Daniel Liskowacki Cukiernica pani Kirsch Muszla od uzdrowiciela Muszla – łagodne echo, spokojna fala. Ten sam, niezmienny motyw. Połysk słońca na ogorzałej solą i wiatrem skórze, cekiny leniwie wygarniane z piasku. Aż tyle przyzwolenia na błahe, kiczowate szczęście czy podświadoma pewność, że innego szczęścia nie ma? Pewnie stąd ów nawyk, aby zbierać na nie dowody. Pudełka, koperty, woreczki pełne chrzęszczących skorupek. I uczucie zażenowania, gdy już później, dużo później, trafi się na nie w głębi szuflady. Blade i zbyteczne, jak strużyny paznokci, które od tamtego czasu odrosły już tyle razy. Czy godzi się więc nazywać muszlą ten kamienny, kredowobiały czerep, wypełniający moją dłoń tak szczelnie, jakby to ona go ukształtowała? Dobrze pamiętam uśmiech, z jakim S. zjawił się u mnie, aby mi tę kamienną muszlę podarować. Właśnie uśmiech, a nie dzień czy porę roku. Bo to był taki mocny, jasny uśmiech, na który nieczęsto możemy sobie pozwolić. A on obnosił się z tym uśmiechem, jakby miał do tego niezbywalne prawo. To musiało drażnić. Chyba w tym czasie dyrektor PGR-u, gdzie S. był zatrudniony jako mechanik, wyrzucił go z pracy. Oczywiście, argumenty nie dotyczyły uśmiechu. Ale też dla żadnej ze stron jakiekolwiek argumenty nie miały wtedy znaczenia. Argumenty to dystans, a oni żyli blisko, obok siebie. No więc pamiętam uśmiech, gdy kazał mi otworzyć dłoń i poczułem w ręku obły, chłodny ciężar. To była skamieniała muszla. Twarda, gładka i biała. Powiedział, że mam ją brać do ręki, ilekroć opuszczą mnie siły. Że mam ją ściskać mocno, gdy odejdzie mi ochota na ciąg dalszy. To jest energia – powiedział – niezniszczalna, wieczna. Uśmiechał się, był wtedy w pełni swego życia. Niski, niepozorny mężczyzna. Musiał mieć wówczas trzydzieści parę lat, ale żywe, chłopięce spojrzenie odejmowało mu ich trochę i rozpraszało pierwsze wrażenie pospolitości. To dla takich jak on, na użytek socjalistycznej socjologii, ukuto miano: chłoporobotnik. Żaden tam centaur, ot, dwie połówki zlepione w jedno klejem do wszystkiego: do tektury, ziemi, szkła, człowieka i historii. Ale S. był inny. Właśnie dlatego, że starał się być. Nie: być innym. Być. Kiedy go poznałem – rok, może dwa lata wcześniej, nim darował mi tę muszlę – mieszkał z żoną, drobną, pogodną kobietą, w jednym z szarych, pegeerowskich osiedli na obrzeżach Szczecina. Swą kawalerkę dzielili z Tomkiem, przybranym synem. W pokoju było jeszcze miejsce na akordeon i psa. Na Biblię, sztandar Zjednoczonego Świata i perpetuum mobile. S. grał na akordeonie ze szczerością samouka: głośno i bez szczególnej troski o czystość tonu. Pies – duża, życzliwa suka – ogrzewał mi stopy, warując przy krześle. Biblia pęczniała od fiszek, zakładek i podkreśleń. Sztandar namalowany był kredkami na zeszytowym papierze w kratkę i przypięty do słomianki na ścianie. Zaś perpetuum mobile, które mnie tam przywiodło, na razie nie chciało działać. – To nic, mówił S., – to niedługo ruszy, zobaczy pan. Tylko coś jeszcze muszę sprawdzić i trochę części przynieść z zakładu. Bo samą zasadę to już znam. Ta zasada była wspólna dla wszystkiego, co robił. Tworzyła pewien system, o którym rozprawiał z gorączkowym ożywieniem, ilekroć się spotkaliśmy. Siła jest w nas – powtarzał – każdy ją ma. Tylko trzeba ją z siebie wydostać. Na dowód wskazywał mi zaznaczone obficie ołówkiem fragmenty Biblii. O Bogu mówił: ta Moc. Perpetuum mobile miało uwolnić ludzkość od jątrzącego wojnami pościgu za energią, a sztandar Zjednoczonego Świata załopotać ponad triumfem spełnionego snu. Sąsiadów S. interesowały namacalne dowody tej wyzwolonej przezeń siły. Wskazywali na jego rodzinę. Ożenił się z poważnie chorą, a teraz, proszę, kwitnie mu żonka. Dzieci mieć nie mogli, prawda. Ale gdy brali Tomka z sierocińca, było to dziecko, jak orzekli lekarze, ociężałe umysłowo. I co? Dziś Tomka na wywiadówkach wychwalają. Ludzie powtarzali między sobą: „Ten nasz S. ma dar. Dobrą rękę. Uleczył swoich, niech i nam swego daru użyczy”. Pokazywał mi te pierwsze listy pełne dziękczynnych błogosławieństw za przywrócone zdrowie. Jeszcze nie był Uzdrowicielem, do którego ustawiały się kolejki. Ale i wtedy, gdy już był, upierał się przy swoim: „Oni sami się leczą, ja ich tylko przekonałem, że mogą...” Skamieniała muszla i ze mnie miała dobyć tę moc, tę iskrę, która drzemie w każdym okruchu życia. Znalazł ją w polu, w czarnej, wzruszonej pługiem ziemi. To, że ją znalazł, nie było przecież wcale prostym zbiegiem okoliczności. Białoszara, oblepiona gruda mogła być w końcu czymkolwiek: wapiennym łupkiem, najpospolitszym kamieniem, kawałkiem bydlęcej kości. To, że rozpoznał w niej muszlę, czyniło z przypadku wydarzenie. Jak większość ważnych wydarzeń, nie planowane, trochę nagłe, ale przecież na swój sposób konieczne. Lubił i potrafił szukać. Znosił do domu pełne kieszenie skarbów: zaśniedziałe, okryte gliną srebra, mosiężne guziki oraz monety, które już po pierwszym roztarciu między palcami ukazywały oblicza dumnych niewiast, gałązki laurowe i szpony drapieżnych ptaków. W ten sposób zgromadził u siebie wiele niegdyś pospolitych przedmiotów – rogowy grzebień, kostki do gry, pokrywkę puderniczki, kieliszek do jaj na miękko – które dopiero wydobyte z wilgotnego mroku stawały w niepokojącym blasku tajemnicy. Wiedząc, że sprawia mi to radość, obdarowywał mnie czasem którymś z tych skarbów. Skamieniała muszla jest spośród tych podarunków najcenniejszym. To całkiem spora muszla, ledwie można ją objąć palcami dłoni. Zdumiewająca w swojej wierności temu, czym była. Gładka, jakby jeszcze wczoraj szlifowało ją morze. Przypomina raczej precyzyjny, artystyczny odlew niż to, co kojarzy się z szorstką repliką w kamieniu. Jej wnętrze – ta łagodna wklęsłość, którą tak chętnie odnajdują w każdej muszli opuszki palców – pozostało niemal równie delikatne i kuszące dotyk. Sława, którą S. zaczął zdobywać jako Uzdrowiciel, rosła jak fala; im bliżej była brzegu, tym stawała się wyższa. Ani ja, ani on nie wiedzieliśmy wówczas, że ten brzeg jest wyjątkowo blisko. Przez mały pokój przechodziły tłumy. Pielgrzymki pokorne, nadziei pełne. Przyjmował grupami, po kilkanaście osób naraz. Tylko w ten sposób mógł przyjąć wszystkich. Siedział przy stole, ledwie wśród nich widoczny, trącając nogami upchnięty pod stół akordeon. Zaczynał od wyjaśniania: w każdym jest Moc, trzeba ją tylko wydobyć. Czekali cierpliwie, aż skończy i położy na nich wreszcie swe błogosławione Mocą ręce. Dyrektor PGR-u, który kiedyś wyrzucił go z pracy, też był między tymi ludźmi. Zasłuchany w swą obolałą trzustkę. Przed dwupiętrowym blokiem na pegeerowskim osiedlu zatrzymywały się autobusy z całego kraju. Nie brakowało też barwnych, lśniących samochodów na zachodnich, głównie niemieckich rejestracjach. Listonoszka dźwigała pękatą torbę: podziękowania od uleczonych, pytania wątpiących, prośby bezradnych. To była połowa lat osiemdziesiątych. Wielki wybuch wiary w energoterapeutów. Znak czasu, ślad innej, budzącej się właśnie wiary w cud? W inne, a rychłe i nagłe uzdrowienie? Właśnie wtedy S. zaczął budować dom. Fortuna, rzymska pani szczęścia, pomykała chyżo na rydwanie z muszli. Muszla – najdelikatniejszy klejnot natury, a zarazem najtrwalsze z jej kruchych cacek. Czyż mogła nie stać się symbolem? Macica morskiej piany, matka Afrodyty Anadyomene i Wenus wynurzającej się ze snu Botticellego. Wilgotne, różowe usta, vulga, naczynie zapłodnione perłą oceanu, koncha nawołująca spragnionych kresu wędrowców. Amulet, który matki przekazywały córkom w dniu ich zamążpójścia. W obfitości wezbranej piany bywała też muszla talizmanem bogaczy. Rozmnażać się i pomnażać. Soczysta sakwo, alabastrowy mieszku! S. wznosił swój dom z dala od osiedla, na zielonym wzgórzu, które dobrze było widać z okien podmiejskich autobusów. Ludzie pokazując palcami, mówili: „Uzdrowiciel się buduje”. Dychawiczne autobusy i ciągnące łodzie z muszli śmigłe delfiny. Tam nosy przylepione do szarych szyb, tu Neptun i Galatea owiewani rześką bryzą. Kurz biegnącej pod górkę szosy i oceaniczny pył, świetlisty od promieni. W ich centrum muszla, łoże, łono słone od miłości. Blask wschodzącego życia. To się podobno właśnie tak i właśnie tam zaczynało. W głębi wód. W ich martwym mroku. Choć przecież nie tak znów martwym, jeśli w chemicznym tyglu pełnym wodoru, węgla i azotu rozniecona została iskra. Całkiem zresztą dosłownie, jeśli wierzyć nauce. Całkiem zresztą poetycko, jeżeli pominąć białe kitle i sterylność laboratorium. (Czy zresztą były białe? i czy biel również nie byłaby barwą symboliczną, dziewiczą?) Rok 1953, Chicago. Fatalna sceneria, jak na opis prapoczątku. Bo choć już nie prohibicja, nie spluwy pod płaszczem, nie Johnny Wykałaczka dobijany w podziemiach garażu, to przecież – z perspektywy świtu ludzkości, co wstawał znad Moskwy („Jutrzenka różanopalca o dumnej twarzy robotnicy” – opisywał to zjawisko Konstanty Ildefons już po swym skończonym romansie ze Szczecinem) – Chicago mogło być tylko brudem świata. Wprawdzie minął już rok od śmierci pewnego nie wyświęconego gruzińskiego popa, ale od żelaznej kurtyny wiało chłodem. Czy dlatego eksperyment chicagowskiego naukowca, L.S. Millera – w gruncie rzeczy tak bardzo będący na rękę zwolennikom materializmu – nie doczekał się większego zainteresowania naszej prasy? W nagłówkach królowały wodorowe lęki, a tam, w Chicago, wodór odpytywano na okoliczność życia. Szklane kolby i eksperyment o boskiej proweniencji. Było tak: para krążyła w obiegu zamkniętym przez mieszaninę amoniaku, metanu i wodoru. Poddawano ją co jakiś czas mocnym elektrycznym wyładowaniom. Mimo woli nasuwa się porównanie do elektrowstrząsów, którymi budzi się z martwych stygnące serce. Natomiast Miller (swoją drogą, co za nazwisko dla kogoś, kto zapragnął powtórzyć dzieło Stwórcy) budził z martwych Nicość. Skutecznie. Po tygodniu skroplony w aparaturze kondensat zmętniał, potem stał się czerwony. Dokonano gorączkowych analiz – ciecz o barwie krwi zawierała aminokwasy, jednostki strukturalne białka. A więc naprawdę tak było? Błyskawice rozdzierające atmosferę jako praprzyczyna? Dom nie był jeszcze gotowy, gdy pies, którego S. miał od zawsze, wielka suka, daleka krewna alzackiego owczarka, zdechła na raka macicy. Po betonowych, surowych labiryntach budowanego domu snuły się dwa syjamskie koty. Błękitnooka namiastka tamtej wierności. Zwierzęcy trop biegnący wstecz, aż do źródeł. W nauce przysługuje im zresztą termin cokolwiek gastronomiczny: rozcieńczony bulion pierwotny. Nieskończone wody obsiane ziarnem aminokwasów. Co jednak sprawiło, że lgnęły do siebie i łączyły w złożone białka, że poczęły się mnożyć? S. otwiera Biblię: „a Duch Boży unosił się nad powierzchnią wód”. Puka palcem: „I stała się światłość”. Jego roześmiana żona kładzie przed nami drożdżowy placek. Akordeon wydobyty spod stołu – fale Amuru. Odpływy i przypływy: naukowego błogosławienia, że już wszystko wiemy, naukowej grozy, gnozy ciemnej, zaplątanej, że im więcej wiemy, tym wiemy mniej. Teoria Haldane’a i Oparina o życiu powstającym z prebiotycznych związków w oceanicznym bulionie zanegowana zostaje z nagłą, ekstatyczną determinacją. Przez najświatlejszych. Crick, laureat Nobla za współudział w odkryciu DNA, nie ma wątpliwości: życie na ziemi nie mogło powstać samorzutnie. Fizyka i chemia kłamią. Życie na Ziemi zostało zasiane. Przez innych, obcych, przez przybyszów. Radosne hosanna astrofizyków, astrobiologów, astroarcheologów, astromagów. Nauka jest z nami, bo nic nie wie. Stajemy na powrót u bram ciemności. Można nic nie wiedzieć, wtedy przemówią kamienie. Czy nie jest paradoksem, że właśnie one, które zwykliśmy uważać za constans wszelkiej martwoty – przekazują nam najdawniejsze sygnały życia? Bo to przecież skamieliny stanowią jedyne tego życia świadectwo. Pierwszymi historykami życia byli i są geologowie. Kusząca herezja: uwierzyć w życie kamieni. Ale może nie wiary tu trzeba, tylko szacunku? Tej mieszczańskiej namiastki uwielbienia. Dla ewolucji materii, która jest zapisana w minerałach, głazach, skałach. Materia. Matr w sanskrycie. Mutter. Matka. Gunfilt w Ontario i Fig Tree w RPA (prawdziwi odkrywcy gotowi wielbić imiona odkrytych przez siebie lądów) – to właśnie tam przemówiły kamienie. W łonie kanadyjskiej i południowoafrykańskiej skały odkryto skamieniałe praziarna życia. 1900 i 3200 milionów lat temu. Liczby, których nie sposób pojąć. Ale patrzę przecież na powiększone dwa tysiące razy zdjęcie spokrewnionego ze współczesnymi bakteriami prokarionta. Kłębuszek bytu. A więc tak wyglądaliśmy u zarania? My, ludzie, i brzozowy zagajnik pełen wilgotnych maślaków, i wielbłądy, i gruźlica, i foki uchatki, i niepylak apollo, i syjamskie koty w betonowym labiryncie nowego domu S., i małże, ukryte w ciepłej ciemności swej skorupy? Kiedyś S. przyszedł do mnie znowu i powiedział, że jego żona spodziewała się dziecka. Już przestali wierzyć, a przecież. Nie pytał o muszlę. O to, czy zaciskałem na niej dłoń. Biegł do swoich spraw. W głąb swojego czasu, który dopiero miał rozbłysnąć, otworzyć się. I nie ważne, czy w efekcie jednego oślepiającego wybuchu, pod ciepłem boskiego tchnienia, czy raczej jako owoc panspermii kierowanej, jak nazwał ową kosmiczną ingerencję Francis Crick. A potem było wzgórze Ediacara w południowej Australii. Raptem siedemset milionów lat temu. Najstarsze z odnalezionych skamieniałości świata zwierząt. Organizmów na tyle już złożonych, że się składały we wzory i desenie będące głodem żywej formy, osobności, jedyności, jestestwa. Krąg z zarysem krzyża, wiotkie niby- pióro – muśnięcie wieczności, i ten kształt tak podobny do śladu, jaki zostawia w mokrym piasku meduza. Skok przez kolejne dwieście milionów lat i nagłe zachłyśnięcie bujnością wczesnokambryjskich wód: gąbki, mięczaki, trylobity, rozgwiazdy, ramienionogi. Gdyby kolana nie miękły przed świętością tych narodzin, można by zażartować z naukowców. Był rozcieńczony bulion pierwotny, jest zupa z frutti di mare. Właśnie wtedy nastaje trwające długo królestwo skamieniałych muszli. Minęło pięćset milionów lat, zanim S. dał mi zmienioną w kamień skorupę. Muszla to szkielet zewnętrzny mięczaków wytwarzany przez nabłonek okrywającego je płaszcza. Najlepszy budulec dla kamienia. Węglan wapnia występujący pod dwiema postaciami – jak Ciało w chlebie i winie – kalcytu i aragonitu. A potem przemienienie wtóre – w żywy kamień. Muszle, chemia organiczna na służbie pulsującego coraz gwałtowniej oceanu. Jedna z koncepcji nagłego skoku zakłada, że w wodzie kipiała już wtedy walka o byt, a pojawienie się w okresie kambryjskim znacznej ilości stworzeń okrytych muszlą za tym przemawia. Muszla stawała się twierdzą życia. Zamykam dłoń na mojej muszli. Czy można sobie wyobrazić jej świat? Jej czas? Tę niepojętą czeluść? Pytania retoryczne, infantylne. Zbędna jest zresztą łaska takiej wyobraźni, kiedy trzymasz w ręku skamieniałą obecność w abstrakcyjnym pędzie liczb i światów. Naoczność ślepą, lecz może przez to bardziej wiarygodną? Jak sprawiedliwość? S. odnalazł ją gdzieś w pobliżu swojego domu, tego na osiedlu, na polu obumierającego PGR-u. W przestrzeni coraz bardziej niczyjej, wypełnionej pordzewiałymi częściami maszyn i czarnymi kręgami zużytych opon moknących na deszczu... Beseritz, Brunne. Świat jeziora Glambeck. I dalej przez willowe Bezrzecze, aż po las noszący kiedyś imię Güninitz. I dalej, aż po jego dom. I bliżej, wcześniej, głębiej. Dobra von Eickstedta, a potem księcia kanclerza von Ramin. Gmina Dobra. Taka sobie. Takie imię. Taka gmina. Tu żył. W tej ziemi znalazł muszlę. W ziemi, która była jeszcze bezimienna. Jej pierwsi mieszkańcy, wytwórcy łupków krzemiennych, drapaczy i liściaków paleolitu, tylczaków łukowych, mówią do nas wyłącznie językiem kamienia. Nie zostawili po sobie nawet własnych kości. Ale byli tu bardziej niż my. A już na długo przed nimi, pod nimi, w głębi gleby, rosło, pęczniało to, co było ziarnem czasu. Muszla w tej słonej ziemi odebranej pramorzu? Kiedy? Gdy przelewały się przez nią nieskończone prawody? Czy już za naszej, geologicznej pamięci? Kiedy czoło ostatniego skandynawskiego lodowca, jakieś piętnaście tysięcy lat temu, utrwaliło się na linii dzisiejszego polskiego wybrzeża? Czy później jeszcze, w holocenie, gdy lądolód umierał, cofał się, a jego martwy jęzor zostawiał za sobą tundrę? Kiedy wylizywał skamieniałe muszle wryte w piach, co był niegdyś dnem karbońskiego oceanu? Narodziny Bałtyku, pulsowanie lodowatego jeziora, to wszystko stało się raptem tuzin tysięcy lat przed naszą erą. Jakież więc wznoszenie się i opadanie wód wcisnęło moją muszlę w morenową glinę, namuł żyzny, fundament tego świata, w pole, na którym znalazł ją S.? Na długo przedtem (oto nasz krawiecki centymetr do pomiarów wszechświata) nim mi ją podarował, trafiły do mych rąk pachnące świątecznym igliwiem prezenty. Wielkie, barwne albumy Augusty i Buriana. Fantastyczny fotoplastykon rzeczywistości, której istnienia dziesięcioletni chłopiec nie mógł nawet podejrzewać. To nie był czas, w którym gumowe Spielbergowskie dinozaury były zaledwie maskotką dołączaną do hamburgerów McDonalda. To nie był świat, w którym kolorowa ilustracja mogła być powszechnym nośnikiem wiedzy i źródłem zachwytu. Do tej pory pochylałem się nad brązami reprodukcji bitwy pod Grunwaldem, nad karykaturą czarnego Prusaka w pikelhaubie, który szturmował bramy dyszącego Komuną Paryża, zanurzałem się w szarościach i sepii rodzinnych fotografii, w ołowianym, rozmazanym nurcie zdjęć z pierwszomajowych pochodów, nad którymi czerwieniły się tylko tytuły gazet. Kipiące kolorami księgi o baśniowej przeszłości były mi więc Księgami Objawienia. Smoki i jaskiniowi ludzie wyroili się w mym świecie, a przeszłość zapisana na murach i przedmiotach wyblakłym, niemieckim gotykiem stała się bardziej jeszcze nierealna niż dewon, jura, perm. Królestwo paleontologii, poszerzane kolejnymi księgami, zapanowało nad moim życiem. Moje oczy spotykały złe spojrzenia łypiących z sylurskiego morza głowonogów. I ujrzałem paproć z karbonu odciśniętą w skale tak wyraźnie jak ślad stopy Piętaszka w morskim piasku. I poznałem płazy wychodzące na ląd z hardością konkwistadorów i usłyszałem zaklęcie, które i dziś mógłbym powtórzyć przez sen: „Ichtiostega, której szczątki znaleziono na Grenlandii jednoczy w sobie cechy rybie i płazie”. I uwielbiłem cytrynowomalowaną, krwiożerczą inostrancewię, w którą się zmieniałem w zabawach, by dławić mego przyjaciela, dimetrodona. Obejrzałem dokładnie swój kciuk przeciwstawny, od którego zaczął się marsz triumfalny homo erectus, i czciłem dumną postawę starca z Cro-Magnon, gdy krzepki i pewny swej władzy nad światem wracał do obozowiska objuczony upolowaną zwierzyną. Wiara w zdzierającą kolejne zasłony naukę uderzała we mnie stokroć silniej niż śpiew kobiet w chłodnych wnętrzach kościołów, załamany promień światła na nagich stopach Ukrzyżowanego i słony smak wody święconej, która zostawała na opuszkach palców. Wielkie, pachnące mirrą domy o imionach, które nie były mi znane ani wtedy, ani też przez wiele późniejszych lat – monumentalny St. Jakobkirche, Garnizonkirche potężny jak bunkier, strzelisty Bugenchagenkirche, i mój wielkanocny, rozsiewający woń jaj na twardo i bukszpanu, ale zimny swą ascetyczną architekturą Kreutze Kirche, nie miały szans wobec rytów skalnych w Font-de- Gaume, Altamiry, Lasaux i Les Combarelles, pochówków z Věstonic czy Grotte des Enfants. Stawałem przed lustrem okryty skórą jelenia, w naszyjnikach z niedźwiedzich zębów, z paletą rozrobionych tłuszczem na łosiowej łopatce mineralnych farb. Byłem sobą tak mocno, że aż bolało. Skąd mogłem wiedzieć, że już niebawem zakiełkuje zwątpienie, że australopitek, mój praprzodek, utraci pozycję pierwszego na liście, że wykopaliska z Tanzaniki wydłużą bieg ludzkich dziejów, poddając ostrej krytyce klasyfikacje dotychczas odkrytych szczątków i że brakujące ogniwo jest coraz bardziej brakujące, tak brakujące, że zasłony spadają na nowo. Czyż zresztą mogło to dla mnie mieć wtedy jakiekolwiek znaczenie? Przecież byłem. Od samego początku, od zarania. Ja. Żona S. zmarła w szpitalu w ósmym miesiącu ciąży. Zupełnie nagle. Bez lęku, jaki niesie ze sobą choroba. Jeszcze rano jadła kompot z wiśni, rozmawiała z kobietami na sali. Przedwcześnie urodzony chłopiec zmarł wkrótce po niej. S. usłyszał potem od lekarza, że on i jego żona nie powinni byli podejmować tego ryzyka. Nie z jej zdrowiem. S. rzadko był widywany w kościele. Dziecko nie było ochrzczone. Ksiądz bardzo długo nie godził się, aby je pochować na cmentarzu. Zaglądam jeszcze czasem do albumu Augusty i Buriana. Groby ludów pierwotnych i pochówki mieszkańców jaskiń poruszają mnie niemal tak samo jak kiedyś. Te ciała ułożone na boku, podkulone nogi, dłonie pod głową, ułożone w podołek, jak do snu. Sen kończy się przebudzeniem. A więc i dla nich było ono oczywiste? Pomiędzy kośćmi zmarłych przed tysiącami lat, u ich ostatniego wezgłowia, późniejsi odkrywcy znajdywali muszelki. Bardzo wiele muszli i muszelek. I powiedzieli sobie, ci odkrywcy, że owe muszle znaczą na pewno wiarę w nieśmiertelność ciała. Naukowcy twierdzą, że muszla również u chrześcijan widniała jako znak nagrobny. Dom duszy, koncha dla perły. Ziemska powłoka. S. nie dokończył stawiania domu. Po prostu przestał. W środku i tak dawało się żyć. Chociaż chłodno od betonu – był przecież dach. I schody na piętro, którego nie było. Przez jakiś czas jeszcze ludzie przychodzili do niego, by im pomógł. Na ból krzyża, wodę w kolanie, rwanie w piersi, wrzód żołądka. A może bardziej po to, aby go zobaczyć. Uzdrowiciela, co nie uzdrowił swoich. Nie szydzili wprost. Nie pokazywali palcami. Patrzyli i odchodzili. Syci nowej mocy. Mocy życia, które zostało przy nich. Nawet wtedy, gdy byli chromi, cierpiący i starzy. Ale byli. Oni byli. Widywałem go potem jeszcze. Czas jakiś chodził nie ogolony, z niechlujną ostentacją świeżego wdowca. Któregoś razu wyznał jednak, że rają mu żonę. Ale on jej nie chce, bo młoda i nic nie rozumie. Nie zapytałem, co znaczy owo nic. Jego własne nic, czy może Nic Wszechrzeczy? Nic tajemnic odebranych ziemi? Nic ziemi, która przyjmuje i oddaje? Powiedziałem tylko, że wciąż mam tę jego muszlę. Że takie to niby życie. Ale życie. Słuchał nieuważnie. Z wyrozumiałością, jaką okazujemy wobec dzieci. Ostatni raz spotkałem go parę lat temu na ulicy, w przelocie. Powiedział, że Tomek, jego przybrany syn, chce się żenić. Był gładko ogolony. Pachniał wodą kolońską. Pytał, czy zbieram jeszcze stare przedmioty? Nie odwzajemniłem pytania. Było daleko i osobno. Niedawno natrafiłem na jeszcze jeden, nieznany mi dotąd wątek symboliki związanej z muszlą. Używana w średniowieczu jako czarka na wodę uchodziła za atrybut pielgrzymów. Kojarzono ją więc z uczniami, którzy szli do Emaus. Tyle, że oni nie rozpoznali Tego, którego spotkali na swej drodze. Niechże będzie czarką na wodę. Od wód praoceanu po wodę, której łakną wędrowcy. Odległość spora. Lecz może się okazać, że to całkiem blisko. Kwestia miary. No i pragnienia. Dwie monety mojemu Ojcu To dość pospolita moneta, jeśli zważyć, że jesienią 1932 roku, gdy wprowadzano ją do obiegu, wybito jej prawie szesnaście milionów sztuk, a w roku następnym kolejne dziewięć z okładem. Nic też dziwnego, że dla numizmatyków nie ma szczególnej wartości i na kolekcjonerskim rynku tańsza jest od innych dwuzłotówek z lat trzydziestych. Zarówno od młodszej o dwa lata monety z Piłsudskim, jak i od tej z żaglowcem, którą uczczono piętnastolecie budowy Gdyni. Ale to właśnie owa pospolitość – lub raczej powszedniość – sprawia, że srebrny krążek, który leży przede mną na biurku, jest dla mnie szczególnie cenny. Jako świadek. Czego? Może powinienem napisać: Historii? Ale czy to nie za duża litera na małą monetę? Napisać więc: życia – małą już literą? Złudzenie, że wielkością liter tworzymy miarę jakiejkolwiek rzeczywistości. Lepiej niech zostanie samo słowo: świadek, bo świadczyć, to nie tylko dawać świadectwo, lecz i być świadomym – czasu, ludzi, zdarzeń. Wierzę, że ta świadomość przytrafia się również rzeczom. Mojej dwuzłotówce przytrafiła się niewątpliwie. I nie zastąpiłby jej w roli świadka żaden menniczy cymes. Bo śniedziałby w zakamarkach czyjegoś pugilaresu, w inkrustowanym suto bursztynem puzderku z napisem „Pamiątka z Jastarni”, albo i w albumie specjalnej konstrukcji, takim, co pozwala bez kładzenia na dłoni obejrzeć monetę od strony awersu i rewersu. Tymczasem moja dwuzłotówka to taki pieniądz, który krąży jak krew, nieustannie. Nieustannie nie znaczy jednak – bez końca. O tym, że była w ciągłym obiegu, mówi jej wygląd. Wypolerowana dotykiem aż do zatarcia rysunku, wygładzona po brzegu, zszarzała. Starczy jednak dobrze ją oświetlić, aby rozbłysła własnym światłem. Wtedy można się przekonać, że to naprawdę piękna moneta. Z rozmysłem używam słowa: piękno, bo ono tu jest. W tym klasycznym profilu kobiecej twarzy, w otaczającej ją promieniście aureoli kłosów, w miękko spływających na kark fałdach chusty. Że to piękno zbyt patetyczne? Akademizm nadto gładki? Nie sądzę. Styl wpisany jest w czas. Można by jedynie spytać, czy moneta z roku 1932 powinna była przywoływać echo grottgerowskich Polonii i Lithuanii? Nie wiem. Może nie. Ale warto pamiętać, że w niepodległościowych defiladach uczestniczyli wtedy, żyjący jeszcze, przebrani w rogatywki z barankiem i traktowani jak żywe symbole, uczestnicy leśnych potyczek Mierosławskiego i Hauke-Bosaka. Policzmy zresztą inaczej: to była moneta kraju wolnego raptem od czternastu lat. Pozostając przy estetyce bez polityki: rysunek na rewersie jest wyjątkowo jasny i czysty. Może tylko awers – orzeł otoczony napisem „Rzeczpospolita Polska” – sprawia wrażenie zbyt zagęszczonego. Ale awersy nowożytnych monet są jedynie urzędowym dopełnieniem opowieści, które dzieją się po ich drugiej stronie. Moja opowieść powinna zacząć się od chwili, gdy otrzymałem dwuzłotówkę z głową pszenicznej panny. Gdy otrzymaliśmy, moja żona i ja, dwie dwuzłotówki z tym wizerunkiem. Bo to były bliźniacze monety – podarowane nam w dniu naszego ślubu. Ofiarował nam je stryj Joli, Konrad. Skromny, cichy, w każdej chwili gotów się wtopić w tło, usunąć w cień. Stryj Konrad był kolejarzem, zawiadowcą na małej stacyjce, gdzieś na Dolnym Śląsku. Ci, którym nie jest obca tęsknota za takim oddaleniem od zgiełku, za ważniejszym od samej podróży rozkładem jazdy, powinni w tym momencie poczuć – wraz z wonią sadzy i naoliwionego żelaza – zapach spełnienia. Stacja Nigdzie, albo raczej Wszędzie, stukot kół, Absolut Czasu, który wyznacza bieg pociągów i rzeczy. Nigdy nie byłem na tej stacji. Czerwona czapka, czarny rower, głośno tykający zegar, na spodeczku szklanka herbaty drżąca na znak, że towarowy nadjeżdża planowo. Okruchy rzeczywistości tak zanurzonej w konwencji, że aż nierealnej. Jak dwie srebrne monety wyjmowane czasem z szuflady w komodzie okrytej haftowaną, lekko pożółkłą serwetą, a może z pudełka na nici, guziki i fotografie, które leżało ukryte pośród zapachu naftaliny i lawendy na górnej półce ciemnej, skrzypiącej szafy. Żona stryja Konrada, więźniarka niemieckiego obozu, umarła na kilka lat przed moim ślubem. Nigdy jej nie widziałem. Jak tego miejsca, szlabanu z nadłamanymi widełkami, w które weszła rdza, zakurzonych krzaków agrestu przy oknie, kalendarza ze zdzieranymi kartkami nad stołem okrytym ceratą w wyblakłe malwy. Nie chcę oceniać tego życia, ocalałego z wytatuowanym na przedramieniu numerem. Ale ci, którzy byli blisko ich obojga, mówili o tym zwyczajnie: „Cierpliwy był dla niej, jak jakiś święty”. Najwidoczniej dramat miał dla nich wymiar powszedniości. Cierpliwość z Pawłowego hymnu miłości, która cierpliwa jest? Spokojny profil kobiety w kręgu srebrnych kłosów. Delikatne ciepło, które moneta przejmuje od ręki. Dwie monety w jednej dłoni. Nie mieli dzieci. Było tylko własne, wielkopolskie dzieciństwo: zabawy w Indian z powieści Maya, i on, najstarszy wśród braci, a największa między nimi gelajza, któremu zawsze przypadała rola bladej twarzy. Czy już wówczas postanowił zachować srebrne dwuzłotówki? Jak do niego trafiły? Czym były dla niego, że trzymał je przy sobie pół wieku, aby w końcu ofiarować je nam, z tak widocznym, choć ukrywanym wzruszeniem? Nie spytałem o to ani wtedy, póki jeszcze żył, ani nigdy potem. Nie przywiązuje się wagi do przeszłości, gdy wszystko, co istotne, wydaje się przyszłością. Przyszłością własną wobec przeszłości cudzej. Ale może i