łam policzek na piersi Lesa, jeszcze raz zapytałam go o imiona jego dzieci. „Bethany i Nat", odparł głosem nabrzmiałym wdzięcznością. Potem spytałam, gdzie mieszka, a gdy powiedział, że w Millbrae, na osiedlu domków, które mija się w drodze do centrum hand- lowego, powiedziałam mu, iż prawdopodobnie dzie- siątki razy przejeżdżałam obok jego domu, może nawet widziałam jego żonę. - Carol - stwierdził. - Taaa, Carol. Ale teraz, zamiast przejechać przez San Bruno w stronę autostrady do Millbrae, wjechałam do spowitego mgłą centrum Corony, potem w prawo na długie wzniesienie Bisgrove Street. Chciałam stanąć pod drzewami naprzeciwko mojego domu i tylko poprzy- glądać mu się przez kilka minut, może przypomnieć sobie, co było moje, zanim odjadę zmitrężyć popo- łudnie w ciemnym kinie. I chyba naprawdę nie spo- dziewałam się, że kogokolwiek tam zastanę, ale obok lasku stało kombi, więc mogłam zaparkować tylko w pobliżu posesji, a nie chciałam tego zrobić, bo w ogrodzie stali ludzie i oglądali mój dom: mężczyzna, kobieta i mały chłopak, może ośmioletni. Ręce trzymał w kieszeniach krótkich spodni i jedną nogą kopał trawnik. Na jego ramieniu spoczywała dłoń ojca, a wszyscy patrzyli na to, co pokazywał im pułkownik Barmeeny - nowy pokład na moim dachu. Łysy Arab miał krawat i wizytową koszulę z krótkimi rękawami, która w panującej szarości wyglądała bardzo biało. Zerknął na moje auto, ale odwrócił się, jakby nic nie zauważył. Mówił szybko, urzędowym tonem, chociaż jego słowa nie docierały do mnie przez otwarte okienko. Jeszcze raz obejrzał się na mnie, po czym poprowadził młodą rodzinę po schodach na dach, by pokazać im zamglony widok. Nie mogłam uwierzyć w to, co widziałam, i z głębi brzucha wydobyłam chorobliwy śmiech: ten pieprzony bękart próbował sprzedać mój dom! A potem włączyłam po prostu klakson, opierając się na nim obiema rękami. Pa- trzyłam prosto przed siebie i widziałam, że kierownica drży. Jakaś kobieta wytknęła głowę z drzwi wejścio- wych dwa domy wyżej i patrzyła na mnie. Ale nadal opierałam się na kierownicy i dźwiękiem klaksonu rozrywałam powietrze, aż zaczęły boleć mnie nadgarst- ki, a ja poddałam się i wrzasnęłam przez okno: - Nie może sprzedać wam tego domu! Nie jest jego właścicielem! Próbuje go, kurwa, ukraść! Próbuje sprzedać kradziony dom! Mężczyzna uśmiechnął się półgębkiem, jakby nie był pewny, czy to żart, czy nie. Przeniósł wzrok ze mnie na Barmeeny'ego, a potem z powrotem na mnie. Jego żona podeszła do syna, a twarz pułkownika nadal była jak wyciosana z kamienia. Nadepnęłam na pedał gazu, pognałam w górę ulicy i zawróciłam na jej ślepym końcu. Zjechałam i ponownie zatrąbiłam. Pułkownik stał przy balustradzie, rozmawiając z mężczyzną i kobietą; teraz skinął głową i pokazał w moją stronę, jakby czyniony przeze mnie hałas dowodził jakiejś kwestii, którą próbował uwiarygodnić. Ale nie dbałam o to, co powiedział; całą drogę w dół wzgórza pokonałam, przyciskając rękami klakson. III W adereh wróciła z popołudnia spędzonego z Sorayą w dobrym nastroju. Po lunchu robiły zakupy i Nadi była bardzo podekscytowana, pokazując mi nową koszulę i krawat dla mnie oraz spodnie i sportową bluzę, które kupiła dla Esmaila. Z torby wyjęła także kolejne kasety z perską muzyką i zabierając się do przygotowywania obiadu, włożyła jedną do maszyny. Muzyka była najnowsza i nie podobała mi się. Nadal używano starych instrumentów - tar, kamancheh i domback - ale także elektrycznej gitary, a piosenkarz kwilił jak dziecko; byłem zdumiony, że Nadi to wybrała. Patrzyłem, jak wodą z kranu napełnia garnek do gotowania ryżu, lekko poruszając głową w takt muzyki; wcisnąłem klawisz wyłączający urządzenie. Nadereh niecierpliwie odwróciła do mnie głowę. - Nakon, Massoud. Co z tobą? - Nie możesz wydawać tyle pieniędzy, Nadereh. - To nie jest dużo pieniędzy - powiedziała w farsi, uśmiechając się. - Teraz są szkolne promocje. Nawet twoja garderoba, Behrani. Podeszła do mnie, wycierając ręce w fartuch. Poca- łowała mnie w policzek, potem znów włączyła muzykę i podjęła gotowanie. I już wiedziałem, że nie mogę jej powiedzieć o swoich zmartwieniach. Wiedziałem, że wolę ją właśnie taką, radosną i niewinną jak dziecko. Ale miałem płomień w brzuchu i teraz, po obiedzie, siedzę na mojej platformie przy nowym stole pod parasolem i nad szczytami domów Corony patrzę w dół ku szarej mgle, która skrywa plażę i morze. Do zapadnięcia nocy są dwie godziny lub więcej. Piję gorącą herbatę, mocną od naciągania w samowarze od rana, i słyszę, że na dole w domu żona myje naczynia w kuchennym zlewie. Niebo i ocean są tak szarobiałe, że jakby nierozłączne. Siedzę i myślę. Muszę rozważyć swoje opcje w stosunku do tej Kathy Nicolo, ale trzęsą mi się ręce, a mój umysł wyrywa się w całkiem inne miejsce, do Jaśmin, mojej kuzynki, która miała dzie- więtnaście lat i była bardzo piękna. Głos miała niski jak na kobietę, ale ciało wysokie i szczupłe, włosy bardzo gęste i czarne; a kiedy coś ją rozbawiło, śmiała się bez żenady, pozwalając, by każdy widział jej zęby i błyszczące oczy. Ale miała romans z kierownikiem z amerykańskich zakładów petrochemicznych, o którym mówili, że jest bogaty i bardzo przystojny. Popełniała to w miejskim domu, który jedna z jej sąsiadek sprzątała trzy razy w tygodniu. Wkrótce wszystkie kobiety z wioski wiedziały, że bez ślubu oddała swój dziewczyński kwiat, bez błogosławieństwa Boga i świętego meczetu, i to żonatemu obcokrajowcowi z Zachodu. Zabrało to miesiąc, zanim wiadomość o tym dotarła do jej ojca, a mego wuja, i jej dwóch braci. Wuj był sprzedawcą dywanów, chociaż niezbyt mu się wiodło, podczas gdy jego jedyny brat, mój ojciec, był poważanym prawnikiem, który pewnego dnia mógł zostać sędzią. Gdy wuj usłyszał w końcu plotkę od starych khamooms, nie uwierzył w nią, ale Jaśmin nie potrafiła dobrze kłamać, w związku z czym poznał, że to prawda, i zbił córkę. Przez dwa tygodnie trzymał ją w domu pod kluczem. Nocami zaczął pić wódkę, najpierw z mężczyznami z sąsiedztwa, ale nie mógł znieść ich milczenia, więc potem pił samotnie, zwykle na zapleczu swego sklepu, w którym dywany wisiały na ścianach lub w postaci długich rulonów leżały zmagazynowane we wszystkich czterech rogach pomieszczenia. Mój wuj sam skręcał sobie papierosy i wyobrażałem go sobie, jak pali czarny turecki tytoń i pije w spokoju i ciszy swego kantoru, którego ściany groziły zawaleniem się na niego. Do domu wracał bardzo późno, często nad ranem, wyciągał Jaśmin z łóżka i okładał ją pięściami, krzycząc: Gendeh! Gendeh! Ciotka usiłowała czasem go powstrzymać, ale ją także bił, wołając na nią: Modar gendeh,.' Kurwią matka! Pierwszego poranka trzeciego tygodnia Mahmud, jego najstarszy syn, wrócił do domu i opowiadał, jak podsłuchał na bazarze pięć handlarek, które roz- mawiały o rodzinie Behranich, o wstydzie, jaki ich kaseef córka sprowadziła na głowy jej członków. Był chłodny zimowy poranek i mój wuj nie wyszedł jeszcze ze sklepu. Siedział przy piecu, trzymając herbatę i chleb, chociaż nie pił ani nie jadł; kolejny raz nie spał całą noc i nadal był mast, pijany. Ciotka wraz z Mahmudem wcześnie wyszła z domu i była na bazarze, a najmłodszy dzieciak, mój młodszy kuzyn Kamfar, siedział przy stole nad porannym zadaniem domowym; i to jego brat pognał do pokoju Jaśmin i wyciągnął ją stamtąd. Była ubrana w długą białą koszulę nocną, włosy miała luźno rozpuszczone i potargane, małą twarz posiniaczoną i spuchniętą od bicia. Mahmud przyciągnął siostrę przed oblicze ich ojca i wrzasnął, że musi coś zrobić. „Rodzina jest zhańbiona, Bawbaw! Wszyscy jesteśmy zhańbieni przez tę śmierdzącą gendehl". Jaśmin mocowała się z bratem, przeklinając go, ale nie puścił jej, a mój wuj odwrócił wzrok od syna i córki i patrzył w ogień, jakby nie słyszał, nie widział ani nie czuł niczego wokół siebie. W końcu wstał, wyszedł z pokoju i wrócił z nie- mieckim pistoletem Lugera. Jaśmin nadal usiłowała wyrwać się z rąk Mahmuda, ale gdy ujrzała ojca z pis- toletem, zaczęła krzyczeć, dopóki starczyło jej tchu. Zawołała Kamfara, ale kiedy wstał, jego ojciec kazał mu zostać na miejscu. Złapał Jaśmin za włosy i z po- mocą najstarszego syna wywlókł za drzwi. Ziemia była zmarznięta, ale nie było śniegu. Dom stał nie dalej jak w odległości krótkiego spaceru od rynku wioski i na bazarze widać było długie stoły z chlebem i świecidełkami, klatki z kurczętami oraz wiszące na belkach mięso rzezników. Przechodnie zatrzymywali się, by oglądać sprzedawcę dywanów celującego z pistoletu w swoją brudną kaseef córkę, trzymaną z tyłu za ręce przez brodatego starszego brata, który odsunął się na bok, a wzrok miał wbity w oczy ojca. Dziewczyna była w białej koszuli nocnej, bose stopy Jaśmin zaczynały już sinieć, czarne włosy zasłaniały jej twarz, gdy krzyczała tak głośno, że nie dało się rozróżnić słów. Także mężczyźni i kobiety z bazaru zaczęli patrzeć, i może zauważyli najmłodszego syna wybiegającego z domu w chwili, gdy ojciec nacisnął spust, usłyszeli dźwięk jakby pękającego lo- du, ujrzeli unoszącą się w powietrze wstęgę dymu i młodą, piękną Jaśmin, gendeh, kurwę, padającą na ziemię, zwijającą się, jakby było jej zimno, jęczącą, potem cichnącą, patrzyli, jak siada w wielkim skupie- niu i przyciska dłonie do dziury w piersi. Ale przed upływem paru sekund przód jej koszuli staje się cał- kowicie czerwony i mokry, i zaraz Jaśmin leży nieru- chomo z otwartymi oczami, a para z jej rany unosi się we wczesnoporanne powietrze Tabrizu. Nienawidziłem swojego wuja, przekonany, że działał nierozważnie i ze zbytnią gwałtownością. Jesteśmy wykształconą rodziną; nie musimy żyć jak klasa wieś- niacza, rozwiązująca swoje problemy przelaną krwią. Moja ciotka zabrała Kamfara i przeniosła się do swoich krewnych na południu, do Bandar Abbas nad cieśniną Ormuz. Ale żaden z jej braci czy wujów nie wziął pomsty na mordercy Jaśmin. Mężczyzna miał prawo, nawet obowiązek, chronić dobre imię rodziny. Wiele lat później, gdy byłem już żonaty, a Esmaila nie było jeszcze na świecie, Kamfar opowiedział mi szczegóły tej historii, kiedy byliśmy most od ruskiej wódki i obaj opłakiwaliśmy Jaśmin. Soraya miała osiem czy dziewięć lat i nawet w pijanym widzie nie potrafiłem sobie wyobrazić, żebym wycelował w nią choćby nie- naładowany pistolet. I latami śniłem padającą na zie- mię Jaśmin w bieli, Mahmuda stojącego nad nią w chwili, gdy na próżno usiłowała zatrzymać opusz- czające ją życie, przyciskając dłonie do rozdarcia ot- wierającego się między jej piersiami. Nie aprobowałem krzywdzenia kobiet, chociaż tak, niekiedy zdarzało mi się uderzyć żonę, ale głęboko żałowałem każdego takiego incydentu. Raz w naszym domu w Teheranie spoliczkowałem Nadi za to, że • w obecności młodszego oficera podniosła na mnie głos. Jej oczy wypełnił smutek i upokorzenie i płacząc, wybiegła z pokoju. Później tego wieczoru, gdy nadal do mnie milczała, podwinąłem rękaw, zapaliłem tureckie cygaro i przycisnąłem żarzący się koniec do skóry. Chciałem krzyknąć, ale nie zrobiłem tego. Rozżarzyłem cygaro i ponownie się przypiekłem. Zrobiłem to pięć razy, za każdym przypaleniem ciała prosząc Boga o przebaczenie. Na przedramieniu pozostała mi biała blizna, która jest dla mnie przypomnieniem, żebym panował nad swoim gniewem, ale dzisiaj, kiedy ta Kathy Nicolo znieważyła ze swego automobilu moich klientów i mnie, kiedy poczułem, że sprzedaż bungalowu zaczyna prześlizgiwać się obok mnie jak wiatr, pragnąłem palnąć jej w łeb; ponieważ każdym swym fałszywym oskarże- niem usiłowała odebrać mi nie tylko moją przyszłość, ale chleb i wodę mojej rodzinie, nasze schronienie i ubrania. Wyjaśniłem dżentelmenowi i damie, że to była szalona kobieta, która nie wie, o czym mówi; będę szczęśliwy, mogąc pokazać wszelkie dokumenty dotyczące sprzeda- ży domu; ja jestem jego prawowitym właścicielem. Mężczyzna i kobieta spojrzeli po sobie i potem już mówiliśmy o innych sprawach, takich jak bliskie położe- nie domu w stosunku do plaży i San Francisco, o spokoj- nym charakterze ulicy. Mąż powiedział, że telefonicznie przekażą decyzję, ale odprowadzając całą trójkę do samochodu, wiedziałem, że ich straciłem. Może powinienem jeszcze raz rozważyć swoją decy- zję o przeprowadzeniu tej transakcji bez udziału po- średnika. Słyszałem o wielu ludziach, którzy płacili za dom, tylko widząc jego kolorowe zdjęcie w biurze handlu nieruchomościami. To pozwoliłoby mi nie martwić się tą psującą interesy kaseef kobietą. Ale nie, nie mogę pozwolić na to, by sprzedawca wziął duży procent, który prawnie jest mój. Będę czekał na telefony na temat posiadłości, a jeśli ta kobieta znowu będzie mnie niepokoić, pożałuje tego. To wszystko. Nie ma się więcej nad czym zastanawiać. Moja wizyta na Bisgrove Street pogorszyła mi na- strój, jakbym właśnie rozdmuchała ogień, który pró- bowałam stłumić. Porzuciłam zamysł obejrzenia dziennego seansu filmowego i zamiast tego poszłam na zakupy spożywcze, a potem pojechałam na południe do domku wędkarskiego, by przygotować jakąś potrawę- niespodziankę dla Lesa, kiedy ten zjawi się o siódmej, możliwe, że z dobrymi wieściami od prawnika. Kiedy jechałam bonneville'em pod górę sosnową przecinką, była dopiero druga trzydzieści, ale nie zajechałam zbyt daleko, bo parkowała tam już toyota kombi Lestera. Przed nią stał czerwony pikap, na którego tylnym oknie, pod małą kalkomanią z zawodów w łapaniu pstrągów, widniała wyblakła nalepka „Jedź z Bogiem". Wzięłam obie torby z zakupami i przecisnęłam się obok kombi i półcięzarowki, a sosnowe gałęzie targały mi włosy. Kiedy weszłam na polankę, dojrzałam na ganku Lestera i jakiegoś mężczyznę, chociaż oni jesz- cze mnie nie widzieli; Les, nadal w mundurze, siedział na trzcinowym fotelu pod ścianą i trzymając w jednej ręce puszkę piwa, patrzył w dół, na podłogę. Mężczyz- na opierał się o barierkę, zwrócony plecami do mnie i do lasu. Ubrany był w dżinsy i ciemnoniebieską koszulę z krótkimi rękawami; ramiona miał grube. Nadepnęłam na gałązkę i Lester podniósł głowę, ale przez krótką chwilę jego wyraz twarzy nie zmienił się; patrzył na mnie tak, jakbym była kimś obcym, kto wtrącił się w jakąś prywatną sprawę. Ale potem jego rysy zmiękły; Les wstał, wyszedł mi na spotkanie na stopnie i wziął torbę, całując mnie w policzek. - Wcześnie jesteś - powiedział. - Ty też. Lester wskazał swego wielkiego przyjaciela i przed- stawił nas sobie. Tamten nazywał się Doug i to był jego domek. Doug uśmiechnął się, skinął mi głową i napił się piwa imbirowego z puszki, a mój wzrok przyciągnęła jego ślubna obrączka. Kwadratowa, mię- sista twarz Douga mogłaby być przystojna, gdyby głowy nie miał ogolonej praktycznie na łyso. Zauważy- łam, jaką potężną miał klatkę piersiową i bicepsy. Przypominał mi wielu mężczyzn ze Wschodu, i nie spodobało mi się to. Niosąc zakupy, weszłam za Les- terem do wnętrza. Wydawał się chudszy niż zwykle. Podeszłam i objęłam go. - Nie najlepiej wyglądasz. O co chodzi? Trzymał mnie długo, milcząc, a potem puścił. - Carol jest naprawdę wytrącona z równowagi. Słyszałam, jak Doug schodzi z ganku i oddala się od chaty, i nie wiedziałam, co Lester usiłuje mi powie- dzieć. Wyjęłam jedzenie z toreb, czując w piersi nagły dreszcz. Przez siatkową zasłonę okna Les patrzył na drzewa na zewnątrz, chociaż zdawał się ich nie widzieć. - Kiedy dziś rano dotarłem do pracy, Carol z dzieć mi czekała na mnie w samochodzie; zaczęła krzyczeć i płakać, i bić mnie. Dzieci nadal były w piżamach i też płakały. Było źle. Znów doznałam tego wrażenia ulatywania; moje serce biło w powietrzu gdzieś przede mną. Zaczęłam składać pustą papierową torbę. Les milczał i też składał torbę, która była już złożona. - Wracasz do niej, Lester? - To nie jest alternatywa, Kathy. Dlaczego? Chciałam wiedzieć. Ponieważ i tak już by go nie przyjęła? Czy dlatego, że naprawdę był zaan- gażowany w tę nową drogę, po której jechał? Tę drogę ze mną? Ale w jego głosie było słychać rozdrażnienie, jakby mógł - gdybym go przycisnęła - zacząć krzyczeć albo płakać, albo i jedno, i drugie, i wyobraziłam sobie jego syna i córkę w piżamach, w samochodzie, płaczą- cych. Chciałam go objąć, ale zamiast tego zapaliłam papierosa i kącikiem ust wydmuchnęłam dym. - Przykro mi, że twoje dzieci tam były. To musiało być trudne. - Było. - Zwrócony do mnie plecami, czubkiem stopy otworzył siatkowe drzwi. - Powinienem iść po- móc Dougowi przy łodzi. Zamienia ją na coś więk- szego. Głęboko zaciągnęłam się papierosem, a potem poło- żyłam go, w równowadze, na samej krawędzi pniaka; gdy wypuściłam z płuc całe gorąco, drżały mi palce. - Les? - Taaa? - To wszystko i tak by się zdarzyło, tak? Gdybyś mnie nie spotkał? Odwrócił się do mnie, jakby zaskoczony, że to po- wiedziałam, jego wargi rozchyliły się pod wąsami. Pozwolił, żeby drzwi zamknęły się za nim, podszedł, objął mnie i powiedział, że - oczywiście - wcześniej czy później tak by się stało, wszystko zmierzało do takiego finału. Cofnął się o krok i patrzył na mnie, opierając mi dłonie na ramionach. - To nie przez ciebie, Kathy. Ani trochę. Poczułam się lepiej, ale także dziwnie opuszczona, jak młodsza siostra, i odsunęłam się od niego, żeby dokończyć papierosa. - Wiem, że to gówniana pora, ale czy miałeś okazję zatelefonować do swoich prawników w sprawie domu? Powiedział, że nie, ale miał zamiar zrobić to przed wieczorem. Podszedł i pocałował mnie, smakując kwaś- nym piwem, które zestarzało się w ustach. Potem powiedział, że zaraz podjedzie do Half Moon Bay i zadzwoni, wróci migiem. Poinformowałam go, że zablokowałam im obu wyjazd swoim samochodem, i wręczyłam mu kluczyki, a on wyszedł w szare światło, pochylając głowę, gdy opuszczał ganek. Podeszłam do drzwi i obserwowałam Lestera, idącego ścieżką w stronę rzeki z lekko zgarbionymi ramionami i opu- szczoną głową, jakby bał się nią o coś uderzyć. Stojąc w drzwiach, paliłam papierosa, podczas gdy tamci dwaj nieśli aluminiowy skif przez polankę obok naszego stosu drewna, a potem dalej przecinką, aż straciłam ich z pola widzenia. Słyszałam cichy głos Douga i zastanawiałam się, czy mówią o mnie. Zastanawiałam się, co Les powiedział mu o nas, i wyobrażałam sobie Douga i jego żonę w trakcie kolacji z Lesterem i Carol Burdonami. Miałam ochotę odjechać; wsiąść do samochodu i jechać całymi dniami. Ale tak czy inaczej Lester miał zabrać moje auto, a robił to po to, żeby w mojej sprawie zadzwonić do prawników. Siadłam przy stole i potoczyłam wzrokiem po wnętrzu domku, po gołych sosnowych ścianach, żelaznym czarnym piecu, zakupach na klocu do rąbania, stromych schodach na poddasze. Słyszałam płynącą między drzewami Purismę. Cisza tylko bardziej mnie denerwowała i żałowałam, że nie przyniosłam z samochodu walkmana. Wyszłam na zewnątrz, kucnęłam za stosem drewna i sama sobie naładowałam całą pryzmę szczap. Lesa nie było prawie dwie godziny, dłużej niż po- winno zabrać mu przejechanie pięciu mil i odbycie kilku rozmów telefonicznych. Kupiłam dwa słoiki sosu marinara i zamierzałam podgrzać go na piecu, gotując jednocześnie spaghetti i smażąc włoskie kiełbaski w innym rondlu, ale nie chciałam tego zaczynać przed przybyciem Lestera, bo na gorącej blasze wszystko to dałoby się przygotować bardzo szybko, zatem w końcu, po rozpaleniu ognia, wrzuciłam na papierowe talerze trzy zielone sałaty, obrałam osiem ząbków czosnku, posiekałam je tępym nożem, przecięłam na pół bagietki, potem nałożyłam na nie pełne łyżki margaryny i przed zawinięciem bułek w folię posypa- łam je czosnkiem. Siedziałam na ganku i paliłam papierosa. W każdej chwili spodziewałam się, że Les wyjdzie z lasu na polankę, ale tkwiłam tam blisko godzinę, słuchając szumu rzeki, rzadkich głosów pta- ków i trzaskania płomieni w domku za moimi plecami. Mniej więcej co dwadzieścia minut wchodziłam do środka i dorzucałam drewna do ognia, żeby utrzymać wysoką temperaturę pieca. W chacie były tylko dwa garnki i jeden rondel na skrzynce pod schodami, wszystkie dość małe. Oba garnki napełniłam czystą wodą z rzeki i w każdym z nich powoli wrzała. Miałam zamiar ugotować w obu vermicelli, a potem wylać wodę i zagrzać sos, licząc jednocześnie na to, że kieł- baski z rondla będą wystarczająco gorące, żeby pod- grzać sobą pochłodniały makaron, chociaż nie obawia- łam się zbytnio, że cokolwiek w domku wystygnie; było w nim gorąco jak w saunie. Koszula lepiła mi się do ciała, a pot zaczynał piec w oczy. Przegrzebałam kijem ogień, zamknęłam drzwiczki pieca, a potem skrótem poszłam do Purismy, gdzie zdjęłam bluzkę i stanik, zrzuciłam szorty i majtki, weszłam do zimnej wody i zanurkowałam. To był wstrząs, ale natychmiast poczułam się oczy- szczona do szpiku kości; wypłynęłam na powierzchnię, obróciłam się na plecy i kopałam nogami, aż znalazłam się z dala od wierzchołków drzew i nad sobą widziałam tylko szare niebo na zachodzie. Zamknęłam oczy i dryfowałam chwilę, ale woda była zimna, a ja nie miałam pojęcia, jak tu jest głęboko, i z jakiegoś powodu wyobraziłam sobie, że wędkarski domek stoi w ogniu, wysokie płomienie biją z okien, a czarny dym wije się spomiędzy gontów dachu. Popłynęłam z powrotem ku porośniętemu mchem brzegowi i wytar- łam się bielizną, jak mogłam najlepiej. Ubrałam się bez niej i poszłam do chaty, która nie płonęła, za to był tam Lester, który przez polankę od strony samochodów taszczył moją walizkę. W drugiej ręce niósł przykryty wieczkiem styropianowy kubek na kawę, z którego usiłował pić, idąc i wlepiając ciemne oczy w ziemię przed sobą. Kiedy mnie spostrzegł, przełknął i opuścił kubek. - Byłaś pływać? - Zgubiłeś się? Sięgnęłam po walizkę, ale cofnął się wraz z nią. - Twoja noga. - Nic jej nie jest. Znów chciałam wziąć walizkę, ale nie pozwolił mi na to i ruszył przed siebie, podczas gdy ja stałam, obser- wując jego niepewny krok, kiedy zmierzał na ganek. Upuścił walizkę pod ścianą i usiadł. Zostałam tam, gdzie byłam. - Pojechałeś się napić? Lester spojrzał na mnie, mrużąc lekko oczy, jakby nie za bardzo wiedział, jak ma przyjąć to, co właśnie powiedziałam. Ale naprawdę wydawał się zbity z tropu, jakbym przerwała mu jakiś ważny ciąg myśli. Zerwał z kubka plastikowe wieczko i zaczął pić. Skrzyżowałam ramiona i patrzyłam na niego, trzymając w dłoni zwi- niętą w kulkę mokrą bieliznę. Było mi przykro, że nie przywiózł mi kubka kawy. Po kąpieli czułam się od- świeżona; zaraz po niej, a przed gotowaniem, kawa sprawiłaby mi przyjemność. Wiedziałam jednak, że mogę wejść do domku i zaparzyć sobie kawę. I nie mogłam znieść tego, że stoję, patrząc na niego w ten sposób, ze skrzyżowanymi ramionami i zadartą głową. Czemu po prostu nie zaczęłam tupać nogą? Usiadłam na najwyższym stopniu schodków, opiera- jąc się plecami o słupek. Lester oparł łokcie na kola- nach i trzymając obiema dłońmi kubek kawy, obdarzył mnie słabym uśmiechem, a potem ponad balustradą spojrzał na las. Mundurowa bluza Lesa była zmięta i miała na plecach plamy potu, a mankiety spodni podjechały wysoko, ukazując chude, owłosione golenie i czarne skarpetki, które zsunęły się ku czarnym butom. Zdawało mi się, że przepłynął przeze mnie prąd powietrza. - Nie masz dla mnie dobrych wieści, co? - Pytając o to, czułam się egoistką i zaraz chciałam cofnąć pytanie. Lester przyglądał mi się dłuższą chwilę, a potem potrząsnął głową. - Nie mam dobrych wieści dla nikogo, Kathy. - To znaczy? - To znaczy, że jestem Posłańcem Przynoszącym Złe Wieści, Kathy. - Podniósł brwi, jakby to była wskazówka dla mnie, żebym się roześmiała. - Nawaliłeś się przed rozmowami, czy po? Les gapił się na mały stosik porąbanego przez siebie drewna. - Po. Ale wcale się nie nawaliłem. Zacząłem, ale potem Doug mi to wyperswadował - przyjrzał mi się uważnie. - Bardzo pięknie wyglądasz z takimi włosami. Myślałam o Dougu i dwunastu krokach, o naklejce Wyższych Zdolności na zderzaku jego ciężarówki, 0 jeździe z Bogiem. - Nic nie mogą zrobić Bahroony'emu, co? Les potrząsnął głową i poczułam pustkę w piersiach. - Telefonowałem do trzech adwokatów. Dwaj z nich powiedzieli, że jeśli kupił dom legalnie, to może z nim zrobić, co mu się żywnie podoba. Mówią, że powinnaś wytoczyć sprawę przeciwko hrabstwu, Kathy. - Ale hrabstwo powiedziało, że odkupi go od niego. 1 nie chcę, żeby mi kupili inny dom. Nie możemy zmusić go do oddania?! Podskoczyłam i wyszłam na polankę. - Ten pieprzony kutas usiłuje sprzedać mój dom, Les! Dziś po południu widziałam, że pokazywał go jakimś ludziom. - Dzisiaj? - Pewnej rodzinie. Ten skurwiel chce forsy. Praw- dopodobnie robi to cały czas, zbija kasę na ludzkim nieszczęściu! A co ci powiedział trzeci prawnik? - To był mój adwokat. - Tak? Powiedział coś innego? - Nie dzwoniłem do niego w tej sprawie, Kathy. - Och. - Zapiekły mnie policzki i poczułam się tak, jakbym weszła do salonu obcych ludzi, klapnęła na ich kanapę i zaczęła oglądać telewizję. Myślałam, że po odbyciu rozmów Les wrócił pod- łamany głównie z powodu złych wiadomości dotyczą- cych mnie samej, a teraz wstydziłam się i nie wiedzia- łam, co powiedzieć. Chciałam zapalić. Weszłam do rozgrzanej chaty i przypaliłam papierosa od żaru w piecu. Podrzuciłam do paleniska kolejny kawałek drewna, a potem wyszłam na ganek i paląc, siadłam na werandzie. Les wstał i wylał resztkę kawy ponad barierką. Oparł się o nią rękami; oboje milczeliśmy. Daleko za drzewami zaszczekał pies. - Wydaje mi się, że moja żona nie przypuszczała nigdy, że do tego dojdzie. Kiepsko się czuję z tego powodu. - Uważasz, że robisz błąd? To dziwne, ale byłam spokojna. Les stał nierucho- mo, wsparty na długich ramionach. Mógł odpowie- dzieć, jak chciał. - Jak myślisz? - Czy ja uważam, że robisz błąd? Les skinął głową. - Nie potrafię na to odpowiedzieć. Możliwe, że sko- ro musisz mnie zapytać, to tak. - No to nie pytam. _ To o co pytasz w takim razie? Nie odpowiedział od razu, tylko patrzył na mnie. - Możesz przejść ze mną przez to wszystko? - To jest twoje pytanie? - Tak, tak sądzę. - Myślę, że tak. Ale chyba zależy od tego, co to jest „to wszystko". Lester oderwał z bariery płatek farby. - Carol dostała szału. Zadzwoniła do adwokata wcześniej niż ja i już wnosi o anulowanie małżeń stwa. Skrzywiłam się. - Rozwód - wyjaśnił. - W Kalifornii nie używa się tego słowa. Tutaj anulujemy małżeństwa. Uważa się to za przyjemniejsze dla wszystkich zainteresowanych; to jak wśliznięcie się do balii z gorącą wodą i rozpusz- czenie się. - A ty tego nie chcesz? - Chcę tego, co najlepsze. Złuszczył kolejny fragment farby i zerknął na mnie. - Wiem, że to jest to, co musi się stać, ale ona zadawała mu także wstrętne pytania dotyczące opieki nad dziećmi i majątku. Bez mediacji nie może prze ciwko mnie nic zrobić, ale już sam fakt, że to usłysza łem, doprowadza mnie do szaleństwa. Podeszłam i objęłam go. Zdawało mi się, że jest moim starym przyjacielem, chociaż nigdy nie miałam takiego. Jednak tak musiało to wyglądać: mają dla ciebie mnóstwo ciepła, a ty ich kochasz i szanujesz, i bez względu na wszystko jesteś po ich stronie. Za- pytałam Lesa, czy ma ochotę na smaczną włoską ko- lację, a on powiedział, że tak. Pocałowaliśmy się, we- szliśmy do środka i zaczęliśmy się rozbierać; bardzo pragnęliśmy to zrobić, ale w chacie było tak gorąco, że objęci ramionami pospieszyliśmy ścieżką do Purismy, gdzie na omszałym brzegu zdjęliśmy ubrania, a potem kochaliśmy się tam, a Lester wchodził we mnie i wy- chodził tak szybko, że aż trochę bolało. Twarz miał skupioną z wysiłku, a ja poczułam się nagle bardzo odległa i zamknęłam oczy w chwili, gdy wydał z siebie krótkie stęknięcie, wysunął się ze mnie i doszedł na moim brzuchu gorącą, mokrą strugą. Może spowodowało to gorąco panujące w chacie. Może to był spokój i cisza. Myślę, że wszystko naraz. Kolacja udała się lepiej, niż przypuszczałam, a ponie- waż w domku było zbyt gorąco, zjedliśmy na ganku z talerzy trzymanych na kolanach. W połowie posiłku zaczęły nas atakować komary, więc spryskaliśmy się środkiem przeciw owadom; żałowałam, że się z tym nie wstrzymaliśmy, bo reszta kolacji nie smakowała już tak dobrze. Przez jakiś czas siedzieliśmy na ganku jak starzy ludzie, którzy czekają na czyjąś wizytę, i patrzyliśmy na drzewa i mały stos porąbanych szczap. Niebo nadal było szare, ale już ciemniejsze, i wiedziałam, że nieba- wem zapadnie noc. Les siedział na krześle wypros- towany. Przebrał się w dżinsy i tę sfatygowaną golfową koszulę w paski, a na nogach miał sportowe buty bez skarpetek. Ale nie wyglądał na zrelaksowanego; siedział z ramionami skrzyżowanymi na piersi, stopami płasko ułożonymi na podłodze i od czasu do czasu machnięciem ręki odganiał od twarzy komara, a potem ponownie krzyżował ramiona. Myślałam o matce i jej dwóch siostrach, które planowały wycieczkę na zachód, i żałowałam, że nie podałam im lepszego powodu, żeby nie przyjeżdżały. Wiedziałam, że skoro uznają, iż Nicka i mnie nie będzie przez weekend, to i tak przylecą; a nawet gorzej, prawdopodobnie będą chciały zatrzymać się w pustym domu. - Cholera. - Co? Opowiedziałam Lesowi o pocztówce od matki i re- szcie mojej poczty, o rachunkach, które miałabym zapłacić, żeby arabska rodzina czuła się wygodnie w ukradzionym mi domu. - Masz rację, wiesz - oparł się i spojrzał na mnie. - Ten facet kupił skradzioną własność, a teraz próbuje ją zastawić. - Jednak tak naprawdę nie jest skradziona, co? - Formalnie - oddech Lestera przyspieszył. - To jedyna rzecz w organach ścigania, której nienawidzę, Kathy. - Co takiego? - Czy wiesz, ile razy widzę ludzi bez powodzenia zmagających się z literą prawa? To jak z przemocą domową: nieważne, które z małżonków ją stosuje, musimy wsadzić ich oboje. To znaczy, że jeśli ważący dwieście pięćdziesiąt funtów hodowca karczochów z Pescadero grzmoci swoją żonę, a ona mu oddaje, to także jest oskarżona. - Za to, że się broni? - Tak. Wsadziliśmy gościa, który nieźle używał so- bie na swojej żonie, naprawdę ją maltretował. Nie wystąpiła o zakaz zbliżania się do niej, a kiedy mąż wyszedł za kaucją, wrócił do domu i drażnił się z nią i wyśmiewał z niej, póki pazurami nie zaczęła drapać go po twarzy. A on stał tam, pozwalając na to, bo znał prawo i wiedział, że teraz przyszła jej pora, by posie- dzieć w celi. A ja nie mogłem jej nie zabrać. A ten arabski skurwysyn... wie, że robi źle, ale tak czy inaczej chroni go prawo. Tego dnia, kiedy przejeżdża- liśmy obok, widziałaś, jakie samochody stały zapar- kowane przed twoim domem? Widziałaś ubrania tych ludzi? A ty jesteś na dworze, na mrozie. - Jestem na dworze w upale - uśmiechnęłam się. Było mi bardzo miło słyszeć, że z ust Lestera wy- chodzą słowa nasycone tego rodzaju uczuciami do mnie i do mojego problemu. Zapaliłam papierosa. - Nie mogę uwierzyć, że po prostu nie można go eksmitować. To właśnie to jest tak popieprzone. Les obrzucił mnie długim spojrzeniem ciemnych oczu, zwężonych, jakby myślał o czymś innym. - Mówiłaś, że ten facet był pułkownikiem? - Tak powiedział. - W jakim kraju? - Nie wiem, ale jego żona prawie nie mówi po angielsku. - Może nie są tutaj długo, Kathy. Może nie znają panujących tu stosunków. - Lester wszedł do chaty; słyszałam, że się rozbiera. - Jutro zatelefonuję do Biura Imigracyjnego, żeby sprawdzić, czy mają coś, co moglibyśmy wykorzystać. - Wykorzystać? Nie odpowiedział. Słyszałam, że zdejmuje z ubrania plastikowy worek z pralni chemicznej. - Wykorzystać w jakim celu? - Dla większego dobra. Teraz słyszałam, że się ubiera, a potem wyszedł na zewnątrz, zapinając spodnie zastępcy szeryfa i wcis- kając w nie koszulę. Sięgnął do kieszeni po jakieś mundurowe plakietki i odznakę w kształcie złotej gwiazdy, po czym je przypiął. - Co ty, do diabła, robisz, Lester? - Funkcjonariusze skłonni są nadstawiać ucha innym funkcjonariuszom, Kathy. Warto spróbować. Zaczął zapinać koszulę, ale podeszłam i zrobiłam to za niego, tak jak robiłam Nickowi. - A jeśli nie posłucha, Les? - To przykręcimy śrubę - roześmiał się z własnej kwestii, z jej kowbojskiej twardości, jak mi się zdawało. Powiedziałam mu, żeby stał spokojnie, wygładziłam czubki kołnierzyka koszuli i pocałowałam Lestera w szyję. Miałam mu powiedzieć dziękuję, ale już schodził z ganku, więc włożyłam reeboki, wyszłam i uru- chomiłam bonneville'a, podczas gdy Les otwierał swoje auto. Patrzyłam, jak prostuje się, żeby zapiąć pas z bronią. Przechodząc na stronę pasażera w moim samochodzie, Les wyglądał doskonale, kanty munduru miał ostre i równe, odznakę zawieszoną tuż pod sercem. Zauważyłam, że nie przypiął plakietki z na- zwiskiem. Kiedy wsiadł i zatrzasnął drzwiczki, pochyli- łam się, pocałowałam go i powiedziałam: - Kocham cię za to, co robisz, Lester. Naprawdę. .Przygnębienie przytłacza moje serce na naszej nowej wdowiej platformie. To z powodu wspominania Jaś- min, ale też znów zaczynam się martwić trudnościami, którym już stawiłem czoło podczas sprzedaży domu. Nawet gdybym sprzedał bungalow z zyskiem, jaki zaplanowałem, to nadal muszę być gotów do kolejnej przeprowadzki rodziny, i tym razem będzie to musiało być skromne mieszkanie w jednej z tych skromnych wiosek na wybrzeżu. To będzie, oczywiście, najlep- szym sposobem na uniknięcie wydania moich zaso- bów, kiedy będę szukał korzystnych okazji inwesty- cyjnych. Ale pamiętam wyraz twarzy mojej córki, to, w jaki sposób spojrzała na mnie, przychodząc do naszego domu na kolację, agresywny i szorstki styl, w jakim przez wspominanie naszego dawnego życia cały wieczór przepraszała za obecną sytuację mieszkaniową rodziny. Jak spojrzy na swoją matkę, brata i mnie, mieszkających w domku w takiej miejscowości, jak na przykład San Bruno? Lub w Dały City, wśród wszystkich tych Filipińczyków? Czy będzie zbytnio zawstydzona, żeby nas odwiedzić? Żeby przywieźć męża i jego rodzinę? Te myśli zaczęły mnie gniewać; bo kim ona jest, jak się jej zdaje, żeby sądzić własnego ojca? Albo mu współczuć? Ach tak, to było współczucie, co widziałem na jej twarzy tego wieczoru, gdy siedząc na sofreh, patrzyła na mnie w świetle świec, to, a również swego rodzaju zawstydzenie. Poza tym wydawała mi się zmieszana z powodu zmiany, jaka się dokonała, i za to winiłem siebie, bo nigdy nie dopuściłem, by Soraya wiedziała cokolwiek o naszych finansach. Nawet kiedy tak długo pracowałem na dwóch posadach, nigdy nie wiedziała, jakiego rodzaju pracę wykonuję ani gdzie; oczywiście, wychodziłem z domu porządnie ubrany i tak samo ubrany wracałem. Możliwe, że utrzymywałem tę maskę powodowany dumą i próżnością. Być może byłem soosool. Ale dosyć tej autoanalizy. To jest zwyczaj, którego zacząłem nabierać dopiero po upadku naszego społe- czeństwa, gdy przekonałem się, że w rękach i na ramionach niosę więcej czasu, niżbym sobie tego ży- czył. Nigdy nie chciałem mieć tyle czasu. Muszę się zdyscyplinować, by skupić uwagę na obecnych zada- niach i wyzwaniach, pojechać do Corony, zanim zamkną dom towarowy, i kupić ze dwie dodatkowe tabliczki informujące o sprzedaży domu. Kupuję dwie tablice, jaskrawoszkarłatne litery na czarnym tle, informujące o domu na sprzedaż i o sprzedaży przez właściciela. Pierwszą, gdy niebo ciemnieje, mocuję sznurkiem do ulicznego słupka u wylotu Bisgrove Street. W zarezerwowanym na numer telefoniczny miejscu tablicy rysuję niebieską at- ramentową strzałkę, wskazującą w górę wzniesienia. Drugiej tablicy nie myślałem nabywać, żeby umoco- wać na słupku, a więc przyklejam ją taśmą po lewej stronie drzwi nad oświetlonym przyciskiem dzwonka. Wewnątrz naszego bungalowu Nadi wylała dla mnie herbatę z samowara do szklanki i postawiła ją na kontuarze. Sofreh zniknęła z podłogi i widzę, że moja żona przebrała się w swój drogi francuski dres, który wisi na niej bardzo luźno. Na tym ma bawełniany fartuch, i nie podoba jej się, że myję dłonie w zlewie obok jej czystych i schnących naczyń. - Nakon - mówi do mnie i uderza mnie żartobliwie w bark. Usiłuję szybko pocałować ją w nos, a ona mnie odpycha, ale jej oczy uśmiechają się, a ja siadam za kontuarem i jem winogrono. Z głębi korytarza dobie- gają dziwne elektroniczne dźwięki komputerowej gry Esmaila. Dzisiaj, z własnej decyzji, wziął jeszcze jedną trasę roznosiciela gazet. W moim gabinecie, krótko przed tym, gdy Nadi zawołała nas na sofreh na kolację, syn poinformował mnie, że odda mi każdy grosz, jaki zarabia, jako wkład w jego wykształcenie i przyszłość. - I możesz także kupić za to jedzenie, Bawbaw- -jahn. Co tylko chcesz. Stał przede mną wyprostowany, z kolanami znowu otartymi na skutek uprawiania jazdy na deskorolce, z czarnymi włosami wołającymi o grzebień, a ja prag- nąłem przytulić go do siebie tak mocno i bez reszty, jak to robiłem, gdy był małym dzieckiem. Ale teraz zbliżał się do mnie jako młody odpowiedzialny mężczyzna, a ja nie chciałem tego umniejszać czy odbierać mu tego. Wstałem i uścisnąłem mu dłoń, która była gładka i ciepła, i już nie mniejsza od mojej. Piję gorącą herbatę. Patrzę na Nadi wycierającą ręcznikiem rondel do gotowania ryżu i czuję się dużo lepiej, niż czułem się zaledwie kilka krótkich godzin temu; ta rodzina pokonała dużo trudniejsze wyzwania niż sprzedaż małego bungalowu, a z nowymi tablicami na miejscu i ogłoszeniami nadal ukazującymi się w prasie jestem pewien, że bardzo prędko spotkamy naszego prawdziwego kupca. Nadi odwraca się do mnie z garnkiem w rękach i zaczyna mi przypominać, że jutro są urodziny jej siostry. Posłała jej prezent, ale chciałaby zatelefonować do niej wcześnie rano, zanim w Iranie zrobi się zbyt późno. Opuszcza wzrok jak młoda dziewczyna i mówi w farsi: - Obiecuję, że nie będziemy długo rozmawiać. Jestem wypełniony dawną miłością do mej żony, miłością blisko trzydziestoletnią, i w żaden sposób nie mogę pozwolić, by z moich warg uciekło słowo „nie". Odzywa się dzwonek przy wejściu. Nadi wydaje się poruszona, a ja idę prosto do drzwi, spodziewając się klienta, damy lub dżentelmena, który widział moje tablice i zatrzymał się, żeby zasięgnąć informacji. Ale na stopniu pod zewnętrzną lampą elektryczną stoi wysoki policjant z wąsami, i natychmiast myślę o So- rai, czy nic jej się nie stało? Policjant wskazuje na prawo od wejścia. - Pan wystawił tę tablicę, sir? - Tak - momentalnie czuję ulgę. - Jakiś problem, panie oficerze? - I to pańska tablica u podstawy wzgórza? -Tak. Opierając dłonie na pasie w bardzo swobodny spo- sób, policjant zagląda ponad moim ramieniem do wnętrza domu. - Proszę wejść, panie oficerze - cofam się i po zwalam mu wejść do środka. Oglądam się za siebie i widzę, że Nadi opuszcza kuchnię i znika, jestem pewny, w swoim pokoju. Mó- wię policjantowi, że jestem nowy w tej okolicy; czy na stawianie tablic wymagane jest pozwolenie? - Nie na domu, ale uliczny słupek jest własnością miasta. - Rozumiem. Bardzo dobrze, przeniosę tablicę gdzieś indziej. Policjant przygląda się obrazowi męczeńskiej bitwy na ścianie, zbliżając się, żeby obejrzeć oprawioną foto- grafię generała Pourata i mnie samego z szachinsza- chem Pahlavim. Podchodzę do drzwi. - Usunę tablicę natychmiast. Dziękuję, że mnie pan poinformował. Ale policjant nie docenia mego ruchu. Odwraca się do mnie i jestem przekonany, że uśmiecha się pod wąsem, który, widzę teraz, jest przystrzyżony trochę nieporządnie. Mówi: - Jest pan daleko od domu, co? - To jest mój dom, sir. Jestem amerykańskim oby- watelem. Uśmiecham się, ale bezruch opanował moją pierś. Policjant stąpa po dywanie i badawczo przygląda się naszemu portretowi rodzinnemu na stole obok sofy. - Był pan generałem, sir? - Pułkownikiem - odsuwam się od drzwi i dołączam do tego człowieka, ale staję przy kuchennym blacie, więc nie może swobodnie zajrzeć wzdłuż korytarza do na- szych sypialni. Teraz mam żar w brzuchu. Już nie słyszę komputerowej gry syna. Bungalow stał się bardzo cichy. - Proszę mi powiedzieć, panie oficerze, co więcej mogę dla pana zrobić dziś wieczorem? Wyjmuje zza pasa mały skórzany notes. - Może mi pan podać swoje pełne nazwisko. - Chce mnie pan ukarać? - Nie, sir, tylko potrzebna mi pańska godność do raportu. Literuję swoje nazwisko, a potem on dopytuje się o imiona wszystkich zamieszkałych w realności. - Nie rozumiem. Do czego to jest potrzebne, takie nazwiska mojej rodziny? - Przyglądam się odznace policjanta, złotej gwieździe, a pod nią mniejszemu znaczkowi w postaci skrzyżowanych ze sobą dwóch luf pistoletowych, potem kolejnej plakietce, złotym lite rom OS. - A jak pan się nazywa, oficerze? Mężczyzna przygląda mi się i mięśnie jego szczęki tężeją na krótką chwilę. - Zastępca szeryfa Joe Gonzalez. Niech pan pozwoli, że zapytam, pułkowniku: sam pan sprzedaje ten dom? - Słucham? - Żadnego pośrednika czy agencji? „Sprzedaż przez właściciela", tak? - Zgadza się. - Ma pan tytuł prawny lub pełnomocnictwo firmowe do występowania w tej sprawie? - Nie, nie mam. W domu jest bardzo cicho. Nadi z pewnością pod- słuchuje pod drzwiami, a ja jestem zbity z tropu. Dlaczego ten zastępca szeryfa zadaje takie pytania? Odsuwam się od kontuaru i wracam do salonu, mając nadzieję, że intruz pójdzie za mną. - Nie chcę pana obrazić, oficerze, ale może mi pan wybaczy, bo mam pracę, którą muszę wykonać dziś wieczorem. - Przede wszystkim kodeks cywilny, paragraf 1101. - Tak, poinformował mnie pan o tym. Proponuję, żeby poszedł pan ze mną i był świadkiem usunięcia tablicy. Otwieram drzwi, przytrzymując je dla niego. - Mówię o obowiązku ujawnienia wszelkich infor macji, pułkowniku. Nie zna pan tego przepisu? Funkcjonariusz staje i zawraca pod przeciwległą ścianę, gdzie ponownie ogląda oprawione w ramkę zdjęcie Pourata, mnie i szachinszacha Mohammeda Rezy Pahkwiego. Policjant stoi do mnie plecami, po- ważna zniewaga w moim kraju. Nadal trzymam siat- kowe drzwi otwarte, ale ramię zaczyna mi się męczyć i muszę płytko odetchnąć. - Nie, panie oficerze, ale może pan mi go poda. - Ten przepis mówi, że musi pan ujawnić prawdę, pułkowniku. Na panu, właścicielu, spoczywa obowią- zek powiedzenia każdemu ewentualnemu nabywcy na temat nieruchomości wszystkiego, co tamten ma prawo wiedzieć. - Nie rozumiem. - Na pewno? Policjant odwraca się od ściany, przyglądając mi się z uśmiechem. Puszczam drzwi, a one zamykają się cicho na sprężynującym ramieniu. - Czy pan mnie przesłuchuje, panie Gonzalez? - Nie wiem, pułkowniku. Niech pan mi to powie. Rozumiem, że pański przyjaciel szach uczynił z tego prawdziwy nałóg. - Nie wiem, za kogo pan mnie bierze, sir, ale mam tego całkiem dość. Zrobił pan swoje, a teraz może pan wyjść. Ponownie otwieram drzwi, odsuwając się na bok. Policjant zbliża się. Jest wyższy ode mnie. Pachnie czosnkiem i zwęglonym drewnem. - Jest pan przyzwyczajony do wydawania rozkazów, prawda, pułkowniku? Proszę mi pozwolić przejść do rzeczy. San Mateo zaproponowało panu zwrot pań skich pieniędzy, zatem ten dom może wrócić do jego prawowitego właściciela. Hrabstwo nie chce mieć sprawy sądowej. Prawdę mówiąc, pułkowniku, nikt tutaj nie chce żadnych kłopotów. Z wyjątkiem pana. Wydaje się, że pan nie chce zrobić jedynej właściwej rzeczy, którą jest odsprzedanie domu za cenę, jaką pan zapłacił, żeby nieruchomość mogła zostać zwróco na prawowitemu właścicielowi. Prawowitemu właści cielowi, panie Behrani. Według mnie zajmuje pan skradzioną własność, a po mojemu to nie chwyci. Policjant wychodzi na stopień, ale nie mogę zrobić nic więcej, jak patrzeć na niego. - Ma pan rodzinę. Na pana miejscu troszczyłbym się o nich trochę bardziej. Mam sporo kontaktów w Urzędzie Imigracyjnym. Codziennie deportuje się lu dzi. Jest mnóstwo rzeczy, które mogę zrobić, pułkow niku. Sugeruję, żeby wezwał pan firmę przewozową, wtedy ja nie będę musiał tego robić. Dziękuję, że poświęcił mi pan swój czas. Wiem, że już nie będziemy musieli się spotkać. Obserwuję funkcjonariusza oddalającego się po mo- im oświetlonym frontowym trawniku i w ciemność ulicy. Nie ma tam policyjnego automobilu. Żadnego samochodu. Wkrótce nie widzę już policjanta, ale sły- szę jego kroki, gdy schodzi ze wzgórza. Puszczam drzwi i odwracam się do żony i syna, którzy patrzą na mnie tak, jakbyśmy wszyscy dopiero co usłyszeli bardzo głośny hałas w pobliżu. - Cheeh shodeh, Massoud? - mówi Nadereh. - Co się stało? Mój syn przygląda mi się przez krótką chwilę, a po- tem otwiera lodówkę i zaczyna nalewać sobie szklankę coca-coli. - Daj mi odpowiedź, Behrani. Co ten człowiek po- wiedział o deportowaniu? - Nic nie powiedział, Nadi. - Nagle czuję się tak zmęczony, że nie wypowiadam wyraźnie słów. Zamy- kam drzwi na zamek. - Nie kłam mi, Behrani. Słyszałam go. Kto to był? - Nie mów do mnie Behrani. Nie lubię tego. Siadam na sofie, ale patrzę tylko na srebrny stolik przed sobą. Nie rozumiem poprawności tego, co właś- nie zaszło. Jak to możliwe, żeby urząd podatkowy hrabstwa wysłał do mnie policjanta z pogróżkami? Jak to możliwe w Ameryce? Nie zrobiłem nic poniżej prawa. - Beh man beh goo, Behrani! Powiedz mi, co zrobi- łeś? - Żona stoi przede mną z oczami małymi ze strachu. Momentalnie się unoszę. - To nie twój interes, co zrobiłem czy nie zrobiłem, Nadereh! Nie masz do mnie zaufania? Szacunku? Mówię ci, że ten człowiek nic nie powiedział, tylko muszę usunąć tablicę z własności miasta, to wszystko. Moja żona mówi mi, że kłamię. Zaczyna drżeć i pod- nosi głos, domagając się wiedzy na temat tego, co nas czeka; znów opadły ją obawy. Muszę wyjść z bun- galowu, usunąć tablicę, a następnie zastanowić się, co dalej począć, ale Nadereh krzyczy, stojąc przed moim synem, że jestem kaseef kłamca i tchórz, a ja zdaję się obserwować z bardzo daleka, jak moja ręka uderza ją w twarz, po czym trzymam szczupłe ramiona żony i potrząsam nią, jej głowa miota się w tył i w przód, a ja wydaję jakieś dźwięki spomiędzy zębów. Potem ra- miona Esmaila obejmują moją klatkę piersiową i syn ciągnie mnie do tyłu na stolik do herbaty. Następuje chwila ciszy, zanim pękają nogi stolika, i siedzę na synu na podłodze przed sofą, a moja żona krzyczy i płacze na dywanie przed nami. Usiłuję pomóc Es- mailowi podnieść się na nogi, ale syn wstaje szybko bez mojej pomocy. Tylko krótko zerka na swojego ojca, po czym znika w głębi korytarza prowadzącego do jego pokoju. Nadereh pozostaje na kolanach na podłodze, krzycząc, lamentując nad połamanym stoli- kiem jej nieżyjącej matki, że wszystko zrujnowałem w jej życiu, wszystko. Czarne kosmetyki rozpłynęły się pod jej oczami, a gdy opuszczam bungalow, popycha mnie w nogi, ale ignoruję ją; czuję się osobliwie, jakbym obserwował ten moment zamiast być jego uczestnikiem, jakby to nie dotyczyło mojej rodziny, tylko jakiejś innej. Na zewnątrz, w ciemności, czuję woń oceanu. W górze jest wiele gwiazd, ale trzy czy cztery domy niżej nadal słyszę krzyki żony. Przeklina mnie w naszym ojczystym języku i jestem wdzięczny, że to mowa, jakiej nikt w tej wiosce nie rozumie. U stóp wzniesienia, w mdłym, żółtym świetle latarni w górze widzę, że moja tablica została już zerwana z miejskiego słupka, ćwierć jej wisi jeszcze na taśmie. Podczas długiej wspinaczki pod górę oddycham z pew- ną trudnością, ale nie czuję zmęczenia w kończynach, mój umysł ponownie jest jasny i już nie uważam się za bezradnego świadka niepomyślnych wydarzeń tego wieczoru. Dlaczego ten funkcjonariusz nie miał O/iK w swoim używaniu policyjnego samochodu? Dlaczego sam zerwał tablicę, i to w tak emocjonalny sposób? Dlaczego nie miał na bluzie jednej z tych plakietek z nazwiskiem, jakie widziałem przypięte do mundurów wszystkich innych funkcjonariuszy amerykańskich organów ścigania? I dlaczego zawahał się, podając mi nazwisko Gonzalez? Kiedy docieram do bungalowu, czuję w piersi bardzo mocną wątpliwość, czy to w ogóle był prawdziwy policjant. Wiem, że Ameryka ma swoich urzędników, którzy działają ponad prawem, ale nawet obawiający się procesu, skorumpowani poborcy podatków hrab- stwa nie wysłaliby mundurowego policjanta, takiego jak ten; wysłaliby ludzi, których śladem nie dałoby się dotrzeć do nich czy do ich urzędu. Tajemniczych mężczyzn w garniturach. Bezpieczniaków. Przechodzę przez niską trawę swego ogródka i wchodzę do domu z nowym postanowieniem: jutro odwiedzę tego samego prawnika, który doradzał mi wcześniej. Odwiedzę także urząd skarbowy hrabstwa, no i biuro szeryfa hrabstwa San Mateo, by poinfor- mować ich o rzucającym groźby „funkcjonariuszu Gonzalezie". Może też być, że on nie groził w imieniu biurokratów, tylko tej kaseef kobiety, Kathy Nicolo; może jest jej bratem, przyjacielem lub kimś więcej. Jestem zaskoczony, widząc, że Nadereh zostawiła na podłodze połamany srebrny stolik i rozrzucone wokoło misy z pistacjami i czekoladkami. Z jej zamkniętego pokoju dobiega melancholijna muzyka Dar-yoosha, tego kunee piosenkarza z ładnym głosem, którym zacząłem pogardzać. Ale frekresh neestam, to bez różnicy; dłużej nie mogę chronić swojej żony przed kłopotliwymi nowinami w taki sposób, w jaki się chroni dziecko. Jeśli boi się, jest nieszczęśliwa i niezdolna się przystosować do naszego nowego życia, tak jak ja się przystosowałem, jeśli nie może szanować mnie czy stać przy mnie w kolejnym dniu, to niech tak będzie. Een zendeh-geeheh, takie jest życie. Nasze życie. Sprzątam orzeszki i słodycze, potem oglądam poła- mane nogi stolika. Są zrobione z cyprysowego drewna z Turcji; dwie z nich się połamały. Jutro je skleję. Starannie opieram blat stolika o sofę, pozostałe nogi sterczą jak w ostatecznym salucie. Drzwi do pokoju syna są otwarte, a on sam leży na łóżku, nadal ubrany w szorty i podkoszulek na szerokich ramiączkach, nogi ma skrzyżowane, ręce złożone na brzuchu. Patrzy na mnie, gdy wchodzę, potem ponownie skupia wzrok na ścianie. Biorę krzesło sprzed biurka Esmaila i siadam. W farsi mówię mu, że przykro mi z powodu bójki z jego matką. - Źle zrobiłem, uderzając ją, Esmail-joon. Kiedy ożenisz się pewnego dnia, nie rób tak, jak ja postąpi łem dziś wieczorem. Mój syn nic nie mówi. Nawet nie odwraca do mnie głowy. Wyciągam rękę i ściskam go za ramię. Sztyw- nieje nieco, ale ignoruje to, a ja mówię mu, jaki robi się silny. Niedługo będzie silniejszy ode mnie pod każdym względem. Mój syn prycha i krzyżuje ramiona na piersi. Teraz zupełnie odwraca ode mnie głowę. - Nie lekceważ mnie, synu. Patrz na mnie, kiedy mówię. Esmail szybko siada. - Dlaczego mnie okłamałeś, Bawbaw? Powiedziałeś mi, że ta kobieta nie zapłaciła podatków i dlatego zabrali jej dom. - Tak, to dlatego zabrali jej ten dom. - Ale ja słyszałem przez okno wszystko, co powie- dział ten gliniarz. Dlaczego twierdził, że to ona jest prawowitą właścicielką? - Ponieważ wszyscy oni to głupcy, oto dlaczego. Biurokraci z urzędu podatkowego hrabstwa pomylili się i odebrali dom niewłaściwej osobie. Teraz ona chce, żeby odkupili go od nas, żeby mogła tu wrócić. - No to powinniśmy go oddać, prawda? Dlaczego go jej nie oddasz? Możemy mieszkać gdzieś indziej. Nie chcę dalej omawiać z synem tych szczegółów, ale tak intensywnie patrzy na mnie swymi ciemnymi oczami, że czuję, iż nadszedł czas, żeby przekazać mu coś więcej z brzemienia, które dźwigam. - Pesaram, mój synu, przykro mi, że ukryłem przed tobą prawdę, ale dom tej kobiety został jej zabrany dlatego, iż oni myśleli, że nie zapłaciła należnych podatków. - Ale wiedziałeś, że się pomylili? - Nie wtedy, kiedy go nabyłem. Ale teraz z wielką ochotą odsprzedam im dom, żeby mogli go jej zwrócić. - To dlaczego ten glina powiedział, że mógłby ode- słać nas z powrotem do Iranu? Naprawdę może to zrobić, Bawbaw? - Nie, jesteśmy amerykańskimi obywatelami, nic nie mogą nam zrobić. - Ale... ja nie rozumiem. - Urzędnicy podatkowi zapłacą mi tylko tyle, ile ja zapłaciłem im. Widzisz, Esmail, nie pozwolą zarobić nam tyle, ile nam się należy. W związku z tym jestem /mus/ony sprzedać dom komuś innemu. Nie mamy wyboru. Esmail milczy przez chwilę. Patrzy na ścianę poza mną. - A co z tą kobietą? - Powiedziałem jej osobiście, że powinna zaskarżyć urzędników hrabstwa o kwotę wystarczającą na dzie- sięć domów. Z dobrym prawnikiem, Esmail, mogłaby być bardzo pooldar po tym wszystkim. - Ale tamtego dnia w ogrodzie powiedziała mi, że ojciec przed śmiercią dał jej ten dom. Wstaję. - Ona ma spór z ludźmi, którzy ją stąd wyrzucili, Esmail-jahn, nie z nami. Nie zrobiliśmy nic złego. Pamiętaj, co ci powiedziałem o bardzo wielu Amery kanach: brak im dyscypliny i odwagi, żeby wziąć odpowiedzialność za własne czyny. Jeśli ci ludzie za płacą nam stosowną cenę, o którą prosimy, wyprowa dzimy się, a ona będzie mogła tu wrócić. To takie proste. Ale oni są jak dzieci, synu. Chcą wszystko po swojemu. Rozumiesz? Esmail patrzy w podłogę, kiwając głową. - Żal mi tej kobiety, Bawbaw. - Masz dobre serce, Esmail, ale nie zapominaj, że ona odrzuca okazję, która przed nią stoi. - Odstawiam krzesło przed biurko. - Cieszę się, że wziąłeś tę pracę z gazetami. Pochylam się, biorę twarz syna w obie dłonie i całuję go w czoło i nos. Jego wargi pachną resztkami coca- coli. - Wkrótce wszystko będzie za nami. Umyj twarz przed snem. Shahbakreh. Godziny później sen nadal do mnie nie przychodzi. Leżę w ciemności na kocu na podłodze swojego gabi- netu, ale nie mogę znaleźć wytchnienia. Wcześniej O/in pukałem do drzwi Nadereh, ale nie otworzyła, chociaż jestem pewny, że słyszała mnie mimo muzyki. Ale to nie to nie daje mi wypocząć, tylko ostatnie słowa skierowane do mnie przez tego człowieka, jego groźby, że skontaktuje się z Urzędem Imigracyjnym. Oczywiście, nic nie może zrobić Bahranim - teraz wszyscy jesteśmy obywatelami - ale jest nowa rodzina Sorai; jej mąż stara się o zieloną kartę, podczas gdy matka i siostry nadal czekają na przyznanie im azylu. Ale nie powiedziałem mu o istnieniu córki, więc może mu to zupełnie umknie. Te myśli przyspieszają bicie mojego serca. Mięśnie pleców i karku mam napięte. Myślę o tym Gonzalezie, mówiącym mi, że jest dużo rzeczy, które może zrobić. Późno w nocy przejeżdża obok automobil, a ja wstaję i w bieliźnie idę do salonu. Bosą stopą uderzam w wy- stającą nogę stolika i klnę podczas wędrówki do drzwi. Ich zamek jest zaryglowany. Włączam zewnętrzne oświetlenie, ale nie widzę nic poza kilkoma latającymi owadami, a dalej fragment małego trawnika. Zosta- wiam włączone światło i układam się na sofie. ? Paliłam za kierownicą bonneville'a, kiedy Lester przemaszerował pod ulicznymi latarniami w dół Bis- grove, zerwał ze słupka tablicę „Dom na sprzedaż", a potem wsiadł do auta. Odjechałam, powstrzymując się z pytaniem, co się stało, póki nie byliśmy w drodze. Gdy wreszcie zapytałam, Les - z dłońmi na udach - zerknął na mnie, sprawiając takie wrażenie, jakby wiedział, że zapytam, ale wcale tego nie chciał. - Najwyraźniej ten facet nie jest naiwniakiem. - To znaczy? Z sercem bijącym w gardle posłałam pstryknięciem papierosa za okno. Wyjeżdżaliśmy z miasta przez Ju- nipero Serra Freeway, na skróty do San Bruno. Wcześ- niej postanowiliśmy podjechać do mojego kontenera magazynowego i wziąć trochę rzeczy, które ułatwiłyby nam życie w chacie - pudełko świec, których nie rozpakowałam od gwiazdki, szklanki, talerze, sztućce i małe barbecue hibachi, którego Nick używał w ogródku od tyłu do erillowania hamburgerów z pieczarkami. Od plaży napływała mgła, którą moje reflektory roz- świetlały przed nami, kiedy ją przeorywałam. - No dobra, powiedz mi, co tam zaszło, Les? OC1 - Wiedział, że powinien mnie zapytać o nazwisko, Kathy. Musiałem go okłamać. Nie wiedziałam, jak rozumieć jego słowa. Czyj to był, kurwa, pomysł? Oskarżał mnie? Skręciłam na oświetloną drogę szybkiego ruchu, gdzie mgła była ledwo mgiełką, i nadepnęłam na gaz. - Więc co powiedziałeś temu arabskiemu kutasowi? - Nie jest Arabem, tylko Irańczykiem. Myślę, że forsa wychodzi mu uszami. Albo przynajmniej wy- chodziła. Na ścianie wisi jego zdjęcie z szachem. Tym szachem. Ten facet miał własną mennicę. - Co mu powiedziałeś, Lester? - Dłoń sama zacisnęła mi się na kierownicy. Chciało mi się krzyczeć. Les spojrzał najpierw na mnie, a potem wyjrzał przez okno. - Przysięgam na Boga, Lester, że jeśli się nie po- spieszysz i nie powiesz mi, co się tam stało, to wjadę prosto do rowu. - Postawiłem mu ultimatum. - Co? - Powiedziałem mu, że napuszczę na jego rodzinę wydział imigracyjny, i zrobiłem aluzję, że mogę do- prowadzić do gorszych rzeczy, jeśli tego nie wyczyści. - Powiedziałeś tak? - Zaśmiałam się nerwowo i przyspieszyłam, żeby wyprzedzić ubłoconą rolniczą ciężarówkę. - A co on na to? - Poprosił, żebym wyszedł, ale wiem, że to nim trzasnęło. - Wspomniałeś o mnie? - Nie 7 nazwiska. - Cholera, Les! - Znów się zaśmiałam. - Można także powiedzieć, że jak dzień długi przy- zwyczajony jest wydawać rozkazy. Myślę, że miałaś rację... prawdopodobnie kupuje po prostu zajęte nie- ruchomości i robi na tym dużą kasę. Postąpiłem słusz- nie. To męt. - Myślisz, że zadzwoni na posterunek? - Nie sądzę. Jego słowo przeciwko mojemu. Poza tym, o ile wie, jestem Meksykaninem o nazwisku Gonzalez. Zaśmialiśmy się twardo, chociaż to, co Les powie- dział, nie było szczególnie zabawne. Zaczęło mi się zdawać, że znowu wszystko jest możliwe, i myślę, że on czuł podobnie. I chyba tyle mieliśmy ze sobą wspól- nego: wrażenie, że moglibyśmy zacząć na nowo, mając rozliczone wszystkie długi. W kontenerze magazynowym w San Bruno Les trzy- mał latarkę, podczas gdy ja przekopywałam rzeczy w poszukiwaniu tego, co było nam potrzebne. Słyszeli- śmy zespół muzyczny, grający w barze dla kierowców obok El Rancho Motel, i kobietę śpiewającą do mikro- fonu. Położyłam poduszki i złożoną pościel na tylnym siedzeniu auta, a wszystko inne włożyłam do bagaż- nika. Palce miałam czarne od hibachi, więc z powrotem weszłam do magazynu i wytarłam ręce w gazetę. Zawołałam do Lestera, że nie chcę jeszcze wracać do domku. Powiedział, że on także nie chce, ale nie może chodzić w mundurze. Wzięłam od niego latarkę i zna- lazłam jedną z niebieskich koszul Nicka z kołnierzy- kiem o końcach przypinanych guziczkami. Była wy- mięta i przypuszczalnie za duża na Lestera, ale w każdym razie włożył ją - wydęła się w pasie, gdy wetknął ją do spodni, a rękawy były za krótkie. Odpiął pas z bronią i włożył go do bagażnika; został tylko w mundurowych spodniach, czarnych butach i w wy- miętej koszuli. Roześmiałam się. - Wyglądasz jak wyrzucony z roboty ochroniarz. W odpowiedzi roześmiał się, założył mi łagodnego nelsona i pocałował mnie w czoło. Nie pojechaliśmy daleko, tylko na drugą stronę ulicy do baru dla szoferów, zatłoczonego przed ponie- działkową nocą głównie przez kierowców ciężarówek w roboczych dżinsach i podkoszulkach opiętych ciasno na bandziochach. Niektórzy z nich siedzieli przy małych czarnych stolikach z żonami lub dziewczynami, które wzięli w drogę; z kobietami ubranymi jak mężczyźni, w podobne podkoszulki z rodeo lub węd- rownych wesołych miasteczek. Podłoga, ściany i sufity były tu pomalowane na czarno, a oświetlenie po- chodziło głównie z teatralnych reflektorów, które wisiały nad zespołem, krótką estradą ze sklejki i małym parkietem do tańca. Tamten koniec pomieszczenia był w całości pomarańczowo-czerwono-zielony, a nas spowijał cień. Siedliśmy przy jednym ze stolików pod ścianą, nie- daleko zespołu, który grał skoczną piosenkę country. Les poszedł do baru, żeby coś dla nas wziąć, a ja zapaliłam papierosa nieco zatroskana tym, co też Les- ter przyniesie mi do picia; obserwowałam tańczącą na parkiecie grubą parę, mężczyznę i kobietę, oboje w kowbojskich butach, dżinsach i ciemnych podko- szulkach, którzy szybko poruszali się w takt muzyki. Les wrócił do stolika z pełnym dzbankiem piwa i dwiema szklankami. Nalewał mi, póki piana nie zaczęła przelewać się wierzchem, a ja musiałam się odchylić i wypić jedną trzecią duszkiem. Piwo było lodowato zimne i zmyło smak papierosów z moich ust i gardła. Les skończył nalewać sobie, uśmiechnął się i stuknął swoją szklanką o moją, ale zespół grał zbyt głośno, żebyśmy mogli rozmawiać, więc odwrócił się bokiem na krześle i razem obserwowaliśmy taniec starszej pary. Wokalistka zespołu była ładna, miała najwyżej dwadzieścia pięć czy sześć lat. Do tego kręco- ne rude włosy - lub przynajmniej tak wyglądały w sce- nicznym oświetleniu - obcisłe dżinsy i naprawdę moc- ny głos. Basista był łysy, bliższy czterdziestki niż trzydziestki; próbowałam wyobrazić sobie Nicka, gra- jącego w podobnym zespole, w miejscu takim jak to, ale nie udawało mi się. Pewnej nocy, kiedy powiedzia- łam mu, że powinien spróbować znaleźć robotę w lo- kalnym zespole, może grać w klubach, potrząsnął tylko głową i zapytał, czy zapomniałam już, że U ozna- cza UPIORA? Powiedziałam, że nie, nie zapomniałam, ale zawstydziłam się. Kluby nie były niczym innym, jak okazją do Uwalenia się. Ale teraz, gdy skończyłam pierwszy kufel piwa i gdy Les nalał mi kolejny, a gło- wa kołysała mi się luźno na szyi, poczułam pewność, że obawa przed piciem nie miała nic wspólnego z tym, dlaczego Nick nigdy nie wziął swojej gitary basowej na przesłuchanie; jak większość ćpunów najbardziej bał się tego, że jego marzenia mogą się ziścić. A ja nie byłam w barze - ciepłym i ciemnym, głoś- nym i zadymionym - od czasów, gdy jako narkoman- ka pracowałam u Jimmiego Dorana w Tip Top. Ale czułam się w porządku, bo nie miałam w polu widze- nia białego węża; w każdym razie tamte czasy wyda- wały się bardzo odległe, niemal jakby przeżył je ktoś inny; i teraz w moim życiu był dojrzały mężczyzna, a nie jakiś uzależniony typ, usiłujemy uwiesić się na mnie ze swoim odwykiem. Patrzyłam na ciemny profil Lestera na tle mandarynkowego światła przed nami, na głęboko osadzone oczy i mały nos, na wąsy pod nim. Wypiłam większą część drugiego piwa i ponownie napełniłam kufel. Dzbanek stawał się coraz lżejszy i chciałam, żeby Les kupił dla nas następny. Był takim poważnym mężczyzną, który, jak wiedziałam, z po- wrotem wprowadzi mnie do mojego domu, a ja chcia- łam sprawić, żeby mu się to opłaciło. Wiedziałam, że cierpi z powodu dzieci. Zastanawiałam się, jak to jest mieć dzieci, od których trzeba teraz żyć z dala, ponie- waż już więcej nie pragnie się ich matki lub ojca, i stworzyłam w głowie miły obrazek jego syna i córki, odwiedzających nas w moim domu, śpiących w pokoju gościnnym, a może nawet z nami. Dopiłam piwo, a potem nalałam sobie jeszcze trochę, Lester także. Uśmiechnął się do mnie, a ja podniosłam pusty dzba- nek, ale Les skinął w stronę parkietu, który niósł teraz dwie pary więcej, i wstał, i wziął mnie za rękę, a ja już czułam alkohol, i poszłam za Lesterem Burdonem na środek parkietu. Obudziłam się ze ścieżką słonecznego blasku na twarzy. Światło przeciskało się pomiędzy gałęziami drzew i wpadało przez okno poddasza, a ja odwróciłam się i skopałam z siebie przykrycie. Byłam naga, poci- łam się, a usta miałam tak wyschnięte, że gdy usiłowa- łam przełknąć ślinę, język na moment przykleił mi się do podniebienia. Czułam zapach kawy, co wywróciło mi żołądek, i słyszałam trzaskanie ognia w piecyku na dole, za to nie słyszałam nigdzie poruszającego się Lesa. Musiałam się wysikać i wypić coś bardzo zim- nego i słodkiego, sok z arbuza lub z mango. Pa- miętałam, że Les prowadził bonneville'a, gdy grubo po północy opuściliśmy bar. Siedziałam nisko w fotelu pasażera, obserwując w świetle prędkościomierza twarz Lestera, a on prowadził, nie przestając mówić, że jest pijany, ale pragnie mnie, pragnie wściekle. Potem zaparkowaliśmy w ciemności za plażowym stoiskiem przy Cabrillo Highway i kochaliśmy się na przednim siedzeniu. Musiałam być sucha, bo teraz czułam się otarta, i nie pamiętałam, jak dostaliśmy się tutaj. Gdy usiadłam, głowa zaciążyła mi mocno; piekły mnie oczy. Wciągnęłam majtki, szorty i włożyłam koszulę Ni- cka, którą wczoraj nosił Lester, po czym boso poszłam na dół. Blaszany garnek z kawą stał na chłodnej połowie blachy piecyka, ale nadal parował, a ja wzię- łam papierową serwetkę i wyszłam na ganek. Lestera nigdzie nie było, jaskrawe słońce oświetlało drzewa i zarośla. Doszłam tylko do stosu szczap, gdzie kuc- nęłam i wysikałam się, wdychając zapach porąbanego drewna i zamykając oczy przed całym tym dziennym światłem. Potrzebowałam czterech aspiryn, coli i kina z klimatyzacją. Wtorek, mój dzień bez sprzątania. Mo- że Les zechce pójść ze mną, może nawet obejrzy dwa filmy, jeden po drugim. Kiedy Lester nadszedł ścieżką znad rzeki, myłam zęby na ganku, płucząc usta lodowatą wodą z chło- dziarki. Les był goły do pasa, czarne włosy miał mokre i ociekające wodą, w jednej ręce niósł pusty kubek po kawie, a w drugiej podkoszulek. Uśmiechnął się i zapytał, czy dobrze spałam. W ustach miałam wodę z pastą do zębów, więc odwróciłam się od niego, żeby ją wypluć ponad poręczą ganku. Pragnęłam normalnej łazienki, gorącego prysznica, czystego lustra i drzwi zamykanych na zamek. Odwracając się do niego, nie wiedziałam, jak wyglądam, ale miałam nadzieję, że lepiej, niż się czułam. Zastanawiałam się, czy ma kaca jak ja, ale nie chciałam pytać; nie chcia- łam zwracać uwagi na kwestię mojego picia. - Jak zabita. A ty? - Byłem zbyt pijany, żeby zauważyć. Naciągnął na siebie koszulę i wszedł na ganek, żeby mnie objąć i pocałować. Smakował kawą, ale także rzeką, błotem i mchem. - Zeszłej nocy świetnie się bawiłem - powiedział, ale mówiąc to, wyglądał na nieco przybitego, jakby stało się to dawno temu. - Pływałeś? - Tylko zamoczyłem głowę. Poszłam za nim do domu, gdzie nalał mi trochę kawy, potem ponownie napełnił swój kubek i usiedli- śmy naprzeciwko siebie pod oknem przy małym stole, na którego blacie kładł się promień słońca. Les wyjrzał na zewnątrz, twarz miał w cieniu. Zaczęłam sięgać przez stolik, żeby dotknąć jego ręki, ale coś mnie powstrzymało. - Wszystko w porządku? Spojrzał prosto na mnie. - Chwilami czuję się winny, ponieważ włóczę się po okolicy i myślę o różnych sprawach. Wiesz, jak umysł potrafi odpłynąć? A następna rzecz, której jestem świadom, to że myślę o Carol i o tym, jak bardzo chciałbym widzieć ją poślubioną komuś innemu, ko muś, kto kochałby ją tak, jak ona kochałaby jego. Wyjrzał przez okno. Chciałam zapalić, ale oba- wiałam się, że jeśli wstanę po papierosa, Lester przestanie mówić. - Pewnego razu, za El Granada, podjechałem do 7-Eleven tuż przed zamknięciem. Jakiś chłopak doko- nał właśnie napadu z bronią w ręku, ale jeszcze 0 tym nie wiedziałem. Właśnie wysiadałem z ra- diowozu, gdy on wychodził frontowymi drzwiami - taki naprawdę chudy filipiński dzieciak, nie więcej jak szesnaście czy siedemnaście lat - trzymając zwitek banknotów i srebrny rewolwer wycelowany prosto w niebo, bo tą samą ręką otwierał drzwi. 