dobrze, że nie wiem nic o tych dwóch pieniążkach. Nie wiem, więc mogło być jak zechcę. A było tak: schował je w drewnianym piórniku z zasuwanym wieczkiem. Niezwykłość tego wynalazku zawsze budziła jego podziw: znikająca zasłona, wrota Sezamu usuwające się na zaklęcie. Zapach wchłoniętego przez drewno atramentu i wilgotna woń stolarskich strużyn, jaką przesycone są ołówki. Na bocznych ściankach piórnika szarotki, wyrżnięte jak żywe. Ich znajoma opuszkom palców rozeta, pamiętana przez skórę aż do końca. Uczniowska, święta krypta. To tu złożył dwie monety, za które mógł przecież kupić coś w sklepie na rynku. Nie bardzo rozumiał zresztą, dlaczego to robi. Powtarzał sobie, że na dobrą wróżbę. Lecz nie wiedział, co miałaby mu właściwie wywróżyć. Dalekie podróże, czy też czapkę zawiadowcy z czerwonym otokiem? Śnieżne szczyty Afryki, pożółkłych tubylców nad brzegiem Gangesu, białego niedźwiedzia stającego na dwóch łapach naprzeciw zaprzęgu husky, a może woń maciejki w usypiającym ogródku, drżący płomyk nafty w lampie obnoszonej wzdłuż torów, sadzę narosłą czarną, oleistą warstwą pomiędzy skrzydłami okien, za donicą z pelargonią? A więc piórnik: trzewia chłopięcego sanktuarium. Ofiara z teraźniejszości, obiata przyszłym bogom. Sprzeczność. Przecież pisałem, że monety były w nieustannym obiegu. Brak sprzeczności: jeszcze zanim do niego trafiły, przeszły przez wiele kieszeni i nieraz z brzękiem padały na ladę. Może zresztą dopiero wtedy zdecydował się je zatrzymać, w siedem lat od daty emisji, już nie chłopiec, lecz młodzieniec, złoto-polską jesienią. Magiczne siedem lat, chudych i tłustych na przemian, a czasem równocześnie. W tych dniach traciły wartość i z godziny na godzinę stawały się znaleziskiem z Herkulanum, na które spadł z nieba wulkaniczny żar i żwir, częścią Priamowego skarbu, okrytego ziemią wzgórza Hisarlik, talarem z zatopionego u brzegów Nowej Ziemi hiszpańskiego galeonu... Okruchem Srebrnego Wieku, w którym ludzie pojęli, że najpierw buduje się dom, więc stawiali sobie szałasy z gałęzi i liści, nauczyli się siać zboża, ale pojęli także, że zło bywa smaczniejsze od dobra, a dobro od zła słabsze, i kpić poczęli z bogów, i wydali wojnę śmierci, zabijając się nawzajem. Srebrny Wiek zawsze jest jednak przeszłością. A tęskni się tylko do przeszłości. Odkopane, przywołane. Ludzkie losy, twarze, gesty, z jakimi moneta, każda moneta, oswaja się na przestrzeni wieków. Kuszący punkt widzenia: wędrówka pieniądza. Dzieje jednej monety. Zimna kamera, zbliżenie – dramat w cyklu dynamicznych miniatur. Wbrew pozorom więcej tu nachalnej poetyczności niż szansy ujrzenia czegokolwiek. Zbyt szybko krąży ta moneta codziennych transakcji, aby możliwy był fotoplastykon z portretami. Załóżmy, że moja dwuzłotówka była w obiegu przez lat sześć. I każdego dnia – co zdaje się być szacunkiem skromnym – przechodziła z rąk do rąk dwa razy. W skali rocznej, przy pewnym zaokrągleniu (niechby i w dół, uwzględniwszy leniwe niedziele) daje to liczbę siedmiuset osób, które były jej chwilowymi posiadaczami. Liczba ta pomnożona przez lat sześć tworzy armię czterech tysięcy dwustu ludzi. Portret zbiorowy mrowiska? Szerzej jeszcze: panorama lasu? Katalog numizmatyczny informuje precyzyjnie: srebro próby 750, waga 4,4 grama. Srebrna dwuzłotówka poprzedzająca w czasie tę moją – także z głową panny, choć panna to hoża, dziewoja raczej – wypuszczona w obieg w 1924 roku, ważyła gramów 10. Dziarska panna na służbie u Grabskiego. I sucha konstatacja faktu: od roku 1932 aż do wybuchu wojny srebrne polskie monety nie mają już pokrycia nominalnej wartości w zawartym w nich srebrze; przypada go od tej chwili 2, 2 grama na 1 złoty polski. Akurat od roku 1932? Akurat. Czas odciśnięty menniczą prasą. Rok 1932. Dokładnie w pół drogi sześcioletniego kryzysu. Dramatycznie wzrasta bezrobocie. Emigracja zarobkowa, najwyższa w okresie międzywojennym, przekracza stan alarmowy: za chlebem wyjeżdża z Polski dwa miliony osób. Skala makro według Małego Rocznika Statystycznego. Delikatnie żyłkowana błękitnozielonymi nitkami rzek mapa kraju wczepionego w Bałtyk chudą, wąską wypustką. Zapach butwiejącego papieru, satynowanego gładko, zadrukowanego rzędami cyfr w Zakładach Graficznych w Bydgoszczy. Ze składem Komitetu Redakcyjnego Głównego Urzędu Statystycznego, niby z imionami śpiących rycerzy, na odwrocie pierwszej, kremowo zżółkłej strony: przewodniczący Edward Szturm de Sztrem, członkowie – Stefan Szulc, Ignacy Kräutler. W tym zbiegu nazwisk, z których żadne nie jest słowiańskie – suma tamtej Rzeczpospolitej, tylu narodów, tylu oczarowań, tylu krzywd. Rok 1932. Najniższa od lat produkcja wszystkiego – węgla kamiennego (ponad 10 tysięcy ton mniej niż w roku poprzednim!), spirytusu, cygar... Drastyczny spadek spożycia żelaza (o połowę w porównaniu z rokiem 1931), cukru (o dwa i pół kilograma na jednego mieszkańca w stosunku do roku 1929), piwa (o dwa litry). A przecież ten świat stoi wciąż na własnych nogach, milionach pleców, tysiącach lad sklepowych i stolików restauracyjnych. Sklepów z artykułami kolonialnymi jest 193 376. Zakładów gastronomicznych – wyszynków z wódką laną w graniasto rżnięte szklanki, jadłodajni z domową wątróbką, cukierni o marmurowych stolikach, na których zakochani pisywali serdecznym palcem inicjały miłości, białoobrusych lokali z kelnerami we frakach, co przyjmowali zamówienia na sznycel cielęcy i jawajskie grejpfruty z lodu – 33 785. Rok 1932: 725 kinematografów (więcej niż w Austrii, Belgii i Holandii). I największa liczba samobójstw powojennego czternastolecia: 4 744 skoków z okna, połkniętej siarki z zapałek, wypitego kwasu, dudniących kół pociągu... Stryj Konrad wyjmuje ostrożnie z piórnika swoje dwuzłotówki. Po okiennej, nocnej szybie przesuwa się czarny, połyskliwy cień parowozu. Wszyscy jego bracia mają niemieckie imiona. Ich ojciec nosi ze sobą szpicrutę z kozłowej skóry. Kiedyś pokazywał fotografie z Afryki i siebie na nich – otoczonego potulną zgrają tubylców feldfebla w korkowym hełmie... Senne miasteczko Rawicz, młynarz Szwab, wilgotne pąki kasztanów na skwerze, schnące na zalanym słońcem bruku końskie łajno, kościół w ciemnozielonym świetle witraży. To nie tam? To wszędzie. Przez wziernik mojej dwuzłotówki. Ile ona ważyła na codzienności? Mówiąc językiem gospodarki: „na jednostkowym budżecie”. Najwyższa płaca w szkolnictwie i administracji wynosiła ogromne i wspaniałe trzy tysiące złotych miesięcznie (dla porównania: połyskujący szamerunkiem generał brygady miał tysiąc plus pięćset służbowego dodatku), jednakże tyle płacono wyłącznie elicie. W oświacie – zaszeregowanym do pierwszej grupy. A tych istniało dwanaście. W ósmej na przykład uposażenie wynosiło dwieście sześćdziesiąt złotych, w ostatniej raptem sto. Utrzymujący rodzinę porucznik dostawał o sześćdziesiąt złotych więcej niż samotnik, z dodatkami: około czterystu złotych. Inspektor policji w sumie zgarniał do kieszeni gruby tysiączek, posterunkowy jedną piątą tej sumy. Wskaźnik zarobków robotniczych był na ogół przedstawiany w skali tygodniowej. I tak za tydzień pracy w dobrze płatnym przemyśle metalowym brało się trzydzieści dwa złote i dziewięćdziesiąt cztery grosze. Za godzinę osiemdziesiąt osiem groszy. Dwuzłotówka kazała na siebie pracować dwie godziny z okładem. A co mogłem kupić za moje dwa złote? Cztery bochenki chleba (i na bułki starczyło, bo kilogram chleba kosztował czterdzieści dwa grosze). Lub pięć litrów mleka (trzydzieści cztery grosze litr). Albo szesnaście jajek (po dwanaście groszy sztuka). Stać mnie było na kilogram wieprzowiny (zostałoby w kieszeni groszy trzydzieści). Lub kilogram mydła, droższego o dwa grosze od świńskiej rąbanki. Wiele zależało od tego, gdzie robiłbym zakupy: w Warszawie było drożej niż w Wilnie, w Wilnie drożej niż we Lwowie. Im mniejsze miasto, im dalej na wschód, tym taniej. Toteż słynny opiewany w Londynie przez Hemara „chlib kolibowski”, pachnący kminkiem i nostalgią, kosztował sporo mniej niż stołeczne białe pieczywo. Odwracam Mały Rocznik Statystyczny roku 1932 – z tyłu, na tekturze okładki, wyraźnie wybita cena: dwa złote. Moje dwa złote. Mój obol za nie moją Lete. Rok 1932. Prezydentura Mościckiego, Beck mianowany szefem MSZ. Podpisy pod układem o nieagresji ze Związkiem Sowieckim. Zakończył się proces brzeski, wysokie wyroki. Ustawa sejmowa ogranicza swobodę zgromadzeń i zebrań. Likwidacja niezależności sędziów. Schiller wystawia Dziady. Zamiera ostatecznie kabaret Qui pro Quo. Na olimpiadzie w Los Angeles złoto dla Konopackiej, Walasiewiczówny i Kusocińskiego. W katastrofie lotniczej giną Żwirko i Wigura. Witkacy pisze Narkotyki. I jeszcze: 3 listopada, dokładnie w trzy dni od wprowadzenia w obieg mojej monety, powstaje Związek Młodych Narodowców, potem przekształcony w ONR. I jeszcze tam, po drugiej stronie kruchych granic z kredowożółtej mapy statystycznego rocznika: wielki triumf Hitlera w wyborach prezydenckich. „Ein Reich, ein Volk, ein Führer”. Stettin, gdzie dostał najwięcej głosów, siedziba wydawnictwa Die Diktatur, zebranie entuzjastów Adolfa H. Redaktor naczelny nowo powstałego dziennika Pommersche Zeitung Johannes Schwarz van Berg (wkrótce go wygryzą z tej posady, a on zyska na tym zresztą, gdyż zostanie szefem berlińskiej Das Reich ) bije pięścią w blat prezydialnego stołu: „Polska jest najbardziej nerwowym, histerycznym i niebezpiecznym sąsiadem Niemiec!” Burza oklasków, szurają odsuwane energicznie krzesła, długi aplauz na stojąco. Szczecin roku największego kryzysu po wojnie. Ponad pięćdziesiąt tysięcy ludzi bezskutecznie poszukuje pracy, stanowią zresztą tylko znikomy ułamek siedmiu i pół miliona bezrobotnych Niemców. Strach przed codziennością przekłada się na obawę o przyszłość, roczniki wskazują na najniższy po wojnie wskaźnik urodzeń. Hamburg po raz pierwszy wyprzedza Stettin w handlowych obrotach ze Śląskiem i Czechosłowacją. Sześćdziesiąt procent miejscowej floty, i tak już pomniejszonej o dziesiątki sprzedanych i złomowanych jednostek, stoi w porcie bezczynnie. Sukces bruneta z grzywką ma swą oczywistą podstawę. Za rok, w wyborach do Reichstagu, stanie się jego pierwszym triumfem totalnym. Konsul polski Sztark, który w 1932 przejął po Lechowskim placówkę w Szczecinie, ma własne problemy. Władze miasta zaostrzają politykę wobec Polonii, zamknięta zostaje polska szkółka przy Augustplatz. Konsul Sztark pisze do Warszawy alarmujący list. Ale tego roku Stettin przeżywa gwałtowne wstrząsy, przy których kłopoty mocno zniemczonej Polonii niewiele znaczą. W hali przy Pasewalker Chausse przemawia szef SA, Ernst Röhm. Nastroje konfrontacji – silnie buzuje szczecińskie gorzkie piwo Bohrisch. Hałaśliwy pochód nazistów przemierza ulice, skręcając na Königsplatz, potem w Augustastrasse, nie kryje już swych zamiarów. Cel: redakcja socjalistycznej Volks-Bote. Idą w ruch policyjne pałki. Jeszcze wypada używać pałek i słowa demokracja wobec tych, którzy niebawem zaanektują jedno i drugie. Na razie mamy rok 1932. W Stadttheater królują opery włoskie i niemieckie. Box Club Union łączy się z Box Club Heros, co wielu przyjmuje z zadowoleniem, aczkolwiek są tacy, którzy uznają tę fuzję za urągającą prawdziwej sportowej rywalizacji. Chór Die Melodie obchodzi uroczyście pięćdziesięciolecie istnienia: w sali położonego u zbiegu Augustastrasse i Grabowerstrasse Konnzerthausu fraki, mundury i, jako że jest trochę chłodno, futrzane etole. Lipiec 1932 i pierwsze szczecińskie wystąpienie Franza Schwede, za dwa lata nadburmistrza, zwanego już teraz Schwede-Coburgiem. Mała, kozia bródka przy dużej, nalanej twarzy drga lekko, kiedy z pełnych, wywiniętych w grymasie ust płyną słowa znamionujące siłę i pewność siebie: „Szczecin będzie wielki i piękny!”. „Marzyłem, że Warszawa będzie piękna...” Zduszony, zdarty głos prezydenta innego miasta. Pięć lat później. W lipcu 1932 roku, w mieście tym, rodzi się mój ojciec. Przez najbliższe dwanaście lat, do powstania, jego małą ojczyzną będzie Marymont. Do Szczecina przyjedzie w roku 1954. Pierwszą pracę podejmie w gmachu, w którym bił pięścią w blat szef Die Diktatur Schwarz van Berg. Krąg się zamyka? Krąg, koło – kształt monety. Łatwe analogie? Nie ma łatwych analogii. Lecz monet bez historii także nie ma. Właściwie dlaczego przyjęła się akurat moneta okrągła? Wcale nie było prościej właśnie taką wycinać ze srebrnej blachy, a od początku widać w jej nierównym jeszcze, koślawym kształcie to staranie, by potoczyła się kołem. Jak fortuna? Pod szponem orła z mojej dwuzłotówki znaczek tak maleńki, że ledwie widoczny nawet pod lupą – herb Kościesza. Symbol warszawskiej mennicy. Strzała wpisana w krzyż. Jeszcze czy już? Jeszcze strzała czy już krzyż? Ale ostrożnie z metaforyką pieniędzy. Po zajęciu Polski warszawska mennica bije cynkowe grosze władz okupacyjnych. Stemple są takie, jakie były, zwycięzcom nie chce się ich zmieniać. Oszczędność? Obojętność? Monety od 1 do 50 groszy aż po rok 1944 powielają więc zarówno stary napis: „Rzeczpospolita Polska”, jak i godło – orzeł w koronie. Nigdzie, poza reprodukcjami w książkach, nie widziałem tych groszy. A co tu dopiero wspominać o pięknym i cennym denarze, zwanym krzyżowym, z przełomu X i XI wieku. Tak obficie występował na obszarze Polski, że niemieccy historycy zwali go początkowo Wenedenpfening, denar Wenedów. Potem, oczywiście, przeszło im to – czegoś tak dobrego Słowianie robić sami nie mogli. Tedy ów pieniążek z dobrego srebra, o lekko podwiniętych bokach, na rewersie przecięty znakiem krzyża, zyskał miano Sachsenpfening, denar Sasów. Gwoli sprawiedliwości rzec wypada, że także nasi naukowcy nie upierają się dziś przy jego słowiańskim rodowodzie. Dlaczego więc o nim? Dlatego, że tak obficie wydobywany był z ziemi. Co świadczy podobno, że przyjmowała go ona w czasach niepewnych. Świst strzał, lament niewiast, płonące domy. I gliniane garnki ze skarbem – krytą nadzieją, że przejdzie pożoga. Pożoga przechodziła. Zawsze przechodzi. Ale garnków z pieniędzmi nie było komu odkopać. Nie ma lepszego łupu dla archeologów, niż takie ucukrzone wiekami nieszczęście. Również zbieracz amator, jak radzą specjalistyczne wydawnictwa, powinien kierować się węchem, by poczuć zapach krwi, swąd pożaru i woń trawy, która zarosła zrównane z ziemią fundamenty. Specjalistyczne wydawnictwa oczywiście nie mówią tego wprost. Ale czy nie o to w końcu chodzi? Historykom, szperaczom, a i nam wszystkim, grzebiącym w przeszłości? Krzyżowy denar ukrywano w czasach buntu Masława, z którym poradził sobie dopiero Kazimierz, skądinąd Odnowicielem zwany (odnowił tę ojczyznę-ojcowiznę, o czym rzadziej się pamięta, przy współudziale niemieckiego oręża). Gdybyż wszystkie nasze dziejowe zawieruchy dawały ziemi tyle ukrytego w niej bogactwa, bylibyśmy niewątpliwie prawdziwą ziemią skarbów. Nie jesteśmy. Żelaznych monet, których emisję przewidywano na wypadek długiej i kosztownej wojny, w przedwrześniowej gorączce wybić nie zdążono. Historia Polski pieniężnej. Bogurodzica Dziewica, tryumf albo zgon, dalej bracia do bułata, a tu alternatywa w kruszcu zmiennej wartości. Bądźmy wszakże konsekwentni, jeżeli na pieniądzach wypisujemy narodowe hasła i portretami królów wieńczymy te nasze sztandary finansjery... Denar Mieszka, a jakże, z krzyżem. Ciężki, solidny, świadczący o rosnącej sile państwa denar Chrobrego. Denar Władysława Hermana z jego długonosym, jak karykaturalna maska, obliczem. Nie widziałem monety z równie odrażającą twarzą. Ale właśnie taka oddaje doskonale klimat swego czasu: chory, okrutny władca i sterujący nim bezwzględny palatyn Sieciech, a w tle – które wkrótce stanie się pierwszym, krwawym planem – Bolesław i Zygmunt, bracia sczepieni w śmiertelnych zapasach. Szeląg gdański Kazimierza Wielkiego – nowy wiatr od morza. Piękny, tak jak i jego epoka, grosz Zygmunta Starego. I kryzą pod królewską szyją wypełniony aż po same brzegi malborski szóstak Zygmunta Wazy. Tynf Jana Kazimierza. Dobry żart wart był tynfa. Pod warunkiem, że żartownisią nie była Pani Historia. Tymczasem dzieje tej monety o tym zdają się świadczyć. Wybita w 1663 roku (Skrzetuski był już po czterdziestce, Zagłobie do metryk darmo zaglądać) przez dzierżawcę królewskiej mennicy Andrzeja Tümpe (Tymfa, Tynfa) miała ratować polski, spustoszony wojnami skarb. Liche srebro, wartości 12 groszy, rzucono na rynek jako złotówki warte groszy 30. Niektórzy z dzisiejszych komentatorów nie wahają się mówić tu o oszustwie państwa. Wybity na tynfie napis – Dat pretium serva salus potivq. metallo est (wartości tej monecie przydaje cenniejsze od metalu zbawienie ojczyzny) – nazywają pustym frazesem. I zapewne był to frazes. Nie pierwszy i nie ostatni w naszej historii. Bardzo bym jednak chciał uwierzyć w czystość intencji tych, którzy 333 lata temu (takie niepokojące, magiczno-matematyczne memento) układali ów napis na monetę Tynfa. Na awersie miała ona królewski monogram: ICR. Ludzie mają dla władców swoje sądy, więc zamiast Joannis Cassimirus Rex czytali: Initium Calamitatis Regni. Początek nieszczęść królestwa. A potem było już rzeczywiście blisko Kościuszkowego Finis Poloniae. Kiedy ranny pod Maciejowicami Naczelnik usiłował sobie strzelić w usta – pistolet nie wypalił. Dobry żart tynfa wart? To Kościuszko przed upadkiem insurekcji wprowadził do obiegu bilety skarbowe. Papierową namiastkę pieniądza. Bez najmniejszego pokrycia w kruszcu. Napis na banknocie głosił: „Skarb Narodowy każdemu Ukazicielowi niniejszego Biletu z funduszów na umorzenie Biletów Skarbowych przeznaczonych na ogólnych Dobrach Narodowych hypotekowanych zapłaci...” Po klęsce powstania została w mieszkach i skrzyniach ukazicieli suma ponad siedmiu nic niewartych milionów. Skarb Narodowy zapłaci... Frazes? Dwuzłotówka z panną pszeniczną, wagi 4, 4 grama, nie mająca pokrycia w srebrze, jako dziejów finansowo-patriotycznego frazesu ciąg dalszy? A gdyby tak położyć ją obok dychy z Kościuszką, tej peerelowskiej, z pamiętnego miedzioniklu? Nie miał Tadeusz K. szczęścia do pieniędzy. „Biedaczek Kościuszko” – jak mawiała ze zjadliwą serdecznością szczecinianka, caryca Katarzyna. Panna ze srebrnej dwuzłotówki. Już kardynał Oleśnicki, w Jagiełłowych czasach, gdy ani myślano o umieszczaniu na monecie wizerunku niewiasty, porównywał: „Podobna jest nasza moneta do dziewicy, macierzyńskim staraniem ułożonej i wykształconej, na którą każdy pogląda z upodobaniem”. Bał się, że się nam dziewica-moneta do rynsztoka stoczy, że „wstyd i cnotę utraci”. Co by rzekł na bilet skarbowy ostatniego przed niewolą Sejmu? Czy więc nie lepiej mówić o pieniądzach, nie mówiąc o pieniądzach? A na przykład o sztuce. Pannę z mojej dwuzłotówki stworzył Antoni Madeyski. Rzeźbiarz urodzony na Wołyniu rok przed wybuchem powstania styczniowego. Przez swoich współczesnych ogromnie ceniony, znany w całej Europie. Był zauroczony włoskim renesansem, dlatego, hołdując klasycznemu pięknu, cyzelował swe prace w najszlachetniejszym tworzywie. W marmurze. To jego dziełem jest sarkofag młodziutkiej Andegawenki, Jadwigi, która jako królowa Polski spoczęła w wawelskiej katedrze, choć wolałaby w łożu energicznego Wilhelma Luksemburczyka. Tak zwana racja stanu dała jej za męża podstarzałego Litwina. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że uduchowiona twarz Jagiełłowej żony, wykuta w kamieniu przez Madeyskiego, bardzo jest podobna do profilu na srebrnej dwuzłotówce. To zapewne złudzenie. Bo i wiem, że modelką dla pszenicznej panny była całkiem realna małżonka Ludwika H. Morstina. Czy jednak złudzenie owo nie wynika stąd, że Madeyski, w katedrze i na pieniądzu, po prostu Polskę rzeźbił? Zmarł w roku 1939. Jakby się spieszył, by nie doczekać katastrofy września. W nastroju po trosze sielskim, wśród przyjaciół, w Rzymie, przy via Flamina 26. Tyle razy oglądałem tę jego monetę, niewiele sobie robiąc z zapisanego w niej splotu dat, imion, przeznaczeń. Konrad, wsuwający ją do piórnika, idący z kolejarską lampą wzdłuż torów. To przecież ona, dwuzłotówka srebrna z 1932, roku była początkiem, zapowiedzią wszystkiego, co nastąpiło. Co jest teraz. Żona Konrada, Genowefa, skaleczona wojną, zamykająca swój dom przed jego rodziną. Mój ojciec bijący badylami słonecznika swych prześladowców w przydomowym ogrodzie na marymonckiej ulicy Marii Kazimiery, która zniknie wkrótce wraz z całą jego Warszawą. Mój ojciec w kawalkadzie do Pruszkowa. I dom mojej mamy w Krasnymstawie pod Lublinem. Moneta, sprawca ruchu. Koło, kolej. Stryj na stacyjce w Niechlowie. Moi rodzice w pociągu do Szczecina. Moja żona, Jola, z fotografii barwy popiołu – spłakana, po nieudanej ucieczce przed swymi dziecięcymi prześladowcami – w jednym z ogrodów miasta, które nazywało się kiedyś Grünberg. Ja w Szczecinie, ja w Stettin, na podwórku u schodów domu przy Herbowej, Lorzingerstrasse, który zaczęto budować około1932 roku na mieszkania dla urzędników pobliskiego Landeshausu. Mój syn, Konrad. Krąg monety. Odnalezione w jakichś pamiętnikach wspomnienie: Jest październik 1945 roku, Nemitzerstrasse (która miała po wojnie tyle imion, aż w końcu do Niemierzyńskiej wróciła), kino niemieckie, na którego miejscu było potem kino Polonia, kolejka do kasy. Przed projekcją filmu Frau meiner Träume. W kolejce wyłącznie Niemcy. Kobieta ich marzenia? Ojczyzna nie jest po niemiecku rodzaju żeńskiego. Żadnych skojarzeń. Ten film jest romansidłem. A Szczecin wciąż niczyj właściwie. I oni o tym wiedzą. Uparcie. Dlatego płacą za bilety fenigami, którymi, jak zapisał pamiętnikarz, pokryty był wokół cały chodnik. Ciepło pieniążka przechowującego w sobie ciepło codzienności. Prywatne ojczyzny wyciśnięte stemplem mennicy na państwowych monetach. Ocalenie, które można unieść ze sobą. A które przecież niczego nie ocala. Tyle razy oglądałem tę monetę. Zawsze widziałem pannę i kłosy. Już na monecie cesarza Augusta, widniał snopek pszenicy. Płodność i dobrobyt – odwieczne mennicze zaklęcia. Moja wygładzona przez czas i palce dwuzłotówka… Nasze, żony i moja, dwuzłotówki dość długo ukrywały przede mną pewien detal. Odkryłem go dopiero w numizmatycznym katalogu, ale i tam rysunek był nieczytelny, zbyt czarny, zamazany. Podpis głosił: „głowa kobiety w wieńcu i chuście”. Tylko że w jakim wieńcu, nie wiadomo. Na wytartej monecie pozostał jedynie słabo widoczny szlaczek, który zdobi spowite w chustę skronie. Nie rozeznasz z kroju liści. Wawrzyn czy oliwka? Zawziąłem się z tym wieńcem, szukałem, szperałem, aż wreszcie w którymś z tekstów o Madeyskim – jest: „wieniec z koniczyny”. Koniczyna łąkowa i pospolita, odrastająca zawsze i wzrastająca szybko, zielona i uparta w swej powszedniości. Skorupy Zwiedzanie muzeum archeologicznego. Wstęp do muzeum: pierwsze kroki. Znużenie zniecierpliwienie zarazem: sale o gablotach, gdzie szarzeją skorupy garnków i dzbanów. Przechodzimy szybko obok, prześlizgując się jedynie wzrokiem po tych ułomkach na tyle uważnie, by sobie samemu udowodnić ciekawość świata, który był przed nami (podobno). Spieszymy do sal, gdzie królują ozdoby, czernieje broń, a miedziane i srebrne monety dają wyobrażenie o skarbach kupców i książąt. I tam stajemy rozczarowani. Wszystko zda nam się jakieś ubogie, żałosne, nie mające związku z życiem. Bransolety, które można by co najwyżej wcisnąć na przegub dziecka, chude blaszki, za które podobno kupiłbyś kiedyś niewolnika, groty ogryzione przez ziemię, miecze małe jak chłopięce zabawki. Lecz niechęć i zimna obojętność, jaką budzą w nas skorupy, to coś więcej niż rozczarowanie. To alibi dla niewiary w przeszłość. Bo przecież jej tak naprawdę nie ma i nigdy nie było. Niczego, co by można powąchać, co by mogło zaboleć, co by rozkwitało i więdło. To tylko taka umowa społeczna, dla świętego spokoju, by uczeni w piśmie mieli dowód na ciągłość, trwanie, wynikanie, przenikanie. Taka gra. W pobite garnki. Lecz kiedy byliśmy dziećmi ten okrzyk znaczył przecież, że gra się nie udała. Pobite garnki. Podświadomy strach przed trywialną, bezduszną, zakurzoną nicością. Glina, wyschnięty muł. Hebrajskie adamah. Adam. Na początek. I wieczny koniec. Marta była moją koleżanką ze studiów. Nieśmiała, niska, niebrzydka. Więcej słuchała niż mówiła. Ale słuchała chętnie, z coraz szerzej otwartymi oczami. Mieliśmy wtedy akurat połowę gierkowskiej dekady i zza kolorowych atrap wyłaniać się zaczął czerwony, do krwi i cegieł obłupany mur. Gorzka radość spotkania z tym murem, poranienia pięści o tę jego wciąż twardą konstrukcję, tworzyła wówczas wielu z nas dla nadchodzących coraz szybszym krokiem lat. Marta interesowała się historią Polski. Chodziła o niej słuchać na wykłady latającego uniwersytetu. Gdzieś tak przed ostatnim rokiem zniknęła z Poznania. Zawaliła jakieś egzaminy, zaplątała się w dziewczyńską, fatalną miłość i wyjechała do domu. Do sennego, małego miasteczka nad granicą. Dopiero potem dowiedziałem się, że czuła się tam najbanalniej w świecie samotna i cierpiała w milczeniu jak zwierzątko. Kilka lat później zjawiła się u nas. Czuła się już lepiej i przywiozła niespodziewany prezent. Szarą skorupę. Eksponat archeologiczny. Podobno ze świeżych wykopalisk. Powiedziała, że to Wielkopolska, XI wiek. Skorupa była brzydka jak każda inna z tej rodziny. Nieco krótsza niż dłoń, grafitowoszara, z przypominającym pleśń kremowym nalotem. Stanowiła łukowaty ułomek garnca o mocno wywiniętej krawędzi, pod którą odciśnięto wyraźny ornament: szlaczek regularnych, prostokątnych wgłębień. Autorzy Kultury Polski średniowiecznej pisząc o wyposażeniu kuchni wczesnopiastowskiej przyznają się do niewiedzy i nie potrafią odpowiedzieć na pytanie: „Czy ówczesne domy miały kociołki i misy z metalu, czy też królowała w nich glina?” Bo metal, jeśli był, jeśli nawet stanowił o bogactwie, to rozsypał się z czasem w proch. Natomiast garnki gliniane, powszednie, wyprażone w piecach wiejskich osad i miejskich podgrodzi, to nędzne pospólstwo, proch niegodny by stanąć w rzędzie wydętych brzuśców i smukłych szyj naczyń z miedzi i srebra, owe garnki kruche i koślawe niekiedy – przetrwały. Gdyby ktoś szukał efektowniejszej metafory może zauważyć przy okazji, iż przetrwały właśnie one, gliniane skorupy, ci ludni, rojący się pod łopatą archeologa, obecni prawie w każdym wykopie plebejusze. Natomiast to, co było siłą i pięknem, siłą więc pięknem, co zawłaszczyło sobie boskie prawo odbierania życia, tworzenia i niszczenia – broń, czyli miecze, sztylety, tarcze, topory – uległo w większości rozpadowi. Wykoślawiło się starczo, zbrzydło, skurczyło od czarnego artretyzmu metali, lub znikło po prostu. Proces utlenienia. Utlenić się – jakież przejrzyste, przeczyste, przelotne słowo. Chemia na usługach historiozofii. Trzeba jednak z tych usług korzystać oszczędnie. Bo można ulec złudzeniu, że w powyższych procesach zawarta jest jakaś naturalna (nadnaturalna?) sprawiedliwość. A przecież nie jest. Broń wnikająca w ziemię razem z krwią ofiar, rdzewiejąca w niej czerwono i poetycko aż po czerń rozkładu, odnawiała się w kolejnych epokach z nie mniejszą gorliwością niż gliniane garnki. Zostawmy więc tradycyjną radość archeologom, którzy w odgrzebanych zgliszczach odnajdują truchła mieczy, zrudziałe krople grotów. Przecież dzięki temu wiedzą, dlaczego. Dlaczego pomiędzy warstwą siódmą a szóstą jest tyle ziemi niczyjej, bezludnej, i dlaczego ta następna jest tak uboga w bursztyn, kości hodowlanych zwierząt, kultowe figurki i szczątki glinianych garnków. Musiał minąć czas, aby życie narosło na życiu. Dom zastąpił dom. Dom z gliny. Na początek. Po wyjściu z grot i jam. Pierwszy dom z gliny. Jak pierwszy człowiek. Ulepił człowieka „i tchnął w nozdrza jego dech życia”, jak mówi Księga Rodzaju. W raju dom nie był potrzebny. To raj był domem. Wygnańcy musieli przejąć dzieło Boga. Zaczęli stwarzać ludzi i domy. Lepić domy. Lepianki. Lepić lepiej: budować. Też z gliny. Cegła narodziła się w Mezopotamii. Z chronicznego braku kamienia w delcie rzek Buranun i Idiglat (które z akadyjskiego przez grekę zmieniły się w Eufrat i Tygrys). Z obfitości mułu i słońca. Żyzny muł, co zapładniał dorzecze, łączono z trzciną porastającą brzegi rzek, suszoną na słońcu. Cywilizacja: dom i liczby. Wyprodukowane cegły liczono nie na sztuki, a według matematycznego wzoru na objętość poszczególnych ceglanych stosów. Natręctwo tego tworzenia, mityczne, sięgające praźródeł, podsunęło Sumerom tę myśl na długo przed Księgą Rodzaju. Ich bogowie też stworzyli człowieka z gliny. I domieszki swojej boskiej krwi. Szkoda, że nie poprzestali na boskiej ślinie. Mniej efektowna, bo bezkrwawa śmierć – mniej pokus, aby ją zadawać. Któż by zechciał utoczyć z ciała swego wroga galon, garniec śliny? A koczownicze ludy czekały na obrzeżach państwa, jeszcze z dala od granicznych garnizonów, by utoczyć krwi. Choć także mleka, miodu i ziarna. Sumerowie mieli w pogardzie koczowników, którzy jedzą nie gotowane mięso, nie grzebią swych zmarłych i nie znają domu w całym swym życiu. To były w ich mniemaniu spoiwa cywilizacji. Tej jedynej, udomowionej. Czy raczej: zadomowionej? Gramatyczne igraszki przedrostka i już, proszę, wybór między tresurą a łagodną pewnością bytu. Sumerowie nie byli jednak przesadnie analityczni. Rzeczywistość brali za rzeczywistość. W ich klinowym piśmie dwa trójkąty – jeden zwyczajny, ze stożkiem w górę, drugi pod nim, stożkiem w dół, stożkiem rozciętym małą kreseczką płci – to słowo „barbarzynka”, kobieta z gór. Nowa, dzika płodność. Czyhająca w pobliżu. Domy Sumeru niszczył byle ulewny deszcz. Woda podmywała wtedy ściany, które osuwały się i na powrót zmieniały w muł. Koczownicy wraz ze swymi kobietami zeszli wreszcie z gór, wyjedli trawę wokół granic, zbliżyli się do miast. I stali się jak deszcz dla sumeryjskich domów. „Przelała się krew kraju, jak się wylewa roztopioną miedź i cynę, a trupy rozpływały się w słońcu, jak się rozpływa owcze sadło”. Lecz kiedy już domy zburzyli, przyszło im na tym samym miejscu stawiać nowe. Oswajać tutejszych bogów, uczyć się ich języka, uprawy roli i produkcji jęczmiennego piwa, astronomii, kalendarza i pieśni. I garnków. Bo to Sumer, już w trzecim tysiącleciu przed naszą erą (może nawet wcześniej), pierwszy wprawił w ruch garncarskie koło. Jedyne koło historii, które nie potrzebowało nożnego napędu maszerujących armii. Ulepić człowieka. I dom, z jego garnkami. Któregoś razu Marta przyszła do nas w odwiedziny ze swoim mężczyzną. Miał chłopięce dłonie, umiał grać na wiolonczeli i z wielkim entuzjazmem zapatrywał się na możliwości cywilizacji Zachodu. Nie dawał sobie na przykład wyperswadować, że aparaty do indywidualnego latania – małe plecaki z bezgłośnym motorkiem, stanowiące wyposażenie specjalnych oddziałów policji na Zachodzie – to tylko żart z jakiejś filmowej fabuły. Machał ręką na moje tłumaczenia, przyjmując je za dowód cywilizacyjnego zapóźnienia Wschodu. Ja wzruszałem ramionami. Skąd ona go wzięła? Ale czy to nie wszystko jedno, co sprawia, że dwoje ludzi zaczyna budować dom? Garnki Sumeru są podobne do garnków XI-wiecznej Wielkopolski. Współczesne także nie różnią się zbyt od tamtych kształtem i przeznaczeniem. Choć przesadziłbym dowodząc, że garnek nie może być naczyniem duszy, którą z kolei modeluje kultura. Ale i słońce, wilgotność powietrza, kolor gleby. Klasyczny kształt amfory i hydrii, nadęty stamnos, oinochoe jakby stworzona do dziewczęcego ramienia, rozwarta gęba krateru, spoczywający błogo ryton, smukły lekyt, praktyczny psykter, najpojemniejsze marzenie opoja – pitos, a prócz nich aikos, fiala, kelebe, deinos i tyle innych. Greckie wazy – aromat pinii i cyprysów, ich wyniosłość, jądra winogron gniecione dłonią młodych niewolnic, lekki, żywiczny smak na czubku języka, a na podniebieniu jakby siarka ukryta w ciężkiej słodyczy rodzynek, oliwa pachnąca namaszczonym ciałem i osuszająca pot na drżącej od słońca skórze śródziemnomorska bryza. Tak, rękom greckich garncarzy musiało być jednak łatwiej. Bogusław Gierlach doliczył się w ziemi mazowieckiej dziewięciu rodzajów naczyń. A wyliczając je, nawet nie próbuje przywołań helleńskich. Grupa I a: jajowate najprostsze. I b: szerokootworowe. II: jajowate o mocniej esowatym profilu. III: wazowate dużych rozmiarów. Et caetera, et caetera. Ale może to tylko kostyczność naukowca? Może mazowieccy przodkowie mówili o swych glinianych naczyniach: bambucha, dziewa, upij, wiader, samka, kwiecierz? Profesor Dowiat na inną jeszcze kwestię zwraca uwagę. Oto „szczególną cechę” średniowiecznej ornamentyki rodzimego garncarstwa stanowi „powtarzalność motywów dekoracyjnych w rytmicznych odstępach przestrzennych”, a towarzyszy temu „symetria układów zdobniczych”. Nie wartościuje, stwierdza fakt. Dosyć zresztą typowy dla tego typu ceramiki spotykanej we wszystkich ziemiach gromadzących skorupy. Więc może było tak, że ta monotonia, prostota w zdobnictwie skandynawskim, romańskim, germańskim, słowiańskim – właśnie na garnkach, na tej niezbędnej pospolitości – stanowiła znak pewnej wspólnej, utajonej, rodzącej się akurat potrzeby? Potrzeby ładu, harmonii. Może w tych prymitywnych odciskach zgrzebłem, w tym nudnym odbijaniu stempli, w geometrycznej rutynie była tęsknota za porządkiem? Porządkiem świata garnków wobec świata mieczy? Upór codzienności przeciwstawiony ekstazie podbojów i wędrówek. Kruche trwanie utrwalone powszednim wzorem, na tym co pęka w ogniu pożogi, co miażdżą końskie kopyta. Cicha, zawzięta pokora glinianych naczyń. Wiodę palcem wzdłuż regularnego szlaczka, kryzy ubogiej, wiary codziennej, ornamentu wielkopolskiej skorupy. Podobno są takie, na których ów ornament wykonany jest z zapierającą dech, największą prostotą. Jako ukośne rzędy kresek wyciśniętych paznokciem. Podpis żywej nieobecności. Autograf ciała. Niewiele jest zresztą produktów ludzkiej ręki, które utrwaliłyby nie tylko jej kształt, ale i jej ruch w takim stopniu jak naczynie gliniane. Jej dotyk, temperaturę. Czułość, która stawała się formą. Chwilę przechodzącą w wieczność. Wieczność gliny. Ale czyż jakakolwiek inna może w ogóle nas dotyczyć? Moja wizyta, przed laty, na poddaszu muzeum w Szczecinie. Pośród zakurzonej szarości półek, na których rzędami, stosami, w szyku bezładnym, a uporządkowanym, w zaduchu wieków i bezokiennej codzienności, w korytarzach niby katakumby, w półmroku, półśnie, w pół drogi do jakiegoś pokoju mijałem skorupy pomorskich garnków. Niezliczone, cierpliwe, zamknięte w swym świecie, z którego tylko one przebiły się przez zwały ziemi, wojen i milczenia. Łużycka biegłość garncarzy, gardłowy śmiech Scytów depczących tłuczone brązowymi nadziakami naczynia. Kultura jastforska ze swoimi pozbawionymi uchwytów i obłymi niby jaja wymarłych ptaków garncami, której urodzajny cmentarz spał pod ulicą Traugutta, gdzie tyle razy popychałem dziecięcy wózek mojego syna. Gwałtowna sprawność rzemieślnicza głodnych życia Wenedów. Gepidzi, Burgundowie, Goci lepiący swoje w pośpiechu, jakby w przejściu tylko, i osiadłość wieków wieleckich, pomorskich, bezprzymiotnikowych, bezpaństwowych, żyznych, porastających skorupą coraz sprawniej obracanej na kole gliny. Dzieje zapisane w pestce śliwy i wiśni, w skamieniałym ziarenku bobu, w ości jesiotra. Na wiedzy takich ksiąg, wysnutej z okruchów spiżarni, kuchni i stołu, móc poprzestać. Oto pokój R.W., do którego szedłem przez korytarz pełen półek i skorup, i jego biurko, wszystko pokryte kartami papieru, na których wykreślano puste miejsca między ocalałymi ułomkami gliny: rekonstrukcja naczyń, układanka dziejów. I jego ojciec, przedmiot innej, a może tej samej w gruncie rzeczy, archeologii: kość z dołów Katynia. Wtedy właśnie tamte okrutne wykopaliska budziły moje emocje. Rozmawialiśmy. Między tymi wszystkimi bezimiennymi skorupami. Na szczecińskim poddaszu niemieckiej kamienicy. W naszym mieście. Unikał egzaltacji, mówiąc o swoim ojcu, który leżał w podsmoleńskim lesie. Mówił, że nie chciałby mieszkać na ulicy imienia Ofiar Katynia. Gdyby taka mogła powstać kiedyś. Powstać z tamtej ziemi, na tej ziemi. Ulica, po latach, powstała, a on wszedł w tę ziemię. Pogrążył się w niej tak, jak pogrążone były wydobyte z jej głębi skorupy glinianych naczyń. Czy można bardziej zamieszkać u siebie? Marta była u nas ostatni raz na parę miesięcy przed ślubem. Mówiliśmy coś o ich codziennych, życiowych planach. O tym, co dalej, co blisko. Na wyciągnięcie ręki. Nieznacznie przesunęła paznokciem po glinianym ułomku mojej spoczywającej na półce z książkami skorupy. Uśmiechała się. Skorupy jako skarb archeologa. Bezcenny, choć powszechny. Bezcenny, bo garnki są kruche. Bezcenny, bo garnki są wieczne. To, że są tak nietrwałe, sprawiało, iż, te które się tłukły, musiały być zastępowane przez nowe, i były zastępowane, wciąż i wciąż. To, że są tak trwałe, bo prawidłowo wypalona glina może przeleżeć w ziemi tysiące lat, czyniło z nich niezniszczalny dokument. Dzieje świata są zapisane skorupami. A że dzieje te polegały na lepieniu garnków i rozbijaniu garnków? Zawsze je przecież w końcu lepiono na nowo. Akadowie zburzyli Sumer i stworzyli go raz jeszcze, mocniejszy. Koczownicy Guti zniszczyli domy Akadów i odbudowali je, by w nich zamieszkać. Germanów przyjęło zniszczone przez nich Cesarstwo. Ariowie, Mandżurowie, Arabowie, Turcy, Tatarzy niszczyli kraje, kultury, imperia, pod drzwiami, których stanęli i stawali się ich częścią, dalszym ciągiem. Odnalezionym fragmentem rekonstruowanego garnka, klejem, który go na powrót spaja. „Za barbarzyńcą zatrzaskują się drzwi zdobytego domu” – konkluduje un pape de l’historie Fernand Braudel. Być barbarzyńcą. Być barbarzyńcą przez barbarzyństwo historii. I tych, którzy ją ruszyli z miejsca. Być u siebie w zdobytym, odzyskanym, jedynym domu. Albo szukać domu poza domem. Jakie to uczcie? Marta i jej mąż nie byli zdobywcami w tym najczystszym, dziejowym sensie. Byli tymi, co przez tysiąclecia niezauważalnie przenikali granice, wtapiali się w tło, w deseń rynków, murów, bruków bogatszych cywilizacji. Wyjeżdżając do Niemiec, zaraz po swym ślubie, przyjęli niemieckie obywatelstwo. Wierzyli, że przekroczenie przez nich drzwi nie zostanie przez gospodarzy w ogóle dostrzeżone. Ot, uchylone drzwi, przeciąg historii, w którym można się unieść jak kurz, przefrunąć, przemknąć, osiąść na rzeczach zastanych. Codziennych. Zwykłych. A przez to solidnych i wiecznych. Nie chcieli żadnych skorup. Żałosnych ułamków, z których już nic nie da się zlepić. Ale pobite garnki to rzecz równie zwyczajna jak same garnki. Zawsze. I wszędzie. Hans Carossa zachłystywał się własną zapowiedzią: „Wiele krwi, wiele krwi musi wchłonąć ziemia – bez niej nigdy nie będzie naszym domem”. A ile skorup musiała wchłonąć ziemia, żeby stać się domem – i tu, i tam? „Oczyśćmy dom z niemieckiego śmiecia!” – apelowali pełni entuzjazmu organizatorzy czynu społecznego w Szczecinie roku 45. Włoski entuzjasta starożytności, Sabatino Moscati, stwierdza w jednej ze swych książek: „Druga wojna światowa stanowi więc jedynie krótką, narzuconą przez wypadki, przerwę w rozwoju archeologii mezopotamskiej”. Krótką przerwę? Może i tak, tak właśnie. Marta nie odzywała się po wyjeździe przez wiele lat. A potem usłyszeliśmy jej głos w słuchawce. Nagle. I po prostu. A potem ponownie zamilkła. I nie wiem, co z nią teraz. Ale wiem, że zawsze są jakieś skorupy. Choć zmienia się tworzywo. I technologia. I granice. I barbarzyńcy. Skorupy zostają. Poruszają się czasem w głębi ziemi. Wtedy czujemy ich ostre krawędzie. Cukiernica pani Kirsch I nawet jeśli nigdy ich nie było w rzeczywistości, to byli oni tutaj. Eyvind Johnson: Chmury nad Metapontem Chyba zawsze wiedziałem, że należała do niej. Wydaje mi się nawet, że od początku znałem jej nazwisko. A rzeczy, w których przetrwała pamięć ich właścicieli traktuje się przecież inaczej. Nie żeby zaraz z większym szacunkiem, ale jednak bardziej osobiście. Czy zresztą można mówić o jakimś szczególnym szacunku do cukiernicy? Takiej, z której korzysta się przynajmniej trzy razy dziennie (a korzysta się, bo międzywojenne dwudziestolecie to są jeszcze czasy, gdy cukier oznacza siłę i dostatek), po którą sięga się nie patrząc w ogóle na to, jak ona wygląda. Patrzymy dopiero później, z oddalenia, z niewyobrażalnej przyszłości, i mówimy sobie: a pamiętasz, była u nas kiedyś taka cukiernica. Mówimy: pamiętasz, bo już jej od dawna nie mamy. Ale ja przecież ją mam. Kremowożółta, szersza od spodu, a łagodnie zwężająca się ku górze, gdzie wieczko zakończone jest zaskakująco czerwonym, sterczącym uchwytem. Kształt, który aż prosi się o dłoń. I tę dłoń można by na niej zamknąć. Jak na kobiecej piersi z nabrzmiałym śmiało sutkiem. Skojarzenie jest tak jawne, że prędko staje się oczywiste. Czy dlatego byłem pewien, że mam w domu cukiernicę frau Kirsch? Emma Kirsch przed lustrem szuka swoich warkoczy. Jest październik 1938 roku. Gęsty deszcz spływa po szybie rozmazując światło latarń na Barnimstrasse. Ale tego deszczu nie słychać. Jeszcze w ogóle niczego nie słychać. Emma otwiera usta. Chyba śpiewa. Lecz wciąż zbyt daleko, żeby to usłyszeć. Nagle, jakby spłoszona, dotyka warg palcami i zostaje w tym geście, sama sobie nakazując milczenie. Odwraca się. Prawdopodobnie w stronę drzwi, ale w pokoju panuje miękki półmrok. Lampę przy łóżku okrywa zielona chusta; odbita w lustrze wydobywa ciemny zarys wiszącego nad nią obrazu. To Nadleśniczy z rodziną Josepha Hartmanna, a może Ojciec z dziećmi Wilhelma Brücke. Reprodukcja za szkłem odpowiada lampie zielono–złotym refleksem. Emma miała kiedyś zamiar zamienić ten obraz na inny, z figlującymi przy fontannie różowymi amorkami, lecz Kurt powiedział, że żaden inny nie będzie tu pasował. Więc nie zmieniła. Niczego. Emma trwa w półobrocie przy swojej toaletce z dużym lustrem typu Psyche. Tak, na pewno patrzy w stronę drzwi. Widać to teraz wyraźnie, bo błysnęło górne światło. Kurt stoi w progu i przygląda się jej z uwagą. Może jest w jego spojrzeniu troska, a może dezaprobata? Sporo od niej starszy, wysoki, trochę przygarbiony, mocno już łysiejący. Podomkę butelkowej barwy nałożył wprost na białą koszulę. Sama mu ją prała, jak zawsze, bo jakże by inaczej. Tylko garnitur przyniosła rano od Bandera, z Fredrich Karl Strasse, tam są przecież najkrótsze terminy. Wciąż miał pod szyją krawat (prążkowany, elegancki, od braci Horst), ale rozluźnił go nieco. Niedawno oboje wrócili z miasta. Najpierw byli w Uranii; afisze ostrzegały i kusiły zarazem: tylko dla widzów dorosłych. Film miał tytuł Schwartzfahrt im's Glück. Trochę na wyrost, pocałunki rozjaśniały ekran mimo mroku tej opowieści (choć Reni, podobno, płakała na niej, no cóż: jak zwykle). Potem byli w Alte Wache. Kurt zamówił sarnią pieczeń z borówkami i piwo z sokiem, a ona jadła tort i piła musujący Burgeff Grün. Może trochę zbyt wiele go wypiła? Dopiero teraz Emma odrywa dłoń od ust. Tak, jakby mówiła: pst!, albo przesyłała całusa. Kurt uśmiecha się blado i kiwa głową. A po chwili bez słowa wychodzi z pokoju. Lekko kuleje. Emma może wrócić do patrzenia w lustro. Na twarzy ma zastygły uśmiech, ściera go razem z kredką: od tego się robią kurze łapki, w kącikach nawet tak zielonych oczu. Właśnie dziś skończyła trzydzieści lat i z tej okazji Kurt zabrał ją do miasta. Dotyka swych kasztanowych, ułożonych w lekkie fale włosów. Przesuwa palcami po leżącym na toaletce szylkretowym grzebieniu z rogową rączką. Trzynaście lat temu obcięła warkocze. A sięgały dalej niż kończyła się bluzka. Ale czy to zaraz musi znaczyć, że już nic więcej się nie zdarzy? Emma uśmiecha się przekornie. Otwiera usta i wreszcie słyszę, co śpiewa półgłosem: Ich bin verleibt, ich bin so verleibt... Że w sypialni nie ma cukiernicy? To prawda. Ale nie bądźmy drobiazgowi. Teraz Emma położy się spać, później przyjdzie Kurt i może jego ręka wślizgnie się pod upiętą kokardą nocną koszulę, by spocząć na jej piersi? A jeżeli nawet nie (chociaż Kurt ostatnio dość często odwiedzał aptekę Rudiego Klischa przy Adolf Hitler Strasse; byli kolegami ze szkoły i Kurt nie potrzebował się go krępować) to przecież rano będzie śniadanie. Zasiądą w kuchni, a on do swojej kawy Franck Spezial nasypie dwie łyżki cukru. Dlatego nie ma jeszcze potrzeby, by powoływać się tu na Köbnera czy Schäfera (a cóż dopiero na Glogera, który z dziejami niemieckiej kultury ma jedynie nazwisko wspólne) i można spokojnie poczekać do śniadania. Albo do ślubu, który odbył się dwanaście lat wcześniej. I z którym cukiernica trafiła do ich domu. Glinka, z jakiej jest zrobiona, wydaje się być trochę za krucha jak na przedmiot codziennego użytku. Delikatnie siatkowane szkliwo glazury imituje wprawdzie jej stateczny wiek (imituje go w roku 1926, bo dziś nie musi już udawać), lecz odpryski przy otworze na łyżeczkę pojawiły się zbyt szybko. Z drugiej wszakże strony, czyż nie po to istnieją przedmioty codziennego użytku, aby były kruche? By można je było zastępować nowymi? By robotnicy, zwłaszcza w dobie kryzysu (a rok 1926 był dość paskudnym rokiem także dla Szczecina), mieli co i dla kogo produkować, powielać bezustannie tę kruchość, ten głód rzeczy? Skojarzenie fabryczne jest tu uzasadnione: symbol wytłoczony na dnie cukiernicy pani Kirsch to właśnie schematyczny rysunek fabryki. Niezbyt romantyczny akcent w tym miejscu opowieści, ale kto powiedział, że jedynie romantyczne akcenty pokrywają zdarzenia zwiewną mgiełką, optycznym filtrem dobrze znanym sentymentalnym reżyserom? W tej samej roli może wystąpić Czas. On zresztą zawsze jest gotów do tej roli, trzeba tylko, byśmy mu na to pozwolili. Uczynili zeń starą pannę z wystygłą filiżanką herbaty i spodeczkiem scukrzonych konfitur, pochyloną nad albumem zdjęć w barwie sepii. A więc: pamiątka. Symbol, rysunek, podpis przeszłości. Wzór, marka na dnie cukiernicy: trzy dymiące kominy, jak trzy liter „i”, tuż obok przytulone do nich duże „C”. Inicjał jakiegoś przemysłowca lub raczej: zakładu, zręcznie wpisany w kształt fabryki? Nie udało mi się tego rozszyfrować. Bo i napis pod rysunkiem skromniutki: Ges. geschütz. Znak zastrzeżony. Więc jednak ważny. Dla kogo? Najobszerniejsze chyba kompedium takich symboli – Ludwiga Danckerta Handbuch des Europeischen Porzzelans (München, wydanie z roku 1992) – wśród tysięcy wzorów i znaków – mojej fabryczki ze spodu cukiernicy nie umieszcza. Nie, nigdy nie byłem tak naiwny, by sądzić, że to porcelana i handbuch, ale istniała przecież szansa, że w jakimś zakładzie, prócz porcelany, produkowano także fajans. Widocznie jednak nie w tym, co też w końcu niezbyt mnie martwi. Przyjmuję Emmę Kirsch wraz z cukiernicą i całą powszedniością, pospolitością nawet, tego przedmiotu. Gdyby mi zależało na ujrzeniu jej na przykład z filiżanką, pięknie malowaną w fioletowe rokoko (pierzasty ogród z kościółkiem w tle, balustrada z korynckimi tralkami i jakaś świątynia dumania zwieńczona brzuchatym cache–pot) ostemplowaną symbolem żaglowca (nie potrafię odróżnić, w której wersji: Askona czy może Alt England?) – jak na wyrób Rosslau przystało – właśnie tę filiżankę dałbym jej do ręki. Albo inną, ze znakiem Waldershof (manufaktur Bavaria), zdobioną bukietem bujnym, wezbranym letnią, kwietną porą. Albo może deserowy talerz sygnowany na odwrocie Gryfem (okazja do pomorskich asocjacji) dzierżącym tarczę z literą T (jak: Tettan, od 1791 roku duma rodu Greiner), że już tu nie wspomnę o miśnieńskim puzdereczku w rajskie ptaki i zielone smoki. Z klingami szpad skrzyżowanymi na znak najwyższej saskiej jakości. Czy te przedmioty też były jej własnością? Nie wiem. Ale mógłbym to sobie łatwo wyobrazić. Na przykład talerz w łososiowej barwy róże, na którym kładzie kawałki świeżo upieczonego placka z jabłkami (Karol i Klara tak lubią niedzielne podwieczorki). Albo tę filiżankę z lila ogrodem, na której zaaferowana Reni (ach, to tango, które śpiewa Negri! – czy to możliwe, że ona jest Polką? – mów do mnie od dziś: Mado Ducet!) zostawiła ślad swej karminowej pomadki. Nawet puzderko z Miśni, w którym Emma ma schowany na specjalne okazje pierścionek, otrzymany od Kurta zaraz po ślubie: z oczkami szmaragdów, maleńkimi niby łebki szpilek, ale migoczącymi jak to jeziorko, w wapiennym, martwym wypłuczysku, nad które zawiózł ją wkrótce po urodzeniu Karola, otwartym na błękitne powietrze kabrioletem wynajętym w firmie na parę dni. Za kierownicą zachowywał się jak chłopak, śmiał się, żartował, a ona myślała cały czas o małym Karlu, zostawionym pod opieką matki i starzejącej się Rosy. Jeżeli te cacka były w domu pani Kirsch, to na pewno stały na serwantce z wiśniowego drewna, będącej główną ozdobą salonu. Musiałbym tam więc przejść przez sypialnię, gdzie Emma tak równo oddycha przez sen. Ale parkiet strasznie skrzypi. Kurt miał dawno już sprowadzić kogoś od firmy Dottke, albo jeszcze lepiej: od Paula Hesse, który zwykł mawiać, że jak widzi solidny parkiet to ma ochotę tańczyć... Oczy Emmy ruszają się pod zamkniętymi powiekami. Namiastka rzeczywistego ruchu, aktywność nerwów, niewierzących w sen. A przecież zielone, zawsze nieco wilgotne oczy Emmy też są snem. Może dlatego Emma widzi teraz wszystko tak wyraźnie, jakby nie było żadnej zasłony, żadnej szyby między jej snem, a snem o niej samej. Śni jej się matka. Siwa i drobna jak babunia od Grimmów, dobra dla ludzi i zwierząt Ethel. Czy jest niebo dla kanarków? – pytała pastora Dohrmanna po śmierci Minni. Można by ją nazwać wróżką. Tak lubiła rozdawać anyżowe cukierki dzieciom z sąsiedztwa, no i spełniać, a nawet wyprzedzać życzenia swoich własnych: pojedziemy na Krekower Feld? Macie ochotę na te słodkie, błyszczące czerwono jabłuszka na patyku? Zagrać wam Mein Lebenslauf albo Przy krzaku dzikiego bzu dziewczę szlocha? Można by ją nazwać wróżką, gdyby nie jej pobożność. Jako córka pastora traktowała religię serio, ale i bardzo życiowo. Czy nie po to zapisała się do Evangelischer Kircher Blaukreutz Verein, by walczyć z pijaństwem? Głównie swego brata Hermana, który był czarną owcą w rodzinie pastora Gleima i – mimo niebieskiego krzyża dzierżonego wysoko przez drogą Ethel – stał się w końcu częstym gościem przytułku przy Elsestrasse, a potem podwórek i bram od Fuhrstrasse aż po Bollwerk i Kohl–Markt. Ethel stoi teraz u wezgłowia małżeńskiego łoża swej córki Emmy (niewiele sobie robiąc z pochrapywania Kurta), wraz ze swym mężem, Joachimem Kirschem. Oboje mają zafrasowane oblicza. Joachim może troszkę mniej. Umarł rok po ślubie córki; miał wtedy lat sześćdziesiąt jeden, praktyczny stosunek do wszystkiego i ostry nieżyt jelit. Ethel przeżyła go o lat dziesięć i do końca wzdychała nad losem swej najmłodszej, późno urodzonej córki. Mawiała: Harald i Helga jakoś sobie poradzą, ale ty nosisz głowę w chmurach. Miała jednak rację tylko częściowo – zważywszy chociażby na perypetie Haralda (potem wyrzucała sobie, że nie broniła mu czytać tej durnej Volks–Bote). Gdy się jednak ktoś przywiąże do swojego wizerunku rzeczywistości trudno mu wyperswadować, iż pomylił się już przed laty, na samym początku, u źródeł owych lęków, co mieszają w nas strach o dzieci ze strachem o dom, zapasy cukru i wojnę. A to przecież Emma dostała od życia to, co należne kobiecie: w miarę zamożnego męża, dwójkę udanych dzieci i sporo zdrowia, które jest tak potrzebne, aby tamtym darom sprostać. O co się więc teraz martwi siwowłosa Ethel? Jeśli o Haralda, to trafiła pod zły adres. Kurt zawsze mu powtarzał, że się doigra łażąc tam, gdzie lepsi gubią buty, i publicznie wychwalając ludzi pokroju tego czerwonego Obednicka. Czasy dla takich dawno się w Reichstagu skończyły, a ośle głowy z KPD (jak powtarzał Kurt z dziecięcą złośliwością przykładając dłonie do uszu, aby były dłuższe) rychło pospadają. A z pozostałej reszty Echte Müller będzie mógł zrobić salami. Nawet jego czerwona, firmowa nalepka dopasuje się świetnie do tej komunistycznej wędliny. Harald i tak miał sporo szczęścia (co do czego wszyscy byli zgodni), że skończyło się na siniakach (choć prawda, że później bolały go również nerki) wyniesionych z piwnicy przy Schillerstrasse. A że Kurt po roku bezrobocia (no bo wiadomo, że dla takich jak Harald u „Krafta” nie mogło być miejsca; Harlad robił potem miny, że to: Kraft und Durch) załatwił mu posadę w Pommersche Provinzial Zucker Siederei. A to już nawet więcej, niż można wymagać od szwagra. Bo chociaż była to posada nocnego stróża, to przecież Kurt miał świadomość, że Borck, policyjny pies Stadt Stettin, pozujący na frontowego lwa, nie pochwaliłby u kogoś takiego jak Kurt tego rodzaju rodzinnej troski. Tymczasem ów młokos (cóż to jest trzydzieści dwa lata?) śmiał jeszcze wypytywać matkę, czy widziała może z okna (bo mieszkała przecież w Altdamm, niedaleko więzienia), jak uciekał tamtejszymi, wąskimi uliczkami jego mistrz, Herman Martenn? Tak jakby ten sowiecki podrzutek, który zbiegł zza krat, był bohaterem z powieści Maya, albo w swej komunistycznej pogardzie cywilizacji szykował się na jakąś Podróż do niedostępnej krainy, by rywalizować na idee z Hartmutem von Hentingiem. Nie, Ethel nie przyszłaby tu w sprawie syna. Już raczej Hildy. Odkąd umarł jej Fritz (rak wątroby zjadł go w pół roku, choć zwykle żółtawy na twarzy, jakby go przenikała od wewnątrz chemia zakładów Union, choć nie pijał nawet piwa) musiała żyć ze skromnej pensji szwaczki u Marcusa. Na Schulzenstrasse od frontu mieścił się ich zakładowy sklep, ale klienci garnęli się do pobliskiego trzypiętrowego magazynu Aronheima i Cohna. Z tego też powodu Hilda nie znosiła Żydów i bardzo była rada manisfestacjom z hasłami: Juden stop! Lebensgefhar! Ale ani Ethel, ani Hilda, nie musiały już się od pewnego czasu tym problemem w ogóle zajmować. Jako problem państwowy został on rozwiązany odgórnie. Jeśli już musiały się czymś martwić to bardziej tym, że Fritz nie dał Hildzie dzieci, przez co w końcu zżółkła jak on, szyjąc coś w domu bez końca na jakieś zamówienia. Chyba od tego zszyła sobie nawet i usta, bo jej wąskie wargi zawsze wyglądały jak zasznurowane. Jakże jednak Emma może pomóc siostrze, której zresztą raczej nie lubi. O wiele przyjemniejsze od siostrzanych kwasów było dla niej gardłowanie Haralda, póki Kurt nie zaczął się na jego wizyty boczyć. A może to matka ma tam jakieś kłopoty? Nie, to chyba niemożliwe. Chociaż Ethel miała o Deutsche Christen zdanie dość chłodne (niech Pan Bóg sobie sam wybierze, ile ma być w Niemczech Kościołów – mawiała – a pastor Thom zajmie się udzielaniem ślubów i przekazywaniem zmarłych Niebu) to przecież nikt nie śpiewał Psalmu 121 tak jak ona, zwłaszcza przy śmietankowym torcie kolejnych urodzin jej dzieci. O sklep w Altdamm, ten po Joachimie, też nie musiała się martwić, bo trafił w dobre, aryjskie ręce, więc szyby, które tyle razy sama myła, ocalały aż do nalotów w 1944 roku. Ale w tej chwili o tych nalotach jeszcze nie wie ani ona, ani tym bardziej śpiąca Emma. Może więc po prostu Ethel i Joachim Kirsch wyczuli w jakiś sposób (tam musi to być o niebo łatwiejsze), że odnalazłem ich córkę, szperam po kątach jej mieszkania i podsłuchuję jej myśli. Nie bez powodu czują się tym bezpośrednio poruszeni. Ostatecznie to oni podarowali jej w ślubnym prezencie serwis od Lütha z Münchenstrasse, fragmentem, którego jest cukiernica. Oprócz niej stanowiło go sześć filiżanek z małymi talerzykami, sześć talerzy większych z czerwonym szlaczkiem, dzbanuszek do śmietanki i duży do kawy. Nigdy nie widziałem tego serwisu, ale moja (Emmy) cukiernica wydaje mi się do takiej oprawy stworzona. Inna kwestia, że gdyby owa oprawa również ocalała i miałaby dziś te wszystkie talerze i dzbanki, nie zwróciłbym zapewne uwagi na cukiernicę. Funkcjonalność każe patrzeć na przedmioty pod innym kątem. Serwisu więc bym po prostu używał. To brak bywa bogactwem, które się rzuca w oczy, zwłaszcza, gdy ocaleje wymowny fragment. Utrącone ręce greckich posągów? Nazbyt maestoso. Ale cukiernica bez serwisu to również pusta przestrzeń wokół niej; oświetlająca ją, obdarzająca blaskiem. Z tego wywyższenia swą osobnością, jedynością, nie musi być zresztą nadmiernie dumna. I na co dzień miała dość dowodów swojej wysokiej pozycji wśród domowych przedmiotów tego przeznaczenia i tej kategorii. Nie dlatego, by Emma traktowała salon (matka mawiała jeszcze: gute Stube – pokój paradny), jak owo wyśmiewane od dawna Kalte Pracht, wyziębłe cudeńko. W salonie pani Kirsch nigdy nie było ani zimno, ani pusto, a na krzesłach wokół okrągłego jak słońce stołu nie kurzyły się pokrowce. Pianino przywiezione z Altdamm po śmierci ojca. Początkowo Ethel chciała się go pozbyć, bo przypominało jej trumnę, ale teraz miało służyć dzieciom. Pianino często odzywało się pod palcami Emmy (pierwszy raz poczuła niechęć do tego usłużnego i łagodnego instrumentu, gdy Karol odbębnił na nim marsz tego swojego Wessela), kiedy rodzina bywała tu na niedzielnych obiadach i podwieczorkach nawet wówczas, gdy już wprowadzono żywnościowe kartki. Najczęściej bywała tu rodzina Kurta (doktor Max z żoną), bo Hilda zamykała się w domu, a Harald starał się przy jedzeniu nie drażnić Kurta swym widokiem. Tak czy siak salon bywał gwarny. Ale kiedy Emma naprawdę chciała