1 żaden z nas się nie ruszył, tylko patrzyliśmy na siebie. Nie byłem spokojny, ale także nie czułem strachu. Była tam tylko moja krew i mój oddech; moje, ale i jego. Czułem to. Jakbyśmy byli jednym ciałem. Potem spytałem, czy chce pogadać, a on skinął głową, nadal trzymając tego gnata wycelowanego w powietrze. Obie dłonie opierałem na szczycie drzwiczek samochodu, żeby je widział, ale zdawał się przyszpilo-ny tam, gdzie stał - nie mógł się cofnąć i nie mógł iść naprzód. Słyszałem, że kasjer kręci się po sklepie, więc powiedziałem chłopakowi, żeby przyniósł tutaj broń, jeśli chce, ale nie musi mi jej oddawać, nie musi robić niczego, jeśli tego nie chce. A potem on zaczął płakać, Kathy. Nie pamiętam, żebym odchodził od radiowozu, ale nagle stałem przed chłopakiem, który był młodszy, niż sądziłem - miał dwanaście czy trzynaście lat - i rozładowywałem jego broń, a dzieciak płakał tak gwałtownie, że objąłem go. Plecy miał bardzo szczupłe, a ja po prostu obejmowa- łem go i mówiłem, że postąpił słusznie. Wszystko będzie dobrze. Na zewnątrz wyszedł pracownik sklepu, wykrzykując coś, ale nie słuchałem go; ręce miałem mokre. Mój głos brzmiał obco dla mnie samego. Cały czas pocieszałem chłopca, ale robiłem to w równym stopniu dla siebie, co i dla niego. - Jezu, Les - wyciągnęłam rękę i położyłam na jego dłoni, ale on wstał, podszedł do pieca i wlał sobie resztkę kawy. - I cały czas myślałem o swoim synu, o Nathanie, i po raz setny poprzysiągłem sobie, że będę o niego tak dbał, żeby nigdy nie doszedł do stanu takiej desperacji, nie stał się taki pokręcony. Lester wyjrzał przez siatkowe drzwi, stał tam boso, z wystającą z dżinsów koszulą, wysoki, o lekko zgar- bionych plecach. Było w nim coś takiego, czego nie widziałam nigdy wcześniej, tylko przeczuwałam; dob- roć za tym smutkiem w jego oczach, może akceptacja dla wszystkiego tego, czym nigdy, jego nie wyłączając, do końca nie mogliśmy się stać. - Muszę dzisiaj wpaść na chwilę do domu. Skinęłam głową, ale wewnątrz mnie otworzyło się coś ciemnego i pustego. - Pewne rzeczy trzeba wytłumaczyć Carol dokład- niej. Natowi i Bethany też. Powinienem być w domu, gdy wrócą ze szkoły. - Spojrzał w dół na swoje dłonie, a ja pomyślałam, że właśnie dwukrotnie w ciągu kilku sekund użył słowa „dom". - W porządku, Lester. Pojadę obejrzeć jakiś film, czy coś takiego, i spotkamy się, gdy wrócisz. - Nie zasługuję na ciebie. - Zasługujesz. Przywołałam uśmiech na twarz, podeszłam do Lesa i pocałowałam go, otwierając usta przed jego ustami, ale uciął to szybko i wspiął się po schodach na poddasze, żeby wziąć buty; a wszystko, co chciałam wiedzieć, sprowadzało się do tego: czy dlatego mówił, że na mnie nie zasługuje, żeby móc mnie zostawić? Od- chodził ode mnie? Ale pytanie wydało mi się tak wstrętne, iż obawiałam się, że jeśli wypowiem je na głos, zacznie żyć wśród nas własnym życiem - z kłami i pazurami. Idąc przez las do samochodów, milczeliśmy. Pociłam się i byłam pewna, że śmierdzę. Przy swoim kombi Les odwrócił się do mnie, ujął moją twarz w obie dłonie, pocałował mnie mocno i bez tchu, powiedział, że zobaczymy się później, po czym wsiadł do auta, a ja wycofałam swoje, żeby mógł przejechać. Siedziałam na ganku w porannym cieniu i paliłam ostatniego papierosa. Usta i gardło miałam jak jedna wielka popielniczka, i trochę drżały mi palce, chociaż nie wiedziałam, czy to skutek zeszłonocnego pijań- stwa, dzisiejszej kawy i nikotyny, czy rozmyślania o bólu Lestera z powodu dzieci; ten ból był tak wielki, że być może Les w ogóle nie wróci. Pojechałam bonneville'em do minimarketu na stacji benzynowej przy Cabrillo Hihgway, gdzie kupiłam dwie dietetyczne cole i trzy paczki papierosów. Nadal było wcześnie, ale blask słońca na białej fasadzie małego budynku był tak jaskrawy, że od samego patrzenia na nią bolał mnie mózg. Obserwowałam przejeżdżające obok, oświetlone przez słońce samo- chody, dżipy i furgonetki, ludzi w ich wnętrzach, młodych i radośnie wyglądających, i wyobrażałam so- bie, że wjeżdżam prosto w nich. Ale żaden samochód nie jechał odpowiednio szybko, żeby to było skutecz- ne, żeby osiągnąć coś więcej niż tylko skasować pre- zent, który Frank dał mnie i Nickowi, obecnie moją jedyną cenną rzecz; nikt nie jechał odpowiednio szyb- ko, żeby skasować mnie. A tego właśnie chciałam - skasowania. Zdziesiątkowania. Po prostu chwilowy rozmaz ze mnie tuż obok wszystkiego tego, co wznosi się, opada i niczego nie zmienia, co odbiera się jak życie. Czarny kac głęboko zapuścił we mnie korzenie. Zaczęłam obawiać się wszystkiego, co się poruszało: pojazdów przede mną, pracownika stacji benzynowej pompującego paliwo do dżipa, samotnego latawca, tak znikomego nad oceanem, mojej własnej dłoni, którą podniosłam do warg kolejnego papierosa. Wrzuciłam bieg i wyjechałam na ciągnącą się wzdłuż plaży autostradę, zmierzając na północ. Włączyłam radio, ale didżej zachwalał darmową wycieczkę do Canun głosem tak pełnym sztucznej radości, że je wyłączyłam, klimatyzację również. Opuściłam szybę i pozwoliłam, by wiatr od plaży owiewał mi twarz. Pojechałam przez Half Moon Bay do El Granada i przypomniałam sobie opowieść Lestera o filipińskim chłopcu, a potem wyobraziłam go sobie, jak obejmuje dwójkę własnych dzieci, synka i córkę, i poczułam wyrzuty sumienia tak gorące i gęste, że mnie zemdliło. Nie myślałam o tym w ten sposób, w jaki myślałyby dzieci, tylko wyobrażałam je sobie w moim domu, śmiejące się i bawiące, jedzące posiłki, które dla nich przygotowałam, śpiące w dawnym pokoju Nicka do ćwiczeń na gitarze. Teraz wyobraziłam sobie, że płaczą w nocy, aż usną ze zmęczenia, i zdusiłam papierosa, i zapaliłam kolejnego. Upiłam trochę dietetycznej coli, ale były to tylko słodkie bezwartościowe chemikalia, które spłynęły mi w głąb gardła, a ja poczułam, że zaczynam drżeć, bo wiedziałam, że jestem zbyt słaba, by podołać własnemu brzemieniu, a dodatkowo dopuściłam do tego, żeby mieć ogromny udział w zniszczeniu rodziny kogoś innego. Gdy jechałam przez Montara, zmierzając na północ do Point San Pedro i Corony, usiłowałam robić to, do czego zachęcali nas w Grupie: zadawać sobie pytania, które człowieka przerażają najbardziej. Ale znałam już odpo- wiedź; wiedziałam, dlaczego zeszłej nocy się upiłam, dlaczego znowu tak dużo paliłam i dlaczego sypiałam z Lesterem Burdonem - utrata domu ojca była ostatnim pchnięciem w długim dryfowaniu ku krawędzi; i pomy- ślałam, żeby ponownie zatelefonować do Connie Walsh i po prostu powiedzieć jej, by pozwała hrabstwo o naj- większą z możliwych kwot. Ale sprawa trwałaby miesią- ce, może nawet lata, a i tak jedyny spadek Franka i mój po ojcu byłby stracony; i chociaż był to tylko mały dom w nadmorskim miasteczku o niskich cenach wynajmu, za nic nie chciałam być jedyną z rodziny, która pozwoli- ła, by dom wymknął się jej z rąk. Zaczęłam jechać szybciej, wciąż widząc twarz matki, tym razem inne jej spojrzenie, jedno z tych, którymi czasami obdarzała Nicka i mnie, kiedy już się po- braliśmy, racjonalnie ozdrowieliśmy i oboje mieliśmy pracę, a podczas rodzinnego spotkania - chrzcin, uro- dzin lub niedzielnego obiadu - przyłapywałam ją na tym, że mnie obserwuje; tylko rzucałam na nią wzro- kiem i widziałam, że patrzy na mnie z lekko ściąg- niętymi ustami, jakby nie była całkiem pewna, co ma myśleć. Myliła się co do mnie? Czy rzeczywiście miała zajść we mnie zmiana na lepsze? I w jakiś sposób to, że mnie obserwowała, sprawiając takie wrażenie, że przy tym wstrzymywała oddech, było także obserwo- waniem mnie przez siebie samą. Byłam nią, a ona mną, i nie mogłam znieść braku tolerancji dla mojego towarzystwa, dla istoty mnie samej. Wpadający przez okno kierowcy wiatr od plaży był ciepły, czułam zapach spalin i wodorostów. Pociłam się i pociłam z powodu piwa i zeszłonocnej nikotyny. Zastanawiałam się, czy Lester w swym pijackim za- mroczeniu skończył we mnie. Nagle poczułam się bliska płaczu i nie wiedziałam, czy to znaczy, że go kocham, czy nie. Nie wiedziałam. Wściekle pragnęłam długiej kąpieli pod prysznicem. Gdy wjechałam do centrum Corony, wolno mijając parterowe lub piętrowe sklepy, a blask słońca odbitego od ich wystaw mimo przeciwsłonecznych okularów przyprawiał mnie o ból oczu, pomyślałam o wynajęciu w motelu pokoju na jeden dzień, tylko po to, by się wynagrodzić. Ale wynagrodzić za co? Za dalsze czekanie? Dalsze ześlizgiwanie się poza krawędź? Zamiast do motelu pojechałam do willowej dzielnicy w Colma River, do domu mojego rozwiedzionego księgowego, i weszłam do środka. W łazience na dole wzięłam prysznic, żałując, że nie mam w bagażniku swojej walizki. Może powinnam zabrać wszystkie rzeczy z domku wędkarskiego, z powrotem wpakować je do magazynu i po prostu całkiem spuścić Lestera z haczyka? Wytarłam włosy ręcznikiem i naga powędrowałam korytarzem do pokoju córki gospodarza. Słońce padało przez rozsuwane drzwi na jej małe biurko zwrócone ku rzece, a łóżko było zaścielone. O poduszki opierała się Kapuściana Lalka, kot Garfield i dwa pluszowe misie. Boso przeszłam po dywanie, otworzyłam górną szufladę biurka i wyjęłam zrolowane żółte figi. Były odrobinę ciasne w biodrach, ale za to czyste. Zapięłam stanik, włożyłam luźne robocze szorty khaki, które nadal było czuć środkiem przeciwko komarom i dy- mem z ogniska, i skorzystałam ze znalezionej na toa- letce suszarki dziewczynki, by wysuszyć i ułożyć wio- sy. Potem otworzyłam pozostałe szuflady, wyjęłam za duży T-shirt z Fisherman's Wharf i włożyłam go, mówiąc sobie, że oddam czysty i złożony. Moja twarz w lustrze wyglądała blado, a oczy były zmęczone. Na toaletce leżała fioletowa kosmetyczka, więc grzebałam w niej, póki nie znalazłam tuszu do oczu i pasteli. Były zbyt różowe dla mnie, więc nałożyłam ich tak mało, jak się tylko dało, ale i tak raziły. Był to kolor, jakiego używają cheerleaderki; tak jaskrawy i tak natarczywie radosny, że czasem twarze tych dziewczyn zdawały się niemal fosforyzować. W porządku, jeśli wyglądałam wesoło, ale nie chciałam wyglądać tanio, nie dla żony pułkownika. Gdzieś pomiędzy domkiem wędkarskim a domem księgowego postanowiłam, że to z nią muszę porozmawiać. Jeśli naprawdę nie zna sytuacji, to wszystko jej wyjaśnię. Po prostu pojadę tam, pocze- kam, aż jej mąż wyjdzie, i pogadam. Żadnych gróźb. Żadnych mężczyzn przepychających się ze swoją wa- gą. Tylko dwie kobiety omawiające wspólny problem. Wróciłam do łazienki, wilgotny ręcznik powiesiłam porządnie na wieszaku obok umywalki, a potem ot- worzyłam szafkę z lekarstwami i z buteleczki wytrząs- nęłam cztery anaciny, po czym, zadzierając głowę, połknęłam je naraz i bez popijania. W pobliże domu podjechał samochód, silnik zgasł, a ja wstrzymałam oddech i zastygłam w bezruchu. Trzasnęły drzwiczki, potem usłyszałam, że drzwi sąsiedniego domu się otwierają, a później zamykają; wypuściłam powietrze. Rozejrzałam się ostatni raz po łazience, włożyłam przeciwsłoneczne okulary i wyszłam, myśląc, że to nie w porządku; to bardzo nie w porządku nachodzić czyjś dom. 1 o jest dzień jasnego słońca, zbyt ciepły na garnitur i jedwabny krawat, które mam na sobie, jadąc obok olbrzymich centrów handlowych i przedstawicielstw automobilowych, restauracji i butików Redwood City. Odkąd wyszedłem z biura adwokata w Coronie, po- zwoliłem sobie na ulgę klimatyzacji, w niczym mi to nie pomogło. Nad słabą amerykańską kawą i za kolej- ne sto pięćdziesiąt dolarów prawnik z muszką utwier- dził mnie w moich podejrzeniach na temat wizyty Joe Gonzaleza. Adwokat powiedział mi, że jest wysoce nieprawdopodobne, żeby jakiekolwiek osoby z urzędu podatkowego hrabstwa wysłały do mnie funkcjonariu- sza policji z groźbami. A kiedy poinformowałem go, że ten człowiek miał złotą gwiazdę z biura szeryfa hrab- stwa San Mateo, ale bez plakietki z nazwiskiem, o któ- rej wiem, że jest wymagana w tym kraju, przez szero- ką twarz adwokata przemknął cień zastanowienia, po czym prawnik powiedział mi, że Corona podlega jurys- dykcji tego posterunku. Natychmiast do nich zatele- fonował, ale nie byłem zaskoczony, gdy dowiedział się, że funkcjonariusz o takim nazwisku w ogóle tam nie pracuje. Adwokat przekazał mi słuchawkę, a mężczyz- na, który przedstawił się jako porucznik, spytał, czy miałbym ochotę przyjechać do Redwood City, by do- kładniej omówić tę sprawę. Budynek Pałacu Sprawiedliwości ma siedem czy osiem pięter i stoi naprzeciwko sądu, którego dach jest wielką kopułą z witrażowego szkła. Natychmiast przypomina mi to o meczecie w Kum - sam jego widok przynosi mi otuchę i poczucie zaufania, których skądinąd nie czułem. Także przebywanie wewnątrz budynku jest pociechą; sufity są wysoko, podłoga twarda i wypolerowana, a urzędnik sądowy kieruje mnie na czwarte piętro, gdzie mężczyźni w takich samych mundurach jak rzekomy pan Gonzalez siedzą przy biurkach, obsługując klawiatury komputerów lub telefony. Przypomina mi się moje dawne życie, moi oficerowie w Mehrabadzie, i prostuję się na powitanie porucznika, z którym rozmawiałem z biura adwokata. Jest ciemnoskóry i całkiem ostrzyżony, ma bardzo krótkie włosy amerykańskiego marynarza lub wojskowego. Oświadcza, że jest z Wydziału Wewnętrz- nego, i prowadzi mnie do swojego gabinetu, gdzie domaga się opisu, a ja oczywiście wspominam o wy- sokim wzroście policjanta i o jego wąsach. Porucznik pyta o wszystkie odznaki i plakietki na bluzie funk- cjonariusza, a ja informuję go o złotej gwieździe i o odznace w postaci dwóch skrzyżowanych luf pistoletowych; a kiedy mówię mu, że tamten miał złote litery OS, porucznik przygląda mi się bardzo uważnie, potem przeprasza i na chwilę wychodzi z pokoju tylko po to, żeby bardzo szybko wrócić z pojedynczym arkuszem czarno-białych zdjęć twarzy policjantów. - W całym biurze jest tylko ośmiu oficerów szkole- niowych - mówi porucznik, chociaż nie uśmiecha się z powodu tego szczęśliwego trafu. Natychmiast wska- zuję twarz pana Gonzaleza, która widnieje w drugim rzędzie zdjęć, a także zauważam jego nazwisko: Bur- don, Lester V. - Jest pan całkowicie pewien, że to ten funkcjona riusz, sir? - Tak. To on. To jest człowiek, który mi groził. Porucznik zapisuje coś na kartce w bloku papieru. Potem zadaje mi dodatkowe pytania, interesując się, dlaczego ten człowiek, obcy mi, mógłby chcieć usunąć mnie z posiadłości, więc wyjaśniam naszą sytuację, mówiąc także, że nie znam powodu, dla którego ten człowiek jest w to zamieszany. Może jest przyjacielem poprzedniej właścicielki? Porucznik wręcza mi ofi- cjalny formularz zgłoszenia skargi, a ja tracę trzy kwadranse na opisanie moim najporządniejszym pi- smem i najlepszą angielską gramatyką tego, co stało się w poprzedni wieczór. Porucznik dziękuje mi i od- prowadza mnie do windy, zapewniając, że będzie pro- wadził tę sprawę, i proszę nie wahać się zadzwonić do nas, mówi, gdyby nastąpiły jakiekolwiek dalsze niepokoje. Jadę na północ po Bayshore Freeway. Rozluźniam krawat na szyi; myślę i odczuwam wiele rzeczy. Mię- dzy funkcjonariuszami sił porządkowych w tym bardzo porządnym budynku czułem się tak, jak czuje się ktoś, spotykając dalekiego kuzyna i widząc w twarzy tego kuzyna własnego brata lub siostrę; nawet jeśli nigdy wcześniej nie spotkałeś tego krewnego, czujesz potrzebę objęcia go tylko dlatego, że dzielisz z nim miarę tej samej krwi. Tak właśnie poczułem się od razu wśród tych umundurowanych ludzi. I zaczynam się zastanawiać, dlaczego chciałem znaleźć pracę jedy- nie w przedsiębiorstwach lotniczych. Po sprzedaniu tego bungalowu, a podczas szukania przyzwoitej oka- zji inwestycyjnej mógłbym może spróbować znaleźć stanowisko w lokalnym oddziale policji. Chera na? Dlaczego nie? Jestem naturalizowanym obywatelem. I byłbym całkiem zadowolony, zajmując jedynie biu- rowe stanowisko, odbierając telefony czy doglądając aresztantów, zdejmując im odciski palców czy jakieś takie rzeczy. Chętnie pracowałbym pośród ludzi obo- wiązku i dyscypliny. Tymczasem mam jednak, oczywiście, inne gniotące mnie troski. Podczas wszystkich lat spędzonych w wojsku wiele razy byłem świadkiem tego, co może stać się z żołnierzem, któremu przypisuje się uchy- bienie wobec innego żołnierza czy oficera. Przestaje mu się ufać; jest unikany i nawet bity. Pewien męż- czyzna imieniem Mehran, młody żołnierz wojsk lot- niczych, został utopiony w toalecie w Mehrabadzie, a jego zabójcy nigdy nie ujawniono. I nie miałem złudzeń co do tego, jak ten facet Burdon może przyjąć mój donos na niego. Gdy przejeżdżam swoim bui- ckiem regalem obok lotniska San Carlos, a słońce jasno błyszczy na pasach startowych za wysokim prze- ciwhuraganowym ogrodzeniem od strony drogi szyb- kiego ruchu, zwyczajnie rozważam odsprzedanie do- mu hrabstwu za tyle, ile zapłaciłem, może godząc się nawet na stratę z powodu platformy widokowej. Mielibyśmy prawie tyle, z czym wystartowaliśmy, a wszystkie te kłopoty byłyby poza nami. Ale co mam zrobić? Pracować na autostradzie czy w kolejnym sklepie, czy nawet na posterunku policji, obserwując znikanie resztek naszych oszczędności? Nie, na to nie mogę pozwolić. To jasne, że odkryłem prawdziwą okazję na rynku nieruchomości, która może zdarzyć się tylko na skutek biurokratycznego błędu. To nie- prawdopodobne w warunkach tego rynku, żebym po- troił swoje pieniądze tak pewnie, jak na tym bun- galowie przy Bisgrove Street. Nie, musimy zostać i sprzedać. Czasami to życie podsuwa nam tylko jedną czy dwie prawdziwe okazje, które musimy chwytać bez względu na ryzyko. Ale teraz muszę rozważyć, jak mogę ochronić siebie i rodzinę, i mocno ściskam kierownicę, zły, że w ogóle jestem zmuszony do myślenia o takich rzeczach. Nie mam broni. Jest tylko kozacki sztylet z Azerbejdżanu, który kupiłem na letnim bazarze nad Morzem Kaspij- skim i używam jako przycisku do papierów. Może nie postąpiłem mądrze, donosząc na tego Burdona. Może powinienem zostawić rzeczy, jakimi były. Po prostu starać się zapomnieć o groźbach tego człowieka i po- stępować ze sprzedażą nieruchomości. W Teheranie mój szofer, Bahman, nosił pistolet, i oczywiście mia- łem własną prywatną broń, chociaż do upadku naszego społeczeństwa nie odczuwałem potrzeby jej posiadania; to był prezent, który dostałem w Tel Awiwie od amerykańskiego urzędnika ministerstwa obrony dla uczczenia finalizacji wielkiej sprzedaży F-16 Cesar- skim Siłom Powietrznym - posrebrzany rewolwer ka- libru .45. Na każdej z okładzin kolby miał wygrawero- wanego amerykańskiego kowboja na stającym dęba koniu, i tej nocy, której uciekliśmy z Teheranu, trzy- małem tę broń, w pełni naładowaną, za paskiem spod- ni. Po przybyciu do Bahrajnu bałem się prawnych opóźnień w naszym locie do Europy, więc byłem zmu- szony sprzedać rewolwer. Teraz chciałbym czuć w ręku jego ciężar, kowboja i konia na skórze dłoni. Ale co potem, genob sarhang? Strzelam do tego Lestera V. Burdona, jak go tylko zobaczę? Czy tylko celuję w nie- go z broni, aby był zmuszony wyjąć swoją, i strzelamy do siebie nawzajem? Nie, man beehoosham, jestem bardzo głupi; ta linia myślenia nie przyniesie korzyści, tylko zniszczenie. No i nie jestem swoim wujem z Tabrizu. W pobliżu San Bruno zjeżdżam z autostrady i jadę do centrum handlowego, żeby kupić klej do drewna do sklejenia stolika Nadi. Już blisko południe i mam pragnienie, tak samo głód, a także słońce na mojej łysej głowie, gdy idę przez duży parking. Przypomina mi się ostatnia wiosna, nasz trzydziestodniowy post ramadan, gdy jadłem tylko skromny posiłek przed wschodem słońca, a następny dopiero po zapadnięciu nocy. W tamtym czasie nadal pracowałem jako śmieciowy żołnierz i kiedy gruby radish Torez zatrzymywał ciężarówkę na lunch, ja tylko przepłukiwałem usta wodą, a potem wypluwałem ją. Nic więcej. Stary Wietnamczyk Tran proponował mi porcję swojego ryżu, ale ja spokojnie chyliłem głowę. Jako wieloletni oficer nie byłem przyzwyczajony do skutków pracy fizycznej połączonej z głodem ramadanu, i przez pierwsze dni, szczególnie te ciepłe, czułem się słabo, kończyny miałem ciężkie i miękkie jak ślimak, a gdy poruszyłem się zbyt szybko, trawa i autostrada kręciły mi się przez chwilę w głowie. Pewnego popołudnia, kiedy Torez już od dziesięciu dni obserwował, że nie jem południowego posiłku, poprosił mnie do swojej ciężarówki, gdzie zaoferował mi olbrzymie mięso i kanapkę z serem. Podziękowałem mu, wyjaśniając naszą religię; powiedziałem, że ramadan przychodzi do nas co roku, dziewiątego miesiąca muzułmańskiego kalendarza. Skinął w milczeniu gło- wą, jakby spodziewał się tej odpowiedzi, ale potem rzekł: - Rób, jak uważasz, Camello. Ale idź i powiedz Allahowi, że to ja tutaj kieruję ekipą, człowieku. Panamczycy i ta świnia Mendez nie odzywali się do mnie w tamte dni, ponieważ, jak myślę, widzieli, że mam coś, czego oni nie mają, wiarę w coś więcej niż tylko w codzienną pracę i conocne wino. Co prawda w moim kraju nie byłbym uważany za religijnego człowieka, a tylko za jednego z wielu pokrzepionych przez dawne praktyki religijne. Po tych pierwszych dziesięciu dniach południowy głód i słabość zniknęły, zastąpione przez lekkość ciała, jasność głowy, szeroką i otwartą przestrzeń w piersi. Gdy pracowałem, dźga- jąc swoją włócznią kawałki śmieci i strząsając je do żółtego plastikowego worka, miewałem wizje na temat tego, co ten kraj może jeszcze zaofiarować mojej rodzi- nie: Soraya nadal była w okresie hastegar i wyob- rażałem ją sobie pomyślnie zamężną, otoczoną gro- madką dzieci. W moim umyśle Esmail był młodym przystojnym mężczyzną w doskonale skrojonym gar- niturze, może dobrze prosperującym biznesmenem, inżynierem lub lekarzem. Tak, jakimś chirurgiem, zbawicielem chorych. Widziałem Nadi i siebie, miesz- kających w jednym z tych dworków z białymi sztuka- teriami w San Francisco's Pacific Heights. Jak w na- szym poprzednim życiu, mielibyśmy szofera. Nasz dom byłby otoczony wysokim murem porośniętym winem i kwitnącymi kwiatami. Podczas postu wszyst- kie te rzeczy wydawały się bardziej prawdopodobne, szczególnie w Ameryce, gdzie - jak w żadnym innym kraju - ciężka praca, poświęcenie i dyscyplina mogą zostać nagrodzone stokrotnie. Ale potem lekkość mojej wyobraźni stalą się niemal gorączkowa. Żeby nasze szczęście było całkowite, Pourat, jego żona i dzieci byli znowu żywi i jedli z nami obiad w naszym domu, z nami wszystkimi; Soraya, jej mąż i dzieci, Esmail i jego rodzina, Nadi i ja, wszyscy siedzieli na wielkiej sofreh, na podłodze przykrytej najwspanialszymi dy- wanami z Isfahanu; piliśmy francuskiego szampana i jedli najlepszy chelo kebab; śmialiśmy się z dowcipów i ripost Pourata, z jego łagodnego przekomarzania się z dziećmi. Nadi i żona Pourata obejmowały się z radości, podczas gdy Pourat i ja usunęliśmy się na wychodzący na miasto balkon, żeby zapalić kubańskie cygara i rozmawiać o dawnym życiu, którego już nie potrzebowaliśmy. Wewnątrz klimatyzowanego centrum handlowego siadam przy białym plastikowym stole na wprost wielu knajpek i jem japoński lunch ze smażonego mięsa i klusek i wiem w swoim sercu, że to nie jest święta wizja - Pourat i ja na balkonie w Ameryce; to jest kłamstwo, dooroogh, zrodzone z głodu i gorąca, i prag- nienia, i tęsknoty za moim dawnym życiem, która czasami jest tak silna, że czuję, iż byłbym w stanie zrobić niemal wszystko, żeby to życie odzyskać. Ale nie mogę, nie bardziej niż Pourat może wstać z mar- twych, by wyjąć kule rewolucjonistów z żony i dzieci, a potem z siebie samego. I ponownie nawiedza mnie widok ciała mojego drogiego przyjaciela, wiszącego za nogi nad tarmakanem, poły marynarki od garnituru zakrywają mu głowę, z rękawów kapie krew. Wstaję, nie kończąc posiłku. Idę korytarzami centrum hand- lowego w poszukiwaniu sklepu żelaznego. X oczułam ulgę, gdy podjechałam i nie zobaczyłam na podjeździe białego samochodu pułkownika. Za- dzwoniłam do drzwi, mając nadzieję, że ona nie wy- szła razem z nim, bez względu na to dokąd pojechał, a jednocześnie znów o mało nie dostałam kota, że teraz muszę dzwonić do własnego domu. Z wnętrza, zza zamkniętych drzwi, słyszałam środ- kowowschodnią muzykę, wysoki głos mężczyzny śpie- wającego do akompaniamentu arabskich gitar. Sita- rów, jak sądzę. Zadzwoniłam jeszcze trzy razy, a potem zaczęłam stukać w siatkowe drzwi. Oparłam o siatkę dłonie i twarz i zajrzałam do środka. Srebrny stolik do kawy stał na boku oparty o kanapę, dwie złamane nogi leżały obok na dywanie. Pomyślałam o Lesie, o jego zeszłonocnej wizycie. Ale reszta salonu i kuchni wyglądała czysto i schludnie, stołki we- pchnięto równo pod blat, na którym stały trzy wazony pełne kwiatów, a część kuchennej podłogi, którą wi- działam, była wyfroterowana do połysku. - Halo? Przepraszam, jest ktoś w domu? Muzyka ucichła i usłyszałam, że w głębi korytarza otwierają się drzwi którejś sypialni. Potem dobiegł mnie głos żony pułkownika, jej ciężki akcent. - Proszę zaczekać moment. Proszę o wybaczenie dla mnie. Słyszałam, jak spieszy w głąb korytarza do łazienki i zamyka za sobą drzwi. Miałam ochotę zapalić, ale nie chciałam, żeby widziała mnie z papierosem i tak ska- cowaną, jak się czułam. Aspiryna przyćmiła ból głowy, ale paliło mnie w żołądku. Musiałam się wysikać. Zaczęłam sobie powtarzać, co jej powiem. Usiłowałam przypomnieć sobie prawidłową wymowę jej nazwiska, to, w jaki sposób wypowiedział je Les, ale wszystko, co mogłam wyskrobać z głowy, sprowadzało się do tego, jak je zapamiętałam podczas pierwszego spotkania z cieślą na dachu: Barmeeny. Czy byli Arabami? Or- mianami? Irańczykami? A co to za różnica? Postano- wiłam, że postaram się nie wymieniać nazwiska, tylko od razu przejść do sprawy. Kiedy niemal dziesięć minut później podeszła w końcu do drzwi, pęcherz miałam tak pełny, że prawie zaciskałam uda. Uśmiechając się, otworzyła siatkowe drzwi. Tym razem włożyła inną markową bluzę, kasztanową ze srebrnym włoskim napisem naszytym na rękawie. Krótkie gęste włosy miała spłaszczone z boku głowy, jakby na tej stronie spała, i widziałam, że w pośpiechu podkreśliła sobie oczy i nałożyła tusz na rzęsy. Pokryta zmarszczkami skóra wyglądała blado, ale uśmiech kobiety był ciepły; mówiąc z tym swoim akcentem, przeprosiła mnie za „trzymanie w czekaniu". Spytała o moją stopę. - Szy pani przyjaciel zostawił więcej narzędzi? Z początku pomyślałam, że nawiązuje do Lesa, ale potem zrozumiałam; ona naprawdę nie wiedziała, co się działo. Ale ciśnienie między moimi nogami było wystarczająco mocne, żebym nawet nie próbowała wyjaśniać czegokolwiek przed odwiedzeniem toalety. Powiedziałam jej, że moja stopa ma się dobrze, i z ża- łosnym uśmiechem na twarzy zapytałam, czy mogę znowu skorzystać z jej łazienki. Powiedziała tak, oczy- wiście, trzymając przede mną otwarte drzwi. Kiedy wróciłam, kobieta ustawiała na kontuarze półmisek czerwonych winogron i sera feta. - Jestem przepraszająca za ten bałagan. Nie mogę pani zaproponować sofy do siedzenia. - Nic nie szkodzi. - Stanęłam przy blacie, sięgnęłam po winogrono i wsunęłam je do ust. - Miałaby pani ochotę pić herbatę? - Nie, bardzo dziękuję, pani Barmeeny. - Muszę pani coś powiedzieć; nie jestem przyjaciółką cieśli, którego wynajęliście. Nigdy wcześniej go nie widziałam. Nazywam się Kathy Nicolo - wyciągnęłam rękę, a żona pułkownika uścisnęła ją. Jej dłoń była mniejsza od mojej i tak miękka, że czułam na jej skórze swoje odciski od sprzątania. Ciągnęłam dalej. - Moim ojcem był Salvatore Nicolo. To był jego dom, i kiedy umarł, zostawił go mnie i mojemu bratu. Stała bardzo spokojnie, jedną małą dłonią oparta o kontuar; raz tylko potrząsnęła głową. - Nie rozumiem. Oczy miała lekko błyszczące i głębokie zmarszczki wokół ust. Zjadłam jeszcze dwa winogrona, głównie dla ich soku, i spojrzałam w jej ściągniętą, nieruchomą twarz. - Widzi pani, hrabstwo eksmitowało mnie z tego domu przez pomyłkę. Pani mąż kupił go, ale teraz hrabstwo przyznało się, że spieprzyli sprawę, i od dadzą mi dom, jednak pani mąż musi najpierw od- sprzedać go im, a on nie chce. Chcą mu oddać jego pieniądze, ale on chce cztery razy tyle, ile zapłacił, a ja nie mam gdzie mieszkać. Nie mogę już dłużej pozwolić sobie na motel. Nie mogę. Nie mam gdzie mieszkać. Rozumie pani? Powoli odwróciła ode mnie twarz, wyciągnęła jeden ze stołków i usiadła z wyprostowanymi plecami i no- gami skrzyżowanymi tak po kobiecemu, jakby nosiła suknię. Złożyła dłonie na podołku i spojrzała mi prosto w twarz. - Zmuszą nas zwrócić dla naszego kraju? - Głos był bardziej ochrypły niż przedtem, jakby miała flegmę w gardle. - Kto? Hrabstwo? - Policjant przyszedł do tutaj ostatniej nocy. Powie- dział do mojego męża, że nas deportuje. - Oczy zaczęły jej błyszczeć, ale nadal siedziała prosto i nieruchomo. - Proszę, pani nie ma zrozumienia, oni zabiją nas. Proszę, oni zastrzelić moje dzieci. Zaczęła mrugać, potem obiema rękami zasłoniła twarz i przycisnęła brodę do mostka. Z początku nie było żadnego dźwięku, tylko ten ruch ramion w górę i w dół, ale biorąc oddech, wydała z siebie długi jęk, a ja wyciągnęłam rękę i dotknęłam jej kolana, drobnego jak ptasie kostki. Na stoliku lampy obok rodzinnego zdjęcia leżała paczka chusteczek higienicznych, więc wzięłam kilka i poklepałam kobietę po szczupłych plecach, mówiąc jej, żeby się nie martwiła, nikt nie zamierza jej deportować. Ale zdawało się, że ani mnie nie słyszy, ani nie rozumie. Trzymała dłonie przy twarzy i płakała. Poklepałam ją jeszcze raz i ro- zejrzałam się po moim dawnym salonie; widziałam rodzinny portret, stojący na boku i oparty o kanapę połamany srebrny stolik do kawy, oprawny w ramę obraz przedstawiający konnych szermierzy, czarno-- białą fotografię pułkownika z szachem Iranu. Wyprostowała się i podziękowała mi; wzięła chus- teczkę i wytarła sobie twarz pod oczami. Siedziałam naprzeciwko niej, ożywiona nadzieją, że w końcu wszystko to może przynieść jakiś skutek. - Nikt nikogo nie chce deportować, pani Barmeeny. Miałam po prostu nadzieję, że jeśli porozmawiam z pa- nią, to pani spróbuje przekonać męża, by odsprzedał mi dom... to znaczy hrabstwu. - Proszę, pani jest bardzo miłą dziewczyną. Proszę... - sięgnęła za kwiaty, wyjęła biały blok listowy i ołówek. - Napisz mi wszystko. Chcę mieć zrozumienie do dyskutowania z moim mężem. Podziękowałam i ścisnęłam jej rękę, tę z wilgotną chusteczką, i zaczęłam pisać wszystko to, co właśnie powiedziałam. Na górze czystej kartki było czyjeś środkowowschodnie pismo. Litery były piękne; długie zakrzywione linie, pętle i owale, w których, lub wokół nich, zaznaczono dwie lub trzy kropki, a inne podkreś- lono długimi wężykowatymi zakrętasami. Wydawały mi się egzotyczne i ich widok w jakiś sposób dodawał mi otuchy, gdy bardzo prostym angielskim, porząd- nymi, zwartymi, drukowanymi literami opisywałam swoją sytuację. A kiedy to robiłam, ona opowiadała mi, jak trudno jest jej mężowi od czasu, gdy rodzina opuściła Persję, że on był tam bardzo ważnym człowie- kiem. Całe życie pracował na to, by zająć tę pozycję, a potem przyszła rewolucja ludu i wszystko zostało stracone. - Ale jest dobrym człowiekiem. Chce tylko do swo jej rodziny jak najlepiej, to wszystko. Ale tych rzeczy ja nie wiedziałam, które pani mi mówi. Pani jest miłą dziewczyną. Nigdy nie chcemy sprawiać dla ludzi kłopotów. Trudno było pisać i słuchać jednocześnie, ale w ża- den sposób nie chciałam jej obrazić, więc co linijkę lub dwie podnosiłam wzrok i kiwałam głową. Powiedziała, że dzisiaj telefonowała do kraju, ponieważ to były urodziny najmłodszej siostry, której nie widziała od ponad czternastu lat, gdy tamta miała zaledwie dziewiętnaście lat, a teraz jest żoną i matką trójki dzieci, siostrzenic i siostrzeńców, których ona nigdy nie widziała, tylko dostawała ich zdjęcia w Ustach. Potem umilkła. Zerknęłam na nią i zobaczyłam, że patrzy na połamany stolik na podłodze, a kreski na powiekach rozlały się jej na policzkach w brudnoszare plamy. Kiedy skończyłam pisać, wręczyłam jej blok papieru i ołówek. - Bardzo pani dziękuję, pani Barmeeny. Czy po- prawnie wymawiam pani nazwisko? - Ono jest Behrani - uśmiechnęła się. Ciemne oczy były pozbawione głębi, jakby przynajmniej raz widzia- ła już wszystko. - Nie ma pani męża? Dzieci? Rozumiałam, że jest szczera; twarz miała nierucho- mą i pozbawioną wyrazu, jakbym była małym zwie- rzątkiem, którego nie chce przerazić żadnym gwałtow- nym ruchem. - Byłam mężatką, ale nigdy nie mieliśmy dzieci. Zerknęłam na rodzinny portret jej i pułkownika, na dwoje dzieci przed nimi, ich młodego przystojnego syna, córkę ubraną na biało, z włosami czarnymi i lśniącymi, oczami jak u matki, zębami białymi i pro- stymi, widocznymi, kiedy uśmiecha się do aparatu. - Pani dzieci są piękne, pani Behrani. - Mogłaby pani być bliźniaczką naszej Sorai. Wy- gląda jak ona, widzi pani? Nie mogłam uwierzyć w to, co powiedziała. Byłam pewnie z piętnaście lat starsza od jej córki, ale nawet gdy miałam dwadzieścia czy dwadzieścia jeden lat, nigdy nie było we mnie tego rodzaju światła, jakim promieniowała ta dziewczyna. I nie chodziło tylko o jej rysy; nawet na zdjęciu unosiła się wokół niej jakaś aura, widać było, że jest kimś szczególnym, jedną z wybranych i wie o tym; a ja w tym wieku byłam żoną spawacza z Charlestown, z którym wdychałam białe węże, aż, jak sądzę, też czuliśmy się wybrani. Ale każdego ranka kop znikał, pozostawiając nas z obrzmiałymi językami i ogłupiałych, nawet nie chcą- cych się dotknąć. Ale pani Behrani uśmiechała się do mnie i widziałam, że wierzy w to, co powiedziała. Spytała, czy moja rodzina jest grecka lub armeńska. - Włoska. Wstałam, by podejść do drzwi. Dzień poszarzał, słoń- ce zniknęło, ale pani Behrani mrużyła oczy i przycis- kała palce do czoła. Mówiła ze swoim ciężkim środ- kowowschodnim akcentem, jak uwielbia Włochów: Marcello Mastroianni, Sophia Loren, ale ja już zaczy- nałam popadać w zadumę; nigdy nie miałam tego co jej córka, jej czystej i nacechowanej szacunkiem przeszło- ści, jej wygodnej teraźniejszości i obiecującej przyszło- ści; chciałam wsiąść do samochodu i odjechać, ale pani Behrani opowiadała mi teraz, że kiedyś, dawno temu we Włoszech poznała Sophię Loren na przyjęciu, więc czekałam, uśmiechając się i potakując głową. • San Bruno było w słońcu, ale ulice Corony zalegała mgła znad plaży, zimna mgiełka, której obecność przekonywała mnie do drzemki, gdy tylko wrócę do bungalowu. Zeszłego wieczoru nie wypocząłem dobrze na sofie i, oczywiście, byłem na nogach z pierwszymi ptakami, żeby obudzić Esmaila przed jego gazetową trasą, więc czułem, jak sen nachodzi mnie nawet wtedy, gdy kupowałem niezbędne środki w sklepie metalowym; klej do stolika Nadi, trzy nowe tablice „Nieruchomość na sprzedaż" na drewnianych palikach i długi żelazny drąg do rozbijania. To pożyteczne narzędzie do posiadania, i wierzę, że z tego powodu je kupiłem, nie myśląc o nim jak o broni. U podstawy Bisgrove Street zatrzymuję auto przed miejskim słupkiem, do którego zeszłego wieczoru przymocowałem moje ogłoszenie, i używam stalowego drąga do wstawienia w ziemię jednej z moich nowych tablic. Mówię sobie, że muszę wrócić tu i namalować na niej strzałkę, taką, która wskazuje w górę wzniesie- nia w kierunku bungalowu, ale zrobię to po drzemce. Po prostu wysiłek podnoszenia drąga nad głowę jesz- cze bardziej mnie wyczerpał i gdy jadę pod górę, mam nadzieję - cały ten czas - że moja żona nadal jest w swoim pokoju wraz ze swoją melancholijną muzyką i jej rozczulaniem się nad sobą, że Esmail pojechał kolejką BAET odwiedzić w Berkeley swoich jeżdżących na deskorolkach przyjaciół, że mogę położyć się na dywanie w gabinecie i spać, póki nie wypocznę. Ale Nadereh nie ma w sypialni. Jest na zewnątrz domu, stoi na stopniu i rozmawia z kobietą zwróconą plecami do drogi. Kobieta ma na sobie krótkie spodnie i jasnoniebie- ski T-shirt turystki, ale rozpoznaję jej czerwony automo- bil zaparkowany obok lasku i przyspieszam, i z hałasem zawijam swoim buickiem na podjazd. Obie kobiety kierują na mnie wzrok, twarze mają jak maski, jakbym przyłapał je na jawnym omawianiu cennego sekretu. Zatrzymuję samochód tak gwałtownie, że kołysze się w przód i w tył, ale stopy mam już na ziemi i zbliżam się do mojej żony i tej gendeh, tej kurwy. Nadi mówi głośno: - Nakon, Behrani, nie. Ale ja położyłem obie dłonie na Kathy Nicolo, ścis- kając jej ramiona i popychając ją do tyłu przez trawnik; twarz ma ciężką od tanich kosmetyków, wargi rozchylone do mówienia. Próbuje się wyrwać, a mój głos z trudem wychodzi przez zęby: - Myślisz, że możesz mnie przestraszyć? Myślisz, że możesz mnie przestraszyć tym głupim zastępcą szery fa? Przychodząc tutaj i opowiadając kłamstwa? Potrząsam nią, włosy spadają jej na twarz. Jesteśmy prawie na ulicy i Nadi krzyczy za mną, żebym zostawił dziewczynę w spokoju, velashkon! Ale ja jeszcze raz potrząsam tą kobietą, z całej siły ściskam jej gołe ramiona, popycham ją do tyłu. - Jak myślisz, kim ja jestem? Powiedz mi! Czy jestem głupi? Myślisz, że jestem głupi? Kobieta płacze cicho, jakby nie mogła złapać wy- starczającej ilości powietrza do oddychania, na twarzy ma brązowe włosy. Chcę ją zbić, chcę ją pchnąć na jej automobil. Krzyki Nadi stają się głośniejsze i słyszę, że wbiega za mną na ulicę, ale nie przestaję. Otwieram drzwiczki samochodu i wpycham płaczącą gendeh na miejsce kierowcy. Uderza tyłem głowy o dach, a gdy tylko wciąga do środka gołe nogi, zatrzaskuję z roz- machem drzwiczki i pochylam się do okna, moja twarz tylko centymetr lub dwa od jej twarzy. Oddycham z trudem. - W moim kraju nie byłabyś tyle warta, żeby pod nieść na mnie wzrok. Jesteś niczym. Niczym. Nadi zaczyna krzyczeć za moimi plecami, krzyczeć w farsi, że jestem zwierzęciem, zostaw ją, velashkon! Ale krzyki mojej żony nie są głośniejsze od krwi w mojej głowie. Każę kurwie uruchomić silnik i nigdy więcej nie wracać. - I powiedz swojemu przyjacielowi, że jego przeło żeni wiedzą o wszystkim. Ty jemu powiedz to. Łapię kurwę za brodę i zmuszam, żeby spojrzała na mnie. W wilgoci jej oczu jest strach, a Nadi zaczyna okładać mnie po plecach swoimi małymi piąstkami; jej uderzenia nie są silniejsze od pacnięć ptasich skrzydeł. - Ty powiedz mu to. To jest nasz dom. Nasz dom. Gendeh wyrywa głowę, włącza bieg i gna na szczyt wzgórza. Zawraca, a ja odpycham Nadi do tyłu, gdy ta kobieta przejeżdża blisko nas. Patrzy dokładnie przed siebie, obie dłonie ma na kierownicy, a do twarzy przyklejone pasmo długich włosów. Moja żona milk- nie. Słyszę tylko jej oddech, tak jak i swój. Jtlamiona miałam posiniaczone, piekł mnie tył głowy i byłam tak wściekła, że zaczęłam płakać. Gwałtowne wybuchy nie mijały podczas całej drogi przez San Francisco i Golden Gate Bridge, przez Sausałito i Ma- rin City, obok tablic Mili Valley, Corte Madera i Larks- pur. Z drogi 580 na wzgórzach widziałam mury z pias- kowca, początkowy fragment wieży strażniczej więzienia San Quentin, i skręciłam na wschód, na Richmond-San Rafael Bridge. Pode mną rozciągała się w słońcu zatoka San Pablo. Blask mnóstwa białych żagli raził mnie w oczy. Unikając spoglądania w lus- terko, ścierałam z policzków skradzione kosmetyki, a most zdawał się ciągnąć całymi milami. W El Cerito zatrzymałam się przy 7-Eleven, żeby kupić pudełko chusteczek. Miałam także ochotę na butelkowaną wodę, ale nie widziałam żadnej wśród niealkoholowych napojów, a nie chciałam pytać, więc kupiłam sandwicz lodowy. Wiedziałam, że źle wyglą- dam, ale Azjatka za kontuarem była na tyle miła, że nie wpatrywała się w moją twarz. Wracając do bon- neville'a, minęłam telefon przymocowany do ściany budynku i zanim się zorientowałam, co robię, dzwoni- łam już do Revere, do przedstawicielstwa samochodo- wego Franka, mojego brata, na jego koszt. Tutaj była prawie pierwsza, tam czwarta. Odebrał wspólnik Fran- ka, Rudy Capolupo, głosem jak zawsze niskim i char- czącym, jakby rozmawiał, mając na gardle czyjąś stopę. Poprosił operatora, by dwukrotnie powtórzył moje nazwisko, potem zawahał się i zgodził się uiścić opłatę. - Przepraszam, że dzwonię na koszt odbiorcy, Rudy. - Nie ma sprawy, podczas lunchu odbiorę to sobie z portfela Franka. Hej, jak tam słoneczna Kalifornia? Jak wiesz, idę na emeryturę. Marina Del Rey. Byłaś tam już? - Nie czekając na moją odpowiedź, powiedział: - Nie rozłączaj się, skarbie, twój brat będzie chciał z tobą porozmawiać. Chwilę zabrało, zanim Frank podszedł do telefonu. Gdy otwierałam lodowaty przekładaniec i odgryzałam kęs, drżały mi ręce. Ale prawie nie poczułam jego smaku, a kiedy dotarł do mojego pustego żołądka, był tak zimny, że prawie mnie zabolało. Do 7-Eleven pod- jechał jaskrawofioletowy odpicowany chevy malibu. W środku siedzieli trzej meksykańscy chłopcy. Kierowca wszedł do sklepu, ale pozostali dwaj - obaj we flanelowych koszulach zapiętych pod szyję, jeden z obcisłą siatką na włosach - obejrzeli mnie od stóp do głów. Chciałam ich zapytać, na co się gapią. Nie chcą czasem mieć zębów wbitych do gardła? Ale potem na linii pojawił się głos Franka, a ja odwróciłam się plecami do chłopców i zgarbiłam nad telefonem. - K? To ty? - Był tak bardzo sobą, akcent z Saugus miał mocniejszy niż zwykle, a głos tak głęboki i pełen werwy, że zaczęłam płakać, zanim jeszcze się ode zwałam. Upuściłam lody, zasłoniłam usta i odsunęłam mikrofon od twarzy. - Kath? - Zaczekaj. Wyjęłam chusteczkę i wydmuchałam nos, potem drugą, świeżą, wytarłam twarz pod oczami i wzięłam głęboki, urywany wdech. - To ja, Franky. Przepraszam. Powiedział, że wszystko w porządku, nie ma prob- lemu, ale jego głos nie brzmiał już tak rześko. - O co chodzi, K? Wszystko gra? Nick w porządku? Przesunęłam palec po numerze wydrapanym na telefonie. Zaczynałam kołysać się na boki. - Kath? - Nicka nie ma, Frank. - Co to znaczy „nie ma"? - Odszedł. Przez chwilę mój brat milczał. Wyobrażałam sobie, jak stoi w swoim biurze w wizytowej koszuli z mono- gramem, w spodniach od Hugo Bossa, butach Johnson & Murphy, jasnopastelowym krawacie, a rękę trzyma na biodrze. - Kiedy, K? - Teraz w jego głosie brzmiało rozdraż- nienie i słyszałam w nim wszystko: całe swoje życie, jego zdanie o nim, jego zdanie o moim małżeństwie, które od samego początku uważał za skazane na fiasko. A teraz wiedziałam, że Nick nie wrócił do domu, bo inaczej Frank słyszałby o tym. - Niedawno. - Zabrał pontiaca? - Nie, nie zabrał pontiaca. Chryste, to wszystko, co cię obchodzi, Frank? Ten pieprzony samochód, który nam dałeś? - Hej, uspokój się, tylko zapytałem. - Mój brat odetchnął do mikrofonu słuchawki. Wyobraziłam so- bie, jak potrząsa głową, i pożałowałam, że zadzwo- niłam. Milczał jakiś czas, a potem powiedział: - To dlatego nie dzwoniłaś do mamy, K? Ton miał teraz łagodny, ale dlaczego pytał mnie o to? - Tak, dlatego. Posłuchaj, Frank. Ja tylko... - łzy popłynęły bez ostrzeżenia. Znowu ujrzałam wściekłą twarz pułkownika, popy- chającego mnie przez ogródek; poczułam jego zgniły oddech, niczym odór zostawionego na słońcu mięsa; zobaczyłam jego szeroko otwarte brązowe oczy o żółk- nących białkach, gdy wypluwał na mnie swoje słowa i pchał mnie coraz dalej i dalej od mojego domu, mojego i Franka. - Frank? - K? - Taaa? - Nic nie bierzesz? - Proszę cię, nie mów tak do mnie, Frank. - Jak? - Jakbym była napieprzona. - Nie to miałem na myśli. Słuchaj no, po prostu przyjedź do domu. Do diabła z Lazaro. Przyjedziesz na Wschód, K? - Nie mogę. - Dlaczego? - Mam tu pracę. - Sprzątanie? Wydmuchałam nos. Znowu milczał, wystarczająco długo, żebym sobie wyobraziła, jak przewraca oczami. - Wszędzie możesz to robić, K. Posłuchaj, Mam i ciotki lecą do Kalifornii w weekend Święta Pracy. Tak czy inaczej chcą zatrzymać się w domu, czemu więc nie pozwolić im, żeby pomogły ci się spakować? Jeśli chcesz, mogę nawet przylecieć z nimi, a potem przyjechać tutaj z tobą. Jeannie nie będzie miała nic przeciwko temu. Jak ci się to podoba? Ty i ja jadący razem od wybrzeża do wybrzeża? Zanim dojedziemy do Massachusetts, będziesz gotowa zacząć wszystko z zupełnie czystym kontem. Miał zamiar powiedzieć coś więcej, ale potem usły- szałam, jak Rudy chrypi obok niego, że Frank spieprzy transakcję, jeśli nie wróci do salonu. - Muszę iść, Kath. Pomyśl o tym. Zadzwonię póź niej. Nawet nie byłam już wściekła; właściwie to nic nie czułam, byłam tylko wyschnięta i pusta, jakby coś ważnego wyczerpało się we mnie. - Frank? - Taaa? Darowałam sobie powiedzenie mu o domu i po- proszenie o wszelką możliwą pomoc z jego strony, ale mogłam poprosić o coś innego: - Nie możesz do mnie zadzwonić, wyjeżdżam. Za- planowałam to dawno temu i mam przyjaciół, którzy będą pilnować domu podczas mojej nieobecności. Mo- żesz powiedzieć o tym mamie? Przeproś ją za mnie. Powiedz jej, że gdybym wiedziała wcześniej, to... - Okay, Kath, wszystko, co chcesz. Posłuchaj, mu- szę iść. Głowa do góry, skarbie. Odezwij się. Trzymałam słuchawkę, póki nie rozległ się sygnał, a ja słuchałam go przez chwilę, zanim ją odwiesiłam. Zaczęło otwierać się we mnie to stare ciemne uczucie, jakbym znajdowała się w piwnicy domu i nie mogła uciec. Wiedziałam, że mój brat powie Jeannie o mnie i o Nicku, że ona powtórzy mojej matce, a potem wszyscy będą znali prawdę, że Kathy Nicolo się nie zmieniła; dwa kroki naprzód, cztery kroki wstecz; jak tylko usłyszałam głos brata, od razu wiedziałam, że tak czy inaczej nie mogę mu powiedzieć o domu taty. Nie Frankowi, który zawsze patrzył najpierw swego interesu, ubrania miał czyste, a włosy z prostym prze- działkiem; nie Frankowi, który dawał z siebie wszystko tylko wtedy, gdy twoje problemy nie miały z nim absolutnie nic wspólnego i gdy w tych swoich drogich ciuchach mógł się oprzeć na krześle podczas lunchu, za który zapłacił, i dawać ci chłodne, praktyczne rady, i pokazywać, jak bardzo ufa tobie i twojemu nowemu mężowi, skoro daje wam nowiutkiego jak spod igły bonneville'a na drogę na Zachód. Obeszłam swoje auto, żeby podejść do drzwiczek. Fioletowy malibu odjeżdżał właśnie od krawężnika. Jeden z meksykańskich chłopaków wystawił przez okno głowę, spojrzał na moje krocze i powoli oblizał górną wargę. Zachowałam się tak, jakbym go nie widziała, ale kiedy wsiadłam do bonneville'a, zabloko- wałam drzwi, uruchomiłam silnik i odczekałam, póki tamci nie odjechali w stronę San Pablo. Potem zapali- łam papierosa i ruszyłam na południe. Dzień pojaśniał, ale i pochłodniał, i czułam w powietrzu zapach zardzewiałego frachtowca. Jadąc Eastshore Freeway minęłam olbrzymi parking przy Golden Gate Bridge Fields Race Track, a kilka mil z przodu wisiało długie przęsło Oakland Bay Bridge; mglista zieloność Yerba Buena Island w połowie jego długości i szary statek w miejscu, które Nick i ja pokazywaliśmy sobie na mapach, kiedy dotarliśmy tutaj pierwszy raz. Pomyś- lałam, czyby nie pojechać na południe do Millbrae i po prostu nie pokrążyć po osiedlu domków w pobliżu centrum handlowego, póki nie zauważę zaparkowane- go przed domem Lestera jego samochodu. Ale co potem? Siedzieć tam i czekać, aż dzieci przyjdą ze szkoły? Obserwować, jak Les z żoną wychodzą im na spotkanie? Przypomniałam sobie, co pułkownik po- wiedział o Lesterze: że jego przełożeni wiedzą o wszyst- kim. Zastanawiałam się, czy nie powinnam spróbować skontaktować się z nim, ale nie wiedziałam, jak mogłabym to zrobić, nie pogarszając jeszcze sytuacji; mogłam przecież nadziać się na jego żonę, która ode- brałaby telefon czy otworzyła drzwi - gdybym w ogóle znalazła ten dom. Miałam to chorobliwe wrażenie wolno płynącej krwi, które przynosi zapowiadającego się na cały dzień kaca; a dodatkowo bóle z głodu, żołądek ściśnięty ze szczę- tem. Pojechałam do Mission District, zaparkowałam na wyznaczonej przez palmy ulicy, po czym, mijając budynki mieszkalne z suszonej na słońcu cegły, prze- szłam w słońcu dwie przecznice do Cafe Amaro i kan- celarii Connie Walsh na górze. Gary stał za biurkiem, rozmawiając przez telefon. Miał na sobie wetknięty w dżinsy czarno-biały podkoszulek reklamowy z Nędz- ników, a brzuch zwisał mu trochę nad plecionym pas- kiem do spodni. Drzwi do pokoju konferencyjnego stały otworem, a w poczekalni nie było nikogo więcej. Miałam wrażenie, że nie było także Connie Walsh. Jej recepcjoni- sta odłożył słuchawkę i oparł dłonie na biodrach. - Patrzcie tylko, kogo diabli przynieśli. Nie wiedziałam, czy mam ochotę kopniakiem wybić dziurę w ścianie, czy zwinąć się w kłębek na fotelu. Zapytałam o Connie, a on odparł, że nie ma jej, jest w sądzie. - Ale usiłowała dodzwonić się do ciebie do motelu. Musi wiedzieć, czy powinna rozpocząć w twoim imie niu postępowanie przeciwko hrabstwu. Mój Boże, co się stało z twoimi ramionami? Podniosłam łokieć i popatrzyłam na prawe ramię, a potem na lewe. Zaczynały już nabierać słabego od- cienia fioletu. Ponownie spojrzałam na Gary'ego, w je- go ciepłe zielone oczy; na twarzy miał wyraz praw- dziwej troski. - Słuchaj, nie mieszkam już w motelu, nie mogę sobie na to pozwolić, i nie chcę skarżyć hrabstwa. Chcę tylko odzyskać mój pieprzony dom. Podeszłam do biurka, wyjęłam ołówek z kubka na kawę i na jednym z różowych bloczków obok telefonu zaczęłam pisać numer mojej skrytki pocztowej. - Jeśli Connie dojdzie do czegoś nowego, niech do mnie napisze. Inaczej nie ma więcej o czym gadać. Ciemnymi schodami zeszłam do kafejki; powinnam była czuć się winna, że w ten sposób rozmawiałam z sekretarzem mojej adwokatki, ale dobrze było wyła- dować się na kimś, na kimkolwiek. Stałam w kawiarni, nie wiedząc, czy chcę coś jeść, czy nie, ale z głośników dobiegła ta medytacyjna newage'owa muzyka, takie bardzo spokojne, wznoszące się i opadające kom- puterowe dźwięki, w których był rytm respiratora przy szpitalnym łóżku mojego umierającego ojca. W Millbrae zjechałam z Camino Real i przejechałam przez parking centrum handlowego, mijając wszystkie smażące się w słońcu samochody, po czym zaczęłam krążyć po osiedlach mieszkaniowych o takich nazwach jak Hunter's Arch, Palomino Meadows i Eureka Fields, i jeździłam tak wolno, jak gliniarz albo porywacz dzieci, nienawidząc kalifornijskich domów, tych płaskich i parterowych, z drewna i tynku, różo- wych lub w kolorze brzoskwini. Większość z nich miała krótkie podjazdy wiodące pod wiaty dla samo- chodów, obręcze do koszykówki przybite tuż pod zie- lonymi dachami z włókna szklanego. Wewnątrz, na betonie sprawiającym wrażenie gładkiego, leżały pla- żowe piłki, plastikowe kije i pogryzione przez psy talerze frisbee. Przejeżdżając wolno obok, starałam się przypomnieć sobie wiek dzieci Lestera, ale nie mog- łam. Niektóre z domów stały w cieniu eukaliptusów, których cienka, szara, łuszcząca się kora przypominała owadzie wylinki. Inne domy, z małymi ogródkami po obu stronach drzwi wejściowych, były całkowicie odsłonięte. Przejechałam obok otynkowanego domu w kolorze bananowym i zobaczyłam opaloną blondynkę w szortach i podkoszulku na szerokich ramiącz-kach, wygrzewającą się w słońcu na ogrodowym leżaku. Jej nogi błyszczały od oliwki dla dzieci, a paznokcie miała pomalowane na jaskraworóżowy kolor. Na podjeździe stała toyota; poczułam płomień w żołądku, ale zobaczyłam, że nie należy do Lestera, więc jechałam dalej, teraz zastanawiając się nawet usilniej niż kiedykolwiek do tej pory, jak wygląda jego żona i o czym ze sobą rozmawiają. Kochają się ostatni raz, tak jak ludzie robią czasami na koniec? I czy to był koniec? Nie miałam pewności i byłam zaskoczona, jak bardzo czuję się tym dotknięta. Zastanowiłam się jeszcze raz, czy powinnam spróbować go ostrzec, że może mieć kłopoty w pracy, ale nie dlatego zadzwoniłabym do niego - i wiedziałam o tym. Zapaliłam papierosa i nadal jechałam wolno od jed- nej cichej, krętej uliczki do następnej, spoglądając na całe to rodzinne życie spoza lotniczych okularów Nicka Lazaro, z żołądkiem tak napiętym i gorącym jak rozciągnięta guma tuż przed pęknięciem. Resztę popołudnia zamierzałam zabić podwójnym seansem w Cinepleksie, ale gdy tylko weszłam do wyłożonego terakotowymi płytkami holu i stanęłam w kolejce razem z innymi ludźmi, którzy mogli sobie pozwolić na oglądanie filmu w połowie dnia roboczego - z dziećmi celebrującymi letnie wakacje, z emeryto- wanymi staruszkami wyciągającymi szyje, żeby prze- czytać zapowiedzi filmu nad wejściem - cofnęłam się, potrząsając głową jak wariatka w rodzaju tych, które można zobaczyć w mieście, jak gadają z powietrzem i karmią niewidzialne ptaki. Bolał mnie żołądek. Przed kinem była granitowa fontanna życzeń i sadzawka pełna drobniaków. Po drugiej stronie zobaczyłam meksykańską restaurację należącą do sieci, którą można spotkać tylko na Za- chodnim Wybrzeżu; weszłam tam, usiadłam przy wy- łożonym niebieskimi płytkami stoliku pod oknem i usłyszałam samą siebie, jak zamawiam sałatkę gua- camole i coś do picia, truskawkową margaritę. Mogłam poprosić o czyściochę, ale nie zrobiłam tego. Moje zamówienie pojawiło się natychmiast, ale na widok kremu z awokado nałożonego na sałatę zemdliło mnie i odepchnęłam danie; wypiłam tylko margaritę, która była zimna i słodka. Z głośników restauracji dobiegał rytm szybkiej salsy granej przez sześć czy siedem gitar. Czułam już w twarzy krew niosącą teąui- lę. Zamówiłam następną; moją ospałość po piwie ze- szłej nocy zastąpiła płynna lekkość; paliłam papierosa i sączyłam zimny truskawkowy żar. Obserwowałam ludzi przechodzących głównym pasażem centrum handlowego, ale naprawdę nie ich widziałam, tylko ich ruch w nieskończonym pochodzie do kupowania przedmiotów. Mój wzrok przyciągnął mężczyzna, szczupły blondyn, trzymający za rękę córeczkę, pod- czas gdy w nosiłkach na jego piersi spało niemowlę. Przeszli tuż po oknem, dziewczynka sunąc palcami po szkle, jej młody ojciec uśmiechnięty z powodu czegoś, co mała mówiła. Ale nie zajrzeli do wnętrza, a ja głęboko zaciągnęłam się papierosem i wypuściłam dym, zanim całą mnie wypełnił tym, co i tak wiedzia- łam - że Lester nie zostawi swojej rodziny, że zostanie z żoną, zostanie z rozpaczy, że mógłby obejść się bez któregoś ze swoich dzieci. Nagle stało się to dla mnie tak jasne, że, jak stwierdziłam, musiałam wiedzieć o tym od samego początku; Les nie należał do gatunku ludzi, którzy odwracają się plecami do cudzych oczekiwań tylko dlatego, że są nieszczęśliwi. Co dwa, trzy lata może miewać tygodniowe skoki w bok z ko- bietami takimi jak ja, bezdomnymi, które spotyka z racji swojej pracy, ale to było wszystko, na ile mógł sobie pozwolić w kwestii porzucenia rodziny. Wiedzia- łam o tym. On może jeszcze nie. Ale ja tak. Może wrócić tego wieczoru, ale jeśli to zrobi, będzie pełen rodzinnego bólu i zmieniony. Weźmie mnie na randkę, na pozostawiającą niezatarte wspomnienia kolację albo sam coś ugotuje, a potem będzie kochał się ze mną jak człowiek, który wciąga tlen przed udaniem się na długą podwodną wyprawę. Zapakuje do auta swoje rzeczy i rano zniknie tylko po to, żeby przekonać się w pracy, że czas spędzony ze mną będzie kosztował go drożej, niż przypuszczał. Podeszła kelnerka i spytała, czy sałatka jest w po- rządku, a ja powiedziałam nie, nie jest, jest zbyt zielona. Dziewczyna była młoda, niska i klockowata, z blond włosami do ramion, i sprawiała wrażenie, jakby zamierzała mi wyjaśnić, że w guacamole znajdują się owoce awokado, które są zielone, ale obcięłam ją i poprosiłam o kolejnego drinka, myśląc, kiedy odeszła z moją sałatką, że i ona jest zielona i nowa dla świata, który ją pożre. On pożera wszystkich. Pomyślałam, że się rozpłaczę, ale wzbraniałam się przed tym. Z trzecią margaritą kelnerka przyniosła mi rachunek, znak dla mnie, żeby nie kłopotać się zamawianiem następnej. Nie lubiłam dostawać takich wiadomości. Sączyłam drinka równie lodowatego i owocowego, jak dwa poprzednie; obracałam kieliszek i lizałam jego brzeg, aż zjadłam całą sól i przełknęłam ją, mówiąc sobie, że nie powinnam być w domku wędkarskim, kiedy on przyjedzie. Muzyka się urwała. Słyszałam szczękanie sztućców, otwieranie kuchennych drzwi. Twarz miałam miękką jak gliniana lalka. Chętnie bym wypiła kolejnego drinka, ale wiedziałam, że nie ma sensu próbować go zamówić; te restauracje w centrach handlowych utrzymują trzydrinkowe limity dla swoich klientów, bo uważa się, że pijani ludzie więcej kradną, nie dość kupują i odstraszają właściwych nabywców. Wiedza o tym nie zmyła tego, co czułam, gdy zostawiałam swojej dziecinnej kelnerce suty napiwek. Wyszłam na teren centrum i rozglądałam się za kolejną restauracją, mając wrażenie, że jestem obserwowana, a może nawet monitorowana. Market rozbrzmiewał głosami klienteli, dzwonkami kas, muzyką dobiegającą z różnych sklepów - jakby to był test na to, ile możesz znieść; nastoletnie dziewczyny, w grupkach po dwie, po trzy, rozmawiały i chichotały; włosy zaczesane wysoko, błyskające paz- nokcie. Minęłam kilka z nich przed sklepem muzycz- nym i jedna zerknęła na mnie, a potem odwróciła się do grupki przyjaciółek. Zatrzymałam się i stałam nieruchomo, twarz mnie paliła. Ludzie przechodzili obok, gdy ja obserwowałam te