porozmawiać z kimś serdecznie (z Reni, albo z matką, przychodzącą oglądać rosnące wnuki) – siadywała w kuchni. Częstowała herbatą i wszyscy słodzili obficie. Fajansowa cukiernica nie czuła się więc gorzej od porcelanowych współdomowników. Choć może gdyby rzecz traktować (dokładnie tak: traktować rzecz) w kategoriach ideologicznych... Tutaj wypadałoby raczej powiedzieć: technologicznych. No, dobrze, powiedzmy wprost: pochodzenie fajansu i porcelany tylko tej drugiej gwarantuje rase und klasse, chociaż dla laika jest bardzo podobne. No, bo cóż: piasek i woda, plus ogień. Ale różnica staje się widoczna już na poziomie nazwy. Porcelana to portugalskie porcella, muszla. Więc szlachetna nieskazitelność konchy, marmurowa trwałość i kruchość dzieła samej Natury. A fajans? Kto tam wie, że to od włoskiego miasta Faenza? Fajans to fajans. Po polsku trochę lepiej brzmi słowo: farfury. Też godnej uwagi proweniencji, bo od arabskiego fagfur, co oznacza ponoć (cóż za pojemny język ta arabszczyzna!) chińskiego cesarza i porcelanę zarazem. Rzecz jasna (bardzo jasna: bo na ogół barwy białokremowej, lecz w kolorystycznej skali po różowoczerwoną sięgająca) farfurą zwano u nas byle skorupę, ani marzącą by się równać z prawdziwą porcelaną. Rodacy Emmy też zresztą długo na marzeniach poprzestawać musieli. „Glinę farfurową, argilla cinerea, z której robią naczynia – pisał ksiądz Kluk – Niemcy Pfeifenthon nazywają, jest niezupełnie biała, jednak w ogniu mniej więcej bieleje...” Ano, właśnie: w ogniu. Toteż pominąwszy nawet kwestię doboru surowca (wiadomo, że do porcelany musi być szlachetniejszy i drobniej zmielony) pozostać trzeba chwilę przy zagadnieniu temperatur. W końcu jeśli przywołałem tu ideo– technologię (mającą sporo wspólnego z teorią ras, acz w świecie rzeczy) i napomykam o czymś takim jak – uwaga! – czerep (mniej lub bardziej porowaty, czyli ziarnisty) mam obowiązek podkreślić, iż ten fajansowy wypala się w temperaturze do 1250 C, a porcelanowy – dopiero od tej mocy żaru. Że też naziści nie przejęli od Sasów kultu porcelany. Było się przecież czego uchwycić: ta siła, czystość, twórcza potęga ognia! Jakże to bliskie alchemii, słonecznego krzyża z bojowych sztandarów Hetytów i Asyryjczyków, wiecznego, bo kamiennego płomienia kołysanego w aryjskich dłoniach posągów Wisznu i Sziwy, złamanych promieni swastyki. Ogień, którym wypalasz wszelką słabość, brzydotę, ułomność i... tworzysz porcelanę. Salamandrę o białym, jedwabistym ciele. No, tak, ale ta jej kruchość źle się mogła, niestety, kojarzyć z młotem Thora. Komuniści wybrali więc sprytniej (bo gdzież porcelana przy sierpie, nie wspominając – znowu! – o młocie) i zachwycali się tym, jak hartowała się stal. Skądinąd w radziecko–niemieckiej koprodukcji. To było chyba jesienią 1936 roku, już w dobie ostrych sankcji, gdy Karol przybiegł do domu zdyszany, i opowiadał, że w porcie stoi „Kołchoźnik” i wyładowuje węgiel. A może: ładuje węgiel? Emma niezbyt dokładnie pamięta. Jedyną gospodarką, którą rozumiała zawsze i była w stanie uporządkować swym ołówkiem (leżał wraz z zeszytem w kredensie, obok cukiernicy), była gospodarka domowa. Kurt nigdy nie musiał poprawiać jej rachunków. A poza tym również wolał śniadaniowy serwis od porcelanowych filiżanek z serwantki w salonie. Pił kiedyś właśnie swoją poranną kawę, gdy w kuchni zjawił się Harald. Niewyspany, zarośnięty, z oczami jak bratki (w ich małym ogródku za domem, w Altdamm, Ethel sadziła zwykle bratki z sinopodbitymi oczami) wracał ze swojego nocnego stróżowania. Może dlatego nie miał już siły bać się czegokolwiek, bo poprosił (nie bacząc na zmarszczone brwi Kurta) o kawę dla siebie, a potem zaczął jedną z tych niekończących się rozmów o gospodarce, z których Emma rozumiała tyle, że przeszłość to jest taki czas, w którym wszystko szło lepiej: i produkcja, i sprzedaż, i interesy w ogóle. W opinii Haralda przedstawiało się to tak nie dlatego, żeby szczególnie wielbił przeszłość, ale dlatego, że nie znosił teraźniejszości. W tym zresztą nie byłby odosobniony w żadnej epoce. Oczywiście, największe nadzieje pokładał w przyszłości. Ale jej wizje mieli z Kurtem zdecydowanie odmienne. Czemu też trudno się dziwić: imający się różnych fachów robotnik (może gdyby ojciec pożył dłużej, inaczej pokierowałby losem jedynego syna) i mechanik, inżynier od Stoewera, inaczej widzieli światowe, a nawet i niemieckie jutro. Choć gdyby tę kwestię rozwinąć, okazałoby się zapewne, iż podziały klasowe odegrały w tej mierze rolę drugorzędną. Harald, wielbiący ruch, zmiany, czerpiący nadzieję z katastrof, ale też i logiki dziejów, z ich sprawiedliwości, pewniejszej od boskiej opieki, wierzył w przyszłość z wrodzonego optymizmu swej natury. Natomiast Kurt, choć przed paru jeszcze laty fascynował go pęd cywilizacji, szybkość samochodów, zmienność ich linii, coraz bardziej opływowej i poddającej się miękko prądom historii, pozostawał wobec jutra nieufny tym bardziej, im bardziej zakorzeniał się w teraźniejszości. Niezależnie od tego, jakich byśmy tu próbowali dokonywać psychologicznych rozbiorów osobowości – co zawsze jest swego rodzaju nadużyciem ze strony pisarza, kreującego wszak samemu zarówno ciała, jak i dusze, które potem z fałszywym zdziwieniem analizuje – pewne jest jedynie to, że nie pasowali do siebie. A może właśnie pasowali, tylko że jak dwa różne klocki, które dopiero razem składają się w jedno. Tego poranka Harald nasypał sobie do kawy aż cztery łyżeczki cukru. Z jakąż pewnością sięgał do cukiernicy; nie mogę się uwolnić od obrazu, że równie pewnym ruchem ujmował pierś Sissi, będącej jego ulubioną, by użyć dawnego określenia, schöne Frau, lub jeszcze wdzięczniej: Hübscherinnen. Ślicznotka Sissi miała cennik dość przystępny, ale za to pokój przy Grosse Ritter Strasse podły. Miska wody zastępowała w nim umywalkę, i mimo parawanu w dżonki i zachodzące słońca Harald doskonale widział, jak Sissi szykuje się na przyjęcie jego ciała. Prawdę jednak mówiąc, niezbyt mu to przeszkadzało. Ale te cztery łyżeczki cukru nadały twarzy Kurta barwę buraczaną. Bo jemu akurat okropnie przeszkadzało, że szwagier zatrudniony w Pommersche Provinzial Zucker Siederei, za zgodą samego dyrektora Jendrischka, wykazuje wobec cukru ostentacyjną zachłanność. – Bo to widzisz – zaczął Harald jakby nigdy nic – Szczecin, który wycisnął z siebie podczas wojny wszystkie soki, żeby tylko niemiecki żołnierz nie był gołodupcem, wegetuje teraz jak dziwka, która za dużo i za często dawała! – Emma poszła do kredensu, żeby przynieść trochę wczorajszej strucli i trzaskaniem drzwiczek zagłuszyć choć trochę brata. – A taki Hamburg – ciągnął Harald niewiele sobie robiąc z zabiegów siostry – niby panieneczka trzymana przez swego faceta jedynie dla lepszych gości, gdy trzeba było dawać i dawać, stała na uboczu, a dziś rozkwita, i bogaci klienci się cisną do jej tyłka! Kurt milczał. Owszem, sam chętnie opowiadał żonie o polityce gospodarczej Schachta, o nowych wysiłkach rynkowych NSDAP, nawet o konflikcie Schwede–Coburga z Ottonem Lange (widzisz, jak to jest: partia jedna, a dwa różne głosy, i czy do tego potrzeba cała ta demokracja?), lecz z Haraldem rozmawiać nie chciał i nie umiał. Zresztą od czasu, gdy ledwie uratował posadę u Stoewera (rozsypały się zakłady mechaniczne, na szmelc poszły ich rowery i maszyny do pisania, cudem zaś i wysiłkiem władz miasta przetrwało tylko Auto–Stoewer–Werke, dokąd Kurt właśnie się prześliznął, a z czasem dostał kierownicze stanowisko) na tematy gospodarcze wypowiadał się wobec innych bardzo ostrożnie. Nie bez znaczenia też był fakt, że od 1936 roku nosił w klapie marynarki odznakę NSDAP. Bez ostentacji, acz i bez udawania, że to pąsowy goździk. Więc kiedy Harald wziął się do analizowania szans na odnowę stoczni Vulcan – wulkan wybuchł na drugim krańcu stołu. Kurt z rozmachem rąbnął dłonią w blat, co sprawiło, że filiżanka z kawą wylądowała na podłodze, a cukiernica szczęknęła pokrywką nie kryjąc przerażenia. Do czasu nocnego nalotu 20 kwietnia 1943 roku (ci, których trzymał się czarny humor, żartowali później, że to był prezent na pięćdziesiąte czwarte urodziny Adolfa), gdy bomba trafiła kościół katolicki na Greifenstrasse, więc naprawdę niedaleko stąd, śniadaniowy serwis pani Kirsch nie zaznał większego niebezpieczeństwa. Owej strasznej nocy, o której Emma patrząc to na męża, to na brata rozszerzonymi oczami, oczywiście też jeszcze nie wie, zginie kilkaset osób. Na ulicach, tuż po nalocie, zaroi się od biegnących gdzieś, wrzeszczących do siebie, czy na siebie, ludzi. Emma stać będzie w kuchni i przyciskać do piersi Klarę. Kurt kuśtykając po całym domu sprawdzi wszędzie okna (pójdą w drobny mak szyby w sypialni i jedna w salonie). Karol, wybiegnie na dwór w samej piżamie, wróci usmolony i drżący a potem bez słowa zamknie się w pokoju. Właśnie tej nocy pożarów i trwogi rozbije się ten duży dzbanek od serwisu; czy to spadając z półki pod wpływem detonacji, czy też strącony przez kogoś w ogólnym zamieszaniu. Ale tego poranka, gdy Kurt dostał ataku furii (niezbyt dla Emmy zrozumiałego) i pędził Haralda do kuchennych drzwi, nad którymi haftowane niebiesko krasnale, a potem na schody, pachnące świeżą pastą, żal po filiżance był niewątpliwie większy. Pomyśleć, że tyle wysiłków niemieckiego ducha włożono w przechwycenie chińskiej tajemnicy, a on, Kurt Meier, wolał pić kawę ze zwykłego fajansu. Nie, żeby mu się kuchenny serwis bardziej podobał, prawdę mówiąc nie przykładał wagi do jego wyglądu, i nawet kształt cukiernicy nie budził w nim żadnych skojarzeń (a przynajmniej nigdy się do tego nie przyznał), lecz bezpośredniość kontaktu z pospolitym fajansem działała nań uspokajająco. Pijąc z porcelanowych filiżanek nie potrafił natomiast przezwyciężyć drżenia rąk. Może nie bez kozery pan Meier był w Niemczech synonimem prostaka? Kurt nie czuł się oczywiście prostakiem, ale jako inteligent w pierwszym pokoleniu (jego rodzice przyjechali na Pomorze w ramach akcji Osthilfe, ojciec był wykwalifikowanym robotnikiem w Nadrenii) nie potrafił w sobie wyzwolić entuzjazmu dla spraw i rzeczy, które wydawały mu się godne fascynacji co najwyżej niewieściej. Dlaczego na żonę Kurta Meiera mówię pani Kirsch? Po pierwsze: skojarzenia, jakie byłyby efektem tytułu Cukiernica pani Meier, musiałbym uznać za wysoce mylące. Bo ani kult prostactwa (prostoty?) mi nie przyświeca, ni chęć wpisania cukiernicy w tradycję stylu Biedermeier. Inna sprawa, że ów styl wywiedziony z żartu – Wiersze objaśnione przez świętej pamięci Gottlieba Biedermeiera, nauczyciela ze Szwabi to przecież zręczna satyra na XIX– wieczne niemieckie mieszczaństwo – przyjęty został szybko, i całkiem serio, przez tych, z których drwić zamierzał, jako własny. Na dodatek w schillerowskiej wersji Amnut und Schönheit. O pięknie i wdzięku skojarzonym ze Schillerem miałby pewnie coś do powiedzenia Harald, który właśnie na ulicy imienia tego poety przekonał się, że jeśli Hilfpolizei w czymkolwiek pomaga, to głównie w rozumieniu, co jest lepsze: gęba zamknięta, czy rozbita kastetem. To ze stylem Biedermeier nie ma wiele wspólnego zresztą. Może tylko tyle, że imiona służąc jako etykietki, nalepki na ideach, butelkach wina, tabliczkach ulic stają się czasem swojego rodzaju szyderstwem, groteskowym zaprzeczeniem przyczyny, która uczyniła z nich symbole. Biedermeier ewoluował miękko. Pachniał dusznymi perfumami, wnętrzem szafy, krochmaloną koszulą. Stał się rzewnie plebejski, zrzucał z napiętych grzbietów mundury Fryderyka Wilhelma. Dom czynił prawdziwym domem. A że jego ubiegłowieczne bogactwo, w miastach takich jak Szczecin, długo pełniło rolę kulturowego wzorca? Cóż, mieszkanie pani Kirsch było z tego punktu widzenia potwierdzeniem reguły. Po drugie (i wciąż w związku z nazwiskiem Kirsch): nazywam tak Emmę, bo jej de domo bardziej do tej opowieści przystaje. A żeby już dodać argument najważniejszy – ona sama, ukradkiem, woli o sobie myśleć w ten sposób. I nazywać się we wspomnieniach, w milczeniach, w historyjkach, jakie snuje na własny temat i użytek, tak, jak wołano na nią w szkole: Fräulein Kirsch. – Fräulein Kirsch, kto wynalazł porcelanę? Któż by, Herr Proffesor, jak nie Johann Friedrich Böttger. Ten światły syn niemieckiego narodu uczynił to w roku 1709 w Saksonii. On pierwszy z Europejczyków zestawił odpowiednią masę, no i Meissen zasłynęło w świecie... Masa, Meissen, Kirsch. Kinder, Küche, Kirche. Nie miała pretensji, nie czuła żalu. Niechętnie słuchała Haralda, który pytał, czy jej nie oburza, że Hitler zabronił uprawiania kobietom zawodu prawnika. Ale śmieszyła ją egzaltacja Reni, która poprawiając w lusterku makijaż, rozmarzała się nad władczym blaskiem szaroniebieskich oczu Führera. Czy mogę ją winić, że Andreas Hoferweg, nosząca imię poległego w roku 1810 pod Mantuą od francuskiej kuli albo rapiera trzydziestotrzylatka, niosącego Niemcom sztandar wolnych ludów, była dla niej o tyle ważna, że zabłądziła kiedyś tam idąc do starej Rosy, a tyle samo, albo i mniej ważna od Schlagerterallee, noszącej imię Alberta Leo S., lwa niepodległości, przywiązanego do pala, a może stojącego swobodnie i bez opaski na oczach, gdy palba francuskich karabinów, w roku 1923, roku inwazji Ruhry, odsyłała go, jako szpiega, w pragermańskie niebo, bo Schlagerterallee była opowieścią jej ojca zapamiętaną z młodości, kiedy Joachim Kirsch, pochrząkując dla dodania sobie powagi, czytał na głos gazetę, w której była relacja o młodym, pięknym lwie z granicznego niemiecko–francuskiego Zagłębia? Czy mogę ją winić, że obaj byli dla niej tą samą opowieścią, jak na przykład Horst Wessel Strasse i Ritchter Strasse, cienie brunatnych wojowników z ciemnych ulic Berlina i Monachium? Krew czerwona, krew brunatna, krew Zygfryda z Siegfriedstrasse, z Adolf Hitler Strasse, krew żywa, ulica tak żywa, że obrazy z patrzącym twardo Wodzem chroniły przed bombą ściany domów. Czy to, że nie potrafię sobie wyobrazić Emmy Kirsch w krzyczącym, machającym rękami, kwiatami, flagami tłumie, kiedy Führer jechał ulicą czarnym, odkrytym samochodem, jest moim czy jej wybawieniem? Czy to, że wyobrażam sobie, że widzę ten tłum – jest jej lękiem? Tym samym, który ją najpierw zdziwił i dopiero potem podszedł do gardła, gdy usłyszała jak Karol bębni w salonie o klawisze pianina i śpiewa łamiącym się głosikiem pimpfla: Wenn das Judenblut wom Messer spritz... Ile dźwigamy w tej codzienności kuchennej, codzienności krochmalonych kołnierzyków, codzienności pakowanych do szkolnej torby śniadań, tego, co jest w istocie swej żelazem, stalą, spiżem? Jeśli potrafimy unieść porcelanę, fajans, glinkę pospolitą jak chleb, czy to znak, że umiemy też znosić purpurę spływającej z domów materii i wydymające się na wietrze żagle ze swastyką? Umiemy, a więc nie widzimy? Bo się teraźniejszości nie widzi? Jak siebie samego? Widzimy tylko własne ręce. Na przykład na uszku filiżanki z kawą Franck Spezial. Fajansowej filiżanki od ślubnego kompletu. Pomyśleć, że w czasach Johanna Friedericha B., który przecież obdarzył porcelanę niemiecką duszą (nie bez przyczyny była to tzw. porcelana twarda, różniąca się diametralnie od porcelany miękkiej, odkrytej we Florencji już w XVI w.) żaden poważny, niemiecki handlowiec nie ważył się jej sprzedawać pod inną nazwą niż: chińska. Daleko było jeszcze do Niemiec zjednoczonych – wokół swej chwały. Wokół swej misji. Swojej porcelany. I swego żelaza. Za to my mieliśmy bliżej do nich i posmakowaliśmy trochę tego porcelanowego dobra dzięki niedobrej unii właśnie z Saksonią. Na swoją porcelanę przyszło nam poczekać jeszcze osiemdziesiąt jeden lat. Franciszek Mezer, Francuz z pochodzenia uzyskał ją z glinki koreckiej w dobrach księcia Czartoryskiego. Wraz z indygenatem szlachectwa polskiego zresztą, w nagrodę od króla Stasia. Nagroda, ot, w sam raz na symbol kruchego produktu: trzy lata później nie było już Polski. A słynny Korzec, który miał za swą markę oko opatrzności, nazbyt się chyba temu oku opatrzył, bo w 1797 r., jak pisze Gloger: „zapewne skutkiem nieostrożności podchmielonych robotników, straszny pożar zniszczył wspaniały zakład przemysłowy (...) Zgorzała malarnia z całym zasobem najpiękniejszych wzorów saskich, francuskich i chińskich..." Fabrykę potem odbudowano, ale produkowała już tylko fajans. Taka historia, jaki fajans. I być może dlatego w porcelanowym przewodniku Ludwiga Dancketa przy haśle Korzec pojawia się książę Czarotyryski o imieniu... Iwan. Tak zapewne odczytano w Monachium literkę J przed nazwiskiem księcia. A więc nie Józef, jak naprawdę to imię brzmiało, ale Iwan. „Zapewne skutkiem nieostrożności...” zawalił się nam na głowy dom, no i utrwaliliśmy się w pamięci zachodnich sąsiadów jako krnąbrne dzieci, lecz przecież dzieci, Iwana. Iwany Iwanowicze. Nawet, gdy mieliśmy szczęście i zaszczyt być książętami krwi. Emma Kirsch śpi głęboko wtulona w ciepłe ciało męża. Dlatego był czas na tę polską dygresję umotywowaną, jak sądzę, bliską już, polską przyszłością jej domu. Ona sama z Polakami nie miała zbyt wiele do czynienia. W domu jej matki, u pastora Gleima pracowała polska służąca, na imię jej było chyba Rózia, ale wszyscy mówili na nią po bożemu: Rosa. Żyła jeszcze, gdy Emma była dziewczynką, mieszkała daleko, za cementownią w Züllchow. To prawie na końcu świata, myślała mała Emma, kiedy raz pojechała tam z matką, bo Rosa była chora. Wiał wiatr od rzeki, pachniało łąką i mokrym piaskiem, a dzieci z domów tuż przy ulicy, domów niskich, kulawych, udających szczęście pelargoniami w oknach, wywalały języki, gdy przechodziła obok, a one miały pewność, że tego nie zobaczy jej na czarno ubrana matka. Kiedy Rosa była zdrowa, sama bywała u „panienki Ethel”, by doglądać jej dzieci. Do Emmy mówiła: moja wiewióreczko, przynosiła orzechy i pomarszczone, jak ona sama, jabłka. Często narzekała na Szwabów (co Emmę dziwiło, bo wokół żyli sami Prusacy), wołała na dzieci mala, mala i czasem, brzydko siąkając nosem, popłakiwała sobie z jakąś dziwną ulgą. Pokazywała wtedy Emmie swoje łzy i mówiła: o, to jest u nas Rosa... Co już zupełnie wydawało się dziewczynce pozbawione sensu. Pewnego Polaka, który zwał się Gospodarek i był mechanikiem samochodowym u Reinharda, znał Kurt. Ale ten Gospodarek, który przyszedł raz na Barnimstrasse z jakimś pakunkiem tłustym od oleju czy smarów i nie chciał wejść do środka, bo Kurta nie było w domu, pochodził z poznańskiego, ze Starej Ojczyzny – jak mawiał mąż Emmy – i ponoć nigdy nie odzywał się w swym brzydkim, świszczącym języku. Za rok, dwa zobaczy Emma grupy Polaków na szczecińskiej ulicy. Najpierw będą przygnębieni i pokorni (pokorny pies pierwszy rękę ugryzie – powiadał Kurt zdobiąc wargi pianą z kufla świeżego Bergschlossa), ale potem zhardzieją. Hilda, pożółkła jak liść, opowiadać będzie o „tej świńskiej dziewusze”, którą im przydzielili do szwalni, a ona cały czas gapi się w okno, jakby w tej ich Polsce nie mieli okien z czystymi szybami, co jest całkiem możliwe, i o tych dwóch, szeleszczących po swojemu, którzy bezczelnie, w środku dnia wsiedli do tramwaju przy Am Königstor, i nie było mężczyzny, który by ich przywrócił rzeczywistości... Lecz i o tym, rzecz jasna, rzecz coraz ciemniejsza, jeszcze Emma nie wie. I może tylko przeczuwa teraz we śnie dotyk tych oczu – trochę głodny, a trochę wulgarny, trochę natrętny, a trochę czuły – gdy stać będzie przed afiszem zapowiadającym występ słodkiego gardziołka, czyli Erny Sack (gdy w 1937 r. śpiewał sam Fiodor Szalapin – Kurt jakoś się wymówił od pójścia do teatru). Odwróci się wtedy sparzona tym wzrokiem i zobaczy oczy (chyba niebieskie) młodego mężczyzny, w kusym paletku, z naszywką „P” na rękawie. I uśmiechnie się, zupełnie naturalnie, a potem w panice, przerażona tym swoim odruchem, pobiegnie na najbliższy przystanek ślizgając się na wilgotnych listkach brzozy, które okrywać będą chodnik na obrzeżu parku. Nigdy nikomu o tym nie powie. Nawet Reni, choć ona by ją chyba zrozumiała. Może naprawdę czuje już przez sen to spojrzenie, bo obraca się w stronę męża cicho wzdychając. A jego ręką odruchowo odnajduje jej pierś. Jak drogę do domu znaną nawet po ciemku. Kurt mówi, że chciałby mieć jeszcze dzieci. Dzieci są potrzebne Rzeszy. Ale nic z tego jakoś nie wynika. Wysłał ją już do doktora Everke przy Gartenstrasse, i ten doktor, starszy, przystojny wciąż mężczyzna w srebrnych okularach, powiedział, że ona, Emma, jest jeszcze bardzo młoda, i wszystko być może, lecz za jej męża to on nie ręczy. No, ale Kurt nigdy przecież nie chodził do żadnego lekarza, tylko do tego dziobatego Bohla z zakładu Elastra na Breiterstrasse, gdy mu się but ze specjalną wkładką stał na tyle uciążliwy, że trzeba było zrobić inny. – Powinniście mieć jeszcze dzieci – mawiała Reni suto słodząc swoją kawę. – Czy ty wiesz, ile dzieci ma Magda Goebels? Całkiem małych dzieci. A przecież jest starsza od ciebie. Jej Józef, no, to tak jak twój w końcu, z tą nogą, chichotała, ale u chłopa nie ta noga najważniejsza. – Oblizywała karminowe usta. – Mówią, że nasz minister to pożeracz niewieścich serc. Pomalowane paznokcie Reni drażnią sutek cukiernicy. Dłoń Kurta śpiąca na piersi żony. Słodycz czarki pełnej słodyczy, alabastrowa gładkość, delikatny chłód, jak od wonnego, nocnego potu, czerwona wisienka u szczytu zdobytego wzgórza. Cukiernica jako model miłości. Jako korona życia. Złota czarka ze staroindyjskiego poematu Bhartrihariego. Mleko cieknące w usta Bernarda z Clairvaux i Heraklesa. Choć ten pierwszy nie uznawał dogmatu o dziewictwie Marii, a ten drugi tak pokąsał Herę, że trysnęła na niebo Drogą Mleczną. I zachwyt Woltera spolszczony ze smakiem przez Kajetana Węgierskiego: „Miłość je zaokrągliwszy natchnęła rozkoszą / Raz się w siebie stukają, drugi raz się wznoszą / Ich czubeczek zachwyca swym kolorem róże...” I zmęczone ciało Sissi, którego delikatne, błękitne żyłki prowadzą palce Haralda niby dróżki wiodące pagórkami w zapachu ziół i trawy, gdy na poręczy krzesła wisi jego marynarka z powołaniem do Wermachtu. I wezwanie Izajasza: „Weselcie się z Jerozolimą, którzy się smucicie dla niej, byście ssali i nasycili się z piersi jej pociechy”. I zdumienie Karla Meiera, który ma oczy zielone jak matka, gdy siedem lat później, w źle dobranym, zbyt szerokim mundurze, na przedpolach stolicy, w ruinie zwęglonego domu, ujrzy zwłoki kobiety zwieńczone szczurem, który spokojnie przebiega po odsłoniętej piersi. I piersi obfite, renesansowy ideał Boccacia. I ta jedna, bezbożna, u Panny z Dzieciątkiem, w dyptyku z Melun, w której Jean Fouqet wypieścił całe swoje pożądanie do Agnieszki Sorel. I egzotyczne owoce spoczywające ciężko na tacach Thaitanek u Gaugaina. I kamienne krople miodu Wenus z Věstovic na Morawach. I ogromne jak strach przed śmiercią w pozbawionej twarzy Wenus z Willendorft. I wielki ekran z fotografią reklamującą swetry: naga, młoda pierś przytulona do żywej wełny, żywe do żywego, w pół wieku potem, po tamtym, przy ulicy, która się nazywała Moltkestrasse. I cukiernica pani Kirsch. Walter von Tschirnhaus, szlachcic saski, rodem z Łużyc, zdobył w 1687 roku wielki rozgłos dziełem Medicina mentis et corporis. Główną myślą tej rozprawy było to, iż człowieka traktować należy jako jedność ducha i ciała. A jeśli przedmiot, rzecz temu człowiekowi dana, temu człowiekowi bliska, tak bliska, że aż zda się z jego duszą utożsamiać, jeśli ten przedmiot stanie się też jednością z jego ciałem? Czy to przypadek, że von Tschirnhaus był współtwórcą sukcesów miśnieńskiej porcelany? Moses Mendelssohn, garbaty i jąkający się, syn ubogiego pisarza gminy żydowskiej w Dessau, nie był łatwym potwierdzeniem dla teorii Waltera von T. Tyle ułomności i taka potęga, taka uroda ducha. Pierwszy z niemieckich eseistów, któremu przysługuje owo miano. Genialny samouk, idealista, który wierzył, że państwo z aparatu przemocy stać się może drogą doskonalenia, „uosobieniem moralności”. On właśnie, chromy Mojżesz, pisał w połowie XVIII wieku, że artysta winien dążyć do „takiego wyobrażenia przedmiotu, jakby go stworzył Bóg, gdyby zmysłowe piękno było jego celem ostatecznym”. Czy to przypadek, że cukiernica pani Kirsch nie będąc dziełem sztuki, dość pospolity pewnie wytwór manufaktury ceramicznej lat dwudziestych, jest takim wyobrażeniem przedmiotu, jakby właśnie sam Stwórca przyłożył do niego swą rękę? Przyłożył rękę: Stwórca. Jak mężczyzna? Aby utrwalić piękno zmysłowe, bo zwyczajne, jak życie. I jak ono kruche. Pierwszy raz Emma była z Kurtem na spacerze w Grabower Park. Wcześniej zjawiał się u niej w domu, w Altdamm, poważny, trzymający w obu dłoniach słomkowy kapelusz niby kółko od sersa. Te jego dłonie wydawały jej się wtedy duże i niezgrabne. Ale może właśnie dlatego czuła do nich niejasną tęsknotę. Z Joachimem Kirschem rozmawiał o polityce i gospodarce. Mówił, że nie należy do entuzjastów żadnej partii (to są panowie, którzy by za jeden głos wyborczy oddali całą swoją rodzinę), ale na Hindenburga nie da powiedzieć złego słowa. Bo jeśli ktoś ma zerwać z niemieckich rąk wersalskie kajdany, to tylko ktoś taki jak on: żołnierz, patriota, obywatel. – Czy pan uważa, młody człowieku – pytał Joachim Kirsch chociaż Kurt miał wtedy trzydzieści lat – że o kimś, kto jest von można powiedzieć obywatel? Kurt chmurzył się na to i posapywał nad swoim kieliszkiem orzechówki, ale że stary Kirsch nie był przesadnym demokratą, więc Ethel udawało się kierować rozmowę na tematy bezpieczniejsze: czy słyszał o planowanym uruchomieniu radiostacji w gmachu Mariackiego Gimnazjum i czy nie sądzi, że to swoisty symbol upadku kultury (któż w ogóle będzie się chciał uczyć gry na pianinie, gdy wystarczy włączyć takie radio?), czy widział już Tannhäusera na scenie miejskiego teatru i czy to prawda, że ten zabawny, dobry Lorzing (a czy pan zna jego Cara i cieślę?), którego mają fetować przez calutki sezon, napisał operę na chór, co się nazywa Proletariat? Emma nie włączała się do tych rozmów. Patrzyła na Kurta. Miał wtedy jeszcze wąsy i trochę się czerwienił, kiedy na nią zerkał. A ona dopiero, zupełnie niedawno, ścięła warkocze, i płakała całą noc, sama nie wiedząc dlaczego, i czując, że to jest nawet przyjemne. Jak choroba, gorączka i gorzko–słodki syrop na kaszel. W Grabower Park, gdzie pierwszy raz byli sami, a ja nie wiem, czy przed Domem Parkowym stała jeszcze ta wielka palma w dużej drewnianej donicy, czy został już tylko klomb obsadzony kwiatami w regularny zielono–czerwony prostokąt, Kurt, opierając się ręką o pień brzozy, opowiadał jej o samochodach, bez których ludzie kiedyś nie będą mogli żyć. A ona wstydziła się zapytać, czy będą umieli żyć bez miłości? Parę miesięcy później stała przed ołtarzem i przed nim, mówiąc: bądź wierny aż do śmierci, a dam ci koronę życia. Korona życia, złota czara, słodycz cukru z własnej cukiernicy. W Przemianach cywilizacji zachodu Eliasa jest opisany stary niemiecki zwyczaj układania razem młodej pary. Czy echo tego samego obrzędu opisuje Gloger jako polską cukrową kolację? Niewiasty zamężne wraz z mężami odprowadzały młodą parę do sypialni. A tam czekał stół zastawiony słodyczami: marcepany, miody, ciasta. Zobacz, powiedziała rano Emma, jaka śmieszna cukiernica. Słodkie pożądanie cukru. Jeszcze w XVIII wieku uważano go w Europie za rarytas. Choć u wybrzeży Bengalu, między deltą Gangesu i Assamem, z rosnącej tam dziko trzciny, sporządzano cukier już od blisko trzech tysięcy lat. Czy to zbieg okoliczności, że do Naszego Świata trafił przez Chiny, tak jak porcelana? Kanton, ten najsłodszy port starych Chin, wyprawiał go ku brzegom Europy. Ale wędrówki cukru były kręte: są na tej mapie egipskie uprawy, arabskie Maroko, San Domingo, które obdarzyły trzciną żaglowce Kolumba. Gdy w rok po ślubie Kurta i Emmy nieurodzaj buraka spowoduje kryzys szczecińskich cukrowni, właśnie stamtąd one go sprowadzą. Krzyżowcy średniowieczni poznali cukier wcześniej, w Syrii. Ale kreteńczyk Narachos, najbliższy druh Aleksandra Macedońskiego, wyprzedził ich w tym poznaniu o blisko tysiąclecie. Cukrując się w relacji ze swej wspólnej z Aleksandrem wyprawy do Indii, że „jest tam trzcina produkująca miód bez pomocy pszczół”. Nad łóżeczkiem syna Emma powiesiła obrazek, co nosił tytuł przydługi, bo z jakiegoś wierszyka: „Ileż trudu, droga pszczółko, kosztuje cię ten kwiat...” Nie miała, oczywiście, pojęcia, o istnieniu Nerachosa, chociaż o wyprawach Aleksandra tyle ostatnio mówiono. Zwycięski admirał Macedończyka też sporo wysiłku włożył w utoczenie swojego garnca politycznego miodu. Wielu podejrzewało