dziewczyny, czekając, żeby któraś z nich spojrzała na mnie jeszcze raz, spróbowała powiedzieć coś złoś- liwego lub zrobiła minę. Stanowiły swoje wierne ko- pie: miały dżinsy o trzy numery za duże, luźne lub obcisłe pastelowe T-shirty - albo ukrywające ich piersi, albo je uwypuklające - znoszone skórzane plecaki na jedno ramię, brzęczące na nadgarstkach luźne bransoletki i zbyt nachalny makijaż. Wszystkie żuły gumę i wszystkie mówiły jednocześnie, niepomne, że obserwuje je trzydziestosześcioletnia kobieta, pragną- ca, w każdym razie na jeden dzień - nie, tylko w tej chwili - być znowu jedną z nich; chociaż właściwie nigdy kimś takim nie byłam. Nie naprawdę. Nie dziew- czyną mającą przyjaciółki. Teraz, dwadzieścia lat póź- niej, mogłam być ich matką, ale nie byłam niczyją matką ani żoną. Nie byłam dla nikogo prawdziwą dziewczyną ani przyjaciółką; ledwo siostrą, a ilekroć pomyślałam o sobie jak o córce, moje ciało wydawało mi się zbyt małe i zbyt brudne, by w nim mieszkać. Na przeciwległym krańcu centrum handlowego we- szłam do eleganckiej pizzerii, siadłam na końcu sali i zamówiłam kieliszek białego wina, ponieważ oprócz piwa mieli tylko to. Minęła pora lunchu i tylko kilka stolików było zajętych. Sufit wisiał nisko, a ściany pokrywały fałszywe starocie: lustra oprawne w skórza- ne jarzma wołów, lampy naftowe z zielonego szkła, pożołkłe gazetowe zdjęcia siłaczy i drewniane rzeźby Indian. Było tutaj spokojnie, mroczno i chłodno, żadnej muzyki, tylko cichy odgłos czyszczenia stołu przez pomocnika kelnera. Paliłam papierosa, piłam wino i udawałam, że studiuję menu. Kiedy podszedł kelner, żeby odebrać ode mnie zamówienie, uśmiechnęłam się do niego ostrożnie, by nie zrobić tego zbyt sztywno, i przemówiłam bardzo wyraźnie, koncentrując się na tym, żeby nie bełkotać: - Nie widzę tu nic, co bym chciała. Jeszcze jedno chardonnay proszę. Bez słowa przyjął zamówienie i zabrał kartę. Mu- siałam siedzieć tam dłuższą chwilę, bo gdy wrócił z drugim kieliszkiem wina i koszyczkiem pokrojonego włoskiego chleba, a ja odłożyłam palonego papierosa, przy filtrze między palcami ujrzałam długi wałek popiołu. Wzięłam oszczędny, jak dama, łyk wina. Zaczęłam smarować masłem chleb, o którym wiedziałam, że nie powinnam go jeść. Czułam prze- nikanie się głowy i twarzy, jednej w drugą, ta druga parowała mi do czaszki i włosów, i dzisiaj równie dobrze mogło być wczoraj, kiedy byłam dziewczynką w wieku dziewięciu czy dziesięciu lat i w każdą sobotę ojciec zabierał mnie w swój objazd, podczas którego dostarczał pranie do restauracji, rzeźniczych jatek i domów opieki społecznej wzdłuż starej drogi numer 1, ja na fotelu pasażera jego brązowej furgonetki, on palący cygaro Garcia y Vega, radio nastawione na mecz baseballu lub muzykę z czasów, gdy ojciec był młody, chociaż dla mnie zawsze był stary; mały, spokojny człowieczek w grubych okularach, o wąskich wargach i zawsze zajętych rękach; moje także były zajęte, oboje maglowaliśmy czyste płótna na elektrycznym maglu, który stał w piwnicy, ja na stołku od strony podkładania materiału, tata siedząc na drugim końcu i odbierając, ponieważ składał materiał lepiej i szybciej ode mnie; uczył mnie, jak obsługiwać kolanem dźwignię, która podnosiła gorące wałki, dzięki czemu mogłam wsunąć pierwszy obrus, fartuch lub serwetkę, ale gdy to zrobiłam, nie chciał już, żebym znów używała dźwigni, nie chciał, by do- chodziło do spowolnienia pracy przy wkładaniu każdej sztuki; zamiast tego nauczył mnie, jak kciukami i palcami wskazującymi chwytać za rogi następną i przytrzymywać ją przy rogach poprzedniej, wolno wciąganej, tak że jeden materiał wwalcowywał się w drugi; pracowaliśmy Jak Henry Ford", a ja ciągle parzyłam sobie koniuszki palców, gdy podkładałam jedną sztukę płótna po drugiej, ale ojciec zdawał się tak zadowolony, siedząc na drugim końcu magla, milczący i może dumny, że ma tak użyteczną córkę, że nigdy nie powiedziałam mu o swoich palcach, bo wydawały się nie mieć związku ze mną; a w dodatku zawsze przestawały mnie boleć, kiedy później kupował mi w restauracji zimną colę, a ja wkładałam palce do lodu. Moje wino już się skończyło. Ciało i głowa pulsowa- ły; zapaliłam papierosa, potrzymałam płonącą zapałkę blisko twarzy, badawczo przyglądając się płomieniowi, zielononiebieskim siarczanym barwom u podstawy, gdy ogień sunął wzdłuż tekturowego trzonka. Pa- trzyłam, jak płomień dociera do moich palców, zderza się ze skórą, która się nie paliła, a ja mało co czułam, i upuściłam dymiącą zapałkę na stół, widząc siebie, jak rzucam inną w krzakach przy domu ojca, płomienie sięgają okien. Popiół do popiołu. Proch do prochu. Widziałam swój dom płonący od fundamentów; pło- mienie, które pożerały wszystko, co było w środku: perskie dywany i ekstrawaganckie meble, obrazy bro- datych jeźdźców na ścianie, zdjęcie pułkownika i sza- cha, nawet ich portret rodzinny; ogień tak gorący, że szybka poczerniałaby i trzasnęła, a piękna córka zwi- nęłaby się w cienki arkusik popiołu. Ale potem pomy- ślałam o pani Bahroony, małej płaczącej Arabce, i o jej miłości do Włochów, o tym, że mogła uczestniczyć w tym samym przyjęciu co Sophia Loren; nie chciałam skrzywdzić jej, tylko to, co posiadała. Znalazłabym sposób, żeby wyciągnąć ją z domu, zanim go spalę, jej syna także. Może jakiś podstęp. Pożar w ogródku od frontu. Na tę myśl zadrżał mi żołądek i poczułam w nim łaskotanie, gotowa byłam się roześmiać. Niedługo potem szłam przez cały ten ożywiony hałas w Sears, wzdłuż czystych, szerokich rzędów fabrycznie nowych elektrycznych narzędzi i przyborów wędkarskich, kosiarek do trawy i łóżek do opalania, filtrów powietrza i w końcu kanistrów. Zdawałam się obserwować je z dystansu, jakbym po prostu wpadła dokądś za cudzym sprawunkiem i zapomniała, co mam kupić. Były tam ich całe stosy, pięciogalono-wych, z blachy, pomalowanych w jaskrawe żółto-czer-wone pasy. W pewien sposób były piękne i pomyślałam, jak musi być miło mężom innych kobiet kupować je i przed sobotnim porankiem napełniać benzyną do własnych kosiarek. Pomyślałam o domu Lestera przy Eureka Fields, tym, którego nie znalazłam. Sam kosił trawę? Czy to była część jego rodzinnego życia? Obok kanistrów stały półki z rozpałkami do węgla drzewnego i torby z samym węglem. Powinnam kupić trochę do hibachi, który miałam w bagażniku. Ale wiedziałam, że po dzisiejszej nocy - jeśli dopiero wtedy - domek wędkarski będzie tylko wspomnieniem, a wtedy co zrobię? Spędzę całe mie- siące, parkując samochód na terenach piknikowych, przygotowując sobie kolację na barbecue i rozglądając się za bezpiecznym miejscem na nocleg, aż Connie rozwiąże spór z hrabstwem? Miesiące? Podniosłam kanister. Był lekki, tylko przypomnienie tego, jaki może być ciężki. Dzieciak za kontuarem zapytał, czy potrzebny mi lejek. - Nie - powiedziałam, nie przejmując się już, czy słychać, że jestem nawalona. - Tylko paczka zapałek. I uśmiechnął się, ten dziewiętnastolatek o chudej szyi, jakby z pierwszej ręki wiedział, jakiego rodzaju problemy wymagają podobnych rozwiązań, a gdy wy- niosłam na parking swój nowy kanister, zobaczyłam, że pogoda się zmieniła, że z plaży napływa jedna z tych mgieł Zachodniego Wybrzeża; niebo stało się szare, powietrze chłodniejsze i pachniało jak mokry metal, chociaż samochody były suche, a bagażnik mojego bonneville'a nadal gorący od słońca. Czułam to dłonią, gdy się podparłam, żeby go otworzyć, kanister u moich stóp jak wierny pies, a moja twarz obca, z przyklejonym uśmiechem, który wypłynął z mojego wnętrza. Usiłując włożyć kluczyk, przeżyłam trudne chwile. Samochody przyjeżdżały i odjeżdżały jak par- king długi i szeroki. Słyszałam piszczące na asfalcie kółka wózków na zakupy, płaczące gdzieś dalej dziec- ko. Zamek bagażnika szczęknął, schyliłam się po ka- nister, a w moim bagażniku obok hibachi leżał zwinięty skórzany pas Lestera, delikatna kratka nacięć na rękojeści broni, zniszczona czerń kabury, i to było tak, jakbym znowu miała jedenaście lat, weszła do pokoju brata po ołówek czy pióro, wysunęła szuflady i znalaz- ła kolorowe pisma z kobietami obciągającymi męż- czyznom; kiedy wszystkie te prądy otwierają się w to- bie i czujesz je jak zło i okazję jednocześnie, kuszenie i zbawienie, przyczynę i lekarstwo; dotknąć ich, pod- nieść, zabrać ze sobą. I tak zrobiłam. Jednym płynnym ruchem włożyłam do bagażnika kanister, a wyjęłam zwinięty skórzany wąż. Otwierając kluczykiem drzwi kierowcy, trzymałam go pod pachą, po czym na siedzeniu obok położyłam to, co Lester zostawił, zanim weszliśmy do baru dla kierowców na nasz ostatni taniec - swoją szeryfowatość, swój miecz - jak prezent, który miał wolę mi dać, fragment siebie samego do noszenia i pamiętania go dzięki temu. Pomyślałam o tym, jak kochaliśmy się na brzegu Purismy, o tym, jak wyszedł ze mnie i skończył na moim brzuchu, zachowując rezerwę w swoich działa- niach. Pomyślałam o tym, że męska wyschnięta sperma śmierdzi jak zdechła krewetka, że nigdy wcześniej nie strzelałam z pistoletu, tylko raz trzymałam jeden, mały, który mój pierwszy mąż miał przez jakiś miesiąc, kiedy biały wąż wiercił się w nas, a on zmusił mnie, żebym potrzymała broń, naładowaną, i pod jarzeniowym świa- tłem łazienki wycelowała we własne odbicie w lustrze. Pojechałam na północ Camino Real, Królewską Autostradą. Wyciągnęłam rękę, oparłam ją na pistolecie i poczułam jego stalową obojętność. Trzymałam na nim palce, gdy jechałam dwie mile do San Bruno, mijając brzydkie osiedla domków po obu stronach drogi szybkiego ruchu; rozgrzane szczyty dróżek ucięte przez przypadkowy gaik eukaliptusów, które w szarym świetle morskiej mgły wyglądały oleiście. Włożyłam kasetę Toma Petty'ego i niemal przez całą drogę słuchałam go podkręconego na fuli, skręciłam do minicentrum handlowego, położyłam kaburę i broń na podłodze, zamknęłam bonneville'a na klucz i poszłam do sklepu monopolowego, który mieścił się obok salo- nu fryzjerskiego. Kupiłam trzy bączki bacardi, dwie dietetyczne cole i paczkę miętowej gumy. Wróciwszy do samochodu, nie pamiętałam, kto mi to wszystko sprzedał - mężczyzna? kobieta? Zaparkowałam w po- bliżu manzanitowych zarośli na przeciwległym końcu parkingu, połowę gazowanego napoju wylałam za okno, dopełniłam naczynie dwoma bączkami i teraz pociąga- łam czysty żar Caribbean, paląc, słuchając z odtwarza- cza Toma Petty'ego - ale cicho, bo nie chciałam zwracać na siebie uwagi - i czując się jak gliniarz, który przez okno zaparkowanego radiowozu obserwuje samochody oraz wchodzących do sklepów i wychodzących z nich ludzi. Czekałam, żeby coś się stało. Za krzakami po prawej stronie stała samoobsługowa stacja benzynowa. Uruchomiłam silnik, pociągnęłam zdrowy łyk mojego dietetycznego rumu, ale bąbelków było zbyt dużo, więc rozkasłałam się i zaczęłam się dławić; musiałam wychylić się przez okno, ale nie zwymiotowałam. Wypaliłam dwa papierosy, zanim za- uważyłam, że kaseta się skończyła. Odwróciłam taśmę, podkręciłam głośność i podjechałam do jednej z wysepek z dystrybutorami na stacji benzynowej. Wyjęłam kanister z bagażnika i przycisnęłam guzik pompy, obiecując, że zapłacę wewnątrz, po czym za- częłam napełniać bańkę, a mój odtwarzacz hałasował spoza opuszczonych szyb - głośniej, niż myślałam. Pistolet Lestera nadal leżał na podłodze, gdzie nikt nie mógł go zobaczyć, zresztą wokół nikogo nie było, tylko czytająca coś kobieta w kasie, okulary ściskały jej czubek nosa, podbródek miała tłusty, a Tom Petty śpiewał: „Break down, it's all right", głos bardzo wysoki i tak poza krawędzią, jak wszystko co czułam, co - wiedziałam - racjonalista nazwałby Głosem Wroga, ale dla mnie jego brzmienie było jak dobra kompania, jak ciepła pijacka dłoń na moich plecach, zachęta do tego, co musiałam zrobić, nawet do nieuchronności tego czynu. Ale kobieta cały czas patrzyła sponad swojej lektury, obserwując mnie z głową lekko odchyloną do tyłu, żeby lepiej widzieć przez okulary, więc czekałam, aż ściągnie wargi tak jak moja matka, już stwierdzając, kim jestem i na co byłam gotowa, zanim jeszcze ja sama to wiedziałam. Pompa szczęknęła, wyłączając się, pienista benzyna wypłynęła z kanistra na moje stopy, wydzielając opary tak silne, że wreszcie poczułam jakiś zapach i smak. Pochyliłam się do wnętrza samochodu, śpiew Petty'ego jak plama dźwięku, z torebki wyjęłam kilka banknotów, ale nie wiedziałam, czy to dosyć, więc nie przestawałam liczyć, muzyka była tak głośna, że niedopałki papierosów drżały w popielniczce, a wszystko, co czułam, to była benzyna; nie chciałam zostawić broni Lestera wystawionej w aucie na pokaz, więc rozpięłam kaburę i wysunęłam pistolet, czarny, z czworokątną lufą, lżejszy, niż się spodziewałam. Wepchnęłam go do torebki, której prawie nigdy nie nosiłam, przewiesiłam pasek przez ramię i pod zada- szeniem podeszłam do kobiety w budce. Widziałam swoje odbicie w szybie okienka, wargi rozchylone, jakbym spała, twarz nieruchoma niczym u zakonnicy przed modlitwą. Okulary kasjerki tkwiły w połowie długości jej nosa, ściskając go, a ona trzymała palce na krótkim mikrofonie przed sobą, mówiąc coś, co dla mnie brzmiało jak nieznośne zakłócenia; nic takiego, co zdołałabym usłyszeć ponad grzmiącym z bonnevil- le'a odtwarzaczem kasetowym, ponad głosem Pet- ty'ego, błagającego „Break down, it's all right, it's all right"; szufladka kasy wysuwa się ku mnie, a ja upu- szczam pieniądze, lewa dłoń nadal w torebce, na twar- dej szachownicy kolby broni Lestera. Kobieta rozwija i liczy banknoty, trzy dolary. Potrząsa głową, szufladka wysuwa się, pusta, a ona siedzi tam, patrząc na mnie i czekając, z głową lekko odchyloną, twarzą skrzywioną, oczami zwężonymi, jakby ani chwili dłużej nie mogła znieść mojego widoku lub hałasu dobiegającego z mojego auta. Ponownie potrząsnęła głową. Przyłożyła usta do mikrofonu, ale wtedy cofnęłam się, poczułam, że wyciągam pistolet, ujrzałam, że celuję w nią przez szybę, jej ręce poderwały się w górę, gdy zassała wargi, jakby wstrzymując oddech; ściśnięte nozdrza usiłowały się rozdąć, oczy za okularami wypełniły się łzami. Przyglądałam się jej, zaskoczona tym - jak sądzę - jaki obrót wzięły sprawy między nami. Chciałam jej powiedzieć, że wszystko w porządku, w porządku. Wargi jej drżały, a palce złożyły się na kształt kościelnej wieży. Opuściłam ramię, ale tamta nie patrzyła na mnie, tylko na broń, więc wepchnęłam ją do torebki i poszłam do samochodu, półciężarowy pikap podjeżdżał do przeciwległej zatoczki, a ja usiad- łam za kierownicą, ściszyłam muzykę i wolno wyje- chałam z powrotem na ulicę, z ciałem tak wiotkim i lekkim, jak nadpływająca i poruszająca się wokół nas mgła; klapa bagażnika otwarta, kanister z benzyną nadal przy pompach. ' Klęczę na gazetach, nakładając klej na połamane nogi stolika matki Nadereh. To było bardzo męczące popołudnie; muszę jeszcze zdrzemnąć się albo napić herbaty, a w głowie między oczami i uszami trwa ból, ostre rwanie w karku. Kiedy gendeh Kathy Nicolo odjechała, płacząc, a moja żona i ja znaleźliśmy się z powrotem w bungalowie, Nadi wepchnęła mi do ręki notatkę napisaną przez tę kobietę, która jest gotowa okraść nas z naszej przyszłości. Nadereh stała na dywanie, a oczy lśniły jej ze złości i nieufności do mnie. Widzę, że dłużej nie ma co ukrywać przed nią prawdy. - Tak - powiedziałem w farsi, kładąc list kobiety na kontuarze. - To jest nasze położenie. I co z tego? Nadereh milczała przez chwilę ze wzrokiem wbitym we mnie, ale twarz miała niezmienioną, głowę po- chyloną na bok, jakby bardzo starała się usłyszeć, co powiedziałem. Potem przeklęła mnie w farsi, nazywa- jąc złodziejem, psem, człowiekiem bez ojca. Stała się brzydka, zesht, oczy jej zmalały, skórę między nimi miała głęboko zmarszczoną. Ale moja furia wyczerpała się na zmuszeniu tej Nicolo do opuszczenia naszego domu, i czułem się bardzo zmęczony, pozbawiony jakichkolwiek uczuć. Dość tych wrażeń. Odsunąłem na bok połamany stolik i siadłem na sofie, ciężkie i bezwładne ręce trzymałem na kolanach i czułem się bardzo odległy, gdy tak czekałem, żeby Nadereh skończyła znieważać mnie i mój rozum, moje zdolności i brak szczerości w stosunku do niej. Po- zwalałem, żeby wszystko to omijało mnie niczym tre- ningowe odrzutowce bez amunicji, ponieważ widzia- łem, że była bliska łez ze strachu, który władał nią od upadku naszego społeczeństwa. I rzeczywiście, nie- bawem zaczęła płakać, ujawniając przede mną swoje nieświadome przekonanie, że teraz zostaniemy de- portowani z tego kraju za skradzenie domu młodej kobiecie. - Powiedziała tak, Nadi? - spytałem o to moją żonę równie spokojnie, jak ktoś spytałby dziecko, które właśnie upadło i uderzyło brodą o kamień. Ale nie odpowiedziała mi. Nadal przeklinała mnie nawet za to, że byłem genob sarhang, wysokim ofice- rem na prominentnym stanowisku, które umieściło wszystkie nasze nazwiska na liście śmierci, w związku z czym nigdy nie wrócimy do domu. Słyszałem od niej wszystkie te rzeczy już wcześniej, od samej ucieczki do Bahrajnu i Europy, a teraz do Kalifornii, i, oczywiś- cie, powinienem wiedzieć od dnia, w którym moja żona zatelefonowała do swojej siostry w Teheranie, że zawsze może mi okazywać swój brak szacunku. Ale możliwe, że pierwszy raz, gdy siedziałem na sofie ciężko jak piasek, podczas gdy ona ciągle robiła swoją histerię jak pijana Cyganka, poczułem, że więcej nie chcę mieć z tą kobietą nic wspólnego. Nie mogłem jej znieść ani chwili dłużej. I zastanowiłem się nad prze- życiem reszty mych dni i nocy bez niej. Wynająłbym mały pokój na spokojnej ulicy w spokojnym mieście i żyłbym jak święty mąż, mając tylko materac, prosty samowar i kilka niezbędnych części garderoby. Wstawałbym rano i modlił się na wschód. Pościłbym nie tylko w ramadan, ale także co tydzień. Uwolniłbym się od wszelkich więzów. Stałbym się lekki jak pył. Ale nie dałem rady dłużej słuchać Nadereh; zaczęła nazywać mnie tagohtee, egoistą, a tego nie mogłem znieść. Wstałem i spytałem, jak jej się zdaje, dla kogo tak ciężko pracowałem. - Dla siebie? Nie robię nic dla siebie, heechee, nic. Przez długi czas kłóciliśmy się jak taksówkarze, jeden nie ustępujący drugiemu, moja żona upierała się, że młoda kobieta była bardzo miła. - Bardzo miła? Ona wysłała uzbrojonego mężczyz nę, żeby nam groził, Nadereh. Sang nan doz, nie rzucaj tych głupich kamieni. Znowu i znowu usiłowałem wytłumaczyć jej, że nic o tym wszystkim nie wiedziałem podczas aukcji, a te- raz to jest problem kogoś innego, nie nasz. - Bóg dał nam ten bungalow, Nadi. Nie będziemy mieli innej okazji, żeby zdobyć takie pieniądze. Usiłowałem wytłumaczyć, że ta młoda kobieta Nico- lo ma nawet większą okazję do wzbogacenia się, po- nieważ przeciwko niej działało całe hrabstwo. Ale tego Nadi nie słuchała. Zawsze była przesądna, szczególnie w postępowaniu z ludźmi, którym powodziło się gorzej od nas; w Teheranie, na bazarach i w sklepach, nosiła dodatkowe pieniądze, garście tomanów, by rozdawać wszystkim żebrakom, którzy o to poprosili, kulawym r i ślepym, tym z poparzonymi twarzami i pozbawionym ramion lub rąk, ofiarom SAVAK-u. A jeśli w tłumie nie było żebraków, nie przestawała zakupów, póki jakiegoś nie znalazła, żeby dać mu pieniądze. I jest teraz dla mnie jasne, że Kathy Nicolo stała się dla Nadi żebraczką, którą musimy zaspokoić albo będzie- my przeklęci. A potem moja żona przeklęła mnie i ponownie zaba- rykadowała się w swoim pokoju. Jechałam na zachód do Corony. Na szerokim suchym zjeździe z autostrady, który prowadził do osiedla dom- ków, zatrzymałam się, zatrzasnęłam bagażnik i poje- chałam dalej, myśląc, że tylko tyle miałam czasu, zanim nadjedzie policja, szukając mojego bonneville'a z uzbrojoną kobietą w środku. W nogach i piersi miałam stado pijanych ptaków i sączyłam swój diete- tyczny rum, paliłam i jechałam, posłuszna wszystkim ulicznym sygnalizatorom na Hillside Boulevard, z opuszczoną szybą po swojej stronie i wdychając zapach Pacyfiku; powietrze było zimne i wilgotne, niebo szare, Tom Petty w moim radiu ściszony tak bardzo, że brzmiał jak cichy głos w mojej głowie, która z tyłu wydawała mi się otwarta na oścież, ptaki wlatywały i wylatywały. W centrum Corony mgła była tak gęsta, że nie widziałam wody ani nawet piasku na plaży. Parterowe sklepy i magazyny wysuwały się z szarości, a po minięciu drogerii zobaczyłam zaparkowany za rogiem radiowóz policji z Corony; w środku siedział młody gliniarz, czytając coś, a ja czułam się tak drobna i lekka, że pomyślałam, że ptaki poniosą mnie daleko stąd. Broń Lestera leżała na siedzeniu obok mnie; patrzyłam prosto przed siebie i przejechałam obok policjanta, trzymając głowę nieruchomo; sprawdziłam we wstecznym lusterku, ale nikt za mną nie jechał, i przejechałam przez mrugające żółte światła w górę Bisgrove Street. Nie byłam pewna, co robiłam i czego się spodziewałam czy choćby jak będzie wyglądało kilka ostatnich minut tego dnia, ale gdy osiągnęłam szczyt wzgórza, ujrzałam na swoim podjeździe białego buicka pułkownika, porządnie przystrzyżony trawnik, platformę na dachu, przyciągającą uwagę nowymi ogrodowymi meblami i wielkim białym otwartym pa- rasolem pod szarym niebem. Dokąd mogłam pójść, jak nie do domu? Wjechałam na podjazd, stanęłam za autem pułkow- nika, wyłączyłam silnik i radio i po prostu siedziałam za kierownicą. Broda opadła mi na piersi, na twarzy miałam włosy, w żyłach płonęły alkoholiczne opary. Teąuila, wino i rum wykarmiły we mnie rzekę lawy, toczyła się po mnie olbrzymia stopiona matka, popiół do popiołu, proch do prochu, a mały biały domek przede mną wcale nie wyglądał jak mój dom; był taki biały, czworokątny i porządny, krzaki pod oknami gęste i zielone, i porządnie przystrzyżone. Pomyślałam o Lesterze, o jego obwisłych wąsach i smutnych brązowych oczach. Znowu chciałam go całować i obej- mować, ale zdawało się, że chcę także zobaczyć ojca, tylko że tata nie żył, a jego mały emerycki domek był stracony, i szloch podchodził mi do ust i chciał się z nich wyrwać, i było mi przykro, że tak przestraszyłam tamtą kobietę. Czułam obok siebie obecność czarnego pistoletu, śpiącego węża, który obudził się i zmienił w judzący mnie milczący gadżet; wyciągnęłam rękę, podniosłam go i powąchałam mały czarny otwór, ale czułam tylko benzynę ze swoich palców. Potem pistolet wylądował na moim podołku. Widzia- łam go przez zasłaniające mi twarz włosy. Czekałam, ale nikt nie wyszedł z domu. Poczekałam jeszcze trochę, przypuszczam, że nawet na chwilę zamk- nęłam oczy, ale to był błąd, nocny statek kołyszący się na przybrzeżnych falach. Kiedy znów podniosłam po- wieki, za sobą, w lasku po drugiej stronie ulicy słysza- łam ptaki, ich łagodną konwersację. Potem, jakby to był pomysł, który chciałam tylko wypróbować, żeby zobaczyć, jak się sprawdza, przycis- nęłam wylot lufy do mostka; oczy zamknięte, statek zaczął się rozpadać, mój kciuk na spuście, wszystko sprowadzone do ciemnego punktu w mojej głowie. Uwinąłem taśmą jedną nogę i zacząłem owijać drugą, klej spada kroplami na gazetę. Palce mi się lepią, a ból w karku wznosi się teraz przez potylicę. Wiem, że powinienem położyć się i odpocząć, ale najpierw mu- szę skończyć zabezpieczać nogę stolika, bo inaczej sklei się krzywo. Z zamkniętego pokoju Nadi ponow- nie słychać muzykę Googoosha, tę przesłodzoną mu- zykę romantyków niepomnych żadnej historii poza ich własną. Ale w tej chwili uważam ją za wygodniejszą od ciszy, lepszą od moich niekończących się ma- szerujących myśli, tych zmęczonych poleceń ode mnie samego, żebym kontynuował strategię, o której wiem, że jest najlepsza dla rodziny. Myślę o mojej Sorai, tak zeebah, takiej pięknej, o tym, że jej nazwisko nie brzmi już Behrani, tylko Farahsat. W sercu czuję ukłucie na wspomnienie jej wstydu za nas, za mnie, za kolację, którą wydaliśmy dla niej, jej cichego męża i jego rodziny. Mam ból głowy. Zdaje się, jakby mi ją ściskano między dwoma kamieniami. Kolana i plecy mam sztywne i zmęczone. Czuję się taki biedny, taki stary. Ale moja własna krew nie może mnie źle rozumieć; muszę zatelefonować do Sorai i umówić się z nią na spotkanie, na wspólny lunch lub obiad, tylko ojciec i córka. Może przespacerujemy się po Fisherman's Wharf wraz z ludź- mi zwiedzającymi miasto, jej szczupłe ramię zagięte wokół mojego, gdy mówię jej, mówię jej co? Co ja mówię swojej córce? Nie patrz na mnie z góry, proszę, bo nie mam już silnej pozycji w naszym społeczeń- stwie? Nie mnie należy winić, że nasze społeczeństwo już nie istnieje? To nie jest moja wina, że teraz miesz- kamy w Ameryce, gdzie liczą się tylko pieniądze? Proszę, córko, uczyń wysiłek i zapomnij, jak niegdyś żyliśmy, zostaw to za sobą i nie zawstydzaj nas mówie- niem o tym, jakbyśmy teraz, bez wspominania daw- nych czasów byli w ogóle niczym? Jesteśmy twoją matką i ojcem. Nie zapominaj o tym. Myję ręce w kuchennym zlewie Nadi, pryskam zim- ną wodą na twarz i wiem, że jestem kłamcą, bo te słowa w mojej głowie są puste jak drewniana noga kulawego: sam w nie nie wierzę; ten mały bungalow jest mniejszy od przybudówki, w której Bahman par- kował w stolicy nasz automobil. Być może Soraya miała rację, bagatelizując to nerwowym wspomina- niem, kim naprawdę byliśmy, kim był jej ojciec. Ale teraz muszę odpocząć; jeszcze nie jestem pokonany. Może trzeba będzie obniżyć cenę, żeby szybciej zna- leźć kupca. Jeśli na sprzedaży tylko podwoję swoją inwestycję, to nadal będzie to sto tysięcy dolarów w naszych kieszeniach. W tym kraju ten rodzaj nasienia z pewnością może urodzić drzewo. Dzień na zewnątrz jest szary; wśród ciemnych drzew zagajnika po drugiej stronie drogi wisi mgła. Frontowy zamek jest zaryglowany i nie mam pewności, czy Esmail ma przy sobie klucz - nigdy nie nosi nic w kieszeniach - ale nie mogę zostawić dla niego otwartych drzwi; po prostu obudzę się na jego pukanie. Długi żelazny drąg zostawiam w rogu obok framugi i już zawracam do swego gabinetu, kiedy zauważam coś, w co moje oczy nie mogą uwierzyć: za moim buickiem regalem stoi czerwony automobil żebraczki Kathy Nicolo. Nie słyszałem, jak przyjechała. Musiała to zrobić, gdy myłem się nad kuchennym zlewem. Siedzi w samochodzie; oczy zamknięte, głowa oparta na zagłówku fotela, broda zadarta do góry, szyja biała i długa. Czarne włosy ma w nieładzie, a ich część leży na policzku, i czuję się dziwnie, bo nie słyszałem jej przyjazdu, i jeszcze dlatego, że teraz wygląda bardzo podobnie do mojej dawno zmarłej kuzynki Jaśmin, i przez chwilę nie wiem, gdzie jestem ani jaki jest dzień, i jak to się stało, że znalazłem się tutaj. Czy ona śpi? Czy jest aż tak pozbawiona rozumu? Ale wychodząc na zewnątrz, na zimne szare po- wietrze, niewiele czuję; tylko zmęczenie, zmieszanie i głębokie przeświadczenie w sercu, że może to, co widzę przed sobą, jest snem. Kobieta Kathy Nicolo nie poruszyła się, jej głowa nadal spoczywa na oparciu siedzenia, oczy ma zamknięte, ale gdy przysuwam się bliżej, zaczyna płakać w milczeniu, kręcąc głową z boku na bok, a usta ma otwarte do wtóru słów, które z nich nie wychodzą. Potem krzywi się, zamknięte powieki się zaciskają, a ramiona zwisają do przodu. Ciało wiotczeje, ramiona się cofają i nadal płacze, potrząsając głową i poruszając ustami, jakby kogoś jeszcze niewidocznego usiłowała przekonać do zrobienia czegoś bardzo pilnego. Płacząca wydawała mi się młodsza, z niewiele większymi latami od mojej Sorai, i przysuwając się bliżej czułem tkliwość, chwilowy żal z powodu tego, że wcześniej po- traktowałem ją tak szorstko, że wepchnąłem ją do samochodu, jakby była mężczyzną. Jednak muszę zdecydowanie powiedzieć jej, że musi stąd odjechać. Jeszcze raz się krzywi, a ja odnoszę wrażenie, że mój sen trwa, kiedy widzę, że obie jej dłonie spoczywają na wielkim automatycznym pistolecie przyciśniętym lufą do serca, a jeden z kciuków ma oparty na spuście, ewidentnie zablokowanym przez mechanizm bezpiecznika. Potem zdaję się tylko świadkiem swojej własnej dłoni, która przez otwarte okienko sięga do wnętrza auta i wykręca broń z uchwytu kobiety. Otwiera przekrwione oczy i mruga, jakby wychodząc z głębokiego snu, ale potem patrzy na mnie i na pistolet, krzyczy głośno, włosy spadają jej na oczy i usta. Naciskam przycisk zwalniający, wysuwam z kolby w pełni naładowany magazynek, a potem odciągam zamek w poszukiwaniu kuli w komorze nabojowej. Jest pusta. Ręce mi drżą, gdy wkładam magazynek do kieszeni spodni, wciskam pistolet za pasek i otwieram drzwiczki, żeby pomóc Kathy Nicolo wysiąść z jej automobilu. Wnętrze czuć benzyną, a ją samą alkoholem i dymem papierosowym. Odpycha moje ręce i krzyczy jeszcze głośniej, ale nie ma wiele sił, więc odciągam ją od samochodu i prowadzę do drzwi domu, bo jest pijana, most, i już w środku, stojąc niepewnie w salonie i mając moje ramię na swoim łokciu, zaczyna mówić przez łzy, z włosami spadającymi jej na twarz. Mówi, że już nie obchodzi jej ten dom, że nie dba już o nic. Mówi głośno, tak jak robią to bardzo pijani, i chcę, żeby Nadereh wyszła z muzyki za zamkniętymi drzwiami i była tego świadkiem, zobaczyła tę bardzo miłą upojoną dziewczynę, która próbowała zastrzelić się przed naszym progiem. Miękną mi nogi i potrzebuję pomocy Nadi, ale boję się zostawić tę Kathy Nicolo samą choćby na chwilę. Płacze teraz ciszej, kołysząc się na stopach jak marionetka. Wolno prowadzę ją do pokoju syna, sadzam ją na łóżku i kładę, pochylając się, żeby podnieść także na materac jej gołe nogi. Odwraca do mnie twarz mokrą od łez i mówi: - Ja tylko... nie możemy po prostu... Płacze. Ale wkrótce broda jej opada i zdaje się mocno zagłębiać w poduszkę mego syna. - Nicky? - Nakhreh - odpowiadam w farsi; potem po angiel- sku: - Musisz teraz spać. Musisz odpocząć. Stawiam przed łóżkiem krzesło Esmaila i siadam na nim. Pistolet uciska mnie niewygodnie, więc wyciągam go i trzymam w rękach. Czuję zapach smaru na jego powierzchni i myślę o Teheranie. Gdzie młoda kobieta zdobywa broń taką jak ta? Wydaje się, że dziewczyna śpi i przez chwilę zastanawiam się, czy zdjąć jej reebo- ki, ale nie robię tego. Obserwuję śpiącą młodą kobietę, patrzę na jej lekko otwarte usta. Piersi pod jaskrawym T-shirtem z Fisherman's Wharf ledwie wznoszą się i opadają, a ja patrząc na pistolet w swoich rękach, widzę padającą na ziemię Jaśmin, jej długie nieokiełz- nane włosy, rękę przyciśniętą między piersiami, białą koszulę nocną czerwieniejącą niczym kwiat szafranu. Kobieta Kathy Nicolo spała przez całe popołudnie i do wczesnego wieczora. Z początku chciałem powie- dzieć Nadi bezpośrednio, ale drzwi żony nadal były dla mnie zamknięte, a Googoosh wyśpiewywał ją od jej bólów głowy i dalej w melancholijny sen. I żadne natychmiastowe dobro nie wyniknęłoby z jej wiedzy o naszej obecnej sytuacji. Panika słabego nigdy nie pomaga silnemu. Nalałem sobie herbatę z samowara w kuchni, siadłem z nienaładowanym pistoletem przy barowym blacie i jeszcze raz zacząłem rozważać alter- natywne kierunki akcji. Mogłem, oczywiście, zadzwonić na policję i wnieść przeciwko Kathy Nicolo kryminalne oskarżenie o wkroczenie z niebezpieczną bronią na teren nie- ruchomości mojej rodziny. Ale gdy otwarłem książkę telefoniczną na stronie wymieniającej numer policji w Coronie, stwierdziłem, że nie jestem w stanie prze- prowadzić niezbędnej rozmowy, bo było dla mnie jasne, że ta kobieta zamierzała skrzywdzić tylko siebie, i w głowie ciągle widziałem jej zapłakaną twarz, gdy usiłowała - z wielką nieznajomością broni krótkiej - wstrzelić w swoją pierś wielki pocisk. Włożyłem do ust kolejną kostkę cukru, upiłem łyk gorącej perskiej herbaty i przez chwilę słuchałem dochodzącej z pokoju Nadi stłumionej kasetowej muzyki. Tak, ta muzyka była chorobliwie romantyczna, ale przywiodła mi na myśl mój chłopięcy dom w Rasht, zapasy w słońcu na zakurzonej drodze z grubym kuzynem Kamfarem, jego siostrę Jaśmin obserwującą nas zza kamiennego muru przed domem mojego ojca; widać tylko górną połowę jej małej głowy, wielkie śmiejące się oczy. Pomyślałem o bratanku Pourata, Bijanie, który bezkarnie mówił o odcinaniu dzieciom kończyn, gdy piłem obok niego wódkę, przekonując siebie samego, że odmowa zanurzenia z nim ręki w mastvakhiar jest moralnie wystarczającym zachowaniem dla człowieka o mojej pozycji. Ale podczas tamtych wieczorów pijałem za trzech mężczyzn i przez następne dni wykonywałem swoje dzienne obowiązki ze smutkiem, traktując młodszych oficerów z pokorą i wydając rozkazy, których jedynym celem było pokazanie podwładnym, kto tutaj rządzi. Trzy razy przeszedłem cicho korytarzem, by przyj- rzeć się uważnie tej Kathy Nicolo. Za każdym razem widziałem, że nie zmienia swojej pozycji; spała nieru- chomo jak małe dziecko, z twarzą zwróconą w moją stronę, oczami zamkniętymi, częścią włosów na lekko rozchylonych ustach. Teraz pokój mojego syna pach- niał nią, starym alkoholem z jej ust, i na moment ogarnęło mnie obrzydzenie. Ale potem, tak jak wydo- stająca się z głębokiej wody bańka powietrza rozprasza się po osiągnięciu powierzchni, nie czułem już obrzydzenia do tej Kathy Nicolo, tylko współczucie; współczucie i nowo odnalezione pragnienie w sercu, by ją dobrze traktować. W moim kraju panuje przeko- nanie, że jeśli ptak wleci do twojego domu, to jest to anioł, który przybył, żeby cię prowadzić, i musisz patrzeć na jego obecność jak na błogosławieństwo boże. Raz, gdy spędzaliśmy lato w bungalowie nad Morzem Kaspijskim, a Soraya była jeszcze małą dziewczynką, znalazła u podnóża cyprysa młodego ptaka z połamanymi skrzydłami i przyniosła go nam. Nadereh zrobiła na jego skrzydło drewnianą łubkę, i obie pielęgnowały ptaka wodą z cukrem i okruszkami chleba, a pod koniec lata wyjęły go z klatki i wyniosły na nasz wychodzący na morze ganek. Soraya otwarła dłoń i ptak poszybował w górę, i odleciał do lasu. Przez dwa dni nasza córka płakała, chociaż w końcu powiedziała nam, jak bardzo jest szczęśliwa, że połamany anioł przyszedł pobłogosławić nasz dom. Wracam do kuchni i piję więcej herbaty. W bungalo- wie zrobiło się ciszej. Żadnego Googoosha, tylko milcze- nie dwóch śpiących kobiet. Szara mgła na zewnątrz nie podniosła się, więc włączam górne światło w kuchni. Lśni teraz na srebrnym samowarze na przeciwległym blacie, na czystych i suchych talerzach w stojaku na naczynia. Czuję się dziwnie zadowolony i przywołuję na myśl tamto popołudnie spędzone z Irakijczykiem w je- go sklepie w pobliżu remizy Wydziału Autostrad, kiedy w pobliżu okna graliśmy w tryktraka, a nasze milczenie było jak obustronne przyzwolenie na to, żeby krew przelana pomiędzy naszymi krajami odpłynęła pod mostem daleko od nas. Potem przez całe dnie, pracując z Wietnamczykiem Tranem i Panamczykami jako zbie- racz śmieci na autostradzie, czułem w sobie lekkość i dobroć, i nawet Mendez z długą blizną na ramieniu i wonią starego wina w pocie, nawet on nie mógł wywołać we mnie nienawiści, kiedy w swojej ojczystej mowie nazywał mnie staruchem i gdy upuścił na ziemię pusty kubek po wodzie, żeby Tran go podniósł. I to uczucie znowu jest we mnie. Kto może powie- dzieć, ile jeszcze minie pijanych chwil rozpaczy, zanim ta kobieta Kathy Nicolo znajdzie bezpiecznik, a potem bardzo spokojnie strzeli sobie w serce? Tak, duma jest próżnością słabego, ale naprawdę czuję radość, że uratowałem jej życie. I owszem, kobieta jest odurzona, ale jednak czuję się ośmielony jej słowami, żeby więcej nie przejmować się kwestią domu. Może kiedy już obudzi się ze swojego snu i zje dobry posiłek przygotowany przez Nadi, Kathy Nicolo zechce prze- lać to na papier; będzie wystarczająco zdolna ocenić, kto stał się jej prawdziwym wrogiem, i zacznie działać stosownie do tego. 01 n Ale teraz muszę obudzić Nadi, żeby przygotowała wieczorny posiłek. Muszę wejść do jej mroczniejącego pokoju pachnącego kremem do twarzy i bawełnianą pościelą, i muszę usiąść i powiedzieć jej o smutnym pijanym ptaku, którego znalazłem przed drzwiami, o żebraczym aniele śpiącym w pokoju naszego syna. Część druga ' J. eraz było już ciemno, a Lester od dwóch godzin siedział na ganku domku wędkarskiego. Gęsta mgła między drzewami sprawiała, że czarny las wokół chaty wyglądał jak zanurzony w mlecznej wodzie. Lester nadal czuł zapach klonu, który ściął, porąbał i złożył w stos; dwukrotnie słyszał odgłos samochodu jadącego asfaltem wzdłuż Purismy i spodziewał się, że zaraz silnik przejdzie na niższy bieg, a światła reflektorów zapalą się za drzewami - ale nie pojawiły się, więc czekał. Był głodny i spragniony, ale siedział na trzcinowym fotelu w pobliżu siatkowych drzwi i nie ruszał się. Cały czas widział twarz Bethany, jak wyglądała tego popołudnia, stojąc w szkolnej sukience przy kuchen- nym stole. Dopiero co przyszła do domu i już czekała, by usłyszeć od niego, co się z nimi dzieje, z ich rodziną; stała tam, dzielnie czekając na słowa z jego ust. Ale potem zadzwonił telefon, który odebrała Ca- rol, mówiąc przez zatkany nos. Zmęczonym tonem oznajmiła, że to do niego, położyła słuchawkę na kon- tuarze, podeszła do Bethany, odwróciła się i delikatnie wyprowadziła córkę z kuchni. Zanim ruszył do te- lefonu, Lester patrzył za nimi, gdy szły przez hol i po schodach w górę. Dzwonił porucznik Alvarez z Wydziału Wewnętrznego. Lester znał go, ale niezbyt dobrze, ponieważ tamten był z WW i ponieważ był niskim, pozbawionym poczucia humoru byłym pie- chociarzem morskim, który codziennie rano przebiegał sześć mil i którego służbowa postawa i zawodowe akta osobowe były równie idealnie czyste jak jego krawat, który nosił nawet w lecie, kiedy szeryf tego nie wymagał. Inni zastępcy czuli się w jego obecności nieswojo, ale nie takie wrażenie opanowało Lestera, gdy podnosił słuchawkę; mając na górze córkę na skraju załamania nerwowego; to, że mu przeszko- dzono, odczuł niemal jak okrucieństwo, i zgłosił się tak, jakby nie wiedział, kto jest na drugim końcu przewodu. - Czego? Porucznik przedstawił się tym swoim wyrachowa- nym, pozbawionym emocji tonem, po czym przerwał na moment, dając rozmówcy szansę na właściwe za- meldowanie się, ale Les milczał, więc w głosie Al- vareza zabrzmiał ślad pasji, gdy poprosił Lestera, by natychmiast przybył do Redwood City na rozmowę. - Czy to nie może zaczekać, aż będę na służbie, sir? - Nie, zastępco. Nie może. Porucznik powiedział, że będzie w swoim biurze, i zaraz przerwał połączenie, ale Lester nie zamierzał jechać prosto do Pałacu Sprawiedliwości, by dać prze- słuchiwać się temu kutasowi z powodu, którym mogła być tylko jego wizyta po pracy u irańskiego pułkow- nika. Kiedy już odłożył słuchawkę, zastanowił się, czy nie zaprzeczyć wszystkiemu, czy po prostu nie kłamać w tej sprawie. W tej chwili nie był gotów stawić czoło żadnym innym prawdom; nie po dniu, który zaczął się wcześnie rano od wejścia do domu z kacem, z włosami wciąż mokrymi od wody Purismy i zapachem Kathy na skórze. Carol była w kuchni i nalewała wodę do ekspresu kawowego na kontuarze, odwrócona tyłem; powiedziała rozważnym tonem, że nie spodziewała się go. Lester przeprosił, że wcześniej nie zadzwonił, usiadł przy stole na swoim miejscu i patrzył na żonę myjącą naczynia po śniadaniu dzieci. Włosy z pasem- kami miała upięte i związane z tyłu głowy w węzeł, a na sobie szorty khaki i białą koszulkę bez rękawów. Ramiona sprawiały wrażenie pulchnych, zawsze takie były, chociaż Lesterowi nigdy to nie przeszkadzało i kiedy Carol skarżyła się na nie, mówił jej, że jest ładna taka, jaka jest. I tak uważał. Była ładna. Gdy kawa była gotowa, Carol nalała sobie trochę i usiadła, pozostawiając Lesterowi trud wstania i na- pełnienia własnego kubka. Zamieszał w nim mleko i zapytał, czy Nat jest na górze, a ona odparła, że nie, przed chwilą podrzuciła go do swojej siostry w Hillsborough. - Muszę dzisiaj jechać do miasta. Lester rozumiał, co miała na myśli. Usiadł z powro- tem i przez kilka następnych godzin obserwował, jak jego żona zmienia się w cztery zupełnie różne kobiety. Mniej więcej przez pierwszą godzinę zachowywała re- zerwę, przemawiając zimno i racjonalnie jak prawnik, do którego wybierała się do San Francisco. Siedziała wyprostowana i o ich dziewięcioletnim małżeństwie mówiła jak o kontrakcie, który oboje zawiązali, ponie- waż mieli dzieci i ten fakt musiał być uszanowany. - Co to jest przysięga, Lester? Co to jest ślub? Powiedział jej, że nie potrafi odpowiedzieć; nie wie dział już, co znaczy ślubowanie. Ale przed południem ooc jej nieugięta postawa pękła i Carol zaczęła krzyczeć, że jest słabym, zapatrzonym w siebie sukinsynem, i taka sama jest ta kurwa, która z nim śpi! Rzuciła w niego swoim kubkiem kawy, ale nie trafiła; naczynie uderzyło o ścianę, ale się nie rozbiło. Podniósł kubek, ale zupełnie nie wiedział, jak zacząć, więc spacerując tam i z powrotem, powiedział niewiele, wrzeszcząc, póki Carol nie załamała się i nie popłakała, zasłaniając twarz dłońmi, a temu jednemu Lester nie potrafił się długo opierać, więc podszedł do żony i objął ją, i nawet zapłakał wraz z nią, ale ulga, którą czuł, była większa od wszystkiego innego: prawda wyszła na jaw. Tylko trzymaj się. Przetrwaj burzę. Potem, w niewytłumaczalny sposób, minęła połowa dnia. Gdzie ten czas przepadł? Było już wczesne popołudnie, pora, żeby Bethany wróciła ze szkoły, a kiedy córka niepewnie, prawie na palcach weszła do domu, Lester obserwował przeobrażenie Carol w taką matkę, jaką była: wytarła łzy, przybrała uśmiech na twarz i przykucnęła z rozpostartymi ramionami, by objąć Bethany. Wtedy Lester poczuł dla niej mglisty, ale duży podziw; taki sam, jaki czuł od chwili, gdy ujrzał ją w college'u na zajęciach z etyki, kiedy wstała i ot- warcie nazwała wykładowcę głupcem za insynuowanie, że świeckie społeczeństwo z natury jest bardziej tolerancyjne, a w związku z tym bardziej demokra- tyczne od wyznaniowego. W jej oczach błyszczało nie- złomne przekonanie, plecy miała proste, a dziesięć palców rozłożonych na pulpicie, żeby się nie trzęsły. Teraz po zakończeniu rozmowy z Alvarezem Lester wiedział, że musi udawać co najmniej ten sam rodzaj odwagi, przybrać odpowiednią ojcowską twarz, z prze- konaniem pójść na górę do pokoju córki i wypowie- dzieć właściwe słowa, chociaż nie będą całą prawdą, w każdym razie nie teraz, nie dziś. Żona i córka były na górze w pokoju Bethany. Córka, leżąc na wznak na łóżku, wpatrywała się w sufit; twarz miała teraz jeszcze bledszą. Obiema rękami przyciskała do brzucha pluszowego królika Petera, a Carol siedziała obok niej, głaszcząc ją i odsuwając włosy z jej twarzy. Wszedł do pokoju, ale kiedy deski podłogi zatrzeszczały pod chodnikiem, tylko żona podniosła na niego wzrok; oczy miała zmrużone, a usta jak wąska kreska. Córka w milczeniu zwróciła na niego oczy tak szeroko otwarte i niemrugające jak wtedy, gdy była niemowlęciem, które patrzyło w górę ze swego łóżeczka; całkowicie zależna, a jednak bez reszty ufająca każdemu jego ruchowi. I ufała mu teraz, widział to w jej twarzy, chociaż leżała tak cicho i nieruchomo, jakby myślała, że jeśli nie powie słowa czy nie ruszy się, to wszystko wróci na swoje miejsce. Lester także stał bez ruchu, świadomy tylko bicia swojego serca, powietrza wchodzącego i wychodzące- go z płuc, a spojrzenie Bethany trzymało go tam, chociaż zupełnie nie miał pojęcia, gdzie to „tam" było. - Powiedz coś, Lester - głos Carol był spokojny. No więc wydobył z siebie głos, ale nie całkiem własny, raczej coś zbliżonego do normalnego brzmie- nia, do tego, skąd Lester przyszedł, gdzie jest i gdzie rozpaczliwie chciał się znaleźć, chociaż nie chodziło o wydział, do którego - głos powiedział to jego żonie i córce - musi jechać na spotkanie; chodziło o domek wędkarski i o spotkanie z Kathy Nicolo, tą słodko smakującą dziwną kobietą o głęboko osadzonych oczach, która tkwiła w nim teraz tak głęboko, że dalsze znoszenie z Carol tego, czego już z nią nie dzielił, stało się niemal fizycznie bolesne; spanie z nią w jednym łóżku, jedzenie przy tym samym stole, siadanie na tej samej kanapie i sedesie. - Wezwali mnie do pracy, Bethany, skarbie. Nie mogę teraz rozmawiać, ale wszystko jest w porządku, cukiereczku. Zobaczysz. Wszystko będzie dobrze. Córka przeniosła spojrzenie z niego na matkę, jakby poszukiwała jakiegoś potwierdzenia tego, co powie- dział ojciec. Carol uśmiechnęła się do niej, mężnie, pomyślał Lester, a potem obrzuciła go lodowatym spojrzeniem i wyszła z pokoju. Lester pocałował córkę w czoło, czując zapach czystej skóry pod włosami. Bethany sprawiała wrażenie, że chce coś powiedzieć, może zapytać go o coś, ale teraz nie miał dla niej słów, jeszcze nie. - Muszę jechać do pracy. O nic się nie martw, złotko, wszystko w porządku. Powiedział to takim pewnym i budzącym zaufanie głosem, że sam był bliski uwierzenia. Na dole Carol siedziała przy kuchennym stole, trzy- mając przed sobą złożone ręce. Patrzyła na szafki; jej także chciał powiedzieć coś pocieszającego, coś, co mogłoby ją wzmocnić przed tym, co ją czekało, ale gdy wszedł, żona nie spojrzała na niego, tylko powiedziała: - Idź, Les. Proszę. Po prostu wyjdź. Lester wiedział, że powinien wsiąść do swojej toyo- ty, przejechać dwanaście obowiązkowych mil do Red- wood City i spotkać się z porucznikiem Alvarezem, ale zamiast tego ruszył drogą 92 na zachód wzdłuż wyschniętego koryta rzeki Pilarcitos, obok zamglonych pól karczochów i pojawiających się od czasu do czasu kęp manzanity, które ledwie widział. Sprawy stały się dla niego niezmiernie jasne - doznawał stanu pierwotnej klarowności, jaką osiąga się tylko, trafiając w środek czegoś wielkiego, brawurowego i toczącego się swoim torem. Bicie serca przetaczało się przez jego głowę i żyły z wysokim szumem, i ciągle widział Kathy Nicolo; jej szczupłe szczere ciało; to, w jaki sposób lekko zadzierała głowę, ilekroć patrzyła na niego - jakby chciała uwierzyć w to, co powiedział, ale nie mogła, nie całkowicie; zdradzające ją za każdym razem oczy, te małe brązowe oczy, które błyszczały ciemnym światłem nadziei. Nigdy wcześniej nie widział takich oczu u dorosłej osoby. Zmiękczały jej skądinąd twarde rysy - dołki w policzkach, bruzdy wokół ust, które zdawały się zrodzone bardziej z gry- masu niż ze śmiechu. I chciał być w niej, dostać się do jej najciemniejszego sedna. W Half Bay Moon, z powodu mgły, musiał włączyć reflektory, po czym skręcił na południe na nadbrzeżną autostradę w stronę Purismy, ale nie mógł tam dotrzeć tak szybko, jak chciał. Chociaż widział przed sobą tylko na trzy, cztery długości samochodu, jechał dobrze powyżej dozwolonej prędkości i dwukrotnie nadział się na tylne światła innego samochodu, po czym musiał gwałtownie skręcać, ale i tak zwolnił tylko raz, gdy dotarł do zjazdu na gruntową drogę prowadzącą do domku wędkarskiego, gdzie spodziewał się widoku czerwonego bonneville'a zaparkowanego pod gałęzia- mi sosny, ale nie było go tam, więc pognał wzdłuż przecinki prosto do chaty. Jej otwarta walizka nadal leżała pod oknem na poddaszu; zszedł z powrotem po drabinie, oddychając ciężko i przeklinając się za to, że tak tego potrzebował, że miał tak mało zaufania. dzielił, stało się niemal fizycznie bolesne; spanie z nią w jednym łóżku, jedzenie przy tym samym stole, siadanie na tej samej kanapie i sedesie. - Wezwali mnie do pracy, Bethany, skarbie. Nie mogę teraz rozmawiać, ale wszystko jest w porządku, cukiereczku. Zobaczysz. Wszystko będzie dobrze. Córka przeniosła spojrzenie z niego na matkę, jakby poszukiwała jakiegoś potwierdzenia tego, co powie- dział ojciec. Carol uśmiechnęła się do niej, mężnie, pomyślał Lester, a potem obrzuciła go lodowatym spojrzeniem i wyszła z pokoju. Lester pocałował córkę w czoło, czując zapach czystej skóry pod włosami. Bethany sprawiała wrażenie, że chce coś powiedzieć, może zapytać go o coś, ale teraz nie miał dla niej słów, jeszcze nie. - Muszę jechać do pracy. O nic się nie martw, złotko, wszystko w porządku. Powiedział to takim pewnym i budzącym zaufanie głosem, że sam był bliski uwierzenia. Na dole Carol siedziała przy kuchennym stole, trzy- mając przed sobą złożone ręce. Patrzyła na szafki; jej także chciał powiedzieć coś pocieszającego, coś, co mogłoby ją wzmocnić przed tym, co ją czekało, ale gdy wszedł, żona nie spojrzała na niego, tylko powiedziała: - Idź, Les. Proszę. Po prostu wyjdź. Lester wiedział, że powinien wsiąść do swojej toyo- ty, przejechać dwanaście obowiązkowych mil do Red- wood City i spotkać się z porucznikiem Alvarezem, ale zamiast tego ruszył drogą 92 na zachód wzdłuż wyschniętego koryta rzeki Pilarcitos, obok zamglonych pól karczochów i pojawiających się od czasu do o r\ rt czasu kęp manzanity, które ledwie widział. Sprawy stały się dla niego niezmiernie jasne - doznawał stanu pierwotnej klarowności, jaką osiąga się tylko, trafiając w środek czegoś wielkiego, brawurowego i toczącego się swoim torem. Bicie serca przetaczało się przez jego głowę i żyły z wysokim szumem, i ciągle widział Kathy Nicolo; jej szczupłe szczere ciało; to, w jaki sposób lekko zadzierała głowę, ilekroć patrzyła na niego - jakby chciała uwierzyć w to, co powiedział, ale nie mogła, nie całkowicie; zdradzające ją za każdym razem oczy, te małe brązowe oczy, które błyszczały ciemnym światłem nadziei. Nigdy wcześniej nie widział takich oczu u dorosłej osoby. Zmiękczały jej skądinąd twarde rysy - dołki w policzkach, bruzdy wokół ust, które zdawały się zrodzone bardziej z gry- masu niż ze śmiechu. I chciał być w niej, dostać się do jej najciemniejszego sedna. W Half Bay Moon, z powodu mgły, musiał włączyć reflektory, po czym skręcił na południe na nadbrzeżną autostradę w stronę Purismy, ale nie mógł tam dotrzeć tak szybko, jak chciał. Chociaż widział przed sobą tylko na trzy, cztery długości samochodu, jechał dobrze powyżej dozwolonej prędkości i dwukrotnie nadział się na tylne światła innego samochodu, po czym musiał gwałtownie skręcać, ale i tak zwolnił tylko raz, gdy dotarł do zjazdu na gruntową drogę prowadzącą do domku wędkarskiego, gdzie spodziewał się widoku czerwonego bonneville'a zaparkowanego pod gałęzia- mi sosny, ale nie było go tam, więc pognał wzdłuż przecinki prosto do chaty. Jej otwarta walizka nadal leżała pod oknem na poddaszu; zszedł z powrotem po drabinie, oddychając ciężko i przeklinając się za to, że tak tego potrzebował, że miał tak mało zaufania. Przez pierwsze pół godziny siedzenia na ganku wy- obrażał sobie, gdzie mogła być i co robiła. Może poje- chała do magazynu w San Bruno, by przywieźć więcej swoich rzeczy; albo wstąpiła do sklepu spożywczego, żeby kupić świeży lód do chłodziarki lub węgiel drzew- ny do hibachi, który woziła w bagażniku. Tam też zostawił swój pas z bronią, więc potrząsnął głową nad takim brakiem rozwagi. Zamierzał wyjąć broń z ba- gażnika zaraz po przyjeździe Kathy, bo wożąc pistolet w samochodzie łamała prawo. Siedział tam w ostatnim świetle dnia, czekając i ob- serwując mgłę gęstniejącą między drzewami przy ścieżce i widząc cały czas twarz Bethany, chociaż starał się temu nie poddawać; przypomniał sobie, w ja- ki sposób patrzyła na niego ze swego łóżka, jakby nie mogła i nie chciała się ruszyć, póki nie usłyszy od ojca, co się stało, kiedy to zaszło, a przede wszystkim: dlaczego? I rozumiał jej bezruch, ponieważ także go czuł. Wszystko wokół niego, wszystkie codzienne i określone parametry jego życia - Carol, posterunek, a nawet Bethany i Nat - zdawało się wisieć tuż poza polem jego widzenia, poza zasięgiem słuchu, nawet poza sferą najprawdziwszych uczuć. Myślał o tym, że Carol nie pojechała dzisiaj na umówione spotkanie do San Francisco, i o odbieraniu przez nią ich syna od jego ciotki w HiUsborough. Wyobrażał sobie, że żona zapina czterolatka w foteliku, podczas gdy mały pyta, czy tatuś jest w domu. Lester zmusił się do wyob- rażenia sobie tego, ale nie poświęcił temu więcej uczuć, niż to było niezbędne. Wiedział, że Carol powie coś pocieszającego, na przykład, że tata jest w pracy, zobaczysz go jutro. I czuł pewność, że to, co powiedział Bethany, także podtrzyma ją na duchu; wszystko bę- dzie w porządku. Zobaczy. Później dodałby, że dzieci rozwodników dają sobie radę. Połowa twoich przyja- ciół odwiedza swoje mamy lub ojców i ich nowych przyjaciół albo przyjaciółki, i wszyscy dają sobie radę. Nawet dobrze się bawią. Może jutro spróbuje jej to powiedzieć; Natowi także, lecz w inny, mniej skom- plikowany sposób. Ale wybiegał zbyt daleko przed siebie. I Kathy także. Żeby tylko przyjechała i weszła w zamgloną ciemność polanki. Po pierwszej godzinie oczekiwania Lester zaczął się niepokoić, że Kathy mogła mieć wypadek albo trafić do sklepu, do którego wszedł jakiś dzieciak z fabrycznie nową bronią za pięćdziesiąt dolarów, do której użycia aż go skręcało; albo może poszła do kina, w którym wybuchł pożar. Ale to były normalne demony zastępcy szeryfa, który dobrze to znał; Ku-rewskie Dwadzieścia Cztery Godziny, których nigdy naprawdę nie pokonasz; dwadzieścia cztery godziny, podczas których patrzysz na swój świat tak, jakbyś był na nieustającym patrolu, ze złotem nadal przy-szpilonym do koszuli; każdemu choćby trochę odstającemu przyglądasz się dwa razy; każdy głośno mówiący w restauracji, każdy zrywus na światłach, każdy róg ulicy pełen bijących się z nudów dzieciaków - wszystko to przyciąga twoją uwagę. Nigdy nic im nie mówisz, bo jesteś po służbie, a zresztą oni zwykle nie łamią żadnych przepisów, ale zawsze jesteś nastawiony na spotkanie przestępcy - podczas załatwiania sprawunków, mając obok siebie syna w jego foteliku, w snach na jawie i sennych marzeniach. Lester w swoim śnie był zawsze sam, przyklejony do siedzenia w wozie patrolowym, stojącym w pełnym świetle dnia na pustym parkingu, a wokół jego samochodu tłoczyli się - czekając, żeby wysiadł z radiowozu - wszyscy przestępcy, których kiedykolwiek aresztował: pedofile i bijący swoje żony, gwałciciele, winni rozbojów i pijani kierowcy, zawodowi włamywacze i nieletnie prostytutki, złodzieje samochodów i pod- palacze oraz jedyny morderca, jakiego aresztował, po- rządnie ostrzyżony, cicho mówiący mężczyzna w białej wykrochmalonej koszuli i czarnym krawacie, który machaniem ręki zatrzymał go na głównej drodze East Pało Alto w gorące, jasne, sobotnie popołudnie, a na dłoniach i przedramionach miał zaschniętą krew żony, matki i szwagierki i cichym głosem poprosił Lestera, żeby go aresztował. Ale we śnie Lestera nawet on stał w tłumie, patrzył na niego przez szyby wozu patrolowego i czekał, aż wyjdzie. Drzwi samochodu były zamknięte i zablokowane, ale silnik miał się już nigdy nie obrócić, a gdy Lester podnosił mikrofon radiostacji, słyszał tylko ciszę. Sięgał po krótką strzelbę osadzoną w uchwycie pod deską rozdzielczą, ale zawsze była przybita, może nawet przyspawana. Wyj- mował pistolet, odbezpieczał, repetował, żeby wpro- wadzić nabój do komory, ale wtedy w tłumie pojawiały się dzieci, dzieci wszystkich przestępców, nawet dzieci molestowane. Stały obok swoich matek i ojców, a ich twarze były blade i jakby sflaczałe, pozbawione wyra- zu, a on kładł broń na siedzeniu obok i po prostu czekał na nadejście pomocy. Ale nigdy nie nadchodziła. W niektóre noce tłum napierał na samochód, przyciskając twarze do szyb, dzieci także, a Lester celował z pistoletu tylko w dorosłych, ale ich twarze stawały się twarzami dzieci, a dzieci zamieniały się w swoich własnych zniszczonych życiem rodziców, i Lester po prostu zaczynał strzelać. Szkło pękało i eksplodowało wokół niego. Twarze rozdzielały się i rozrywały jak cienki karton, padając z trzepotem w światło dnia za nimi. Naciskał spust, czując w dłoni siłę odrzutu, a w powietrzu zapach spalonego prochu. Potem broń się zacinała i wszyscy - nawet ci, których zastrzelił - patrzyli na niego wielce rozczarowani nie z powodu tego, co zrobił, ale czego nie mógł dokończyć, jakby to był prawdziwy wstyd. Kiedyś w Dały City Lester miał nocny patrol od szóstej do szóstej. Bary były już zamknięte od pół godziny, gdy odebrał zgłoszenie o zakłóceniu porządku o przecznicę od miejsca postoju, na całodobowej samoobsługowej stacji benzynowej. Szedł przez par- king kawiarni, wracając do samochodu, więc rzucił pełny kubek kawy do kubła na śmieci, wsiadł do radiowozu i pognał z włączonym kogutem, ale bez syreny. Tuż za granicą świateł dystrybutorów ujrzał w cieniu dwóch mężczyzn. Jeden był niski i leżał zwinięty na ziemi, osłaniając ramionami uszy i twarz, podczas gdy drugi klął po hiszpańsku i kopał go po głowie, karku i plecach. Butem obrócił leżącego, a po- tem zaczął wymierzać kopniaki w klatkę piersiową i brzuch. Przelotnie spojrzał na niebieskie błyski wozu patrolowego, ale nie przerwał swego zajęcia, a Lester był pewny, że tamten ucieknie lada moment. Jednak nawet wtedy, gdy wysiadł z auta i przedstawił się jako zastępca szeryfa, wielki Latynos dalej kopał swoją ofiarę i Lester poczuł strach, który przepływał przez niego jak zimny wiatr. Natychmiast wezwał wsparcie i przez chwilę zastanawiał się, czy nie zaczekać na przyjazd drugiego radiowozu, ale człowiek na ziemi opuścił ręce, jego głowa podrygiwała i kołysała się przy każdym kopniaku, usta i szczęka latały luźno. - Odsuń się! Natychmiast! Lester odpiął kaburę, ale Latynos nawet na niego nie spojrzał, tylko dalej kopał, więc Les powtórzył swoje polecenie, tym razem po hiszpańsku, i teraz tamten przestał. Oddychał ciężko; w światłach dystrybutorów Lester widział na jego policzkach i brodzie lśnienie potu. Pod podkoszulkiem Latynos miał szerokie zaokrąglone barki, a po jego grubych ramionach pełzły ozdobne więzienne tatuaże. Napastnik uśmiechnął się, jeszcze raz kopnął nieprzytomnego w głowę, a Lester wyciągnął pistolet, odbezpieczył, ale trzymał go przy boku, po czym po hiszpańsku polecił tamtemu położyć się twarzą do ziemi. Ale Latynos uśmiechnął się jeszcze raz, zadzierając nieco brodę, jakby zamierzał rozwiązać problem Lestera, po czym zaczął iść w jego kierunku. Lester podniósł pistolet i wycelował w jego klatkę piersiową. - Na kolana! Natychmiast! Własne kolana zdawały mu się zrobione z włókna szklanego, a w głosie brzmiało drżenie, o którym wiedział, że go zdradzało. Latynos zatrzymał się, a Le- ster czuł, jak jego palec ślizga się po gładzi spustu; serce biło mu w paznokciach. Na parking za nim wjechał radiowóz wsparcia, a światła jego niebieskich sygnalizatorów przebiegały po twarzy Latynosa jak błyski stroboskopu. Ale napastnik nie wyglądał na przerażonego. Uśmiechnął się twardo do Lestera, po czym skinął głową jemu i wycelowanemu w niego pistoletowi, jakby to był drobny problem, którym zaj- mie się we właściwym czasie. Funkcjonariusz za plecami Lestera kazał tamtemu się położyć, a Lester rzucił się do przodu, z palcem odgiętym od spustu, bo wielki Latynos nagle stał się cieniem, który przeskoczył nad swoją ofiarą i pognał w ciemność za rogiem sklepu z częściami samochodo- wymi. Lester pobiegł za nim, ale długi chodnik był pusty, latarnie rozbite, z wyjątkiem jednej, trzydzieści metrów dalej, rzucającej na beton w dole mętne świat- ło, a po drugiej stronie nic prócz czerni. Po lewej była cicha ulica, a po prawej zamknięte sklepy i składy używanych towarów, i Lester wiedział, że uciekinier prawdopodobnie kryje się w wejściu do jednego z ich. Wyobraził go sobie nisko przykucniętego, gotowego do błyskawicznego skoku; zatrzymał się i nie poszedł ani kroku dalej. Jeszcze raz spojrzał na oświetlony fragment trotuaru przed sobą, potem na rozciągniętą dalej ciemność, wycofał się i wrócił do młodego funk- cjonariusza policji z Dały City, który wzywał ambulans do nieprzytomnej ofiary. Lester powiedział, że zgubił przestępcę, a młody gliniarz, który żuł gumę, patrzył na niego dłuższą chwilę, zanim potrząsnął głową. - Cholera. Przez resztę patrolu Lester usiłował przekonać sa- mego siebie, że nie dlatego wypuścił niebezpiecznego człowieka, iż był zbyt przestraszony, żeby go wytropić. Usiłował znaleźć pociechę w jednej z głównych wytycz- nych Podręcznika szkolenia terenowego: „Nie pakuj się w sytuacje, które cię przerastają. Nie obawiaj się czekać na wsparcie". Ale prawda była taka, iż Lester często czuł, że sytuacje go przerastają i że pewnego dnia ktoś zwyczajnie spostrzeże, jak bardzo jest słaby i nie nadaje się do tej roboty; a wówczas będzie po wszystkim, prawdziwy Lester wyjdzie na jaw. I wie- dział, że gdyby w Dały City jego wsparcie przybyło pół minuty później, gdyby ten wielki Latynos nadal szedł na niego, strzeliłby do napastnika i prawdopodobnie nie w ramię czy w kolano, ale tam, gdzie była wycelowana jego broń, w samo serce. Bo Lester nie tylko bał się tego wielkiego mężczyzny z ciemnymi wąsami podobnymi do jego własnych, ale pogardzał nim głęboko, ponieważ tamten był wszystkimi Me- ksykanami, jakim Lester kiedykolwiek musiał stawić czoło w Chula Vista, gdy jego ojciec wyjechał do Teksasu, matka pracowała, a młodszy brat godzinami tkwił w domu, szukając ucieczki przed telewizorem. Tamten to był brat dziewczyny Lestera, Pablo Munoz, który dźwigał ciężary, miał ponad sześć stóp wzrostu, spłaszczony nos i kości policzkowe meksykańskiego Indianina; oczy były jak ciemne szparki w prawie przystojnej twarzy poznaczonej krostami trądziku. Wyleciał z ogólniaka i pracował jako operator wózka widłowego w składzie drewna naprzeciwko domu Le- stera. Po raz pierwszy Lester zobaczył jego siostrę w szkole późną wiosną, gdy stała w towarzystwie czterech czy pięciu Meksykanek w dżinsowych bio- drówkach i ni to bluzkach, ni stanikach odsłaniających płaskie brązowe brzuchy. Wszystkie paliły papierosy i żuły gumę, wszystkie poza Charitą, która była niska i szczupła jak gimnastyczka, a długie czarne włosy opadały jej do pasa, gdzie powyżej pośladków Lester