go o złe zamiary wobec wodza, gdy podczas odwrotu z Indii flota jego nie wsparła aprowizacją lądowych wojsk Aleksandra. Ale słynniejszy był jego odysejski podstęp, którym wcześniej zdobył Telmessos nad morzem Egejskim. Oto posłał tancerki jako dar dla dowódcy perskiego garnizonu. A miały one ukryte we fletach sztylety. I gdy po uczcie (tylko uczcie?) leżeli Persowie powaleni winem (i miłością?) tancerki dobyły swych noży. Telmessos wpuściło Nearchosa w swoje łono bez walki. Niemiecki wkład w historię cukru o ile jest łagodniejszy, choć – i to prawda – o ileż bardziej przyziemny. Ziemny po prostu. Bo występowanie cukru w białym buraku stwierdził i opracował metodę wydobywania go z unurzanego w piachu korzenia Andreas Sigismund Marggraf, członek berlińskiej Akademii Nauk. Stało się to w czteredzieści dwa lata po wynalezieniu saskiej porcelany. Arabskie sukkar, greckie sakcharon, francuskie sucre, włoskie zucchero, niemieckie Zucker. Wierność języka, oblizującego się słodko, na wspomnienie indyjskich praźródeł. Bo słowa to zaczęło się w sanskrycie. Siakkara znaczyło jednak najpierw: piasek, żwir. Podobne przylgnęło więc do podobnego. Piasek, tworzywo ceramiczne. Cukiernica z piasku pełna miodnego piasku, kryształu Indii. Słodki żwir chrzęszczący pod zębami, z biegiem coraz szybszych miesięcy i wydarzeń. Reni w filuternie przekrzywionym berecie, zaróżowiona emocjami i różem, sięgająca łyżeczką od kawy wprost do cukierniczki. I bezwiednie, raz za razem, wsuwająca sobie do ust nową porcję słodyczy. Ach, mówię ci, Emmo, ta Lidka i ten piękny Gustaw, no wiesz przecież, mówię o Fröchlichu, tym aktorze, co się rozwiódł z Gittą, tą Żydóweczką, a to wszystko na nic, bo Baarowa, no przecież ci mówię, ta śliczna gwiazdeczka, Liduszka z Czech, wpadła w oko Goebbelsowi i kochają się tak, że wyobraź sobie, a co na to jego Magda, Boże ty mój, jaki to ślub być musiał, ona ma tak samo jak ty na imię, Emma, no, ta słynna, co była Małgorzatą, u Grüdensa przecież, co zagrał tego Fausta, więc Emma Sonnemann i nasz wielki Göering, ty wiesz, jaki to był ślub, widziałam na kronice, samoloty robiły akrobacje, i nawet bociany wypuścili, no, wiesz, po co, no po co się ten wielki von Blomberg, cokolwiek byś mówiła von to zawsze von, ożenił się z tą dziwką Ewą–jakąś–tam, taka mała notatka była w gazetach, i ja ci mówię, że to jest znak, że nasz von, a nasz Adolf, czy ty możesz sobie wyobrazić, troszczy się cały czas o to, żeby w Berghofie, w tym pokoju, gdzie ona, no wiesz, ta mała Geli, żeby tam zawsze stały świeże kwiaty. Ale on to ją kochał jak córkę... Reni przyjdzie jutro, złożyć spóźnione urodzinowe życzenia. Teraz Emma śpi. Wciąż ma trzydzieści lat i dwójkę dorastających dzieci. Jej syn, Karl, absolwent Gimnazjum Miejskiego przy Barnimstrasse (jak to bezpiecznie, gdy można posłać dziecko do szkoły blisko domu), zapalony gracz w hokeja na trawie (mamo, jutro przy Hakenterrasse zagrają prawdziwi Hindusi!) członek Hitler–Jugend od 1940 roku, autor jednego wiersza do koleżanki, Hedwig, który spali przed wyjazdem na front, bardzo już zresztą wówczas bliski, zginie dopiero (już?) w Berlinie. Też niedaleko od domu. Jej córka Klara, młodsza od niego o dwa lata, miłośniczka romansów Courth–Mahlerowej, szarpana przez brata za włosy (ich rudawy odcień mocno niepokoił ojca), że nie chce nosić granatowej spódniczki i białych kolanówek Bundes Deutsche Mädel, wsiądzie z matką do pociągu, na którymś z zatłoczonych, zawalonych walizkami zimnych dworców, w marcu 1945 roku, i zgubi się gdzieś w tym tłumie, uniesiona falą paniki, gdy nadlecą samoloty, i zostanie sama, w jakimś miasteczku, którego nazwy nie znam, i zgwałcą ją tam nadchodzący Rosjanie, a może Polacy, a może Niemcy, którzy głodni życia dającego się jeszcze zagarnąć, wyjdą nocą z ciemności, by położyć dłoń na spierzchniętych dziewczęcych ustach. Nie wiem, czy Klara to przeżyje. Może. Może nie. Może to nieistotne. Jej mąż, Kurt utykać będzie bezpiecznie prawie do samego końca, by wreszcie, kolejny raz (mimo chromej nogi) wezwany do kopania rowów, już do domu nie wrócić. I nikt o nim więcej nie usłyszy. Jej siostra, Hilda, zginie jak tylu innych, w sierpniowych nalotach 1944 roku, nie wiedząc (co pewnie przyniosłoby jej jakąś ulgę), że Warszawa płonie wysokim ogniem od wielu dni. Jej brat, Harald, zwerbowany już na początku wojny, przejdzie z odznaczeniem wrześniową kampanię, potem ruszy na Iwana (choć nie Czartoryskiego, to jego pułk zahaczy o Korzec), weźmie udział w pacyfikacjach kilku okrytych strzechą łatwopalnych wsi, raz nawet osobiście, chociaż wraz z plutonem, rozstrzela grupę bandytów, a potem będzie rzygał w rozpulchniony deszczem czarnoziem, daremnie powstrzymując skurcze żołądka. Podczas mroźnego odwrotu dostanie się do niewoli. Ale przeżyje i to, by wrócić do Ojczyzny. I będzie pił liche sznapsy w hamburskim porcie, który porównał kiedyś do sprytnej dziwki. A potem zdobędzie trochę solidnych pieniędzy i stanie się jak każdy. A jej koleżanka Reni? Jest teraz w kuchni sama. Zużyła już swoje własne kartki na cukier. Rozgląda się ukradkiem, a potem wsuwa łyżeczkę w słodki żwir i szybko przenosi jego zawartość do ust. Uśmiecha się błogo. Zapewne przeżyje wojnę. Będzie miała wiele lat, i białe włosy, i białego pudelka, i dużo serca do wnuków przynoszących jej czekoladki Sucharda. A cukiernica zostanie na stole, dokładnie tam, pośrodku. „Jak nędznym luksusem jest porcelana – zastanawia się melancholijnie pewien Francuz, Sebastian Mercier, w roku 1771 – Jednym ruchem łapy kot może zrobić więcej szkody, niż gdyby spustoszono dwadzieścia mórg ziemi.” I ma sporo racji. Zwłaszcza z poetyckiego punktu widzenia. Bo gdy spadnie realna cena na porcelanę – kruchość, bezbronność wobec wstrząsów historii, przyda jej wartości innej, waloru szczególnego. „Niczego mi, proszę pana, nie żal tak, jak porcelany” – zapisze Miłosz. No, dobrze. Ale jeśli cukiernica jest fajansowa? I na dodatek – jeśli ocalała? Tak samo jak pani Kirsch? Tego nie wiem. I nawet nie chcę wiedzieć. Oczywiście, dla pani Kirsch ma to znaczenie. Ale dla tej historii nie ma już żadnego. Wieczność pióra Było całe oblepione rudą, zaschniętą gliną. Przylegała do niego ściśle jak futerał. Krusząc, zdrapując, zsuwając ostrożnie tę wyschniętą powłokę dobywałem mego stylusa z martwych. Przywracałem go wieczności. Tej kalekiej, nietrwałej, ludzkiej wieczności, którą obdarzyliśmy przedmiot. Żeby trwał zamiast nas. Jeśli nie w sobie samym, to w ściegu liter, w runach, w papierowej chwale. Teodor Metochites triumfuje patrząc z bizantyńskiego nieba na me przymiotniki, rzeczowniki i czasowniki mnożone przykładnie. Znów pokonał Nicefora Chumnosa. Masz napisać słowo napisz słów dziesięć. To jesteś winien tej Wiedzy, która jest Niewiedzą o Wszechrzeczy. To jestem winien Johannowi M. w pół wieku potem, jak zgubił swoje pióro w mieście, co zwało się Stettin, na rubieży umierającego Cesarstwa. Które doczekało się barbarzyńców, bo nie chciało się przyznać do barbarzyństwa własnego. Znaleźć pióro w ziemi jak rdzawy bagnet albo guzik od munduru, albo skorupę dzbanka? Pióro, tak nieznośnie napiętnowane banałem, który przetrwał w jego archaicznej nazwie. Pióro, „żagiel anielskiego skrzydła” z wiersza Norwida i w nowszej funkcji, mającej relatywizować tę poetyczną: piórem można napisać wiersz i podpisać wyrok. Lub aktualniej jeszcze: podpisać czek. Ale co zrobić z piórem, które rzeczywiście wygrzebało się z ziemi, obcej ziemi, która stała się twoją ziemią. Co zrobić z metaforą, której nie można przekreślić, ani wyśmiać? Inaczej: którą można wyśmiać i przekreślić, ale ona i tak będzie i jest, nawet gdybym o tym milczał. Kiedy to było? Czy Johann M. już wtedy schylał się nad kartami swego dzieła, obszernym komentarzem do Miscellanea Metochitesa, rzucając rozległe spojrzenie na rozjaśniany ostatnim blaskiem zmierzch Konstantynopola? Zakończy tę pracę na parę dni przed tym, nim zgubi pióro. Nigdy jej nie skończy, właśnie dlatego, że je zgubi. A może nigdy nie rozpocznie? To przecież na jedno wychodzi, jeśli nie ocalała ani jedna kartka. Więc to było w tym samym czasie? W mieście na wschodzie, zimnym, dalekim. Na poły dzikim właściwie. Polacken. To chyba Max Weber, światły socjolog z czasów II Cesarstwa, dowodził, iż „jedynie dzięki nam Polacy są ludźmi”? Więc to było w Warszawie. W roku 1933 na przykład. W salach restauracyjnych hotelu Bristol. Mówiąc dokładniej: w pamięci Tadeusza Wittlina, który rzecz całą wydobył z niej (jak z ziemi) i na papier przelał (piórem wiecznym) w tym mieście na północy, dostatnim i wciąż pełnym meloników, choć przewaliła się nad Europą największa z burz. Więc w Londynie. A było tak: Światopełk Karpiński, poeta i satyryk, dziecko powodzenia, książątko salonów i kawiarni, dobrze już pijany (Wittlin pisze: pod gazem, zwrot wówczas żywy, prawie uliczny, dziś nie mniej umarły niż tamten świat) podszedł w restauracji Bristolu do jakiegoś dygnitarza MSZ i zawołał: – Kto pan właściwie jest? Głupi urzędas! Podczas, gdy ja jestem wspaniały poeta, twórczy umysł. Buty powinien mi pan czyścić do glansu! Urzędas nie wykazał jednak zrozumienia dla tej propozycji. I „przy pomocy kelnerów wykopsał” Karpińskiego za drzwi. Janusz Minkiewicz, jego przyjaciel i wspólnik w satyrycznym słowie, który, w przeciwieństwie do Światopełka, wojnę przeżyje, powiedział mu wtedy: – Właściwie jesteś tak świetnie wykopany, że powinno się ciebie oddać do muzeum i pokazywać jako cenne wykopalisko z Bristolu. Pisarz jako wykopalisko. Żart językowy. Ponury żart Historii, która wzięła go dosłownie. Albo w pełen mściwej ironii nawias. Czaszki poetów z otworem po kuli w potylicy. Pisarze do ziemi. Pisarze do piór? Na razie w ogień swoimi książkami. Jak w maju tego samego 1933 roku Johann M. czytał o tym w General Anzeiger, mimo, że gazet się czasem nie powinno czytać. Cóż jednak daje nie czytanie gazet, prócz spokoju? Więc przeczytał: przed operą, z udziałem profesorskiego grona, wśród wiwatu studentów, rzucano w ogień Ossietzkiego, Remarque’a, Hagemanna, Glaesera,Tucholskiego, Wolffa, Henryka Manna, Bernharda... ... i Alfreda Döblina. To ostatnie nazwisko zwróciło szczególną uwagę Johanna M., bo Döblin był stąd. Tu się urodził w 1878 roku. Właśnie przestał być nadburmistrzem Burscher, i Haken, który po nim przejął urząd, wprowadzać zaczął w życie, nie bez oporów administracji pomorskiej rejencji, plan przestrzennej rozbudowy miasta. Pękały forteczne mury. Rodził się Alfred, dziecko emigrantów z Galicji Wschodniej, czyli z Polski, której wtedy nie było. Przybyli tu lękając się żydowskich pogromów, a on miał przed sobą pięćdziesiąt pięć lat do tego dnia, gdy opuści Niemcy; tym samym lękiem powodowany, co oni kiedyś, w małym, brudnym, polskim miasteczku? Johann M. znajduje teraz jego nazwisko wśród autorów plugawiących niemiecką kulturę i myśli o nim, jako o krajanie, choć ze Szczecina do Berlina wyjechał, zanim stał się kimś. Toteż nie Paradeplatz in Stettin wsławił swą nerwową prozą, lecz Alexanderplatz w Berlinie. Hakenterasse i Hakenkreuz, kręci głową Johann M., raczej bez jakiegoś szczególnego związku ze sprawą, o której akurat czyta. Odkłada gazetę na stół, przy którym pije popołudniową kawę, by podnieść odłożoną na chwilę książkę. Piękne wydanie, czerwona oprawa, wypłowiała, bordowa wstążeczka założona na stronie 15. Theodoros Metochites Miscellanea Philospohica et Historica, Lipsk 1821 roku. Czyta z uśmiechem, który można chyba określić jako uśmiech smutny: „Wielcy ludzie przeszłości powiedzieli wszystko tak doskonale, że nie pozostawili nam nic do powiedzenia”. Nic do powiedzenia. Nic do zrobienia. Nic nowego. Nic. Tylko komentarze, komentarze. Wieczne jak pióro. Johann M. nad dziełem bizantyńskiego uczonego. Kiedy to się właściwie dzieje? Nastawmy zegarki, przerzućmy strony kalendarza. Bo i Theodoros M., biegły astronom i matematyk, poświęcał uwagę problemom czasu. A więc w siedem lat po tym, jak Döblin, poruszony pierwszymi pogromami Żydów w Berlinie, chciał dotrzeć do źródeł tej nienawiści i opublikował tom relacji ze swej Reise in Polen, podróży do Polski żydowskiej. A więc w roku pierwszego publicznego palenia książek przez zwycięskich nazistów. I na dwa lata przed wykopaniem Światopełka K. (Kozodojem zwanego, bo miał czerwony spiczasty nos i wytrzeszcz oczu) z hotelowej restauracji. I sześćset trzynaście lat po objęciu przez Metochitesa urzędu logogety przy wykształconym cesarzu Androniku II. I dwanaście przed upuszczeniem pióra w sierpniowy poranek wstający w jutrzence ognia i w czarnych kłębach dymu. I pięćdziesiąt trzy lata przed tą chwilą, gdy wydobyłem je z ziemi, z głębokiego wykrotu, jamy w gliniastym, jesiennym trawniku. Pozostałości po koparce, a może w jednym z dołów pod nową zabudową pustej przestrzeni, na której kiedyś ciasno stały domy. Wykopalisko. Zapis bez jednej litery. Dlaczego Johann M., z gardłem owiniętym kraciastym szalikiem, choć było ciepło, szedł tamtego ranka, który był tylko dalszym ciągiem nocy, pełnej detonacji, pożarów i ludzkiego wycia, koleiną po Moltkestrasse, pustynią imienia marszałka, co Danebrog unurzał we krwi, grafa, co postawił stopę na karku Marianny? Czy stawił się na wezwanie, aby z gruzów wydobywać nadpalone fosforem zwłoki, parzyć dłonie o rozgrzane cegły, by dotrzeć do tych, co krzyczą, albo raczej milczą w głębi ziemi, by nosić wiadra wody pełnej sadzy, którą ogień przyjmuje jakby była mu potrzebna? Malowanie piekła jest czynnością miłą artystom. Może on też przyszedł tu, by sycić oczy czerwono– czarnym niebem nad Birkenallee, Grabowerstrasse, Augustastrasse, Paradeplatz, dymem od Bollwerku, podzamcza i Starego Miasta wzbierającym niby gęsta, lepka masa? Jakież to było by poruszające, zapładniające wyobraźnię; oto nie padło jeszcze Miasto, nie spisano jeszcze strof o Halosis Konstantinupoleos ani żalów Anaklema tes Konstantinupoleos, Dragases Paleolog trwa wciąż przy bramie św. Romana, ale oczy filozofa, oczy poety, zbierają już gruzy, gromadzą ruiny i pożogę i przerażony tłum, przemykający wokół niby cienie z piekieł. O, gdyby tak sięgnął wtedy po pióro, tu, wprost na zgliszczach, i stał z nim, bezradny, aż ktoś przebiegający obok, rozsierdzony tą jego bezczynnością, albo niewidzący niczego w szoku, trąci go w ramię i pióro upadnie. Potoczy się gdzieś między kamienie, w czarny dół. Dlaczego się po nie nie schyli? Nie będzie go umiał znaleźć? Już nie będzie chciał szukać? Oczywiście, to mało prawdopodobne. To zupełnie niemożliwe. Jak dobrze, że tak nie było. Johann M. nigdy nie myślał o swoim mieście jako o tamtym Mieście. Ono samo też nie myślało o sobie w ten sposób. Nim stało się Festung Stettin, po raz kolejny w swoich dziejach zresztą, było beczką śledzi, Hanzą, liczydłem z bursztynu. Nie było Koroną Nauk, Diademem Chrześcijaństwa ani Monasterem Ducha. Johann M. nie znał go tak, jak inni, ale patrzył na afisze, wtedy, parę lat, parę wieków przedtem, gdy jeszcze odbywał swoje spacery, w codziennym ruchu, w bezpiecznej powszedniości szukając tej iskry, którą niektórzy nazywają natchnieniem. Sensacja miesiąca: Frank Wilson, australijski tramp, co przywędrował aż do Trocadero i Charlie Rivers, komik światowej sławy, i magik Beetz, któremu służyła cała armia panien w czarnych trykotach, i Maurice wraz z Fordem, co stepowali lepiej niż Fred Astaire, i Variete przy Bismarckstrasse, ze swoim cyrkiem, zapaśnikami, ludową zabawą przy długich, rozśpiewanych stołach, i Drei Hellas, bezkrwawi gladiatorzy. Hellenowie?! A przecież, a jednak. Jak to pisał Kantzow? „Jakkolwiek dziś imię i ród Wenedów są u nas tak wzgardzone, iż jeden drugiego dla obelgi Wenedem lub Słowianinem przezywa, to nie wstydzimy się swego pochodzenia”. Być może wtedy, w XVI wieku. Ale potem, w tej Brandenburgii, w tych Prusach, co z Wenedów powstały, jako mieszaniec, kundel? Komu by przyszło do głowy, by się powoływać na te słowa pomorskiego kronikarza? Więc było trochę tak, jak u tych z Miasta, którzy nie chcieli być zwani imieniem Hellenów, bo to znaczyło tyle, co poganin. Metochites ani Chumnos, choć z Tessaloniki rodem, nie uważali się jeszcze za Greków; dopiero wiek po nich, inni tessalończycy, Dymetriusz Kydones i Kabasilas, być może byli dumni ze swych helleńskich korzeni. No, tak, myślał Johann M., stojąc przed afiszem anonsującym występy Drei Hellas w hali Variete przy Bismarckstrasse, ale Bizancjum mówiło po grecku, ale Konstantynopol był dziedzicem Aten, a cóż my, co nam zostało po Wenedach? Jakieś szczątki imion, okruchy gardłowych nazw zamknięte w niemieckich słowach, nie mających bez nich sensu. Wendorfstrasse, ulicą Słowiańską, wiosną 1945 opuści Stettin ostatnia cywilna kolumna. Johanna M. w niej nie będzie. Bizancjum gardziło swą przeszłością do czasu, do chwil poprzedzających jego własną śmierć, myśli Johann M. i rezygnuje z kupienia biletu na walki gladiatorów wypomadowanych na schwartzhellenów. Dopiero śmierć uczyniła helleńską przeszłość Miasta miłą mu i świętą. Nie, jednak nie. Nie Johann M., on by nigdy nie porównał swojej dalekiej, sturczonej, ale prawdziwej Ojczyzny, Matki Filozofów – do tego miasta nad rzeką, u bram morza, w wątłej tradycji słowa słodzącego się garstką prowincjonalnych literatów, tymi Prutzami i Geibrechtami, i jeszcze kołyską Telmana i Döblina, i drukarnią Hessenlanda, i śpiewem organów Loewego, i wysiłkami Hansa Meissnera z jego teatralnym biuletynem, o tak, i z chórem chórów wszelakich, co były jakby specjalnością miejscową... Jak to dobrze, że Johann M. nie popadł w grzech próżności, nie uległ krzykowi serca, które zawsze woła: niesprawiedliwość! gdy płonie nasz dom, choćbyśmy sami spalili innym domów tysiące. Czy to jednak znaczy, że stojąc na gorących jeszcze gruzach Moltkestrasse widział wszystko z dalekiego, chłodnego dystansu, jaki daje historia swoim uczniom? Czy to może znaczyć, że uśmiechał się cierpko, że gardził pogromem, że popiół własnego miasta miał dla niego woń wiatru, który wiać musi przez pożary, żeby się oczyściła cała, splugawiona wojnami ziemia? Czy mogę się tego domagać od pięćdziesięcioośmioletniego, przecierającego grube okulary rąbkiem szalika (po co mu ten szalik w sierpniowy upał? zapalenie węzłów chłonnych, chroniczne migdałki?), kaszlącego w dymie intelektualisty, który nigdy nie podniósł głosu, nigdy nie powiedział w twarz żadnemu z tych, co wywieszali w oknach flagi ze swastyką, że kopią sobie i miastu grób. Płytki grób, ćwierć metra w głąb, jak po tych sierpniowych nalotach, w pośpiechu, w rosnącym poczuciu tymczasowości. Głęboki grób, na cały Stettin. No i wreszcie, jeszcze raz od początku: skąd się wziął, na świeżych zgliszczach Moltkestrasse? Dlaczego odkręcił swoje pióro – nakrętki doń nigdy nie znalazłem – dlaczego właśnie wtedy miał ze sobą pióro, zamiast przy swoim biurku, nad gorączkowo kończonym komentarzem do Metochitesa, patrzeć na zasysający nową porcję atramentu tłoczek? Może to w ogóle nie on? Może zaspał, zasnął w swym Bizancjum i nie słuchał radiowych komunikatów? Nie miał radia. Nie czytał rozporządzeń nakazujących udział w obywatelskiej pomocy po nalotach. Może zwyczajnie się bał i wcale nie poszedł wtedy na Moltkestrasse? Oczywiście, to musiał być ktoś inny. Buchalter, oficer SS albo spocony urzędnik zarządu miasta, który dotarł tu samochodem aż z Glambeck, gdzie było bezpieczniej. Oni mieli j e g o pióro? A może to było i c h pióro? Po prostu. Podarek od Hildy, Grety, Anne Marie, bo przecież kobietom wieczne pióra nie są potrzebne, przecież one tylko je darowują swoim mężczyznom. Jak broń. Pióro z mapnika u kierownicy motocykla się kołyszącego, z wewnętrznej kieszeni marynarki w jodełkę. Trzeba sporządzić listę ofiar. Szybko, szybko. Proszę podawać nazwiska. Sto tysięcy bezdomnych? Półtora tysiąca zabitych? Siedemset tysięcy bizantyńskich rodzin, ich żal, spisany piórem „anonimowego kreteńskiego poety”? Ale to pióro jest, realne. Wciąż wydrapuję paznokciem ziemię, która tak się wżarła w plastykowy gwint do nieistniejącej już nakrętki, że jej stamtąd nie mogę wydłubać. Choć całe pióro oczyściłem dokładnie. Małe jest. Trzy czwarte mego pelikana. Połowa watermana, który zmarł już dobre dziesięć lat temu na pęknięcie gumowego tłoka. Pałeczka czarna, jak na wieczne pióro przystało. Pałeczka magicznie przechowana w ziemi. Bo nawet tłoczek wciąż wykręca się i wkręca sprawnie; i mógłbym go może nawet dzisiaj używać, widzę jak się przesuwa w komorze na atrament, tyle, że stalówka koniec ma wygięty, złamany w połowie. Musiała upaść właśnie tak, zgodnie z prawem fizyki, a może Parkinsona, czubkiem w dół. Na tej stalówce srebrnej, malutkiej, litery, które odczytałem powiększając je lupą: CHROM... A więc chromowana stal. Zbawienie dla mojego pióra z ziemi. Bo plastik trzonka jest prawie nieśmiertelny. Niżej, u nasady stalówki, wbitej teraz głęboko w ten trzon (a więc pióro używane było często) inny, mocno zatarty napis: duże Q na początku, TY na końcu. Quality. Wysoka jakość. Ale to niewyraźne za wyraźnym chrom, to jakieś PI, może RIC. Włoskie ricco, hiszpańskie rico: wyborny? Kusząca myśl, żeby prowadziło mnie do Italii Mussoliniego, a jeszcze bardziej do Hiszpanii generała Franco. Do Hiszpanii sewilskiego Izydora. Który ponoć pierwszy, w początkach VII wieku, w ciemności europejskiej, oddalonej od światła ze Wschodu, z piórem ptasim stanął przy pulpicie. A z tym piórem z czarnego plastiku, wiosną roku 1933, Johann M. usiadł przy biurku. On, na pewno. Łaską przeszłości jest to, że można ją wybrać. Jak przyszłość. Teraźniejszość jest bezczelna i bezkarna, bo żywa, więc decydować może o obu, bo ich nie ma. A jeśli Johann M. jest, a musiał przecież być, bo Johann M. żyje w każdej epoce, w każdym mieście, to mam prawo darować mu jego pióro. A więc tym właśnie piórem rozpoczynał swą pracę o przeżycie. O zapomnienie tego, co się jeszcze nie stało. Ale musiało się stać. On znał historię. Był na nią gotów. Jak do tej pracy. On, absolwent wilhelimińskiego gimnazjum królującego swoim grubomurym zamczyskiem przy Deutschestrasse, on, student Greifswaldu. A może tylko szary kancelista, kausyperda nie wykonujący zawodu, traktujący swój fach jak pożywienie, które należy żuć i trawić, lecz nie myśleć o nim, poświęcający większość czasu ślęczeniu nad ściąganymi za każdą markę książkami o renesansie Bizancjum: tym ostatnim, co poprzedził agonię. O blasku, jaki zawsze jaśnieje na chwilę przed. Miał wszystkie, które trzeba było mieć. A te, których mimo to nie miał, przepisywał godzinami w Stadtbibliotheke przy Różanych Ogrodach, w dużych, brązowych zeszytach, kupowanych na piętrze w De–Fa–Ka lub na pachnącym sosną papierze z firmowego sklepu Feldmühle. Tu, w bibliotece, mógł zawsze liczyć na Erwina Ackerknechta, nawet wtedy, gdy go w 1933 roku pozbawiono ciężkiego, rzeźbionego dyrektorskiego biurka, gdyż nie dość gorliwie oczyszczał księgozbiór. Erwin A., z uśmiechem pełnym zrozumienia, kiwał na Johanna M. i wiódł tam, gdzie był jeszcze panem u siebie: do działu nauki. I Johann M. wypisywał swym ukośnym, drobnym pismem obszerne ustępy z K. Krumbachera Geschichte der Byzantinischen Literatur (München 1897), G. Soytera Byzantinischsche Dichtung (Heidelberg 1930), W. Nordena Das Papsttum und Byzans (Berlin 1930), F. Fuchsa Die Höhren Schulen von Konstantinopolen im Mittelalter (Leipzig 1926), prac Stadmüllera, Jorgi, Dittena. I kolejnych z monachijskich Byzantinische Zeitschrift. Gdyby Johann M. wiedział wówczas, iż owe bizantyńskie zeszyty przetrwają wiek cały: od dziarskości Prus, przez agonię republiki Weimarskiej, władzę Hitlera (skądinąd w ich mieście narodzoną), i że dopiero w roku śmierci Stalina ukaże się ich XLV zeszyt, poświęcony Theodorosowi Metochitesowi, nad którego życiem przecież on, Johann M., w roku 1933 zaczął się pochylać... Nie powinien gubić tego pióra. Nigdy przecież niczego nie gubił. Zanim zaczął pisać, przy lampie o kloszu w kształcie kielicha konwalii, przy zaciągniętych, nawet w dzień, ciężkich, pluszowych zasłonach, układał na swoim biurku przybory do pisania, notatki, i czysty papier. Starannie, równo jak wojsko na placu parad. On, „akrobata intelektu”, jak ze wzgardą pisała o jemu podobnych Völksicher Beobachter, on, „rozgadany pasożyt”, jak był łaskaw się wyrazić Goebbels. Ba, jeżeli „miarą prawa intelektualistów do życia – jak przekonywał organ SS,Schwarzes Korps – miałaby być skromna liczba ich dzieci“ – to Johann M. nie miał do tego życia, jako kawaler, zbyt dużych praw. Do pióra też miał zresztą prawo niewielkie, posługiwał się nim właściwie bezprawnie. Do Reichsschrifttumkammer przecież nie należał. Chłonął ostatnie lata Bizancjum. Cesarstwa niezbyt bliskiego Rzeszy, zniewieściałego, słabego, azjatyckiego mimo oparów teologicznych kadzideł; wdychał jego mirrę bez zgody VIII Oddziału Ministerstwa Propagandy, Urzędu Dbałości o Piśmiennictwo i Partyjnej Komisji Kontroli dla Ochrony Narodowosocjalistycznego Piśmiennictwa. Może dlatego, gdy tylko czuł, iż słabnie mu wzrok (a z ostatnich badań wiedział: winne są nerwy) szedł do Ottona Budrassa na Rossmarktstrasse by w jego Qualitas Zigareten kupić brazylijskie cygaro. Jedyny kojący nerwy luksus, na jaki sobie pozwalał. Niezbyt grube, krótkie cygaro. Może lubił je dlatego, że było podobne do jego pióra? Ten kształt nie zmienił się właściwie od czasów pierwszych trzcinowych piór z Egiptu. Temperowanych i nacinanych na skos u szczytu. Czymże innym jak nie kolejnym wariantem tej trzcinowej laseczki będą wszystkie późniejsze pióra? Ale te pióra byłyby niczym, gdyby poprzestano na ściennych malunkach czy ryciu w kamieniu. Chciano jednak trwałości ulotnej jak myśl. Chciano obecności, która daruje poetom kawiarniane serwetki. Mordowanym – notesy chowane w zanadrzu, by można z nich było czytać ostatnie słowa. Kronikarzom wojen – podręczne arkusze, łatwe do transportu na grzbiecie osłów, wielbłądów i koni. Musiał się pojawić papier. Łono dla atramentu. W delcie Nilu pisano na papirusie, łodydze cibory, wyrastającej z grząskich zarośli płodnej rzeki, łodydze ciętej w pasy, plecionej zmyślnie, a potem miażdżonej, suszonej, wygładzanej. Prawda, Zachód wyżej cenił wynalazek z Pergamonu. Na skórach zwierząt już Żydzi spisywali Pięcioksiąg a udoskonalony pergamin, za sprawą pergamońskiego króla Eumenesa II, stał się pono produkcją antyimportową: Egipcjanie zabronili eksportu papirusu, aby biblioteka w Pergamonie nie przyćmiła ich własnej, aleksandryjskiej. O papierze jeszcze nikt nie śnił, prócz oczywiście Chińczyków, którzy mają dobrą rękę do wynalazków na literę p: proch, porcelana, papier. Według tradycji wynalazł go Tsai Lun (Czaj Lun) około roku 105. Czas to był piękny dla Cesarstwa Dynastii Han: zaledwie trzy lata wcześniej Pan Cza’o, po trzydziestu latach podbijania i oglądania zachodniego świata (dotarł aż nad Morze Czarne), wrócił do Lojang, serca cesarstwa, by umrzeć w ciągu miesiąca, syt chwały jaka nie była dana wielu. Pięć lata wcześniej Hüszen opracował słownik, pierwszy zbiór chińskich znaków, którego założenia wykorzystuje się do dziś. Jeszcze wiek panowało Cesarstwo nad barbarzyństwem i ciemnością, które już czyhały wokół. Niebawem dworscy eunuchowie doprowadzą do upadku dynastii Han. Ale papier ocalał. Nauczył się ludzi. Choć dopiero sześć i pół wieku później Arabowie, biorąc jeńców w bitwie pod Samarkandą, wydrą jego tajemnicę Chińczykom i po latach przeniosą do Europy, razem ze swym kalifatem. A więc znów Hiszpania? Moje ric, rico. Biskup Izydor, encyklopedysta. On zresztą nie używał jeszcze papieru. Na szlachetnym pergaminie, jak wszyscy cnotliwi i praktyczni, pisał swoim gęsim piórem. Bo papierem „ze starych szmat” długo gardzili światli Zachodu. Chrześcijanie nie chcieli muzułmańskiej nowinki. A Johann M. wąchał papier z miłosnym drżeniem. Twierdził nawet, iż jest w stanie odróżnić po samym tylko zapachu produkt bawarski czy saski od wytworu szczecińskiego Feldmühle: czuł w nim woń pomorskiej sosny. Świeżą, drażniącą nozdrza, łączącą w sobie aromat morskiej soli i żywicy. Był nawet któregoś razu przy Am Königstor, w zarządzie papierni. Chciał rozmawiać z jednym z dyrektorów, powiedzieć mu tylko, że to właśnie ich papier, jak dywan czarodziejski, przenosi go do Bizancjum. Sekretarka, frau Inge, nie dopuściła wszakże do tej sentymentalnej kompromitacji. Szanował papier. Ale kiedy w grudniu 1936 w drzwiach jego mieszkania stanęli roześmiani, rumiani chłopcy z Jugenvolku, by zapytać, czy nie ma przypadkiem, jakiegoś