dostrzegł na skórze dwa małe dołki. Przed końcem dnia już byli znajomymi i do weekendu podzielił z nią dwa tali boy schlitzers w wysokich chwastach za ogrodzeniem składu drewna, gdzie całowali się i dotykali, a ona smakowała słono i słodko, jak przyprawa, której nie umiał nazwać. Nazywała go Lezter i pewnego sobotniego popołudnia siedziała z nim na Natoma Street na stopniach jego ganku; słońce stało wysoko, a wszystkie przylegające do siebie domy z suszonej na słońcu cegły po obu stronach ulicy były niemal zbyt jasne, by dało się na nie patrzeć. Trzymała jego rękę na swoim podołku, a on przez drelich czuł ciepło jej ciała. Chciał zabrać ją na górę do swojego pokoju, ale w domu była matka, więc to musiałby być parking obok składnicy drewna, chwasty, w których mogliby się położyć, widziani tylko przez ptaki, więc wstał, by pociągnąć ją w tamtą stronę, ale jej twarz zmieniła wyraz, usta otworzyły się nagle tworząc owal, a oczy zogniskowały się na czymś po drugiej stronie ulicy. Tym czymś był Pablo, spadający z siatki po tej stronie ogrodzenia; podczas gdy silnik jego wózka widłowego pracował nadal na placu, on sam - ze wzrokiem wbitym w Charitę - pokonał szybko śmieciowisko. Szedł, nie rozglądając się, przez ulicę i ściągał robocze rękawice. Nosił spłowiały T-shirt bez rękawów, brązową skórę miał spaloną słońcem, mięśnie barków zaokrąglone i zdecydowane. Jedną ręką odepchnął Lestera, a drugą chwycił Charitę za włosy, ciągnąc ją na chodnik. Charita krzyczała; gdy przylgnęła do ramienia brata, włosy zakryły jej twarz. Lester zerwał się na równe nogi; nie pamiętał, żeby zbiegał ze stopni. Stał na trotuarze wystarczająco blisko Pabla, by zrobić to, co miał nadzieję, że zrobi: rąbnie go lub chwyci za ramię, lub kopnie w kolana - cokolwiek - ale Pablo wyciągnął muskularne ramię, oparł wolną dłoń na twarzy Lestera i pchnął go, a Lester zadrobił w tył osiem czy dziesięć stóp i przewrócił się na bok. Charita już nie krzyczała, I ale płakała, mówiąc coś do Pabla. Lester wstał, ale nie mógł zrobić ani kroku naprzód, zupełnie jakby usiłował biec przez głęboką do pasa wodę; Pablo Munoz o grubych ramionach i szerokich barach, o spo- conej i brudnej płaskiej twarzy trzymał za włosy swoją małą skamlącą siostrę i celował w Lesa palcem. - Jeszcze raz przyłapię ją z tobą, a zedrę ci twarz i usmażę, gavacho. Wzmocnił chwyt na włosach Charity, dziewczyna wydała z siebie kolejny krzyk, a żołądek, ramiona i nogi Lestera stały się burzą elektrycznych nerwów; chciał pobiec naprzód, ale spoczywał na nim wzrok czarnych oczu Pabla, więc został tam gdzie był, wszyst- ko w nim zamarło, nagle jego ciało stało się betonem na wilgotnym gruncie. Pablo ściągnął Charitę z chodnika. Potknęła się o krawężnik, jeden sandał spadł jej z nogi, brat puścił jej włosy, by chwycić ją za ramię, a kiedy byli w połowie długości Natoma, skręcając za róg do głównego wejścia składu drewna, Charita jeszcze raz odwróciła w stronę Lestera małą ciemną twarzyczkę, na jeden długi, wywołujący pałanie policzków moment, jakby nie była całkiem pewna, czy dobrze widziała. Lester poczuł mdłości ze wstydu. Wszedł do domu, położył się na łóżku i godzinami wyobrażał sobie zu- pełnie odmienną scenę: miażdży dłoń Pabla we własnej ręce, potem wali Munoza tak mocno w twarz, że tam- ten całe dnie będzie nieprzytomny, po czym obudzi się w śmiertelnym strachu przed Lesterem Burdo-nem. Albo wyobrażał sobie, że odskakuje przed ramieniem Pabla tylko po to, by je chwycić, wykręcić mu je za plecy i złamać. I te obrazy w jego głowie nie były nowe. Tworzył je, przedstawiając każdego chłopaka, z którym musiał się bić w ogólniaku w Chula Vista. Może dlatego, że był wysoki, cichy i szczupły, zwracał na siebie w szkole większą uwagę niż inni Angole. Ale zawsze było tak samo - Burdone mańcón! Burdone maricónl - a Lester usiłował unikać bójek najdłużej, jak się dało. Najpierw zaprzeczał przed samym sobą, że to naprawdę jego nazwisko było przedrzeźniane; próbował uśmiechać się na każdą zniewagę rzucaną w jego stronę i tylko wtedy, gdy czuł nacisk rąk na piersi, odpowiadał tym samym, w nadziei że to wystarczy, ale nigdy nie wystarczało; więc podnosił pięści, w które nie wierzył, tylko po to, żeby powalono go na ziemię, gdzie mógł pozostać zwinięty, czekając na nauczyciela łub kogoś, kto to przerwie, lub mając nadzieję, że znęcający się nad nim straci zainteresowanie i pójdzie sobie. Ale rzadko tak się działo. Nawet jeśli ich aresztowałeś, pokazywali się we śnie, zdecydowani zdemaskować cię i pokazać ci, że jesteś tchórzem, jakim rzeczywiście byłeś. Czasami Lester budził Carol i opowiadał jej swój sen, ale to zawsze był błąd, bo przysparzał jej w ten sposób amunicji, której używała podczas niemal cose- zonowych prób zmuszenia go do odejścia z biura szeryfa, z pracy, której tak naprawdę nigdy nie za- akceptowała; a przede wszystkim nie zrozumiała, dla- czego szkolił się do jej wykonywania. Nie dość, że jest to zbyt niebezpieczne, mówiła mu, ale „mój Boże, tak bardzo przerastasz tych prostackich kowbojów, dla których pracujesz. Każdy barani łeb z maturą może iść do akademii i robić to co ty!". Mówiła mu, że nie wykorzystuje swojego potencjału, że powinien wrócić na uczelnię i skończyć studia nauczycielskie, a gdyby okazało się, że w kalifornijskim szkolnictwie nie ma dla niego pracy, byłaby gotowa przenieść się gdziekol- wiek indziej, gdzie mógłby dostać zajęcie. Ale Carol myliła się, przypominał jej niekiedy Le- ster, ponieważ był już nauczycielem; był oficerem szkoleniowym z biura szeryfa w San Mateo, jednym z ośmiu w całym hrabstwie, i z tych ośmiu najmłodszym; dali mu tę robotę po zaledwie sześciu i pół roku służby patrolowej. Wszystkim im przydzielano świeżych rekrutów po szkoleniu w Gavilan College i przez cztery tygodnie - czasami na dziennej zmianie od szóstej do szóstej, czasami całą noc - siedział w swoim radiowozie na miejscu pasażera, podczas gdy jego młody podopieczny prowadził, i niespiesznie, metodycznie wyzbywał się wszystkiego, co wiedział na temat bycia zastępcą szeryfa. A co takiego wiedział? Wiedział, że jeśli osobiście podchodzisz do sprawy, stajesz się bardziej niebezpieczny. Wiedział, że raz niezgodnie z prawem wsadził do paki męża, który znęcał się nad żoną, i że coraz brutalniej podchodzi do niektórych aresztantow. Nie drobnych przestępców - złodziei samochodów czy kieszonkowców, złodziei sklepowych czy nawet pijanych kierowców - tylko do tych, którzy znęcali się nad słabszymi, bili żony i dzieci, byli podejrzani o gwałt; do wszystkich, którzy stosowali siłę, by miażdżyć innych. Zachował czyste konto, ale aresztowania sprawiały mu przyjemność; wykręcanie ramienia damskiego boksera daleko na plecy, kiedy tamten leżał twarzą na podłodze lub trotuarze. Bardzo mocno zaciskał kajdanki, a potem za nadgarstki podrywał gościa na równe nogi. Jeśli pacjent krzyknął, Lester pochylał się do jego ucha i mówił mu, żeby się zamknął. Wsadzając go do radiowozu nie kłopotał się osłanianiem mu głowy i pozwalał, by aresztant uderzył się wsiadając. Czasami byli to wielcy mężczyźni, zwykle pijani, i Lester bał się ich, więc zaciskał kajdanki tak mocno, że aż krzyczeli. Ale kiedy indziej, gdy widział posiniaczoną lub krwa- wiącą matkę i dziecko, żołądek Lestera wypełniał się elektryzującym, niemal wywołującym mdłości żarem; podrywając faceta na równe nogi, czuł drżenie w rę- kach i ramionach, i zdarzało się, że podczas wychodze- nia z domu wpychał go twarzą na futrynę, a czasem klękał całym swoim ciężarem na karku mężczyzny, jeszcze mocniej zaciskając kajdanki. Ale po tych aresztowaniach wściekłość i adrenalina Lestera opadały, czuł się wyczerpany i fizycznie słaby. Potem przychodziły wyrzuty sumienia; poczucie winy, że każde takie aresztowanie, w trakcie którego dawał upust swoim namiętnościom, powodowało w rezultacie coraz większą niesprawiedliwość jego działań; przysię- gał sobie nie dać się już w to wciągnąć, a zamiast tego wykonywać swoje obowiązki w taki sposób, w jaki został wyszkolony. Ale gdy tylko znowu zobaczył posi- niaczoną i zrozpaczoną ofiarę kolejnego faceta, który wsączał swoją truciznę w kogoś mniejszego i słabszego, te śluby opadały z Lestera jak wystygły popiół, a jego serce zwracało się w inną stronę. A potem, po przekaza- niu aresztanta, kiedy z powrotem był na patrolu, pijąc za kierownicą wodę sodową, którą starał się napełnić pustynię w swoich ustach, u podstawy brzucha, niczym zimne podziemne źródło, zaczynał rozlewać się strach, strach, że traci kontrolę nad sobą i pozostaje tylko kwestią czasu, zanim jeden z owych przestępców spojrzy na wylot przez jego mundur, odznakę i broń i zobaczy, że funkcjonariusz Burdon jest oszustem, że jest jednym z tych mężczyzn, którzy nigdy nie uczest- niczyli w bójce i nie wyszli z niej zwycięsko, a całe jego kozactwo można by w jednej chwili zdeptać jak robaka. Co jakiś czas Lester był w stanie trzymać się w ry- zach przez kilka miesięcy. Odwracał oczy i zamykał uszy przed zranionymi. Dokonywał aresztowań i za- kładał kajdanki łagodnie, eskortując mężczyznę - a czasami kobietę - do swego wozu patrolowego. Oddychał głęboko przez nos, ignorował gapiów i ot- wierał tylne drzwi samochodu. Ale czasami aresztant ociągał się nieco z wsiadaniem albo jeszcze coś krzy- czał do stojącego w pobliżu przyjaciela czy członka rodziny lub przeklinał Lestera, a ten zatrzaskiwał drzwiczki, udając, że nie zwraca uwagi, czy ramię lub noga zatrzymanego są już w samochodzie. Znów po- zwalał, by emocje brały w nim górę, nawet w sytuacji z filipińskim chłopcem, tam, na wybrzeżu; chłopak był młody i przerażony, i wydawało się niemożliwe, żeby Lester nie żywił do niego ojcowskich uczuć i cierpliwie nie zrobił tego, co należało. Ale co, gdyby chłopak był dorosłym mężczyzną? Wyjąłby przeciwko niemu broń? Zastrzeliłby go? A w nocy, leżąc obok Carol, śnił o parkingu i o wszystkich tych czekających na niego ludziach. Pewnej nocy na zewnątrz stała także jego żona i dzieci, a nawet postaci z jego dzieciństwa; Pablo Munoz trzymał w rękach odciętą głowę Charity, jakby to był przedmiot, którego Lester zapomniał zabrać. W trzecim czy czwartym tygodniu takiego szkolenia Lester czuł, że całkiem dobrze zna młodego człowieka za kółkiem. Przez pięć dni w tygodniu spędzali ze sobą w samochodzie dziewięć do dziesięciu godzin. Większość z tych chłopaków była tuż po dwudziestce, miała za sobą trening fizyczny i lekką wysypkę od golenia na szyi lub policzku. Gdy on i jego uzbrojony po zęby uczeń jechali przez wyznaczony im rewir - czy to przez szerokie zielone posiadłości Portola Valley, czy obok czynszówek i spękanych asfaltowych boisk, winiarni, barów z zamalowanymi oknami, czy też obok zabitych deskami drogerii - Lester przekazywał pewne podstawowe narzędzia i procedury policyjnej szychty: jak jasno opisać kolizję drogową i sporządzić raport kryminalny; co zrobić, gdy znajdziesz skradziony pojazd; jak postępować, dopytując się przez radio o dane rejestracyjne samochodu i jak za pośrednictwem oficera dyżurnego uzyskać dostęp do komputera. Ale trening z zastępcą szeryfa nie był wypełniony wyłącznie przez materiał z Podręcznika szkolenia te- renowego. Lester przywiązywał wagę do wiedzy o do- mowym życiu swoich podopiecznych, ich dzieciństwie, a przede wszystkim o tym, dlaczego wybrali pracę w organach ścigania. Jeden chłopak o twarzy dziecinnie pulchnej i miękkiej powiedział, że nie przeszedł przez obóz rekrutacyjny piechoty morskiej w San Diego, więc postanowił spróbować w policji. Raczej rzadko zdarzało się, żeby Lester usłyszał tak szczere wyznanie z ust kursanta. Większość z nich odpowiadała zwykle sloganami, językiem znanym z wojskowych plakatów werbunkowych lub tablic ogłoszeniowych szkół pomaturalnych. Chcę coś zmienić. Chcę się przyczynić. Nie wiem, odczuwam potrzebę, żeby służyć. I wszystko było fajnie, ale Lester zauważył, że w końcu, w miarę jak jedna godzina zamieniała się w następną, jeden dzień w kolejny, a te rozlewały się w tygodnie, niejeden chłopak zaczynał się otwierać i mówić o swojej rodzinie; i mięśnie jego twarzy zdawały się napinać, gdy wspominał o swoim ojcu lub matce; o tym, które odeszło, kiedy on był jeszcze bardzo mały, albo pozostało w domu dłużej, niżby to było z korzyścią dla kogokolwiek. Lekko zgarbieni nad kierownicą używali mglistych określeń i spoglądali przez przednią szybę na słonecz- ny blask zalewający wszystkich tych cywilów w samo- chodach lub pieszych; i znowu Lester widział siebie - kogoś, kto nie tylko chciał naprawić działania wszyst- kich innych ludzi, ale przez zrobienie tego pragnął ponownie uczynić świat bezpiecznym, poprawnym raz na zawsze. Lester wszedł do chaty, zapalił gazową lampę Cole- mana, wyniósł ją na polankę i postawił na ziemi, a sam nabrał pełne naręcze szczap do żelaznego piecyka. Było zbyt ciemno, żeby widzieć polankę i mgłę między drzewami, ale powietrze nadal było od niej gęste; czuł też zapach oceanu i tę zrodzoną w ziemi woń porąba- nego drewna. Naprawdę nie było aż tak zimno, żeby rozpalić ogień, ale tak czy inaczej chciał tego. Gazowa lampa zasyczała i zabłysła białym światłem, które Lesterowi nie dawało żadnej pociechy; a kiedy wniósł do wnętrza chaty naręcze drewna, poczuł do siebie obrzydzenie za to, że pragnie otuchy; jego córka, praktycznie wstrzymując oddech, była w domu, a on chciał tylko, żeby Kathy Nicolo weszła do tej jednoizbowej chaty rozświetlonej płomieniem kozy, żeby na podłodze przed piecem leżał śpiwór, żeby oboje rozebrali się bez słowa, kochali się bez słowa, a potem leżeli; ich pot odbijałby światło ognia, a oni czuliby tylko to, czym są teraz, parą, Kathy i Lesterem. Podpalił zwiniętą pod rozpałką gazetę, opadł na czworaki i rozdmuchał płomień; żar podziurawił pa- pier, który żarzył się pomarańczowo. Chciał, żeby ta kula ognia była w nim, spopielając czarne macki. Ale to nie był strach. Nie, to była wątpliwość. Czarne zwątpienie. I to nie pociechy chciał od Kathy, tylko przywrócenia zaufania, takiego milczącego zaufania, które ujawnia się w bezruchu po uprawianiu seksu; takiego, które żyje poza słowami. Nie chciał usłyszeć od Kathy, że postępuje właściwie, ponieważ - szczerze mówiąc - absolutnie nie mogła tego wiedzieć. Tylko on mógł. I miał także świadomość, że jego wiedza nie będzie kompletna, póki znowu, teraz, nie obejmie Kathy. To dlatego nie pojechał prosto do biura Al- vareza, i dlatego nie zabrał córki na przejażdżkę lub spacer, żeby powiedzieć jej prawdę o tym, co się działo. Wszystko i wszyscy trzymali się czasu. Zdawa- ło się, że odkąd dzisiaj wcześnie rano pocałował z roz- targnieniem Kathy, zanim wycofała swój samochód, żeby Lester mógł wyjechać, minął niemal miesiąc. Gdzie była? Kucnął przed piecykiem i włożył do niego dwie rozłupane kłody; trochę popiołu wzbiło się w górę i lekko przylgnęło do jego przedramienia. Odsunął się i patrzył, jak drewno zaczyna płonąć. Z początku ogień zdawał się przygasać, ale potem się wzmógł, niebieskozielone płomienie lizały kłody, wznosząc się w szczelinach między nimi jak wężowe języki, śliz- gając się po gładkiej korze, oświetlając coś, co wkrótce miały pochłonąć. Nagle wnętrze chaty wydało mu się bardzo małe, więc wyszedł na zewnątrz i stanął na ganku, trzymając ręce w kieszeniach. Pomyślał o Alvarezie, prawdopodobnie piszącym raport o tym, że zastępca szeryfa Burdon nie posłuchał jego bez- pośredniego rozkazu. Niedobrze. Ludzi za to zwal- niano. Ale mieli także zabazgraną kartotekę, naruszenie przepisów tu, raport tam. Pomimo brutalnych aresztowań kartoteka Lestera była czysta, bez jednego kółka po kubku z kawą. I za każdym razem, kiedy ogłaszano egzamin promocyjny, dostawał z biura ka- pitana Baldiniego notatkę z sugestią, żeby do niego przystąpił, a potem odbył rozmowę z komisją kwalifi- kacyjną w celu uzyskania awansu na sierżanta. Kapitan nazywał to akceleracją kariery. Ale teraz był ten incydent z pułkownikiem, i trzeba było temu stawić czoło. Zaledwie kilka godzin wcześniej Lester mógł pojechać do Redwood City i wszystkiemu zaprzeczyć. Jego słowo przeciwko słowu jakiegoś bogatego irańskiego sukinsyna, który najprawdopodobniej nawet nie był amerykańskim obywatelem. Ale teraz, ponieważ nie stawił się na wezwanie, będą mogli zakwestionować jego uczci- wość, rozsądek, a także niewinność. Przy założeniu, że Alvarezowi przede wszystkim o to chodzi. Ale Lester czuł uzasadnioną pewność, że to nie mogło być nic innego. Nie byłoby wielkim kłopotem dla pułkownika pojechać do Redwood City, złożyć skargę na zastępcę szeryfa Gonzaleza i przekonać się, że taki nie istnieje. To zdecydowanie zaostrzyłoby ciekawość takiego ku- tasa jak Alvarez. Prawdopodobnie podałby pułkow- nikowi kawę i pokazał mu katalog zdjęć identyfikacyj- nych pracowników posterunku. I Lester znów pomyślał, że wszystko to powinien był rozważyć, za- nim w ogóle włożył mundur i wszedł do domu Kathy - kolejny raz emocje wzięły górę nad rozsądkiem. Ale nie chciał zostać złapany w wir „powinieneś to czy tamto". Skrucha to wielka siostra Strachu, a Lester uważał, że nigdy nie powinno się wpuszczać jej za próg. Wolał obserwować Skruchę, stojąc bezpiecznie po drugiej stronie okna, obserwować ją, jak tkwi na werandzie pod lampą, czekając cierpliwie, zawsze cier- pliwie, żeby ją wpuścić; długie włosy przedwcześnie posiwiałe, zdrętwiała z zimna. Czasami Skrucha obra- cała się ku niemu i uśmiechała przez okno, kiwając ręką, a zęby miała proste, czyste i przezroczyste jak wilgotny lód. Od lat stała przed drzwiami Lestera, czekając, i bywało, że miała na sobie ślubną suknię - stałe przypomnienie, że zaledwie po dwóch czy trzech latach swego małżeństwa z Carol zrozumiał, iż to było jej sprawą, że się jej oświadczył, jej sposób patrzenia na świat złym i jednocześnie litościwym okiem. Ze względu na jej wystąpienie w obronie religii podczas wykładu z etyki przypuszczał, że Carol jest kimś w rodzaju odrodzonej ewangelistki. Ale potem, między zajęciami, zobaczył, że siedząc w słońcu na jednym z patio czytelni robi gazetkę ścienną. Miała wtedy długie blond włosy, które zwykle luźno opadały jej na plecy. Ubrana była w szorty, a nogi miała tęgie, opalone i muskularne. Jednego popołudnia robiła na ochotnika tablicę „Palestyńczycy i samostanowienie", innego dnia był to „Południowoafrykański Sojusz na Rzecz Przerwania Apartheidu", a jeszcze innego „Ko- alicja Przeciwko Interwencji i Uciskowi". Nad tą gazet- ką pracowała sama; siedziała w cieniu iglastego drzewa i jadła falafel, a Lester podszedł i przedstawił się. Skinęła głową i powiedziała, że poznaje go z zajęć, co go ośmieliło, bo w końcu uczestniczyło w nich stu pięćdziesięciu studentów. Zapytał, przeciwko jakiemu rodzajowi interwencji i ucisku zwraca się jej koalicja. - Interwencji wielonarodowych korporacji. - Na przykład? Zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów, od kow- bojskich butów po czarny T-shirt z trasy Waylon Jennings. Potem napiła się butelkowanej wody mine- ralnej i pchnęła w jego kierunku broszurę. Powiedział jej, że robi specjalizację z socjologii i ma już dosyć rzeczy do czytania, więc czy nie mogłaby mu tego opowiedzieć w dwóch, trzech zdaniach? Po paru mie- siącach wyznała mu, że dręczyli ją Młodzi Repub- likanie i chłopcy z bractwa, którzy po prostu obcinali ją, nazywając anty-Amerykanką i wywloką; ale w spo- sobie, w jaki ją zapytał, było coś, co skłoniło ją do mówienia; to była szczerość w głosie, jego dalekie od osądzania czegokolwiek brązowe, głęboko osadzone oczy; to, jak stał przed nią - chudy, o pochyłych ramionach. Więc zaczęła mówić i mówiła bez przerwy, prezentując trzy warte poznania historie: o wysłaniu do Nikaragui na początku lat trzydziestych amerykańskiej piechoty morskiej, której zadaniem było zabijać dla Fruit Company głodnych wieśniaków; o CIA, która z powodu pól naftowych dla Rockefellerów zabiła w 1953 roku irańskiego przywódcę, pochodzącego z wyboru; o rządzie USA, który wspiera czternaście krwiożerczych rodzin, posiadających na własność cały Salwador. Mówiła i mówiła, jej policzki rozkwitły czer- wienią, a głos ochrypł. W końcu Lester usiadł na ziemi obok tablicy; słuchał z wrażeniem, że oto spotkał kogoś, kogo od dawna, od bardzo dawna nie widział; kogoś, kogo niesprawiedliwość świata oburzała tak łatwo jak jego samego. Zaczęły się zapalać latarnie kampusu, a z niej powoli uchodziło powietrze, i wtedy zaprosił ją na drugi koniec miasta na hamburgery i piwo do knajpy na wTolnym powietrzu, wychodzącej na tor minigolfa w kolorze flaminga. Wypili dwa i pół dzbanka piwa, a zjedli bardzo mało, rozmawiając o swoich planach na po studiach; z aparatem i notat- nikiem zamierzała objechać wszystkie rejony walk na świecie, by uchwycić prawdę o amerykańskim im- perializmie, a Lester powiedział jej, że nie ma pojęcia, co chce robić, ale cokolwiek by to było, chce być dobry, chce czynić dobro. I zdawało się, że to coś w niej poruszyło. Przestała mówić i spojrzała na niego, oczy miała nieco szkliste, a usta lekko rozchylone, jakby nie mogła pojąć tego, co właśnie usłyszała. Spojrzała na niego w sposób, który odebrał jako słodki, choć był prawie pijany; i wrócili do jej pokoju, podstawili krzesło pod gałkę drzwi na wypadek po- wrotu współmieszkanki Carol i w koszulach kochali się na podłodze. Następnej wiosny pobrali się na miesiąc przed pro- mocją i na trzy miesiące przed narodzinami Bethany. Lester dostał pracę w firmie sprzątającej restauracje od północy do świtu; poranki spędzał na spaniu, popo- łudnia na zajmowaniu się Bethany, Carol zaś podjęła kurs fotografii w szkole pomaturalnej. Niekiedy wsa- dzał dziecko w nosiłki i także wychodził, zatrzymując się w biurze poradnictwa zawodowego, gdzie prze- glądał przewodniki dla absolwentów, podczas gdy Be- thany spała lub płakała, a on nosił ją po małym pokoi- ku, mrucząc córeczce jakąś piosenkę i zerkając na ogłoszenia oraz plakaty na ścianach. Pewnego popołu- dnia jego wzrok przyciągnął nowy plakat, olbrzymia kolorowa fotografia młodego gliniarza, ledwie trzy- dziestoletniego przystojnego Latynosa, który stał mię- dzy mężczyzną a kobietą, jedną ręką naciskając łagod- nie na pierś mężczyzny, a drugą ledwo dotykając nadgarstka kobiety; jej rude włosy były potargane, a oczy mokre od łez. Mężczyzna miał lekko zaciśnięte pięści, a wzrok wbity w ziemię; najwyraźniej słuchał i cierpiał z powodu tego, co młody gliniarz musiał powiedzieć. Pod zdjęciem znajdował się napis: ŚWIA- TOWY POKÓJ ZACZYNA SIĘ W DOMU, numer tele- fonu miejscowego posterunku i numer gorącej linii dla ofiar domowej przemocy. I było coś w twarzy młodego gliny - zarys mocno wysuniętej dolnej szczęki, który zdawał się zmuszać delikwenta do właściwego zachowania, jakie Lester widywał u innych mężczyzn; stojąc tam tak i trzymając w objęciach malutką córeczkę, czuł, że wreszcie nadszedł czas, by postarać się wyglądać podobnie. Niedługo potem był już w aka- demii policyjnej, później na patrolu jako kursant, a kiedy został zastępcą szeryfa, kupili z Carol mały domek na osiedlu Eureka Fields w Millbrae. Carol dostała pracę jako nieetatowy korespondent dwóch miejscowych gazet i opisywała spotkania towarzyskie, wystawy psów i sądowe sprawy o miedzę. Płacono jej dwadzieścia pięć dolarów za tekst i chociaż artykuły nie należały do nurtu demaskatorskiego, nadal ją to interesowało; powiedziała Lesterowi, że jest zadowolo- na, wykonując pracę, która stawia jej wyzwania, a jed- nocześnie, dzięki nienormowanemu czasowi, daje szanse, by być matką i żoną. I tu krył się problem; gdy tylko uniwersyteckie życie zostało za nimi, gdy tylko intelektualne ognie i sprawiedliwy gniew Carol wygasły, Lester zaczął odczuwać, że czegoś między nimi brak, czegoś bardzo istotnego; że pomimo jej oddania, jej kostycznego dowcipu i mądrych rozmów, dobrej kuchni zza połu- dniowej granicy, a nawet mimo ciepłego timbre'u jej głosu, Lestera nic już w niej nie pociągało. Nie pragnął obejmować jej, całować, smakować i wąchać. A jeśli nawet to robił, nigdy nie czuł się w porządku. Było to tak, jakby przymuszał się do seksu z bliską krewną, z kimś z rodziny. Smuciło go to i niemal wywoływało obrzydzenie, tak jakby oddzielało go od Carol. Spra- wiało, że czuł się płytki i niedojrzały, prawie jak gów- niarz. Przez lata, na ulicy czy na patrolu, Lester widział różne kobiety i wyobrażał sobie, że mógłby się z nimi kochać. Czasami zabierał ich obraz ze sobą do domu - falowanie włosów, kołysanie się bioder pod spódnicą czy ciemne oczy, które zawierały obietnicę czegoś bardziej zmysłowego niż intelektualnego. I gdy jego żona z dwójką małych dzieci była na dole lub poza domem, czasami zamykał się w łazience, odkręcał kurki i jak nastolatek onanizował się nad umywalką. Wtedy Skrucha stawała się tylko bardziej namolna. Już ani chwili dłużej nie czekała na werandzie, tylko lodowatymi kłykciami zaczynała stukać do drzwi. Lester zaczął czuć się tak, jakby przestawał być mężczyzną; żył w małżeństwie, do którego nie miał już serca, pracował jako stróż porządku, mimo że nigdy nie potrafił onieśmielić żadnego mężczyzny, służyć komuś lub chronić kogoś samodzielnie, nie mając biura szeryfa hrabstwa San Mateo za plecami. Wyobrażał sobie, że zostawia Carol; po prostu pakuje manat-ki i wynajmuje mieszkanie na drugim końcu miasta. Ale zaraz potem myślał o Bethany i Nathanie, o ich małych okrągłych buziach patrzących na niego w górę z niemym niedowierzaniem, zanim zaczną rozpaczliwie płakać. A poza tym musiałby łożyć na dwa gos- podarstwa domowe. Trzeba by pomagać dzieciom, mo- że nawet płacić alimenty, a także spłacać hipotekę domu, a tym wszystkim rzeczom razem w żadnym wypadku nie podołałby ze swoim uposażeniem. Ale to nie było jedyne wytłumaczenie, dlaczego nie odchodził, i wiedział o tym. Czasami, podczas całonoc- nego patrolu, gdy o trzeciej czy czwartej nad ranem jechał ciemnymi, pustymi ulicami lub bocznymi dro- gami, ze ściszoną radiostacją, sącząc zimną kawę, wiedział, co to było, i przyznawał się przed samym sobą, że to ten jasny sobotni poranek w czerwcu, gdy był chłopcem; zaparkowane przed ich domem na Na- oma Street używane białe kombi, które kupił ich ojciec, żeby przeprowadzić się do Brownsville w Tek- sasie. Chodziło o bagażnik i o dwie walizki na dachu. Chodziło o to, że w przedpołudniowym słońcu wszyst- ko było niemal zbyt jasne, by na to patrzeć - biały samochód z białymi obrzeżami opon, biała koszula ojca z czubkami kołnierzyka przypiętymi guziczkami; chodziło o to, jak brzuch starego napierał na sprzączkę paska od spodni, która także świeciła jaskrawo. Cho- dziło o T-shirt dwunastoletniego brata Lestera, gdy ten pomagał ojcu przymocować płótno do lśniącego chromem bagażnika dachowego. I o dochodzący z do- mu zapach kawy i biszkoptów; o to, w jaki sposób ich matka przygotowała dla wszystkich śniadanie, jakby to był normalny niedzielny poranek. Chodziło o to, jak podała im talerze jajecznicy, nalała chłopcom mleko i sok, a ich ojcu kawę, cały czas zadając mężowi szczerze brzmiące pytania na temat jego nowej pracy w straży granicznej w Brownsville, jakby nie miał już pracy w Chula Vista, jakby wyjeżdżał do Teksasu ze względu na nich. Ale głównie chodziło o to, jak to było, gdy została w domu, kiedy nadszedł czas, żeby ich ojciec odjechał; o to, w jaki sposób, już w drodze do drzwi, poklepał ją po ramieniu -jakby właśnie dostała jakieś złe wiadomości, z którymi on nie miał nic wspólnego. Lester siedział na stopniach ganku i czuł na plecach całą ciszę domu. A jego ojciec po prostu stał na rozświetlonym trotuarze, z rękami na biodrach, ze zniekształconą paczką tareytonów w kieszonce na piersi; spojrzał na siedzącego na stopniach szesnasto- letniego Lestera, jakby czekając, że jego pierworodny syn zachowa się uprzejmie, wstanie i pożegna się z nim. Ojciec zerknął na dom za Lesterem i znów na niego, po czym skinął mu głową, tylko raz, jakby mówił: „Jeśli tak chcesz to rozegrać, to w porządku". Potem potrząsnął dłonią młodszego syna. Brat Lestera zaczął płakać, a ich ojciec odwrócił się szybko, jakby to było coś intymnego, czego nie spodziewał się zoba- czyć. Chodziło też o odgłos uruchamianego silnika kombi, o widok odjeżdżającego od krawężnika samo- chodu, który w pełnym blasku dnia przesuwał się wzdłuż rzędu domów z suszonej na słońcu cegły i do znaku „stop" na rogu Las Lomas. I o widok twarzy jego płaczącego brata, obserwującego malejący samochód; szczupłe drżące ramiona, ręce luźno wiszące po bokach. Chodziło o przeniesienie spojrzenia z powro- tem na róg, gdzie nie było już ani śladu samochodu, i o to, jak gorący stał się ten dzień; o to, jak pachniała stara farba na deskach stolarki, psie gówno w sąsiednim ogrodzie, suchy beton trotuaru, drewno ze składu materiałów budowlanych po drugiej stronie ulicy. Przez niemal dziesięciolecie pożycia z Carol cały żar i całe światło tego jednego dnia wystarczały, żeby trzymać w szachu chłodny żal, wynikający z własnej decyzji małżeńskiej. Ale wszystko to się zmieniło, gdy z wyrokiem z powództwa cywilnego wszedł do małego domku na wzgórzu w Coronie, i gdy pojawiła się Kathy Nicolo ubrana we frotowy szlafrok, z pomalowanymi na różowo paznokciami stóp, włosami w nieładzie i małą ciemną twarzą pełną niedowierzania, ale dosyć dzielną w obliczu nowin, które jej przynieśli. Lester poczuł głębokie pożądanie, które nabrzmiało w nim tak momentalnie, że poczer- wieniała mu szyja; nie potrafił odwrócić wzroku od pani Lazaro i obserwował ją, gdy przyjmowała złe wieści na temat swego domu, a on stał tam w mun- durze, z bronią, czując tak dziką żądzę, że prawie było ją słychać w pokoju. I to zmieniło także jego przekona- nie, że nie ma dokąd iść. Wraz z głodem Kathy przyszła nowa wiara, że może nie jest za późno. A to wrażenie wzmogło się jeszcze, gdy na twardym szero- kim łóżku Eureka Motor Lodge dosłownie wzięła go w siebie, wzięła jego głód razem ze swoim własnym głodem, który był ciemny, śliski i bardziej rozpalony niż jakikolwiek dzień w Chula Vista. Skrucha zdawała się ześlizgiwać z jego werandy, a na jej miejscu pojawił się w jego głowie obraz własnego domu, w którym dzieci miałyby osobne pokoje. Może domu na wzgórzu w Coronie. Kathy napomykała o takim scenariuszu, mówiła, że dom ma trzy sypialnie. Potem Lester musiałby tylko zająć się finansowym wspiera- niem dzieci i ewentualnie wziąć na siebie połowę spłat hipotecznych za dom w Millbrae, który nie byłby już jego domem. Podołałby temu. Może przyszła pora, żeby naprawdę wziął pod uwagę jedną z notatek kapitana Baldiniego i postarał się o paski sierżanta oraz związane z tym wyższe pobory? Lester znów pomyślał o wymiganiu się od spotkania z Alvarezem i poczuł gorąco na twarzy; to nie było mądre. Może powinien pojechać teraz do miasta i wsunąć liścik pod drzwi Alvareza, przeprosić go i wyjaśnić, że niezależne od mego okoliczności nie pozwoliły mu stawić się do raportu? A zresztą byłaby to prawda, no nie? Ale to zabrałoby zbyt wiele czasu, a podczas jego nieobecno- ści mogła się zjawić Kathy. Lester wszedł z powrotem do chaty i w blasku ognia z paleniska napisał do niej liścik na odwrocie torby ze sklepu spożywczego. Jest prawie ósma. Nigdzie nie wyjeżdżaj, Kathy Nicolo. Pojechałem zatelefonować do pracy. Kocham cię, Les Położył torbę na stole, a żeby zwrócić na nią uwagę Kathy, postawił na papierze pustą butelkę po winie. Zamknął drzwiczki pieca i wyszedł na polankę oświet- loną przez syczącą lampę Colemana, którą podniósł i ruszył ścieżką do samochodu. Miał nadzieję, że bon- neville Kathy pokaże się zaraz na zjeździe z autostrady, ale droga była ciemna i cicha, a spękany asfalt zasnuty powłoką mgły, która - gdy przez nią jechał - wznosiła się ponad dach jego samochodu i przednią szybę, wirując jak stado duchów. Przez chwilę zdawało mu się, że jest w jakimś miejscu egzotycznym i niebezpiecznym, i pomyślał o irańskim pułkowniku, o jego zdjęciu z przyjęcia u jednego z najbogatszych sukinsynów świata - człowieka dysponującego własną tajną policją. Tej nocy, gdy Lester złożył pułkownikowi wizytę, zdawało się, że tamten ma na sobie codzienne ubranie, ale Lester zauważył, jak elegancko były skrojone jego spodnie i koszula. A gdy Behrani mówił, jego słowa brzmiały jasno i niespiesznie, wypowiadane tonem człowieka przyzwyczajonego do posłuchu. Trudno by było Alvarezowi stawić czoło takiemu gład- kiemu draniowi, pomyślał Les, jadąc we mgle na- brzeżną autostradą; wypatrując na przeciwległym pasie ruchu bonneville'a Kathy, zastanawiał się, jak daleko mogły zajść sprawy. Czy zostanie oskarżony tylko o zachowanie niegodne funkcjonariusza, czy też zrobi się bardziej gorąco? Czy groźby pod adresem Behraniego zostaną zinterpretowane jako przymuszenie? Opuść tę nieruchomość, albo...? Ale przy tego rodzaju oskarżeniu trzeba było mieć dowód lub świadków, więc gdyby chodziło o to przestępstwo, to praw- dopodobnie był czysty. Nadal jednak w jego aktach pozostałaby ciemna plama, która mogła bardzo za- szkodzić szansom na awans. W Montara zjechał z nadbrzeżnej drogi na parking sklepu przy stacji benzynowej i skorzystał z wiszącego na zewnątrz automatu telefonicznego, żeby zadzwonić do Wydziału Wewnętrznego w Redwood City. Zostawił wiadomość w poczcie głosowej Alvareza, przeprasza- jąc go, że nie stawił się na wezwanie, i obiecując, że jutro z samego rana zjawi się w biurze porucznika. Rozłączył się, a potem wybrał numer, który do tej pory kojarzył mu się z domem. Chciał porozmawiać z oboj- giem dzieci, nawet jeśli miało to oznaczać, że trzeba je będzie obudzić. Nic zbyt długiego czy poważnego; pragnął im tylko powiedzieć, że pracuje, kocha je i jutro jakoś zobaczy się z nimi. Ale po czwartym dzwonku zgłosiła się automatyczna sekretarka. Nie spodziewał się tego. Wyobrażał sobie, że Carol czyta coś jednemu lub obojgu dzieciom, i poczuł się zraniony tym, że żona trzyma fason przed dziećmi. Potem usłyszał jej radosny głos, który mówił mu, że rodzina Burdonów nie może teraz odebrać telefonu, proszę zostawić swoje nazwisko i numer albo zadzwonić póź- niej. Les zaczekał na sygnał, ale ciszę, która potem nastąpiła, odebrał jak czarną pustkę. Nie wyobrażał sobie, że mógłby po niej przemówić do syna lub córki. Odwiesił słuchawkę, ale poczuł się jak głupiec, bo Carol z pewnością będzie wiedziała, że to on dzwonił. Drogą przy plaży przejechał za jego plecami samochód i Lester szybko odwrócił się na jego dźwięk, ale to był czarny el camino z zachlapanymi błotem felgami, a on stał, obserwując, jak tylne światła auta pochłania mgła. Słyszał fale rozbijające się na plaży. Podniósł wzrok w kierunku autostrady, ale nie dostrzegł, by jakieś światła reflektorów przeszywały mgiełkę. Coś było nie tak. Ale w końcu wszystko było nie tak; nie powinien stać przy automacie telefonicznym, mając nadzieję, że Kathy przejedzie obok. I nie powinni spotykać się w takim miejscu, jak wędkarski domek Douga. Nie dziś w nocy, przycupnięci w jakiejś ciasnej chałupie, jakby byli zbiegami. Lester stał w elektrycznym świetle automatu telefonicznego i patrzył na mgłę, która płynęła nad piaszczystą powierzchnią parkingu. Prze- stał być głodny, ale teraz czuł się rozbity i roztrzęsiony, niezbyt pewnie stojący na własnych nogach. Nic zresztą nie było pewne. Świat wisiał w powietrzu, póki obecność Kathy - i to, co by razem zrobili - ponownie nie wprawi go w ruch. Mógł wejść do sklepu po hot doga z chili lub kubek kawy, ale znał właściciela z nocnych patroli, wielkiego faceta z siwą brodą, który lubił sobie pogadać i nigdy nie brał od Lestera pienię- dzy; zamiast tego, jako zapłaty, oczekiwał rozmowy. I zwykle Lesterowi to nie przeszkadzało. Gość był inteligentny i naprawdę miły, więc pogawędki z nim nie traktował jak straty czasu. Ale dziś Lesowi nie chciało się gadać. Trzeba wtedy patrzeć drugiemu człowiekowi w twarz i pozwolić mu na to samo, a Bur- don nie czuł się na siłach, żeby temu podołać. Zaczął czuć, że coś naprawdę jest nie w porządku. Już nie demony Kurewskich Dwudziestu Czterech Godzin. I już nie tylko widok twarzy jego córki, tak nieruchomo patrzącej na niego z łóżka. Drętwota, którą czuł, była tego rodzaju, jaka nachodzi jelenia tuż po tym, gdy but myśliwego złamie leżącą na ziemi gałąz- kę; zwierzę podnosi łeb i węszy; jeszcze marnuje chwi- lę na zwrócenie błyszczących ciemnych oczu w stronę niebezpieczeństwa, które zwietrzyło, ku jaskrawopo- marańczowej kamizelce, ku naoliwionemu otworowi wielkokalibrowych drzwi z jego życia. Lester wsiadł do toyoty i wjechał w mgłę nabrzeżnej autostrady, kierując się na północ ku Point San Pedro i Coronie. Mgła była tak gęsta, że światło jego reflek- torów odbijało się od niej; musiał naprawdę jechać wolno i ostrożnie. Leżę naga, z piersiami rozpłaszczonymi na łożysku z gładkich czarnych kamieni w płytkiej wodzie przy plaży. Jest odpływ i drobne fale, załamując się, popy- chają mnie do przodu, a potem ciągną w tył, i czuję kamienie pod sobą, ale chociaż powinny być zimne i mokre, są gorące i suche, a ja chcę wstać i odejść; ciało mam jednak zbyt ciężkie, a z szarej jak popiół plaży przede mną sterczy w dziesiątkach miejsc czarna broń Lestera, rękojeść lub lufa. Całe ich setki. Także zagrzebane do połowy w szarym piasku zabawki: stare talerze frisbee, plastikowe kije i gumowe piłki, i czerwony trójkołowy rowerek o prawie zasypanych kołach. Mój przełyk jest spaloną rurą prowadzącą do żołądka. Fale, które mnie kołyszą, teraz także robią się gorące, więc zaczynam krzyczeć, a woda cofa się, wyrzucając mnie na szary piasek pełen pistoletów i zabawek. Fale nie wracają tak długo, że myślę, iż właśnie się spiętrzają w jedną ogromną ścianę wody. Na plecach czuję nieruchome powietrze, zagłębiam dłonie w piasek i opuszczam ku niemu twarz, czekając na ostateczne miażdżące uderzenie wody; całe ciało mam sztywne, ale fala nie nadchodzi. Nic się nie dzieje. Słyszę ptaki. Rybitwy. Podnoszę głowę i widzę swojego męża i Lestera, idących razem po szarym piachu. Koszule mają rozpięte i obaj są opaleni, nawet Nick, który schudł. Wołam go po imieniu, ale mam tak wyschnięte gardło, że nie wydobywa się z niego żaden dźwięk. Potem zauważają mnie i zaczynają mnie piep- rzyć, jeden po drugim. Lester wychodzi ze mnie i spu- szcza mi się na biodro i bok. Tryska cały czas. I jego sperma zaczyna pokrywać mnie, przygniatać, i nie przestaje, aż wreszcie zaczyna twardnieć i staję się kamieniem, białym gładkim kamieniem pośród czar- nych kamieni. A powietrze pachnie jak aromatyzowana herbata. Ktoś dotknął mojego nadgarstka i ujrzałam pochy- loną nisko i patrzącą na mnie żonę pułkownika. Brą- zowymi, lekko przekrwionymi oczami spojrzała na moje ramiona, po czym dotknęła siniaka. Potrząsnęła głową i cicho powiedziała coś do siebie w swoim języku, a potem odsunęła mi włosy z twarzy i uśmiech- nęła się. - Proszę, musisz to wypić dla siebie. Na krześle obok łóżka stała taca, szklanka gorącej herbaty, spodeczek pełen kostek cukru i talerz po- krojonych owoców kiwi, zielonych, z malutkimi czar- nymi nasionkami w środku. Kobieta usiadła na brzegu materaca i sięgnęła po herbatę, ale żołądek wywrócił mi się na drugą stronę, a usta wypełniły śliną, i musiałam czmychnąć obok żony pułkownika w nogi łóżka i do łazienki, gdzie zwymiotowałam. Nic prócz płynu. Dwukrotnie odetchnęłam głęboko - bolały mnie żebra i gardło - a potem oparłam czoło na rękach. Nadal czułam się nieco pijana. Zamknęłam oczy, ale za nimi była kołysząca się ciemność. Pod- niosłam powieki, wspominając rozmowę z Frankiem i to, że niczego od niego nie uzyskałam. I że piłam w centrum handlowym. I była ta płacząca przede mną kobieta. Kasa. Chłopak z chudą szyją. Wytarłam usta papierem toaletowym, a potem użyłam go do wytarcia plam na obrzeżu sedesu. Siadłam na desce pokrytej grubą jagnięcą wełną, taką, jaką bogaci ludzie na- kładają na przednie siedzenia swoich samochodów; i chciałam nacisnąć dźwignię spłukiwania, ale w tym momencie czułam się zbyt słabo, żeby odwrócić się i to zrobić. Umywalka i lustro przede mną były tak czyste, że niemal zbyt błyszczące, by na nie patrzeć. Pochyli- łam głowę i spojrzałam na gruby szary dywan na podłodze. Próbowałam przypomnieć sobie, jak ta pod- łoga wyglądała, gdy należała do mnie. Gardło miałam suche jak piasek, ale czułam się zbyt niepewnie, by się napić. Pamiętałam, że jechałam w górę wzniesienia, chcąc przyjrzeć się domowi, a wszystko to w białym wirze. Żona pułkownika zapukała cicho do drzwi, a ja chyba musiałam odpowiedzieć, bo weszła, niosąc czys- ty ręcznik i płaszcz kąpielowy w kolorze róży. Prze- rzuciła to przez umywalkę, odsunęła zasłonę i puściła wodę do wanny. Odwróciła się i spojrzała na mnie tak, jak matka patrzy na małe dzieci, kiedy są chore, i odsunęła mi włosy z twarzy. Odebrałam to jednocześ- nie tak dobrze i tak źle, że oczy wypełniły mi się łzami i musiałam spuścić wzrok. - Proszę wziąć kąpiel do rozluźnienia. Dla nas gotu- ję. Może będziesz miała życzenie jeść. Zamknęła za sobą drzwi. Wstałam, żeby przekręcić klucz, ale podniosłam się zbyt szybko i zdawało mi się, że coś ciągnie mnie w dół i w tył. Przez drzwi sły- szałam wodę lejącą się do zlewu w kuchni, a ponad tym dźwiękiem żonę pułkownika, mówiącą w ich ję- zyku. Potem usłyszałam niższy głos pułkownika i przypomniałam go sobie na tle szarego światła jako cień, który rozładowywał broń Lestera i wkładał ją sobie za pasek spodni. Śniło mi się to? Nie wiedziałam. Otworzyło się we mnie czarne niebo. Nagle poczułam się tak przestraszona, tak odległa od solidnego dotyku rzeczywistego znaczenia mojego dawnego życia, że nie mogłam się ruszyć. Poczułam coś w piersi i dotknęłam mostka. Wrażliwe miejsce: lufa pistoletu Lestera; zaczęłam płakać i przypomniałam sobie płaczącą grubą kobietę oraz siebie, przez szybę celującą do niej z pistoletu. A spoza drzwi łazienki dochodziły dźwięki towarzyszące wyjmowaniu sztućców z szuflady. Czułam zapach gotowanego mięsa, pomidorów i cebuli, i pomyślałam, że znowu zwymiotuję, ale byłam zbyt słaba, żeby opaść na kolana, więc oparłam głowę o umywalkę, ale nic ze mnie nie wyszło. Spojrzałam na swoje odbicie w lustrze i zobaczyłam ślady łez na rozsmarowanej różowo na moich policzkach barwiczce córki księgowego; oczy poznaczone czerwonymi żyłkami, podpuchnięte; włosy sterczące; byłam bardzo brudna i bardzo zasługiwałam na wszystko złe, co kiedykolwiek mnie spotkało czy jeszcze spotka. Szarpnięciem otworzyłam lustrzane drzwiczki łazien- kowej szafki. Na czystych szklanych półeczkach leżały białe opakowania gazowych bandaży, emulsja do zmy- wania twarzy, tubki antybiotyków w płynie, słoiczek francuskiej aspiryny, dwa małe brązowe pudełka z arabskimi czy perskimi napisami w robaczkowym alfabecie. A na najniższej półce brązowa plastikowa butelka przepisana na receptę pani N. Behrani: hal-cion. Pojemnik był w trzech czwartych pełny, i czułam bicie serca w koniuszkach palców i w dłoniach; kiszki mi się rozluźniły. Nacisnęłam na kapturek, przekręciłam go i zdjęłam drżącymi rękami; chłód powędrował w górę moich ramion i pleców, sutki sterczały pod koszulką skradzioną dziewczynce, czyjejś córce, jakiej nigdy nie będę miała; ani syna. Stracona rodzina. Moja droga była kręgiem gówna wznoszącym się ku zachodowi tylko po to, by z powrotem spaść na wschód; sprowadzała się do tego właśnie, do rozebrania się w domu obcych ludzi, w domu mojego ojca, który zawsze był mi obcy, do wejścia nago na dywan, puszczenia wody do umywalki. Żadnego więcej uciekania; tabletki poleciały w dół przełyku jak małe embriony rozwiązywanych trudności. Żadnych wrogich głosów w głowie, tylko poddanie się moim stulonym dłoniom pod baterią umywalki, kiedy piłam i przełykałam, widząc na rękach nagniotki od sprzątania i zastanawiając się, kto przejmie moich klientów. To było to, o czym myślałam, gdy zanurzyłam się w wodzie, która była tak gorąca, że dostałam gęsiej skórki. Myślałam: kto będzie utrzy- mywał w czystości domy i gabinety? Kto tam będzie, by wziąć na siebie piasek, pył i złe wiadomości wszyst- kich innych ludzi? Powoli wsunęłam się niżej, mój grzbiet rozluźniał się w cieple, lepkie ręce spoczywały na porcelanowym brzegu wanny. Bosą stopą pchnęłam gałkę baterii i zamknęłam dopływ wody. Spoza drzwi słyszałam pana i panią Behrani rozmawiających w swojej mowie, która wydawała się starsza niż Ziemia. Żadnych złośliwych głosów pod moim adresem. Żadnej złości, by kogoś oskarżyć. Z kranu do wanny kapała woda i przez chwilę słuchałam spadania każdej pojedynczej kropli. Plusk, plusk, plusk. Zaczęłam je liczyć. Kiedy doszłam do trzydziestu sześciu, zaczęłam liczyć od początku; każda kropla była jednym rokiem zasysanym przez grawitację we wszystkie inne lata, a trzydzieści sześć równie dobrze może być setką. Zamknęłam oczy na ciemność, która się już nie poru- szała, i liczyłam dalej, ale tym razem liczyłam od 1957, 1958,1959; i miałam nadzieję, że żona pułkownika nie będzie zbytnio się obwiniać. Miałam nadzieję, że poło- ży mnie na swoim mosiężnym łóżku w dawnym pokoju Nicka i moim, na tych ładnych kobiercach - 1970, 1971 - owinie mnie w jagnięcą wełnę i spróbuje uczynić mnie tak piękną, jak jej córka. I staną wokół mnie w świetle świec, i będą mówić w swojej starożytnej mowie. Matki i córki. Krew i piersi - 1990, 1991, 1992 - a mleko jest dla wszystkich. Proszę pić. Proszę. Proszę? Jeszcze raz jest dla mnie jasne, że moja Nadereh czuje się najszczęśliwsza, kiedy ją wezwać do służenia komuś słabemu i do pielęgnowania go. Podczas gdy ta Kathy Nicolo kąpie się w łazience, ja siedzę na stołku przy kontuarze i obserwuję moją żonę, niosącą parujące półmiski ryżu i ogoosht ku położonej na dywanie w salonie sofreh. Otoczyła ją najgrubszymi poduszkami z Tabrizu i krzyczy na mnie w farsi, żebym z łaski swojej usunął stamtąd gazety, klej i naprawiany stół; głos ma wciąż naładowany poczu- ciem misji, która - gdy powiedziałem jej o zdespe- rowanej dziewczynie pod naszym dachem - wyciąg- nęła ją z ciemności sypialni. Kiedy ujawniłem jej pistolet, dała mi mocnego klapsa w ramię i pospie- szyła włożyć suknię, mówiąc w farsi: „To twoja wina, Behrani. Ty to zrobiłeś". Ale od tamtej pory nie dołożyła już więcej winy na mój talerz. Jest głęboko pochłonięta swoimi obowiąz- kami; układaniem na sofreh mastvakhiar i chleba czy przykrywaniem wilgotnym ręcznikiem garnka z ry- żem, żeby uwięzić tam parę, a w trakcie tego wszyst- kiego mruczy miłosną piosenkę Googoosha, jakby na blacie nie leżał pistolet i pełny magazynek, i jakby wcześniej tego dnia ta kobieta z łazienki nie chciała zwrócić broni przeciwko sobie na naszym podjeździe. Ale nastrój podniecenia Nadi dodaje mi ducha, bo kiedy wypełnia ją uczucie, że jest potrzebna, staje się bardzo piękna, a ja oczywiście mam nadzieję, że jej uroda zmiękczy później tę Kathy Nicolo, no a trady- cyjny perski posiłek i nasze przebaczenie tego, co przyjechała tutaj zrobić - cóż, może po tym wszystkim ona i jej przyjaciel, Lester V. Burdon, będą bardziej skłonni zostawić nas w spokoju i skierować swój gniew na ludzi z urzędu podatkowego, którzy wy- rzucili tę kobietę z jej domu. W gabinecie kładę ostrożnie stolik matki Nadi do góry nogami na podłodze. Kathy Nicolo zachowuje się cicho w łazience, i wydaję się sobie nieprzyzwoity, że w ogóle to zauważam. Wracam do kuchni i salonu i siadam przy kontuarze. Na podłodze, pomiędzy paru- jącymi półmiskami na sofreh, Nadi postawiła trzy świece w małym świeczniku i zgasiła lampę w pobliżu sofy, a w całym domu cudownie pachnie mięsem, ryżem z szafranem i gotowanymi pomidorami. Mam wielki głód i wielką nadzieję, że Kathy Nicolo pokaże się bardzo szybko. Podnoszę pistolet. Jest dobrze utrzymany i mocno pachnie olejem do broni. Odcią- gam zamek, po czym pozwalam mu ześliznąć się z po- wrotem, a Nadi słysząc ten dźwięk wzdryga się i o ma- ło nie wypuszcza z rąk podgrzanych talerzy. - Nakon, Massoud. Mówi mi, żebym usunął broń gdzieś poza zasięg wzroku biednej dziewczyny, a ja przepraszam żonę za to, że ją przestraszyłem, ale nie odkładam jeszcze pistoletu, bo myślę o piątkowych popołudniach przed ramadanem, gdy Pourat i ja korzystaliśmy ze strzel- nicy zbudowanej w Mehrabadzie przez Amerykanów. Mieliśmy na uszach słuchawki, paliliśmy francuskie papierosy i strzelaliśmy z jednej lub z obu rąk, usiłując powystrzeliwać dziury w czarnych sylwetkach pa- pierowych mężczyzn na drugim końcu galerii. Pourat nie czuł się dobrze z bronią, dziewięciomilimetrowym pistoletem, takim jak ten Kathy Nicolo; szarpał za spust i pudłował, a jego kule znikały w workach z piaskiem pod betonową ścianą. Ale generał Pourat nie dbał o to. Śmiał się z siebie, nawet w obecności stojących na posterunku przed drzwiami żołnierzy, i dawał mi swoją broń, a ja jemu swój kaliber czterdzieści pięć z kowbojem i stającym dęba koniem na kolbie, i Pourat strzelał nawet jeszcze mniej celnie. Ale byłem młodszy, oczy miałem bystre i wiele razy wstrzymywałem oddech, naciskałem spust i wywalałem sporo dziur w klatkach piersiowych i brzuchach papierowych mężczyzn. Później Pourat chełpił się moim strzelaniem przed innymi oficerami. Pewnego roku przez całą wiosnę nazywał mnie Duke Behrani, od amerykańskiego aktora Johna Wayne'a, ale, oczywiś- cie, Pourat śmiał się zawsze ostatni, bo w farsi „Duke" brzmi bardzo podobnie jak słowo „kłamca". Kładę broń i pełny magazynek na złożonym papie- rowym ręczniku i umieszczam przed wazonem z kwia- tami na blacie. Z zewnątrz, z mglistego zmierzchu, dochodzi znajomy metaliczny dźwięk toczących się po betonowym trotuarze kółek deskorolki mojego syna. Zaczynam przygotowywać się do rozmowy z nim, a kiedy wchod/i do domu. mając na sobie tylko szorty, sportowe buty i luźny T-shirt, krzyczę na niego za to, że ubrał się za lekko, i za to, że jest za ciemno. Stoi w drzwiach wysoki jak mężczyzna. Czarne włosy na czole ma zmatowiałe od mgły i jego własnego potu, a oczy patrzą na sofreh, na cztery talerze zamiast trzech. Nadi stoi obok zlewu, przygotowując na później samowar, i woła w farsi, żeby Esmail zdjął buty, a potem przyszedł do kuchni umyć się. Żona patrzy na mnie, trzymając dłonie na pokrywce samowara, i kiwa głową w moją stronę, żebym rozpoczął wyjaśnienia. Esmail zdejmuje buty, pyta mnie, czy ten automobil na podjeździe nie należy do tej kobiety, Bawbaw--jahn? Znów muszę stawić czoło chwili, kiedy nie wiem, ile faktów z naszej sytuacji mogę dzielić z moim synem. Ale potem mówię sobie, że to jest również jego sytuacja; ta Kathy Nicolo spała w jego łóżku. Proszę swojego czternastoletniego, wysokiego, przystojnego syna, by podszedł do kontuaru, pokazuję mu rozłado- wany pistolet i opowiadam o wszystkim. Twarz Esmaila wygląda tak, jak to bywało, kiedy był małym chłopcem, nie miał własnego telewizora ani gier wideo i jeszcze interesował się opowieściami lu- dzi, słuchaniem moich rozmów z żołnierzami o ich tryumfach i porażkach, słuchaniem matki lub starszej siostry, które z żalem mówiły o kalekich żebrakach na targu. Oczy powiększały mu się, robiły bardziej okrąg- łe i lekko zamglone z ciekawości tak wielkiej, że aż przeradzającej się w obawę. Tak samo wygląda teraz, a gdy mówię, jego wzrok spoczywa na broni. Dwukrotnie odwraca się i spogląda w głąb korytarza ku zamk- niętym drzwiom łazienki. Nadereh zbliża się do niego, wycierając suchą ścier- ką pokrywkę samowara. Mówi w farsi, że ta kobieta źle się czuje. - Musisz być dżentelmenem, joon-am. Bardzo mi- łym. Bardzo uprzejmym. Bardzo spokojnym. Prosi go, żeby szybko przyniósł ze swojego pokoju długie spodnie, koszulę i skarpetki; przebrać może się w jej sypialni, a umyć nad zlewem w kuchni. Teraz oczy naszego syna zmieniają się; błyszczy w nich radość przygody. Wkrótce jest ubrany i umyty, i siedzi na podłodze przy sofreh, mając w oczach światło świec. Siadam także, pozwalając mu jeść chleb, i może też toropcheh, rzodkiewkę. Przykryte półmiski stygną, la- ski świec płoną niżej, i wkrótce woń herbaty zacznie się rozchodzić z samowara, więc mówię żonie, żeby z łaski swojej poinformowała Kathy Nicolo o czekają- cym na nią posiłku. Nadi znika w korytarzu, puka do drzwi łazienki. - Proszę, halo? Pani jedzenie jest do jedzenia wkrótce. Halo? Uśmiechamy się z synem do siebie z powodu angiel- szczyzny Nadi. Jemy chleb i słuchamy jej pukania. Ale odpowiada mu cisza. Zbyt wielka cisza. I to w tej ciszy moje serce przyspiesza. Wstaję i słyszę, że Nadi obraca gałkę drzwi i otwiera je, a ja poruszam się w samych skarpetkach ciemniejącym korytarzem, maruder wbrew mojej własnej wiedzy o tym, co ma się zdarzyć: powinienem był okazać więcej ostrożności z tą kobietą. Przeklinam się i nie dziwię wcale, gdy moja żona krzyczy, a ja wchodzę do łazienki i widzę w umywalce pustą farmaceutyczną butelkę i Kathy Nicolo leżącą nago w czystej wodzie z twarzą tak białą i nieruchomą, jakby dziewczyna była pogrążona w najgłębszym ze snów. Nadi krzyczy w farsi, że musimy się spieszyć, musimy uwolnić jej żołądek! Odwracam oczy od piersi kobiety tylko po to, by zobaczyć ciemność między jej nogami. Twarz zaczyna mnie palić, kończyny mam niezdarne. Nadi ciągnie Kathy Nicolo za mokre ramiona i tamta otwiera oczy, wąskie i tak ciemne, jakby była niewidoma lub widziała nas tylko we śnie. Nadereh wydaje się przestraszona, ale przy- chodzi do siebie i nie odwracając się poleca mi w farsi, żebym natychmiast wyszedł z łazienki. Jestem posłuszny. Esmail także tu stoi i wiem, że widział tę nagą kobietę, ale nic nie mówię na ten temat. - Co się stało, Bawbaw? Mówię mu, żeby wrócił na sofreh i jadł kolację. Mój syn otwiera usta, chcąc coś powiedzieć, ale ja po- trząsam głową i wskazuję ramieniem salon. Robi pra- wie to, co mu poleciłem, z wyjątkiem tego, że nie je na sofreh. Napełnia swoją miskę ryżem i obgoosht, i siada przy barowym blacie, skąd ma widok na mnie i na zamknięte drzwi łazienki. Stoję tam, słuchając, ale uszy wypełnia mi bicie własnego serca. Obracam gałkę i na ułamek sekundy uchylam drzwi. Moja żona mówi cicho, w połowie po angielsku, w połowie w farsi, a ta Kathy Nicolo mówi także, ale nie rozumiem jej słów, bo są wypowiadane wysoce chaotycznym tonem dziecka. - Tak, dobrze - mówi Nadi. - Een bosheh. Beeah. Bardzo dobrze. Słychać szum wody, szelest ręcznika i głos Kathy Nicolo, która mówi mojej żonie, że jest bardzo piękna, ale słowa są stłumione i jej oświadczenie wydaje mi się raczej pytaniem. Nadereh dziękuje jej i mówi do Kathy Nicolo, że ona także jest piękna. Khelee zeebah. Potem Nadi mówi: - Bee-ah injah. Chodź tutaj, proszę. I słyszę tylko ciszę. Wreszcie Nadereh odzywa się znowu: - Tak, twoje usta otworzyć. Khelee khobe, bardzo dobrze. Jej głos dobiega z pobliża drzwi i jestem pewien, że obie kobiety klęczą obok sedesu. Kathy Nicolo zadaje jakieś pytanie, aleja dalej nie rozumiem słów. Zlewają się jedno z drugim. Kobieta zaczyna kasłać i charczeć, i słyszę tylko napiętą ciszę, potem wymioty uderzają w wodę w sedesie. Wracam do salonu, ale zapach ryżu z szafranem i obgoosht już mnie nie pociąga. Siadam przy kontuarze obok syna, serce mam w dłoniach i mówię mu, żeby dokończył jedzenie. Napełnia łyżkę ryżem. - Bawbaw-jahn? -Tak? - Wzięła mamy pigułki, co? - Tak. Esmail je ryż i pije coca-colę ze szklanki. Jest tym wszystkim podniecony i widzę, że stara się nie dopuścić do tego, żeby uwidoczniło się to na jego twarzy. Pewnie powinienem zadzwonić po karetkę, ale co mogą zrobić takiego, czego moja Nadi właśnie nie robi? A z nimi mogą zjawić się także policjanci, kolejne kłopoty, cho- ciaż nie zrobiliśmy nic złego. Przysuwam do siebie broń, przeciągam palcami po jej czarnej, plastikowej kolbie. - Społodu gomu? - Nie mów z pełnymi ustami, synu. Nie rozumiem, co mówisz. Esmail przełyka, wycierając usta serwetką. - Powiedziałem, czy to z powodu domu, Bawbaw? Czy to dlatego próbowała się zabić? Na podbródku syna widzę ziarenko ryżu. Esmail patrzy mi prosto w oczy. Ścieram ryż z jego twarzy i mówię mu prawdę: - Man nehmeedoonam. Nie wiem. Esmail spogląda w głąb korytarza ku zamkniętym drzwiom umywalni, potem patrzy na jedzenie na ta- lerzu, duszone pomidory i mięso; ich soki plamią biały ryż. - Żal mi jej. Powinniśmy się wyprowadzić, Baw- baw-jahn. Biorę głęboki oddech, ale moja cierpliwość nie jest poddana próbie. Jestem tylko bardzo zmęczony, zmęczony wszystkimi tymi zawirowaniami w naszym życiu. Chcę spokoju i ciszy, i żadnych gwałtownych emocji. Esmail nie je. Jakby czekał na moją odpowiedź. - Beekhore - mówię mu. - Jedz. Odchodzę od barowego kontuaru i wracam do drzwi umywalni, żeby sprawdzić, czy Nadi skończyła rato- wać życie tej młodej kobiety; może nawet złapała je w swoje ręce. ' w Coronie mgła była tak gęsta, że latarnie uliczne nad trotuarem wyglądały na ciemne przybliżenie światła, a gdy Lester jechał wolno obok ciągnących się po obu stronach plażowych sklepów i butików, odróżniał tylko oświetlone czworokąty ich wystaw. Przez dziesięć zamglonych mil z Montara przejechały obok niego tylko dwa samochody zmierzające w przeciwnym kierunku, przy czym turkot osi jednego zdradzał półtonową ciężarówkę, a z drugiego dobiegał jęk wyso-koobrotowego silnika małego zagranicznego auta. Ale żadnego bonneville'a. Wyobrażał sobie Kathy w kontenerze magazynowym w San Bruno, gdzie były wszystkie jej ruchomości. Może władowała więcej rzeczy do swojego samochodu i teraz była zbyt wystraszona przez mgłę, żeby jechać. W chacie nie było telefonu, więc nie mogła zadzwonić. Mogła być w Carl Jr.'s, o milę dalej wzdłuż drogi, czekając, aż się przejaśni, albo mogła wejść do baru dla kierowców ciężarówek. Lesterowi zrobiło się gorąco w żołądku na myśl o Kathy, siedzącej samotnie w tym ciemnym lokalu pełnym niezależnych szoferów, na całe dnie wyjeżdżających samotnie w trasę; mężczyzn, którzy na podkoszulkach bez rękawów nosili swoją samotność niczym wymagającą polerowania odznakę. I na przekór sobie Lester zaczął myśleć o takim facecie, jeszcze młodszym - może kościsty chłopak z San Diego czy Phoenix - kupującym jej drinka albo nawet proszącym ją do tańca. I niemal poczuł mdłości z tego powodu, zrozpaczony jak licealista na skutek pierwszego niepowodzenia. Czuł się zawstydzony, że odbiera to w ten sposób, i wcale nie był pewny, czy ufa Kathy; ufał? Czy w odpo- wiednich okolicznościach oddałaby się komuś innemu tak całkowicie i szybko jak jemu? Ale poczuł zawsty- dzenie. Teraz wszystko traciło proporcje. Nic nie wy- dawało się zakotwiczone czy rzeczywiste. W ogóle nie było proporcji. Mógłby pojechać do San Bruno i rozejrzeć się tam za Kathy. Praktycznie były to całe geograficzne ramy ich związku. Gdyby nie było jej w magazynie, w barze dla kierowców lub w El Rancho Motel, wtedy spróbo- wałby w Carl Jr.'s po drugiej stronie drogi szybkiego ruchu. A gdyby i to nie przyniosło rezultatu, pojechał- by na południe do Cinepleksu w Millbrae, gdzie ewen- tualnie mogła być w którymś z kin. Przed nim główna ulica Corony kończyła się we mgle u podstawy wzgórz i na skrzyżowaniu za skrętem w Hillside Boulevard i do San Bruno. Migające w górze żółte światło było tak słabe, że wydawało się Lesterowi milczącym tętnem. Kathy nie mogłaby być w jej skradzionym domu na wzgórzach, ale mógł tam być pułkownik, a wolne przejechanie obok to nie przestępstwo; Burdon był po służbie i nie w mundurze. Lester zredukował bieg i przejechał przez skrzyżo- wanie prosto w Bisgrove Street. Mgła zrzedła nieco, gdy przyspieszył, jadąc pod górę obok częściowo oświetlonych zarysów domów po lewej i ciemnego zagajnika po prawej. Zdawało mu się, że krew krąży mu szybciej, a zmysły się wyostrzyły. Opuścił szybę w oknie i poczuł zapach oceanu, nikłą woń czegoś jeszcze w słonej wodzie, jego palców w Charicie, oboje czternas- toletni pod spalonym słońcem ogrodzeniem za składem drewna; pozwoliła mu włożyć rękę do dżinsów i do majtek, a Lester tylko słyszał o istniejącej tam dziurze, nigdy nawet nie widział zdjęcia, i pocierał szorstkie włosy na kości łonowej, czekając, żeby rozstąpiły się w to, co miało tam być. Całowali się, wzwiedziony członek miał zagięty w spodniach, a ona wyginała się, póki w końcu jego palce nie ześlizgnęły się niżej, do wnętrza ciepłej, wilgotnej odpowiedzi na jego pytanie. A tam, w pobliżu szczytu wzgórza, w blasku światła nad drzwiami wej ściowymi, stał czerwony bonneville Kathy, zaparkowany za białym buickiem regalem pułkownika, jakby to zawsze było jego miejsce. Padający na mały ogród blask sprawiał, że płożąca się warstwa zasnuwają- cej ziemię mgiełki wyglądała niemal jak śnieg. Lester wjechał samochodem na miękkie pobocze pod drzewami. Przez chwilę nie ruszał się, tylko siedział tam i patrzył na dom, zmieszany tak bardzo, że nie tyle czuł ulgę, co przykrość -jakby chodziło o przyjęcie u bliskich przyjaciół, na które nie został zaproszony. Przykrość, że Kathy zostawiła go poza kręgiem tego wszystkiego - cokolwiek to było. Przez okno od frontu padało światło z kuchni i Lesterowi zdawało się, że widzi siedzącego i jedzącego przy kuchennym kon- tuarze nastolatka. Nisko, na podłodze we frontowym pokoju płonęły świece, których Lester widział tylko czubki, ale nie było Kathy, pułkownika ani jego żony. Lester wysiadł z auta i znalazł się po drugiej stronie ulicy, zanim w ogóle dotarło do niego, że się porusza. Schylony, biegł w kierunku dość ciemnego podjazdu i bonneville'a Kathy. Przyłożył stulone dłonie do okienka pasażera i zajrzał do wnętrza samochodu, chociaż nie miał pojęcia, co spodziewa się zobaczyć, może więcej dowodów, że to naprawdę było auto Kathy; i, oczywiś- cie, było jej. W mrocznym świetle, które kładło się w poprzek przedniego