zbędnego papieru, bo w ramach wielkiej akcji oszczędzania dewiz na potrzeby Rzeszy, gromadzi się teraz w całym mieście taki niepotrzebny, zużyty już, zewłok makulatury, powiedział, że nie, nie ma. A oni się uśmiali z tego nie i powiedzieli, że oszukuje Rzeszę. Ale to byli chłopcy z sąsiedztwa i tylko tak sobie żartowali, i tylko sobie kpili troszkę z tej jego biblioteki pod sam sufit i szaf wypełnionych zapiskami, notatkami. Uśmiechał się spłoszony, aby nie czuli, iż ma do nich żal. Wtedy już nie pracował w kancelarii Gottsteina, o którym najpierw mówiono, iż jest z tych Gottsteinów, co kupiecki Szczecin uczynili dumą Bałtyku, a potem, że jest z tych samych, co Steinitz z Pölitz, a właściwie Jakub Schmul, którego wywleczono z domu i pobito do nieprzytomności, gdyż zhańbił niemiecką dziewczynę, mieszkającą gdzieś na robociarskiej Bredowerstrasse czy Pfarrst– rasse. Gottstein zniknął, podobno wyjechał. Jego ludzie się rozpierzchli. Czasem zatrudniały Johanna M. małe firmy, żeby pilnował ich małych interesów (jako ekspert od prawa pracy), lecz na ogół chwytał się różnych robót biurowych. Dopiero tuż przed samą wojną Erwin Ackerknecht – który ponownie został dyrektorem miejskiej biblioteki – załatwił mu posadę w dziale starodruków. W królestwie zapachów papieru, w aromacie słów i stęchlizny. – Piękne pióro – powiedział kiedyś Erwin, który nie przykładał wielkiej wagi do przedmiotów, ale prawdziwą rzecz cenił może więcej niż niejednego prawdziwego człowieka, że o nadczłowieku nie wspomnę. – Czyś ty się kiedy zastanawiał, czym jest pióro? – dopytywał się, rozpinając marynarkę, bo w tym dziale nie było kobiety i mogli rozmawiać swobodnie. Johann M. się nie zastanawiał. Wiedział, że pióro ma duszę. Czarną jak atrament. Tylko poeci używają zielonego atramentu (gdybyż wiedział, że zielonym pisywał też Goebels). Pisać czarno na białym. Asceza pewności. Czystość wyboru. Niech słowa wasze będą: tak – tak, nie – nie. Barwy Brandenburgii. Od cystersów przejęte. W klasztorze Lehnin od 1180 roku spoczywali wszyscy margrabiowie Hohenzollern. Biało na czarnym polu śmierci. Johann M. wspominał o tym Erwinowi A., który był teraz jego przyjacielem, ale i zwierzchnikiem. Ale Erwin, który był z Wirtembergi, tylko skinął głową. Wolał mówić o piórze, niemieckim piórze. Pewnie dlatego, iż do działu wszedł doktor Zemann, pisujący felietony do gazet, uświadamiające społeczeństwu misję narodu niemieckiego na podstawie faktów z historii. – Więc taki na przykład Emil Drescher – mówił dyrektor biblioteki – już w roku 1843 opisał działanie wiecznego pióra i powołał się na lipskiego wynalazcę z XVIII wieku, Schellera, który używał ponoć takiego pióra co dzień – mówił Erwin i chrząkał, gdy doktor Zemann przymierzał się do oszklonych szaf obciążonych spuścizną po Gutenbergu, udając, że nic nie słyszy. Ale Johann M. nie nadążał za Erwinem i jął opowiadać o Lewisie Edsonie Watermanie, agencie ubezpieczeniowym z Nowego Jorku, używającym takiego właśnie niezgrabnego pióra. Przez nie omal nie stracił pracy, bo klient wylał całą zawartość zbiorniczka na podpisywaną nim umowę i wybiegł wściekły, by szukać firmy mniej nowoczesnej. No więc ten Waterman Lewis (czemu Erwin tak chrząka? Lewis to nie Lewi), postanowił to pióro unowocześnić naprawdę. I wymyślił typ regular, w którym atrament spływał na stalówkę równomiernie, przez wąziutki kanalik. Wpierw atrament pobierało się doń pipetką i dopiero potem Waterman wynalazł cylinder z tłokiem, który atrament zasysał. Johann M. czytał o tym w jakimś berlińskim magazynie wiele lat temu. – Żydowskie wynalazki – uśmiechnął się na to nagle dr Zemann – są równie czarne jak całe żydostwo. To jakby znak, signum judaizmu, wszystko w kolorze czarnym. – A pan, doktorze? – zaczął ostrożnie Erwin, ale Zemann go wyprzedził i wyjął z górnej kieszeni kamizelki ostro zatemperowany ołówek. – Rzymskie narzędzie – oświadczył z triumfem. – Rylec. Stilus! Do woskowych tabliczek. Do nadętego brzucha też. Czy wiecie panowie, że Juliusza Cezara zakłuto właśnie brązowymi stylusami? – Styl – powiedział w zamyśleniu Johann M. – Czy styl ma ten sam źródłosłów? – Tak! – ucieszył się dr Zemann – i włoskie stiletto, sztylet i der Stil, ten nasz styl – kiwał swym ołówkiem jak długim, chudym palcem, pukał nim w blat stołu. – Pisz i walcz. Styl, stylista, zasztyletować. Johann M. nie potrafił: pisać i walczyć równocześnie. Pisał po to, aby nie walczyć. Theodoros Metochites urodził się dziesięć lat po swoim przyjacielu i rywalu Niceforze Chumnosie, mniej więcej około 1270 roku. Mieli podobne drogi na dwór cesarza: z Tessaloniki, która zawsze kwitła wiedzą. Obaj wżenili się w ród Andronika II i pozostali mu wierni do końca. Obaj dali piękno klasztorom, ale ten pod wezwaniem Matki Bożej Nieustającej Pomocy runął w niebyt, a ten od Świętego Zbawiciela jaśnieje bożą mocą do dziś. No i to było jak w ich życiu: bo pierwszy był dziełem Chumnosa, drugi zaś Metochitesa. A Theodoros brał zwykle górę w swych uczonych polemikach z Niceforasem. Tak jak Platon stawiany przezeń wyżej od Arystotelesa, któremu sprzyjał Nicefor. Wtedy jeszcze byli tylko cieniami w umyśle Johanna M., który zgłębiał ich dzieła. A w piwiarni u Paula, nad Odrą, przy Frauenstasse, której panieńskość była echem po klasztorze cystersek, zmienionym w XVI wieku w arsenał, pieniło się złoto chmiel i słowa naród, socjalizm, robotnik, zyskiwały upajającą do walki moc. A potem ośmiu SA–manów na katafalku pośród sztandarów i laurowych wieńców, w innej piwiarni, Grosse Stein. I triumf kuternogi Jospeha G. w hali, gdzie na co dzień licytowano bydło, przy Passewalker Chausse, wobec paru tysięcy rozentuzjazmowanych, tak, dosyć już, dosyć zniewalania narodu przez rząd, sprawowany przez różnych von. Arystokracja pracy, pozdrowienie wyciągniętych rąk, triumf woli i ducha. Duch święty. Syn Boży. Metochites był przeciwnikiem unii z Rzymem, i różnił się tym od swego ojca, który lyońską unię popierał. Ale bo i który syn Konstantynopola mógł bez wstydu przyjmować łacińskie Credo wraz z Filique? Duch Święty nie może pochodzić od Syna. Jeśli już to od Syna i Ojca. Ale bardziej od Ojca. Przaśny chleb z komunii łacinników, zakwaszony chleb greków: czyż tamten świat mógł toczyć istotniejsze spory teologiczne? A Deutsche Christen w dniu Narodzenia Pańskiego, w roku, gdy Johann M. zasiadł nareszcie do swej pracy, ogłosił Wyznanie Pomorza, wyznanie wiary, nadziei i miłości do swastyki. Retoryka pastora Thoma. Retoryka Chumnosa, który cenił (przynajmniej w teorii) styl zwięzły i jasny, a Metochites drwił zeń (nie wymieniając z grzeczności imienia swego przeciwnika), tłumacząc, że zarówno Wiedza Wewnętrzna, ta, której cienie dostępne są jedynie wtajemniczonym, i Zewnętrzna, którą można ogarnąć umysłem, potrzebuje słów wielu, słów co się nizają i mienią jak cesarski diadem. I wrzask Führera, w głośnikach na ulicy, w tramwajach, w sklepach, wiosną 1935 roku, gdy Reichstag stał się widownią, słuchaczem wielkiej, wytyczającej kierunki marszu, mowy do narodu. I Miscellanea, rozmaitości filozoficzne i historyczne, gdzie Theodoros, w jednej ze stu dwudziestu rozpraw, zadaje pytanie: czy lepiej jest urodzić się, czy nie. I noc długich noży, z tajnym punktem zbornym w Konzerthall. Muzyka stalowych smyczków na esamańskich szyjach. I czerwiec 1938 roku, gdy łopoczą w pachnącym, letnim wietrze transparenty „Żołnierskie miasto Stettin pozdrawia brunatnych żołnierzy”, a Wódz z rąk nadburmistrza Fabera przyjmuje pióro, by jako honorowy obywatel miasta wpisać się do księgi. Jakie to było pióro? Jakim piórem podpisał Hitler rozkaz o zajęciu Czechosłowacji (uroczysta parada w Szczecinie), ataku na Polskę (wspaniała parada w Szczecinie), o wojnie z Francją (jeszcze jedna świąteczna czerwcowa parada w Szczecinie)? Pióro Johanna M. było małe. W sam raz na jego rękę. Choć trudno sobie wyobrazić, aby takim małym piórem opisano wielkie Bizancjum. Pięć tysięcy piór na wielkiej wystawie piór w odrodzonym Berlinie. Rok 1996. Trzciny Egipcjan, łacińskie calamus (patrz: kałamarz) złote rylce cesarzy, historia stalówki od Sheldona do Watermana. Od Bramaha, który maszynowo wytwarzał zaostrzone końcówki ptasich piór do stalowych stalówek Gillota z Sheffield (podobieństwo nazwiska z doktorem Guillotine, ojcem gilotyny, przypadkowa). Pióro – atrybut dobrobytu. Chwała tradycji. Trudno sobie wyobrazić, mówi sprawozdawca polskiej telewizji, współczesnego biznesmena bez eleganckiego pióra. Pióro Izydora z Sewilli. Pióra. Bo ile musiał ich zużyć przez te dwadzieścia lat, gdy w lęku, że nie zdąży, w uporze, że musi, biskup i erudyta tworzył swoje Etymologie ogłoszone w 636 roku, wieku ciemności, ocalające w dwudziestu księgach to, co ocalało z wiedzy poprzedników. Dom słowa i myśli, na kolejnych wieków osiem. Pierwsza encyklopedia, pierwszym ptasim skrzydłem maczanym w atramencie. I te wszystkie kolejne pióra prażone w piasku, palone kwasem i ałunami, aby twardniały, szlachetniały... Pióra Tomasza Manna, Stefana Zweiga i Alfreda Döblina, które odmówiły w roku 1933 współpracy z antynazistowskim Sammlung, żeby nie drażnić bestii. Bo wkrótce i tak sama zdechnie. Ale nie zdechła. Pióra na wyjeździe. Tysiąc pięćset niemieckich piór z dala od faszystowskich panów swej Ojczyzny. Pióro Ernsta Tollera dopisujące u końca swojej autobiografii, zatytułowanej Blick: „w dniu spalenia moich książek w Niemczech”. Zakręcone starannie pióro Tollera, gdy w maju 1939 roku, w Nowym Jorku, odbiera sobie życie. W Nowym Jorku Lewisa Watermana. Balzack z piórem kruka. Norwid z anielskim skrzydłem. Gęsie pióro Anatola France. Iwaszkiewicz skrobiący stalówką w drewnianej obsadce, choć w całej Warszawie pod palcami pisarzy stukały już maszyny. I ołówek Żeromskiego, na przekór. I pióro Johanna M., którego nie ma w najnowszej encyklopedii PWN; tak samo zresztą jak Izydora z Sewilli. Choć Hitler, rzecz jasna, jest – bo być musi. Czarno na białym. Pan pisze piórem? Jakie to romantyczne. Pan pisze na maszynie? Jakie to romantyczne. Wańkowicz uciekający z wrześniowej Polski, przez Dniestr, wpław, z kijem w jednej, a ze szwajcarską maszyną do pisania Hermes, w drugiej ręce. Kto, z jakim notebookiem, z jaką pamięcią na dysku trwalszym niż papier, uciekać będzie przez kolejne rzeki? Czy warto się urodzić, czy lepiej nie, pyta Theodoros Metochites. Johann M. poprawia pod szyją kraciasty szalik, wieje od okna, zima 1939 roku skuła lodem całe miasto. Minus 29 stopni Celsjusza. Ograniczone dostawy węgla. Grabieją ręce. „Sztuka i nauka ostatnich lat Bizancjum – pisze Johann M. – rozbłysła na tę chwilę jak błyszczy ostatnim skurczem płomienia świeca, ale nie miała już w sobie dawnej siły, ani wielkości, ani...” Cofa pióro znad kartki i delikatnie, paznokciami, wydłubuje z rowka stalówki paproch jakiś, nie dość zmieloną i zmiażdżoną w prasach papierni, sosnową drzazgę. Rodowe srebra Albowiem doświadczyłeś nas, Boże. Oczyściłeś nas w ogniu, jak się czyści srebro. (Psalm 66, 10) A kto zgubił srebrną łyżeczkę od zastawy? Mała Nicolette o włosach barwy słomy, wyrzucając ją w trawę, po ostatnich wyścigach z jajkiem, latem 1941 roku? Ciotka Luiza przy pakowaniu kufrów? Sierżant Aleksiej Michajłowicz Żełudok? Witek N., który miał tego dwie walizki i spał na nich nie zdejmując płaszcza? Czy też może oni wszyscy razem? To znaczy po kolei. Gubili tę łyżkę z monogramem splątanym, że nie rozplączesz, i z koroną o dziewięciu pałkach. Gubili i odnajdywali. Jak siebie nawzajem. Spojrzenie przez mocno zaciśnięte powieki: srebrne sprzączki u pantofli kamerdynera. Jego chuda, mocno opięta łydka w czerwonej pończosze, wyżej kuse, atłasowe, czarne spodnie ledwie sięgające do kolan. Pantofle też są czarne, lśnią. Jeszcze mocniej zacisnąć powieki, a widać, co się odbija w ich czubkach. Dziurka od nosa, wielka jak mnisia kapica, a w niej siwe włoski, co z tego nochala wystają. – Niemożliwe. Zmyślasz. – Niemożliwe? To sama oczy zamknij. Kamerdyner unosi się lekko na palcach. Tylko troszkę, by nikt się nie spostrzegł. Bo pod kolanami czuje ból. Jest stary. Mówił kucharce, że nie może już tak, w bezruchu jak głaz, stać przed drzwiami, bo mu się te kolana zginają, a nogi wtedy skrzypią. – Zmyślasz. – Zmyślam? To sobie sama posłuchaj, jak skrzypią nogi kamerdynera Knolla, gdy ostrożnie przenosi ciężar ciała z pięt na palce, z palców na pięty. Pałac w blasku świateł, gwar głosów, mundury, krzyże na nich żelazne, fraki, kolorowe suknie, szarfy, kapelusze ze sztucznym kwieciem. Nikt nie patrzy na kołyszącego się Knolla. Tylko ja. My. Gerti, Marion i ja. A sukienki pokojówek, w biało–różowe pasy, z fartuszkiem białym, z falbaną na nim, jak kożuch na śmietanie, unoszą się, płyną w górę niby balony wujka Christiana, którymi zachwycił całą okolicę, czcząc ich wzlotem Dzień Sedanu. Pokojówki chichoczą, mama je strofuje, opadają wolno na podjazd przed pałacem, pasiaste motyle, Christian macha do nich ręką, jak siatką, kamerdyner Knoll chrząka znacząco i mocniej zaciska palce w białych rękawiczkach na krawędzi srebrnej tacy. On wie, że jeśli się tylko zagapi, taca zniknie, a schody w lewym skrzydle, gładkie i pachnące pastą staną się alpejskim stokiem, po którym jedno po drugim, troje rodzeństwa (nawet Gerti, choć ma już takie jasne, śmieszne wąsy) i dwoje kuzynostwa, Nicolette i Erni, co jak zwykle na wakacje zjechali, śmigać będziemy w dół, w łomocie srebra, w łomocie serca, żeby się nie dowiedział nikt. Bo domek na skraju ogrodu, całkiem własny, z malowanymi okiennicami, a tak mały jak dla krasnali. No trochę większy. Jazda na gniadej Amelie, i wiatrówka, z której można było strzelać do gawronów (i zawsze pudłować), i wizyty w bibliotece, ciemnej i pachnącej ceramiczną fajką ojca – to wszystko stać się mogło niedostępne na długie tygodnie. Na zawsze. Mówiła ciotka Luiza, gdy podróżne kufry malowane w herbowe pawie, gryfy, a może topory i róże, pęczniały od rzeczy złożonych w nich jak w trumnie. A przecież nie było nikogo, kto by zdołał je zanieść na stację, lub chociaż na tył powozu, na którego koźle siedział milczący, zasuszony niby prymka tytoniu, Mathias. Na zawsze. Ale to nie znaczyło właściwie nic. Bo jak zostawić na zawsze zapach stajni – juchtu siodeł, świeżej słomy i drażniącej podniecająco woni końskiego potu, gdzie Mathias, młodszy wtedy o jedno pokolenie ojcowych wyżłów, w swojej skórzanej kamizeli po kolana, zaszczycał nas prawem do szczeciniastej szczotki, którą zamaszystym ruchem przesuwać trzeba było po parującym boku wierzchowców, kuców, albo i powozowych koni. Bo jak zostawić na zawsze rekwizyty do Das golden Vliess Grillparzera znalezione na strychu obok sieci na wilki i pożółkłych roczników Kreutzzeitung? Pastora Herbsta na bufiastej ambonie jak baron Münhaussen unoszącego się pod samo sklepienie kościoła, małą kuzynkę Nicolette, która była tak głupia, że wpadła do przerębla wyrąbanego przy gromadzeniu lodu, ale nie płakała nawet wtedy, gdy już ją przestano ratować, a zaczęto na nią krzyczeć, rapier dziadka Augusta, który służył w I Pułku Gwardyjskim, i miał więcej ran (dziadek, nie rapier) niż medali (co stanowiło podobno szczególny zaszczyt). Konfitury z jarzębin, których nikt nie chciał jeść, bo były gorzkie. Polowanie na zające, kiedy ojciec popisywał się grą na rogu, wobec służby i gości, śniegu na świerkach, gwiazd i pochodni, jakie paliły się przy saniach, na których zwożono skrwawione futerka budzące żal i jakieś gwałtowne ożywienie i bezsenność. Oranżerię, w której dojrzewały malutkie, ciemnozielone cytryny. Rudego setera o imieniu Fred, który uwielbiał cukierki. Jak to można zostawić na zawsze? Ciotka Luiza na pewno nie wiedziała, o czym mówi. A może to nie ona powiedziała, ale mama, chodząca po całym domu, jakby chciała sprawdzić, czy pozamykane są wszystkie okna? Albo stangret Mathias, który wie skąd się biorą dzieci, i czy będzie urodzaj, i czy spadnie deszcz, i czy przyjdzie Iwan? A kto zgubił srebrną łyżeczkę od rodowej zastawy? No i czy ją w ogóle ktoś zgubił? Na zawsze. Ze wszystkim. Ze wszystkim? – Oj, chyba zmyślasz – mówi Gerti, starszy brat, wydymając wargi w ten sam sposób, jak robi to ojciec, nim ze wzgardą zamilknie i zacznie nabijać porcelanową, kremowożółtą fajkę wonnym jak jesienne liście tytoniem. Łyżka jest srebrna i ciężka. Chociaż to tylko łyżeczka. Srebro ma swoją wagę. Musiało mieć. Zastawy były kiedyś równie solidne jak obyczaje. Stół był stołem, nie ławą, chybotliwą i niską, nie ułamkiem przestrzeni ukradzionym kuchni, ale dębem. Pod obrus. I pod zastawę pełną: serwis, szkło i srebra. Do tych ostatnich zaliczało się zarówno patery, tace jak i sztućce. W liczbie apostołów co najmniej. Powaga posiłków. Waga sreber... Czuję ich ciężar, gdy w szczecińskich antykwariatach spoglądam przez szyby gablotek na te widelczyki do ciast, wazowe łyżki, noże o ciemnych, stalowych ostrzach i zbrązowiałych złoto trzonkach, patery jak krzywe lustra chwytające zaraz moją twarz. Ogłuszające bogactwo śmierci. Lombard. Wstydliwa wyprzedaż. Nic z tej pachnącej retro atmosfery świata bibelotów i narodowych pamiątek po byłym mieszczaństwie i szlacheckiej sławie, jaką mają w sobie antykwariaty gdzieś tam, w głębi kraju. Nie ma we mnie poczucia winy, lecz jest poczucie niestosowności, gdy zaglądam do oszklonych szaf, że w tych przedmiotach, jak na złomowisku, grzebię wzrokiem. Jakby to był szaber. I jest tłumiona złość. Do tych rzeczy. Wyniosłych, z pogardliwą wyższością ociężałych, niemych, niemieckich. Kto to jeszcze pamięta, że imię Niemiec takie ma źródło? Niemiec, niemota. Obcy. Obcy w mowie. Tamten. Nie do porozumienia się po ludzku. Obcy w mowie, która jest podobno srebrem. Czy dlatego lano kiedyś w usta wrzący, biały metal przeniewiercom i kłamcom? Pommersche Silber. Heraldyczne, czyste zwierciadło. Śniedź. Grynszpan. Wpływ powietrza. Wilgoci. Ciepła ludzkiego ciała. Ciemne zwierciadło. Szorujesz paznokciem, a tu ledwie rysa. Dostałem tę łyżeczkę. Nigdy bym jej sam nie kupił. Nawet gdybym wiedział, że – jak podaje Lexikon der Heraldik wydany w Bibiliograpfhisches Institut Leipzig – te dziewięć pałek w koronie na jej trzonku oznacza hrabiowski ród. Grafenkrone. A nie jakieś tam siedem pałek baronowskiej Freicherkrone. Że się już nie wspomni o byle von pięciopałkowym. Rangkrone: porządek wyryty w srebrze. Porządek rzeczy i ludzi. Mężczyzna w haftowanej srebrnie, czarnej czapeczce siedzący w kącie długiego niby korytarz, na czarno pomalowanego pokoju. Dzieci podglądają go przez uchylone drzwi. Srebrny lichtarz na biurku. Zapach dobrych, czystych świec z pszczelego wosku. Ojciec. Czyta książkę. Jak zawsze przy świecach. Światło żarówek razi oczy. Jak zawsze powtarza półgłosem to, co szczególnie go poruszyło w lekturze. Wojna to odwieczna forma ludzkiego bytu. To z Carla Schmitta czy z Ernsta Jüngera? Napór życia; bo życie zmusza, by zabijać. Waidmannsheil, darzbór: śmierć kaczek, gęsi, zajęcy, lisów, dzików. Blitzkrieg. Fallweiss. Barbarossa. Ojciec patrzący bez słowa na tablicę z dębowym wawrzynem, którą Mathias znalazł gdzieś w szopie. Tą umajoną tablicą witano go po wojnie francuskiej, gdy miał lat szesnaście, i wracał, okryty chwałą ochotnik, zwycięzca spod Beaumonten–Argonne, do domu, lipową aleją, wzdłuż stawu, i szpaleru folwarcznej służby. Jak później wracać będzie Gerti w oliwkowym mundurze, a ojciec, sześćdziesiąt lat po swym powrocie, z okna na piętrze (bo już wtedy prawie nie wychodził z pokoju) patrzeć będzie na tego zwycięzcę innej francuskiej wojny i nie wyrzeknie nawet słowa. Jego ojciec. Tamten ojciec, który dał inicjały mej łyżeczce ze srebra. Pod koroną splątane M i K. Ledwie je można rozpoznać w tym stylizowanym renesansowo gąszczu, który tworzą. Jak rośliny, końce linii wygięte liściasto. Srebrne trawy. Arystokratyczna alchemia. Arborphilosophica. Drzewko Srebrzyste, dowód i symbol żywej natury metali. Bo przy wytwarzaniu azotanu srebra jawiły się w tyglach alchemików krystalizacje strzępiaste, gałęziaste, kształtem swym drzewa przypominające. Więc to jego drzewo z jakich korzeni? K jak von Kleist, von Koeller, von Krockow? Graf. Czyli von Krockow jednak? Zanurzyć się w Almanach Gottajski, odnaleźć dokładnie: nazwisko i imię, M jak Manfred, Michael, Markus? Von Krockow, więc wyjechać stąd aż w Prusy Wschodnie. Powiat Stolp. Rumbske? Zbyt daleko. Za dokładnie. Czy muszę wiedzieć aż tak? Detektyw historii zawsze jest na porażkę skazany. Gdy niesie przed sobą przedmiot, jako dowód – na co? – bardzo rzeczowy. Bo co można zrobić ze srebrną łyżeczką, o której wie się już precyzyjnie, z wiedzą godną oberkamerdynera, przy jakim stole, w którym miejscu, przed kim ją położyć? Oto pańska łyżeczka, panie hrabio. Taki sukces? A może w mojej niechęci do tego, aby wiedzieć dokładnie jest po prostu strach przed rzeczywistością nazwaną? Istnością w rzeczy? Tą, która niszczy napuszone, literackie kadencje zdania, która każe esej w reportaż zmieniać, odcedza poezyję, przymusza do spisywania dokumentu? Z łyżeczki w zimną zupę faktów: chlup! Jeśli nawet tak, niech to się nie nazywa ucieczką. A raczej ostrożnością. Fałszywe dokumenty są dużo gorsze niż prawdopodobne zmyślenia. A moja łyżka, jego łyżka, ich łyżka – pilnuje bardzo dokładnie swojej własnej chronologii. Na odwrocie trzonka, w samym zwężeniu, obok próby srebra, maleńkie, ale widoczne bez powiększającego szkła, cyferki, data: 1890 rok. W świecie wielkiej polityki Wilhelm II – który swoje krzywe ramię i obawę połączoną z zawiścią, jaką żywił do kanclerza, chciał przesłonić groteskowymi, paradnymi mundurami, hucznymi zabawami w męskim gronie i chwackim tonem mów (o których nawet jego matka Wiktoria, pisała w prywatnej korespondencji, że są „okropne”) – dymisjonował właśnie sędziwego, a potężnego wciąż Bismarcka. Dwadzieścia lat po triumfie pod Sedanem, dziewiętnaście po wersalskich łzach Wilhelma I, który nie mógł odżałować swego tytułu pruskiego króla, oddawanego właśnie na chwałę Niemiec za tytuł cesarza. Trzydziestoczteroletni M. von K., wygolony gładko, wyprostowany jak na musztrze, w grubej, wełnianej kurcie, i okrągłej, czarnej, srebrem haftowanej czapeczce. Ta czapeczka należała jeszcze do jego ojca, a on miał ją ze sobą, ukradkiem upchniętą pod płaszczem na szańcach Metz, gdy nieudolność Bazaine’a dała im pod sztych spieszącego do twierdzy z odsieczą Mac Mahona. Przy blasku świec, pod krzyżem z nagłówka Neue Preussiche Zeitung czyta o najnowszych ustawach, o włościach rentowych. Przy oknie, w rogu czarno malowanego gabinetu (aby światło nie rozpraszało uwagi), stoi Christian, jego młodszy brat, ubrany jak papuga – w tabaczkowy surdut i zielony fular, w pantoflach okrytych przybłoconymi nieco czapraczkami („mógłbyś osuszyć grunt za stawem” „a ty chociaż tutaj nie szukać tych swoich robaków”). Christian ma ptasi nos i ruchliwe, wąskie palce. Dużą, żółtą chustą wyjętą z górnej kieszeni surduta przeciera szkło gablotki trzymanej w rękach i uśmiecha się. Cucujus cinnabarinus – czy ty zdajesz sobie sprawę? Z czego? – pyta M. von K., ale nie słyszy chyba nawet tego pytania. Kryzys agrarny, drożejące szaleńczo kredyty, spadek kursu listów zastawnych; na co ktoś podpisany tylko literą H (czyżby sam baron redaktor von Hammerstein) ma bardzo jasne wytłumaczenie: nadmierne inwestowanie w przemysł i ciągłe operacje spekulantów. Zguba junkrów, kamień u pomorskiej szyi. No, więc czy ty sobie zdajesz sprawę? Z czegoż, u licha?! Cucujus cinnabarinus nie występuje w zasadzie poza górskimi lasami, a ten mój cynoberek piękny, popatrz, pod korą twojego buku. A wiesz, cóż to jeszcze znaczy? Ten twój bukowy zagajnik umiera sobie. Ot tak. Próchno, braciszku. M. von K. odkłada gazetę, białe cętkowane psy na dużym obrazie za jego plecami wyprężyły chude nogi przed skokiem: wyjdź, po prostu wyjdź Christianie, ja czytam. Przy pełgającym złoto srebrnym blasku świec z pszczelego wosku. W roku 1890. Cóż, i w mieście dopiero co uruchomiono A. G. Stettiner Elektrizitäts Werke, ale na ulicach królowały gazowe latarnie. Nafty M. K. nie lubił: cuchnęła jak diabelskie wykroty. Woń świec była bliska woni tytoniu. Ręka wyciągnięta po porcelanową fajeczkę cofa się jednak, wraca do gazety. Christian wzrusza ramionami: chciałem ci tylko powiedzieć, że zbiór Dohrna, który widziałem w Szczecinie, ma pewne braki – jeśli idzie o nasz region, to jasne – a tymczasem ja... Tymczasem nam, przerywa mu M. von K., przyjdzie ziemię sprzedać. Sporo ziemi. A fideikomisy? – pyta Christian, żeby nie wyjść na nieczułego gbura. M. zerka z przelotnym zdziwieniem. I tak nie ma komu w pole chodzić, znowu trzy dymy puste. Tak, tak, wzdycha Christian i żółtą chustką ponownie przyozdabia surdut, amerykańskie zboże płynie zbyt szybko, a gnuśny rząd działa zbyt opieszale, nie wymyślił niczego ponad wewnętrzny rynek chroniony wysokim cłem. Lecz kiedy już trzeba, to może by warto zbankrutować? Tak troszeczkę, co? Gdyby kamerdyner Knoll nie czyścił sreber tak starannie, rozmowie braci, podobnej, a przecież o dobre kilkanaście lat późniejszej, i tej jeszcze późniejszej, w roku 1925, gdy wszyscy już myśleli, że trzeba się będzie wynieść do miasta, a ziemię całą sprzedać wraz z długami, i tej następnej, przed zwycięstwem nowej siły, a u szczytu licytacji, pod jakie szły ziemskie majątki, przy wszystkich tych rozmowach, tak monotonnych, w jadalni zwykle potem toczonych, przy pustych już talerzach, przy szklance wody i kieliszku wina, towarzyszyłaby zapewne łyżeczka srebrna, sczerniała jak chmury nad pomorskim rolnictwem. No ale Knoll, wielkonosy i chudonogi, miał swoje metody na srebro. Żadne tam banalne łączenie wody z octem i sodą oczyszczoną, ani roztwór amoniaku i mydlanych płatków (przy czym upierali się w kuchni). Owszem, na co dzień, po posiłku, gdy srebra szły na stół, bo byli goście (a byli w zasadzie zawsze; czyż nie po to żyje pomorska szlachta, by miała gest gościnności i rękę do szpady chwacką?) imał się zwyczajowego pucowania popiołem. Lecz co najmniej raz na dwa tygodnie – czasem udało mu się na ten rytuał wybłagać jakąś niedzielę, choć pani bardzo dbała, by nawet Mathias miał wtedy wolne, i całą rodziną szło się do kościoła pieszo, trzy kilometry – szykował sztućcom, tacom i półmiskom kąpiel w wywarze własnego przemysłu. Jesienią składnik tej kąpieli stanowiły ziemniaczane obierzyny, ale Knoll cenił zwłaszcza wywar z rabarbaru. I dzikiego szczawiu. Sam chodził go rwać na łąkę pod lasem, a przyniesione przeze mnie i Marion kłącza rabarbaru przebierał tak starannie, jakby to miała być kąpiel nie dla mis, widelców, noży i łyżek, lecz dla mamy, albo ciotki Luizy, która choć oszczędna chorobliwie, na wodzie i mydle nie oszczędzała nigdy. Na zmatowiałe srebro stosował Knoll kwaśne mleko z drobiną kuchennej soli. Na plamy po żółtku jaj (a te łyżeczce nie były obce) używał parujących jeszcze, gotowanych ziemniaków. Jego suche, duże dłonie w ogóle chyba nie czuły gorąca. Bo gdy kiedyś mała Nicolette, chwyciła taki kartofel, rzucony już przez Knolla do misy jako zużyty i chłodny, sparzyła się i aż posiniała na twarzy. Nie płakała przecież. Nie można było płakać, jeśli się chciało się być kimś w naszym świecie. Trochę spartańskim, trochę indiańskim i bardzo pruskim. Mama miała pociąg do poezji i teatru. Zwłaszcza, kiedy była młoda. Sama szyła kostiumy do Grillparzera, wystawionego kiedyś siłami domowymi. Was ist der Erde Glück? Ein Schatten! O, szczęście ziemskie czym jest? Jeno cieniem. Tu nie ma żadnego rymu, wzruszyła ramionami Marion. A mama kazała nam zabrać wyblakłe stroje z powrotem na strych. Ojciec nigdy nie deklamował wierszy (nawet w kościele mruczał psalmy pod nosem nie głośniej, niż swoje gazetowe odkrycia w półmroku gabinetu), ale gdy zjawiał się w pałacu Otto von Trescow, jego kompan z francuskich przewag, słuchaliśmy jak ten siwy, wąsaty mors, poruszający się żwawo i zarazem ociężale, trochę tak jak Hindenburg, recytował nam na cały głos Paradę pod Leuthen: „Wszak hufiec w liczbie iście skromnej, pastwą szyderców wnet się stał, bo Austrii sile przeogromnej, wyzwanie boju cisnąć śmiał.” Gerti miał album Fryc w 50 obrazach dla młodych i starszych, biegliśmy po każdej takiej deklamacji do jego pokoju, który po ukończeniu osiemnastego roku życia dostał tylko dla siebie (ja spałem wtedy z Marion, na poddaszu), żeby oglądać obrazek najulubieńszy: szarżę pod Leuthen, w bitewnym dymie i srebrnych trąbkach. Ten Otto, który kazał do siebie mówić „wujek Otto”, był podobno jakimś dalszym krewnym słynnego, nieszczęsnego