siedzenia, widział jej zniszczoną płócienną torebkę. Była otwarta, i otwarty był także portfel, a z niego wystawał do połowy pięciodolarowy banknot, jakby Kathy w pośpiechu wyciągała pienią- dze. I coś leżało na podłodze przed fotelem pasażera, coś ciemnego: to był jego pas, częściowo rozwinięty, ze sterczącą ku górze pustą kaburą. Lester poczuł w sobie słabe drżenie, obejrzał się na dom, a potem otworzył drzwiczki pasażera. Auto śmierdziało benzyną; włączy- ło się wewnętrzne światło, brzęczyk zapłonu także, więc Lester cicho zamknął drzwi, napierając na nie, póki nie zatrzasnęły się ze szczękiem, a on przykucnął nisko za samochodem, czując, że serce bije mu w twarzy, a nogi nagle są zbyt słabe, by go nieść. Mogła tam wejść z jego bronią? Usłyszał dochodzące zza węgła domu głosy i z początku uznał, że tamci są na zewnątrz, więc przygotował się, by popędzić wprost na nich lub uciec. Ale głosy były nieco stłumione, raczej jak dźwięki, które słyszysz przez otwarte okno, więc wyszedł na trawę podjazdu i podążył za nimi ku światłu padające- mu osiem stóp nad ziemią z okna kabiny natryskowej. Lester sunął plecami po deskach oszalowania ściany. Słyszał głos pułkownika, jego i kobiety, oboje mówili po persku, prowadząc coś w rodzaju gorączkowej wymiany zdań, chociaż Lester nie był pewny, czy było w niej podniecenie, bo dla niego rozmowy ludzi ze Środkowe- go Wschodu brzmiały zawsze tak, jakby w grę wchodzi- ło coś niezwykle ważnego. Ale gdzie głos Kathy? Gdzie ona jest? Potem rozmowa tamtych urwała się i Lester usłyszał słaby jęk. Żona pułkownika ponownie zaczęła mówić piskliwie, ale Lester biegł już do tylnych drzwi domu. Z tyłu wokół ogrodu rósł wysoki żywopłot; Les przecis- nął się przez niego, gałązki podrapały mu nos i policzek, a on wkroczył na betonową wylewkę i zajrzał do kuchni. Chłopiec stał przy końcu kontuaru, obserwując coś, co działo się w głębi korytarza. Lester widział mały frag- ment sofy w oświetlonym świecami salonie, ale jego wzrok przyciągnęły kwiaty na blacie za chłopcem, trzy doniczki nagietków, paproci, białych i czerwonych róż oraz innych kwiatów, których nazw nie znał, i tam, na serwetce obok jednej z przybranych zieloną folią doni- czek leżał jego pistolet. Na serwetce. Jakby dopiero co był czyszczony. Zażenowanie Lestera objawiło się czar- ną bezpowietrzną pustką. Ledwie oddychał, a musiał się ruszyć. Chwycił gałkę i obrócił ją wolno, ale drzwi były zamknięte na klucz. Mógł cofnąć się i rozbić pięścią szybę, ale zanim dobrałby się do zamka po drugiej stronie, pułkownik, chłopak czy kto tam wie kto jeszcze mógł wycelować w niego z jego własnego pistoletu. Z wnętrza domu znów doszły odgłosy ruchu, Lester słyszał, że pułkownik sprzecza się z żoną. Chłopiec nadal patrzył w głąb korytarza, długie ramiona zwisały wzdłuż ciała, usta miał lekko otwarte. Potem Lester usłyszał stłumione uderzenie, a on cofnął się i kopnął trzy szyby; rozbite szkło i rozłupane drewno rozsypało się po czystym linoleum na podłodze kuchni Kathy, a chłopiec odskoczył w tył tak daleko, że stracił równowagę i zrzu- cił niską lampę stojącą obok kanapy. Lester położył dłoń na wewnętrznej gałce drzwi, jego palce gmerały przy zapadce mechanizmu, a on sam wlepiał wzrok w chło- paka, który wydawał się przyszpilony do stolika lampy. Gałka obróciła się, chłopiec się wyprostował i zniknął w głębi korytarza, a Lester znalazł się w kuchni, poruszając się szybko wśród zapachów gotowanego mięsa, parzonej herbaty i zwiędłych kwiatów. Pośliznął się na szklanej drzazdze, wpadł na laminowany blat kuchennego kontuaru, chwycił swój pistolet i nadal naładowany magazynek, włożył go do kolby, odciągnął zamek i wsunął jeden nabój do komory, po czym kciukiem zabezpieczył broń. Żona pułkownika krzyczała coś po persku, chłopiec także, a Lester odwrócił się i ujrzał, że oboje stoją w ciemniejącym korytarzu nad leżącą na plecach Ka-thy ubraną w szlafrok, który rozchylał się aż do pasa, odsłaniając jedną pierś. Oczy miała na wpół otwarte, wpatrzone w sufit - albo z wielkim zainteresowaniem, albo bezmyślnie. Potem ze światła bocznego pokoju wyszedł pułkownik, niosąc żelazną sztangę, ale jedną ręką, jakby po prostu przenosił ją w inne miejsce, a jego żona krzyknęła jeszcze głośniej, ze szlochem, chłopiec zaś stał absolutnie nieruchomo, tak samo jak pułkownik, kiedy Lester wziął go na muszkę. Krzyczał do pułkownika rzuć to! rzuć to! chociaż chodziło mu raczej o to, żeby tamten odłożył żelazny drąg, bo gdyby go rzucił, mógłby uderzyć Kathy; ale nie potrafił wy- krzyczeć niczego innego. Czuł tętno w kleszczach dło- ni, we wszystkich zaciśniętych palcach, wszystkich z wyjątkiem jednego, i powstrzymywanie go od pulso- wania na spuście stanowiło bolesny wysiłek, od pulso- wania do chwili, aż nie byłoby tu więcej żadnych krzyków, nikt nie stałby nad leżącą na podłodze półna- gą Kathy; nikt, nawet ta kobieta i przystojny chłopiec. Opieram o ścianę żelazny drąg i pragnę umieścić swoje ciało pomiędzy wzniesioną bronią Lestera V. Burdona a moją żoną i synem, ale nie mogę tego zrobić, nie przechodząc nad prawie przytomną Kathy Nicolo, a to jest coś, na co wysoki zastępca szeryfa z pewnością by nie pozwolił. Krew mam gęstą i zimną, i czuję, że moje ramiona stają się miękkie jak sznurki. Lester V. Burdon trzyma pistolet wycelowany prosto w moje serce i krzyczy wiele rzeczy naraz. Pytania i rozkazy. Co jej zrobiliście? Cofnąć się! Podnieś ją! Zamknij się! To ostanie jest skierowane do Nadi, która krzyczy bez opamiętania, a on przesuwa na nią broń i moja żona milknie, obejmując naszego syna, który kompletnie znieruchomiał, jakby obserwował mężczyznę i jego pistolet z wielkiej odległości. Usiłuję zacząć wyjaśniać okoliczności, ale tylko roz- kładam ręce i mówię: „Słuchaj, słuchaj". A on znów kieruje na mnie broń, kwiaty za nim wyglądają jak skrzydła zła. Ale wtedy Kathy Nicolo wydaje z siebie dźwięk i Lester V. Burdon poskramia swoje krzyki i patrzy, jak dziewczyna porusza głową z boku na bok, z ociężałym wzrokiem skupionym w powietrzu nad sobą. - Les? Nie, nie. - Ruszać! Pan Burdon macha swoim pistoletem w naszym kierunku i moja żona, syn i ja wycofujemy się w głąb korytarza, a zastępca szeryfa klęka u boku kobiety, zwrócony plecami do ściany; pistolet z jego ręki spoczywa na dywanie. Dokładnie naciąga płaszcz kąpielowy na pierś Kathy Nicolo, potem kładzie dłoń na czole dziewczyny, wypowiada jej imię i pyta, czy nic jej nie jest. W świetle z łazienki kolor twarzy młodej kobiety nie wygląda dobrze, ma odcień zielonych oliwek zbyt długo zanurzonych w wodzie. Obraca głowę do Lestera V. Burdona, a jej dziwnie małe i ciemne oczy zdają się go nie widzieć. Uśmiecha się słabo. - Jesteś tutaj. - Tak, jestem. Jestem tu. Odsuwa włosy z jej twarzy. Czuję, że nadszedł czas, żeby się odezwać, ale muszę ostrożnie dobierać słowa. Jest jasne, że kocha tę Kathy Nicolo, więc nie mogę mieć w głosie żadnego lekceważenia. Zamknęła oczy, na ustach ma niepewny uśmiech, a Lester V. Burdon natychmiast patrzy na nas. - Co jej zrobiliście? Biorę oddech, żeby przemówić, ale Esmail występu- je naprzód. - Zażyła całą butelkę pigułek na sen mojej matki. Chce pan zobaczyć? I nie czekając na odpowiedź uzbrojonego pana Bur- dona Esmail wyjmuje z umywalki w łazience pustą apteczną buteleczkę, a potem wraca do boku matki, trzymając pojemnik przed sobą, żeby pan Burdon mógł się mu przyjrzeć. - Przynieś mi to - Burdon podnosi pistolet, ale nie celuje w nas. Jego głos ujawnia pewne uczucie: strach. I ja też jestem go pełen, gdy mój syn staje u bosych stóp Kathy Nicolo i podaje Burdonowi flaszeczkę. Ten musi zmrużyć oczy, by przeczytać etykietkę w świetle padającym tylko z kuchni i w blasku świec z salonu, a ja po angielsku proszę syna, żeby wrócił do nas, ale on zostaje u stóp Kathy Nicolo, jakby to było ważne, żeby tam czekał. Burdon opuszcza rękę z buteleczką. - Ile? I kiedy? Żona mówi mi w farsi, że butelka była niemal pełna, prawdopodobnie trzydzieści do czterdziestu tabletek. - Po angielsku! - Żona mówi, że we flakoniku było trzydzieści tab- letek, ale Kathy Nicolo była w łazience bardzo krótko, prawdopodobnie tylko pół godziny, a moja żona opróż- niła jej żołądek. Zwymiotowała proszki. Burdon znów spogląda na młodą kobietę. Zdejmuje z jej brody i ust pasmo włosów, opiera dłoń na jej czole. Czuję, że nadszedł moment, żeby kontynuować. - Próbowała także zastrzelić się z tego pistoletu. Pan Burdon obrzuca mnie krótkim spojrzeniem, skórę nad oczami ma ściągniętą w gęste zmarszczki, a ja uważam, żeby nie użyć jego nazwiska. - Znalazłem ją z nim w jej automobilu. Była zupeł nie rozstrojona. Dużo piła. Lester V. Burdon przenosi wzrok ze mnie na Nadi, na Esmaila, potem ponownie na mnie, wargi pod wąsami ma rozchylone, jakby ta informacja musiała wejść tak samo przez jego usta, jak i przez uszy. Ale potem potrząsa głową i wstaje. - Bzdura. Bzdura. I poleca nam zanieść Kathy Nicolo do łóżka. W oczach Nadi widać łzy, ale zdaje się odczuwać ulgę, że znowu wolno jej się poruszać. Szybko udziela pomocy Kathy Nicolo, zbierając płaszcz kąpielowy wo- kół jej nagich nóg i mocniej zawiązując węzeł w pasie. W ułomnym angielskim poleca mi wziąć Kathy Nicolo pod ramiona, a Esmailowi zająć się nogami. Plecy mam sztywne, ale kucam nisko za głową kobiety i opieram ręce na jej ramionach. Otwiera oczy, znowu bardzo małe i ciemne. Podnosimy ją i zaczynamy nieść do pokoju Nadereh, a Lester V. Burdon jest tak blisko za mną, że słyszę jego oddech. Mówi nam, żebyśmy uważali, bardzo uważali, a w jego głosie nadal brzmi groźba gniewu i niedowierzania, ale także obawa o zdrowie tej młodej kobiety. Jednak tym, co interesuje mnie bardziej, jest prawdopodobna wiedza tego mężczyzny o mojej wizycie u jego zwierzchnika. Jeśli jest zdolny włamać się do naszego domu, wycelować w nas naładowaną broń, to czego jeszcze możemy się po nim spodziewać? Usta mam całkiem suche i gdy kładziemy Kathy Nicolo na łóżku Nadereh, usiłuję spojrzeć w twarze mojej żony i syna, ale oboje mają oczy zwrócone na czekające ich zadanie; Nadereh delikatnie podnosi stopy Kathy Nicolo, dzięki czemu Esmail może wyjąć spod nich cienki pled. Okrywają ją po ramiona, a Les- ter Burdon każe nam odsunąć się od łóżka. Jesteśmy posłuszni. Siada na materacu obok niej i dotyka jej twarzy, wymawia jej imię i pyta, czy jest przytomna. Młoda kobieta otwiera oczy i ponownie uśmiecha się do niego, ale oczy ma wilgotne i zaczyna płakać; nic nie mówi, tylko po prostu płacze. Zaledwie kilka minut wcześniej, gdy Nadereh usiło- wała prowadzić kobietę korytarzem, sprzeczaliśmy się w farsi na temat konieczności zadzwonienia do szpita- la. Postanowiłem, że powinniśmy, ale moja żona, oczy- wiście, wpadła w panikę i zaczęła krzyczeć, że zo- staniemy aresztowani za ukradzenie domu tej kobie- ty, Behrani, za wyrządzenie jej krzywdy, za pistolet, za... wtedy puściła ramię Kathy Nicolo, a zaraz potem Lester V. Burdon siedział nam na karku. Teraz patrzymy, jak głaszcze włosy swojej kochan- ki, która ma zamknięte oczy i wydaje się pogrążona we śnie. Jej policzki są żółtawe, wargi mają kolor wyblakłego szafranu. Przygotowuję się do wystąpie- nia naprzód i zaproponowania panu Burdonowi, żeby zadzwonił do szpitala, ale on już podniósł się i wziął słuchawkę. Patrzy w naszą stronę, potem kładzie broń na łóżku i naciska właściwe klawisze telefonu; ich komputerowe piski są jedynymi dźwiękami w pokoju. Wyciągając z kieszeni spodni pusty apteczny flakonik prosi o połączenie z dyżurną pielęgniarką izby przy- jęć. Pielęgniarce się nie przedstawia, tylko po prostu podaje fakty. Podaje jej nazwę leku. Podaje przybliżo- ny wzrost i wagę Kathy Nicolo. Mówi, ile jego zdaniem czasu minęło, zanim zwymiotowała. I kiwa głową, tak, reaguje, ale nadal jest bardzo ospała. Słucha pielęg- niarki, przenosząc wzrok z twarzy śpiącej Kathy Nico- lo na nas, potem na pustą apteczną buteleczkę w swo- jej dłoni. Dziękuje pielęgniarce i kończy telefoniczną rozmowę, nawet się nie przedstawiając, i nie mam już dłużej nadziei, że pojedziemy do szpitala, do jask- rawych świateł i wielu twarzy publicznego miejsca. Burdon znów podnosi swój pistolet, ale patrząc na Kathy Nicolo pozwala, by zwisał przy jego boku jak zapomniany artefakt. Nadereh wciska mi łokieć w że- bra, ale nic nie mówi, a ja nie odwracam się do niej, chociaż jestem pewny, że widzi tę chwilę jako stosowny czas na załagodzenie i pojednanie, i że po- winienem się odezwać. Ale mój mądrzejszy osąd sprzeciwia się temu; w świetle lampy przy łóżku Burdon wygląda na zagubionego, gom shode. Na policzkach ma cienie, a oczy zmrużone, i chyba nie tylko z niepokoju o Kathy Nicolo, ale także z powodu głębokiego i bolesnego zdziwienia i zażenowania. Nie, w tym momencie jest słaby. I to słabością, która naprawdę jest niebezpieczna. Esmail przenosi ciężar ciała na drugą nogę, a ja dotykam jego ramienia i ściskam je. Ze wzgórza, obok bungalowu, zjeżdża samochód. Burdon prostuje się nagle i machaniem nieuzbrojonej ręki wygania nas z pokoju. - Proszę wyjść. Potrzebny jej spokój. Idźcie. Lester obserwował młodego chłopaka, który jako ostatni opuścił sypialnię. Był niemal tak wysoki jak on sam, a włosy miał gęste i czarne. Przed wyjściem z pokoju Les chciał jeszcze raz spojrzeć na Kathy, ale popełnił błąd, pozwalając pułkownikowi wyjść na korytarz, gdzie ten zostawił swój żelazny drąg, więc wymknął się do holu tylko po to, by zobaczyć, że pułkownik, jego żona i syn idą spokojnie gęsiego w stronę barowego kontuaru, oddzielającego salon od kuchni. Na podłodze salonu nadal płonęły świece i po raz pierwszy Lester zauważył tam jedzenie, naczynie z białym ryżem, półmisek czegoś, co wyglądało na gulasz, a także chleb, jogurt i rzodkiewki. Trzy czyste, nie używane talerze. Żołądek miał suchy i pusty jak stary bukłak wiszący w słońcu na sznurku. Broń w jego ręku stała się nagle ciężka i niemal nieprzyzwoita, jakby się obnażył przy ludziach. Nieliczna rodzina zatrzymała się przy krótkim kon- tuarze między dwoma pomieszczeniami i zwróciła ku Lesterowi twarzami; zdawało się, że czekając na jego następne polecenie. Chłopak miał na nogach tylko skarpetki i stał na kuchennym linoleum niedaleko szklanej drzazgi. Lester musiał usiąść i zastanowić się przez chwilę. Odkrył, że trudno mu patrzeć w ich twarze. Machnął pistoletem w stronę posiłku na podłodze. - Siadajcie i jedzcie - powiedział. Pułkownik sprawiał takie wrażenie, jakby chciał coś powiedzieć, ale zmilczał, odwrócił się i poprowadził rodzinę w stronę ich kolacji. Syn wziął z kontuaru talerz i zanim usiadł, długim spojrzeniem obrzucił broń Lestera. Burdon pchnął do przodu bezpiecznik i po prostu stał tak minutę, może dłużej, na wpół w mroku korytarza, a na wpół w świetle kuchni, z głową tak zamroczoną, jak to tylko możliwe bez upicia się. Jego twarz była okienną szybą, której wewnętrzną powierzchnię pokrywały rojące się, brzęczące muchy. I nic nie było jasne. Nic. Kathy powinna z tego wyjść. Wiedział to, zanim jeszcze zadzwonił na pogotowie; jeśli po zażyciu wszystkich tych pigułek poznawała go i była w stanie mówić, to - zanim je zwróciła - do krwi nie dostała się zbyt duża ich ilość. A nie miał wątp- liwości co do tego, że zwymiotowała, bo cały hol było czuć świeżym, kwaśnym zapachem wymiocin. A kiedy w sypialni pocałował Kathy, czuć ją było także al- koholem, zgniłą wonią z trzewi, wydzielaną po jego rozłożeniu się w żołądku. Policzek miała miękki i su- chy, a on miał ochotę położyć się obok niej i objąć ją, jakby uścisk mógł wypełnić go wiedzą, w jaki sposób poranek w domku wędkarskim przywiódł ich tej nocy do jej skradzionego domu w Coronie, do tego, co Irańczycy mówią, że zrobiła, do tego, że stał tam w korytarzu, podczas gdy rodzina wygnańców jadła w milczeniu na podłodze, a on trzymał naładowany służbowy pistolet, jak ciążące przypomnienie, że to jest tu, gdzie ziemia spotyka się z jego stopami, to tu jest Kathy, więc i on powinien tu być. I nie istniał żaden rozsądny powód, by nie wierzyć tym ludziom. Lester przekonał się o tym, gdy tylko Kathy odwróciła do niego swoją małą, nieco obrzmiałą twarz i z uśmie- chem nadal bezmyślnym z powodu proszków powie- działa: „Jesteś tu". Potem płakała w sypialni, patrząc prosto na niego; na jej słodkiej, zmęczonej twarzy malował się wstyd, i Lester nie miał więcej wątp- liwości, że opowieść Irańczyków jest prawdziwa. To przekonanie legło mu ciemną kulą w żołądku. Patrzył, jak Behrani jedzą wolno i w milczeniu, brzuścami widelców nagarniając ryż i gulasz na łyżki, maczając rzodkiewki w jogurcie i po kolei zerkając w jego stronę - ale nie bezpośrednio na niego. Był zmęczony i trochę piekły go oczy. Kuchnia pachniała aromatyzowaną herbatą. Linoleum na podłodze zaścielały drzazgi połamanego drewna i potrzaskanego szkła z tylnych drzwi domu, teraz szeroko otwartych. Obok po ścianą stała miotła; Lester podniósł do światła swój służbowy pistolet, odciągnął kurek w położenie jedna czwarta, a potem sięgnął za siebie i wepchnął broń za pasek dżinsów na plecach. Zerknął w dół na rodzinę Behrani, której troje członków patrzyło na niego znad oświetlonego świecami posiłku na podłodze, przeszedł po linoleum, wziął szczotkę i zaczął zamiatać, czując na lędźwiach dziewięciomilimetrową stalową dłoń. - 1 o jest w chwili, w której Lester V. Burdon zamiata z kuchennej podłogi rozbitą szybę, gdy Nadi pochyla się ku mnie bliżej, mając oczy szeroko otwarte z wielkiej prośby, i szepcze w farsi: - Boro, zaproś go do jedzenia. Co i tak, kiedy zobaczyłem, że podwójnie zabez- pieczył pistolet, zamierzałem zrobić. Podnoszę się, abym mógł widzieć go po drugiej stronie kontuaru, gdy stoi w blasku kuchennego światła i wyrzuca do plastikowego pojemnika na śmieci szklane i drewniane odpadki. Na ręce ma złotą obrącz- kę, której wcześniej nie zauważyłem. - Panie Burdon - mówię i twarz mi płonie, bo nie miałem zamiaru wymieniać jego nazwiska, ale już jest za późno; wychodzi to ze mnie tak naturalnie, jak oddech. Patrzy mi prosto w twarz i wolno stuka szufelką o brzeg kubła na śmieci. Wydaje się bliski podjęcia jakiejś decyzji. Zapraszam go, by zjadł z nami, ale mówi mi, żebym usiadł i nie przyłącza się do mojej rodziny, tylko rusza do barowego kontuaru i spogląda na nas z góry, zza pleców widać kolbę jego broni. Patrzy poza mnie na oprawioną fotografię na ścianie - na zdjęcie mnie, generała Pourata i szachinszacha Pahlaviego. Zdaje się je studiować, oczy ma jakieś mniejsze, wargi pod wąsami lekko zaciśnięte. Nie obchodzi mnie wyraz jego twarzy. To wyraz osądu, a kimże on jest, żeby mnie sądzić? Ale nie okazuję swoich uczuć. Zapach herbaty z samowara wypełnia bungalow. Normalnie w tym momencie wieczoru Esmail wróciłby do swojej sypialni i gier komputero- wych, a Nadi podniosłaby się, żeby umyć brudne naczynia i napełnić nasze filiżanki herbatą. Ale ona się nie rusza. Ani Esmail. Czuję, że mój syn mnie obserwuje. Biorę oddech i siadam tak prosto, jak potrafię. - Sir, moja żona poda nam herbatę. Ale to wszystko, co mówię. Nie proszę o pozwolenie, żeby mogła wstać, i żałuję, że zwróciłem się do niego „sir", ale nie mogę ponownie użyć jego nazwiska tylko po to, by ryzykować przypomnienie mu, że zadałem sobie trud, żeby je poznać. Przenosi wzrok ze ściany i najpierw patrzy na mnie, a potem na Nadereh. Kiwa głową, a Nadi zbiera nasze talerze i wstaje. Lester V. Burdon zerka na mojego syna, potem jego oczy wracają do mnie. Są ciemne i głęboko osadzone w twarzy. Włosy i wąsy ma równie ciemne, i dociera do mnie, że jest bardzo podobny do Alego, młodszego brata Nadereh. - Co się stało? Waham się, bo nie wiem, czy pyta o moją skargę na niego, czy po prostu nawiązuje do Kathy Nicolo. - Kiedy się tutaj zjawiła? - Późnym popołudniem. Syn był z kolegami. Moja żona odpoczywała. Nie wiem, jak długo jej automobil stał na podjeździe, zanim go spostrzegłem. Chce wiedzieć, co robiła, a pyta o to szybko, jakby macał moją opowieść w poszukiwaniu miękkiego miejsca kłamstwa. - Płakała - opuszczam wzrok na naładowany pis tolet, który ma za paskiem. - I celowała z niego w swoje serce. Usiłowała pociągnąć za spust, ale bez piecznik był zablokowany, rozumie pan. Wziąłem pis tolet i pomogłem jej wejść do domu. Wzrok Burdona zmiękł i zastępca szeryfa patrzy mi prosto oczy, ale nie sądzę, żeby mnie widział; raczej widzi coś innego, wspomnienie, może wspomnienie o nim i Kathy Nicolo lub po prostu obraz tego, co mu właśnie opowiedziałem. - Tak było - mówi Esmail. - Mój ojciec by nie skłamał. On nigdy nie kłamie. Burdon patrzy na Esmaila. Wygląda na to, że chce coś powiedzieć mojemu synowi, ale nie odzywa się. Nadereh stawia przed panem Burdonem filiżankę go- rącej herbaty, a potem podaje także i nam. Wkładam do ust kostkę cukru i piję. Potem wyjmuję cukier, aby - kiedy znów muszę się odezwać - pan Burdon nie pomyślał, że jestem nieuprzejmy. Rozumiem, że wsty- dzi się zadać to pytanie, ale i tak na nie odpowiadam. - Była zupełnie pijana. - Jak bardzo? Widzę, że nie podobają mu się użyte przeze mnie słowa. Jego wzrok znów twardnieje, i mówię sobie, że muszę być ostrożny i pełen szacunku. Myślę, że nigdy w życiu nie widziałem kobiety tak mast jak Kathy Nicolo; chyba że prostytutki, gendeh w południowym Teheranie. - Nie mogła iść bez pomocy ani wyraźnie mówić, sir. Spoglądam w dół na sofreh, ale tylko przez najkrót- szą z możliwych chwil; nie chcę, żeby Lester V. Bur- don błędnie zrozumiał gest szacunku z mojej strony jako wyraz zawstydzenia z powodu młodej kobiety. Nadereh siada obok mnie. Bardzo wolno pije herbatę. Ale kiedy pan Burdon odzywa się ponownie, ton jego głosu nie jest już taki indagujący. Pyta, kiedy Kathy Nicolo wzięła pigułki halcionu, a ja mówię mu, że po tym, jak przespała się w pokoju syna. - To moja żona znalazła ją w wannie i natychmiast zmusiła do zwrócenia zawartości żołądka. Pan Burdon patrzy na Nadi. Nie umiem odczytać wyrazu jego twarzy, bo pełno na niej światła i cieni od blasku świec. Nadi pochyla głowę. Patrzę na syna. Łokcie ma oparte na kolanach, brodę podparł pięś- ciami. Sprawia takie wrażenie, jakby obserwował roz- grywaną przez dwóch profesjonalnych zawodników partię szachów lub tryktraka. Z tego powodu czuję pewną irytację, ale ebnadereh, to nie ma znaczenia. Piję herbatę i czekam, żeby pan Burdon powiedział coś lub może zrobił, bo z pewnością następny ruch należy do niego. jrokój wydaw ał się bardzo mały i chociaż Lester chciał się ruszyć, nie miał pojęcia, gdzie miałby się przenie ść - na kanapę ? Na jeden ze stołków ? Właś- ciwie powini en zanieść Kathy do swojeg o auta i za- wieźć ją do domu, żeby odpocz ęła i obudził a się obok niego. Ale gdzie był ten dom? Wędkar ska chata? Motelo wy pokój w San Bruno? Kathy więcej nie po- winna być niepok ojona. Niepok ojona. Słowo zdawał o się szarpać w jego głowie jak strzęp jedwabi u na drucie kolczas tym. A ona nie miała domu przez tego pułkow nika, który zerkał cały czas na syna, potem na siedząc ą obok żonę, później na Lestera, ale tylko przelot nie. Popije herbaty i znów spojrzy na płonące świece. Od czasu do czasu oko pułkow nika przenos iło się na broń ster- czącą za paskie m Lestera, i Burdon owi nie podobał o się, że tamten na nią patrzy - jakby miał na oku jedyną rzecz, której napraw dę musiał się obawia ć. Lester znowu chciał poczuć pistolet w ręce i dać puł- kownik owi poznać, że jedno idzie w parze z drugim. Ale czy było tak? Nie miał pewnoś ci. Jedna jego część chciała się gęsto tłumacz yć za utorow anie sobie kop- niakiem drogi do domu - tak napraw dę właman ie i najście - i pragnęła wziąć służbowy pistolet, wyjść frontowymi drzwiami i po prostu wpaść rano po Ka- thy. Do tego czasu powinna być wystarczająco trzeźwa, żeby poprowadzić swoje auto, i mogłaby pojechać za nim wszędzie, dokądkolwiek by się wybrali. Ale druga jego część przemawiała znacznie głośniej: nie wyob- rażał sobie, żeby Kathy została tutaj na noc bez niego; nie w sytuacji, gdy czuł się tak odgrodzony od niej, od wielu decyzji, które najwyraźniej dzisiaj podjęła, a które zdawały się w ogóle go nie dotyczyć. Od wzięcia jego broni począwszy aż po zażycie tabletek w łazience - co mogło zdarzyć się tego rana, co w ten sposób wypchnęło ją poza krawędź? Jedyne, co mu przychodziło na myśl, to alkohol. Lester nadal czuł stępione ostrze własnego kaca po zeszłej nocy i nie wyobrażał sobie, by dzisiaj mógł się napić. Ale ona się upiła i zaczynał przypuszczać, że to musiał być ten brakujący kawałek układanki. Od czasu do czasu wi- dywał to w swojej pracy; ludzi, którzy pod mocnym wpływem alkoholu robili rzeczy, o jakich nawet nie pomyśleliby na trzeźwo; wszystkie te ofiary wypadków drogowych, drobne kradzieże i podpalenia. I niczego mu nie ułatwiała. Czy choć przelotnie pomyślała o nim, gdy wyjmowała z bagażnika jego broń? Obeszło ją, jak zostałby przez to uwikłany? A gdyby już raz opuścili to miejsce, co miałoby powstrzymać tego szczupłego oficera przed zatelefonowaniem do biura szeryfa albo nawet na policję w Coronie? Irańczyk miał teraz przeciwko niemu nowe oskarżenia: włamanie, najście i terroryzowanie bronią palną. A na Lesterze nadal ciążyły zarzuty o złamanie regulaminu służbowego, i pułkownik mógł ścigać go na podstawie każdego z nich. Lester był spragniony i miał ochotę na herbatę, którą podała mu żona pułkownika, ale gdyby zrobił to w tej chwili, można by to potraktować jak gest pojednania; jakby był psem, który odsłania gardło przed silniejszym przeciwnikiem. Ponownie zerknął na wiszącą na ścianie oprawną w ramki fotografię Beh-raniego zwracającego się do szacha Iranu - człowieka, o którym Carol opowiedziała przed laty Lesterowi wszystko; człowieka, który pewnego popołudnia skosił salwą setki, a może i tysiące nieuzbrojonych manifestantów, ośmielających się demonstrować przeciwko niemu i jego otoczeniu. Behrani uśmiechał się do szacha z pewną poufałością; a teraz wzrok pułkownika znów spoczywał na broni, prawdopodobnie dokładnie widocznej za paskiem na plecach. Lester zerknął na gospodarza. Behrani spojrzał w dół na swoją herbatę i wolno, niemal niedbale zamieszał ją kciukiem i palcem wskazującym. Był to gest pewności siebie, gest człowieka z łatwością przystosowującego się do nowych okoliczności; ten gest przekonał Lestera, że został pobity w grze, chociaż nawet nie wiedział, że w nią gra. Znowu poczuł strach i nabrał ochoty, by kopnąć pułkownika w zęby, tego przyjaciela dyktatorów, tego człowieka, który nie zgodził się odsprzedać Kathy jej domu. Lester wyjął pistolet zza paska i z trzaskiem położył go na blacie. - Idźcie coś robić. Wszyscy. Chłopak wstał pierwszy, potem pułkownik i jego żona. Unikała patrzenia w kierunku Lestera; kucnęła i zdmuchnęła świece. Potem podniosła z kanapy lampę, którą chłopiec przewrócił, z powrotem postawiła ją na końcu stołu, włączyła ją i zaczęła sprzątać z dywa- nu resztę talerzy i szklanek. Pułkownik stał w miejscu, podczas gdy żona uwijała się wokół niego. Chłopak przeniósł wzrok z ojca na broń Lestera, a potem na jego twarz. - Idź do swojego pokoju, joon-am - powiedział puł- kownik i chłopiec ruszył korytarzem. - Zaczekaj. - Burdon odwrócił się do niego i zapytał, jak ma na imię. - Esmail. - Masz w pokoju telefon, Esmail? -Nie. Lester zerknął na pułkownika, który stał teraz wy- prostowany, broda w górze, wzrok na dziecku. W ku- chni pani Behrani podniosła brudny talerz i trzymała go przed sobą. Lester wziął głęboki oddech; logiczny, nieuchronny kolejny krok wzbierał mu w piersi. Polecił całej trójce cofnąć się do korytarza i do pokoju chłopca. Nie było tam telefonu, tylko lampka przy łóżku obok oprawionej w ramki fotografii. Na ścianie wisiał kolorowy plakat z wiszącym w powietrzu deskorol- kowcem o szeroko rozpostartych ramionach i zgiętych kolanach. Na biurku w nogach łóżka stał komputer z klawiaturą i modemem, którego przewody były włą- czone do telefonicznego gniazdka pod biurkiem. Lester kiwnął głową w stronę chłopca, polecił mu wyjąć wtyczki z obu stron modemu i oddać mu go. Zajęło to zaledwie kilka sekund, a wręczając urządzenie, Esmail zerknął na pistolet; Lester pilnował się bardzo, żeby nie celować nim w chłopaka. - Esmail, chcę, żebyś został w tym pokoju, póki nie zdecyduję inaczej, dobra? Jeśli musisz iść do łazienki, to najpierw mnie zapytaj. Chłopiec spojrzał na ojca i matkę. Pani Behrani chwyciła się najpierw za palce jednej ręki, a potem drugiej, i Lester usłyszał samego siebie, jak każe im wracać na front domu. Położył modem i przewody na stoliku lampy obok kanapy; zdawało mu się, że pani Behrani chce zagłuszyć niepokój pracą, sprzątaniem dywanu, na którym jedli, i zwijaniem go; mąż przesu- nął się na bok, by zrobić jej miejsce, a Lester słyszał dochodzące z głębi korytarza dźwięki gry komputero- wej, serie obłędnych niemelodyjnych pisków, po któ- rych następowały rozproszone zakłócenia symulowa- nych wybuchów. Pułkownik odwrócił się do Lestera, ramiona miał nadal złożone na piersi. W padającym z kuchni świetle wyglądał staro i chudo; wygnany patriarcha. - Nic wam nie zrobiliśmy. Czego pan chce? Lester nie miał pojęcia. Najmniejszego. Usiadł na kanapie. Była miękka i głęboka, pokryta drogą tkaniną. Wszystko w tym domu zdawało się drogie: nowe mosiężne łóżko, w którym spała Kathy; obraz perskich jeźdźców w mozaikowej ramie na ścianie; ciężki srebr- ny samowar na kuchennym blacie; złota lampa i aba- żur, którego chłopiec o mało nie rozbił, gdy Lester kopnął w drzwi; nawet zeszłoroczny model buicka na podjeździe. Lester jeszcze raz poczuł, że stoi wobec czegoś większego od siebie. W ustach miał sucho, broń położył płasko na podłokietniku kanapy i ze wzrokiem wbitym w dywan przesuwał palec wskazujący po ma- lutkich nacięciach języczka bezpiecznika. - Z kim pan rozmawiał w Redwood City, puł- kowniku? - Z porucznikiem. - Jak się nazywa? - Alvarez, porucznik Alvarez. Lester zaczerwienił się, słysząc to, czego się spodzie- wał, i próbował przełknąć ślinę, ale nie udało mu się. Sofa wydawała się za miękka, jakby bardziej się w nią zapadł. - Z pewnością postąpiłby pan tak samo, panie Burdon. Żona pułkownika puściła wodę nad zlewem, więc Lester nie był pewien, czy w głosie mężczyzny usłyszał wyzwanie, czy tylko wywnioskował to dlatego, że tamten użył jego nazwiska, ale coś się w nim zmieniło - nie chodziło o Kathy; nie była niczemu winna; nie zrobiła niczego, co nie prowadziłoby do tego kutasa, do tego człowieka, który patrzył na swoją rękę spoczy- wającą na kolanie, na złoty pierścień z czerwonym kamieniem w środku. Rubin? Lester poczuł, że napinają mu się mięśnie wokół oczu i ust. Usiadł prosto. - Kiedy zamierza pan oddać ten dom, pułkowniku? Pani Behrani stała nadal przy zlewie, wycierając talerze białą ścierką; twarz zwróciła bokiem w stronę kontuaru, przy którym siedział jej mąż, chociaż ten milczał, wyprostowany, jakby był ponad to, żeby od- powiedzieć na pytanie. Lester wziął oddech. - Naprawdę jest panu potrzebny ten mały domek? - To nie pański interes, sir. Lester zerwał się z sofy i znalazł przy kontuarze szybciej, niż zdążył porządnie zacisnąć dłoń na kolbie pistoletu. Nakazał sobie trzymać broń przy boku, nie ma potrzeby kopać głębszej przepaści, ale twarz puł- kownika była tak nieruchoma, tak kamienna, a białka oczu tak pożółkłe z powodu wieku i znużenia życiem, że zdawały się momentalnie unieważniać groźby Les- tera i redukować je do rozmiarów zwykłej przykrości - takiej jak Kathy, jak dyskusja na temat domu. Lester nie miał wyboru, więc wepchnął pułkownikowi pod brodę kwadratową lufę. Serce trzepotało mu w piersi, a reszta organów zdawała się pływać w jego wnętrzu. Odciągnął całkowicie kurek, ale bezpiecznik pozostawił zablokowany; w oddechu pułkownika czuł rzodkiewki. Irańczyk zaczął ściągać wargi, jakby przy- gotowywał się, żeby coś powiedzieć, ale Lester głębiej wcisnął mu lufę w podbródek. - Ta kobieta, która tam śpi, to jest mój interes. Interesuje mnie wszystko, co jej dotyczy. Rozumiesz? A teraz chcę, żebyś zaczął myśleć, jak to wszystko rozwikłać. Żona pułkownika płakała cicho; Lester kątem oka widział ją w kuchni, jak stoi trzymając w obu rękach białą ścierkę, jakby modliła się z nią. - Proszę, proszę. My nic nie mamy. Nic. Mój mąż tylko jest dobry. Nasz syn musi iść na uniwersytet. To wszystko. Proszę, jesteśmy dobrymi ludźmi. Płakała cicho, biorąc z drżeniem długie oddechy. Pułkownik miał wilgotne oczy, chociaż Lester nie wiedział, czy ze strachu, czy dlatego, że tamten nie mrugał. Kciukiem opuścił kurek, wysunął pistolet spod brody Irańczyka i usiadł na stołku obok niego, zwrócony ku niemu twarzą. Położył broń na blacie i zdawało się, że czeka, żeby żona pułkownika mówiła dalej, ale ona tylko pociągnęła nosem i dyskretnie przycisnęła go palcem. Dźwięki komputerowej gry chłopca przyspieszyły do wysokich tonów melodyjki zwycięstwa, która wkrótce zwiędła w elektronicznej przestrzeni, a Lester nagle poczuł, że plecy i głowę ma zbyt odsłonięte, więc wstał i podszedł do wejścia na korytarz, ale hol był pusty, a żelazny drąg nadal stał oparty o framugę drzwi, tam gdzie pułkownik go zostawił. Lester miał ciężkie ramiona i nogi, i lekko drżała mu ręka trzymająca broń. Chciał zobaczyć Ka- thy, sprawdzić, co u niej, ale teraz nie mógł zostawić tych ludzi samych. - Powiedz do niego, Massoud - odezwała się żona. - Mu wyjaśnij. Ale pułkownik zdawał się nie słyszeć. Patrzył prosto na Lestera, policzki miał pozbawione kolorów, oczy lekko zmrużone, wargi jak prosta kreska i Lester wiedział, że nie tylko sam przekroczył pewną granicę, ale do tego samego doprowadził Behraniego. Burdon machnął pistoletem mniej więcej w kierunku Irań- czyków, a potem odsunął się na bok od wejścia na korytarz i kazał im iść przed sobą. - Pójdziemy zobaczyć, jak miewa się właścicielka tego domu. Słowa zabrzmiały głucho, jakby w tym, co właśnie powiedział, kryło się kłamstwo; i gdy pułkownik i jego żona minęli go, przy czym kobieta nadal pociągała nosem, Lester podążył za nimi ze swoim ciężko wiszą- cym u boku pistoletem i nagle zapragnął, żeby puł- kownik coś powiedział, chwycił sztangę i spróbował zamachnąć się na niego lub uciec, zrobić cokolwiek; cokolwiek, co mogłoby sprawić, że broń w jego ręku stałaby się mniej uciążliwą zgrywą, niż nią była. (chwile minęły od czasu, gdy Lester V. Burdon przycisnął do mojego ciała naładowaną broń, jednak nadal czuję ją na skórze i nie jest to wielki wysiłek wyobrazić sobie wielkokalibrową kulę, która niczym pocisk rakietowy rozszarpuje mi głowę, i chcę tylko zabić tego człowieka, który włamał się do naszego domu po tym, gdy uratowaliśmy żałosne życie tej jego gendeh. Ale, oczywiście, nic nie mogę zrobić z tym prag- nieniem i ciało całkiem mi zesztywniało, mięśnie kar- ku, pleców i nóg mam tak napięte, jakby były związane zardzewiałym łańcuchem. Mężczyzna każe nam iść do sypialni Nadereh. Idę wolno. Nadi jest za mną, Burdon za nią. Pierwszy wchodzę do pokoju. Gendeh śpi spokojnie, gęste włosy tworzą gniazdo wokół jej małej twarzy. Burdon każe nam stanąć po drugiej stronie łóżka i palce wolnej dłoni przyciska do tętnicy pod szczęką kobiety. Po chwili kładzie dłoń na jej czole i już nie wydaje się zażenowany. Dotyka jej policzka, potem mówi nam, że pójdziemy odwiedzić syna, i idzie za nami. Ponownie wchodzę pierwszy. Esmail siedzi na łóżku, na którym spała Kathy Nicolo. Na kolanach ma odwrócony w drugą stronę panel zdalnego sterowania gry komputerowej, a okno za jego plecami jest szeroko otwarte, razem z siatkową zasłoną; na płożącej się nad trawnikiem mgiełce lśnią zewnętrzne światła. Esmail ma ogromne oczy, a ja czuję w dłoniach uderzenia serca; w farsi szepczę do syna, żeby natychmiast zamknął okno: Holah, holah. Podrywa się, chcąc wypełnić polecenie, a skrzynka zdalnego sterowania spada na podłogę. Kaszlę głośno, ale jesteśmy spóźnieni; Lester V. Burdon przepycha się obok mnie i Nadi, jedną ręką chwyta Esmaila za ramię i odciąga go od okna. Syn prawie spada z łóżka, ale Burdon podtrzymuje go bokiem ciała, broń trzyma wzdłuż uda. Pistolet jest o krok ode mnie. Mogę sięgnąć, chwycić i wykręcić mu go z ręki, ale nic nie robię, bo wyobrażam sobie, że broń strzela, a mój syn lub żona zostają ranni - lub gorzej. Burdon ściąga Esmaila z łóżka i zmusza go, żeby stanął obok nas. Natychmiast obejmuję ramiona syna. I trzymam szczupłe, ciepłe ramię Nadi. Żona drży, a może to ja jestem tym, który się trzęsie. Jestem zaskoczony, czując, że moje ciało staje na baczność. - Co mam z wami zrobić? - Pyta o to nas wszyst- kich, ale patrzy tylko na nasze dziecko. - Co zamie- rzałeś zrobić, Ismail? - Esmail - mówi mu mój syn. Ściskam jego bark i mam nadzieję, że nie zrozumie tego opacznie, jako zachęty do dalszego pyskowania. Lester V. Burdon wdycha głęboko powietrze i nie odwracając głowy wypuszcza je z płuc. - Wychodziłeś z domu, Esmail? Na ramieniu dotykającym pleców syna czuję bicie jego serca. Potrząsa głową, nie, nie wychodził. Gra kompute- rowa emituje elektroniczną melodyjkę, towarzyszącą odlotowi obcego statku sposobiącego się do walki w kosmosie, jej refren powtarza się co kilka sekund. Burdon rozgląda się po pokoju, potem znów patrzy na mojego syna. - Zamierzałeś skorzystać z telefonu sąsiadów, Es- mail? Syn nie odpowiada. Nasz władca opiera na biodrze nieuzbrojoną dłoń. Druga ręka, ta z bronią, po prostu wisi przy boku, ramiona zdają się mu opadać, jakby przygniecione wielkim ciężarem. Burdon ma opusz- czoną twarz, ale oczy na poziomie oczu naszego syna. - Tracę cierpliwość, Esmail. Ponownie ściskam syna za ramię. - Udziel mu odpowiedzi, joon-am. - Taaa, zamierzałem wyjść. Refren gry komputerowej trwa, powtarzając się co pięć sekund; to muzyka mikroprocesora, automatyczna i nieszczera jak kłamstwa. - Wyszedłeś? - Nie. Esmail odpowiedział zbyt szybko; Lester V. Burdon mruży oczy i skubie dolną wargę. Patrzy najpierw na mnie, na Nadi, potem na powtarzającą się bez końca grę komputerową. - To się nie sprawdza - mówi Lester V. Burdon. - Po prostu. Poleca nam wejść do łazienki, którą nadal czuć wymiotami Kathy Nicolo. Dywan jest wilgotny po jej kąpieli, a wanna pełna wody. Kiedy moja rodzina stoi blisko siebie między umywalką a sedesem i wanną, Burdon patrzy poza nas i ponad nami na małe okienko umieszczone wysoko w wykładanej kafelkami ścianie; jego oczy przemykają szybko po Esmailu i Nadi, potem przenoszą się na panjare, wreszcie kiwa do siebie głową i dotyka gałki drzwi. - Nie chcę widzieć tego ruchu. Zrozumiano? Potem Burdon prostuje się bardziej, jakby właśnie zrzucił z pleców ciężką paczkę. Jeszcze raz spogląda na nas, a potem zamyka za sobą drzwi. ? i ijester patrzył jeszcze chwilę na drzwi, a potem zaryzykował i pognał na front domu. Znów wetknął pistolet za pasek spodni na plecach, wyłączył zewnę- trzne oświetlenie i wyszedł na frontowy ganek. Naj- bliższy dom znajdował się po drugiej stronie stojących na podjeździe samochodów; światła na jego osłoniętej siatką werandzie były włączone, także oświetlenie w pokoju dziennym. Lester widział róg telewizora, kolorowe migotania na ekranie, potem przegub dłoni mężczyzny, który położył papieros na popielniczce na stole pod oknem. Na ganku nikogo nie było, nikt nie tkwił w żadnym z okien i nie patrzył w tę stronę. Lester spojrzał w prawo, ale stojący tam mały otynkowany domek wyglądał na równie cichy i nieporuszony, tylko na dole paliło się kilka świateł, i nikt nie wyglądał spoza pociemniałych czy rozświetlonych okien, czekając na efekty wezwania pomocy. Wrócił do pokoju Kathy. Nie odzyskała kolorów; jej policzki nadal miały żółtawy odcień, ale tętno biło równo i mocno, a czoło miała chłodne i suche; lekko zadarła brodę i dalej spała. Wstał i otworzył rozsuwane drzwi szafy. Szukał krawatów pułkownika, ale ta szafa mieściła tylko kobiece stroje, elegancko wy- glądające wełniane suknie osłonięte długimi płach- tami plastiku z pralni chemicznej, jedwabne bluzki i wełniane żakiety; na półce powyżej leżały owalne pudła na kapelusze z francuskimi napisami wytłoczo- nymi na bokach, a na podłodze szafy stało dwadzieś- cia czy trzydzieści par damskich butów, większość wypchana bibułą. Nadal słyszał żonę pułkownika, któ- ra mówiła, że nic nie mają, nic; i złościło go to, kiedy widział, że mieli choćby tyle, żeby na aukcji kupić ten dom od hrabstwa. Na haczykach półki wisiały paski do sukienek - srebrne, złote, z czarnej lakierowanej skóry, jeden brązowy ze skóry aligatora. Lester owinął go dookoła obu pięści i pociągnął, ale pasek zanadto się poddawał, więc go odwiesił, znów spoglądając na Kathy, która miała lekko rozchylone wargi, a włosy rozsypane wachlarzem na poduszce; wrócił na kory- tarz i wziął długi żelazny drąg. Słyszał Behranich szepczących w farsi w łazience; wszedł do pomieszczenia, które wyglądało na gabinet pułkownika. Było tam biurko, krzesło i maszyna do pisania. Na gazetach na podłodze leżał bokiem srebr- ny stolik do kawy, którego dwie nogi były owinięte taśmą klejącą. W szafie wisiało dwadzieścia czy trzy- dzieści garniturów, niektóre z nich w eleganckich skórzanych workach. Na podłodze stał długi na sześć stóp, mosiężny trzypoziomowy stelaż na obuwie pełen lakierków, mokasynów, białych tenisówek i spor- towych butów; były tam trzy pary kaszmirowych pan- tofli, a nawet para zniszczonych butów roboczych. Krawaty pułkownika wisiały na drążku w szafie po- między ciemną dwurzędówką a mundurem wojsko- wym - kobaltowoniebieskim, o jaskrawych złotych epoletach, z mnóstwem kolorowych wstążek i baretek na obu napierśnych kieszeniach. Les wziął dwa jedwabne krawaty, wrócił na korytarz, stanął przed zamkniętymi drzwiami łazienki i zaczął zawiązywać krawaty wokół podstawy gałki. Obcojęzyczne szepty po drugiej stronie drzwi zamarły; Lester przytrzymał poziomo drąg, opierając jego końce o sosnową framugę, po czym zawiązał oba krawaty wokół sztaby, wzmacniając węzły dwiema podwójnymi pętlami. Ciągnął, póki żelazo nie było dociśnięte do framugi, a potem cofnął się i przyjrzał badawczo temu, co właśnie zrobił. Zaczerpnął głęboko powietrza i wypuścił je; wszedł do pokoju Es-maila, wyłączył komputer i ruszył w stronę lampy obok łóżka chłopca, żeby ją też wyłączyć. Na stoliku obok stała oprawiona w ramkę fotografia pułkownika w galowym mundurze; Behrani siedział w głębokim skórzanym fotelu, na kolanach trzymał malutkiego chłopca, a na ścianie za nimi widać było pod szkłem zielone, białe i czerwone pasy irańskiej flagi. Mężczyzna i mały chłopiec uśmiechali się szeroko do aparatu. Lester szybko odwrócił wzrok i wyłączył lampę. W salonie zamknął drzwi wejściowe i opuścił rolety. Przepatrzył szafki kuchenne w poszukiwaniu kawy, choćby rozpuszczalnej, ale nic nie znalazł, więc wziął z suszarki czysty kubek i podstawił go pod kurek srebrnego samowara. Nalał czarnej, mocnej, parującej herbaty, którą zaniósł do sypialni, gdzie spała Kathy; do pokoju, który - jak przypuszczał - wcześniej należał do niej. Postawił herbatę na nocnym stoliku obok magneto- fonu kasetowego, wyglądającego na nowy. - Kathy? - Dotknął jej ramienia i łagodnie ścisnął. - Kath? Nigdy wcześniej nie nazwał jej tak, nie skracał w ten sposób jej imienia i na chwilę dało mu to wrażenie, że łączy ich dużo więcej niż w rzeczywistości. Miała roz- chylone wargi, głowę odwróconą na bok, a z ust spły- wała na poduszkę cienka nitka śliny, pozostawiając wilgotną plamę. Lester położył dłoń na czole Kathy i odsunął do tyłu włosy. Były gęste i suche, a gdy jego palce dotknęły poszewki poduszki, Kathy przekręciła głowę i wydała z siebie cichy dźwięk, niemal kwilenie. Lester wypowiedział jej imię, ale usta Kathy znowu zwiotczały, a oczy pozostały zamknięte. Jednak puls miała miarowy, więc usiadł na łóżku i zdjął buty, czując, że lufa pistoletu za paskiem z tyłu spodni twardo wciska mu się w lędźwie. Słyszał stłumione głosy Irańczyków, dobiegające z łazienki w głębi kory- tarza. Zdawało się, że pułkownik miał najwięcej do powiedzenia, jego farsi brzmiał głęboko i władczo. Na czoło i kark Lestera wystąpił zimny pot. W skarpetkach wyszedł w mrok holu. Pod drzwiami łazienki widniała wąska drzazga światła, a żelazny drąg przylegał ściśle do framugi, jakby pomieszczenie za drzwiami było przeklęte. Lester stał tam kilka minut i nasłuchiwał. Z początku uznał, że pani Beh-rani znowu płacze, bo jej głos zdawał się załamywać, ale potem zaczęła wypluwać słowa w postaci zaporowego ognia gardłowych spółgłosek i samogłosek, na które pułkownik natychmiast spokojnie odpowiadał; głos Behraniego wydostawał się z jakiegoś centralnego miejsca w jego wnętrzu, jakby pułkownik zabierał właśnie żonę i syna na wycieczkę w znaną sobie okolicę. Lester cofnął się i mocno kopnął w drzwi. Natych- miast zapadło milczenie. Coś spadło do umywalki, może fiolka z apteczki, nie wiedział; ale wiedział jed- no: że ten bogaty kutas nie traktował go poważnie i że od razu powinien zacząć to zmieniać. Wyjął pistolet i odciągnął stalowy zamek, wyrzucając na dywan nie- wystrzelony pocisk, po czym głośno wprowadził na jego miejsce następny. Lufą broni postukał lekko w drzwi, potem przerwał; cisza po drugiej stronie była prawie namacalna, jakby mógł wziąć i ścisnąć ją mię- dzy palcami. Serce biło mu szybko; przycisnął nos do drzwi i poczuł zapach drewna i farby. - Niech pan trochę odpocznie, pułkowniku, ponie waż jutro odsprzeda pan ten dom hrabstwu. Rozumie mnie pan? Pułkownik zaczął odchrząkiwać za drzwiami, ale w końcu zrezygnował i nic nie odpowiedział. - Zadałem ci pytanie, Behrani. Lester wyobraził sobie małą rodzinę kucającą w róż- nych kątach niedużej łazienki i poczuł w sercu dźgnię- cie tępym patykiem; byłoby lepiej, gdyby kobieta i na- stolatek nie uczestniczyli w tym, ale już nie można było tego odwrócić, nie można było opuścić gardy i odsłonić gardła przed tymi ludźmi, żony i chłopaka nie wyłączając. - Niech mi pan powie, pułkowniku, co zrobi pan jutro w pierwszej kolejności? Teraz też nie padła żadna odpowiedź, nie rozległ się nawet spanikowany szept pani Behrani. Lester wyob- raził sobie, że przemawia do pustego pomieszczenia, że wysoko umieszczone okienko prysznica zostało jakoś rozmontowane i okazało się większe, niż mu się zdawało, a irańska rodzina biegnie boso przez mgłę w poszukiwaniu pomocy. Przez chwilę prawie czuł mdłości; pomyślał, że nic mu się nie udaje, w końcu wszystko spada na niego. A potem pułkownik odezwał się głosem ochrypłym ze zmęczenia. - Nie wiem. Może powiesz mi, co muszę jutro zrobić. - Nie traktuj mnie protekcjonalnie. - Lester przycis- nął policzek do drzwi, czując na biodrze żelazny drąg. - Jutro zadzwonisz do biura podatkowego hrabstwa i przyjmiesz ich propozycję zwrotu pieniędzy za dom. Potem, gdy będą ci wypisywać miły, tłusty czek, ty i twoja rodzina spakujecie swoje rzeczy i wyniesiecie się. To takie proste. Zrozumiano? Ale czy to rzeczywiście było takie proste? Co potem? Czy spodziewa się, że tamci tak zwyczajnie odjadą i nic nie zrobią? Przez krótką chwilę Lester kom- binował, w jaki sposób mógłby teraz odwrócić to wszystko; po prostu wypuściłby rodzinę z łazienki, wyniósł Kathy do jej lub do swojego samochodu i od- jechał. Ale zostawiliby po sobie jedno auto, a Behrani z pewnością zatelefonowałby na posterunek. Potem nastąpiłyby kolejne oskarżenia przeciwko Lesterowi, dużo poważniejsze: grożenie bronią, napaść z bronią, a teraz, gdy tamci siedzą zamknięci w łazience, jesz- cze bezprawne uwięzienie. Oskarżenia, które zostały- by potwierdzone przez żonę i syna; oskarżenia, które nie tylko doprowadziłyby do wyrzucenia go z policji, ale także do aresztowania i uwięzienia - gliniarz wśród więźniów - i Lester doświadczył gorącego błysku zro- zumienia i przerażającego popłochu. Bosą nogą kop- nął mocno drzwi, czując płomienny ból w podeszwie stopy i w łydce. - Odpowiadaj, sukinsynu. Pułkownik nadal nic nie mówił, ale jego żona za- szeptała. Tym razem jej głos brzmiał mniej ochryple, a bardziej prosząco, pomyślał Lester. Zamknął oczy, potarł czoło i wziął przez nos głęboki wdech; gniew opuszczał go jak coś cennego, o czym nie wiedział, czy to odzyska, gdy będzie tego potrzebował. A teraz poczuł mdłości z wyczerpania, skrucha zaczęła krążyć w nim jak zimna mgła. Powiedział sobie, że nie jest mądrze nalegać teraz na odpowiedź ze strony puł- kownika; duma byłego oficera i jego męskość już zostały poddane wystarczająco mocnej próbie. Ta noc zmieniła tyle, że - na lepsze czy na gorsze - Lester musiał zaangażować się w powrót na właściwą drogę; było to niczym zjechanie z gładkiego asfaltu na pia- szczyste pobocze podczas szybkiej jazdy na rowerze: jeśli wpadniesz w panikę i użyjesz hamulców lub szarpniesz kierownicą, na pewno się przewrócisz. Ale utrzymaj tylko prędkość i kierunek jazdy, powiedział sobie, trzymaj nerwy na wodzy, a bez szwanku wrócisz na szosę. - Niech pan się z tym prześpi, pułkowniku. - Lester jeszcze raz zabezpieczył pistolet, a potem kucnął na podłodze, żeby podnieść pocisk. - Słyszy mnie pan? Niech pan się z tym prześpi. Usłyszał głos chłopca, wysoki i pytający, i pełen strachu. Ten dźwięk także mógł pochodzić z własnego ciała Lestera, które nagle wydało mu się chude i mało znaczące; palce mu drżały, gdy podnosił nabój. To było znajome uczucie - strach, który zawsze postępo- wał za wyrzutami sumienia, ale tym razem nie chodziło o procedurę aresztowania czy rejestrowania więźniów, by odesłać ich gładko i bezpiecznie. Co zrobi rano, jeśli pułkownik nadal będzie odmawiał współ- pracy? Zmusi go do tego? I jaka była jego strategia na wypadek, gdyby Behrani zgodził się odsprzedać dom hrabstwu? Czy liczył na to, że on i jego rodzina po prostu znikną? Nie wiedział. Wszystko, co mógł teraz zrobić, to ufać, że pułkownik przystanie na od- sprzedanie domu. To przynajmniej zacząłby uważać za jakiś postęp, a później musiałby tylko wymyślić coś, co bezpiecznie przeniosłoby ich oboje do następ- nego etapu. Esmail przestał zadawać pytania i Lester odmasze- rował w głąb holu. Wyobraził sobie Nata śpiącego na brzuchu w swoim łóżku, z twarzą odwróconą na bok i tyłkiem wystawionym na widok. A Bethany praw- dopodobnie poszła do ich sypialni, co czasami robiła, gdy przeraził ją jakiś sen, pozostawiający ją z wraże- niem oderwania od świata, który rozumiała jako włas- ny. Przypuszczalnie przytulała się teraz do Caroł; ma- łe ciało jego córki zaczynało dopiero wypełniać puste miejsce, które należało do niego. JLo już trzy godziny od chwili, gdy Burdon przez drzwi wygłosił swoje groźby. W łazience jest teraz ciemno, ale słabe światło dociera ze znajdującego się powyżej panjare, ponieważ Burdon nie wyłączył ze- wnętrznego oświetlenia nad samochodami na podjeź- dzie. Esmail zrobił się cichszy niż kiedykolwiek. Leży w ciężkiej wannie na posłaniu z ręczników, a stopy ma oparte na płytkach nad baterią. Siedzę pod ścianą, trzymając lewe ramię na porcelanowym obramowaniu wanny, więc moją twarz oddzielają od syna tylko centymetry, ale nie wiem, czy Esmail śpi, czy nie. Jego matka leży zwinięta na podłodze na dwóch ręcznikach. Powietrze jest zimne i pachnie lekko morzem i chorobą Kathy Nicolo. Nadereh wygląda na zmarzniętą i chciałbym ją przykryć, ale wszystkie ręczniki poszły pod nią i pod naszego syna. Zanim Burdon podszedł do drzwi i zamocował jakieś zamknięcie, Nadereh mówiła mi swoim spanikowanym szeptem, żebym oddał kobiecie jej bungalow; o co ci chodzi? Znajdziemy inny. Ale po ostatniej groźbie Burdona Esmail, który był już mocno wstrząśnięty, przeniósł wzrok z matki na mnie, później znowu na nią, potem ponownie na mnie, a jego oczy nie lśniły już blaskiem przygody, ale matowiały ssaniem w żo- łądku, które jest prawdziwym strachem. Wyciągnąłem do niego rękę, ale się uchylił. Oczy mu powilgotniały i zapytał swego ojca w farsi, którego nie znał tak dobrze jak angielskiego: - Co zamierzasz zrobić, Bawbaw? Przez przykrą chwilę nie miałem nic do powiedzenia swojemu synowi, żadne słowa nie uformowały się na moich wargach. Po prostu stałem tam tylko kilka centymetrów dalej, a usta mojego syna były lekko otwarte, i mrugał powiekami odpędzając łzy z oczu, gdy czekał, co może nastąpić. Teraz to była Nadi, która zadziałała stanowczo. - Nie bój się, Esmail - powiedziała; przeszła obok niego i zaczęła wypuszczać wodę z wanny. - Twój ojciec jest pułkownikiem, genob sarhang. Ten czło wiek w naszym domu nie jest nawet sierżantem. Twój ojciec z łatwością zajmie się tą sprawą. Powiedziała mu, żeby umył twarz i zęby, a ona przygotuje mu posłanie w wannie. Esmail zawahał się, nie spuszczając ze mnie wzroku. - Tak, joon-am. Umyj się i odpocznij. Widziałem setki takich mężczyzn; są zdesperowani z jakiegoś powodu, więc do ostatniej chwili wymachują pistole- tem, ale zawsze blefują. Rozumiesz? Nie zamierza nam zrobić nic z tego, co mówi. - Ale, Bawbaw... - Szszsz, szszsz, umyj się, skorzystaj z toalety, mat- ka nie będzie patrzeć, i odpocznij. Zajmę się tym człowiekiem. Esmail zaczął myć ręce i twarz nad umywalką, a Na- di przecisnęła się obok mnie, żeby do sucha wytrzeć wannę; jej wzrok spoczął na mnie tylko na moment, żona miała oczy wąskie i lśniące, a ja, oczywiście, uznałem, że to wściekłość; wściekłość na mnie za to, że doprowadziłem nas wszystkich do tej zamkniętej łazienki. Ale ręce jej drżały; opadła na kolana i gwał- townymi, urywanymi ruchami zaczęła wycierać wannę, a ja pomyślałem o małym ptaszku, znalezionym przez Sorayę obok pnia drzewa i usiłującym machać złamanym skrzydłem, ale nie robiącym dystansu od miejsca, z którego zaczął. Nadi przygotowała posłanie dla naszego syna i skierowała go tam, nie mówiąc więcej ani słowa do żadnego z nas. Wyłączyła światło i leży na podłodze, bez przeproszenia odwróciwszy się do mnie plecami. Wiem, że jej strach przed panem Burdonem, przed tym, co może zrobić, jest tak wielki, iż Nadereh nie może nic powiedzieć, nie zdradzając się z tym przed naszym młodym synem, więc wybaczam jej nieuprzejmość. Ale nie wybaczyłem jej, że się boi. Mniej się bała, gdy przed świtem Bahman wiózł nas przez płonące ulice stolicy, przez ciemniejące aleje obok tandety amerykańskich i francuskich hoteli, z dala od głównych bulwarów, na których studenci i Cyganie, rolnicy i cargar palili podobizny szachinsza-cha i cesarzowej Pahlavi - zniewaga, która zaledwie kilka miesięcy wcześniej sprowadziłaby tortury i egzekucję na całe ich rodziny. Na tylnym siedzeniu limuzyny Nadi trzymała naszego małego synka, podczas gdy nasza dziesięcioletnia córka siedziała mi na kolanach, płacząc i przyciskając twarz do mojej piersi. Obejmowałem Sorayę tylko jedną ręką, bo w drugiej trzymałem podarowany mi przez amerykańskiego ofi- cera rewolwer kalibru czterdzieści pięć. Bahman wiózł nas obok oświetlonych okien posterunku strażniczego prosto na pas startowy w Mehrabadzie. Żołnierze byli posłuszni i poganiali nas machaniem, ale ich twarze wydawały się całkiem nieruchome, jakby zaczynali rozumieć, że mogą stanowić część okrutnego oszustwa. Silniki odrzutowca ryczały już w ciemności, a gdy po podstawionych schodkach gnaliśmy do samolotu, obawiałem się o uszy moich dzieci, szczególnie o ma- łego synka. Żona i dzieci mojego drugiego pilota, zawinięci w koce, tkwili wśród swoich kufrów, pudeł i bagaży. Nadi zostawiła syna u khonoum, Soraya siadła z pozostałymi dziećmi, a moja żona podążyła za mną z powrotem w noc, w krzyk silnika i zapach paliwa odrzutowca na pas startowy, gdzie Bahman podał nam z limuzyny nasze ruchomości, tylko trzy kufry i pięć sztuk bagażu. To wszystko, co zabraliśmy ze sobą ze swojego życia. Ale Nadi się nie skarżyła. Niosąc w obu rękach ciężką walizę, weszła po schodach do samolotu, a Bahman i ja poszliśmy za nią z kufrem, którego skórzany uchwyt wrzynał mi się w dłoń. Nawet wtedy Nadereh była odpowiednio ubrana - w kostium safari w kolorze khaki, a niezliczone kieszenie kamizelki wypchała wszystkim, co mogła wynieść z domu: kolczykami i naszyjnikami, wzorzystymi drobiazgami, małymi kuchennymi przyborami i garścią francuskich monet, które ojciec dał jej, gdy była dziewczynką. Pomagała mi przy pozostałych dwóch kufrach, a w samolocie, gdy wreszcie podniosłem płócienną zasłonę, żeby wejść do kokpitu, ścisnęła mnie za rękę, a potem przycisnęła do mojej twarzy swoją dłoń, a jej gavehee oczy były pełne wdzięczności. Ale co, gdyby wtedy, w tamtej chwili wiedziała, że rewolucyjny rząd nie padnie, tylko urośnie w siłę? Że nasze nazwiska, a także wszystkich naszych przyjaciół i znajomych znajdą się na liście śmierci? Że już nigdy nie wrócimy do kraju, do naszych rodzin, do domów, w których przyszliśmy na świat? Czy nadal byłaby wdzięczna? Nawet w tamtym jednym jedynym mo- mencie? Bo dopiero w tym bungalowie ponownie się ujawniło dawne poczucie szczęścia Nadi. Była wolna od udawania pooldar w Berkeley Hills; mieszkaliśmy na naszym własnym małym wzgórzu z jego wdowią platformą i widokiem na morze; nasza córka była świeżą mężatką, a Esmail co rano wychodził wcześnie z domu, by radośnie zjechać ulicą ze wzgórza na swojej deskorolce. Nie byłem już dłużej śmieciowym żołnierzem o szorstkich dłoniach cargar, o głowie i twarzy spalonej przez słońce. A ona nie musiała więcej kłamać podczas pooldar przyjęć w Berkeley, bezczelnie kłamać żonom chirurgów, prawników i in- żynierów: „Mój sarhang cały dzień grał w słońcu w te- nisa, a także w golfa". To dlatego, że zostałem inwes- torem na rynku nieruchomości, człowiekiem, który raz jeszcze zapewnił swojej rodzinie możliwość uciecz- ki; i czy także dlatego Nadi zaprosiła mnie dwa razy, żebym dzielił z nią łóżko? Ale w tej chwili, w ciemności, leży zwrócona do mnie plecami. Jeśli oprę koniuszki palców na jej ramieniu, odsunie się, bo wiem, że nie śpi. „Proszę - powiedziała do naszego porywacza. - Mój mąż jest tylko dobry". Możliwe, że Burdon zrozumiał to jako pozytywny ko- mentarz na temat mego charakteru; jako usiłowanie przedstawienia przez żonę tylko najlepszej strony mę- ża, strony, którą może najbardziej kocha. Ale to wcale nie było to, co mówiła Nadereh: „Proszę, sir, mojemu mężowi pozostały już tylko dobre intencje. Już jest nikim. Nikim. I ja jestem nikim. Proszę, sir, miej dla nas litość, bo teraz jesteśmy niczym. Heechee. Niczym". Nadi jest jagnięciem, które chce spać tylko z lwem. A teraz słabe jagnię nie może usnąć, bo nie tylko boi się tego wysokiego, szczupłego policjanta, ale boi się także, bo okłamało swego własnego syna, bo jego ojciec nie potrafi dać sobie rady z tym obcym człowie- kiem w domu. - Bawbaw? - szepcze mój syn głosem stłumionym z powodu zapchanego nosa. - Tak, joon-am. - Chcę wrócić do Berkeley. Czuję, że mięśnie karku mam zupełnie sztywne. Zamykam oczy i wciągam głęboko powietrze, pozwa- lając ujść mu wolno, ale odprężenie nie nadchodzi. Esmail obraca się w wannie. - To było dobre mieszkanie, Bawbaw. - Dlaczego tak mówisz? Co w nim było dobrego? - Mieliśmy windę i basen. Maman-jahn lubiła sia- dywać przy oknie i patrzeć na San Francisco. Miesz- kają tam wszyscy nasi przyjaciele. - Nie mam tam przyjaciół. Tamci ludzie nie byli moimi przyjaciółmi. - Ale cały czas spotykałeś się z nimi na przyjęciach. - To było z powodu twojej siostry, joon-am. Tylko po to, żeby pomóc siostrze zakończyć hastegar, znaleźć jej dobrego męża. Teraz znalazła go i już tam nie wrócimy. - Ale dokąd pójdziemy, Bawbaw? - Donikąd... - urywam i patrzę w ciemności na bladą białość zamkniętych drzwi; mówię tylko w farsi. - Zostaniemy w tym bungalowie, póki go nie sprzedamy, a potem będziemy mieli dosyć pieniędzy, żeby udać się w różne miejsca, joon-am, robić wiele rzeczy. - Ale ten gliniarz, Bawbaw. Kazał nam iść. - Nie obchodzi mnie, co powiedział. Nie może niko mu grozić, Esmail. I mam zupełnie dość wyrzucania nas z domu przez różnych zbirów. To jest słowo, którego w farsi Esmail nie zna, i prosi mnie o wyjaśnienie. - Zbiry to ludzie, którzy krzywdzą innych tylko po to, by zdobyć rzeczy, których pragną. Przestępcy, Es mail. Źli ludzie. Mój syn milczy przez dłuższy czas, a ja jestem wdzięczny za ciszę, za spokój. Jutro będę udawał, że robię to, na co Lester V. Burdon nalega, a gdy ja i moja rodzina znajdziemy się bezpiecznie na zewnątrz, do- niosę na pana Burdona do jego przełożonych. Wniosę oskarżenie i on straci wszystko, a my z zyskiem sprze- damy bungalow i pojedziemy tam, gdzie nie będzie mógł nas znaleźć. - Bawbaw? - Tak? Esmail siedzi w wannie. Jego ciemna ręka pojawia się na porcelanie obok mojego ramienia, ale syn nic nie mówi. - O co chodzi, Esmail? - Czy my nie jesteśmy zbirami? Nie krzywdzimy tej kobiety z powodu jej domu? Momentalnie zaczyna palić mnie twarz. - Nie. Nie zrobiliśmy nic złego. Nic. - Nałam, Behrani - moja żona odwraca głowę, w cie- mności widzę blady kształt. - Twój syn mówi tylko prawdę. Nigdy nie powinieneś był zatrzymywać domu tej dziewczyny. Ty nam to zrobiłeś... - Khafesho! Zamknij się! - Wstaję, ale nie ma miej- sca, żebym mógł się ruszyć. Patrzę w dół na podłogę i do wanny, na cienie, które są moją żoną i synem. - Myślisz, że robię to dla siebie? Ja mógłbym miesz kać na ulicy. Robię to dla ciebie, Esmail, ponieważ jestem twoim ojcem, a ty weźmiesz to, co ci dam. Myślisz, że ta kobieta, tam, jest bez winy? Ta gendeh, która przyjechała tutaj spita na śmierć? Myślisz, że nic nie zrobiła, żeby pomóc sobie stracić ten dom? To ja nic nie zrobiłem. Po prostu nabyłem nieruchomość, która może zapewnić przyszłość mojemu synowi. Czy to ja jestem tym, który zamknął nas tej toalecie? Czy to ja wygnałem nas z naszego dawnego życia, Nadi? Powiedz mi. Co takiego zrobiłem poza tym, że zabez pieczyłem los swojej rodziny? Nie myślę o niczym