Henninga, który widział w sobie, nim zawisł na haku w 1944 roku, jednego z dziesięciu z Sodomy, dzięki którym ocaleją Niemcy. Ale Otto von T. już tego nie dożył. Ani haków „pana Hitlera”, ani choćby wybuchu wojny. Mój ojciec, M. von K., choć starszy, przeżył go o całe lat sześć. I patrzył milcząc z okna na piętrze, jak Gerti w oliwkowym mundurze wjeżdża powozem prowadzonym przez starego Mathiasa, lipową aleją, przez bramę, pod frontowe schody. A Gerti wiersze kochał! Gdy w stajni pucował szczotką gniadą sierść swej ulubionej klaczy, Amelie, wykrzykiwał z zapałem, który udzielał się i jego szczotce: „Gdzie Niemiec ma ojczyznę swą, czy w Prusach, w Szwabii jego dom? Czy tam gdzie Ren i winny krzew ? Nad Bałtem, gdzie tysiące mew? Ach nie, nie tam, nie tam, nie tam! Innej ojczyzny trzeba nam!” A jakiej? – pytała czasem zaczepnie Marion – ale on jej nie odpowiadał, chociaż nie była wcale taka mała, żeby nie zrozumieć. Powinien był jej odpowiedzieć, a nie wydymać wargi. Zwłaszcza, że byliśmy zdani na siebie samych właściwie. Ojciec już w 1936 roku przeniósł się w prawe skrzydło pałacu, na piętro, do ostatniego pokoju w amfiladzie. Wychodził stamtąd coraz rzadziej, a potem, kiedy nogi zaczęły mu odmawiać służby, Knoll woził go już tylko – wózkiem specjalnie sprowadzonym z Berlina – do gabinetu. Z nami zresztą już i wcześniej rozmawiał rzadko. Jeden Gerti bywał u niego, ale Gerti miał złotopłowe wąsiki, i obowiązki sukcesora. Matka zajęta była pałacem oraz całym folwarkiem. Szyła, haftowała, cerowała, prowadziła poranną modlitwę przy stole, a zimą, gdy miała trochę więcej czasu, pozwalała sobie na malowanie akwarelą. Ciotka Luiza nie miała do rozmów z nami ani talentów ani kompetencji. Wcale też nie była ciotką; zjawiła się w pałacu po roku 1918, wraz z falą uchodźców ze wschodu, no i tak już została, zajmując się guwernerką i wymyślaniem przeróżnych oszczędności: a to placków z kartoflanych obierzyn, to zbieraniem sadzy na szuwaks do butów, to znów zmniejszaniem proporcji cukru do konfitur (szczególnie ceniła powidła z węgierek, które rosły w sadzie na tyłach pałacu, bo były tak słodkie, że – jej zdaniem – cukier do nich dodany psuł powidłom smak). Zostawał nam stangret Mathias, no i Gerti, najstarszy z rodzeństwa. Jego opowieści o mlecznym ciele Grety, córki ogrodnika (a ja długo potem jeszcze myślałem, że ta Greta jest mleczna jak nasze krowy w oborze), o polowaniu na jelenia w dobrach Puttkamerów, gdzie z synem gospodarzy, Henem, spili się straszliwie gdańską wódką, o niezwykle długim członku pewnego Rosjanina, Saszy, co był, jako jeniec wojenny, zatrudniony na naszym folwarku, i dogadzał dziewczynom za jedzenie, ale umarł na zapalenie płuc, choć mu dziewuchy przynosiły ukradkiem słoninę i gorące zioła, o wierszach Arndta, pruskiej szlachcie, wiernej po grób, i roli Niemiec w dziejach. Siedzieliśmy z kolanami podciągniętymi pod brodę, oganiając się od komarów, bo wieczorem było ich nad stawem pełno, a on przenosił nas na bitewne pola Wielkiego Fryderyka. Wedel, gdzie mój wierny Wedel, pyta Fryc brnąc po końskie kolana wśród trupów, a na to mu rzekną adiutanci: Wasza Miłość, tu leżą sami Wedlowie. Bo w wojnach Fryderyka legło Wedlów siedemdziesięciu pięciu, pięćdziesięciu sześciu Kleistów, siedemnastu Hertzbergów, dziewięciu Schwerinów... Na chwałę Prus i kamień węgielny Cesarstwa i Rzeszy. Stapel i Spalm modlący się o Sacrum Imperium, Rzesza Boga na Ziemi Edgara Junga, Rzesza jako „tajemny środek dziejów świata”, tak pojęta przez Hielschera, Rzesza, cudowne „przezwyciężenie dualizmu materii i ducha”, wyglądana przez Schaweckera. To trudne, mówił Gerti, lecz zapamiętajcie chociaż to jedno, że, jak powiada Jünger, największe szczęście to być złożonym w ofierze. Przymierze krwi, jaką pruska szlachta zawiera z tronem to coś tak upajającego i wiecznego jak, jak, szukał porównania, jak sakrament pocałunku. To straszne głupoty, powiedziała Marion, a on się wściekł i oświadczył, że nigdy z nami nie będzie już poważnie rozmawiał, choć Marion miała na myśli jedynie ten pocałunek. Bo już się całowała, z kuzynem Diterem – który zjawił się na Dzień Sedanu, wtedy gdy wujek Christian puszczał swoje balony w ogrodzie – i twierdziła, że to nic nie znaczy, bo i tak wyjdzie za kogo innego. Tego dnia, a było to w roku 1935, we wrześniu oczywiście, dokładnie pierwszego września, co każde dziecko przecież wie, a o czym sobie przypomniałem cztery lata później, chociaż nikt prócz mnie nie chciał wtedy w domu o tym jakoś pamiętać, więc w roku 1935, w 65 rocznicę najpiękniejszego zwycięstwa pruskiego oręża, gdy miałem lat siedem (kto: ja? on: ja, cały czas on, mały K., najmłodszy syn M. von K.), zebrała się w naszym pałacu największa gromada, jaką kiedykolwiek u nas widziałem (Gerti mówił, że Mathias mu opowiadał, iż po wojnie, zjechali nam na głowy wszyscy krewni z całych wschodnich Prus, zza Königsbergu, spod Ottenhagen i Hohenhagen, i było tu ludno jak pod Verdun, z którego to właśnie powodu ciotka Luiza nauczyła się robić kawę z żołędzi i tak już jej zostało). A było trochę tak jakbyśmy wystawiali Grillparzera, albo Minnę von Barhlem Lessinga: kobiety miały na sobie suknie, które, jak potem zrozumiałem, nie były szykiem mody (Rudolf Zacharias Becker, którego żurnal sprzed wieku spoczywał na strychu, byłby pewnie zachwycony tą Das Freierkleid der deutschen Frauen) starzy oficerowie w medalach, przepasani szarfami wyglądali jak bożonarodzeniowe drzewka a cała służba, Knoll, dwaj jego pomocnicy, i pokojówki, ubrana została w kuse fraczki, pończochy, sprzączki, sukienki w pasy i fartuszki. Dorośli mieli nakryte przy dębowym wielkim stole w jadalni, a wszystkie okna i balkon otwarto na pachnący jesienną dojrzałością ogród, pito reńskie, mozelskie, a nawet szampańskie („takie same jak pod Metz!” – wołał do ojca Otto, który umarł wkrótce potem, jeszcze tej zimy), wuj Christian siedział smutny, we fraku tak czerwonym, jakby go przyniósł z garderoby w operze, i próbował coś opowiadać o motylach młodej Lottcie von S., ale go wcale nie słuchała, bo wszyscy patrzyli na mojego ojca, lecz i on był chmurny, i nie chciał mówić o Sedanie („byłem pod Beaumont, idioci”), tylko o ustawie o zagrodach dziedzicznych, kretyńskim pomyśle „czystego rasowo chłopa”, Bauera niby pan, Erbbauera, dziedzica, co to miał być junkrom postawiony wspak, i chociaż go stary, przysadzisty kawalerzysta, Boguslav von M., strofował dobrodusznie, że w końcu to dopiero czeski kapral zrobił porządek na roli, odciął łeb długom ziemskim, przegnał precz koszmary z reformy Seringa („pan nie miał u siebie tych Güterschlächterów, a mnie mój rzeźnik wyciął dwa folwarki”), wtórował mu von P., choć nie bardzo było wiadomo, czy chwali Hitlera, czy pomstuje tylko na rządy Brüninga, a może odwrotnie, z pochwałą dawnej uchwały Reichstagu chroniącej wschód kraju przed polskim naporem się wyrywa? Srebrna zastawa zalegała stół w bitewnym szyku. Od huzarii noży i piechoty widelców, przez armaty łyżek do zup, laufrów łyżeczek do kawy, kirasjerów sztućców do ryb, szpilowatych lansjerów na raki, po generalicję widelczyków na frukta. Gerti siedział przy naszym, dziecięcym stoliku, i był zły. Bo miał już swoje naście lat, a tu marudził Erni nad tortem, i nawet niania malutką Nicolette na troszeczkę posadziła, i Marion chichotała, i ja, i kuzynek Dieter; ale Gerti nie był sam, bo smętnie spoglądali ku dorosłym piegowaty von M., co gapiąc się na wygrawerowaną na łyżce datę nie wie, że ten rok, 1890, zrodził SPD, w którym on, odszczepieniec rodu, szlifować będzie w przyszłości dyplomatyczne dywany, i młody Tresckow, co potem zginie w pałacu rodzinnym, bo, jak powiedzą: w przypływie szału, zacznie strzelać do Rosjan z wieżyczki w lewym skrzydle pałacu, a Rosjanie go złapią, powieszą i pałac spalą, i jasnowłosy Hansi van Hagen, co strzeli sobie w łeb, gdy po zamachu Stauffenberga, też we wrześniu, za lat dziewięć, nie zechce czekać na Gestapo, i Flemming, bardzo nadęty, który zdobędzie Warszawę, jak jego przodkowie, wraz z Carolusem Gustavem szwedzkim, i mały H. Puttkamer, z podgoloną głową, który odkryje w sobie fotograficzne hobby, i przy którym znajdą, w mapniku, całym, jak on sam, zbryzganym czarną krwią, wsunięte w kopertę zdjęcia, niektóre z nim samym, na tle masowej egzekucji w jakimś zakurzonym gubernialnym miasteczku, i piliśmy czekoladę, a wujek Christian ożywił się nieco, gdy pozwolono mu puścić jego balony. Leciały w niebo, on wołał, że jak motyle, a wujek Otto, że jak Gambetta z Paryża w balonie umykający, by na zapleczu pruskim zagrzewać do walki żabojadów. I będzie taki gwar, że Thomas von Borck poprawi staromodne binokle i, wyręczając zasępionego gospodarza, zadzwoni łyżeczką, srebrną, tą właśnie, o brzeg kieliszka. I wtedy M. von K. przejmując obowiązki pana na włościach, uniesie się z niejakim trudem z miejsca, aby po krótkiej mowie na cześć pruskiego oręża, pruskiej wierności i pruskich cnót obywatelskich, zawołać nad podziw dziarskim głosem: – Niech żyje Najjaśniejszy Pan! Pamiętam tę nagłą ciszę w wielkiej, błękitnej sali otwartej na ogród, nim zagłuszono ją równie gwałtownym ożywieniem, strzałami z korków od szampana i niepewnym śmiechem. Pamiętam też nagrobek pana von der Marwitz z Fiedersdorfu, który odmówił samemu Fryderykowi, gdy ten kazał mu zrównać z ziemią zamek Hubertusburg. Nagrobny kamień w brandenburskim kościele głosił: „Wybrał niełaskę tam, gdzie posłuszeństwo nie przysparzało honoru”. I pamiętam moją podróż do Chełmna Dolnego, w ciemną zieleń krzewów i traw, które zarosły podłogi pałacu rodu von Tresckow, tu była chłodnia dworska, widać jeszcze głębokie wykopy na lód, opowiadał mi mieszkaniec wioski, w roku 1994, Polak z Kresów, i pokazywał mi jedyne ocalałe mury, pozostałość po pałacowej wozowni, z której ścian ktoś z miasta wzniósł sobie dom. Wszystko to pamiętam i nic nie pamiętam. Ja, siedmioletni von K., wpatrzony w złoty wąsik brata, ja, siwiejący pan redaktor L., z magnetofonem stojącym na stole, pośród lekarstw, w domu jednego z ostatnich już żołnierzy zawszonego, nieszczęsnego wojska, które tyle krwi oddało tej rzece, tyle wzgardzonych prędko medali pogubiło w szufladach wnuków, jak żetony z zapomnianej gry, ja, archeolog, archaniołek z piórem pelikan, próbujący otworzyć niebo rzeczom, a sobie oczy, ja z tego miasta, z tej zieleni, z tego samego zapachu, co się śni Marion, i synowi stangreta Mathiasa, zapachu palących się w polu suchych, ziemniaczanych łęcin, i tej słodkiej cierpkości wieczornego tataraku, smakującego wargom wędkarza jak egzotyczny owoc. Na zawsze, mówiła ciotka Luiza. Na zawsze jest to, co było. I z nami, i bez nas. Zwłaszcza bez nas. Więc jeszcze raz: kościsty von Borck ujmuje w palce srebrną łyżkę, żeby zadzwonić o brzeg kieliszka. „Uczyń sobie dwie trąby srebrne – mówi Pan do Mojżesza – abyś lud swój mógł wołać nimi”. Srebro brzmiące jak noc. Srebrny zamek Arianrhod z celtyckiego snu, wieczny raj dla królewskich dusz, gdy ich ciała spoczywają na Wyspie Śmierci. Heraldyczne srebro radości, niewinności, pokoju. Księżyc zanurzony w wodzie. Zasada żeńska alchemicznych śnień. Bierna, pasywna, uległa. Pod złotem, włócznią słońca, męskością żywą, czynną. Ognistą. A gdy bóg Agni szedł na wschód płonęły trawy przed nim. Połamane promienie. Czarne promienie swastyki. A więc raz jeszcze: von Borck ujmuje srebrną łyżeczkę. Muszla była najpierw, wyżłobiony wodą kamień. Jak dłoń. Łyżka była potem, ale przed cywilizacją noża i widelca. Łyżki gliniane, drewniane, kościane. Łyżki z brązu. I z cyny. Z głodu i z łakomstwa. Łyżki wyjęte zza cholewy. Własne, w każdą chwilę gotowe biesiadować darmo i cudzo, nie do oddania, swojskie, zapisane: „Ten jeno żywie, kto żyw poćciwie”. „Miła wieść, gdy wołają jeść”. „Pamiętaj człowiecze, że cię niedługo na świecie”. „Cnota wyszczerbiona, szwab bez ogona”. Polski wkład w dzieje łyżki. I jeszcze Der Polnische Adel Emiliana von Żernicki–Szeliga: ponad tysiąc nazwisk polskich rodów zniemczałych, sprusiałych w większości, których członkowie służyli w pruskim wojsku, administracji, sądownictwie. Komu słowo „renegat”, a komu wzruszenie ramion? No i komu marzenie o historii, która dla ziarna rzuconego w ziemię, choćby to było ziarno z różnych zbiorów, ma właśnie to jedno słowo: ziarno. Przypowiastka panajezusowa? A niech by. Bo jak inaczej czytać choćby zachwyty Fryderyka II, w jego Historie de mon temps : Cette action, la plus hardie que la cavalerie puisse entreprendre comble M. de Malachowski de glorie. Ten wyczyn, najbardziej zuchwały, jakiego może dokonać kawaleria, okrywa pana Małachowskiego sławą. On to, pod Liebenthal, zdobył stromą skałę obsadzoną przez cały austriacki regiment. Pruski szwoleżer o nazwisku polskiego marszałka Wielkiego Sejmu. Małachowski herbu Gryf. Nomen omen? Nomen: amen? Po hebrajsku amen znaczy: niech się tak stanie. Dobre zaklęcie. Ale co by się stać miało? Jeszcze? Ewolucja łyżki. Tej wykształconej już, wymownej w stołowym języku. Jakiś animowany film uchwyciłby może jej wężowo wijącą się zmienność kształtu, długości trzonka, pojemności czerpaka. Taki film jak przyrodnicze dokumenty w przyspieszonym tempie ukazujące na przykład rozwój kwiatu, z pąka w opadanie płatków, w sekund paręnaście. Czerpaki długie, spiczaste, trochę drapieżne, u schyłku średniowiecza stały się głębsze, nie tyle może łakome, ile pewniejsze jadła w misie. Prosty trzonek zaczyna się ekstatycznie, a może tylko kapryśnie wyginać, tak że łyżki, łyżeczki, w pałąk się zmysłowo gną, coraz silniej świadome, że są już nie tylko przedmiotem, który służy pożeraniu, żarciu, siorbaniu, ale też i dziełem sztuki, zbytkiem, cackiem. Łyżki o szyjach łabędzich. Łyżki – omdlałe odaliski. Z coraz mniejszą, coraz delikatniejszą główką. Ale zawsze pełne, wezbrane sobą, pyszne. Zawsze? Zajrzyjmy do swoich kredensów: w przegródki szuflad pełne tych płaskich wioseł, szpadli z aluminiowych blach i ze stali nierdzewnej, nie czerniejącej, niełamliwej, żadnej. Łyżki i łyżeczki tak nijakie, żeby nie było ich czuć w dłoni, aby o sobie nie przypominały. Nie uświadamiały nam, że jemy. Bo jedzenie przestało być święte. Nie jest namaszczeniem, liturgią. Odnawianiem przymierza z władzą niebieską i ziemską. Z porządkiem obojga. Żeby nie psuły nam spokoju tym, że są, jakie są. Bo ich nie ma. Jak i nas? Moja srebrna, solidna, pruska łyżka z 1890 roku, ostatniego roku żelaznego kanclerza, narodziła jego następcę, generała Leo Capriviego: złagodniał zaraz kurs wobec polskiego języka w szkołach, wobec parcelacji polskiej, a na gnieźnieński tron arcybiskupi wrócił polski biskup. I tyle. Bo w parę lat potem Hansemann, Kenneman, Tiedemann. Trzech „mannów”, jedna Hakata. Wykradanie sobie srebra mowy. Przetrząsanie szuflad i kredensów, pałaców i kościołów, cerkwi i bożnic. Polskie pałace pakowane w drewniane skrzynie. Żydowskie menory, mszalne kielichy, ruskie ikony w srebrnych koszulach. Pomorskie pałace ładowane do walizek. Szczecińskie stołowe zastawy upychane po kieszeniach. Rzymskie wozy obładowane srebrem Salomonowej świątyni – we wszystkie jadą strony. Jedna mała łyżka na całą historię? A może i wystarczy. Nicolette o włosach jasnych jak słoma, słoma leżąca tak długo w słońcu, że aż biała, aż srebrna, ma już dwanaście lat i spiczaste kolana. W pałacu nie ma prawie żadnych mężczyzn. Nawet Knoll umarł. Leżał w długiej trumnie wyprężony jakby cały czas stał. A Marion mi szeptała głupio, że bolą go nogi, dlatego ich nie zgina. Więc Nicolette trzyma w palcach wykradzioną z plateru łyżkę. Na łyżce jajko. Które sam wybrałem z kurnika, kiedy nikt nie widział. Łyżka jest jedna i jajko też, więc trzeba mierzyć czas na moim zegarku Cyma, który mam po ojcu, a właściwie po Gertim, bo poczta spisała się świetnie, i przyniosła do domu wszystkie jego osobiste rzeczy, nawet te listy, co napisał do mamy i Marion, a nie zdążył wysłać. To jest w końcu dopiero 1941 rok. I wszystko jeszcze funkcjonuje świetnie. Nawet niemiecka śmierć. Więc mam tę Cymę po moim bracie, i Nicolette biegnie z łyżeczką przed sobą, do samej bramy i z powrotem, ale się potyka, i jajko spada z łyżki, i tłucze się na jajecznicę. A ona, głupia mała, płacze jak nigdy i nie chce już biec z kamieniem zamiast jajka. I rzuca łyżeczkę w trawę, między lipy okalające aleję wjazdową. Na złość. A my jej na złość wcale nie szukamy. A nich tam sobie leży. Bo gdy umarł Knoll, to kto ma na srebrną zastawę baczenie dawać? W rabarbarze i szczawiu ją pławić? Albo tak: ciotka Luiza trzęsąc brzydko głową, z nerwów, lub ze starości, pokrzykując piskliwym teraz głosem, który nas kiedyś nakłaniał twardo do nauki, zbierajcie się, już, już, już, zostaw tę lalkę, przynieś kołdrę, gdzie jest plater, nie, kochana, nie, co jak co, wszystko, ale sreber rodowych nie wolno ci im zostawić, co by na to M. powiedział, kiedy my na zawsze, pudło się otwiera, sypią się z brzękiem na posadzkę łyżki, noże, sztućce do raków, widelczyki do ciast. I ta jedna łyżeczka, myk pod stół, w mysią dziurę, czarną dziurę czasu, na moje biurko. Albo może tak: Aleksy Michajłowicz, starszyna, w cywilu – kołchozowy felczer, z Cymą grafa von K. na ręku, i z paroma innymi „czasami” też, kiedy on idzie i one idą razem z nim, Aleksy cyka jak świerszcz, śmieją się żołnierze, lecz jemu nie do śmiechu. Jemu do płaczu jakoś. I srebrna łyżka mu na nic. Ot, tyle, co tuszonki pojeść. Więc ma. Podniósł, może z tej mysiej dziury dobył, może w błękitnej sali znalazł, lub mu błysnęła z trawy wśród lip. Aleksiej Michajłowicz Żełudok ma właśnie dwadzieścia osiem lat i zgnieciony trójkąt listu bez koperty w kieszeni przepoconego munduru. List doszedł dawno, jeszcze jak poczta szła tuż za nimi. A teraz, w ziemi obcej, nawet kuchnia polowa nie nadąża. Co w liście jest napisane, nie wiadomo. Ale że nic dobrego widać już od wielu tygodni. Aleksiej Michajłowicz ma jeszcze dwadzieścia osiem lat i nazwisko, jak się należy, z otczestwem, i list z czarną tajemnicą, a już zaraz go wcale nie będzie. Ani trochę. Tylko kawałek betonu z gwiazdą. Może na jednego, może na trzech. A może nawet i tego nie. Może górą, nad nim, park, dla polskich panów, a gwiazda obłupana na pomniku, bo w oczy kłuła. Albo tak: Witek N. sypia na walizkach, nie z tej przyczyny, że czeka na pociąg, już się napodróżował, z kresów na kresy, z niczego w nic, ale dlatego, że ma w walizkach trochę wszystkiego. I tę łyżkę także. Nie na głód. Nie na srebro. Bo co po jednej sierocie. Ale na szczęście. Bo łyżka srebrna, tak się w jego stronach mówi, to szczęście samo. Urodzić się z łyżeczką srebrną w ustach. Na chrzciny maleńkiemu ją przynieść. By miał jasną drogę przed sobą. I ma. Tego dobra za butelkę spirytusu od ruskich żołnierzy kupionego. I nie wiem, kto nocą, siekierą, rozbija zamek jego drzwi. Bo one i tak nie mają żadnego zamka, tylko podparte są deską, na wszelki wypadek. Za ścianą płacze dziecko, wyraźnie czuć swąd nadpalonych futryn, pryskają drzwi, już są, ale nie widać żadnego. Tutaj ma, w walizce, otwieraj, patrz go, jaki hrabia. A krew z niego czerwona idzie, nie błękitna. Nie wierzysz? Zamknij oczy. Zamykam. W czubkach butów kamerdynera Knolla odbija się jego nochal i srebrne włoski w nochalu. Nie śmiej się Marion, tylko sama zobacz. Takim nosem można gasić świece. W gabinecie ojca, czarnym, żeby nie raziło światło i dym nie osiadał na wzorze belgijskich tapet. A gdy już trochę uspokoił się szum po niefortunnym toaście, jakim pan domu uczcił Sedan, siwy mors, wujek Otto, odprowadził ojca do jego gabinetu, starając się niezauważalnie podpierać pod ramię dawnego towarzysza broni. Kiedy wrócił, nachylił się zatroskany ku mamie i szepnął: „Teraz śpi, w fotelu, przy biurku. Ale nim go okryłem kurtką, powiedział mi: a wiesz, Otto, chciałbym, tak samo jak stary Fryc, żeby mnie z moimi psami pochowali.” Otto ma szept jak w kościele. Dzieci usłyszały i w śmiech. Tylko ja się nie śmiałem. Bo wierny Fred, który lubił cukierki, zdechł ubiegłego lata. I leżał pod buczyną całkiem sam. Obrączka dr Jerzemu Giergielewiczowi Głuchy, daleki brzęk: Ewa bije w blaszaną płytę kołyszącą się na poziomej żerdzi na lewo od ganku, przed szopą. Senne buczenie owadów, uporczywe pogwizdywania trzciniaka, gdzieś blisko, niepewnie wrzasnął potrzos, kropla potu płynie wzdłuż nosa. Na chwilę trzeba odsunąć szkła lornetki i otrzeć twarz kraciastą chustką. Dzień wzbiera od złota; wilgoć wysysana słońcem podchodzi z ziemi aż do ust. Wyschnięte błoto na brzegu oddaje obficie swą gnilną, słodką woń. Chustka wędruje na powrót do szerokiej kieszeni kurtki, zahacza o krawędź notatnika w brązowej oprawie. Opuszki palców rozpoznają ze spokojną radością jej gruzłowatą, wypukłą powierzchnię; jest dziwnie chłodna, jakbyś dotykał skóry drzemiącej na kamieniu zwinki. Przykucnięty za kępą turzycy zastanawia się chwilę, czy sięgnąć po kołyszący się u szyi, na długiej wytartej tasiemce, gwizdek. Ich znak. Na brzęk blaszanego gongu odpowiedzieć gwizdkiem. Że jest i słyszy. I zaraz przyjdzie na obiad. Ale przecież teraz nie musi słyszeć. Jest zbyt daleko. Zbyt daleko, żeby wracać na stację. Naturwarte auf der Mönne bei Stettin. Dokądkolwiek. Żeby nie wracać. Żeby wreszcie nie wrócić: wejść w błotną zieleń po kolana, po pas, po szyję. Tak jak chcieli oni. Idź, mówili, idi, płytko jeszcze, no a ty, starik, pływasz pewnie jak kaczka, siwe pióra w wodzie, łeb otrząśnie, a zaraz ma suchy. No, idź, wiosła zabierzemy, to zawsze tak pływać będziesz, towariszcz profiesor. Co ty mówisz, on pan Jezus, on święty jest i po wodzie budiet szagat. Nu, dawaj, spazieren. Spazieren? Raczej spatz, przyjaciele. Co on szprecha? Ćwierka raczej. Wróbelek, spatz, pospolity, szary jak i wy. Żaden Apostoł z Wyspy. Nie kanarek. Jakże ich stary Berlepsch, ze stacji Seebach, jakże on ich nie lubił, tych wróbli. Napisał do Berlepscha: szanowny panie H., prawda, że wróbel włazi w paradę komu tylko może, skrzynki lęgowe, co je pan z takim staraniem muchołówkom i pleszkom wyszykował, zajmie, i to co żyje wokół, delikatniejsze, wrażliwsze od niego, przepędzi, ale proszę mieć tylko na względzie jego siłę przetrwania, jest przecież niczym, perzem, kurzem pierza, a tymczasem trwa, żywi się odpadkami, jakie znajdzie przy człowieku i własnym strachem, co mu jest codzienny i niezbędny w końcu, niby te odruchy... A jaką dostał odpowiedź? Żadnej. Powtórzyli mu potem młodzi, którzy się przez stację Seebach przewinęli: H. Berlepsch tylko na jego list ręką strzepnął, jak pył z klapy – z komunistą żadna rozmowa. Nawet o ptakach. Zwłaszcza o ptakach. No to jaki ze mnie pan Jezus, kiedym komunista, Genosse Soldaten? Daj mu kulkę, Wasyl, niech on tam nie szwargocze pod nosem. On grzeczny już, spakojny, on po dobroci stąd odpłynie. Paniatno, daragoj herr profiesor Robien? Kiedy potem leżał na brzegu, twarzą w trawie, schnąc w słońcu jak ten tytoń, który jeszcze dwa lata temu z Władkiem sadzili przy stacji, i latały nad nim małe muszki, jak nad ścierwem, czuł się nawet pogodniej niż teraz. Wtedy przeżył, a był gotowy na wszystko. Teraz nie był gotowy na nic. Nawet na to, aby wetknąć w spierzchnięte wargi gwizdek. Bo też i Ewa nie bije już w ich domowy gong. Pewnie sądzi, że poszedł dalej niż zwykle. I może ona ma rację. Było wszystkiego. Ponad smak i stan. Ponad najwyższe trawy. Sześćdziesiąt trzy lata. To w końcu nie młodość. Jak powiada Pismo? „Żywot nasz trwa lat siedemdziesiąt...” Zgoda, niechby jeszcze te siedem, kołysząc się, jak ta łajba na Mönne, barka przycumowana do wyspy, z wilgocią w kościach, bo jej i dach przeciekał, jeszcze te siedem lat z uchem w pohukiwaniach puszczyków, w klangorach żurawi, w rubasznym śmiechu krzyżówek. Ale przecież nie więcej. Chociaż Pismo powiada dalej o tym żywocie: „... a jeśli posunie się daleko, to do osiemdziesięciu lat...” Oto i pobożny idealizm. Niedoczekana manna. A lud żyje chlebem. Spleśniałym chlebem miast, podtykanym mu pod usta przez wodzów. I własną krwią. Ejże, Paul, Pawle święty, nie rób z siebie męczennika. Bo z ciebie ani święty, ani lud. Ot, ptaszków podglądacz. Przyjaciel pierzastych, ogrodowy dziadek. Z siwą bródką, w kaszkiecie, z fajeczką wygasłą. Wleź w te chaszcze, w to bagno, jak stary łoś, i nie wychodź więcej. Ludzi nie kuś swoją śmiercią. Zemrzyj sam. Zazieleń się w tej Matce Ziemi, w tym olsie podmokłym, w tym torfie żyznym, żeby z kosteczek żurawiny wzeszły, takie soczyste jak kropelka krwi. A właściwie dlaczego my nie mamy obrączek? Pytała Ewa. No, bo moglibyśmy mieć. Nie od pastora. Od siebie. To mało ci tej ciasnej obręczy, co się Mönne nazywa, odpowiadał. Nie pytał. Bo to akurat sam wiedział, że mało jej. Tak jak i jemu mało było przez te wszystkie lata. Od kiedy? Od roku 1922. Maj był wtedy chłodny, spóźniony. Nawet na okrytych światłem słońca skrawkach mokrej łąki żółciły się tylko pojedyncze kaczeńce. A wełnianek, które rok później pokryły puchem całe rozłogi torfowiska nad Neuendorfer See, w ogóle jeszcze nie było. Kołysali się na tej łajbie, która być im miała pierwszym domem na wolności, przycumowanym jednak do brzegu wyspy, a wiatr dmuchał zimny i przenikliwy. Mówił do niej: ty jesteś Ewa Windhorn. Rożek wiatru. A powinnaś się zwać Windholm . Wietrzna wyspa. Albo Windhorst. Wiatr w gnieździe. A ona mu odpowiadała, że w tym poznańskim Zajączkowie, skąd jej ród, w ogóle nie było wiatru. No, jak to, w ogóle? A tak to, matka jej mówiła: zboże stało jak las, kłos jak pień złoty, bez ruchu. Och, kobieto, żono przyrodnika, cóż ty za bajki opowiadasz. Zagraj mi wietrzny rożku kantatę raczej, pod tytułem „Dwoje na łonie Natury”. A ona mówiła: na rogu gra się myśliwski zew! Nie mieli obrączek. Para z Natury. A może jednak mieli? Połączeni jak rzeka i brzeg, jak łąka i staw, nie musieli w końcu mieć. W końcu. I przed końcem. Ja mam obrączkę. Nie żeby zaraz ślubną. I może wcale nie ich. Ale przecież tutejszą – o ile o ptasiej obrączce można tak mówić. Bo po to w końcu jest, by nie była tutejsza. Ale wędrowna. A ta moja? Wyszperana w trawie Świdwia, Neuerdorfer See, jeziora w którym się zakochał od pierwszego wejrzenia. Pierwszej nocy. Kiedy go nie dopuściło bliżej. Upał, zmęczenie długą wędrówką, z aparatem dyndającym na piersi, z torbą przez ramię. Ściana zieleni, pysznej i dusznej. A za ścianą upajający ptasi świergot, kląskanie, gwizdy, syki. Chciał w tę ścianę wejść, przeniknąć ją, ale pot zalewał oczy, cięły twarz drobne muszki i komary, wrócił na łąkę. Ułożył się na niej, szeroko, gałązek podłamał na mały ogień, blaszankę postawił z wodą. Spał na trawie całą noc, z szeroko otwartymi oczami, z szeroko otwartymi uszami, bo ptasie, nocne głosy mówiły, że i nocą szumią skrzydła nad Neuerdorfer See. To tu miała ta pierwsza stacja przyrodnicza się narodzić. Nie dał rady. Nikt nie myślał o takich sprawach w powszechności bezrobocia i robotniczych wieców. Dla tego wybrał Dammschersee, i wyspę Mönne. I barak na wodzie w roli domu. Ale ja tę obrączkę znalazłem w trawie Świdwia. Zaśniedziałą, aluminiową, aby ptasiej nodze nie była ciężarem. Ptasią obrączkę, wizytówkę lotów, miarę wędrowania. Słowo obrączka pasuje do niej, ale ona do mojego palca nie bez oporu. Do małego palca, do połowy palca. Lekko wygięta, elipsowata, mocniej się jednak srebrzy niż jakieś liche aluminium. Więc może jednak blaszka dosrebrzona nieco? A jeśli nieco to po co? Mariaż ornitologa z córką jubilera? Bo zresztą: aluminium to stop z samej swej natury. Cu, Zn, Cr, Ni, Fe, Mg, Si: poezja metali. Nie do odczytania przez laika. Grunt, że odporna na korozję. Czyli na grunt. Wilgotny i nadjeziorny też. Wewnątrz obrączki lekki trawiasto błękitny nalot jedynie. Bo ją odczyściłem jak mogłem. Tak, że mogę również czytać szyfr wybity na stronie zewnętrznej. Od lewej ku prawej: IV FR (ułożone poprzecznie w stosunku do całego napisu) RP (a może D?) Kl 1939 C (lub O) G 3878. Mogę czytać, ale co? Wiadomo, że od czasu, gdy duński nauczyciel Mortensen (Hans Christian; widać wszyscy Duńczycy są braćmi Andersena, a ci, którzy kochają ptaki, zwłaszcza) – urodzony w roku 1856 – rozpoczął pod koniec wieku obrączkowanie ptaków na szeroką, naukową skalę, obowiązują tu dość spójne zasady. Na obrączce zaznacza się przede wszystkim adres (symbol) stacji i numer porządkowy. Numer porządkowy z mojej obrączki to zapewne owe 3878. Ale gdzie adres, znak miejsca, w które należy obrączkę odesłać? Bo wszak obrączka martwego ptaka wędruje, już bez niego – tam, gdzie był schwytany zaobrączkowany. Aby wiedziano tam, dokąd pofrunęła z żywym jeszcze ptakiem. Dokąd pofrunęła z moim? Dokąd wróciła? Po kolei: IV – może kwiecień? FR – o ile wiem, żadna z istniejących wówczas stałych stacji obserwacyjnych w Niemczech nie miała takich inicjałów. Były cztery: Rossiten, Helgoland, Mettnau, no i Mönne. Ryzykować imię miasta? Cała lista Fr. Fr-fr, z którego nic nie wynika: Frankfurt, Friedrichstad, Freiburg... Stop. Teraz inicjały ważniejsze. RP (jeśli P to P, a nie D na przykład, bo napis jest w tym miejscu zatarty trochę). Jak: Robien Paul. Czyż nie kusząca deszyfracja? Kl - klasa, klasyfikacja? Czego? Brak pomysłu. 