innym. Nigdy; nigdy, Nadereh. Tylko to. Tylko wy. Więc zamknijcie gęby, oboje. Albo okażecie mi re spekt, albo... - Co, Behrani? - Moja żona wstaje prędko i słyszę jej szybki oddech, pachnący starą herbatą i obgoosht. - Wezwiesz SAVAK? Powiesz im, że nie okazujemy ci szacunku? Nie rzucaj w nas tymi kamieniami; to kłamstwa. Chcesz tego domu dla siebie. Siebie. Nigdy nie mieszkałbyś na ulicy, bo nikt by cię wtedy nie szanował, Behrani, a ty potrzebujesz, żeby wszyscy cię szanowali; nawet obcy muszą cię szanować. Tutaj twój mundur nic nie znaczy i to cię zabija... - Nie mów tak do mnie, skoro to ty zmusiłaś nas do wydania wszystkich naszych pieniędzy, żeby zrobić wrażenie na obcych ludziach... - Dla Sorai, tak. Dla niej. - Ale ty... - Ale ja nic. Chcę tylko, żeby moje dzieci były szczęśliwe, Behrani. Nie obchodzi mnie nic więcej. - Maman, Bawbaw, proszę, nie kłóćcie się, proszę, nie róbcie hałasu. - Esmail stoi w wannie, jego wysokie ciało jest tylko ciemnością na tle ściany poniżej panjare. Syn ma głos piskliwy ze strachu i czuję się jak mój rafigh Pourat, zmuszony patrzeć na swojego własnego syna stojącego pod taką ścianą; gniew opuszcza mnie równie szybko jak woda z pękniętej urny. - Tak, joon-am, masz rację. Musimy być spokojni. Połóż się i odpocznij. - Nie mogę, Bawbaw. Co zamierzasz zrobić? - Szszsz, tylko w farsi - szepczę. - Połóż się. Siadam na krawędzi wanny, podczas gdy mój syn znów ostrożnie umieszcza stopy na ścianie z baterią i gałkami. Nadi siada za mną na opuszczonej desce sedesowej i oddycha głośno. Głowę opiera na rękach i jestem pewien, że doprowadziła się do kolejnej mig- reny, ale w tej chwili nie obchodzi mnie to. - Bawbaw? - Joon-am. - Służyłeś w SAVAK-u? - Oczywiście, że nie. Wiesz, że nie. Proszę, nawet o tym nie myśl. - Ale znałeś ich, prawda? - Tak, znałem kilku z nich. - Poznałeś ich w pałacu szachinszacha? - Nie, mój synu. - Znów widzę bratanka Pourata, Bijana, gdy siedzimy wokół wódki i mastvakhiar, widzę odbicie ognia w jego zamroczonych oczach, równie ciemnych i obojętnych jak psie. - Znasz nowego szwagra Sorai, Bawbaw? -Tak? - Powiedział, że to wina SAVAK-u, że zostaliśmy wykopani z naszego kraju, ponieważ zabili za dużo ludzi. To prawda? - Nie wiem, Esmail. Spij. Jutro będzie nam potrzeb- na cała nasza energia i koncentracja. - Co zrobimy? Wciągam głęboko powietrze, pozwalając, by odpo- wiedź wydostała się wraz z oddechem. - Udamy, że ten człowiek panuje nad sytuacją, oto co zrobimy. Pozwolimy, żeby tak myślał, a gdy nie będzie uważał, pokonamy go. -Jak? - Odwagą. Stara się przerazić nas, ale nie przestra- szymy się, co, joon-am? - Nie boję się. - Esmail zakłada ręce na piersi. - Dobrze. Dobrze. Ale pesaram, mój synu; chcę, żebyś jutro wyglądał na przerażonego. Chcę, żebyś robił wszystko, co tamten ci poleci. - Dlaczego? Nie podaję synowi głównego powodu - że obawiam się, by moje dziecko nie spróbowało zrobić czegoś młodzieńczego i heroicznego, co mogłoby sprowoko- wać Burdona do zdecydowanego działania. - Bo jeśli będzie myślał, że się go boimy, może poczuć się na tyle bezpiecznie, że zostawi nas w spo- koju. - Uważasz, że on myśli, iż będziemy zbyt przeraże- ni, żeby próbować zrobić cokolwiek nawet wtedy, gdy sobie pójdzie? - Tak, zgadza się. - Nie ma sprawy, Bawbaw-jahn. Całuję syna w głowę. Jego włosy pachną morzem. - Dobranoc, mój synu. Po raz kolejny siadam na podłodze obok wanny. Esmail nie odzywa się przez jakiś czas. Nadereh leży w milczeniu na ręcznikach. - Bawbaw? - Szszszsz. Spij. Odpocznij. - Szwagier Sorai powiedział, że szach kazał SA- VAK-owi zabijać całe rodziny, także dzieci, tylko dla- tego, że ich ojciec czytał pewne książki. - Szwagier Sorai jest głupi. Nic nie wie. A teraz śpij, proszę. - Ale on powiedział też... - Saket bosh, śpij. - Dobra, Bawbaw. Dobranoc. Na zewnątrz nadal panuje noc i nie wiem, czy mgła zniknęła, czy nie, ale podejrzewam, że nie. Przez pan- jare nie dobiega żaden dźwięk, żaden ptasi świergot, nie słychać owadów, żadnego upadku uschłej sosnowej gałązki w lesie po drugiej stronie ulicy. Nawet żadnego warknięcia psa w wiosce w dole wzgórza czy odgłosu przejeżdżającego automobilu, więc wyobrażam sobie, że cała okolica pokryta jest warstwą gęstej mgły; takiej, która skrywa, ochrania i omamia, takiej, która pozwala żyć niesprawdzonym kłamstwom. Jak bym mógł powiedzieć mojemu synowi, że ja także słyszałem dziesiątki takich opowieści? Jak bym mógł mu powiedzieć, że w domu Pourata piłem wódkę z bezpieczniakiem? Jak bym mógł powiedzieć Esmai- lowi, że przykro mi, iż krzyczałem na niego, żeby nie zdradził mnie rumieniec na twarzy? I to uczucie w mojej krwi, że gdybym sam był zamknięty w tej toalecie, bez żony i syna, w końcu dostałbym to, na co zasługiwałem; że nadszedł czas, by pułkownik Mas- soud Amir Behrani stanął pod ścianą, stanął na bacz- ność i stawił czoło swoim oskarżycielom. J-iester wjechał na ogrodzony parking za Pałacem Sprawiedliwości dokładnie w chwili, gdy porucznik Alvarez zamykał swojego dżipa. Włosy miał zaczesane do tyłu na mokro po porannym prysznicu, który wziął po biegu; teczka porucznika wisiała przy wyprasowanej nogawce spodni. Lester zaparkował poza zasięgiem wzroku Alvareza, w parku maszynowym między dwoma radiowozami K-9, i czekał, aż tamten wejdzie do budynku. Była dopiero za kwadrans ósma, piętnaś- cie minut do otwarcia Wydziału Wewnętrznego, i Bur- don chciał dać czas porucznikowi, żeby ten odsłuchał jego nagranie, żeby zapoznał się z wiadomością z mi- nionej nocy. Przejrzał się we wstecznym lusterku; jego własne włosy były mokre od płynącej obok domku wędkarskiego źródlanej wody Purismy, a poza tym miał rozcięty policzek - skutek golenia się bez lustra. Przycisnął do ranki zmięty strzęp papieru toaletowego, by powstrzymać krwawienie, i teraz skaleczenie było suchą czerwoną plamką na twarzy. Oczy miał małe i przekrwione z braku snu, a na nosie lekkie zadrapanie, pamiątkę po przeciskaniu się zeszłej nocy przez żywopłot z tyłu domu; spodnie, które wyjął z walizki, prosiły się o żelazko, chociaż niebieska koszulka polo z krótkimi rękawami wyglądała dobrze. Tak czy inaczej nie miało to znaczenia. Ten nieco nieporządny wygląd mógł nawet wesprzeć jego histo- rię, jego prawdziwą historię: moja żona i ja mamy poważne kłopoty, poruczniku. Po prostu nie mogłem się wyrwać, sir. Jednak Lester nadal nie miał pojęcia, czy coś powie o pułkowniku. Dziś rano, tuż przed świtem, gdy Kathy i jego więź- niowie spali, Lester usiadł w kuchni przy kontuarze i napisał: Najdroższa Kathy, wiem, że wszystko to wygląda bardzo dramaty- cznie i źle, ale teraz wydaje się, że sposób, w jaki potoczyły się wypadki, był nieunikniony. Myślę, że w końcu zamierzają to odkręcić. Nie wypusz- czaj ich, proszę, dopóki nie wrócę. (I nie pozwól, żeby dowiedzieli się, że nie ma mnie w domu). Muszę jechać do Redwood City. Będę przed dzie- wiątą. Powinnaś pić dużo wody i soku. Do zobaczenia, Les PS Jeśli potrzebujesz sobie ulżyć, polecam ogród z tyłu domu! Lester złożył kartkę na pół. Na odwrotnej stronie widniało ręczne perskie pismo, które przekreślił i dru- kowanymi literami napisał imię Kathy. Zastanowił się, czy nie napisał za mało na temat tego, co usiłowała sobie zrobić zeszłej nocy, czy jego wskazówki, co po- winna pić, nie wyglądają tak, jakby obawiał się posu- nąć choć trochę dalej, podczas gdy prawda była taka, że chciał teraz wiedzieć więcej niż kiedykolwiek wcześniej; chciał tak głęboko dotrzeć do jej wnętrza, żeby prawie nie być już sobą. Po ostatniej rozmowie z pułkownikiem przez drzwi łazienki Lester spędził resztę nocy na krześle obok łóżka Kathy. Jej włosy rozsypały się wachlarzowato na poduszce, a ona sama miała w świetle lampki żywsze kolory. Policzki były już bardziej różowe, wargi nie wydawały się tak ciem- ne, a wszystko, czego on chciał, to całować je, poczuć jej język i zęby, być całkowicie wewnątrz niej, całym sobą. Ale najpierw musiał uwolnić się od uwikłania w sprawę tego irańskiego pułkownika i jego rodziny; musiał tego ranka przyjść do Alvareza z czymś wiary- godnym, chociaż opuszczenie tego domu było ostatnią rzeczą, na jaką Lester miał ochotę. A jeśli Kathy się obudzi, nie czytając jego listu powędruje po omacku do łazienki i wypuści ich wszystkich? Albo będzie trzymała ich pod kluczem, ale pułkownik zrozumie, że w domu nie ma już Lestera ani jego broni? Zachęci rodzinę, żeby wołała o pomoc? Ale jaki był wybór? Burdon nie podporządkował się bezpośredniemu roz- kazowi porucznika z Wydziału Wewnętrznego, a po- tem pozostawił wiadomość na jego automatycznej se- kretarce, że przyjdzie do niego z samego rana, by wszystko wyjaśnić. Jeśli Lester znowu się nie zjawi, wtedy ostatecznie straci wiarygodność i szansę na wytłumaczenie się z incydentu z pułkownikiem. Co więcej, Alvarez, któremu płacą za węszenie w poszuki- waniu najgorszych scenariuszy rozwoju wypadków, mógłby zapragnąć jeszcze raz porozmawiać z pułkow- nikiem, zadzwonić do niego, a nawet wysłać radiowóz. Lester zostawił liścik na stoliku nocnym obok swo- jego pustego kubka po herbacie, ale potem zastanowił się i wsunął go częściowo za framugę drzwi na takiej wysokości, którą uznał za wysokość wzroku Kathy. Miał ochotę pocałować ją w policzek albo w czoło, ale nie chciał jej obudzić; tyle wydarzyło się od chwili, gdy ostatni raz rozmawiali ze sobą, że próba doprowadzenia spraw do jakiegoś porządku lub choćby zrozumienia ich zabrałaby zbyt wiele czasu, a on musiał już wyjść. Przeszedł korytarzem wyłożonym dywanem, przycisnął ucho do drzwi łazienki i usłyszał, że jedna z uwięzionych osób chrapie; to lekkie nosowe chrapanie pozostawiło go z wrażeniem, że mimo wszystko jego plan może się powieść. Wetknął pistolet z przodu za pasek spodni, przykrył go koszulą i wyszedł z domu w panującą na zewnątrz ciemność. Wysikał się w lasku po drugiej stronie ulicy. Między czarnymi drzewami wisiała mgła, a niebo zaczynało już jaśnieć. Przełożył dźwignię auta na luz, drzwiczki samochodu pozostawił otwarte i pchał go, aż toyota znalazła się na miękkim poboczu, a wzgórze - tak jak Lester na to liczył - zaczęło ściągać ją w dół; potem cicho, na wolnym biegu, zjechał w kierunku morza. Teraz jaskrawe słońce wisiało za siatkowym ogro- dzeniem parku maszynowego; Lester zerknął na zega- rek. Jeszcze pięć minut i wejdzie. I będzie musiał powiedzieć prawdę. Gdyby skłamał, Alvarez musiałby zadzwonić do Irańczyków łub nawet odwiedzić ich w celu odbycia kolejnej wyjaśniającej rozmowy. Wyob- rażał sobie, że rodzina Behranich się budzi i musi wysikać się w swojej obecności; także matka, wycho- wana w kulturze, która wymaga od kobiet, by były zasłonięte od stóp do głów. Wyobrażał sobie stukające- go do drzwi pułkownika, gotowego zrobić to, co jest jego obowiązkiem. Jeśli Kathy nadal śpi i nikt nie odpowie, czy Behrani pomyśli, że Lester także śpi, a potem powie rodzinie, że wszyscy muszą trochę zaczekać? Czy też cisza sprawi, że uzna dom za pusty i zacznie hałasować? Musiał istnieć lepszy sposób postępowania, ale w tej chwili Lester nie miał pojęcia, jaki; wiedział tylko, że całkiem sporo rzeczy nie zrobił tak dobrze, jak mógł. Pomyślał o Bethany i Nathanie; o tym, że w ciągu dnia musi jakoś porozmawiać z nimi na osobności. Może wczesnym wieczorem wziąłby ich na hamburgery i czekoladowe koktajle do jakiejś budy na plaży. Wy- obraził sobie, że jest z nimi Kathy, ale potem odpuścił to sobie; syn i córka nie byli jeszcze na to gotowi, a prawda była taka, że i on także nie był zupełnie gotów. Tak czy owak o zmierzchu, przy odrobinie szczęścia, Kathy będzie przeprowadzała się z powrotem do swojego domu; przypomniał sobie Bethany podczas pewnego zachodu słońca, kiedy córka miała cztery lata, a oni wszyscy byli na plaży. Carol karmiła piersią Nata, a Bethany siedziała na piasku obok Lestera, zawinięta w ręcznik z Gwiezdnych wojen. Odwróciła się do ojca i zapytała, skąd się biorą nowe słońca. - Nowe słońca? O co ci chodzi, skarbie? - To nowe, tatusiu, które pojawia się co rano. - Jest tylko jedno słońce, złotko. - Nie, bo popatrz, tato, ocean je zabiera. Widzisz? Robi się całe mokre. Wszystkie robią się takie, tatusiu. Nie wiedziałeś o tym? Roześmiał się, posadził ją sobie na kolanach, mocno przytulił i całował jej wilgotne, zapiaszczone włosy, póki nie zdrętwiały mu wargi. Na Broadwayu rozległ się dźwięk klaksonu ciężarów- ki, a Lester wysiadł z toyoty i zamknął ją na klucz. Pistolet zostawił pod siedzeniem pasażera; żałował, że o świcie nie wyjął kabury z bonneville'a Kathy. Zastano- wił się, jak mogła czuć się po przebudzeniu. Czy proszki i jego pistolet stały się fragmentem odległego pijackie- go zamroczenia, o czym nie musiała już więcej myśleć? Szedł przez zalany słońcem parking ku ocienionym drzwiom na tyłach Pałacu Sprawiedliwości, mrużąc oczy od blasku; głowa bolała go lekko na wysokości brwi, a nogi czuł pod sobą jak dwa długie worki piasku. Usta miał wyschnięte i zamierzał kupić zimną colę w automacie za rogiem obok wind. Wziął głęboki oddech i powiedział sobie, że na temat poniedział- kowej nocy ma mówić tylko prawdę - ani słowa o ze- szłej nocy, ale przyznać się do wszystkiego w sprawie poniedziałku. Akta miał czyste; Alvarez mógł nawet skwitować to wszystko ustnym upomnieniem. - Cześć, Les. Głos dobiegł z tyłu, ale Lester wszedł w cień budyn- ku i dopiero potem się odwrócił. To był Doug; wy- skoczył z wozu patrolowego, pozostawiając silnik na chodzie. Mundur opinał mu się ciasno na barkach i piersi, a przedramiona, jak zwykle, wyglądały niemoż- liwie grubo. Żuł gumę, co robił wyłącznie na patrolu. Był u fryzjera - kasztanowe włosy miał krótsze niż Alvarez i zanim Doug wszedł w cień, Lester widział błyszczącą w świetle słońca skórę jego głowy. - Myślałem, że masz wolne - powiedział Doug. - Zostawiłem książkę w szafce. Czemu nie jesteś na patrolu? Doug potrząsnął głową i powiedział, że musiał wy- czyścić dwa raporty z wczorajszych zatrzymań. Patrzył Lesterowi prosto w twarz i żuł swoją gumę z zamknię- tymi ustami, jakby w tych okolicznościach żucie gu- my było czymś lekko nieprzyzwoitym. - Wczoraj wieczorem Barbara poszła zobaczyć się z Carol. Została do późna. - Taaa? - Lester pomyślał, że wie, dokąd to zmierza, i nie podobało mu się to. Chciał także jak najszybciej wejść do środka, mieć z głowy spotkanie i wrócić na prowadzącą na północ drogę szybkiego ruchu. - Carol chciała, żebyśmy przyszli oboje, ale prawdę mówiąc, Les, nie miałem ochoty słuchać przez całą noc, jak miesza się ciebie z błotem. Przy okazji, gów- nianie wyglądasz. Spałeś zeszłej nocy w domku? - Jesteśmy tam. - Ponad siatkowym ogrodzeniem Lester spojrzał na stary sąd po drugiej stronie ulicy. Widoczna w słońcu olbrzymia kopuła z witrażowego szkła wyglądała chłodno i statecznie. - Nadal „my", co? - Zgadza się, Doug. - Posłuchaj, wiem, że odbywaliśmy już ten taniec, ale czy jesteś zupełnie pewny tego, co robisz? Zupełnie pewny. Doug cały czas używał takiego języka; była to pozostałość po wszystkich tych week- endowych zajęciach uzdrawiania wewnętrznego, w któ- rych uczestniczył wraz z Barbarą. Doug położył na ramieniu Lestera ciepłą, stwardniałą łapę. - Bo wiesz, facet, że odrzucasz to wszystko? Wyrzu casz na śmietnik wszystkie wspólne lata. Wiesz o tym. Lester spojrzał Dougowi w twarz; czoło przyjaciela było zmarszczone z niepokoju, a oczy niebieskie, jasne i poważne jak zawsze. Ale także naiwne. To było to, co Lester jednocześnie w nim lubił i nie lubił. - Nie patrzę na to w ten sposób. - Lester odwrócił się, żeby otworzyć drzwi; pozwolił przy tym, by dłoń Douga spadła. W żyłach czuł echo bicia serca i był spragniony bardziej niż kiedykolwiek. - Doceniam, Doug, że troszczysz się o mnie, ale powiem ci coś: strzeż swojego terytorium, a ja będę patrolował swoje, w porządku, facet? Les odwrócił się i wszedł do klimatyzowanego wnę- trza Pałacu Sprawiedliwości. Przed drzwiami wind stało trzech adwokatów w ciemnych garniturach; mieli ze sobą teczki i dokumenty. Zerknął na zegarek i postanowił zrezygnować z coli. Może Alvarez zapro- ponuje mu kawę albo wodę. Stał i czekał; ręce miał założone na piersi, a wzrok wbity w polerowane, mo- siężne drzwi windy. Widział w nich swoje odbicie, wyższe od odbić adwokatów, ale przedzielone środ- kową krechą w miejscu, w którym spotykały się płasz- czyzny drzwi. Potem rozległ się brzęk, drzwi zaczęły się rozsuwać, a gdy Lester ruszył naprzód, zobaczył, że jego obraz rozłazi się pośrodku, a potem znika. Przed sobą miałam rzeczy, które znałam, i takie, których nie znałam: pusty fotel zwrócony przodem do boku łóżka; otwarte drzwi z mosiądzowaną gałką, taką, jakie miały wszystkie drzwi wszystkich pokoi, w których kiedykolwiek mieszkałam; światło lampy na kocu, który okrywa mnie całą, nawet ramiona - wygląda na wełniany, brązowy i fioletowy jak bakłażan; było mi pod nim zbyt gorąco, ale nie ruszyłam się. Gardło miałam suche i obolałe, a twarz i głowa wydawały mi się płaskie jak część poduszki pod spodem. Spociłam się. W przełyku czułam sól i cze- kałam, żeby przez drzwi weszła moja matka, każąc mi wstać przed jazdą autobusem do szkoły. Ale w tym samym miejscu leżałam i obserwowałam wycho- dzącego z łazienki Nicka. Wracał nagi lub owinięty w ręcznik, potem ubierał się cicho przed szafą, więc mnie nie budził; wciągał majtki, wciskając pod gumkę podskakujący członek; potem spodnie od garnituru, które pozostawiał niezapięte i z niezaciągniętym zam- kiem, póki nie znalazł odpowiedniej koszuli. Siadałam i zapalałam papierosa; paliłam go i obserwowałam, jak Nick wkłada strój, którego zrzucenia każdego wieczoru po przyjściu do domu nie mógł się doczekać; później jadł za dużo i palił za dużo, grając na basie w swoim pokoju do prób, póki nie zmusiłam go, żeby przyszedł oglądać ze mną telewizję albo się kochać. Teraz słyszałam dochodzące zza ściany stłumione głosy; starożytny język pułkownika, a potem jego żony. Usiadłam na ich mosiężnym łóżku w szlafroku, którego wkładania nie pamiętałam. Szlafrok trzymałam zaciśnięty pod szyją, chociaż pociłam się i czułam gwałtowne mdłości. Rolety były zaciągnięte, ale po jednej stronie ciężkich zasłon, których nigdy nie wie- szałam, lśniła drzazga słonecznego blasku. Przypo- mniałam sobie przekrojony na pół owoc kiwi na tacce do herbaty, żonę pułkownika, która klęczała obok mnie, trzymając mnie za czoło. Odrzuciłam koc i prześcieradło i usiadłam, żeby sięgnąć po swoje ubrania. Ale był tam tylko pusty fotel. Zamknęłam oczy i wzięłam głęboki oddech; pachniało herbatą. Usta miałam wyschnięte, czułam w nich ohydny smak i nie chciało mi się wychodzić z tego pokoju. Słyszałam, że frontowe, siatkowe drzwi otwierają się, a potem zamykają, i wstałam, żeby za- mknąć drzwi sypialni, ale z korytarza wszedł Lester i spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakby nie był całkiem pewny, że to naprawdę ja. Potem przyciągnął mnie do siebie i uściskał; kark miał mokry od potu. Objęłam go i poczułam kolbę broni, która wystawała z tyłu jego spodni; i przypomniałam sobie swoje złożone w miseczkę dłonie w jarzeniowym świetle pod baterią kranów. Les ściskał mnie mocno, obracając to w lewo, to w prawo. Nie mogłam oddychać. Odepchnęłam się od Lestera i stałam tak, patrząc na niego. Oczy miał małe i przekrwione, na nosie zadrapanie, na policzku małe skaleczenie, wąsy jak zawsze opadnię-te. Stał zupełnie nieruchomo, ze zwieszonymi ramionami, z bronią ukrytą za plecami; był każdym chłopakiem, w jakim kiedykolwiek się kochałam - szczupłym, wysokim i niecierpliwym - i zaczęłam płakać, zasłaniając usta i naprężając mięśnie ręki tak, że Les nie mógł się przysunąć ani trochę bliżej. Usiadłam na łóżku i pozwoliłam, żeby to przyszło. Lester usiadł na brzegu fotela przede mną i oparł na moich kolanach obie dłonie, duże, o palcach tak dłu- gich, że czułam się jak mała dziewczynka, a nie wie- działam, czy to dobrze, czy nie. Potem wstał, wyszedł z pokoju i wrócił z chusteczkami higienicznymi. Wy- tarłam oczy i wydmuchałam nos. Nie mogłam na niego patrzeć i nie chciałam, żeby on patrzył na mnie. Moje bose stopy na dywanie wyglądały jak rozmazane, paznokcie się łuszczyły. - Powiedz mi, co się stało, Kathy. - Głos miał słaby i słychać w nim było wyczerpanie. Ciągle słyszałam mruczenie Behranich dobiegające z innego pomieszczenia. - Czy oni wiedzą, że wszedłeś do ich domu? - Ich domu? Obejrzał się na drzwi, a potem spojrzał w dół, na dywan. Leżała tam kartka papieru, którą podniósł, rozłożył i podał mi. Czytałam, twarz mi pałała, w żołąd- ku czułam zimną pustkę. - Są w łazience? Skinął głową. Pomyślałam o żonie pułkownika, która przyniosła mi herbatę i owoce, o jej pięknej twarzy pociętej zmarszcz- kami, gdy pani Behrani poświęcała mi całą swoją uwagę. - Cholera. - Właśnie. - Wziął ode mnie kartkę i wepchnął ją do przedniej kieszeni dżinsów. - Czekałem na ciebie w domku, ale kiedy się nie pokazałaś, zacząłem cię szukać i dotarłem aż tutaj. Zajrzałem przez okno, zobaczyłem na kontuarze swoją broń, za to ciebie nigdzie nie było, więc zacząłem obawiać się najgor- szego. Na chwilę zatrzymał na mnie wzrok, a potem spoj- rzał w bok. Opowiedział mi, jak usłyszał jęk, jak kopniakiem rozwalił tylne drzwi i porwał swój pistolet, a potem zobaczył mnie na podłodze - a gdy mówił to wszystko spokojnym głosem, moja głowa zaczęła mi się wydawać za ciężka dla szyi. Teraz Les używał urzędowego języka na określenie tego, co zrobił: wtargnięcie i najście, grożenie bronią, bezpodstawne uwięzienie; same prawdziwe kłopoty, w których tkwił po uszy. Siedział w fotelu, z łokciami na oparciach; plecy miał zgarbione, długie palce zwisały luźno. Powiedziałam: - Nie sądziłam, że wrócisz. - Dlaczego, Kathy? Dlaczego tak myślałaś? Pochylił się do przodu i położył ręce na moich kolanach. - Nie wiem. Spojrzałam na jego ręce, na długie niebieskie żyły po wewnętrznej stronie przedramienia. Opowiedziałam mu o wczorajszym dniu, kiedy po raz pierwszy zaczęłam myśleć o tym, jak bardzo musi kochać swoje dzieci i jak one muszą kochać jego; i jak źle się czułam, wciskając się w ten obraz. Więc ślubowałam sobie, że spróbuję rozwiązać swoje problemy, nie piep- rząc niczyjego życia; i przyjechałam tutaj, by jak ko- bieta z kobietą porozmawiać z żoną pułkownika, ale jej mąż wrócił do domu i siłą wepchnął mnie do samochodu; a gdy opowiedziałam o tym Lesowi, zno- wu poczułam złość. Mówiąc, cały czas wpatrywałam się w żyły na ramieniu Lestera. Lekko postukiwał stopą, potem przestał. - Kiedy piłaś, Kathy? Powiedziałam mu, ale nie pamiętałam, co było naj- pierw, a co potem. Omał nie pominęłam relacji o ko- biecie na stacji benzynowej, ale potem przyznałam się, a on zapytał, czy tamta dobrze przyjrzała się mnie i tablicom rejestracyjnym mojego auta. - Nie wiem. Milczeliśmy oboje. Podniósł się i usiadł obok na łóżku, otaczając ramieniem moje plecy. Było go inten- sywnie czuć, a oddech miał zepsuty, jak zapach starej kawy, i to sprawiło, że poczułam się trochę lepiej - że on też nie pachnie miło i porządnie. Potem pomyślałam o swoich zębach pokrytych wyschniętym kwasem żołądkowym i opuściłam nisko głowę. Rozległo się pukanie w wewnętrzną stronę drzwi łazienki w głębi korytarza, a później stłumiony głos pułkownika, który zwracał się do Lestera „sir" i prosił o wypuszczenie ich, żeby jego rodzina mogła coś zjeść. - To szaleństwo, Les. - Szaleństwo? - Trzymał mnie przy sobie, jego głos żarem palił mi ucho. - A co powiesz o próbie samobój- stwa, Kathy? Jak to nazwiemy? Odsunął się ode mnie i wstał; kolba broni sterczała mu zza paska. - Powiedz mi tylko: czy to było zbyt ostre picie z powodu naprawdę złego dnia, czy też naprawdę chcesz umrzeć? Pułkownik ponownie zastukał w drzwi łazienki. Znowu spojrzałam na perski dywan, na wszystkie te ciemne czerwienie i fiolety. Zaczęło ściskać mnie w gardle. - Ja tylko... - Taaa? - Chcę tylko coś zmienić. Pułkownik załomotał w drzwi. Brzmiało to tak, jak- by walił w nie pięścią. - Musisz natychmiast dopuścić nas do jedzenia! Lester wyskoczył na korytarz. - Będziesz jadł, jak zadzwonisz do tego przeklętego hrabstwa! - Tak. - Głos pułkownika za zamkniętymi drzwiami był cichy i stłumiony, ale następne jego słowa usłysza- łam wyraźnie. - Zrobię, jak pan mówi. Sprzedamy. Lester obejrzał się na mnie i uśmiechnął tak szeroko, że jego wąsy podniosły się, tworząc nad zębami prostą czarną kreskę. Ale ja ledwo mogłam się ruszyć. Siedziałam tam, nie mając pojęcia, co właśnie wy- grałam. Położyłam dłoń na wargach, a Lester podszedł i kucnął na podłodze u moich stóp. - Jak to jest? - Potrząsnął głową. - Kiedy przekona łem się, co zrobiłaś, poczułem, że miałem rację. Czy to nie dziwne? Co to o mnie mówi? Nie wiedziałam, co to o nim mówi, ale wiedziałam, że poczułam mu się bliższa, gdy to powiedział. Sięg- nęłam po jego dłoń, potarłam palcem jego kłykcie, a potem, po obrączce, przesunęłam palec w dół. - Nie sądzę, Les, żebym cokolwiek z tego zrobiła na trzeźwo. Jeśli ci to pomoże. - Owszem. Pułkownik ponownie zapukał, tym razem cicho. - Będę musiał trzymać ich na muszce, póki sobie nie pójdą, Kathy. Może powinnaś zniknąć na ten czas? - Zostaję tutaj. - Obiecujesz? Les patrzył mi prosto w twarz oczami tak ciemnymi, ciepłymi i pełnymi pragnienia, że nie wiedziałam, czy chcę go pocałować, czy się odsunąć. Pocałował mnie i jeden włos z jego wąsów wszedł mi do nosa. Patrzyłam, jak Lester wychodzi z pokoju, wyciągając po drodze pistolet. Rozejrzałam się w po- szukiwaniu swojego ubrania, ale nigdzie go nie było. Podniosłam się więc, stanęłam na progu i patrzyłam, jak Les opiera drąg o ścianę, pchnięciem otwiera drzwi i odstępuje od nich, trzymając broń przy boku. Na chodniku u jego stóp leżały dwa krawaty; polecił Beh- ranim iść do kuchni. Kiedy wyszli, ściągnęłam szlafrok ciaśniej pod szyją. Chciałam cofnąć się do sypialni i zamknąć drzwi, ale wiedziałam, że już mnie zobaczyli. Lester szedł tyłem przed nimi, po czym wsunął się do pokoju obok mnie, żeby ich przepuścić. Pierwszy kroczył pułkownik, potem szli jego żona i syn; mijając mnie, Behrani patrzył prosto przed siebie i wysoko zadzierał brodę, jakby maszerował podczas wojskowej parady. Koszulę miał wymiętą, a pod dolną szczęką maźnięcie kremu do golenia. Patrząc na niego w tej chwili i mając obok siebie Lestera stojącego z bronią przy boku, byłam zadowolona, że sprawy wzięły taki obrót i że ten porywczy gnojek był już dla mnie tylko środkowowschodnią historią. Ale potem jego żona zerknęła na mnie, nie odwracając głowy, i poznałam, że boi się Lestera i chce wiedzieć, gdzie w tym wszystkim jest moje miejsce. Spojrzałam na podłogę w samą porę, żeby zobaczyć duże, brązowe stopy jej syna. Les trącił mnie w ramię i skinął głową, żebym skorzystała z toalety, jeśli potrzebuję, a potem podążył za chłopcem do kuchni, ja zaś zamknęłam się w ła- zience, przekręciłam klucz i wysikałam się najciszej, jak potrafiłam. Pachniało pastą do zębów i kremem do golenia pułkownika. Zobaczyłam moje ubranie na- przeciwko, na półce z ręcznikami, ułożone pod ścianą w równym stosiku: szorty, turkusowy T-shirt z Fisher- man's Wharf córki mojego klienta, trójkąt jej majtek, a pod spodem mój stanik. Reeboki, jeden obok drugiego, stały na podłodze. Na umywalce przy ścianie stała pusta apteczna butelka. Nawet nie pamiętałam, żebym trzymała ją w dłoni, ale patrząc na nią nie czułam wyrzutów sumienia ani przerażenia, jakich doznawałam poprzednio. Czy choćby ciemnego popędu, żeby znowu spróbować. Czułam tylko wdzięczność, że zawartość pustej brązowej flaszeczki zmieniła sytuację wokół mnie bardziej, niż mogło tego dokonać cokolwiek innego. Myjąc ręce i twarz mydłem i gorącą wodą, wyobrażałam sobie, jak piorę i oddaję dziewczynce jej bieliznę i T-shirt. Dziś była środa - tak, środa - mój poranek w Colma River, kiedy tak czy inaczej miałam posprzątać ich dom, ale będę musiała zadzwonić do jej ojca do biura i powiedzieć, że z powodu przeprowadzki przekładam sprzątanie o dzień lub dwa. Z powrotem przeprowadzałam się do swojego domu. Wzięłam czysty ręcznik i wytarłam twarz, wdychając świeży zapach grubej, frotowej tkaniny. Nadal chciałam zniknąć, ale niezupełnie. W ustach miałam okropny smak. Wycisnęłam na palec wskazujący cal pasty do zębów i użyłam jej, płucząc usta sześć czy siedem razy. Potem napiłam się wody z kranu. Na półce były przybory pułkownika, ale nic, co by należa- ło do jego żony. Żadnej szczotki, grzebienia czy choć- by puderniczki. Pochyliłam się, pozwalając, by włosy spłynęły w dół, po czym poderwałam się i przeciąg- nęłam palcami po skórze głowy, prostując wszystko, na co natrafiłam, chociaż i tak ledwo na sekundę ośmieliłam się spojrzeć na siebie w lustrze. Zsunęłam z siebie szlafrok pani Behrani i zaczęłam się ubierać. Po próbie zrobienia porządku z włosami lekko kręciło mi się w głowie, a z kuchni słyszałam szczęk sztućców oraz głos Lestera, mówiącego coś o książce telefonicznej. Mówił głośniej i szybciej niż normalnie, bardziej nerwowo. Wiedziałam, że całą noc był na nogach i że teraz robił coś, co naprawdę mogło obrócić się na złe, gdyby ktokolwiek dowiedział się o tym; coś, czego nigdy by nie zrobił, gdyby nie chodziło o mnie. Ale potem przypomniałam sobie jego opowieść, jak podrzucił kokę w łazience faceta, który bił swoją żonę, a kiedy wciągnęłam przez głowę T-shirt i dotarła do mnie słaba woń rzygowin i oleju do broni, poczułam się nieco lepiej. Ja i Lester. Pachniało tostami. Mój żołądek nigdy jeszcze nie był tak pusty i ściśnięty. Z bólu skręcało mnie pod żebrami. Moje ciało było lekkie, niemal czyste; ale nie głowa. Jakbym watę miała nie w uszach, ale w mózgu. Papieros i herbata, oto czego potrzebowałam. Złożyłam ręcznik i odłożyłam go na półkę. Z kuchni dobiegło stuknięcie sztućców o talerz. Pułkownik odchrząknął, potem powiedział coś do telefonu. Czułam pulsowanie w głowie i palcach rąk; uchyliłam drzwi na tyle, żeby usłyszeć, że Behrani przedstawia się komuś na drugim końcu przewodu pełnym imieniem i nazwiskiem oraz podaje adres. Wystawiłam głowę przez drzwi i zobaczyłam ich syna, który siedział przy ku- chennym blacie, zgarbiony nad miską płatków. Wi- działam ręce jego matki, która smarowała masłem tost tak ostrożnie, jakby był czymś żywym. Pułkownik stał pod przeciwległą ścianą obok dwóch czy trzech doniczek z kwiatami i oburącz trzymał słuchawkę. Nigdzie nie widziałam Lestera, ale wyobrażałam sobie, że stoi z bronią w salonie; wyszłam z łazienki, przeciągając palcami przez włosy, i miałam nadzieję, że w nikogo nie celuje. : JT odążyłem za rozkazami Burdona, skończyłem roz- mowę telefoniczną i siedzę teraz na stołku przy kontuarze z żoną i synem i piję czarną herbatę, bardzo gorzką, bo samowar był włączony cały długi wieczór. Burdon i jego gendeh siedzą na sofie za naszymi plecami, jedząc nasz chleb i pijąc naszą herbatę. Za kuchennym oknem pod schodami nowej wdowiej platformy niebo jest czyste i błękitne, jak w bezchmurnym powietrzu podczas lotu na wielkiej wysokości. Z lasku po drugiej strome ulicy dochodzą ptasie śpiewy i gdzieś daleko, prawdopodobnie w wiosce na dole, szczeka pies. Nie służyłoby to celowi Burdona strzelić nam w plecy, gdy siedzimy, ale i tak mam wrażenie, że moje plecy są nagie, a nawet bez skóry na kościach. Nadereh zjadła bardzo mało ze swojego tostu, który leży przed nią; pije herbatę bez cukru w ustach. Robi tak bardzo rzadko i myślę, że to dlatego, iż chce uniknąć odgłosów siorbania, jakie czasem wywołuje powietrze wciągane między kostką cukru a zębami. Jak ranek długi, była cicha; ten sam milczący ptak, który w środku nocy kurczowo trzymał naszego małego synka, gdy kuloodporna limuzyna jechała alejami stolicy. Znowu przerzuciła na mnie ciężar działania, i jestem tyleż wdzięczny, co i urażony. Mój syn skończył jeść i czeka, co ma się stać. Znowu tego ranka, kiedy przyszła nasza kolej do umywalki, powiedziałem mu, żeby nie robił nic poza tym, co pan Burdon poleci. - Tak, Bawbaw - odparł, patrząc na mnie oczami, w których było ciemne, pełne nadziei światło, leżące teraz ciężką belką na moich ramionach, bo nie mam żadnego realnego planu postępowania. Słyszę Burdo-na szepczącego na sofie do Kathy Nicolo. Kiedy roz- mawiałem przez telefon z tym samym biurokratą po- datkowym co poprzednio, Burdon siedział na brzegu kanapy z bronią na poduszce obok siebie, a głos biuro- kraty, niezdolnego ukryć ulgi z powodu wiadomości, że odsprzedaję hrabstwu bungalow, brzmiał niemal chłopięco. Przez krótką chwilę czułem miarę jego ulgi; pragnienie, by po prostu zastosować się do jego in- strukcji, pojechać do Redwood City i podpisać stosow- ne dokumenty zwalniające czek na moje nazwisko. Po prostu zrobić, co mi każą, i odejść. Ale kto każe? Ten chudy policjant, słaby i chory z miłości? I odejść dokąd? Do hotelu, który będzie pożerał nasze małe zasoby pieniężne, zanim znajdziemy nowy dom? Taki, którego z pewnością nie zdołamy kupić i sprzedać, potrajając przy tym zainwestowane pieniądze? Piję swoją gorzką herbatę, a za plecami słyszę szepty na- szych porywaczy. Przez wiele dni, podczas których w gorącym słońcu lub w zimnej wilgotnej mgle mozo- liłem się jako śmieciowy żołnierz w towarzystwie sta- rego Wietnamczyka, grubych i leniwych Panamczy- ków, tej świni Mendeza i Chińczyków, którzy palili papierosy, jakby to było powietrze sprowadzone z ich rodzinnego kraju, gdy szliśmy wachlarzem wzdłuż pobocza drogi ze swoimi harpunami i jasnożółtymi plastikowymi workami, uważałem czasami, że spotyka mnie kara za wygodne życie, które jako wyższy rangą oficer prowadziłem wśród żebraków. Ale to przekonanie pojawiało się tylko w najgorsze dni, gdy zmęczenie zdawało się pochodzić z mojej własnej krwi. Jednak przez większość czasu wierzyłem, że jestem poddawany próbie przez Boga i że gdybym naprawdę pragnął ucieczki od tego życia, to muszę mieć cierpliwość i znosić je, póki moja okazja nie ujawni się sama; ta uzbrojona para w naszym domu nie jest niczym więcej jak próbą wewnątrz próby; czymś, co pojawia się, gdy nagroda jest w zasięgu ręki. Znowu muszę po prostu pochylić głowę i czekać. Obok bungalowu przejeżdża automobil i ktoś pod- nosi się z kanapy. Rozlega się cichy szelest zasłony przy oknie i odgłos stóp na dywanie, zmierzający do kontuaru i telefonu po mojej lewej ręce. To Burdon, któremu z przodu spodni sterczy kolba broni. Burdon patrzy na nas, przyciskając guziki telefonu. Jest praw- dopodobnie dwadzieścia lat ode mnie młodszy, ale żyły mi przyspieszają na myśl o wyrwaniu mu broni ze spodni. Stałem się zbyt powolny? Jeśli muszę o to pytać, to jest już za późno. Oddycham cicho, odwra- cam się od pana Burdona i patrzę na Nadi i Esmaila, który przygląda się mnie, potem broni Burdona, potem znowu mnie, twarz ma nieruchomą, a oczy błyszczące. Przez telefon Lester V. Burdon przedstawia się jako zastępca szeryfa i prosi o wszelkie informacje na temat doniesień o grożeniu bronią wczoraj w San Bruno, na samoobsługowej stacji benzynowej obok King's Highway. Milczy dłuższą chwilę i nie wiem, czy obser- wuje nas, czy swoją kobietę. Potem znów się odzywa: - Podano przy tym numer rejestracyjny samo chodu? Wreszcie dziękuje swojemu koledze i odkłada słu- chawkę. Nie rusza się, a ja spokojnie patrzę na niego. Oczy ma małe i zamglone ze zmęczenia. To jasne, że nie spał, ale nie wiem, czy to będzie na moją korzyść, czy nie. - Pan i pański syn jedziecie ze mną. Zbierajcie się. Mamy mnóstwo do zrobienia. ijester pozwolił pułkownikowi i chłopcu, pojedynczo, wziąć ze swoich pokoi świeże ubrania, a potem kazał im przebrać się w łazience. Stał w mrocznym koryta- rzu i czekał, trzymając przy nodze opuszczony pis- tolet, ale chociaż broń była podwójnie zabezpieczona, wolałby, żeby w ogóle nie stanowiła części równania. Ale jakie to było równanie? Nie miał pojęcia. Wszyst- ko, co wiedział, sprowadzało się do tego, że mieli przeciwko Kathy opis napastniczki i jej samochodu, ale nie znali numeru rejestracyjnego, a jego spotkanie z Alvarezem poszło lepiej, niż się spodziewał w naj- śmielszych snach. Lester usiadł na stalowym krześle przed biurkiem porucznika i powiedział mu prawie całą prawdę na temat wydarzeń poniedziałkowego wieczoru: że w interesie przyjaciółki pojechał pod ten adres w Coronie i tylko zasugerował panu Behranie- mu, żeby postąpił właściwie i wyprowadził się. Nie czynił żadnych gróźb, próbował tylko działać jak nego- cjator w sporze. - Niestety - powiedział porucznikowi - zrobiłem błąd, że byłem w mundurze. Teraz wiem, że było to wysoce niewłaściwe. - Powiedział, że groził pan jego rodzinie deportacją. Lester uśmiechnął się i potrząsnął głową. - Nie jestem z imigracyjnego. Być może tego poranka Alvarezowi szczególnie udał się bieg, albo widok mokrych włosów zastępcy szeryfa, jego pociętej twarzy i wymiętych spodni przypomniał porucznikowi telefoniczną wiadomość Lestera o jego rodzinnych kłopotach. Alvarez rozparł się za biurkiem w fotelu, trzymając łokcie na poręczach, a końce wszystkich dziesięciu palców złączone. - Czy pan i pańska żona zwróciliście się do ad wokatów? -Tak. To było kłamstwo, do którego Lester nie zamierzał się posunąć, ale wyrwało mu się tak naturalnie, że musiał się zastanowić, czy otrzymywał pomoc prawną. Porucznik przyglądał mu się przez długie pięć sekund. Potem nachylił się do przodu i podniósł pióro z bloku do pisania. - Jest pan oficerem szkoleniowym, zastępco. Nie muszę chyba przypominać panu, żeby przysiadł pan nad kodeksem wydziałowym. - Nie, sir. Porucznik stuknął piórem w otwartą dłoń i wstał, a Lester zrobił to samo. - Niech ta ustna nagana zawróci pana do szeregu. A następnym razem, jeśli wezwę pana do biura, nie będzie mnie obchodziło, czy ma pan śmierć w rodzinie, tylko chcę pana widzieć na tym krześle. Zrozumiano? - Tak, sir. - Czeka pana tutaj świetlana przyszłość, zastępco. Stanowczo przestrzegam przed sraniem tam, gdzie pan je. Miłego dnia. Za drzwiami łazienki pułkownik mówił w farsi do swojego nastoletniego syna, ale chłopak milczał i Les- ter zastanawiał się, czy był przerażony. Pułkownik zdecydowanie nie sprawiał wrażenia wystraszonego. Czuł się pogodzony z nową sytuacją? Że musi odkręcić sprzedaż domu, i załatwione? Lester tak nie uważał; pamiętał wyraz twarzy pułkownika, kiedy wyjął lufę spod jego brody - zwężone oczy, wargi jak prosta kreska. Teraz Lester wytarł pot z czoła i spróbował głęboko oddychać przez nos, ale powietrze nie cyrkulowało wystarczająco szybko. To szaleństwo; Be- hrani był zbyt dumny, by tak biernie przyjąć porażkę. Czaił się? Po prostu czekał stosownej chwili, aż on i jego rodzina będą wolni od groźby broni Lestera? A kiedy miałoby to nastąpić? Gdy ten mały dom zostanie już opróżniony z ich rzeczy, a oni zjadą ciężarówką do przewozu mebli mniej więcej cztery przecznice w dół do automatu telefonicznego, żeby zadzwonić do Alvareza w Redwood City? Żona pułkownika w milczeniu myła naczynia w zle- wie pełnym wody. Lester czuł dym z papierosa Kathy i pomyślał, że mógłby zostawić panią Behrani na minutkę lub dwie. Zawołał Kathy po imieniu i usłyszał, że natychmiast wstała z kanapy. Nie miał pojęcia, jak przyjmie to, co miał jej do powiedzenia, ale zaczął od tego, że wyjął z pistoletu pełny magazynek i kciukiem wypchnął z niego na otwartą dłoń wszystkie dziewięciomilimetrowe pociski. Kathy podeszła do niego z włosami w lekkim nieładzie i mroczną twarzą, a on szybko pocałował ją w usta; poczuł smak nikotyny i herbaty, a potem ujął jej rękę i włożył do niej naboje. Jeden upadł na dywan; schylił się szybko i znowu włożył go jej w dłoń. - Musimy wywinąć się z tego. Kathy spojrzała na niego i potrząsnęła głową; oczy miała ciemne i wilgotne, a wargi rozchylone, jakby przygotowywała się, żeby coś powiedzieć, ale zapom- niała, o co jej szło. - Ten kutas nie zamierza puścić tego wszystkiego płazem, Kath. Jak tylko wyślemy go, spakowanego, wykona swój ruch. - O co ci chodzi? Mamy pozwolić mu zatrzymać dom? Lester widział bicie jej serca w żyłce na szyi. - Nie. Musisz sprzedać mu dom. Wziąć pieniądze, które zapłacił hrabstwu, i pozwolić mu zrobić z tym małym domkiem, co tylko chce. - Należał do mojego ojca, Les. Na powiece jej prawego oka pojawiła się łza, którą Lester starł kciukiem. Zamknął oczy i oddychał głębo- ko przez nos. Miał już powiedzieć, że mu przykro, że stracił panowanie nad sobą i że jest wykończony, ale drzwi łazienki otworzyły się i pułkownik z chłopcem wyszli na korytarz; Behrani w spodniach od garnituru, białej koszuli i jedwabnym krawacie, a chłopak w bu- tach do koszykówki, jaskrawozielonych surferskich szortach i w podkoszulku na szerokich ramiączkach. Lester czuł zapach wody kolonskiej pułkownika, coś słodkiego i europejskiego. Wraz z Kathy cofnął się za próg pokoju chłopca i machnął bronią w stronę Irań- czyków, żeby szli do kuchni. Czuł, że Kathy stoi tuż za nim, poza polem jego widzenia, i pociągając nosem wsuwa pociski do kieszeni szortów. Kiedy obaj Beh- rani dotarli do kuchennego kontuaru, zwróceni plecami do holu, Lester polecił im się zatrzymać. Chłopiec był wyższy od ojca; patrzył w stronę matki przy zlewie. Lester oparł się o framugę drzwi, skąd nadal mógł widzieć nie tylko ich, ale i Kathy. Patrzyła na niego załzawionymi oczami. - To moja wina. Nie zamierzałam cię w to wciągać. Lester pomyślał, że to absolutna prawda; nie znaleź- liby się tutaj, gdyby tylko zeszłej nocy spotkała się z nim w domku wędkarskim, gdyby dojechała tam - pijana czy trzeźwa - a nie tutaj z jego bronią, ale czuł, że Behrani czekają, i to nie była odpowiednia pora; mogą porozmawiać później. - Wiem, że nie chciałaś - szepnął. - Posłuchaj, weź jego pieniądze, on zatrzyma nieruchomość, a po tem może uda mi się go przekonać, żeby to zostało między nami. Kathy wytarła nos i potrząsnęła głową. - Nie uda się. Nie widziałeś go, kiedy się wścieknie. Lester spojrzał na ojca i syna. Chłopak skrzyżował ramiona na piersi, a pułkownik oparł jedną rękę na blacie kontuaru, jakby był bliski utraty cierpliwości. Gorący płomień przemknął Lesterowi przez twarz i kark, a usta miał suche. Miała rację; nawet jeśli Behrani zgodzi się na tę nagłą zmianę planów, nie mogli być pewni, czy później, z zemsty, nie zwróci się przeciwko nim - mając dom w swoich rękach lub nie. Les czuł na swoim ramieniu palce Kathy. - Musimy uciekać, co? Skinął głową. Ale co mieli zrobić? Po prostu od- jechać stąd i ruszyć przed siebie? I czym? Jego toyotą i poszukiwanym samochodem Kathy? Czy też powinni porzucić bonneville'a? Lotniska będą pod obserwacją, tak jak wszystkie stacje kolejowe i dworce auto- busowe. Musieliby się ukrywać, wynająć samochód pod fałszywymi nazwiskami i jechać na północ lub południe ku granicy. Lester czuł w ustach smak metalu, zdawało mu się, dryfuje bez nóg w zimnej, czarnej przestrzeni. Jak i kiedy będzie mógł ponownie zoba- czyć Bethany i Nata? Objąć ich? Pocałować? Ale jaki mieli wybór? Oskarżenia kryminalne? Więzienie? - Będziemy potrzebowali tych pieniędzy, Kathy. Spojrzała w głąb korytarza, zamknęła oczy i potrząs nęła głową. - Nie chciałam, żebyś wpadł w moje gówno, Les. Naprawdę nie chciałam. - Hej - powiedział, całując ją szybko w policzki i usta. - Twoje kłopoty są moimi kłopotami. Pomyśl o jakimś słonecznym miejscu, do którego możemy pojechać. Kluczyki były nadal w bonneville'u Kathy. Lester kazał pułkownikowi i chłopcu usiąść z przodu, podczas gdy sam zajął miejsce z tyłu. Tapicerka była już gorąca od słońca i wnętrze samochodu zalatywało benzyną i dymem papierosów Kathy. Pod nogami Lestera leżał pusty bączek po rumie bacardi. Les polecił pułkowni- kowi uruchomić silnik i po trawniku przejechać na tyły domu. Przed włączeniem biegu Behrani zawahał się. Syn spojrzał na ojca, ale zaraz odwrócił wzrok, a Lester pochylił się do przodu i przycisnął lufę broni do karku pułkownika. Zdawało się, że chłopiec zesztywniał na fotelu pasażera, i Lester poczuł się źle z tego powodu, ale nie na tyle, żeby odsunąć pistolet. Pułkownik wolno objechał dom. Na łysej głowie miał krople potu. Jedna łączyła się z drugą, tworząc strumyczek, który wpłynął w szpakowate, rzednące włosy na karku starego oficera. - Podjedź tuż pod żywopłot i daj mi kluczyki. Lester odwrócił się do chłopca, który przez przednią szybę patrzył prosto przed siebie, jakby byli na otwar- tej drodze. - Esmail... dobrze wymawiam twoje imię? Chłopiec skinął głową. - W porządku. Chcę, żebyś mnie teraz posłuchał, Esmail. Zeszłej nocy zrobiłeś coś, co spowodowało, że twoja rodzina została zamknięta w łazience, a teraz pojedziemy do Redwood City i chcę, żebyś nam towa rzyszył. Spójrz na mnie, proszę. Chłopiec zrobił, co mu kazano, a Lester nieco głębiej wcisnął lufę w kark pułkownika. - Ludzie uczą się na błędach, Esmail. A ty nie chcesz, żeby nastąpiły gorsze konsekwencje, co? Esmail potrząsnął głową, oczy miał wpatrzone w spoczywający na spuście palec Lestera. - Grzeczny chłopiec. Lester wysiadł z samochodu i wsadził broń za pasek spodni, zasłaniając ją koszulą. Niebo było jasnoszarą mgiełką, która zmuszała go do mrużenia oczu. Kazał pułkownikowi iść przodem, potem chłopcu. Wnętrze buicka Behraniego było tak czyste, jakby samochód pochodził prosto z fabrycznego parkingu. Lester zajął miejsce dokładnie za siedzącym w fotelu pasażera Esmailem i wyciągnął nogi w poprzek szarej wykła- dziny. Gdy pułkownik uruchomił silnik, Lester przy- cisnął guzik, by opuścić szybę i wpuścić nieco po- wietrza; pistolet trzymał na podołku i powiedział pułkownikowi, żeby zjechał ze wzgórza i skierował się na Hillside Boulevard w stronę wiodącej na południe El Camino Real. Lester czuł w ustach suchość po czarnej perskiej herbacie i z powodu niewyspania. Miał ochotę na zimną colę, chociaż wiedział, że nie potrzebuje cukru ani kofeiny; było tak, jakby zbiegał z góry, czując subtelny elektryczny prąd biegnący od stóp do mózgu, i wiedział, że to wrażenie nie ustanie, póki nie wylądu- je na pewnym gruncie. Ale gdzie by to miało być? W Meksyku? Po przejechaniu na południe przez Chu-la Vista i okolice, w których spędził młodość, przez ten sam posterunek graniczny, na którym pracował jego ojciec? Nie, pojechaliby na północ do Vancouver lub do Brytyjskiej Kolumbii, gdzie, jak słyszał, góry scho- dziły aż na wybrzeże. On i Kathy mogliby się w nich zaszyć, znaleźć chatę, w której ranki i wczesne popołu- dnia spędzaliby w łóżku, po czym wstawaliby, brali razem prysznic, ubierali się i jechali do jednego z tych miasteczek na wybrzeżu w poszukiwaniu gorącego posiłku, nad którym spędzaliby dłuższy czas. Lester czuł obecność stojących poza tym obrazkiem Bethany i Nata; próbował przełknąć ślinę, ale nie mógł. A poza tym, czy to okazałoby się takie łatwe? Czy Stany Zjednoczone podpisały z Kanadą układ o ekstradycji? Nie miał pojęcia. Powinien to sprawdzić. U podstawy wzgórza pułkownik zatrzymał auto na skrzyżowaniu z główną drogą przebiegającą przez cen- trum Corony. Przy krawężniku po drugiej stronie ulicy stał czarno-biały radiowóz i Lester poznał młodego glinę za kółkiem. Nazywał się Cutler. Pewnej nocy zeszłej wiosny Lester udzielił mu wsparcia poza grani- cami podlegającego mu obszaru - chodziło o dżipa pełnego pijanych chłopaków z uniwersytetu stanowego w San Francisco. Teraz, w chwili gdy Behrani skręcił w lewo w Hillside, tamten spojrzał na buicka pułkownika, a Lester wolno odwrócił głowę, wpatrując się w profil Irańczyka, wiozącego ich pod górę obok skupisk żółtej sosny przedzielonych przystrzyżonymi trawnikami domów, z których pierwszych pięter roz- ciągał się widok na brzeg morza. Niebo było nadal szare, co sprawiało wrażenie, że trawa jest bardziej zielona, jakby nie całkiem naturalna. Pułkownik prowadził, trzymając obie dłonie na kierownicy, i co kilka sekund zerkał we wsteczne lusterko. Lester odwrócił się; na spadku terenu za sobą ujrzał trzy czy cztery samochody. Oparł się i polecił pułkownikowi spokojnym i zrelaksowanym tonem, żeby nieco przy- spieszył. Ten natychmiast usłuchał. Nadal grał? Czy też Lester miał go w garści? Les poczuł przypływ nadziei. Może jednak istniał sposób, żeby z tego wybrnąć. Sięgnął po swój służbowy pistolet i wsunął go pod udo. - Musimy porozmawiać, pułkowniku. Behrani strzelił oczami we wsteczne lusterko i Lester ujrzał w nich nowy strach; strach i hardość, którą natychmiast powinien zacząć zmiękczać. - Ile zapłacił pan za dom? - Czterdzieści pięć tysięcy dolarów. Lester spojrzał na swoje dłonie, długie szczupłe palce, kobiece palce; wiedział, że cena aukcyjna będzie niska, ale nie przypuszczał, że trzykrotnie mniejsza od rzeczywistej wartości domu. Wziął płytki oddech i wypuścił powietrze. Dlaczego ma proponować temu dyktatorskiemu sukinsynowi najlepszy układ? Co tamten zrobił takiego, żeby na to zasłużyć? Dlaczego nie wziąć i jego pieniędzy, i domu? Ale Lester wiedział, że nie chodziło o to, co zeszłej nocy zrobił pułkownik; chodziło o to, co zrobił on sam. I Kathy. Nadal był czas na negocjacje; jeszcze nie uciekali. - Z panią Nicolo nie jest dobrze. Oczy pułkownika ponownie powędrowały do wstecz- nego lusterka i tym razem sprawiały wrażenie ła- godniejszych, nawet ciekawych. Pewnie nie tyle spraw Kathy, co kierunku rozmowy, zmiany tonu. To dobrze, pomyślał Lester; dwaj mężczyźni rozmawiają. - Zrozumiał pan to ostatniej nocy, pułkowniku, co? Chłopiec spojrzał na ojca, a potem prosto przed siebie na drogę. - Tak. - Wszystko, czego jej trzeba, to odpoczynku. Behrani sprawiał takie wrażenie, jakby chciał coś powiedzieć, ale jednocześnie skłonny był czekać na to godzinami. - Zmieniła zdanie co do domu. - Co to znaczy? - Pułkownik spojrzał we wsteczne lusterko. - To znaczy, że może pan go zatrzymać. Brwi Behraniego powędrowały w górę; dwa cienkie wężyki, wyskakujące znikąd. - Nie chce unieważnić sprzedaży? - I tak, i nie. Chce tylko tym razem uczestniczyć w transakcji. Bez hrabstwa, tylko prywatny układ. - Nie rozumiem. - Między wami dwojgiem. Weźmie pan czek z hrab- stwa i przepisze na nią. Kiedy hrabstwo przywróci Kathy prawo własności domu, ona pozwoli panu go zatrzymać, a sama zyska nieco spokoju. Wjechali na niewielki obszar dzielnicy handlowej, mijając butik odzieżowy, sklep z przecenionym sprzę- tem do golfa, magazyn wideo i lokal z kanapkami. Oczy Behraniego spoglądały znowu na drogę, twarz miał pozbawioną wyrazu. - Napisze odpowiedni dokument na tę kwotę? Do- stanę na piśmie, że bungalow należy do mnie? - Tak. Przed nimi był zjazd na Skyline Boulevard i Junipe- ro Serra Freeway. Lester zwykle jeździł El Camino Real, ale droga szybkiego ruchu doprowadziłaby ich wcześniej na miejsce. - Zgoda, pułkowniku? Behrani zerknął we wsteczne lusterko. - Dam jej pieniądze, kiedy biurokraci hrabstwa przepiszą na mnie dom. Lester wziął urywany oddech i wypuścił powietrze. To zajęłoby wiele dni. - Proszę wjechać na Skyline. Pułkownik wolno skręcił w lewo. Właśnie zgodził się przepisać czek, więc skąd ten smutek, ta wątpliwość w jego głosie? Lester był przekonany, że chodziło o warunki, w jakich wszystko to się odbywało. I o dumę pułkownika. Zastanowił się, czy nie powinien go przeprosić, po prostu wyjaśnić, że nie wiedział, co stało się z Kathy, że zareagował przesadnie, a teraz, gdyby mógł, chciałby, żeby to pozostało za nimi. Ale wtedy ofiarowałby schwytanemu pułkownikowi odsłonięte gardło. Nowy strach zaczął wędrować chłodem przez klatkę piersiową Burdona; urząd podatkowy hrabstwa znajdował się o pięćdziesiąt metrów od budynku Pałacu Sprawiedliwości w Redwood City, więc Les będzie musiał pozwolić pułkownikowi iść samemu, mając nadzieję, że tamten jest wystarczająco oszołomiony tą nową propozycją, żeby tylko podpisać dokumenty i wyjść, nie odzywając się niepotrzebnie do nikogo ani słowem. A co z chłopakiem? Jeśli Lester pozwoli mu pójść z ojcem, sam stanie się samotnym celem - gdyby Behrani doszedł do wniosku, że lepiej będzie wezwać psy niż trzymać się umowy. I jakiż to cel miałby Behrani w dotrzymaniu układu? Miał już dom. Wszystko, co dostałby w zamian, właściwie już było w jego posiadaniu; a poza tym zdjęto by mu z pleców Kathy i Lestera, bo gdyby z urzędu podat- kowego zadzwonił na posterunek, pół tuzina zastępców szeryfa spadłoby na Burdona siedzącego w regalu pułkownika. Nie, pomyślał Lester, to nie jest odpowiednia pora na fałszywe nadzieje; tym, co nale- żało osiągnąć, był powrót do Corony z czekiem hrab- stwa i zastanowienie się, co dalej. Jeszcze raz będzie musiał rozważyć skutki całej tej wymiany; dla Lestera miało jeszcze znaczenie tylko to, że zeszłej nocy stracił panowanie nad sobą, że nadal był uzbrojony i dla prozaicznych celów zmuszał pułkownika i jego syna do działania wbrew ich woli, a oni nadal nie wiedzieli, do czego był zdolny; co oznaczało, że po dotarciu do Redwood City Lester będzie musiał zostawić chłopca ze sobą w samochodzie, trzymać go jako swego rodza- ju ludzki zastaw - ta myśl spowodowała, że gorąco przemknęło Burdonowi po karku i barkach. Pokręcił głową, ale mięśnie miał zbyt napięte, żeby cokolwiek przełamać. Wyjrzał przez okno. Skyline Boulevard biegł po grzbietach wzgórz, które oceaniczną część półwyspu oddzielały od strony zatokowej; kiedy Lester zaczynał patrolować ten rejon, był pod wrażeniem ogromnego kontrastu pomiędzy roślinnością obu części lądu. Teren po zachodniej stronie, od wzgórz do plaż Pacyfiku, spowity był w deszcz i mgłę, i dzięki temu porastał go gęsty płaszcz lasów wiecznie zielonych dębów, sosen i kanadyjskich świerków. A na południe od Half Moon Bay tereny rolnicze były zagospodarowane do samego brzegu - szeroko rozpostarte pola karczochów, tak nieprzerwanie zielone, że było niemal ponad siły Lestera patrzeć na nie podczas jazdy. Trawniki rosły gęste i szorstkie, ale zielone. Za to w miastach na wschodzie, od San Bruno po Pało Alto, trawa sprawiała wrażenie wysuszonej i zżółkłej. Nawet nawadniane tereny posiadłości w Woodside nie wyglądały na rów- nie bogate w chlorofil, co te na zachodzie. Własny trawnik Lestera w Millbrae był zbyt suchy i szorstki, by na nim usiąść. Trawa żółciła się od samych korzeni. Zamiast wysokich, wiecznie zielonych roślin miasta nad zatoką były porośnięte suchymi zaroślami man- zanity, pinii i toyonu; florą, która dobrze sobie radziła na jałowej glebie. Wkrótce znaleźli się na drodze szybkiego ruchu; pułkownik prowadził z normalną prędkością. Po lewej zaczęła ich wyprzedzać osiemnastokołowa ciężarówka i Lester widział przez okno tylko wirujące chromy jej kół. Opuścił pistolet między kolana i położył go na podłodze auta między stopami. Z lewej strony mieli jezioro San Andreas, początek azylu ryb i rozrywki, woda odbijała jasną szarość nieba. Na moment Lester zamknął przed tym oczy, ale równie szybko je otworzył. Nadal słyszał w sobie to mruczenie, i nie było mu ono nieznane; kończyny miał lekkie, jakby zamiast krwi płynęła przez nie mgła, a wszystko, co widział, miało w sobie nową klarowność: małe kropki na płótnie szarej tkaniny zagłówków buicka; profil pułkownika widoczny za każdym razem, gdy tamten spoglądał w prawo lub w lewo; każda z osobna rzęsa na jego powiekach; włosy chłopca czarne jak u Meksykanina, różowa skóra głowy ledwie widoczna między grubymi kosmykami, tylko cień gładkiego, brązowego pigmentu. To była adrenalina, ale i coś więcej; adrenalina, która przestała wypływać w spora- dycznych wytryskach, a zamiast tego zamieniła się w stały pokarm; całe ciało w stanie pobudzenia cząs- teczkowego. Lester znał to uczucie z czasów narodzin obojga jego dzieci; znał je, w rozmaitym natężeniu, ze swojej pracy, a teraz zdawało się pochodzić z teryto- rium rozstania z żoną. Przekroczył w tym celu granicę, tak daleko, że teraz mógł albo wrócić z patelnią pełną złota, albo dać się zmyć przez rzekę. I naprawdę nie można było tego nazwać złym doznaniem. Dotarło do niego teraz, że przestępcy chcą się tak czuć cały czas. Słońce przebiło się przez wał chmur i przez szybę paliło mu skórę. Czuł pragnienie i miał ochotę na butelkę zimnej źródlanej wody, ale nie mógł po nią posłać do sklepu pułkownika czy chłopca ani też nie zaryzykowałby pójścia tam we trójkę. Na pasie przed nimi jechał miejski mikrobus pełen meksykańskich dzieciaków w wieku dziesięciu czy jedenastu lat. Więk- szość z nich wierciła się na swoich miejscach, śmiejąc się i krzycząc do siebie. Ale przy ostatnim oknie siedział bokiem dziesięcioletni chłopiec w białym kas- ku; usta miał otwarte i patrzył wprost na buicka - na nich trzech, zdawało się. Pułkownik powoli zmienił pas, żeby wyprzedzić mikrobus, a chłopiec zaczął szyb- ciej obracać się na swoim miejscu, podążając wzro- kiem za ich samochodem, kiedy ten zaczął mu znikać z pola widzenia; usta dzieciaka były ciemną dziurą w jego twarzy. ' Przez długi czas po odjeździe Lestera z pułkownikiem i jego synem po prostu stałam w sypialni i słuchałam, jak pani Behrani cicho sprząta w kuchni. Nie podobało mi się, że zostałam z nią sama. Nie wiedziałam, jak powinnam się zachować, naprawdę wolałabym, żeby mnie tu nie było. Lester powiedział mi, żebym zastano- wiła się nad jakimś słonecznym miejscem, do którego moglibyśmy pojechać, ale potrafiłam myśleć tylko o swojej rodzinie, o Franku i o mojej matce; wyobrażać sobie wyraz ich twarzy, gdy się dowiedzą, że nie tylko sprzedałam dom ojca, nic im o tym nie mówiąc, ale że wszystko, co za niego dostałam, ograniczało się do ceny aukcyjnej; po czym uciekłam z miasta, żeby wydać te pieniądze. A potem poznają całą historię: o moim piciu, o broni i tabletkach, o Lesterze oraz o rodzinie, którą wziął jako zakładników. Brat ostatni raz wywróci ocza- mi z mojego powodu, po czym na stałe wpisze moje imię po stronie kosztów w swoim osobistym arkuszu zysków i strat. Matka po prostu przeklnie mnie na dobre. Czułam mdłości, jakby jakiś ważny wewnętrzny organ w moim ciele nie był dostatecznie przymocowa- ny. Przednie kieszonki szortów miałam ciężkie od pocisków z broni Lestera. Wczoraj byłam przekonana, że dzisiaj o tej porze Lester będzie z powrotem ze swoją żoną i dziećmi, w swoim dawnym życiu Eureka Fields. Zamiast tego jednak popełnił całe mnóstwo przestępstw, żeby móc siedzieć i czuwać nade mną, pogrążoną w wywołanym tabletkami śnie, podczas gdy on sam w ogóle nie spał. Kiedy kazał pułkownikowi zaparkować mój wóz w ogrodzie z tyłu domu, gdzie auto byłoby niewidoczne, poszłam do sypialni, skąd widziałam przez okno, jak Les pochylił się do przodu i przycisnął lufę niena- ładowanej broni do karku pułkownika. Potem wysiadł pierwszy, wepchnął pistolet do spodni i zasłonił go koszulą. A kiedy pułkownik podążył za nim, z blas- kiem porannego słońca na twarzy, miło było czuć, że tamten się boi; przyjemnie było widzieć, że jest za- straszony. „Twoje kłopoty są moimi kłopotami". Ale nigdy nie chciałam rozwiązać tego problemu w taki sposób, żeby przerazić taką miłą kobietę, jak pani Behrani. I co powinnam zrobić? Iść tam i doglądać jej, jakbym była więzienną strażniczką? Ale jak mogłabym zrobić co- kolwiek innego, niż pomóc Lesterowi w wydostaniu się z kłopotu, który był bardziej moim niż jego? W kuchni zapadła cisza. Wyobraziłam sobie, że pani Behrani zbiega ze wzgórza do miasta, żeby znaleźć gliniarza i opowiedzieć mu o wszystkim. Może złapali- by Lestera na drodze, przekonani, że jest uzbrojony, podczas gdy ja wiedziałam, że tak nie było. Wolno wypuściłam powietrze z płuc i szybko wyszłam na korytarz. Nadal stała przy kuchennym zlewie. Talerze ze śnia- dania były ułożone w porządny stosik, a ona po prostu stała tam, wyglądając przez okno, chociaż poza drew- nianymi schodami wiodącymi na nową platformę na dachu, który teraz należał do niej, nie było tam wiele do oglądania. Lubiłam wyglądać przez to okno, płu- cząc talerz lub kubek po kawie, i widzieć swój mały ogródek z boku domu oraz spadek wzgórza ku mias- teczku. Pani Behrani wolno obróciła głowę i spojrzała na mnie przez ramię. Zdawało się, że trwało to sekundę lub dwie. Włosy z jednej strony głowy miała nadał nieco spłaszczone i wyobraziłam ją sobie, jak spała w łazience, w wannie lub na podłodze. Chyba spodzie- wałam się zobaczyć ją w jakiś sposób gotową do walki ze mną, ale zamiast tego jej pokryta zmarszczkami twarz wyglądała na zbolałą, a oczy patrzyły na mnie tak, jakby chciała mnie zrozumieć, zanim będzie za późno. Było to prawie jak spojrzenie mojej matki. - Proszę, pani przyjaciel... - głos miała cichy; spuś- ciła wzrok i przycisnęła rękę do skroni, a potem wzięła głęboki wdech i znów na mnie spojrzała. - Skrzywdzi mojego syna? - Nie, on nie chce więcej żadnych kłopotów, pani Behrani. Stara się tylko skończyć to wszystko. Zastanowiłam się, czy nie sięgnąć do kieszeni po naboje. Stała nieruchomo z ręką przyciśniętą do skroni i pa- trzyła na mnie. Zamierzałam jej powiedzieć, że sprze- daję im dom, ale oczy miała prawie czarne, jakby wyobrażała sobie coś, co naprawdę ją przerażało - a ja wiedziałam, co to takiego. - On sam ma syna. Skinęła głową, raz, i odetchnęła. Potem zamknęła oczy i przyciskała rękę do skroni, aż zbielały jej ko- niuszki palców. - Nic pani nie jest? - Migrena. Proszę, muszę... - minęła mnie, a ja patrzyłam, jak idzie mrocznym holem, wolno i ostroż- nie niczym staruszka, z jedną ręką przed sobą, a drugą przyciśniętą do lewej skroni. Drzwi łazienki zostawiła na wpół otwarte, widziałam jej stopy i łydki, jak klęczała na podłodze przed sede- sem. Poczułam się bardzo dziwnie, jakby to było prze- znaczenie, że podeszłam i trzymałam ją za czoło, gdy zwracała swoje skromne śniadanie; potem pociągnęła nosem i wydała z siebie długi jęk. - Nic pani nie jest? Podniosła głowę, twarz miała szarobiałą. - Muszę do lekarstwa. Na umywalce stała brązowa fiolka, którą opróżniłam poprzedniej nocy, i gdy otwierałam apteczkę, poczer- wieniałam; myślałam: proszę, proszę, niech to nie będzie ta. Ale w środku były tylko fiolki opisane tym robaczym alfabetem, i nawet gdybym je przeczytała, to i tak nie wiedziałabym, której ona potrzebuje. Wzięłam pustą buteleczkę z umywalki i odwróciłam, ale pani Behrani już wstała i była w połowie za drzwiami. - Przykro mi, pani Behrani, zaraz pojadę do cen trum i kupię pani coś. Naprawdę mi przykro. Zobaczyłam siebie samą, jak wyciągają mnie z sa- mochodu i aresztują za wczorajsze naruszenie prawa na stacji benzynowej, a ja nie mogę już tutaj wrócić, żeby ulżyć pani Behrani w jej męczarniach. Musiałabym zejść lub zbiec ze wzgórza do miasteczka, albo może ich syn ma rower. Czy ona mogła to wszystko udawać, żeby pozbyć się mnie z domu i wezwać policję? Nie, zbyt źle wyglądała; sunęła końcami palców po ścianie, potem weszła do swojej sypialni, a ja za "1 nią; patrzyłam, jak siada na łóżku, wysuwa szufladę nocnej szafki i wyjmuje apteczną buteleczkę. Na widok tego, z czego jej nie okradłam, a czego najbardziej w tej chwili potrzebowała, poczułam taką ulgę, że niemal radość. Usiłując zerwać wieczko opuściła brodę, ale nie mogła sobie poradzić z fiolką, więc wzięłam ją z jej rąk i otworzyłam. Obok lampy stał do połowy napełniony kubek zimnej czarnej herbaty, Lestera, jak sądzę, a pani Behrani wytrząsnęła dwie kapsułki, podała je sobie na dłoni do ust i popiła resztką herbaty. Przycisnęła palce do skroni, ręka drżała jej lekko. - Muszę dla odpoczynku. - W porządku. Nie było nic więcej do powiedzenia czy zrobienia. Patrzyłam, jak kładzie się na łóżku i podciąga kolana. Ramieniem przysłoniła oczy. - Proszę... - jej głos był niemal szeptem. - Proszę zasłonić dla mnie światło okienne. Zrobiłam, o co mnie prosiła. Podeszłam do okna, pod którym stał w słońcu mój czerwony bonneville, i zaciągnęłam ciężkie zasłony. Szczęknął magnetofon kasetowy, ta sama muzyka, którą usłyszałam wczoraj, gdy przyszłam tutaj, żeby porozmawiać z panią Be- hrani. Widziałam jej chudą rękę regulującą głośność, chociaż drugie ramię nadal spoczywało na oczach, i pojęłam, że było to coś, co pani Behrani robiła bardzo często - przychodziła tutaj i kładła się w ciemności na łóżku otoczona muzyką, od samego początku nasuwającą mi na myśl baśnie, które czytałam jako dziewczynka; o wężach z głowami księżniczek, o dywanach latających nad czarnymi pustyniami i pod zimnymi gwiazdami, o mężczyznach tańczących z długimi szablami wokół dołu pełnego płomieni. Ale potem w ich języku zaczęła śpiewać kobieta, głosem wysokim i żałobnym z powodu czegoś, co straciła, i nagle zrozumiałam, że znajduję się w miejscu, w którym w ogóle nie powinnam przebywać - to tak, jakbym obserwowała śmierć obcej osoby lub dwoje ludzi uprawiających seks. Wyszłam z mojej byłej sypialni i z mojego byłego domu. Poszłam do mojego poszukiwanego samochodu, usiadłam w fotelu kierowcy i zapaliłam. Głowy nie wypełniały mi już mokre strzępy, ale nadal wszystko wydawało się zbyt jaskrawe i pokryte meszkiem: lśniące na masce wozu słońce; sposób, w jaki żywopłot wokół tylnych drzwi domu zdawał się unosić nieco ponad gruntem; dochodzący z wnętrza domu stłumio- ny, cichutki dźwięk muzyki pani Behrani. Ale papie- rosy pomagały; nikotyna, jak niemowlę, zapuszczała korzenie w mojej klatce piersiowej, a ja siedziałam w bonneville'u, którego siedzenia aż parzyły, rozgrzane przez słońce, i paliłam, i czekałam, czekałam na Lestera. : J-iester kazał pułkownikowi skręcić w lewo w Syca- more Street. Urząd podatkowy hrabstwa znajdował się na rogu, nawet nie o pół minuty piechotą od starego kopulastego budynku sądu i Pałacu Sprawiedliwości po drugiej stronie Broadwayu, i Burdon poczuł ulgę, widząc, że blisko rogu nie było wolnych miejsc parkin- gowych. Zaczął stukać palcami w kolano, usta i gardło miał suche jak papier. Pułkownik jechał wolno, przy- glądając się badawczo obu stronom ulicy w poszuki- waniu wolnego miejsca. Ulicę wyznaczały wysokie drzewa laurowe i Lester był wdzięczny za ich cień. Gdy tylko skręcili z drogi szybkiego ruchu na wschód w Woodside Road, niebo zmieniło barwę z przybrzeż- nej szarości na blady, metaliczny błękit; jaskrawo lśniące słońce było wszechobecne. Wywoływało u Les- tera ból oczu. Prawie trzy przecznice od Broadwayu od krawężnika odjechał żółty dostawczak i Behrani przymierzył się do zajęcia jego miejsca. Cofał ostrożnie samochód, odwracając się, żeby przez ramię spojrzeć przez tylną szybę. Lester wiedział, że siedzi dokładnie na Unii wzroku pułkownika, ale nie ruszył się; postąpić tak byłoby uprzejmością, a właśnie teraz, tuż przed wysłaniem pułkownika samego, by zrobił, co do niego należało, Burdon nie mógł sobie pozwolić na okazywa- nie uprzejmości. Czy na zwracanie uwagi na innych. Czy na najmniejszą choćby uległość. Behrani zaparkował i wyłączył silnik. Lester pod- niósł pistolet z podłogi, a potem wyjął z przedniej kieszeni trochę drobnych i ponad oparciem siedzenia podał dwie ćwierćdolarówki. - To jest trzydzieści minut na parkometrze. Spo dziewają się ciebie, więc raczej nie powinieneś czekać. Lester zwrócił uwagę na chłopca, który miał ciemne oczy i oczekujący wzrok, widzący tylko ojca, i ponow- nie poczuł, że wolałby, żeby nastolatek nie uczest- niczył w tym wszystkim; cóż, kiedy uczestniczył i wła- śnie nadeszła chwila, kiedy należało się nim posłużyć. - Twój syn zostaje tu ze mną. Jeśli nie wrócisz do pół godziny, Esmail i ja odjedziemy. Rozumiemy się? Pułkownik obrócił się na swoim miejscu. Białka oczu miał lekko żółtawe, a na brodzie i czole krople potu. Spojrzał na syna, obaj na chwilę zwarli się wzrokiem, i Lester momentalnie poczuł się brudny i zły, jakby właśnie zniszczył coś cennego - ale teraz nie mógł się cofnąć; na stole leżała zbyt duża stawka, a on grzązł po pas we własnym blefie. Behrani obejrzał się na niego i Lester zauważył drobny mięsień drgający w pobliżu skroni Irańczyka. - Ale mamy pewną umowę. - Zgadza się, więc weź czek i wracaj do samochodu, pułkowniku. - Nie. Nic dla ciebie nie zrobię bez mojego syna. Nic. Lester wziął głęboki oddech i wypuścił powietrze. Wyobraził sobie, jak cała ich trójka wkracza do biura podatkowego, on sam ze służbowym pistoletem ledwo przykrytym koszulą, starając się pozostawać jak naj- bliżej pułkownika, jednocześnie trzymając w szachu chłopca. Był środek przedpołudnia, gdy co najmniej pół tuzina ludzi z posterunku mogło zmierzać chod- nikiem do piekarni na Stockton i Broadwayu, i co, jeśli jednym z nich okazałby się porucznik Alvarez lub ktokolwiek z Wydziału Wewnętrznego, kto mógłby wiedzieć o Irańczyku i jego skardze na Lesa Burdona? Oliwkowa twarz pułkownika nadal wyglądała jak mas- ka, ale jego ciemne oczy pełne były ognia i żelaza, i mil, które gotów był pokonać. Potem z zewnątrz dobiegło stukanie obcasów o trotuar; obok przechodziła młoda kobieta, czarnowłosa stenotypistka, którą Lester wielokrotnie widywał w starym budynku sądu, siedzącą prosto za malutkim biurkiem i cicho wy- stukującą każde wypowiedziane głośno słowo; lśniący, czarny kruk na gałęzi. Niebawem znalazła się poza zasięgiem ich wzroku, a Lester czuł w głębi oczodołów pulsowanie krwi. Musiał trzymać się w ryzach i za- chować spokój. Wykazać rozsądek i władczość. Nadal spoczywał na nim wzrok pułkownika. Tak naprawdę Lester wiedział, że on także w żadnym wypadku nie zostawiłby swojego syna w takiej sytuacji; jego zdol- ność do oceny sytuacji zdawała się pogarszać z każdym oddechem. Ruszyli w cieniu w kierunku Broadwayu, Lester trzy kroki za nimi. Ojciec i syn szli wyprostowani, normal- nym krokiem, niezbyt spiesznie. Ale Lester miał pierś zapadłą ze zmęczenia, kark i barki sztywne, i chciało mu się pić bardziej niż kiedykolwiek w życiu, a przy każdym kroku kolba broni ocierała mu lędźwie. Po lewej stronie rozciągał się błyszczący betonowy dzie- dziniec starego kopulastego budynku sądu, a tuż za laurowymi drzewami ustawił swój wózek uliczny sprzedawca hot dogów. Pracował w cieniu żółto-nie- bieskiego parasola, wkładając do pełnej lodu chłodziar- ki puszki coli. Lester wściekle pragnął jednej z nich, ale dziedziniec sądu był pełen ludzi. Mała grupka recepcjonistek opierała się o niski betonowy murek, pijąc kawę z biurowych kubków i paląc papierosy. Adwokaci i ich klienci stali po dwóch, po trzech, konferując nad papierosami. Umundurowani funkcjo- nariusze wchodzili lub wychodzili z budynku, niosąc pod pachami pliki dokumentów. Jednym z policjantów okazał się Brian Gleason, krępy jasnowłosy chłopak, którego Lester szkolił osiemnaście miesięcy temu. Wydawał się miły i sumienny; promując go, Lester przyłapał się na myśli, że Gleason nie przetrwa długo. Miał zbyt miękkie serce, zanadto pozytywne nastawienie, i nie wiedziałby, co począć z tymi wszyst- kimi obrazami śmiertelnych wypadków samochodo- wych, maltretowanych żon i porzuconych dzieci, przy- padkowych strzelanin i pijanych matek, które czasami musisz własnoręcznie wsadzić na tylne siedzenie swojego radiowozu. A teraz Gleason szedł przez dziedziniec prosto w stronę wózka sprzedawcy, i Lester odwrócił się, czując żar wykwitający pod skórą twarzy. - Szybciej, pułkowniku; szybciej. Pułkownik i jego syn i tak szli żwawo, ale Lesterowi wydawało się, że powinien to powiedzieć, żeby dźgnąć ich czymś. Teraz jednak poruszali się zbyt szybko, co mogło sprawić, że ściągną uwagę na nich wszystkich, a Lester musiał prawie machać ramionami, by dotrzymać im tempa. - Wolniej. Behrani zatrzymał się na trotuarze. Jego syn zrobił jeszcze kilka kroków, zanim się zorientował, że jest sam, a potem się odwrócił. Pułkownik nadal stał zwró- cony plecami do Lestera, który miał ochotę kopnąć go prosto w białą, nieco wymiętą i wilgotną od potu koszulę. Kim tamten był, żeby pokazywać mu plecy? By stać tam, jakby czekał, żeby Lester podjął decyzję? Swoje wyobrażenie o pułkowniku zaczął odczuwać jak zdrętwiałą rękę, i Lester pożałował, że wyjął pociski ze swojego półautomatycznego pistoletu. - Zastępca szeryfa Burdon? Sir? - Gleason prze kroczył szpaler drzew, po czym z otwartą puszką coli classic w ręku wszedł na trotuar, a Lester musiał powiedzieć coś plecom pułkownika, coś, co jego i syna zatrzymałoby dokładnie tam, gdzie stali - ale już było za późno. Odwrócił się, kierując plecy i przykrytą broń w stronę ulicy; na twarzy czuł woskowy i nieszczery uśmiech. - Witam, zastępco. Gleason także się uśmiechał, policzki mu pałały. Podał Lesterowi rękę, którą ten uścisnął. Mundur młodego zastępcy szeryfa był czysty i świeżo wypraso- wany, złota gwiazda wypolerowana i nowa, i Lester niemal rozpaczliwie pragnął mieć na sobie swój mun- dur, siedzieć za kierownicą radiowozu i jechać ku wybrzeżu z puszką zimnej coli w ręku, czując wiatr na twarzy, widząc zielone pola karczochów po prawej, a Pacyfik z jego niebieskoszarymi przestrzeniami po lewej. Gleason puścił dłoń Burdona i obrzucił wzro- kiem pułkownika, który się odwrócił. Na chłopięcej twarzy Gleasona widniało nieme pytanie, ale Lesterowi nie przyszły na myśl żadne słowa; nic, co miałoby jakikolwiek sens. - Sąd, Brian? - Rozwód. Byłem naocznym świadkiem; mąż zabie- rał się do niej, kiedy przybyłem na miejsce. - Gleason przeniósł wzrok z pułkownika na chłopca, a potem znów spojrzał na Lestera. - Widzę, że jest pan zajęty, sir; chciałem tylko powiedzieć, że naprawdę cenię sobie wszystko, czego mnie pan nauczył. Młody zastępca uśmiechnął się. - Wie pan, to dziwne. Kiedy jestem na patrolu, cały czas słyszę pański głos, wprowadzający mnie w to czy w tamto, zapoznający z kodeksem, i kieruję się pań- skimi zasadami. - Doceniam to, Brian. - No cóż... - Gleason ponownie spojrzał na pułkowni- ka. - Nie będę pana zatrzymywał. Jeszcze raz dziękuję. Podniósł rękę i z powrotem ruszył na skróty między drzewami w stronę jasnego od słońca dziedzińca i przejścia do parku maszynowego. Lester skinął na Behranich, żeby szli dalej, a kiedy we trójkę zbliżali się do przedpołudniowej krzątaniny Broadwayu, Bur-don wpatrywał się w łysiejącą głowę pułkownika, nie- nawidząc każdego włosa, nienawidząc fałdy ciemnej skóry tuż nad wykrochmalonym białym kołnierzykiem, nienawidząc tego, w jaki sposób Behrani odchylał do tyłu ramiona, ale bardziej od wszystkiego innego nienawidząc tego, jak sam czuł się w tym momencie - z palącą twarzą, ze spuchniętym ze wstydu językiem, w najmniejszym stopniu nie zasługujący na najskromniejszy bodaj szacunek ze strony młodego zastępcy szeryfa. Behrani zaczęli przechodzić przez Sycamore w stro- nę rogu Broadwayu, chłopiec oglądał się na Lestera, który podążał za nim; sen Burdona ogarnął go nagle jak wiatr, który podrywa się z ziemi - obraz jego samego, siedzącego w wozie patrolowym z zepsutym radiem, tkwiącego na pustym parkingu, podczas gdy wszyscy - mężczyźni, kobiety i dzieci, z którymi kiedykolwiek miał styczność - przyciskali twarze do okien samochodu, czekając na niego. Podszedł od tyłu do pułkownika i jego syna i polecił im przejść przez ulicę, ale zmitrężyli na to nieco czasu, szczególnie pułkownik, jakby nie chodziło o nic poważnego. Mijali ich ludzie - kobieta pchająca dziecko w sportowym wózku, dwaj młodzi mężczyźni o krótkich, modnych fryzurach i opalonych twarzach, w koszulach i krawa- tach, każdy z nich niósł butelkę wody mineralnej, obaj śmiali się z czegoś - a Lester oddychał głęboko przez nos i starał się trzymać stopy płasko na ziemi. Czuł przy tym, że jego sen zanika i oddala się niczym dźwięk klaksonu samochodu w wielkim pędzie. Na trotuarze pułkownik zatrzymał się, a Lester twar- do wcisnął dwa palce w podstawę jego kręgosłupa, po czym szybko poprowadził obu Behranich ku małemu ocienionemu wejściu do urzędu podatkowego hrabstwa. Popchnął pułkownika do rogu ceglanej ściany; po prawej ręce szklane drzwi, nagie plecy Lestera zwró- cone do jasnego trotuaru i ulicy. Chłopak stał u jego boku, jakby było ich teraz dwóch przeciwko pułkow- nikowi. Twarz Burdona znajdowała się tak blisko twa- rzy Irańczyka, że czuł w jego oddechu zapach herbaty; musiał umieścić rzeczy tam, gdzie było ich miejsce, wycisnąć na Behranim nową prawdę, że Lester Bur-don zrobi wszystko, co niezbędne, żeby doprowadzić sprawę do samego końca. Ręce pułkownika wisiały po bokach i z początku jego ciemne oczy wyglądały na przestraszone, ale teraz były spokojne, jakby wiedział, że Lester pozostanie pasywny jak dziecko po przewi- dywalnym napadzie złego humoru, czyjeś niesforne dziecko. Lester dźgnął pułkownika palcem w mostek, powodując, że Irańczyk cofnął się o pół kroku pod ścianę. Burdon zaciskał zęby tak mocno, że aż bolała go głowa; wiedział, że musi się odsunąć, zanim ktokol- wiek zacznie się nimi interesować, ale to było tak, jakby zmusić ciało, by przestało dyszeć, albo powstrzy- mać orgazm, który już wybuchnął. Słyszał szuranie o trotuar podeszew czyichś butów, kiedy ten ktoś przystanął, żeby na nich popatrzeć, i wiedział, że nie zyskiwał teraz cennego gruntu, ale tracił go; i ta świadomość doprowadziła go niemal do mdłości z po- wodu nagłej słabości nóg, ramion i żołądka. Cofnął się i chciał coś powiedzieć, by - zanim wejdą do środka - przynajmniej utrzymać stan rzeczy w równowadze, ale wtedy jego służbowy pistolet, szarpnięty, wysko- czył zza paska i Lester odwrócił się, żeby ujrzeć celują- cego w niego Esmaila, który cofał się w słoneczny blask z drugą ręką podniesioną, jakby zrywał się do lotu; nagie, gładkie barki chłopca lśniły w słońcu brązem. Jakaś kobieta wydała z siebie skrzek, biznes- men cofnął się, jakby chłopiec był rozprzestrzeniają- cym się u jego stóp ogniem, a Lester trzymał jedną rękę na pułkowniku za sobą, czego stał się świadom w chwili, gdy ściśnięto mu nadgarstek, ramię szarpnięto w dół i wykręcono za plecy; czuł rwący płomień w obręczy barkowej. Behrani gmerał w poszukiwaniu drugiej ręki Lestera, ale ten ją wyszarpnął; uwagę nadal miał skierowaną na chłopca. Pułkownik krzyknął coś w farsi do syna, potem po angielsku o pomoc, żeby ktoś wezwał policję. Lester czuł, że obserwuje to więcej niż pół tuzina ludzi, ale nie widział ich, tylko czuł, że tam stoją, cztery czy pięć metrów dalej; męski głos polecał komuś, żeby poszedł do telefonu. Ale Lester patrzył na chłopca, w jego oczy, ciemniejsze od oczu ojca, bardziej podobne do oczu matki - głęboko osadzone elipsy, naprawdę piękne, teraz zamglone przez strach i zakłopotanie. Ramię i dłoń Esmaila drżały, jego wargi zaczęły się rozchylać, jakby chłopak chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. Szybko zerknął na ojca za plecami Lestera, potem z powrotem na Bur-dona. Lester słyszał, że ktoś biegnie trotuarem, może do pobliskiego sklepu. Dwie, trzy sekundy zabrałoby mu uwolnienie się od tego chwytu, ale w tym czasie chłopak mógł uciec tą zatłoczoną ulicą. Wzrok miał nadal wbity w Esmaila, wiedząc, że powinien mu powiedzieć, że pistolet jest nienaładowany, że bez powodu ściąga na siebie niebezpieczeństwo, ale po- wiedzenie tego pozbawiłoby Lestera możliwości za- stosowania jakiegokolwiek nacisku, gdy już odzyskałby broń; uniemożliwiłoby zaprowadzenie obu Behranich z powrotem do buicka i odjechanie stąd. Lester próbował zmusić swoje ciało, by stało się krwią i oddechem, ale pułkownik napierał silniej, zmuszając Burdona do mocniejszego zgięcia ciała; był teraz w połowie w słońcu, a w połowie w mroku wejścia. Behrani nadal mówił w farsi do syna, głos miał spokojny, czekając, żeby chwila przeminęła, jakby był pewny, że sprawy wzięły teraz korzystny dla nich obrót. Potem Lester usłyszał, że ktoś biegnie po rozświetlonym chodniku, znajome, skórzane, stłumione kłapanie butów więcej niż jednego posterunkowego, a potem był nimi, biegnącymi z piekarni i przepychającymi się między beztrosko nieosłoniętymi gapiami, by zobaczyć ciemnoskórego chłopca, trzymającego na muszce dwóch mężczyzn; i już nie było więcej czasu: Lester nadepnął z rozmachem na stopę pułkownika, usłyszał jego chrząknięcie, gdy pchnął go w tył, a potem za- machnął się dwukrotnie swoim swobodnym łokciem, trafiając Behraniego w skroń; pułkownik pada, ktoś krzyczy: „Rzuć to! Rzuć to!". Lester wykręcił się, zoba- czył, że Esmail zwraca się w kierunku krzyków, oczy ma wielkie, usta jak ciemny owal, nieporuszona broń w ręku wycelowana teraz w kierunku mężczyzny, którego Lester nie widział. Lester krzyknął: - Stój! Zaczekaj! Zaczął wynurzać się z wejścia, ale jego ruchowi towarzyszył dźwięk, podmuch, który uderzył chłopca wysoko w tors i szarpnął nim na boki; ręce Esmaila zakołysały się luźno, a pistolet Lestera zagrzechotał na betonie, gdy drugi strzał podciągi kolana chłopaka; upadł na trotuar, nogi zgięte i rozrzucone, jedno ramię wyciągnięte, jakby po coś sięgał. Lester nie mógł się ruszyć ani nic powiedzieć. Żyły miał zimne i grube, płucom brakowało powietrza. - Nakhreh! Nakhreh! Nakhreh! - krzyczał Behrani, pełznąc obok Lestera, a krew rozpływała się już wokół barków i ramion chłopca, ściekała w dół po jego gołej nodze. Potem w polu widzenia znaleźli się dwaj zastępcy szeryfa, obaj nadal celując w Esmaila, a teraz i w puł- kownika, który lamentował, trzymając głowę syna, a potem odwrócił go na plecy i przycisnął obie dłonie do rany w górnej części klatki piersiowej. - Szpital! Dzwoń do szpitala! Broń Lestera leży u jego stóp, a on czuje ją jak wskazujący palec. Jeden z zastępców przeszedł przed Burdonem, postawił nogę na pistolecie i zaczął nacią- gać gumowe rękawiczki. Drugi włożył służbową broń do kabury i przez radiostację wzywał ambulans czy straż pożarną; obaj byli młodzi, między dwudziestką a trzydziestką, ten bliżej Lestera szczupły i wysoki, ten drugi niski i jasnoskóry; Lester nie szkolił żadnego z nich. Nie sprawdzali się, jeśli chodzi o obejmowanie szerszego obrazu, i Burdon wiedział, że w tej chwili mógłby wyśliznąć się z wejścia budynku i zniknąć w tłumie, ale pułkownik skamlał, tak mocno przyciskał ranę syna, że aż się zgarbił; kołysał się lekko, działając jak pompa zamiast tamponu, krew opuszczała ranę na biodrze chłopca w postaci pulsujących wytrysków. Bliższy Lesterowi zastępca szeryfa skończył nakładanie rękawiczek, ale zamiast zająć się udzielaniem pierwszej pomocy, pochylił się, żeby podnieść leżący u jego stóp pistolet. Zastępca z krótkofalówką skończył rozmawiać, ale teraz zmagał się ze swoimi własnymi gumowymi rękawiczkami i dla Lestera wszystko znowu odżyło; był lekki i prze- nikliwy jak dym, z sercem bijącym w twarzy, zagar- niany przez zastępcę. - Nich cię szlag, dzieciak wykrwawia się na śmierć! Lester klęknął przy chłopcu, zsunął mu szorty poni- żej otworu wlotowego kuli, a potem zerwał z siebie koszulę i kciukiem wepchnął trochę materiału do rany. Pułkownik nie odwrócił się, ale przestał się kołysać, tylko nadal naciskał, pociągając nosem i bez końca powtarzając synowi to samo perskie zdanie. Barki i plecy pułkownika były tak blisko Lestera, że ten nie mógł dojrzeć twarzy chłopca, ale i tak nie chciał jej widzieć. Opuścił głowę i całym ciężarem oparł się na rękach, całych w czerwone smugi i kropki. Dwaj zastępcy skończyli wkładać rękawiczki i teraz odsuwali tłum, robiąc przejście dla sanitariuszy. Zaledwie pięć, może sześć przecznic dalej Burdon słyszał syreny straży pożarnej. Szorty i majtki Esmaila były ściągnięte niemal do nasady jego członka i Lester spoglądał w dół na włosy łonowe chłopca, na małą łatę czerni. Zamknął oczy i naciskał tak mocno, że zaczęły boleć go ręce. Trwało to sekundy i lata, zanim syreny przecięły się przez wszystko, a potem zamilkły; Burdon usłyszał otwieranie drzwi, o trotuar uderzyły kółka składanych noszy. Ktoś dotknął jego ramienia i Lester podniósł się, patrząc na kobietę i mężczyznę ze straży pożarnej, którzy uklękli przy chłopcu. Mężczyzna odsunął ko- szulę Lestera, potem przyłożył ją na miejsce, a na udzie Esmaila zawinął żółtą opaskę uciskową, podczas gdy kobieta nasunęła na twarz chłopca maskę tlenową, pułkownik zaś, płacząc, cały czas naciskał i naciskał. Kobieta trzymała rękę na jego dłoni i mówiła coś do niego, ale Behrani nadal zdawał się jej nie słyszeć. Od tyłu zbliżył się do niego wysoki zastępca szeryfa; schylił się i pułkownik, pociągając nosem, w końcu się poddał, z otwartymi ustami i wzrokiem skupionym na synu. Zastępca szeryfa wziął pułkownika pod ramię i pomógł mu wstać. Sanitariusze wsunęli chłopca na wózek, podnosząc go rozłożyli stelaż i mijając ludzi, wytoczyli na ulicę. Stopy chłopca były rozłożone, a brudne, zniszczone, prawie gładkie podeszwy jego sportowych butów pod- skakiwały lekko, gdy wózek wpychano do ambulansu. Pułkownik usiłował wsiąść za nim, ale wysoki zastępca szeryfa trzymał go za ramiona, a gdy furgonetka odjechała, Behrani wyciągnął ciało do przodu; ponow- nie rozległ się dźwięk syren, zastępca z krótkofalówką podszedł do Lestera i powiedział coś, pytał o coś, o jego nazwisko, co się stało? W ręku miał notes i pióro, brzydki oddech, głos drżący, palce też. Burdon spojrzał na niego, niższego, w dół, na ściągnięcie ust, gdy tamten czekał, traktując Lestera jak cywila, ofiarę lub przestępcę; sam nie bardzo wiedział jeszcze jak. Podobnie jak i Lester. Torując sobie drogę przez tłum nadchodzili w swoich błękitnych mundurach kolejni zastępcy szeryfa, a pierwszym z nich był Brian Gleason. Jego oczy natychmiast napotkały oczy Lestera; Gleason zatrzymał się i spojrzał w dół na krew na chodniku. Za nim poruszało się coś, to Behrani mocował się z zastępcą szeryfa, starając się uwolnić ramiona, wzrok miał wbity w Burdona. Ann - To on! On to zrobił! To on! Pułkownik kopał i uderzał łokciami do tyłu, więc Gleason wraz z drugim zastępcą szeryfa podeszli i wy- kręcili mu ręce za plecy, podczas gdy jeszcze inny zakuł go w kajdanki. Behrani nadal napinał ciało do przodu, na czoło i skroń wystąpiły mu żyły, oczy miał wpatrzone w Lestera. - Zabiję cię! Zabiję! Wszyscy trzej zastępcy przytrzymywali pułkownika, a Gleason odwrócił się i spojrzał na Lestera. Tłum urósł; do przodu próbowały przedrzeć się dzieci, by stanąć na swoich deskorolkach i patrzeć ponad ramio- nami prawników i sekretarek, kobiet w klasycznych bluzach do aerobiku, klientów, właścicieli sklepów i sprzedawczyń, wszystkich, którzy patrzyli teraz na pułkownika, na krew chłopca na trotuarze, na pięciu zastępców szeryfa i na tego człowieka, do którego krzyczał łysy, skuty obcokrajowiec, na Lestera Bur- dona, który czuł, że znalazł się w sytuacji, o której już śnił, a która teraz stała się realna; nie żaden wypadek, nic przypadkowego, ale coś uporządkowanego i logicz- nego, nieuchronne wyrażenie tego, kim naprawdę był. W gardle miał kurz, dłonie miękkie i wilgotne, nogi kruche. Zastępca szeryfa znowu mówił, ponad krzyka- mi pułkownika zadawał Lesterowi inne pytanie, ale Lester chciał tylko wody, zimnej słodkiej wody przy domku wędkarskim. - Co? - Jak się pan nazywa. Pańskie nazwisko, sir? Podjechał wóz patrolowy i Gleason z dwoma innymi funkcjonariuszami wepchnęli pułkownika na tylne siedzenie; Behrani krzyczał teraz tylko w farsi, głębo- kie, gardłowe trzaskanie samogłosek i spółgłosek, któ- re w uszach Lestera brzmiały jak tysiącletnia klątwa na głowy ich wszystkich, na niego, na jego dzieci i dzieci ich dzieci - i spojrzał w dół na trotuar, taki ciemny i czerwony tam, gdzie był mokry, i zapragnął zobaczyć Bethany i Nata, uścisnąć dzieci i pocałować. Gleason zamknął drzwiczki radiowozu, a Lester w dalszym ciągu słyszał stłumione krzyki pułkownika. Odwrócił się do jasnoskórego zastępcy szeryfa, który nadal miał grymas na bladej twarzy. Podszedł Gleason, z rękami na biodrach, i skinął głową w kierunku krwi na chodniku. - Co się stało? Ludzie ciągle stali wokół nich. Dwaj młodzi biznes- meni, jeden z wodą, drugi z kawą, patrzyli wprost na Lestera, tak samo jak Gleason; Lester miał ochotę unieść się ponad to wszystko jak obłok, podryfowac ponad doliną i wybrzeżem ku Pacyfikowi i jak deszcz rozpuścić się w jego olbrzymiej zielonej rozciągłości. ijyłam niespokojna. Pociłam się, siedząc w samo- chodzie, ale niebo było szare i wiedziałam, że w dole, w Coronie, rozprzestrzenia się mgła. Czułam zapach oceanu. To była pogoda, do jakiej przywykłam, tak powinien wyglądać normalny dzień - i to wprawiało mnie nawet w większe zdenerwowanie; tak naprawdę, to chciałam jechać całymi godzinami wzdłuż auto- strady nad brzegiem oceanu i nie wracać, póki Les nie zjawi się tutaj z czekiem. Ale wiedziałam, że nie mogę tego zrobić, nie w swoim czerwonym bonneville'u. Prawdopodobnie i tak będziemy musieli go zostawić, prawda? I jakim cudem będziemy mieli czas, żeby spieniężyć taki wielki czek hrabstwa? Znowu zwiąże- my Behranich? W dodatku była środa. Wcześniej za- mykają banki. Jeśli Les niebawem nie wróci, będziemy musieli zaczekać do jutra rana i przetrzymać Irańczyków przez noc w więzach. Rzygać mi się chcia- ło na tę myśl. I myślałam o Lesterze, który razem ze mną będzie musiał uciekać od całego swojego życia, od swoich dzieci. Byłam na powietrzu, ale ledwie mogłam oddychać. Weszłam z powrotem do domu. Słyszałam cichą perską muzykę. Powietrze pachniało herbatą i kwiata- mi. Przeszłam przez wyłożony dywanem hol, czując się tak, jakby w mrocznym korytarzu stał mój ojciec ubrany w beżowy uniform Nicolo Linen, i trzymając między palcami zapalone cygaro Garcia y Vega, pa- trzył na mnie zza okularów wielkimi oczami, patrzył tak jak zawsze - jakbym była rzadkim ptakiem, którego przyzwyczaił się widywać w swoim ogródku. Kiedy weszłam do zacienionej sypialni, pani Beh- rani leżała tak nieruchomo, jak ją zostawiłam. Ręce miała skrzyżowane na brzuchu, a w mroku pokoju jej śpiąca twarz wyglądała blado. Chciałam coś dla niej zrobić, chociaż nie miałam pojęcia, co by to mogło być. Głos młodej kobiety z magnetofonu kasetowego recy- tował coś, co musiało być poezją, coś na tle bębnów i gardłowych głosów mężczyzn. Oczy przyzwyczaiły mi się już do ciemności i widziałam, że klatka piersiowa pani Behrani wznosi się i opada, widziałam jej ręce na brzuchu. Przypomniałam sobie, w jaki sposób patrzyła na siniaki na moim ramieniu -jakby ich widok ją ranił. Pamiętałam jej twarz, jej pełne ciepła oczy, gdy Iranka myła moją krwawiącą stopę, a potem opierała ją na tym grubym białym ręczniku. Pomyślałam, czyby nie zmoczyć w zimnej wodzie ścierki i nie położyć jej na czole pani Behrani, ale z tego, co wiedziałam, mogło to tylko wzmóc migrenę. Zamiast tego weszłam do kuchni i wróciłam ze szklanką lodowato zimnej wody, którą postawiłam obok magnetofonu kasetowego na szafce przy łóżku. Szklanka stuknęła o podstawę lampy i cierpiąca zacisnęła powieki tak mocno, jakby ktoś wrzasnął jej prosto w ucho. Stałam tak nieruchomo, jak potrafiłam. Rysy twarzy kobiety ponownie zaczęły mięknąć, a ja na palcach wyszłam z pokoju i wróciłam do kuchni. Tylne drzwi domu były zamknięte, ale szklane drza- zgi nadal sterczały w dolnej części ramy. W rogu stał kubeł na śmieci; zaniosłam go pod drzwi i zaczęłam usuwać szkło. Duże kawałki łatwo było wyjąć, ale do usunięcia mniejszych musiałam użyć noża do masła, który wyjęłam z suszarki pani Behrani. Kucnęłam na podłodze i wydłubywałam ze szprosow potrzaskane fragmenty szyby. Niekiedy nóż zgrzytał na szkle, od czego przechodziły mnie ciarki. Czułam się brudna: skóra, włosy, zęby, oczy, język, płuca, żołądek i krew w moich żyłach nadal zawierały to, co łyknęłam zeszłej nocy. Pomyślałam, czyby nie wziąć długiego, gorącego prysznica, ale potem musiałabym znowu włożyć te skradzione rzeczy, a Lestera nie było już blisko godzinę, a ja nie chciałam być pod prysznicem, gdy wróci. Ale musiałam coś zrobić. Z powrotem popchnęłam kubeł w róg kuchni i wstałam. Do lodówki było przy- klejone taśmą kolorowe zdjęcie córki Behranich i jej męża, jak uznałam, trzymających się za ręce przed luksusowym hotelem, wszystkie te baldachimy, mar- murowe kolumny i złote mocowania w szklanych drzwiach. Para stała w słońcu i była ubrana w podobne koszulki polo i workowate szorty. Mąż nosił okulary i był niski, u przegubu jego ręki wisiał na pasku aparat. Córka Behranich była drobniutka i piękna, uśmiechała się sztucznie, ale w dyskretny sposób, jakby zbytnio nie chciała pysznić się tym, o czym wiedziała, że to ma. I patrząc na nią na mojej lodówce czułam się stara, przeżyta i tania. Chciałam, żeby Lester był tutaj, ale nie dlatego, że pragnęłam, by pospieszył się i skończył to wszystko; chciałam widzieć, że patrzy na mnie z góry tymi swoimi kochany- mi oczami i z tym lekko oniemiałym uśmiechem pod opadniętymi wąsami, jakbym stanowiła odpowiedź na każde bolesne pytanie, jakie kiedykolwiek sobie za- dał, i jakby wciąż nie mógł uwierzyć, że należałam do niego. Miałam nadzieję, że nadal tak to czuje. Miałam nadzieję, że miniony dzień i noc nie zmieniły tego. C^hcę tylko swojego syna. Posadzili mnie na wyściełanym krześle w nowym gabinecie i zadają mi te same pytania, które zadawali chwilę temu, a ja odpowiadam, ale pragnę tylko iść do syna. Rozkuli mnie i wielki detektyw podaje mi mokry ręcznik, żebym wytarł ręce, ale odmawiam. Mężczyźni patrzą jeden na drugiego, bo boją się krwi mojego syna. Spoglądam w dół na swoje czerwone palce. Skóra ściągnęła się, gdy khoon wyschła, a ja nie chcę, żeby schła. Boję się zmyć ją z rąk. Wstaję. - Proszę, ja muszę... Do pokoju wchodzi porucznik Alvarez. Jeden z dete- ktywów wstaje ze swojego miejsca. - Burdon wszystko potwierdza, poruczniku. Porucznik nie patrzy na detektywa, tylko wpatruje się we mnie. - Panie Behrani, przysługuje panu prawo regresu. Zaczyna mówić do mnie o wniesieniu oskarżeń, ale ja widzę wyłącznie ruch jego warg; to, w jaki sposób kołnierzyk koszuli wciska się mu w szyję. - Proszę, szpital. Gdzie jest ten szpital? Porucznik wskazuje w stronę ogromnego okna wy chodzącego na teren ogrodzonego parkingu samocho- dów funkcjonariuszy, na sklepy ciągnące się w słońcu wzdłuż Broadway Avenue, na wielki szary budynek stojący pośród innych domów. Mówi mi, że to jest tam, gdzie muszę iść, i pada propozycja eskorty, zastępcy szeryfa do towarzystwa, ale nie mogę przynaglić swo- ich nóg, by szły wystarczająco szybko. Niebawem znajduję się na chodniku między ludźmi i zaczynam biec. Jakaś kobieta odsuwa się, gdy przebiegam obok niej, a na jej twarzy maluje się przerażenie. To ta krew, khoon, na moich rękach i koszuli, mojej krwawej peerhan. Chodzi o to, że biegnę, ale widzę tylko twarz Esmaila, gdy trzyma ciężką broń wycelowaną w człowieka, który okradłby nas, oczy mojego pesara tak ciemne od pytania, co następnie powinien zrobić; to, w jaki sposób patrzył na mnie, na swego ojca, a ja mu powiedziałem: „Trzymaj pistolet wycelowany w jego serce i nie bój się". Po drugiej stronie ulicy jest tablica POGOTOWIE. Wbiegam na khiaboon i automobil zatrzymuje się z piskiem opon. Inny kierowca naciska na klakson, a potem kolejny, i jeszcze jeden, a ja odwracam się i klnę ich w swoim języku, hańbiąc ich matki, babki i siostry jako kurwy. Boli mnie gardło, a oczy zalewa mi piekący pot. Bardzo blisko mnie przejeżdża mercedes benz i słyszę z wnętrza auta krzyk mężczyzny, ale nie dbam o to. Pluję na tych ludzi. Pluję na ten kraj i na całą jego broń, na wszystkie automobile i domy. Ale wewnątrz szpitala jest chłodno, czysto i cicho. Uprzejma recepcjonistka patrzy na krew mojego syna i kieruje mnie do izby przyjęć. Korytarze są szerokie i szare, lśnią w świetle jarzeniówek powyżej. Powietrze czuć bawełnianymi bandażami i płynem do mycia podłóg. Czuję, że nie mogę oddychać. Podążam za wielkimi znakami do POGOTOWIA. Na korytarzach jest teraz dużo ludzi, niektórzy z nich w wózkach na kółkach, popychanych przez męża czy żonę. Inni idą z kwiatami i małymi dziećmi. Widzą krew na moich rękach i peerhan, i natychmiast patrzą mi w oczy. I rozbrzmiewa wiele dźwięków, głosów i kroków, aleja słyszę wyłącznie swój oddech i widzę twarz mojego syna, gdy przyciskam jego ranę; oczy miał otwarte, ale zdawał się już mnie nie widzieć, a ja powiedziałem mu, żeby się trzymał, żeby trzymał stopy na ziemi, żeby palcami stóp trzymał się swojej deskorolki, bo bardzo szybko zjeżdża ze wzgórza i musi tylko się trzymać. Nie poddawaj się, Esmail-joon. Nie poddawaj. Oddycham z trudem, mówiąc do wysokiej pielęgniar- ki, w moim wieku. Na twarzy ma głębokie zmarszczki i nie boi się krwi na moich rękach, gdy prowadzi mnie do umywalki i mówi mi, żebym się umył, a ja się nie waham. Niebawem jesteśmy w windzie i gdy wznosi- my się ku memu Esmailowi, kobieta podnosi klip- board i pyta o imię mojego syna, moje nazwisko i nasz adres. Mówię jej 34 Bisgrove Street, Corona, Kalifor- nia, ta nieruchomość, która nadal jest całkowicie moja własna, Burdon w areszcie u swoich własnych funk- cjonariuszy; on przegrał, a ja wygrałem - siostra dwu- krotnie pyta mnie o ubezpieczenie, ale nic nie mówię: muszę zobaczyć Esmaila. Muszę przyjrzeć mu się bar- dzo uważnie, muszę go zobaczyć. Drzwi się otwierają i idę pustym korytarzem, podą- żając za wysoką pielęgniarką, która już nie naciska mnie, tylko mnie prowadzi. Jest znak w kierunku chirurgii, mała poczekalnia z kolorowymi magazynami i wyściełanymi krzesłami, okno wychodzące na ulicę i budynki poniżej. Siostra prosi, żebym usiadł, i znika za grubymi drzwiami. Ale nie mogę usiedzieć. Ani ustać spokojnie. Chodzę tam i z powrotem po cienkim dywanie, widzę pisma, kolorowe okładki ze sławnymi mężczyznami i kobietami, bogatymi i pięk- nymi, i przypominam sobie swoją dłoń w dłoni szacha Pahlaviego; palce miał gładkie jak twarz niemowlaka, a na najmniejszym palcu nosił pierścień z rubinem wielkości winogrona. Dla naszego nieumiarkowania straciliśmy wszystko. Zwrócony na wschód klęczę pod oknem i pochylam głowę do dywanu, który czuć kurzem, i przeklinam się, że kiedykolwiek płakałem za swoją utraconą pozycją, za szacunkiem, który straciłem między obcymi. Muszę uczynić nazr przed Bogiem, tak jak zrobił to mój wuj Hadi, gdy byłem chłopcem, a Shamsi, jego żona, leżała chora w łóżku; i mój wuj zrobił nazr Bogu, że jeśli ten uzdrowi Shamsi, to Hadi da tysiące pomidorów biednej kurdyjskiej rodzinie z niższych wzgórz; i by przypieczę- tować tę nazr, Hadi jeździł każdego dnia do największe- go meczetu w Tabrizie i karmił ziarnem gołębie, a po zaledwie pięciu dniach moja ciotka Shamsi wyzdrowiała. Przyciskam głowę do szpitalnego dywanu, oczy mam mocno zaciśnięte: man nazr meekonam, czynię nazr dla... ale nie znam żadnych biednych rodzin, którym mogę coś dać. Myślę tylko o starym Wietnamczyku Tranie. Być może to jemu muszę dać. Ponownie zaczynam słowa nazr, ale kiedy wypowiadam w mod- litwie imię Trana, czuję, że kłamię; mówię dooroogh i nie wiem dlaczego, ale przeraża mnie to, bo jest bardzo mało czasu i muszę być czysty w nazr za swego syna. W tej modlitwie nie może być nic brudnego czy ukrytego, i teraz, na myśl o brudzie, o kaseef, wiem, że to jest ta Kathy Nicolo, ta żebracza kurwa, dla której muszę uczynić nazr. Dla niej. Ale nie mogę. Jak mogę dać tej kobiecie, której działania doprowadziły do zranienia mego syna? Tej kobiecie, która przyniosła do naszego bungalowu broń, co zaowocowało postrzele- niem Esmaila? Tej kobiecie, którą przyjęliśmy do domu, gdy była tak most, jak uliczny pijak? Której odstąpiliśmy łóżko naszego syna? Przygotowaliśmy gorący posiłek? Zaoferowaliśmy naszą łazienkę, którą ona - zanim drugi raz uratowaliśmy jej życie - zanie- czyściła swoją słabością? Jak mogę zrobić nazr na korzyść tej kobiety, której przyjaciel trzymał nas jako zakładników? Jak mogę cokolwiek dać jej z serca, poza trucizną, którą nas napoiła? I wniosę kryminalne oskarżenia przeciwko temu Lesterowi V. Burdonowi. Pozwę całe biuro szeryfa za to, co tamten zrobił. I pozwę obu zastępców szeryfa, którzy strzelali do mego syna. Odbiorę im ich pracę i ich domy - ale nie mogę pozwolić, żeby te myśli zbrukały wodę mojej nazr. Płaczę, znów widząc oczy mojego syna, gdy naciskałem na jego ranę. To były oczy Nadi i oczy Sorai, i mojego ojca, ale one nie widziały mnie, tylko coś innego, coś, czego ja nie widzę. Boże, czynię nazr dla tej kobiety, Kathy Nicolo, i przyrzekam Ci, że jeśli uzdrowisz mego syna, to oddam jej dom jej ojca. Oddam jej także wszystkie pieniądze, jakie mam. Proszę, mój Boże, Khoda, robię nazr za mego jedynego syna. - Proszę pana? Błagam Cię. - Proszę pana? Zrobię wszystko, co będzie Twoją wolą. Nabędę dziesięć kilo najlepszych nasion i znajdę amerykański meczet, i rzucę ziarno wszystkim ptakom. - Panie Behrani? Pójdę także do innych świętych miejsc. Nakarmię gołębie przed chrześcijańskimi kościołami. Będę je karmił przed drzwiami żydowskich świątyń. Pozwolę, by ptaki obsiadły mnie, a potem wrócę z większą ilością nasion, i znowu je nakarmię. - Proszę pana? I znowu. - Panie Behrani? Moja nazr jest w Twoich rękach. Podnoszę się wolno. Obok pielęgniarki stoi męż- czyzna. Jest niski i bardzo ciemny. Hindus lub Pakis- tańczyk. Ale gdy przedstawia się i podaje mi rękę, mówi bez żadnego akcentu, a oczy ma czarne, na sobie zielony strój chirurga, papierowa maska wisi mu pod szyją, i nie puszcza mojej ręki, a ja wiem dlaczego, i zaczynam wyciągać rękę z jego dłoni, ale jest już za późno, on już uwolnił swoje słowa, a one uderzają mnie jak odłamki eksplozji. Nie ma powietrza. Nie ma światła. Nie ma dźwięku. Tylko ciemna pustka zamk- niętych drzwi Boga, Jego „nie" na moją nazr, jego „nie" dla mojego syna, do którego mnie teraz prowadzą moi oprawcy, ten mężczyzna i ta kobieta, do Esmaila, który leży na wózku noszowym. Esmail Kamfar Behrani. Białe prześcieradło przykrywa go do ramion, które są nagie, gładkie i brązowe na skutek dni spędzonych przez niego na słońcu, a prześcieradło jest czyste, z wyjątkiem kropli khoon na wysokości biodra; zła róża na śniegu. Lekarz mówi łagodnie, podając mi szczegóły boskiej odpowiedzi, ale ja teraz widzę tylko twarz mego syna. Jest lekko zwrócona w stronę ściany. Esmail ma zamknięte oczy, ale wargi rozchylone jak wtedy, gdy śpi z zatkanym nosem. Jego szczęka jest podłużna i piękna, a ja dotykam miękkich czarnych włosów na policzku w pobliżu uszu. Skórę ma chłodną i nie wygląda ona naturalnie. Jest jednocześnie zbyt twarda i zbyt miękka, i wiem, że syna nie ma już pod moją dłonią. Rozlega się duża głośność na korytarzu, wibruje mi od niej w głowie i w trzewiach. To jestem ja, uciszony przez głowę syna, kiedy trzymam go przy swojej piersi, mając jego włosy w swoich ustach, jego nos i wargi przyciśnięte do mojej szyi, i z radością nagi położyłbym się na tysiąc lat w płomieniach, by na powrót tchnąć życie w tego chłopca. Czuję dłoń na ramieniu. Dłoń należy do jednego z moich dręczycieli, ale nie ciągnie mnie ani nie popycha, tylko spoczywa nierucho- mo, jakby rozumiała, co straciłem: mego syna, który zaczął chodzić, zanim skończył rok, krótkie brązowe nóżki miał łukowate jak zapaśnik w zur khaneh - po półtora roku usłyszałem przez telefon w Mehrabadzie jego pierwsze słowa do mnie: Salome, Bawbaw-joon - jego bose stopy w Paryżu, czarne od brudu ulicy, gdy przewodził francuskim chłopcom w grze, której nie znaliśmy -jego swoboda w grach komputerowych, które były dla mnie tak skomplikowane, jak przyrządy kon- trolne odrzutowca -jego uprzejmość i charakter, budzenie mnie z herbatą w pooldar mieszkaniach, mówienie mi wczesnym świtem, że przykro mu z powodu jego złego zachowania, wie, jak ciężko pracuję, to on popełnił błąd... Nie mogę oddychać. Nie widzę. Dźwięk wije się wewnątrz mnie, uwalniając się w wykrzyknięciu imie- nia syna. Całuję zamknięte oczy Esmaiła. Jego słodkie wargi. Dłoń spoczywa na moich plecach, kobieca, po- klepująca mnie, ale pielęgniarka nie wie, jak bardzo zawiodłem to dziecko; nie wie, że zachęcałem syna, by stał nieruchomo z bronią, by stał na linii ognia swoich zabójców. Głos dobywający się ze mnie jest głosem zwierzęcia, słabego i prymitywnego zwierzęcia, niewar- tego nawet złożenia w ofierze. Twarz Esmaila jest mokra od moich łez, i musi zostać umyty. Musi zostać zawinięty w biel na swoją podróż do drzwi Boga. I to Nadi musi to zrobić. Musi to zrobić jego matka. Ale jak mogę jej to powiedzieć? Jak jej powiedzieć, że nasze młodsze dziecko odeszło wcześniej od nas? Jak powiem swojej Nadi, że go nie ochroniłem? Jak wytłumaczę, że kazałem mu trzymać Burdona na muszce, póki nie przybędzie policja? Ta amerykańska policja, która zastrzeliła naszego syna? Kładę Esmaila, opuszczam głowę i wpadam na ścia- nę, czując zbyt mało, tylko gorący wstrząs i oszołomie- nie uderzeniem. Czuję na ramieniu dłoń chirurga, ale wyrywam się temu człowiekowi, który mnie zabił. Pielęgniarka woła mnie po nazwisku, ale ja dalej ponownie biegnę. W windzie nie mogę ustać. Nie mogę siedzieć. Rzu- cam się od ściany do ściany. W ustach mam krew i teraz wiem, że mojemu drogiemu bratu Pouratowi została oszczędzona ta tortura, gdy w owej godzinie został natychmiast zastrzelony. Ale mnie nie wyświad- czono tej grzeczności. A ja nie oszczędzę tego człowie- ka, który nie oszczędził mego syna. Znowu biegnę. Ulice pełne są Amerykanów, którzy idą chodnikami, zatrzymują się w sklepach lub wcho- dzą do biurowców, jakby mój syn nie został właśnie zmieciony z tej ziemi. Przede mną idą dwaj mężczyźni w garniturach, plecami do mnie, i przebijam się przez ich brak szacunku, odpychając ich na boki, słysząc ich przekleństwa, słabe przekleństwa dżentelmenów; głosy mają wysokie ze strachu i zaskoczenia, że ktokolwiek śmiał zmącić ich spokojną wodę. W myślach pluję na nich. W myślach przygotowuję się już do tego, jaki ostrożny muszę być, gdy wejdę do tego budynku Pałacu Sprawiedliwości, jak to muszę przejść przez te czyste szklane drzwi i po twardej i lśniącej podłodze do wind, bez potu czy łez na twarzy, bez żadnego zamiaru w oku, tylko beznamiętna twarz człowieka mającego na górze sprawę do załatwienia. I nie jestem już dłużej w swoim umyśle, tylko w Pałacu Sprawiedliwości. Mijają mnie mężczyźni w garniturach i przyglądają się mojej twarzy, i widzą krew na mojej peerhan. Wchodzę do windy i naciskam guzik zamykający drzwi. Wznoszę się ku piętru detek- tywów i funkcjonariuszy Wydziału Wewnętrznego, i jestem pewien, że znajdę Lestera V. Burdona, tego wysokiego, chudego kochanka kurew, zabójcę mego syna, że znajdę go, być może siedzącego na miękkim krześle podczas przesłuchania prowadzonego tylko przez jego kolegów i przyjaciół. Drzwi windy są z brązu, a w nich odbija się mężczyzna z krwią na głowie, ma jej krople na czole i brwiach. Drzwi otwierają się i nie jestem na piętrze detektywów i po- ruczników, tylko zastępców szeryfa w niebieskich mun- durach, siedzących za biurkami i prowadzących swoje sprawy. Jeden mnie widzi, a potem kolejny, obaj patrzą na krew na mojej twarzy i peerham. Wołają do mnie. - Niech pan wyjdzie z windy, sir. Proszę pana? Ale moje ręce szybko przyciskają guziki, drzwi za- mykają się i winda opada, podczas gdy ja chcę się wznosić, wznosić ku detektywom, tam, gdzie trzymają swego upadłego kolegę. Teraz drzwi otwierają się w holu, czystym i przestronnym, ale pełnym mężczyzn i kobiet w oficjalnych strojach sądowych. Po błyszczą- cej podłodze idzie strażnik, wzrok ma na mojej krwi. Odwracam się, ale windy zamknęły swoje drzwi. - Proszę pana? Proszę się nie ruszać. Ponownie biegnę. Na zewnątrz słońce pada mi na głowę i twarz. Powietrze śmierdzi spalinami samo- chodowymi i pieczonym mięsem ze straganów ulicz- nych sprzedawców, transportem miejskim i gorącymi daniami, jakby ten moment był taki, jak każdy inny. Pieką mnie oczy. Oddycham z trudnością i przestaję biec. Oglądam się za siebie, raz, ale nie ma tam strażnika. Przed urzędem podatkowym po drugiej stronie khiaboon, za żółtą taśmą Biura Szeryfa roz- mawia ze sobą wielu funkcjonariuszy i mężczyzn w garniturach. Mężczyźni i kobiety gapią się, gadają między sobą, obserwują, jak jeden z mężczyzn schyla się, by przyjrzeć się krwi Esmaila. Kim są ci ludzie, żeby to oglądać? By najeżdżać moje serce niczym żołnierze z brudem na butach? Wchodzę na khiaboon, ale żaden z samochodów nie dźwięczy swoim klak- sonem, więc spokojnie przechodzę na drugą stronę, na tyły tłumu, szukając ludzi, którzy zastrzelili mego syna, i widzę jednego z nich, stojącego w cieniu budynku podatkowego i rozmawiającego z dwoma mężczyznami w źle skrojonych garniturach. To jest młody zastępca szeryfa. Okrągła biała twarz. Ręce ma na biodrach i patrzy w dół na swoje buty. Jeden z detektywów mówi do niego, a młody człowiek patrzy tylko na swoje buty. Potrząsa głową. Jego wargi poruszają się, jakby mówił. Nadal potrząsa głową. Drży mu ręka z boku ciała i chciałbym widzieć go martwym na ziemi, ale nie pragnę go zranić. Tylko Burdona, naszego ciemięzcę, i jego żebraczą kurwę, która nadal jest z Nadi, i nagle czuję, że moja żona znajduje się w niebezpieczeństwie. Autostrada błyszczy. Jadę bardzo szybko, białe linie drogi zlewają się w jedną. Mój oddech zdaje się docie- rać tylko do skóry. Drżą mi palce. Wycieram khoon z oka i czuję obok siebie puste miejsce, na którym siedział mój syn, brzuch ciąży mi od krzyku, którego nie słyszę. Dzień pracy zaczynał się dopiero i powie- trze było chłodne, trzeci dzień ramadanu, i gdy przed świtem jadłem śniadanie z Nadi, powiedziała mi, że to już ma być wkrótce, a o zmierzchu mój szofer Bahman uśmiechał się, i zanim wsiadłem do auta, przekazał mi wiadomość, że mam syna, kapitan Massoud Amir Behrani jest ojcem syna. Nie widzę wyraźnie, ale to nie ma znaczenia. Jadę we mgle wzgórz w kierunku Corony. Rękawem wycie- ram oko i nos. Powietrze tutaj pachnie oceanem, zgni- łymi wodorostami na piasku, solą morza i śmieciami. Moje ręce kierują automobil w górę wzniesienia, obok bungalowów po lewej stronie, które są małe, lecz świe- żo malowane, werandy i chodniki mają czysto zamie- cione, trawniki w ogródkach krótko przystrzyżone. To brzydka ulica, zest, i teraz widzę wznoszącą się na naszym dachu wdowią platformę; głupia rzecz. Moja stopa i noga to tylko drewno uschłego drzewa, a silnik odpowiada dźwiękiem, wioząc mnie oraz wszystko, co zrobiłem i czego nie zrobiłem, na podjazd. W oknie między zasłonami jest przerwa, po czym draperie opa- dają nieruchomo, a ja, jak czarny olej, wyślizguję się z automobilu. Ruszam do drzwi mojego domu i przez chwilę wszystkie kończyny mam ciężkie jak z żelaza, ale zaraz jestem tylko pustym ubraniem, frontowe drzwi otwierają się z siłą, która mnie zdumiewa, bo nie pamiętam, żebym ich dotknął. Kathy Nicolo wznosi do ust trzęsącą się dłoń. Pomiędzy nami rozciąga się morze dywanu z domu mojej matki, ale teraz znajduję się na jego drugim końcu i jestem przekonany, że z ust żebraczej kurwy dobywa się dźwięk, ale nie mogę być pewny, bo kończyny ponownie mam z żelaza, a dłonie przytwierdzone do szyi tej gendeh. Zdaje mi się, że obserwuję jej twarz z jakiejś większej wysokości, i tę zmagającą się rzeźbę mężczyzny i kobiety, jej ciało ciepłe i miękkie, ścięgna jej karku, które zaczynam łamać jedno po drugim. Włosy przesłoniły jej pół twarzy, powieki trzepoczą, jej dźwięk zupełnie brzydki, kapiąca wilgoć, język różowy. Palcami ściska mi nadgarstki, a paznokciami przebija to, co niegdyś było moim ciałem. Płynie krew, ale nie dosyć, i podnoszę kobietę z podłogi, jej nogi kopią, ciągną się pod nią. Potrząsam nią raz, drugi, znowu i znowu, jej głowa miota się w tył i w przód. Nie ma końca mojej sile ani temu, jak długo potrząsam tą żebraczą kurwą, a potem jej dłonie ześlizgują się z moich nadgarstków i bungalow robi się cichszy. Słyszę tylko swój oddech, łomot krwi między usza- mi. Opuszczam Kathy Nicolo na dywan mojej matki. Włosy spadają gendeh z twarzy, która ma fioletowo- czerwoną barwę kwiatu szafranu; usta są otwarte, między zamkniętymi oczami bruzda, jakby kobieta była pogrążona w złym śnie. Moje ręce puszczają ją i przez chwilę siedzę na niej, i ponownie znajduję się w swoim ciele. Serce miota mi się w piersi, mokre dłonie mam oparte na udach i czekam teraz na dźwięk deskorolki Esmaila na podjeździe, odgłosu podania jej kopniakiem do rąk, kiedy syn wstępuje na ganek i wchodzi do domu. Jak dzień długi był poza domem, na wycieczce, której się nie spodziewał, a teraz zawoła- łem go do domu. Siedzę na klatce piersiowej martwej kobiety i czekam na swojego syna, ale nic nie słyszę. Nadi. Gdzie jest moja Nadi? Wstaję i znajduję ją na łóżku w zacienionej sypialni. Małą twarz ma spokojną, czoło bez zmarszczek, a na stoliku lampy widzę jej lek przeciwko migrenie. Siadam na fotelu, który przyniósł tutaj Lester V. Burdon. Pamiętam wyraźnie, jak doglądał tej gendeh, jak patrzył na nią, jakby była jakimś cennym kamieniem. A teraz będzie kamieniem rzuconym w niego, i modlę się, żeby jego miłość do niej była nawet większa od tego, czego byłem świadkiem. W mroczniejącej ciemności tego pokoju twarz Nadi straciła trzydzieści lat życia; migrena minęła i teraz Nadereh pogrążona jest w głębokim śnie, jaki przychodzi do tych, których ból minął. To jest drobna twarz o miękkiej skórze dziewczyny. Usta ma ciemne, szczęki już nie są zaciśnięte w osądzie, a zamk- nięte oczy nie potrafiłyby zwęzić się ze strachu i żalu. Czy to możliwe, że z tego spokoju podniesie się po to, by usłyszeć o swoim utraconym synu? Czy to w tym małym, żałosnym bungalowie pozna finał tego, czym niegdyś byliśmy? I znowu, podczas gdy Bahman, moja żona i dzieci czekają w mercedesie, którego bagażnik załadowany jest na tydzień lub na weekend nad Morzem Kaspijskim, ja zostaję wewnątrz naszego pustego domu z powodu czegoś, czego zapomniałem - aktówki lub ulubionych butów, ostatniego telefonu do Mehrabadu, wszystkich tych rzeczy, które muszą wyjść na jaw, zanim razem udamy się w nasz safar, naszą długą szczęśliwą podróż; tych szczegółów ostatniej chwili, które mogą zostać zawierzone tylko ojcu i mężowi, moje ręce na nosie Nadi, na jej ustach i oczach, to opanowanie, by oprzeć się jej zmaganiu, chwytaniu, wykręcaniu i kopa- niu. Oczy mam pełne łez i żona rozmazuje się pode mną, ale mówię sobie, że to tylko drobne cierpienie, które musi znieść, zanim zostanie uwolniona, by połączyć się z naszym synem, zanim będzie wolna, by powrócić do kwiatów Isfahanu, meczetów Kum i eleganckich hoteli Teheranu, zanim będzie wolna, by rozdawać pieniądze żebrakom na bazarze, zanim będzie wolna, by żalić się na swój los - żona milczy, ramiona opadają po bokach jej ciała. Zabieram ręce z jej twarzy. Brwi ma wygięte w łuki, jakby odbierała długo oczekiwaną odpowiedź, usta są otwarte, a ja całuję jej wargi. Język ma ciepły. Całuję ją po nosie, po policzkach i zamkniętych oczach. Śpij, Nadereh. Odpocznij przed swojąsafar. Odpocznij. Bungalow jest cichy jak pustynia. Mijam pokój syna. Żaden oddech nie wnika we mnie i muszę się wysilić, żeby iść dalej, by wejść do mego gabinetu, rozebrać się i rozsunąć drzwi. Wyjmuję mundur, którego w tym kraju nigdy nie nosiłem. Wyciągam go z czystego plastikowego worka z pralni chemicznej w Bahrajnie, tkanina cięższa, niż to zapamiętałem; czuję zapach wieszaka z drewna cedrowego. Spodnie doskonale pa- sują do moich bioder, koszula jest z miękkiej bawełny, ale wymaga prasowania. Staję i bez lustra wiążę krawat na pełny windsorski węzeł, który wtedy zawsze stosowałem. W wewnętrznej kieszeni marynarki znaj- duję złote spinki do mankietów i spinkę do krawata, grawerowany lew dynastii Pahlavich. Zawijam poje- dynczo rękawy koszuli i każdy mankiet zapinam na spinkę, na każdej z nich wycięto moje nazwisko rodo- we. Wchodzę do pokoju Nadereh. Z szuflady toaletki wyjmuję swoje służbowe skarpety z czarnego jedwabiu z małym, ciemnozielonym rombem wyszytym wysoko u góry. Nadereh leży za mną na łóżku, ale nie jest już sobą; to tylko suknia lub płaszcz, który zapomniała spakować przed naszą safar. W gabinecie odwijam służbowe buty, czarne, lśniące, bez śladu kurzu. Zawiązuję je porządnie na podwójną kokardkę, a potem podnoszę się i wślizguję w mundu- rową marynarkę, każde ramię ciężkie od czerwono-- złotych epoletów, kieszeń na piersi pokryta baretkami, emblematami i znaczkami moich wojsk. Zapinam środ- kowe guziki i staję na baczność, genob sarhang Behra- ni, szanowny pułkownik Massoud Amir Behrani. Wyjmuję papier z pudełka na biurku, staję w kuchni przy barowym kontuarze i zaczynam pisać w swoim ojczystym języku. Soraya-joon, zrobiłem wszystko, co mogłem. Nie żałuj nas. Twoja matka i ja oczekujemy na ciebie po twoim powrocie. Kochamy Cię bardziej, niż kochaliśmy życie. Po swoim drogim bracie nazwij swego pierw- szego syna. Bawbaw Automobil przejeżdża drogą w dół wzgórza i muszę się spieszyć, bo pamiętam rozkazy porucznika, jego prośbę, gdy wybiegłem do szpitala, żeby wysłano tu radiowóz. W strzelaniu do chłopca są skuteczni; w ratowaniu kobiety trzymanej jako zakładniczka spóźniają się. Biorę następną kartkę i piszę po angielsku, że ja, pułkownik Massoud Amir Behrani, zostawiam swojej córce ten bungalow i całą jego zawartość, tak jak i swój automobil, i wszystkie pieniądze pozostałe na naszych kontach. Drukowanymi literami piszę na do- kumencie swoje pełne nazwisko, a potem się podpisuję. To powinno wystarczyć, ale teraz jestem zakłopotany słowami „cała jego zawartość", bo nie mogę zostawić ciała tej gendeh i zabójczym swojej córce, która, jestem tego zupełnie pewny, sprzeda ten dom najszybciej, jak tylko będzie mogła. Ponownie biorę pióro i w farsi piszę u dołu listu: Soraya-joon, mieszkaj tutaj, jeśli chcesz, ale jeśli go sprzedasz, nie bierz mniej jak sto tysięcy dolarów. Umieszczam obie kartki na drzwiach lodówki, przy- czepiając je magnesem obok zdjęcia córki i zięcia z ich miesiąca miodowego. Stoją w blasku słońca. Wydają się absolutnie szczęśliwi. Całuję się w palec i przycis- kam go do serca Sorai. W mundurze jest mi bardzo gorąco. Czuję pot na czole, na karku i pod peerham. Bardzo niewiele czasu pozostało. Pochylam się nad dywanem mojej matki, umieszczam ręce pod ramionami Kathy Nicolo, a potem podnoszę ją i ciągnę po podłodze do aneksu kuchenne- go i na zewnątrz na tylny trawnik. Jest dosyć ciężka, jej włosy rozsypują się na moich ramionach. Przez wysokie zarośla żywopłotu ciągnę ją do jej automobilu. Ochło- dziło się, ale oczy pieką mnie od potu; kładę kobietę na ziemi obok bungalowu i otwieram tylne drzwiczki auta. Czuć w nim zastarzałą woń papierosów, a tkanina siedzenia jest nadal ciepła od słońca, które już zaszło. Patrzę w dół na Kathy Nicolo. Usta ma otwarte, jedną rękę wykręconą pod spód ciała. Myślę o Jaśmin, mojej drogiej kuzynce. Podnoszę tę kurwę, pcham ją na siedzenie i zginam jej kolana, żeby zamknąć drzwi, i myślę o tym, co powiem Jaśmin: że zawsze ją kocha- łem, że Kamfar i ja płakaliśmy po niej. I obejmę Pourata. Ucałuję go w oboje oczu i powiem mu, jak za nim tęskniłem. Jest bardzo mało czasu. W bungalowie wyjmuję z szafki pod zlewem rolkę taśmy, której używaliśmy do klejenia pudeł podczas przeprowadzki. Z gabinetu odzyskuję plastikowe okrycie mojego munduru. Potem wchodzę w ciemność pokoju żony, serce ponownie szarpie mi się w piersi. Moja twarz i kark wydzielają pot, a mundur zbyt ściśle opina barki; to ta cała praca, którą tutaj wykonałem, to te wszystkie dni w słońcu, kurzu i mgle; śmieciowy żołnierz pracujący z ludźmi, którzy wcześniej pochylaliby głowy, gdybym przechodził. Siadam na łóżku. Odrywam wystarczająco taśmy z rolki, dźwięk jak pękającego lodu na za- marzniętym jeziorze, który czułem pod stopami jako chłopiec z moim ojcem w górach na północy. Trzy- mam taśmę w obu rękach, a potem pochylam się i jeszcze raz całuję Nadi. Jej wargi nadal są ciepłe, ale czuję, że jeśli się nie pospieszę, to pozostawi mnie w tyle. Przylepiam jeden koniec taśmy do kolana, a palce drżą mi jak wtedy, gdy pierwszy raz rozebrałem moją żonę w noc naszego ślubu; nasz nowy dom był cichy jak teraz. Biorę plastikowe okrycie i umieszczam je na głowie i twarzy. Ale w pobliżu moich ust jest mała dziurka, więc muszę podwoić warstwę, i teraz, gdy biorę taśmę i mocno zawijam ją wokół swojej szyi i karku, widzę tylko niewyraźną ciemność. Mój oddech momentalnie wciąga plastik, który odpycham językiem. Kładę się obok Nadi. Sięgam po jej dłoń, ale z początku nie mogę jej znaleźć i serce ponownie skacze mi w piersi; potem odnajduję ją, małą i chłodną, miękką od drogich kremów, i przez chwilę jestem spokojny. Zamykam oczy i usta i oddycham głęboko przez nos, ale plastik szybko go wypełnia, więc ponownie otwieram usta, by dokończyć oddech, ale tutaj także jest plastik; odpycham go językiem, wciągając więcej powietrza, całe, jakiego będę potrzebował, mówię sobie, wstrzy- mując oddech, klatka piersiowa osłabiona przez jej pełność. Czuję ramię Nadi przyciśnięte do mojego i żałuję, że nie włączyłem taśmy w jej nowym mag- netofonie. Mam ostre pragnienie słuchania poezji Dashtestaniego, ney i domback, przyzywającej muzyki domu. Wypuszczam powietrze, w uszach słyszę dźwięk wiatru, plastik ześlizguje mi się z nosa i ust, ale potem wraca z uporczywością morza, zakrywając wszystkie pozostawione w piasku odciski, wypełniając wszystkie dziury i kanały. Ponownie usiłuję odepchnąć plastik, jeszcze tylko raz, ale ocean wznosi się razem z księżycem, jego ciśnienie na mojej piersi narasta, serce i płuca zaczynają pękać pod naporem niewidzialnej dłoni, moje ciało wije się, opadając na dno. Plastik na twarzy staje się żelazem, płyną pozbawione wagi ramiona, gdy usiłuję zerwać taśmę, ale palce nie funkcjonują prawidłowo, trzepoczą bezcelowo przy gardle i brodzie. Nie mam już nóg i słyszę w uszach okropny dźwięk, ogłuszający ton nisko lecących F-16, zaczyna mi pękać klatka piersiowa, brzuch dźwiga się i dźwiga - coś zaczyna się otwierać i uwalniać, wypełnia mnie ciepło, wódka i ogień, gorący pustynny wiatr, ziemia spode mnie ucieka. Oela Lestera składała się ze zlewu i sedesu z nierdze- wnej stali, metalowego biurka i dwóch żelaznych pry- czy wpuszczonych w ścianę. Nad każdym z materaców znajdowało się małe prostokątne okienko; szybki z ku- loodpornego szkła były zmatowiałe, więc wszystko, co Lester mógł widzieć, to było światło dnia; podłoga miała niecałe trzy metry szerokości na cztery długości, sufit wisiał dziesięć metrów nad nim; trzy żelazne dźwigary pomalowane na biało jak wszystko inne. Lester siedział na brzegu dolnej pryczy, trzymając obie ręce na kolanach. Powieki miał ciężkie i piekące, usta lekko otwarte ze zmęczenia. Było mu za gorąco w obu koszulach z więziennego przydziału; leżał na wznak na swojej pryczy, patrząc na miliard dziur w stalowej ramie łóżka nad sobą. W Pałacu Sprawiedliwości siedział bez koszuli na krześle z twardym oparciem i słyszał samego siebie, mówiącego o wszystkim całą prawdę głosem cichym i opanowanym: że nie przestaje widzieć obracającego się chłopca, jego ramion wiszących luźno jak liny, gdy wypuścił broń i upadł na bok, z jedną ręką wyciągniętą, jakby celował w taki sposób, w jaki małe dzieci pokazują coś, co poznają, ale nie umieją nazwać. Ktoś podał mu szklankę wody i Lester wypił ją duszkiem do dna. W małym pomieszczeniu znajdowali się dwaj zastępcy szeryfa, dwaj detektywi, a porucznik Alvarez stał zwrócony plecami do jasnego okna, twarz mając w cieniu. Detektywi pytali Lestera o rodzinę Behranich, o więżenie jej przez noc, o trzymanie ich pod bronią i zmuszenie ojca i syna, by wbrew swej woli pojechali do Redwood City. Pytali go o Kathy. Czy w tej chwili przebywała w domu pod tym adresem w Coro- nie, przetrzymując panią Behrani wbrew jej woli? - Nie, czeka, żebyśmy wrócili, to wszystko. Lester spojrzał w dół na swoje dłonie, wyobrażając sobie panią Behrani, gdy ta usłyszy, że jej syn został postrzelony. Wyobraził sobie siebie samego, gdyby usłyszał, że jego syn został postrzelony; natychmiast pomyślałby o najgorszym, ujrzałby małą twarzyczkę Nata wykrzywioną i bladą, po tym jak zbyt wiele krwi zbyt szybko opuściło jego ciało. - Czy chłopiec wyjdzie z tego? Jeden z detektywów powiedział, że ranny jest na chirurgii, a Lester dwa razy obrócił obrączkę na palcu. Umył ręce, ale w drobnych zmarszczkach skóry dłoni nadal miał zaschniętą krew. Pomyślał o Kathy, o jej czerwonym bonneville'u w ogrodzie od tyłu, kiedy zajedzie tam wóz patrolowy. Podniósł wzrok. - Chciałbym zadzwonić do żony. Porucznik Alvarez pisał coś w swoim bloku, ale teraz ruszył naprzód tak szybko, jakby go ktoś właśnie znieważył. - Będziesz miał prawo do dwóch rozmów po przyję ciu do aresztu, Burdon. Lester poczuł potrzebę odwrócenia wzroku, ale nie zrobił tego. Alvarez potrząsnął głową, jakby nawet ten wzrokowy kontakt był czymś niewłaściwym, po czym polecił dwóm zastępcom skuć Burdona i przeprowa- dzić go na drugą stronę ulicy do nowego aresztu, zwykle krótka przechadzka, ale teraz jakoś się dłużyła, Lester w kajdankach i bez koszuli jak menel, głowa spuszczona, zastępcy po obu jego bokach. Wewnątrz zdjęli mu kajdanki, a Lester dał im to, czego chcieli: portfel, kluczyki do samochodu i obrączkę. Jeden z konwojujących go zastępców szeryfa powiedział, żeby Burdon wyciągnął przed siebie ramiona, po czym obszukał go ciężkimi i dokładnymi dłońmi. Funkcjo- nariusz aresztu był szeroki w barach, miał krótkie rude włosy, a na brodzie małą białą bliznę. Siedział za szybą; kluczyki i ślubną obrączkę włożył do żółtej koperty, przeliczył gotówkę w portfelu Lestera, a po- tem w dwóch miejscach kazał mu podpisać formularz; Lester myślał o Kathy znajdującej się na miejscu w chwili, gdy zajeżdża tam radiowóz; wszystko szło tak źle, jak tylko mogło. Usłyszał sam siebie, że prosi o możliwość odbycia rozmowy telefonicznej, ale jego głos brzmiał ulegle i był nieco stłumiony. Funkcjona- riusz aresztu spojrzał wprost na Lestera, ale nie od- powiedział mu, tylko wrzucił jego osobiste drobiazgi do pudełka, którego Les nie widział. Zastępcy szeryfa zniknęli, a ich miejsce zajął straż- nik, niski Meks o karku tak szerokim jak jego szczęka. Zaprowadził Lestera tam, gdzie odbywała się część procedury, przy której Burdon nigdy dotąd nie musiał asystować, do pozbawionego okien i oświetlonego ja- rzeniówkami pokoju z Filipinką w białym laboratoryj- nym fartuchu. Była mała, ciemna i ładna, włosy miała zebrane z tyłu czerwono-fioletową spinką, i Lester żałował, że nie ma na sobie koszuli. Kobieta miała na rękach białe gumowe rękawiczki. Zdezynfekowała al- koholem wewnętrzną stronę przedramienia Lestera, wkłuła się w nie okrągłą dożylną strzykawką, po czym równie szybko wyjęła igłę. Powiedziała, żeby Lester usiadł, pochyliła się nad blatem zastawionym słoicz- kami bawełnianych tamponów, wzięła klipboard i za- pytała funkcjonariusza aresztu o nazwisko aresztanta. - Lester Victor Burdone. - Akcent zastępcy był ro- dem z okolic East Pało Alto. Teraz ładna pielęgniarka zadawała Lesterowi pytania na temat przebytych przez niego chorób, stanu jego organizmu od czasów chłopięctwa, stosunków seksualnych czasu męskiego. Czy kiedykolwiek miał pozytywny wynik testu na obecność HRf? Potem spoj- rzała mu prosto w twarz, co pozostawiło Lestera z uczuciem, że skłamał na jakiś temat, choć przecież tego nie zrobił. Odparł „nie" i znalazł się w pokoju, w którym zdejmowano odciski palców i wykonywano zdjęcia do kartoteki; stał pod ścianą przed Ediconem, a technik mówił mu, żeby patrzył wprost przed siebie, na migające zielone światło; Lester czuł się tak, jakby był na prześwietleniu rentgenowskim; zdawało mu się, że komputerowy obraz jego twarzy, ta więzienna podobizna facjaty jest naprawdę nim, prawdziwym Lesterem. Meksykański strażnik zawołał go do Indeteksu i, jeden po drugim, zaczął obracać palce Lestera na komputerowej podkładce. Dziwnie było czuć każdy palec prowadzony w ten sposób - jakby ktoś pomagał mu się ubrać lub go karmił - i gdy Meks skończył, poprowadził Lestera jasnym korytarzem, a Burdon czuł, że ma się zacząć coś, co nie skończy się przez długi czas. Znał zasady obowiązujące przy akceptacji kaucji i wiedział, że przy oskarżeniu o kidnaping nic z tego nie będzie. Co oznaczało, że pozostanie tutaj aż do przesłuchania wstępnego. A to mogło trwać całe miesiące. Czasami ponad rok. Poczuł mdłości, usta nagle miał pełne lepkiej śliny. Pomyślał o Carol, ujrzał ją w kuchni, krojącą w kostkę cebulę na blacie. Wyob- raził sobie swoje dzieci na podłodze w pokoju Be- thany, rysujące kredkami, po czym jeszcze raz ujrzał padającego ciężko na chodnik syna pułkownika, pul- sującą z jego dwóch ran krew - i poczuł strach. Strażnik zaprowadził go za róg i otworzył przed nim drzwi. Za nimi znajdowało się małe pomieszczenie z biurkiem i telefonem; ściany z pustaków były świeżo pomalowane. - Dwie rozmowy w obrębie hrabstwa, Burdone. Pięć minut. Drzwi były ze zbrojonego drutem szkła, a meksy- kański funkcjonariusz z ramionami założonymi na piersi stanął po ich drugiej stronie i co kilka sekund zerkał na Lestera. Burdon podniósł słuchawkę, ale nie znał numeru telefonu pułkownika. Mając nadzieję, że nie zostanie to policzone jako jedna z dwóch przy- sługujących mu rozmów, wybrał numer informacji, a potem zadzwonił do domu Behranich, na świeżo zarejestrowany numer. Gardło miał obrzmiałe i wy- schnięte. Telefon zaczął dzwonić, i Lester przypomniał sobie Kathy taką, jaką ją zostawił w korytarzu skradzionego jej domu, w szortach i podkoszulku z Fisherman's Wharf, z włosami w lekkim nieładzie wokół twarzy, którą pocałował przed wyjściem. Wyob- rażał sobie wtedy, że przed nocą będą jechać na północ wynajętym samochodem, może czując lekki zawrót głowy z powodu ucieczki w ostatniej chwili. Teraz tylko chciał usłyszeć jej głos, nieco matowy i niepewny. Chciał tylko usłyszeć, jak wypowiada jego imię. Ale telefon dzwonił i dzwonił, i nikt go nie odbierał. Do tej pory mógł już tam dotrzeć radiowóz, ale Lester nie sądził, żeby tak było. Może Kathy i żona pułkownika nie przebywały w domu, tylko na zewnątrz? Wyobraził sobie, że - czekając - siedzą na tej nowej wdowiej platformie. Zastępca zastukał w szybę i pokazał na zegarek. Lester zaczekał, żeby telefon zadzwonił jeszcze cztery razy, a potem przerwał połączenie. Nie spodziewał się, że Kathy nie podniesie słuchawki, i czuł się tak odcięty od świata, jak to tylko było możliwe. Przez chwilę miał wrażenie, że nigdy nie istniał i nie był rzeczywisty; to, co zaczęli razem, było iluzją, po prostu cudownym dywanem zakrywającym dziurę w podłodze, a teraz dywan zniknął i Lester wpadł do czegoś, co było tam cały czas, a Kathy weszła w jego życie tylko po to, by go do tego doprowadzić. W brzuchu rozlał mu się chłód, a twarz zaczęła pałać. Zerknął na ciemny profil strażnika, pomyślał o Behranim, który w radiowozie krzyczał w farsi, o żyłach występujących pułkowniko- wi na czoło i szyję. Może zadzwonił ze szpitala do żony, a Kathy zaryzykowała jazdę bonneville'em i pojechała tam? To jest to, co by zrobiła. Lester ponownie wybrał numer informacji i miał zamiar zapytać o numer centrali szpitala, gdy funkcjonariusz wszedł do pomie- szczenia i przycisnął widełki telefonu. - Dwie rozmowy. - Obie były z informacją. Nie znałem numerów. Strażnik wziął słuchawkę, odłożył ją i dał znak Lesterowi, by ten z powrotem wyszedł na korytarz. Burdon poczuł w sobie tężejący żar i zapragnął walnąć funkcjonariusza w gębę. - Idziemy, Burdone. - Burdon. Zastępca szeryfa Burdon. Meks uśmiechnął się, mrugając oczami leniwie jak jaszczurka. - Tutaj będziesz wolał zatrzymać to dla siebie, tre nerze. Teraz ruszaj. Razem z funkcjonariuszem Lester poszedł z powro- tem korytarzem; oddychał płytko, ściany z pustaków błyszczały bielą skorupki jajka, nigdzie żadnej skazy, żadnych znaków zadarcia czy wyszczerbionych dziur przy wsporniku dźwigara, żadnych graffiti, zaschnię- tych plwocin ani krwi. Areszt jak spod igły. Ponownie zaczął odczuwać tę granicę; wszystkie jego tkanki czyste i gotowe, żołądek pali przytłumionym ogniem. Potem znalazł się w małym pokoju wśród czterech czy pięciu innych zatrzymanych. Wszyscy czekali na zmianę ciuchów. Strażnik powiedział Lesterowi, że ma usiąść na jednym ze stalowych krzeseł, których dwa zwrócone do siebie rzędy były przymocowane do ścian. Meks wręczył Lesterowi dokumenty dla kolej- nego funkcjonariusza i wyszedł bez słowa. Naprzeciw- ko Lestera siedział wysoki czarny dzieciak o skórze barwy karmelu; krótkie włosy świeżo od fryzjera, na głowie wystrzyżone inicjały jego lub jego dziewczyny. Miał na sobie podkoszulek na szerokich ramiączkach, za duże dżinsy i rozwiązane białe sportowe buty All-- Stars. Cały czas ogryzał paznokcie; trzy złote pierś- cionki na palcach prawej ręki, dwa na lewej. Dwaj pozostali także byli młodzi, Azjata i biały chłopak, którzy sprawiali wrażenie, że się znają; biały szeptał do żółtego o martwym chłopcu zwanym Beef, Azjata opierał głowę o ścianę, oczy miał na wpół zamknięte w drzemce na jawie, mały niebieski wy- kłuty wąż wił się poniżej kącika lewego oka niczym łza. Lester zerknął na mężczyznę obok. Siedział na krześle bokiem, szerokie ramiona miał pochylone ku tamtym, włosy ciemne i matowe, a kiedy ujrzał Bur- dona, odwrócił szybko wzrok, tak jak i Lester, który poczuł rozpuszczający się wewnątrz ciała wytrysk ża- ru. Mężczyzna był Filipińczykiem, drobnym bookma- cherem z Dały City, i Lester nie mógł sobie przy- pomnieć, gdzie i kiedy skrzyżowały się ich drogi. Przez chwilę siedział ze spuszczoną głową, ale potem pomyślał, że może wydawać się słaby, więc zadarł brodę i usiadł prosto na krześle; bicie serca zagubione gdzieś w języku. Drzwi otworzyły się i funkcjonariusz więzienny we- zwał bookmachera - nazwisko, którego Lester nie znał - i poczuł go, gdy tamten przechodził obok: mocz i pot, i dym papierosów w starym drelichu. Drzwi się zamk- nęły i teraz żółty chłopak patrzył wprost na Lestera, oczy jak ciemne szczeliny, głowa nadal oparta o ścia- nę, ramiona skrzyżowane na piersi. Biały chłopak przestał mówić i także spojrzał, oglądając Burdona od jego sportowych butów po nagą klatkę piersiową i twarz. - Szukasz czegoś? - spytał Lester. Biały chłopak wzruszył ramionami i spojrzał na swego towarzysza. Azjata przyglądał się Lesterowi nie- co dłużej, potem uśmiechnął się i lekko odwrócił głowę w bok, zamykając oczy i pozostawiając na twa- rzy uśmieszek. Drugi dzieciak jeszcze raz spojrzał na Lestera, potem na plamę na ścianie tuż po prawej od niego, a Burdon popatrzył na funkcjonariusza za biur- kiem, szczupłego mężczyznę po pięćdziesiątce, który czytał „San Francisco Chronicie" i jadł biały chleb Kon z masłem orzechowym i galaretką. Azjata zdawał się spać, oczy miał zamknięte, nogi wyciągnięte przed siebie, ale jego wargi zastygły w uśmiechu, którym wcześniej obdarzył Lestera, a Burdonowi teraz nie podobał się ten widok; czuł się tak, jakby dzieciak zobaczył całą trajektorię życia Lestera i był zadowolo- ny, że do tego wszystkiego doszło. Drzwi otworzyły się ponownie i biały chłopak wstał, ale strażnik, poprawnie wymawiając nazwisko, wezwał Burdona. Wkrótce ubranie, które Lester porwał tego ranka z walizki w domku wędkarskim, zniknęło, a on naciągał więzienny pomarańczowy podkoszulek, pomarańczowe płócienne spodnie, pomarańczowy T- shirt i płócienną koszulę na guziki z wytłoczonym na plecach czarnym napisem WIĘZIENIE HRABSTWA. Na stopach miał pomarańczowe skarpetki i po- marańczowe gumowe sandały pod prysznic, które stu- kały, gdy jasno oświetlonym korytarzem szedł z kolejnym funkcjonariuszem do Centralnego Aresztu. Klawisz był niski i pachniał wodą Old Spice, której używał ojciec Lestera; po drodze żuł gumę i przeglądał dokumenty Burdona. - Oficer szkoleniowy? Co się stało, facet? Opuścił akta, trzymając je przy boku, i wyrównał krok. Nie patrzył na Lestera, tylko prosto przed siebie; czekał na odpowiedź, nie osądzając, tylko jakby byli dwoma starymi przyjaciółmi biegnącymi razem i roz- mawiającymi o jakimś problemie. Nogi Lestera były ciężkie i sztywne i oddychał z wysiłkiem, więzienne sandały kłapały jak wyrzut. Dotarli do szerokich stalowych drzwi na końcu korytarza; funkcjonariusz wyjął z kieszeni kartę iden- tyfikacyjną, przyczepioną do jego pasa czystą pla- r? -i r\ stikową linką. Wsunął kartę do szczeliny w ścianie, potem otworzył Lesterowi drzwi i weszli do pieczaro- watego pomieszczenia o trzech kondygnacjach zamk- niętych cel; sufit z jarzeniówkami wisiał ponad trzydzieści metrów w górze. Na środku podłogi stał zaokrąglony pulpit, za nim dwaj podoficerowie dyżur- ni, a w rogu drugiego poziomu znajdowała się strażnica z lustrem weneckim. W powietrzu czuć było zapach świeżej farby i nowej klimatyzacji, i Lester słyszał brzęczenie z pół tuzina odbiorników radiowych w ce- lach nad głową. Drzwi każdej celi miały małe okienko i w jednym z nich, na drugim poziomie, widniała męska twarz z pasmem spadających na oczy siwych włosów. Lester podszedł za funkcjonariuszem do pulpitu, przy którym jeden dyżurny rozmawiał przez telefon, a drugi sprawdzał nazwiska na liście więźniów. Eskortant upuścił na blat dokumenty Lestera. - Kiedy ostatni raz mieliście w tymczasowym ofice ra szkoleniowego, chłopaki? Podoficer dyżurny przy telefonie przestał mówić, podniósł wzrok na Lestera, a potem przejrzał jego akta. Potrząsnął raz głową, pchnął papiery w stronę partnera, a potem odłożył słuchawkę i całą uwagę poświęcił aresztantowi, mrużąc oczy, jakby chciał sformułować pytanie, ale nie wiedział, jak ma je zacząć. - Nie zawiadomiłem jeszcze swojego adwokata ani żony - powiedział Lester. Z jednej z wyższych kondygnacji dobiegło metalicz- ne łupnięcie. - Nie odbyłeś swoich dwóch rozmów? - Nikt nie odpowiadał. - Ostatni posiłek o czwartej. Potem zaprowadzimy cię do telefonu. C1 1 - Witaj w domu - eskortant stuknął raz w blat, uśmiechnął się i odszedł; elektronicznie sterowane drzwi zamknęły się za nim prawie bez dźwięku. Teraz Lester leżał na wznak na swojej pryczy. Sły- szał ciche basowe mruczenie radia innego więźnia, ale nic poza tym. Odbiornik był ściszony, a ściany grube. Wszystko było ciche i białe. Był głodny i nie miał pojęcia, która jest godzina, ale wiedział, że o czwartej przyniosą mu jedzenie, a potem będzie mógł zatelefo- nować. Musiał zadzwonić do Carol, oczywiście. Wyjaś- ni jej wszystko, co będzie mógł; że jedna rzecz zwyczaj- nie poprowadziła do kolejnej, że ostatnio nie był całkiem sobą, a teraz sprawy są wywrócone do góry nogami i na nice. Ale nic z tego nie było prawdą; nie pamiętał, kiedy ostatni raz czuł się bardziej ożywiony niż przez kilka ostatnich dni; bardziej jak ktoś, kim naprawdę mógł być - kochając się z Kathy na brzegu Purismy, spuszczając się do jej pięknych ust, a nawet wtykając pułkownikowi pistolet pod brodę. Ale nic z tego nie powie Carol. Poprosi ją, żeby zadzwoniła do ich adwokata, żeby poprosiła go o odpowiednio długie zatrzymanie ich dokumentów rozwodowych, o zapro- ponowanie obrońcy od spraw kryminalnych. Adwokat od spraw kryminalnych! Poprosi o rozmowę z Natem i Bethany, powie swojej córce, że spotka się z nią w godzinach odwiedzin i wyjaśni wszystko - jest tutaj dlatego, że zrobił coś złego i ludzie mają rację, że trzymają go teraz w tym miejscu. Wyobraził sobie jej twarz lepiej niż twarz Carol, jej ciemne oczy natych- miast wypełniające się łzami. Powie: „Nie, nie, wszyst- ko w porządku. Wszystko będzie dobrze". KIO Lester zamknął oczy; czuł sen, który czekał na niego pod powiekami i w kończynach; ciężkie, ciemne ciepło - i ponownie otworzył oczy; wiedział, że postrzelenie syna pułkownika doda dziesięć lub więcej lat do każ- dego ewentualnego wyroku. I gdyby nawet został uznany za winnego tylko wykroczeń, jego praca w or- ganach ścigania była skończona. Chciał zobaczyć Ka- thy. Wóz patrolowy powinien być już teraz przed jej domem w Coronie, mężczyźni w niebieskim wchodzą po nią, wyprowadzają ją z jej domu, najprawdopodob- niej oskarżają o wszystko to, co zarzucili jemu. Ale nie podniosła słuchawki, więc może wcześniej odjechała. Może podrzuciła panią Behrani do szpitala i zwyczaj- nie była w drodze? Ale miał nadzieję, że to nie była prawda. Miał minimalną nadzieję, że gdzieś na niego czeka. Chciał ją zobaczyć dokładnie w tej chwili. Chciał rozciągnąć się obok niej i oprzeć policzek na jej nagich piersiach, czuć zapach jej gładkiej oliwkowej skóry, słyszeć bicie jej melancholijnego serca. Chciał wepchnąć się na całą długość do jej wnętrza i powie- dzieć, żeby się nie martwiła, nie martwiła o nic. Lester znowu zamknął oczy, ale pod powiekami ujrzał Esmaila, stojącego w świetle słońca i celującego do niego z pistoletu; brązowe oczy syna pułkownika zamglone ze strachu, jedna ręka podniesiona, jakby był gotów załamać się i uciec; i Burdon był pewien, że tamten zrobiłby to, gdyby znał prawdę, gdyby wiedział, że broń była nienaładowana i bezużyteczna. Ale Lester, żeby ocalić siebie, odmówił mu tej prawdy; pozwolił, by strach zrobił swoje, i teraz mógł tylko wyobrażać sobie, że stało się inaczej, że chłopiec rzucił broń, przedarł się przez kawiarniany tłum i pobiegł dalej, machając szczupłymi ramionami; jego gęste czarne włosy podskakują lekko, ludzie usuwają mu się z drogi, a Lester wyrywa się pułkownikowi tylko po to, żeby obserwować, obserwować, jak chłopiec ucieka do jakiegoś miejsca lepszego niż to. I pomyślał także o ludziach, którzy postrzelili Esmaila; praktycznie sami byli chłopcami, którzy także pozwolili, by zawładnął nimi strach. Po jakiś czasie, który wydawał się bardzo długi, Lester zaczął odczuwać swoje ciało jak część pryczy. Oddychał głęboko przez nos i gdy zaczął ogarniać go sen, pomodlił się bezgłośnie za Esmaila, za jego pełne wyzdrowienie; ujrzał samego siebie, jak obejmuje i ca- łuje Bethany i Nata. Potem znalazł się w łodzi na jakiejś rzece, a Carol i Kathy leżały obok niego, na niebie kłębiły się burzowe chmury, ale nie można było z nimi nic zrobić, więc Lester zamknął oczy, mając każde ramię pod plecami jednej z kobiet. Coś za- grzmiało daleko na wschodnim niebie. Powietrze po- chłodniało. Wdychał woń rybich łusek, perfum i mok- rego drewna. Jedna z kobiet zakwiliła, jakby śniła koszmar, ale Lester tylko wtulił się głębiej w dno łodzi i czekał; czekał, aż rzeka zabierze ich tam, dokąd tak czy inaczej zmierzała, do nieuchronnej konkluzji wszystkiego, co zrobił lub czego zaniechał; powietrze jest teraz jeszcze zimniejsze, wręcz zimne, łódź za- czyna się kołysać. ? ? Niebo było czarne; zaczęło się rozjaśnić dopiero, gdy na horyzoncie, jak rozcięcie, otworzyła się wstążka jasnego koralu. Na skraju parkingu, w ogrodzie po drugiej stronie wysokiego drewnianego parkanu rosły wysokie krzewy jałowca. W gęstej i niskiej trawie stała piaskownica, huśtawki i dziecięcy małpi gaj, wszystko wykonane z pięknego drewna - z sekwoi lub cedru. Dom miał beżowe tynki, dachówki w kolorze sjeny i niski, szeroki podest ledwie o stopień nad ziemią, żadnych barierek, a wokół stolika z parasolem stały cztery plastikowe krzesła. Obok dziecięcy plastikowy brodzik ozdobiony tryskającymi wodą, uśmiechniętymi niebieskimi wielorybami, a ja obserwowałam to z drugiej strony płotu, siedząc dwie kondygnacje wyżej, a każde przełknięcie dźgało hakiem moje poharatane gardło. O siódmej pielęgniarz przyniósł mi sok pomarań- czowy, kawę i miskę kleiku, ale nie tknęłam tego. Niedługo potem tylne drzwi domu otworzyły się, z po- destu zbiegł do piaskownicy drobny, kasztanowłosy chłopiec, ale widziałam go niewyraźnie. Wytarłam oczy. Malec włożył rączki w piasek, potem podniósł je wysoko i pozwolił, żeby piasek sypał mu się przez nie na głowę. Matka postawiła na stoliku z parasolem kubek kawy lub herbaty, jej długie rude włosy błysz- czały w słonecznym blasku. Miała na sobie szorty i luźny T-shirt, a kiedy zeszła z podestu i kucnęła przy piaskownicy, dostrzegłam zarys mięśni jej ud. Śmiała się, wyczesując piasek z włosów synka, a potem wróciła do swojej kawy, siadła przy stoliku i zaczęła czytać. Chłopczyk kucnął plecami do parkanu i szpitala za ogrodzeniem; za uszami sterczały mu kędziory gęstych włosów. Patrzyłam na miniaturową koszulkę w żółto- niebieskie pasy, którą miał na sobie, na jego drobne, nagie ramionka i dłonie, i na to, jak wielka wydawała się jego głowa w stosunku do barków. Każde przełknięcie odczuwałam jak kciuki bez końca miażdżące mi tchawicę, a przełykałam częściej, niż należało, wyobrażając sobie, jak pędrak w ogródku wyrasta na chłopca w niebieskich dżinsach i na czer- wonym rowerze, potem na nastolatka z deskorolką lub może w poobijanym samochodzie, i przełknęłam dwa razy, i w końcu ujrzałam go jako mężczyznę, wysokie- go młodego człowieka, z żoną i własnym dzieckiem. Przejedzie przez parking do tego domu, żeby odwiedzić rodziców - ale ten obraz mi umknął, a zamiast tego ujrzałam syna pani Behrani takim, jakim widziałam go ostatni raz, wysiadającego z mojego samochodu w światło słońca i patrzącego na Lestera w taki sposób, jak to widywałam u chłopców ze szkół średnich, którzy czekają na polecenia swoich trenerów. Chłopczyk podniósł nad głowę ciężarówkę i rzucił ją na coś metalowego, czego nie widziałam. Na ten dźwięk matka podniosła wzrok, potem wróciła do swo- jej gazety, a drzwi za mną się otworzyły; zastępca szeryfa wetknął w nie głowę i zobaczył, że siedzę w szpitalnym ubraniu przed oknem. Patrzył na mnie tak, jakby starał się wyobrazić sobie, co jeszcze mogła- bym robić oprócz siedzenia, a potem zamknął drzwi. Wczoraj obudziłam się w innym szpitalu i zobaczy- łam Lestera stojącego w nogach łóżka; gardło miałam spuchnięte i tak suche, że trzeszczało. Les miał czysty mundur, ciemne włosy wydawały się zbyt krótkie, a poza tym zgolił wąsy, ale chciałam, żeby podszedł bliżej. Usiłowałam przemówić, ale pielęgniarka do- tknęła palcami mojego nadgarstka i powiedziała, że- bym się nie odzywała. Była stara i szczupła. Spojrza- łam z powrotem na Lestera, ale to nie był on. Ten człowiek był młodszy. Czarne włosy miał zgolone nie- mal do gołej skóry, a oczy nie niebieskie, tylko brązo- we. Spróbowałam usiąść, ale siostra położyła mi dłoń na ramieniu, potem pokazała mi przycisk; nacisnęłam go, materac uniósł mnie do pozycji siedzącej, a ona wyszła z pokoju. Zastępca szeryfa obszedł łóżko. Na krześle za jego plecami siedział jeszcze jeden mężczy- zna, starszy, o włosach piaskowego koloru i opalonej, pomarszczonej twarzy. W ręku trzymał kartkę papieru; wstał, przedstawiając siebie i młodszego zastępcę szeryfa, a potem rozłożył dokument i przeczytał, o co jestem oskarżona: czynne uczestnictwo w uprowadze- niu, bezprawne uwięzienie, terroryzowanie bronią. Młody zastępca szeryfa pochylił się do przodu. Mia- łam zatkany nos, ale czułam zapach jego wody po goleniu. - Wiemy, że nie jest pani teraz w stanie mówić, pani Lazaro. Chciałaby pani, żebyśmy zadzwonili do pani adwokata? Przypomniałam sobie zgrzyt opon na moim podjeź- dzie, otwieranie frontowych drzwi. Jako pierwszego spodziewałam się zobaczyć Lestera, ale gdy ujrzałam pułkownika, kontur jego łysej głowy na tle słonecz- nego blasku w ogrodzie, już wiedziałam, że jest sam, a potem nie mogłam się ruszyć, jego ręce zaś oplatały moją szyję i potrząsały mną; na twarzy miałam włosy i nie mogłam oddychać, a w głowie wznosiła mi się brzęcząca ciemność. Skinęłam głową w kierunku zastępcy szeryfa. Wrę- czył mi mały notes i ołówek, a ja napisałam nazwisko i numer telefonu Connie Walsh, a potem: „Co z Beh- ranim? O co on jest oskarżony?". Młody zastępca przeczytał moją notatkę, potem po- kazał ją temu starszemu, który popatrzył wprost na mnie oczami zielonymi i pełnymi czegoś, co zmusiło mnie do spojrzenia w dół na jego gęsto owłosione ramiona. - Pan Behrani zmarł. Leżałam, a oni obaj stali nade mną, ale nagle pokój wydał mi się taki spokojny i cichy, że zaczęłam czuć się zbyt odległa, żeby zobaczyć i usłyszeć, co będzie dalej. Wzięłam notes od młodego zastępcy szeryfa: „Co?". Chciałam zapytać o Lestera. Dlaczego nie wró- cił? Potem pomyślałam, że skoro nazwali mnie kid- naperką, to jego tym bardziej, ale nie byłam tego pewna, więc nic więcej nie napisałam. W każdym razie nie odpowiedzieli mi. Dowodzić zdawał się ten starszy. Odsunął się od łóżka i powiedział mi, że z faktami zapozna mnie moja prawniczka. Potem ten młodszy zadzwonił do biura Connie Walsh i wyjaśnił jej, gdzie się znajduję i o co jestem oskarżona. Ponownie usły- szałam oskarżenia i, pomijając grożenie bronią palną, gdy na stacji benzynowej wyciągnęłam z torebki pis- tolet Lestera, trudno mi było dopasować do siebie zarzuty uprowadzenia i bezprawnego uwięzienia. Starszy zastępca przytrzymał przed młodszym otwarte drzwi, a potem obaj wyszli. W moim pokoju stało jeszcze jedno łóżko, ale puste, bez pościeli, tylko z białym, plastikowym pokryciem materaca; w rogu pod sufitem był zamocowany telewi- zor, patrzący na mnie ciemny ekran. Pułkownik nie żył. Na stoliku na kółkach stał dzbanek i niski stosik papierowych kubków. Nalałam wody do jednego z nich i wypiłam, każdy łyk jak kolczasty jeżowiec w gardle. Rolety w oknie były zaciągnięte, słyszałam odgłosy ruchu ulicznego w pobliżu. Przesunęłam się na brzeg łóżka. Byłam ubrana w szpitalną koszulę, bez niczego pod spodem. Ruszyłam do okna, ale drżały mi nogi. Odsłoniłam roletę. Trzy metry niżej był płaski dach kryty papą, a na nim potężne urządzenia klima- tyzacyjne czy grzewcze. A po drugiej stronie kolejne budynki i okna. W jednym z nich migały kolorowe błyski telewizora. Nie widziałam nieba, ale światło dnia nie było zbyt jasne. Zastanawiałam się, czy jest rano, czy po południu. Kark miałam sztywny i prawie nie byłam w stanie spojrzeć w dół ani w prawo czy w lewo. Pamiętałam widok zaciśniętych, pożółkłych zębów pułkownika, rozdymanie się jego nozdrzy, uczucie, że moje stopy odrywają się od ziemi. Wróci- łam do łóżka i położyłam się, ale nagle wydało mi się ono niebezpiecznym miejscem, jakby posłanie znaj- dowało się trzysta metrów nad ziemią, i gdybym obró- ciła się zbyt szybko, żeby sięgnąć po wodę, przechyli- łoby się i spadło na skały poniżej; jeżeli Behrani nie żył, to byłam pewna, że Lester musiał go zabić. Przed upływem godziny wrócili zastępcy szeryfa i powiedzieli mi, że uznano, iż mogę zaryzykować KI n ucieczkę, w związku z czym zostanę przeniesiona do szpitala hrabstwa San Mateo. Ten starszy jechał ze mną z tyłu ambulansu. Siedział naprzeciwko moich noszy, żując gumę i oglądając otaczające go urządzenia medyczne. Czasami patrzył mi w oczy. Kiedy wieźli mnie tutaj, niebo ciemniało, a w windzie starsza kobieta z nadmierną ilością różu na policzkach przy- trzymała dla nas drzwi, uśmiechnęła się do mnie i powiedziała: „Nic ci nie będzie, skarbie. Zobaczysz". Na przednich zębach, w idealnym stanie i sztucznych, miała rozmazaną szminkę, ale chciałam jej uwierzyć. Starszy zastępca szeryfa pozostał w moim pokoju, póki pielęgniarka nie wyszła, a potem stanął blisko łóżka i patrzył na mnie z góry, jakby czekając, żebym skończyła odpowiadać na pytanie, którego nigdy nie zadał. Przełknęłam ślinę i musiałam na minutę zamk- nąć oczy. Kiedy je otworzyłam, policjant potrząsał głową, jakbym go rozczarowała. - Les Burdon i ja byliśmy partnerami, póki nas nie rozdzielono i nie stworzono jednoosobowych patroli. Mógł zostać szeryfem, ale teraz tkwi w tym wszyst kim; mam nadzieję, że wiesz o tym. Nałożyli na niego areszt tymczasowy, ale to nie potrwa długo. Rzucą go między innych więźniów. Odsunął się od łóżka i skierował do drzwi. - Na zewnątrz postawimy człowieka, dopóki nie bę dziesz się nadawać do wyjścia, a potem pojedziesz prosto do aresztu w Redwood City. Pomyśl o tym. Wyszedł, a ja patrzyłam na białe prostokąty sufitu, na jarzeniowe światło. Zamknęłam oczy i przełknęłam ślinę, co odczułam jak tuzin pinezek, i chciałam, żeby ten piaskowłosy, żonaty zastępca szeryfa czuł to samo; żeby czuł kciuki pułkownika miażdżące mu jabłko Adama, jakby to była tektura; chciałam, żeby ten dawny przyjaciel Lestera był w domku wędkarskim, kiedy Les włożył mundur i zmusił mnie, bym zawiozła go na rozmowę z pułkownikiem; chciałam, żeby jego przyjaciel był w tym domu, budząc się pod jednym dachem z zamkniętą w łazience całą rodziną; i chcia- łam, żeby zastępca szeryfa stał w sypialni, którą zo- stawił mu jego ojciec, podczas gdy Lester, siedząc w moim samochodzie, przykładał pistolet do szyi puł- kownika. Nie prosiłam o żadną z tych rzeczy. Nie prosiłam o żadną z nich. Do pokoju weszła pielęgniarka z lekarzem. Siostra była młodsza ode mnie. Uśmiechnęła się i przedstawiła doktora, niskiego mężczyznę o srebrnych włosach; miał grube szkła, przez które jego oczy wydawały się bardzo małe. Przeczytał kartę w nogach łóżka, potem podszedł bliżej i położył mi na szyi dwa ciepłe palce. Oczy zaczęły mi łzawić i musiałam wydać z siebie jakiś dźwięk, bo pielęgniarka wzięła mnie za rękę i trzymała ją, podczas gdy lekarz zaglądał mi do gardła, świecąc sobie maleńką latarką, a potem poklepał mnie po ramieniu i powiedział, że moje tkanki miękkie dobrze się goją i że najlepiej będzie, jak przez pełne dwa tygodnie nie powiem ani słowa. Potem oboje wyszli, białe fartuchy zniknęły za drzwiami, a ja nie byłam już wściekła; może nie zasługiwałam na osąd ze strony zastępcy szeryfa za czyny, których nie popełniłam, ale teraz nawet mocniej czułam, że nie zasłużyłam na ciepło okazane mi przez siostrę, która trzymała mnie za rękę, jakbym była ofiarą całego zajścia. Bo wiedziałam, że to nie była prawda. Ani mój obraz nie był prawdziwy. Otworzyły się drzwi i krągła Meksykanka przyniosła mi na tacy kolację: szklankę wody, miskę klarownego żółtego bulionu i talerzyk budyniu wanilio- wego. Uśmiechnęła się do mnie, a ja dostrzegłam złotą koronkę na jednym z jej zębów. Wyszła z pokoju i zaraz weszła Connie Walsh. Ciemne włosy miała krótsze niż podczas naszego ostatniego spotkania, przystrzyżone na skroniach, co sprawiało, że jej ładna twarz wyglądała starzej i nieco oschle. Na nogach miała nowiutkie sportowe buty i zaczęłam się uśmiechać, ale własną twarz czułam jak obcą, wargi miałam grube i wykrzy- wione, i nie mogłam spojrzeć wprost na Connie. Nic nie powiedziała, tylko stała tam, i czułam, że na mnie patrzy. Położyła mi dłoń na ramieniu, przysunęła tacę z jedzeniem bliżej mnie i zapytała, czy mogę usiąść. Nacisnęłam guzik i zaraz byłam w górze, pa- trząc na Connie, w jej ciemne oczy, w których nie widziałam nic poza niepokojem. Pomyślałam o pani Behrani, o tym, że tamta patrzyła na mnie tak samo, i poczułam się, jakbym była ze starą przyjaciółką, którą zamierzałam zawieść - jeśli już tego nie zrobiłam. Connie Walsh podała mi łyżkę. - Ile wiesz? Potrząsnęłam głową i wskazałam na gardło. Prze- prosiła, pomachała sobie ręką przed twarzą, otworzyła na kolanach aktówkę, a potem podała mi żółty praw- niczy notes i pióro. Odsunęłam na bok tacę z kolacją i napisałam: „Powiedzieli, że pan Behrani nie żyje. Gdzie jest Lester?". Connie przeczytała notatkę, zanim jeszcze zaczęłam ją dla niej odwracać, i patrzyła na mnie chwilę, mając lekko ściągnięte wargi. Napisałam: „Co się stało?". Wzięła pióro i zaczęła pisać, ale przerwała i potrząs- nęła głową; przecież ja ją słyszałam. Uśmiechnęłam się, a ona także zaczęła się uśmiechać. - Czy Burdon jest twoim facetem? Skinęłam głową, pragnąc słyszeć swój głos mówiący „tak". - Siedzi w areszcie w Redwood City. Patrzyłam na nią i czekałam. Jej wzrok powędrował w stronę mojej kolacji. - Chłopiec został zabity. Całą twarz miałam jak wyżętą, powietrze cofało się w krtani. - Najwyraźniej na ruchliwej ulicy chwycił pistolet pana Burdona i wycelował w niego. Głos Connie Walsh był spokojny i opanowany, ale patrzyła na mnie tak, jakby dopiero zaczęła. - Został postrzelony przez funkcjonariuszy policji. Ten chłopak, który dziś rano szedł korytarzem, taki wysoki i wyprostowany, z czarnymi włosami wciąż rozczochranymi po nocy. Grubymi i gorącymi palcami sięgnęłam po papier i pióro: „Myślałam, że to pan Behrani nie żyje. Pułkownik". Connie Walsh spojrzała na mnie tak, jakby czekała, aż rozmowa osiągnie ten punkt, a teraz, gdy to się stało, nie była na to całkiem przygotowana. Trzymając dłonie na kolanach odchyliła się nieco ode mnie. Skinęłam na nią, żeby mówiła, ale nawet zanim zaczęła, nie mogłam już patrzeć prosto na nią; skupiłam się na jej dłoniach, na kostkach, które były szersze od długich, szczupłych palców. Paznokcie miała krótkie, niektóre porysowane, i przez chwilę wyobrażałam ją sobie na kolanach, grzebiącą w ogródku, ale teraz opowiadała mi o wszystkim, z dłońmi złożonymi razem, palcami zaplecionymi: pan i pani Behrani leżeli martwi w mojej dawnej sypialni, a głos Connie Walsh mówił mi o detektywach rekonstruujących przebieg wypadków. - Chcą z tobą porozmawiać, Kathy. Teraz spojrzałam na nią, ale było to jak patrzeć na kogoś przez odwrotną stronę lunety. Connie nic już nie mówiła. Zdawała się czekać, żebym spróbowała coś powiedzieć albo zaczęła pisać, ale jej twarz była zbyt daleko, bym mogła z niej coś wyczytać; tylko owal ciała, proszący mnie teraz, żebym wszystko jej opisała, napisała, co i kiedy zrobił mi pułkownik; żebym napisała, jak bardzo byłam zaangażowana w przetrzymywanie tej rodziny wbrew jej woli. - Napisz wszystko, Kathy. Napisz mi prawdę. To słowo fruwało między nami jak czarny nietoperz. Spojrzałam na swoje dłonie, na zgrubienia od sprząta- nia. Znów widziałam stojącą w kuchni panią Behrani przyciskającą ręce do skroni. Pomyślałam o bólu, ja- kiego musiała doznawać, i miałam nadzieję, że to nie była ostatnia rzecz, jaką czuła. Teraz głos Connie Walsh był swobodniejszy; podnosiła się, mówiąc mi, że jest już spóźniona na kolejne spotkanie, ale wróci jutro, żeby zapoznać się z okolicznościami. Tak nazywała to, co miałam napisać. Na moment dotknęła mojej dłoni, a potem już jej nie było. Wypiłam łyżkę bulionu. Spływając w dół zdawał się kojącą kąpielą dla mego gardła, ale nie wypiłam ani łyka więcej. Wyobraziłam sobie Behranich, leżących na stole kostnicy: pułkownik, jego cierpiąca żona, lojalny syn. Skręcił mi się żołądek; usiadłam szybko, ślina wypełniła mi usta. Blok i pióro Connie Walsh spadły na podłogę, ale zostawiłam je tam, ruszyłam do krzesła pod oknem i usiadłam. Długo i głęboko od- dychałam przez nos i usta, póki nie poczułam, że nie będę wymiotować. Z przeciwległego końca oświetlone- go przez kilka tylko latarni parkingu wyjeżdżały na drogę samochody; widziałam ich reflektory i tylne światła. Z korytarza na zewnątrz słychać było ciche piski podeszew butów przechodzących obok pielęg- niarek, toczenie się metalowych kółek wózka z jedze- niem lub wózka noszowego, śmiechy i rozmowy trzech kobiet w dyżurce pielęgniarek, kobiecy głos w inter- komie wzywał lekarza na oddział intensywnej terapii, potem znowu rozmowy, rozsuwające się i zamykające drzwi windy, szum wody w toalecie w pokoju niezbyt oddalonym od mojego, potem czyjeś mruczenie, plas- kanie mokrego mopa o podłogę, mruczący męski głos, melodia nierozpoznawalna; i ja byłam nierozpoznawal- na. Widziałam w lustrze swoje odbicie, mała ocieniona twarz, włosy przygniecione z tyłu głowy. Wyglądałam jak chore dziecko, ale czułam się brudna. Gardło miałam suche i przełykać było mi trudniej niż kiedy- kolwiek wcześniej, ale nie dbałam o to. Zamknęłam oczy i starałam się skoncentrować na faktach dla Connie Walsh, ale cały czas myślałam o Lesterze w areszcie tymczasowym, siedzącym samotnie w jednej z cel, odseparowanym od reszty więźniów, bo był gliną, kimś, kogo oni nigdy nie zrozumieją, człowiekiem, który nie strzelił do uzbrojonego filipińskiego chłopca, człowiekiem, który zaryzykował swoją pracę, starając się przywrócić mi mój dom. Szuranie mopa i mruczenie oddaliło się w głąb korytarza, a ja słyszałam, jak pilnujący mnie zastępca szeryfa odchrząkuje i odwraca strony gazety czy cza- sopisma. Wstałam i przełącznikiem przy drzwiach wy- łączyłam górne światło. Przycisk wzywający pielęg- niarkę świecił biało w głowach mojego łóżka, a ja wróciłam pod okno na krzesło, którego winylowa tapi- cerka kleiła mi się do gołych nóg; i przypomniałam sobie panią Behrani, która przyniosła mi do pokoju jej syna kiwi i herbatę; patrząc na moje posiniaczone ramię miała w brązowych oczach mnóstwo współczu- cia, jakby poturbowanie mnie przez jej męża było jedynym powodem, dla którego zjawiłam się na jej progu - pijana i z pistoletem Lestera. Ale za tym stało wszystko: rozmowa z moim bratem Frankiem i stale to samo protekcjonalne traktowanie; meksykański chłopak ze wzrokiem utkwionym w moim kroczu, oblizujący sobie wargi, jakby to było coś, co widział już setki razy; noszenie skradzionych rzeczy; jaskrawe słońce dzień po tym, gdy poprzedniej nocy wypiłam z Lesterem za dużo; moje suche usta i strach na ciężkim kacu, że Lester użył sobie na mnie i wraca do żony; jeżdżenie po okolicy parterowych domów w ranczerskim stylu i szukanie w upale tego, czego miałam nadzieję nie znaleźć - to były wszystkie te rzeczy i żadna z nich; to był Lester wychodzący ze mnie w domku wędkarskim, kończący na mnie w sy- tuacji, która - byłam pewna - przyniosła nagłą zmianę postanowienia; to byłam ja, pozwalająca Lesterowi skończyć to, co oboje zaczęliśmy, pozwalająca, żeby stało się to wszystko, żebym mogła odroczyć chwilę, w której musiałabym stawić czoło matce i bratu i po- wiedzieć im, że dom taty jakoś wyśliznął mi się z rąk. Chciałam, żeby Lester zrobił, co w jego mocy, bylebym tylko mogła odwlec ten moment sądu. Wyjrzałam na pusty parking, na pociemniały drew- niany parkan i czarne drzewa za nim i przez chwilę usiłowałam sobie wmówić, że to pułkownik był tym, który sprowadził na nas to wszystko. To on nie postąpił właściwie z domem mojego ojca. To wina jego chciwości, jego dumy. Przypominałam go sobie, gdy z żoną, córką i przyjaciółmi stał na swojej nowej plat- formie na dachu; jego drogi garnitur, wysoki kieliszek szampana w ręku, ustawione w rogach balustrady i na podłodze kwiaty w doniczkach; śmiał się z czegoś, co powiedziała jedna z grubych bogatych kobiet; jego wzrok, jakim spojrzał na mnie, gdy przejeżdżaliśmy obok, oczy zmrużone, wszystkie mięśnie twarzy znie- ruchomiałe od koncentracji, która rnnie przeraziła. Drzwi za moimi plecami się otworzyły i po pokoju rozlało się światło z holu. Nie odwróciłam się, ale w szybie widziałam odbicie sylwetki zastępcy szeryfa, jego krótko ostrzyżone włosy, krótkie rękawy koszuli, pas z bronią. Zdawało mi się, że przeniósł wzrok z krzesła na łóżko, potem ponownie na krzesło, po czym z powro- tem wyszedł na korytarz; ciężkie drz-wi zamknęły się za nim same. Gardło czułam jak potrzaskany kamień, ale nie pozwoliłam sobie wstać po wodę czy bulion. Spałam na krześle pod oknem. Gdy otworzyłam oczy, ciemność bladła, a ja patrzyłam na nadchodzące ze wschodu światło, rozlewające się po otynkowanym domu i jego ogrodzie, i nie mogłam oderwać od niego wzroku. Teraz matka chłopczyka piła kawę i czytała gazetę przy biurku. W trakcie lektury pochylała się do przodu, a gęste włosy miała zebrane i przerzucone przez ramię. Zastanawiałam się, jaki jest jej mąż. Był dla niej dobry? Chciał dziecka, gdy żona była w ciąży? Kochali się wcześnie rano, zanim obudził się ich sy- nek? Gardło bolało mnie bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Poszłam do łazienki, a gdy wróciłam, zostawia- jąc za sobą nadal szumiącą w sedesie wodę, w nogach łóżka, czekając na mnie, stał nowy lekarz i zastępca szeryfa. Doktor był wysoki. Przedstawił się, kazał mi usiąść na łóżku i zajrzał mi do gardła, świecąc sobie cienką jak ołówek latareczką; położył palce na moich gruczołach limfatycznych i powiedział, żebym nie mó- wiła jeszcze przez dziesięć do czternastu dni. Oczy zastępcy szeryfa były pełne światła, które przypomnia- ło mi brata: zafascynowanego problemami innych lu- dzi, szczęśliwego, że on sam jest w porządku. Lekarz zapisał coś w swoim bloku i wyszedł, a zastępca podał mi moje dawne ubranie: szorty, T-shirt z Fisherman's Wharf córki księgowego, jej za małe na mnie żółte figi. Policjant powiedział, że przewożą mnie do aresztu w Redwood City, po czym opuścił pokój, a ja przebrałam się przed oknem, wpatrzona w chłopczyka i matkę. Majtki nadal były ciasne w udach i na biodrach, a gdy wkładałam szorty i podkoszulek, chłopczyk stał, trzy- mając otwarte dłonie po bokach ciała. Wygramolił się z piaskownicy i szedł po trawie. Wspiął się na podest przed swoją matką, z wyciągniętymi rączkami, lekko cofniętą brodą i sterczącym brzuszkiem. Matka uśmiech- nęła się do syna. Wytarła mu piasek z dłoni i wzięła malca na kolana; jego drobne plecy przylegały do jej piersi, a tenisówki ledwie sięgały jej kolan. Drzwi za mną się otworzyły, ale nie odwróciłam się; poczułam miętową gumę do żucia zastępcy szeryfa, który powie- dział, że jest mu przykro, ale musi postępować zgodnie z procedurą, po czym wziął mnie za nadgarstki i wsu- nął na nie chłodny metal kajdanek, zatrzaskując je ze szczękiem; czułam naciskające na nie tętno. Nie wi- działam już twarzy dziecka, a podczas godzin i dni, które nastąpiły potem, myślałam o nim jak o ważnym śnie, który wraca do człowieka przez cały dzień; dzień zaczynający się o szóstej trzydzieści od elektronicznego otwarcia drzwi; wychodzę na drugi poziom i filuję w dół wraz z innymi kobietami - czarnymi, białymi i Meksy- kankami; wszystkie, ponad pięćdziesiątka, jesteśmy ubrane w pomarańczowe drelichowe spodnie, podko- szulki na szerokich ramiączkach i bluzy więzienia hrabstwa San Mateo. Na dolnym poziomie siedzimy przy stalowych sto- łach, jemy tosty i zimne płatki lub jajecznicę i kiełbas- ki. Do ściany przymocowane są dwa kolorowe telewizo- ry nastawione na poranne wiadomości; czytające je kobiety są ładne i szczęśliwe. Pośrodku pomieszczenia stoi blat dyżurnej, za nim cztery funkcjonariuszki na służbie, a w pogodne dni drzwi na spacerniak są otwarte, chociaż to w ogóle nie jest dziedziniec, tylko płaski dach z urządzeniem kulturystycznym, którego żadna z nas nie używa. Pewnego ranka jedna czarna dziewczyna podciągnęła się na drążku, usiadła tam i wypaliła dwa papierosy. Na skraju dziedzińca sterczy wysoka osłona przeciwwiatrowa, zwieńczona drutem kolczastym, a za nią, cztery kondygnacje w dół, są ulice Redwood City. Widać kopulasty budynek starego sądu i fragment Pałacu Sprawiedliwości, gdzie niegdyś pra- cował Lester. Ale, oczywiście, Lester jest teraz ze mną, gdzieś pod nami, w innym skrzydle z mężczyznami, ze złodziejami samochodów, gwałcicielami i mordercami. Po śniadaniu większość kobiet zostaje na dolnym poziomie przy stołach, rozmawiając i paląc. Na ścianie wiszą automaty telefoniczne, które zawsze są zajęte; kobiety dzwonią do swoich dzieci i facetów, czasem na koszt mężów, wzrok mają odległy i bywa, że krzyczą lub płaczą do słuchawki; niektóre nawet się śmieją. Ale ja nie. Także nie palę. Moje gardło nie toleruje tego dymu płynącego w dół niczym żwir wcierany w świeżą ranę. Jest tu czarna kobieta imieniem Jolene, która pali paczkę za paczką marlboro light. Głos ma niemal męski. Jest niska, o chłopięcych biodrach i małych piersiach, a kłykcie ma szerokie i na oko twarde; nigdy nie przestaje mówić i nawet duże kobiety wydają się przy niej mniejsze. Podczas mojego pierwszego tygodnia, pewnego popołudnia przed zamknięciem nas w celach na czas sprzątania po lunchu, Jolene poklepała mnie po ramieniu i powiedziała wystarcza- jąco głośno, żeby inne słyszały: - Dlaczego tu jesteś, dziewczyno? Siedziałam przy stole z dwiema Meksykankami, które podczas lunchu rozmawiały po hiszpańsku. Za i obok Jolene stały trzy lub cztery czarne kobiety, czekając na moją odpowiedź. Z początku nie zrozu- miałam pytania, ale i tak nie mogłam mówić. Wskaza- łam na gardło i pokręciłam głową. - Nie możesz mówić? Potwierdziłam skinieniem. - Jesteś głucha? Ponownie pokręciłam głową. Jedna z kobiet za Jolene uśmiechnęła się i zobaczy- łam jej zepsute zęby. - Więc jesteś niemową. Ta z zepsutymi zębami roześmiała się. Kilka innych uśmiechnęło się. Jedna ze strażniczek przy stanowisku kontrolnym zawołała, żebyśmy wszystkie wracały do swoich cel. Skinęłam Jolene głową, a ona uśmiechnęła się, jakbym właśnie pokazała jej coś, co od dawna chciała wiedzieć. - Chodzi ci o to, że Bóg usiadł z pilotem w ręku i sukinsyn wyciszył ci tyłek? Dziewczyny Jolene roześmiały się, ja też się uśmiech- nęłam, i tego wieczoru po kolacji, gdy czekając na swoją kolej wyjścia do kantyny lub po zmianę bieliz- ny, siedziałyśmy wszystkie przy stołach przed dwoma telewizorami nastawionymi na dwa różne kanały, Jo- lene krzyknęła do mnie przez całe pomieszczenie: - Hej, Pilot! Ścisz te pierdolone telewizory! Roześmiała się głośniej od otaczających ją kobiet i od tej pory, gdy któraś chciała, żebym podała jej sól, a którejś innej zapalniczkę lub papierosa, mówiła głośno: „Kopsnij sól, Pilot", albo „Pilot, podaj do Dużej April". Po dwóch tygodniach, gdy byłam sama w celi, spró- bowałam znowu mówić, nazywając znajdujące się przede mną przedmioty: „Podłoga. Ściana. Sedes. Umywalka". Gardło bolało mnie nie bardziej niż wte- dy, gdy ma się anginę, a głos miałam może niższy niż przedtem, ale na dolnej kondygnacji i na spacerniaku nadal milczałam, pozwalając dziewczynom, żeby woła- ły mnie moim nowym imieniem. W tych pierwszych tygodniach Connie przyszła zo- baczyć się ze mną trzy razy; raz z dwoma detektywami, którzy wzięli mnie do osobnego pokoju i kazali napisać, jak pułkownik próbował mnie udusić, zanim zabrał się do pozostałych działań. Adwokaci i odwiedzający musieli przejść na półpiętrze drugiej kondygnacji do pomieszczenia z zamkniętymi kabina- mi, wyposażonymi w grube szyby oddzielające nas od gości. Zanim ponownie mogłam posługiwać się swoim głosem, Connie mówiła przez telefon, a ja pisałam odpowiedzi i pytania, po czym przykładałam kartkę do szyby. Teraz, gdy wrócił mi głos, pochylam się do przodu i mówię cicho do słuchawki, więc żadna mająca gości współtowarzyszka nic nie zauważy. Za każdym razem Connie chce poznać fakty. Mówię jej, co zrobiłam, żałując, że powiedziałam cokolwiek, bo planowana przez nią obrona opiera się na tym, że gdy Lester zamykał Behranich w łazience, ja byłam niezdolna do kierowania swoimi czynami - po próbie samobójczej i otumaniona przez proszki nasenne; że byłam chora, fizycznie osłabiona i miałam nadwątloną zdolność do oceny wydarzeń także następnego dnia, gdy zmusił pułkownika i jego syna do jazdy do Red- wood City. Zamierza utrzymywać, że to nie ja jestem tą osobą, którą mają skarżyć, chociaż przyznaje, że ma do pokonania niezłą górę, żeby tego dowieść, ponieważ najlepszych moich świadków nie ma już wśród nas. „Nie ma już wśród nas" to jej wyrażenie; chociaż nie wydaje mi się ono prawdziwe. Connie udało się zdobyć trochę pieniędzy na czaso- pisma z kantyny, ale podczas godzin odosobnienia po porach posiłków siedzę na pryczy i nawet na nie nie patrzę. Zamiast tego bez przerwy widzę panią Beh-rani, jej małą twarz ze zmarszczkami, głęboko osadzone brązowe oczy, to, w jaki sposób patrzyła na mnie, jedna kobieta na drugą, gdy pytała, czy Lester skrzywdzi jej syna, który, tak jak ja to czuję, unosi się teraz w rogach mojej celi, młoda i uprzejma obecność. I widzę jego ojca tak, jak nigdy go nie widziałam, łysą głowę ma zwróconą w moją stronę, a twarz bez wyrazu, jakby nic z tego, co zrobiłam, nie mogło go już teraz dotknąć, ale jego oczy są dwiema ciemnymi gwiazdami smutku. Czasami siedzę pod ścianą na dachu spacerniaka, mając słońce na twarzy. Z wnętrza słyszę dźwięk telewizora, plotkowanie innych kobiet, któraś z nich kaszle. Patrzę poza siatkowe ogrodzenie na krawędzi dachu, drut kolczasty jest bardzo jasny, i aż mnie skręca, żeby zobaczyć Lestera, leżeć obok niego na gorącym poddaszu domku wędkarskiego, całować jego opadające wąsy i obejmować wąskie plecy. Pamiętam, jak jego były partner mówił mi w szpitalu, że Lester zostanie rzucony między innych więźniów, i mogę tylko mieć nadzieję, że się mylił, że strażnicy będą pilnować jednego ze swoich, ale czuję się tak, jakbym myśląc w ten sposób, sama się okłamywała. Nie pozwalam sobie na rozmyślanie o jego dzieciach czy o żonie, a jeśli w ogóle myślę o domu, to tylko o tym, że powinnam tam umrzeć, ja i nikt inny; o ileż lepiej byłoby, gdyby pan Behrani nie ocalił mnie przed bronią Lestera, gdyby pani Behrani nie uratowała mnie przed jej proszkami na sen. Dzisiaj Jolene podchodzi do mnie z palącym się papierosem w ustach, oczy ma zmrużone jak męż- czyzna. - Suka z półpiętra kazała mi cię znaleźć. Masz gości. Jestem tak zdziwiona tym, kto to może być, że omal o to głośno nie zapytałam. Zamiast tego wpatruję się w Jolene, czekając, żeby powiedziała coś więcej. - Zgadza się, Pilot, ktoś chce pogadać w języku znaków. Zaledwie dwa dni wcześniej widziałam się z Connie Walsh. Nadal stara się o odroczenie daty mego prze- słuchania. Powiedziałam jej, że nie chcę, żeby po- stępowała w ten sposób, jakbym nie była odpowie- dzialna za to, co zrobił Lester. - Ale nie jesteś, Kathy. Niczego nie fabrykujemy. Connie patrzyła na mnie przez szybę, przyciskając słuchawkę do ucha. Po obu stronach nosa miała małe czerwone znaczki od okularów do czytania lub prze- ciwsłonecznych. Wyglądała na zmęczoną, gotową sprzeczać się o wszystko, co miałam zamiar powie- dzieć. Inne kabiny sali widzeń były puste, ale mówiąc do mikrofonu zniżyłam głos do szeptu. - Zaprzeczę temu. Powiem, że byłam trzeźwa i ni gdy nie wzięłam żadnych pigułek. Connie Walsh potrząsnęła głową, zaciskając mocno wargi. - A więc jaka jest twoja linia obrony, Kathy? - Nie mam jej. Tamta rodzina nie żyje. Zaczęło ściskać mnie w gardle, więc odwróciłam twarz. Odwiesiłam słuchawkę, opuściłam półpiętro i wróciłam na swój poziom, gdzie - wiedziałam - nie będę płakać, gdzie czułam ulgę, że jestem niemową. Teraz wchodzę po betonowych stopniach na drugie piętro, myśląc, że to albo Connie, albo Connie zrezyg- nowała ze mnie jako z klientki i będę rozmawiać z nowym adwokatem, przydzielonym mi z urzędu. Funkcjonariuszka o blond włosach otwiera przede mną drzwi. Ktokolwiek to jest, siedzi, a ja nie jestem wystarczająco blisko, żeby rozpoznać gościa przez szy- by kabin; jedna z nich jest zajęta przez meksykańską dziewczynę, a jej mąż lub chłopak po drugiej stronie trzyma słuchawkę przy uchu małej dziewczynki. Potem za szkłem, kilka kabin dalej, wstaje mój brat Frank. Ma na sobie koszulkę polo w kolorze bananowym, czarne włosy zaczesane do tyłu na piankę, na szyi gruby złoty łańcuch, na nadgarstku złoty zegarek z bransoletką. Przybrał na wadze, brzuch lekko wypycha do przodu klamrę paska. Zezuje na szybę, dłonie ma oparte na biodrach, ale nie widzi mnie. Potem mnie spostrzega i rozchyla wargi, oczy mu błyszczą, a ja mam ochotę odwrócić się i z powrotem wyjść na pomost przed celami: nie wysłałam listu; ani razu nie zatelefonowałam; sądzę, że czekałam, żeby Dzień Pra- cy nadszedł i przeminął, żeby moja matka i ciotki przejechały obok pustego domu i przekonały się, iż Frank miał rację, że wyjechałam w podróż i długo mnie nie będzie. Franky zaczyna się rozmazywać. Wycieram oczy, wchodzę do kabiny, a tam na krześle siedzi moja matka i patrzy na mnie, jakbym była zjawą, której przyjście tyleż wymodliła, co się go bała. Ma za mocny makijaż, puder zbyt różowy i za wysoko na policzkach, szminka zanadto czerwona. Nosi fałszywe perły i fiole- towoniebieską sukienkę w kwiaty. I dopiero co była u fryzjera. Stamtąd, gdzie stoję, z oddechem wysoko w gardle, widzę okrągłą plamę skóry prześwitującej przez jej rzednące włosy. Na szyi ma ścięgna starej kobiety. Frank podnosi słuchawkę i zaczyna coś do niej mówić, ale potem przerywa i czeka, żebym podniosła swoją. Nadal stoję i trzymam przy uchu słuchawkę, lekką jak drewno balsa. - Dlaczego do nas nie zadzwoniłaś, Kath? Spoglądam w dół na matkę. Patrzy na mnie przez szybę, oczy ma lekko przekrwione. Przełykam, wska- zuję na swoje gardło i zamierzam powiedzieć, że nie mogłam zadzwonić na czas, ale Frank uprzedza mnie. - Nie możesz mówić? Nie odpowiadam, ale czuję, że z powrotem wślizguję się w kłamstwo jak do ciepłej kąpieli. Matka odwraca się i prosi go o słuchawkę. - K? Nic ci nie jest. Ciotki i ja przejechałyśmy wczoraj obok domu, a tam była policyjna taśma na drzwiach i w oknach. Dlaczego nie możesz mówić? Franky przyleciał dzisiaj rano. Znalezienie cię zabrało nam cały dzień. Nikt nam nic nie powiedział, K. Skarbie, nic ci nie jest? Matka zezowała na szybę, jakbym była duchem, który w każdej chwili może zniknąć. Tak się właśnie czułam, martwa dla nich, nic poza głosem z drugiej strony; byłam dziwnie swobodna, bezpieczna poza ich zasięgiem. Dolna warga matki zaczęła drżeć. Wzrok wędruje z mojej twarzy na pomarańczowy więzienny strój, potem z powrotem na twarz, a ja chcę stanąć i pokazać go jej w całej krasie, cały ubiór, każdą część garderoby aż po pomarańczowe majtki, duże i luźne jak męskie. Pochylam się bliżej do szyby i mówię do mikrofonu: - Nic mi nie jest, matko. Nigdy jej tak nie nazywałam, tylko Mam lub Ma, ale lubiła dźwięk słowa matka, dostojeństwo, którego zda- wało się jej przydawać, pogrążonej w smutku. - Co się stało, K? Zaczyna płakać. Franky opiera dłoń na jej ramieniu i wręcza matce chusteczkę z monogramem. Przez szybę spoglądam mu w twarz, ale nie patrzy na mnie; wzrok ma wbity w blat kabiny i zdaje się bliski oszołomienia, jakby właśnie przesiedział ten moment gdzieś indziej, ale w jego rysach maluje się także boleść, i przez chwilę myślę o Jeannie i dzieciach, czy w domu wszystko w porządku? Musiałam powiedzieć to do mikrofonu, bo pytanie momentalnie podrywa moją matkę. - Oczywiście, że nie; są chorzy z niepokoju o ciebie. Co ty zrobiłaś, K? Dlaczego jesteś tutaj? Matka nadal wygląda tak, jakby się miała rozpłakać, ale teraz w jej twarzy jest coś twardego. Zaciska wargi, przygotowując się na to, co mam jej do powiedzenia. Czeka na fakty, ale jej ostatnie pytanie nadal jest w mojej głowie membraną słów, która nie przestanie wibrować; tą samą, która śpiewała całymi latami: co ty zrobiłaś? Dlaczego jesteś tutaj? Matka ponownie mówi do słuchawki, pytając mnie o dom taty, o policyjną taśmę na frontowych drzwiach, o wdowią platformę, na której zbudowanie Frank nigdy nie wyraził zgody. - Nie możesz mówić, K? Coś jest nie tak z twoim głosem? Czy Nick ma z tym wszystkim coś wspól nego? Franky patrzy na mnie przez szybę. Wzrusza ramio- nami, jakby nie był zupełnie pewny, czy powinien był o tym wspomnieć, ale to zrobił. Ponownie spoglądam na matkę, w oczach ma oczekiwanie, zawsze oczeki- wanie. Jej ostatnie pytanie wydaje się tak śmieszne i naiwne, jak to tylko możliwe. - Nick mnie opuścił, Mam. - Ale dlaczego? - Nie wiem dlaczego, Ma. Może go znajdziesz i za- pytasz? Teraz wzrok matki twardnieje. Jej pytanie mogłoby brzmieć w ustach kogoś innego inaczej, łagodniej, jakby mężczyzna, który mnie opuścił, musiał być nie- świadomy moich najlepszych cech. Ale w jej wydaniu to jest przesłuchanie: co tym razem zmalowałaś, Ka- thy? Jak mogłaś pozwolić mu odejść? Teraz wygląda na zażenowaną; zbyt czerwone wargi ma rozchylone, czoło zmarszczone. Potrząsa głową, tylko raz, w stylu przykro-mi-to-słyszeć. Chwilę wcześ- niej miałam ochotę walnąć ją w głowę prawdą o moim losie, powiedzieć jej o oskarżeniach przeciwko mnie, powiedzieć jej o Behranich, rzucić jej to wszystko w twarz. Ale w tej chwili wygląda na tak łatwą do zranienia, taką żałosną z jej perłami, sukienką i makijażem, którymi starała się zrobić dobre wrażenie na moich strażniczkach, że nie mogę powiedzieć nic więcej. Potrząsam głową i wskazuję na gardło. - Miałam operację. Nie powinnam teraz mówić. Za- dzwoń pod ten numer. W notatniku, który zostawiają dla nas w każdej kabinie, piszę numer telefonu Connie Walsh, przycis- kając ramieniem słuchawkę do ucha, po czym przy- trzymuję notes przy szybie. Matka siedzi cicho po drugiej stronie i to powinno być mi znane, jej mil- czenie, gdy nie mówię jej prawdy. Frank wystukuje numer na skomputeryzowanym rolodeksie w swoim zegarku, a ja patrzę w ciemne jak zawsze oczy matki, widząc cienkie, różowe, popękane żyłki białek, ale teraz jej oczy nie patrzą zimno czy twardo, chociaż i nie ciepło. Pod oczami ma worki, których nie może ukryć nachalny makijaż. Zadziera brodę, czerwone wargi ma zaciśnięte, a ja jestem myśliwym, który osaczył starego jelenia w odległości sposobnej do ob- niżenia łuku. I ta ściana odpornego szkła między nami nie wydaje się złą rzeczą; raczej czymś naturalnym, nieuchronnym. Matka patrzy mi w oczy dłużej, niż to pamiętam z przeszłości. Mogę na nią patrzeć całymi dniami. Potem ona mruga, szybko wstaje i zwraca się do wyjścia, jakby mnie już tu nie było. Macham do Franky'ego, ale brat odwiesza słuchawkę, a ja nie czekam, żeby na mnie spojrzał. Idę obok kabin i wychodzę na drugi poziom. Słyszę dochodzący z dołu dźwięk obu telewizorów, szmer KOO rozmów i ochrypły śmiech Jolene. Widzę, że siedzi przy jednym ze stołów, grając w karty; wygląda na to, że w oczko i że ona trzyma bank. Pełno jej kumpelek, wszystkie czarne z wyjątkiem jednej blondynki, nowej dziewczyny, która siedzi spokojnie między Jolene a Wielką April, korpulentną kobietą, której podbródki spływają aż do rowka między piersiami. Zatrzymuję się na schodach i patrzę, jak Jolene zabiera pieniądze Wielkiej April, mały kopczyk skrawków papieru z notatnika. Powietrze jest gęste od papierosowego dymu, a słoneczne światło wpadające przez otwarte drzwi spacerniaka sprawia, że wygląda nawet na gęściejsze, niebieskawe - szeroki wał, wiszący im wszystkim nad głowami. Myślę o Lesterze, o jego toyocie kombi, która odjeżdżała spod neonu El Rancho Motel, znikając we mgle. Między nogami rozlewa mi się rozluźniające ciepło i bardzo chcę czuć go w sobie, ale wiem na pewno, że nigdy nie poczuję. Stojąca powyżej mnie funkcjonariuszka mówi, że- bym ruszała dalej, żadnego łazikowania po schodach, a Jolene spogląda w górę i śmieje się. - Chodź na dół, Pilot. A ja uśmiecham się i kiwam głową, jakby właśnie powiedziała coś, czego nigdy dotąd nie rozumiałam, ale w końcu udało mi się to pojąć. Schodzę na dół, wzrok mam skierowany na szeroką płaską chmurę, pod którą wnikam, pod ten niebieski sufit dymu, który produkujemy. I czuję go nad sobą, przechodząc obok kobiet przy telefonach, obok innych kobiet przy innych stolikach, a wszystkie palą, wydmuchują w powietrze wąskie, gniewne strumyki dymu, i staję przy ramieniu Jolene. Przerywa rozdawanie kart, spogląda na mnie, w ciemnych oczach ma oczekiwanie, chociaż nigdy nie słyszała, żebym mówiła, a ja kiwam głową w stronę jej paczki marlboro light. Z początku zdaje się nie rozumieć, czego chcę, ale uśmiecham się i przykładam dwa palce do warg. Podziękowania Jestem wdzięczny kapitanowi Johnowi Wellsowi z biura szeryfa w hrabstwie San Mateo za wszelkie techniczne rady, których szczodrze mi udzielał. Czuję się dłużnikiem mego przyjaciela Kourousha Zomoro- diana, który przez dwa lata uczył mnie języka farsi, w piątkowe noce nad dzbanami piwa w „Lone Star Beer" w Austin, w Teksasie. Dziękuję także Alemu Farahsatowi za uwolnienie mnie od pewnej ignorancji, dotyczącej perskiej kultury. Dzięki także memu agentowi, Philipowi Spitzerowi, za jego wiarę i deter- minację. W końcu jestem głęboko wdzięczny Alanę Salerino Mason, memu pilnemu i uzdolnionemu wydawcy. Iw serii ukazały się Isabel Allende DOM DUCHÓW PAULA NIEZGŁĘBIONY ZAMYSŁ MIŁOŚĆ I CIENIE OPOWIEŚCI EWY LUNY EWA LUNA CÓRKA FORTUNY Jerzy Janicki, Andrzej Mularczyk DOM (część pierwsza, druga, trzecia) KWIATY ŚLIWY W ZŁOTYM WAZONIE Powieść chińska I Marc Levy A JEŚLI TO PRAWDA... Niccoló Ammaniti OSTATNI SYLWESTER LUDZKOŚCI BAGNO Gabriel Garcia Marquez MIŁOŚĆ W CZASACH ZARAZY Sara Backer AMERICAN FUJI ? Karen Blixen POŻEGNANIE Z AFRYKĄ ? Martha Cooley ARCHIWISTA ' m Julio Cortazar GRA W KLASY OPOWIADANIA ZEBRANE KSIĄŻKA DLA MANUELA Rubem Fonseca WIELKIE EMOCJE I UCZUCIA NIEDOSKONAŁE n Carmen Martin Gaite KAPTUREK NA MANHATTANIE B Ernest Hemingway 49 OPOWIADAŃ STARY CZŁOWIEK I MORZE NIEPOKONANY I INNE OPOWIADANIA Anchee Min MADAME MAO Rosa Montero CÓRKA KANIBALA 11 Mary Mornssy MITOMANKA MATKA PEARL w i LM v Wiesiaw Myśliwski WIDNOKRĄG ? Amślie Nothomb HIGIENA MORDERCY Z POKORĄ I UNIŻENIEM RTĘĆ METAFIZYKA RUR George Orwell WIWAT ASPIDISTRA! ROK 1984 Borys Pasternak DOKTOR ŻYWAGO Christino Schwarz TONĄCA RUTH BI Ulrich Schmid CAR BROOKLYNU Arturo Perez-Reverte KLUB DUMAS FECHTMISTRZ OSTATNIA BITWA TEMPLARIUSZA SZACHOWNICA FLAMANDZKA TERYTORIUM KOMANCZÓW CMENTARZYSKO BEZIMIENNYCH ? STATKÓW 'soac BQSrlevis Singer wgą SZTUKMISTRZ Z LUBLINA Mario Puzo OJCIEC CHRZESTNY SYCYLIJCZYK OSTATNI DON OMERTA Michael Ridpath MAKLER FINANSIŚCI OSTATNIA TRANSAKCJA John Steinbeck TORTILLA FLAT JM lrving Stone PASJA ŻYCIA m Peter Ustinov MONSIEUR RENĘ następne książki Giuseppe Ponttggia URODZENI DWA RAZY m Elizabeth Hay MAGIA POGODY Amślie Nothomb KOSMETYKA WROGA Terry McMillan O DZIEŃ ZA PÓŹNO, O DOLARA ZA MAŁO Książkę wydrukowano na papierze offsetowym Amber Graphic 70 g/m2 dostarczonym przez firmę Trebruk TREBRUK www.trebruk.pl Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA ul. Marszałkowska 8, 00-590 Warszawa tel. (0-22) 827 7236, 6295083 e- mail: info@muza.com.pl Dział zamówień: (0-22) 6286360, 6293201 Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl Warszawa 2002 Wydanie I Skład i łamanie: MAGRAF s.c, Bydgoszcz Druk i oprawa: P.U.P. ARSPOL, Bydgoszcz