1939. To rok na pewno. Nie mogę uznać, że może być inaczej. Cyfry nie układają się w taką datę bez powodu. CG. Może łaciński skrót nazwy ptaka? Kraski na przykład: Coracias garrulus. Albo Colymbus griseigena. W Die Vogelwelt des Bezirks Sttetin Paula Robiena (wydanie z roku 1920) na stronie 102, jest jakiś Colymbus griseigena. Po niemiecku: Rothalstaucher. Rudzielec jakiś tam. Z familii Colymbidae. Columbidae to gołębie. Ale gołębie u Robiena na innej stronie. Więc może Capela gallinago? Bekas kszyk. Co się pojawia pod koniec marca. Długodzioby, jasnobrązowy, i białobrzuchy. Ptaszek do polowań i na stół. Nadałby się na mokradła Robiena, bo bagienny i torfowy. Odlatujący w ostatnich dniach lata. A jeżeli to był bekas, to tym razem został nad Świdwiem na zawsze. A jeżeli to było jednak OG? To może po prostu Ornitologische Gesellschaft zu Stettin. Towarzystwo Ornitologiczne. Co to jednak za po prostu, gdy nazwy miasta obok brak? Czytanie z zamkniętymi oczami. Tak czytać, to odczytywać dokładnie to, co się chce. Niechże więc będzie choć tyle spełnienia: rok 1939, Paul Robien znakuje śmiesznodziobego bekasa kszyka, który się, zgodnie ze swą naturą, u progu jesieni, na podmokłych łąkach do odlotu gotował. U progu tamtej jesieni. A może była wiosna jeszcze. Dojrzała wiosna roku 1939. Wysokie loty tokowe. Patrzył ukryty w kępie łozin: tike tike tike w poszukiwaniu majowych chrząszczy. A później drobny krok krótkich nóżek i to nagłe kszyk po zerwaniu się do lotu. Kołowanie nad łąką, beczący furkot nastroszonych sterówek u skrzydeł, gdy ślizgający się na wietrze ptak opada ku ziemi. Wizg pikujących skrzydeł, niebo pełne czarnych sylwetek... Natrętność takiego proroctwa? Kassandrzenie na wyrost? Ale Robien, ornitolog, naprawdę słyszał nadchodzące kroki. Nawet tu, na wyspie. A może nawet tu zwłaszcza? Drobny pan z siwą bródką, w czapce z daszkiem, piaskowy dziadek, czuł zapachy czasu. Mdłą woń ropy zalewającej morza, ostrą woń spalenizny wielkich wojen. Katastrofista optymistyczny. Bo jego artykuły i wystąpienia rozliczne w obronie Matki Ziemi, ekologiczne pionierstwo, pełne wołań na trwogę, podszyte było przecież wiarą w dobry ciąg dalszy; jeszcze dalszy, gdy już blisko były chmury. „Ochrona przyrody to krzyk milionów szlachetnych istot, które chcą odepchnąć zimną rękę człowieka...” Pisał tak o ptakach. O zwierzętach. A tymczasem te miliony szlachetnych istot, które chcą odepchnąć zimną rękę człowieka, już niedługo, za lat parę miały krzyczeć ludzkim głosem. O tym pisać nie mógł. Czyż zresztą przyszłoby mu do głowy, że tu o miliony naprawdę chodzić by mogło? Takiej wyobraźni nie mieli wtedy nawet najmroczniejsi prorocy, a cóż dopiero on, dobrowolny robinson, przez niektórych – w podziwie, acz z nutką mimowolnej, protekcjonalnej wyrozumiałości – Apostołem z Wyspy zwany. On, utopijny Naturrevolutionär. Siedzieć w trawie. W trzcinach. W bezruchu. Słuchać. Słońca w ptasich głosach. Jakby się nic nie stało. Nic i nigdy. Jakby wyspa była wiecznością, dla której dwadzieścia trzy spędzone tu lata nie znaczyły więcej niż ten jeden gorący, parny dzień. Melodyjny, trochę smutny zaśpiew rokitniczka. Zielone dmuchnięcia w butelkę: tajemnicza specjalność bąka o wężowej głowie. Gęgarzenia gęsi gęgawy. Cały ornitologiczny rok w zgiełku wzbierający nagle ponad wyspą, w tej jednej chwili? Teraz. Żeby go usłyszeć właśnie teraz. Aż do wrzasku, jazgotu stada, przechodzącego w ciężki szum łopotu tysięcy skrzydeł. A przecież nagle zrobiło się tak cicho. Wstać z przyklęku, wyprostować się, na całą swoją krasnalą wysokość? Żeby zobaczyli, że wciąż tutaj jest? Już nie na żaden znak. Nikomu wbrew. Po prostu. Że jest. Tuż przy brzegu obły, ciemny kształt. Piżmak sunie czarną wodą bezszelestnie, spieszy się. Zamarł na chwilę. Kłoda bez życia. Jak tamte zwłoki żołnierza, które otarły się o łódź, gdy płynęli do Birkholtza, a Hartwig, wnuczek jasnogłowy, wołał: dziadku, dziadku, prawdziwy trup. Name? Wasza familja? Lejtnant miał poważną twarz człowieka, który nie umie już zobaczyć ptaka. Paul Robien.Geboren ? Bubblitz-Abbau. W roku 1882. Wy tu za rybami? Fischen? Nie, nie Fischer. Badam ptaki. Nie Vogelfänger, nie ptasznik. Ornitolog. Lejtnant kiwa głową, starannie ogląda papiery. Teren wojskowy, wam nada ujechać. Za nieskolka dniej. Odłożył dokumenty, sięgnął do notatek, których jak zwykle pełno było na stole. I zapytał, powoli dobierając słowa: są tu jeszcze takie ptaki, co śpiewają? Odpowiedział mu, szczęśliwy nagle i gotów kłamać: są, naprawdę wiele jeszcze. Choć było mało, coraz mniej. Po bombardowaniach alianckich, które nawet Birkholza, mającego bazę rybacką po drugiej stronie wyspy, skłoniły do przeniesienia się na Rugię. Władek tu wtedy też przychodził, namawiał: trzeba się schować, przeczekać, wrócicie zaraz jak przestaną rzucać bomby. Ale ani on, ani Ewa, nie zamierzali opuszczać stacji. Tak wtedy, jak potem, gdy w końcu kwietnia 1945 roku na teranie portu i w jego okolicy, władze radzieckie utworzyły własny, szczelnie zamknięty rewir Sztetinskogo Morskogo Porta nr 3601. Lejtnant uśmiechnął się z jakąś przekorną rezygnacją, cichym, spokojnym smutkiem, a potem zanucił półgłosem: saławi, saławi, nie triewożcie sołdat... Ani on, ani Ewa nie zamierzali opuszczać stacji. Zdziwił się, kiedy Birkoholtz, pakując mu w gazetę miedzianozłotego leszcza, szepnął z rycerską powagą nie licującą z jego rybaczeniem: niech pan tu trwa! Tu, na niemieckiej ziemi. I uścisnął go lekko za ramię. Trwa? Ależ on jest. Po prostu. I robi to co zawsze. Potem, gdy Ewa smażyła leszcza, a po stacji rozchodziła się słodka woń oleju, pomyślał, że może jest jeszcze inaczej, jeszcze prościej, że to może Leerlaufreaktion? Czynności jałowego biegu. Ptasia zapobiegliwość w czynieniu tego, co czynić należy, nawet gdy świat w około odbiera tym czynnościom sens. Leerlaufreaktion : zbieranie puchu na gniazdo we wnętrzu klatki. Der kluge Star z pierwszej czytanki? Kamyczki rzucane przez mądrego szpaka do zbiornika z wodą, aby podniósł się jej poziom, a on mógł zaspokoić swe pragnienie? Dziecięca wiara, że jest tak, jak napisali dorośli, i nagły, bolesny agnostycyzm własnych późniejszych doświadczeń: te kamyki upuszczane w wodę to była Leerlaufreaktion. Zamaczanie jedzenia, aby zmiękło. Mądry szpak. Durny ptak. Mechaniczna zabawka. Nie, ptaki nie są głupie. Nie głupsze od ludzi. Choć jak to mawiał Heinroth?„Ptaki to podług uczuć właściwie ludzie, tyle że z trochę mniejszym rozumem”. Z mniejszym? Według jakiej miary? Saławi, saławi, lejtnant wychodząc ze stacji unosi głowę w niebo. Jest bezbarwne, suną nim chmury przypominające rozwiany dym. Pytająco wyciąga rękę w stronę białoczarnych, kołujących sylwetek. Kiebitz, mówi Ewa. Czajka. „Schoen in den letzen Februar hat man in günstigen Jahren Gelegenheit, Keibitzen festzustellen”. Kiebitz, jak u Czechowa. Lejtnant spogląda na podpowiadającego. Wy i Czechowa znajecie? Nu, ładna. Saławi, saławi... Kiedy po raz pierwszy on, Ruthke Paul, syn Wilhelminy Ruthke, dziecko nieznanego ojca (choć nie było wielką tajemnicą, że człowiek ten nosił mundur, ale pruski korpus oficerski nie uznawał dosiadania nierasowych klaczy) kiedy on, samouk po szkole powszechnej, który przyjął pseudonim Robien, po raz pierwszy usłyszał słowika? Przecież nie w piwnicy przy Körnerstrasse, z której wyglądało się na ulicę wchodząc na taboret i rozpoznając porę dnia po zagęszczeniu nóg przechodzących mimo; bo tuż obok był sklep z chlebem, nabiałem, śledziami i mydłem. Wtedy głośniej niż słowiki śpiewał mu własny brzuch; kiszki pakowane ziemniakami (a było dobrze, gdy nie brakło im tej strawy) grały marsze, jakich nie powstydziłby się generał Lothar von Trotha, z wąsami sterczącymi mimo podkręcenia jak szczotka ryżowa. Wówczas jeszcze nie miał pojęcia nawet o istnieniu generała, ale wujek Albert, u którego się czasem zjawiał, miał podobne. Siadał w jego kuchni wycieńczony, blady, ale podniecony niejasnym przeczuciem, że to szare miasto, płynące strumykami ludzi do swoich fabryk, jest tylko pokładem łodzi, na której przybić można do zielonej wyspy. I łykał podsuwane sobie pajdy chleba z mocno czosnkowaną kiełbasą, kawałki czereśniowego placka, jakby to były kawałki drewna. Jeść, żeby czytać – fizjologia głodnych samouków z tamtych, nieistniejących już czasów. Najchętniej kupował u Sauniera przy Mönchenstrasse: relacje z podróży, podręczniki, księgi ptasie i zwierzęce. Żebrać, czyścić buty, nosić Stettiner Tageblatt i Stettiner Zeitung, dźwigać kosze węgla po to, by jeść i czytać. A wujek Albert patrzył na niego tak, jakby bieda była przypadłością dziedziczną, chorobą, jakiej nie da się wyleczyć. Albert Ruthke był krawcem. Paul pamiętał z jego pachnącego wilgotną wełną mieszkania fraki na bezgłowych manekinach, skrojone, a pozbawione jeszcze rękawów, tołuby ubrań bez wieku i płci. Przypomniał sobie o nich później, kiedy zobaczył to zawieszone na kolczastych gałęziach ciało, z odrąbaną przez Hererów głową i rękami. Było lato 1905 roku. A generał Lothar von Trotha, w swym paradnym mundurze Schutztruppe i w kapeluszu z odwiniętym fantazyjnie skrzydłem, chrypiał do nich, nowego zaciągu afrykańskiej wojny, że Niemcy są tam, gdzie jest niemiecki żołnierz. Niemiecki żołnierz, marynarz Paul R., płynął do skalistych, żółtoburych brzegów Afryki Południowo- Zachodniej, z żołądkiem przywartym do pleców i uczuciem bezradności pomieszanej z obrzydzeniem. Bo jeśli marzył o tym lądzie to w snach o wędrówce do źródeł, dżunglach barwnych od papug, wibrujących jazgotem małp i rykiem słoni. Przybijając do nagiego pasa pustyni Namib, nie usłyszał Czarnego Lądu ze swoich snów. Wiał suchy, palący wiatr, którego nie łagodziła nawet szorstka wilgoć oceanu. A i wcześniejsze zatrudnienia marynarskie, które zaspokajały nie tyle chłopięce głody, ile głód pieniędzy, na statkach kolebiących się sino po Bałtyku, od Hamburga po Londyn i z powrotem, nie były wędrówkami ornitologa. Lecz wtedy chociaż mewy siadały na wodzie, gdy tylko zbliżali się do portu, i krzyczały z tą zaciekłą, mewią żądzą życia. Za to później, przy rozgrzanym kotle, w który szuflował węgiel, żeby masywne cielsko statku dotarło do Meksyku, dzwoniło mu już tylko w uszach. A czerwonogębi towarzysze piekła klepali go z podziwem po chudych plecach: Paul, ty to jesteś prawdziwy, podziemny Kobold, dziecko wulkanu... Kiedy więc po raz pierwszy usłyszał słowika? Może wtedy, w Bretanii, gdy zwędrował już pieszo kilometry Belgii i Francji, i spał syty marszu na dworze, w starym sadzie pachnącym cydrem, a noc była taka ciepła jak oddech tej dziewczyny, o której nigdy, nikomu potem nie opowiedział? Prägung. Krawieckie tołuby i zwłoki żołnierza na ostrokrzewie, głód równa się książka, zabłocony bruk i piwniczne okno znaczy głód łąki, ryżowe wąsiska znaczy upokorzenie i strach, ciepła noc pośród trawy – głód miłości. Prägung, wtłoczenie, wpojenie w młody ptasi łeb. Na zawsze. Przyswojenie trwałe, od którego nie można uciec. Jak od obrączki, którą nosi się już do samego końca. Jego własne Prägung i Prägung żołnierzy z czerwoną gwiazdą – dla których był frycem, burżujem, szpionem. Zapisane w młodości, trwałym, niezniszczalnym atramentem. Prägung żołnierzy pod Wartenbergiem, w Afryce, gdzie dowodził nimi generał von T. Otoczyli Hererów, mieli przewagę w sile ognia: kilkanaście karabinów maszynowych i aż trzydzieści sześć dział od Kruppa. Lothar von T. był dowódcą myślącym o parę dni naprzód. Otoczeni Murzyni usiłowali się wymknąć, więc pozwolił im na to. Uszli na pustynię Omahehe. A generał na granicy tej pustyni ustawił zaraz stusiedemdziesięciomilową Absperrungslinie, kordon odcinający pustynię od reszty kraju. Od wody. Od życia. Żołnierz Paul R. pamięta te ludzkie szkielety, szarożółte cienie, uznane za oddających się w niewolę buntowników. Absperrungslinie była szczelna. Zginęło za nią z wycieńczenia kilkadziesiąt tysięcy Hererów. Prägung. Murzyn z maczetą nad białą szyją. Tępy niszczyciel niemieckich farm i faktorii. Generał Lothar von T. miał takie Prägung. Inne niż Maherero, Jakub Morenga czy Hendrik Witbooi, osiemdziesięcioletni przywódca ludu Nama, za którego głowę dawano pięć tysięcy marek. Ale gdy znaleziono go na pobojowisku pod Fahlgras już nie było za co płacić. Prägung. Każdy ma swoje. Ukryte. Do czasu. Tak, widział wtedy szeregi spętanych, noga w nogę; łańcuch prowadził ich jak woły, które sprzężone po kilkadziesiąt sztuk ciągnęły wozy do Swakopmund, głównego portu koloni. Murzyni mieli łańcuch przeciągnięty przez obręcze u stóp. Dlatego może nie znosił obrączek. Trzepot ptasiego serca, gdy sieć wyłowi z powietrza drobne, pierzaste ciało. Zbyt wcześnie poznał ten ptasi strach. Pamiętał swoją pierwszą schwytaną do obrączkowania dziwonię: garstkę piór zlepioną nocnym deszczem. Nie wiedział, że jest w sieci i rano znalazł tylko tyle, martwego, zziębniętego ptaka. A przecież w sieci zabijało także słońce. Jastrząb. Szok. Dlatego obrączkował tylko wtedy, kiedy musiał. Dlaczego tę obrączkę, w roku 1939, na ptasią nogę włożył? Na znak jakiej wędrówki? Jakiej ucieczki? A może raczej: jakiego powrotu? Bo też jak daleko można uciec? Sterna paradisea, rybitwa popielata, pokonuje w swej wędrówce siedemnaście tysięcy kilometrów. Czy wszystko da się wytłumaczyć dziedzictwem epoki lodowcowej? Strachem, że znów ogarnie nas tysiącletnia zima? Poszukiwaniem raju ciepłych lądów? Gwiazdo rajska, sterna, stella paradisea. Może naprawdę rację miał Graeser, dowodząc, że wędrowanie jest u ptaków równie pierwotnym popędem jak samo latanie? Richtungstrieb, zamknąć oczy i szybować, a cel sam w sobie da nam wiatr pod skrzydła, i kierunku dopilnuje? Naiwność? Więc co? Magnetyzm ziemski Middendorfa, skorygowany przez Stresemanna? Elektromagnetyczne promienie Rabauda? Wewnętrze ucho, wewnętrzne oko? Co je prowadzi ponad oceanami? Meinertzhagen, realista, twierdził, że z dwóch kilometrów nad ziemią widać wszystko lepiej, jak na mapie terenowej, a więc on miał rację, czy nieznany bóg, który wszczepił naturze ptasiej tajemny zmysł orientacji? I co począć z tymi kadłubami martwych, wędrownych gęsi, które znalazł kiedyś na betonie, u murów latarni morskiej w Ueckermünde? Bo roztrzaskały się nocą o jej ścianę, szybując ku światłu. Upał mija powoli, od rzeki wieje lekki, pachnący słono wiaterek. Jest cicho. Słychać nawet czasami śmiech i niewyraźne słowa wykrzykiwane z pokładu na wpół zatopionego kadłuba lotniskowca „Graff Zeppelin”. Tam ma swoją siedzibę portowa straż; parę chwil wystarczy, a motorówka z ubranymi po trosze w radzieckie mundury, a po trosze w cywilne łachy mężczyznami, przybije do brzegu wyspy. Wtedy, gdy kazali mu wejść do wody, zabrali mu tę większą lornetkę. Mówili, że jest szpiegiem. Że za to wojenny sąd. Leerlaufreaktion. Wojny już nie ma, mówił im. Leerlaufreaktion. Tu już nie ma żadnych ptaków, odpowiadali. A co sprawia, że są? Właśnie wtedy, gdy są, tu, a nie gdzie indziej? Po latach nieobecności. Jaką sensacją było, kiedy w 1921 roku zaobserwował i opisał przylot locustelli luscinioides, brzęczki, nad Madüsee. Fachowcy nazwali to potem: ekspansją tego gatunku na nie zajęte jeszcze obszary Europy Środkowej i Zachodniej. Nigdy nie mógł pozbyć się wrażenia, że popełnia jakąś niestosowność odnotowując na piśmie naukowym slangiem takie zjawiska. Że szpieguje. Wykrada tajemnicę Naturze. Nigdy? Nie. Może dopiero później. Potem. Po wszystkim. Wtedy był sam, czysty zachwyt. Gdy na Rugii w 1936 usłyszał jasny, donośny śpiew phylloscopus trochiloides, świstunki zielonawej. Albo gdy ujrzał tę żółtą pliszkę w roku 1928, w nadmorskich łozach, co było tak już wielką rzadkością, że cmokało nad nią nie tylko szczecińskie Ornithologischen Gesellschaft, ale i berlińczycy. Kiedy w roku 1940 zobaczył idącego przez łęgi młodego, ciemnowłosego mężczyznę poczuł jedynie zwykłą, kontrolowaną niechęć strażnika wyspy. Jeszcze tamtą, sprzed wojny. Gdy pisał do władz pełne oburzenia listy, iż walczyć musi samotnie z łazikami, co przychodzą plądrować ptasie gniazda, rwać wierzbowe bazie i młodą brzezinę. Tutaj jest rezerwat, powiedział, tu nikomu nie wolno chodzić bez mojej wiedzy. Ale zaraz zobaczył strach w oczach tamtego. Niedobry, podszyty agresją strach niewolnika. I tamten nie musiał się już odzywać, by wiedział, że to jeniec, jeden z rybaków Otto Birkholtza, któremu pozwolono zatrudnić u siebie grupę Polaków. Zawstydził się swej służbowej niemczyzny. Słuchał nerwowych tłumaczeń, które potwierdzały jego przypuszczenia. Ach, więc jesteśmy sąsiadami, powiedział, i wyłapując skwapliwą aprobatę w oczach tamtego dodał: to przyjdź kiedyś, gdy będziesz tędy znowu szedł. Przyjdź do mnie, na stację. To był Władek, polski marynarz, walczył na Helu. Znał się na łowieniu ryb, miał nawet rybacki dyplom. To był Władek, który od tego czasu bywał na stacji niemal co tydzień. Spokojny, uczynny, chętnie słuchający wszystkiego, z tą samą dziecięcą, ufną radością, z jaką słuchał opowieści o ptakach, kleine Paul, syn grosse Paula, który wcale nie był grosse, a potem wnuczek, mały Hartwig, którego przywozili mu na wyspę na niedzielę, z Berlinchen. Dziadku, dlaczego ten puchacz tak na mnie patrzy? No ten, co cały czas siedzi na dachu królikarni. To jest Matz. On jest dobry, on nic ci nie zrobi. Zresztą on poluje tylko w nocy. Ty się ze mnie śmiejesz, dziadku. Czy tego samego puchacza widać na zdjęciu w jego albumie? Robien, taki, jakim go utrwaliły wszystkie fotografie, niski, w kaszkiecie, z fajeczką w kąciku ust, trzyma go na wyciągniętej dłoni. A obok, otaczając go z obu stron, stoją z ramionami na piersiach i w militarnym rozkroku, czterej wysocy Ubermensche. Mundury Wermachtu, straży portowej, a Mocny Niemiecki Bóg wie tylko, jakiej jeszcze. Patrzą na Robiena? Na tego Kosmosmenscha ? Czy na jego białego puchacza? Niejasny – może dlatego, że czarny – humor tej fotografii. Sztywne uśmiechy na ustach całej piątki. Tinbergen popełniał błąd, gdy usiłował tłumaczyć ptasi lęk, wrodzoną wiedzą o kształcie drapieżnika. Jego eksperyment, polegający na tym, że przesuwał nad stadem oswojonych gęsi rozciągnięte na drucie, a wycięte z tektury atrapy, sylwetki dużych ptaków, zakończył się porażką. Bo gęsi reagowały wprawdzie strachem na widok czarnych skrzydeł krogulca czy jastrzębia, ale nawet wtedy, gdy zjawiał się przed nimi sam, zachwycony swym doświadczeniem, Tinbergen. Czterej stojący wokół Robiena mężczyźni w mundurach, bryczesach i oficerkach po kolana. Kształt drapieżnika? Pewnie marzyli o tym, by tak ich postrzegano. Z dołu, z ziemi. Dobry ornitolog wie jednak: ptak lęka się nie samej sylwetki, a gwałtownego ruchu, spadającego nagle cienia. Tresura ptaków. Obłaskawianie. Fritz Braun z miasta Danzing opisywał radość, jaką dało mu głaskanie świergotka. Ptaków się zwykle nie głaszcze. Ptaki nie ufają ludzkiej czułości. Tresura lęku. A może nieświadomość niebezpieczeństwa po prostu? Listy Robiena do samego Goeringa, w których domagał się likwidacji lotniska przy Damm-See, bo startujące z hukiem samoloty płoszą awiofaunę jeziora. Listy Robiena ze starannie pomijanym, obowiązującym pozdrowieniem: heil. Heil Kranich, heil Seeadler, heil Lachmöwe, tak bym mógł zakończyć, uśmiechał się, gdy Ewa z niepokojem spoglądała mu przez ramię. I wstydził się trochę tej swojej chwackiej, teatralnej miny. Bo ona wiedziała, że ani żuraw, ni bielik, ni mewa śmieszka nie wyślą w jego sprawie żadnego listu na Gestapo. I wtedy to ona sama zostałaby na wyspie. Hartwig zanurzył dłoń w nurcie rzeki i patrzy na srebrną bliznę, jaka się otwiera pod jego ręką. Cichy plusk wioseł. Dziadku, dziadku, zobacz, tu płynie trup. Prägung. Dlaczego on ma głowę schowaną w wodzie? Prägung. Popatrz lepiej w górę, Hartwig. Widzisz? To rybitwa. Wiesz, dlaczego widzi wszystko tak dobrze, nawet z wysoka, i nie ukryje się przed nią żadna srebrna rybka, która jej łysknie w słońcu? A nawet wtedy, gdy jest mgła? Bo ma w siatkówce, w oczach, takie małe kuleczki tłuszczu, które. Kuleczki jak z masła, dziadku? A ten ptaszek tam, nad wodą, nisko? To jest jaskółka. Czy to prawda, że ona nigdy nie siada na ziemi? „In der Stadt brütet diese Schwalbenart nur wenigen Stellen...” Jaskółki zbite w ciasny kłąb, wtulone w siebie, kilkadziesiąt osobników, pierzasta, martwa kula, skamieniałe życie. W zagłębieniu skały, szczelinie muru, pod dachem. Tak trwać, i przetrwać? W drodze, gdy zaskoczy śnieżyca, wicher, ostry mróz? To by było za proste. Gdyby w ogóle było możliwe. Zwłaszcza dla jaskółek poza stadem. Władek pije herbatę i ogląda stary album Heinrotha Ptaki Europy Środkowej. Spomiędzy kart wypada rysunek: Adolf okrakiem na kuli ziemskiej. Ty się nie boisz, Paul? Boje się. Jak każdy. Ale może o co innego? O co? Pyknięcie pustą fajeczką: że w przyszłym roku nie będę miał co palić. Posadzimy trochę tytoniu, tam za domem? Mam sadzonki. Pomożesz mi, Władek? A w myślach, do siebie: Paul, głupcze stary, kogo ty udajesz przed tym człowiekiem bez domu? Dobrego Niemca, któremu nie straszna przemoc? Apostol der Nature. Tchórzliwy, tak jak każdy apostoł w dniu próby. Muter Erde ? Deutches Erde. Zielona. Od mundurów. Cichy plusk wioseł. Prägung? Nie. Kawałek życia do opowiedzenia. Jakiego życia? Czyjego? Ptasiego? A jednak. Wiesz Hartwig, zanim tu był ten murowany dom, ta nasza stacja, mieliśmy tylko barkę, a potem był drewniany barak, ale cały przegnił. Trzeba było budować. I powodzie też mieliśmy na wyspie. Jak prawdziwe, dziadku? Żeby się można utopić? Nie, ale nam zalewało grządki. I wał ochronny trzeba było usypać, i rowy melioracyjne kopać. A ten puchacz, ten Matz, dziadku, czy on jest biały, żeby się go bardziej w nocy bać? W połowie 1945 roku wyspa Mönne była praktycznie odcięta od lądu. Jedzenie przywoził Rubienowi w koszyku Władek, który już na własny rachunek ryby łowił. W milczeniu jedli chleb, wędzonego węgorza, czasem chodzili na łąkę. Robien upierał się, że musi zobaczyć, czy były w tym roku lęgi bekasa kszyka. Ewa wydawała się jeszcze szczuplejsza i jeszcze bardziej postarzała niż ostatnio. Mówiła, że będzie bić w blachę jak zawsze, żeby się tam nie zasiedzieli czasem. Już wieczór, jak to dobrze, że trawa pachnie. Taka sama trawa jak na pierwszej stronie Die Vogelwelt des Bezirks Stettin, który przecież, co za traf, chłopcze wystający przed księgarniami firmy tego hugenota Sauniera, właśnie w Leon Saunier Buchhandlung się ukazał. Źdźbło trawy, wielopiennej, słodkiej, gdy ją zmiażdżyć w zębach. Niebo jest czerwone. Nagły furkot pary gęsi, których czarne, niemal stykające się skrzydłami sylwetki spostrzega nad sobą. Paul, ty stary, łąkowy skrzacie. Zachciało ci się niczego nie chcieć? To za mało, by nie wracać do domu. Wracać zawsze trzeba. Jak to kończyło Pismo tę myśl o długości żywota? „... a jeśli był wyborny, to jeno trudem i znojem, albowiem przemija tak rychło, jakbyśmy odlatywali jako ptactwo”. Niegłupio powiedziane, lecz ptactwo, proszę Księgi, odlatuje i wraca. Ewa znowu bije w gong, musiała się na serio zaniepokoić. Teraz wsunę w usta gwizdek. Będę drozdem. Szpakiem, kosem. Tego dnia, a to był już listopad, ziąb ciągnął od marszczonej sporą falą wody, Władek popłynął na wyspę jak zawsze, żeby zawieźć na stację kosz z chlebem i masłem. Gdy łódź przybijała do brzegu, wiedział już, że coś się stało. Bo widział tamtych, jak biegną w stronę motorówki. Spieszyli się. Byle prędzej na swój wrak, do swojej siedziby portowej straży. Głupio uciekali. Bo kto ich by tam gonił? Poczekał, aż się oddalą, aby czasem jego samego nie zobaczyli, i poszedł w stronę stacji. Na podłodze otwartej piwnicy leżała ona, naga i we krwi. A on niedaleko stąd, przy schodach. Może coś usłyszał, i biegł jej z pomocą? Był nieprzytomny. Ale z ust szła mu jeszcze para. Władek pamięta, pamiętał do końca, do swego własnego końca, przed którym zdążył jeszcze wszystko to, co widział, opowiedzieć, bo dobrze jest opowiedzieć u własnego kresu to, o czym nie było można mówić przez całe długie życie. Więc para szła, bo był dzień chłodny, szary. A Robien umierał szybko i po prostu. Na wysokości szczęki miał ranę, jak po kuli, a może pchnięciu nożem. Był teraz taki malutki, skurczony, jak liść. Tak pamięta Władek, o którym też już tylko pamięć, bo i on dzisiaj nie żyje. Władysław Sziler, rybak z Dąbia, którego w połowie lat dziewięćdziesiątych odnalazł, i zanotował jego wspomnienia, ornitolog amator, dr Giergielewicz. Pogrzeb Robiena odbył się podobno ukradkiem. Sziler, który pojechał tam parę miesięcy później, widział kilkanaście metrów przed stacją kopczyk narzuconej ziemi. Rozkopany częściowo, pewnie przez lisy. Teraz na wyspie nie ma już i śladu grobu. Na ksero, jakie zrobiłem z barwnych fotografii, ukazujących fundamenty i schody, które zostały po domu Robiena, liście leżą na nich z biało-czarną, cmentarną ostentacją. Choć może i nie. Liście leżą tak jak leżą. Ksero to wyłącznie ksero. Oczy widzą to, co widzą. Na przykład aluminową ptasią obrączkę z szyfrem, którego już nie odczytam. Jego, albo i nie jego. To w końcu nie jest tak istotne. Był przecież ten ptak, który ją nosił. A wyspa nazywała się potem Mienia. Dzisiaj Sadlińskie Łąki. Otacza ją ta sama rzeka i to samo jezioro. Pocztówki. Pasjans. Popiół Piękność uśmiechnięta: pyzata buzia, miękkie, ciemne włosy pod czapką, na otoku której dwie litery: S. M. See Marine, Seeman, bo jakże inaczej? Na piersi bujnej, wypiętej młodością marynarska bluza z szerokim kołnierzem. Pod nią biała koszulka w poziome pasy, z fantazją obramowana spływającym po pas krawatem o grubym węźle. Spódnica z szarego sukna, z guzikami. Lewa ręka na krótkim bagnecie u pasa. Prawa oparta łokciem na szczeblu linowej drabinki; między palcami biały, długi papieros. Postkarte, 1910 Jahr. Na odwrocie znaczek z wizerunkiem innej marsowej urody: królowa o rycerskich rysach, w półzbroi, z żelaznymi napierśnikami, jak koszyczki biustonosza. Wizytówka Deutsches Reich z początku wieku. Pięć fenigów. Piękność zadumana: czarnobrewa, włosy w kok upięte, dekolt głęboki, obramowany luźno chustką. Spódnica do pół łydki, dwuwarstwowa – warstwa wierzchnia, ze swobodą, z jaką czynią to kobiety znające pracę, którą na kolanach wykonywać trzeba, nad balią czy szorowaną podłogą, uniesiona nieco i upięta na boku. Prawa ręka oparta na balustradzie murku o doryckich kolumienkach, lewa wsparta na biodrze, wnętrzem dłoni do góry, tak, że kiść wygina się miękko i przydaje pochylonej sylwetce znamion bezradnej delikatności. Obok stoi kosz wiklinowy, pełen cytryn. Dziewczyna patrzy w morską dal. Pod obrazkiem słowa: „Gdzieżeś ty…” Pocztowaja kartoczka. Pocztówka. Rok 1912: data na pieczęci obramowanej cyrylicą. Znaczka nie ma, skusił filatelistę. Jest kilkanaście słów, krągłym, nieco dziecięcym pismem: „Kochana p. Bronisławo. Jak tam spędziła P. święta, bo tu deszcz liał i liał…” Deszcz carsko–warszawski. Limonowe wybrzeże Italii. Chandra Unyńska, gdzieś w Mordobijskim powiecie. I hoży uśmiech Amazonki, potomkini tych figur niewieścich, co dzioby okrętów zdobiły i o swą pierś rozbijały fale. Spadkobierczyni mody, którą Wilhelm II zaszczepił Niemcom: zachwytu dla floty, synonimu zdobywczej nowoczesności, krzepy cywilizacyjnej. Niebawem i dzieci ubiorą marynarskie mundurki. Papieros i bagnet. I morze: Ja, wer auch nur eine Seele Schillera. Dwie takie piękności, takie pocztówki. Dobrane z rozmysłem. Choć nie przeze mnie. Nie będę się wygłupiał, by pisać, że przez Los, fatum mojej szuflady. Bo co było fatum dla tego fatum? Nie wiem, co to jest? Plastikowa brosza? Obrazek zdarty z jakiejś mozaiki zdobiącej kredens, szkatułkę, dziecięcą zabawkę? Ma wielkość dużego pocztowego znaczka. W tym miejscu, gdzie było tło, niebo zapewne, zostało puste miejsce, ograniczone ramką, co cały obrazek spaja. Całość ma barwę kości słoniowej. Podkreśloną lekkimi brązami, które wtarte są w niektóre elementy. Na pierwszym planie, na skarczowanym pniu, siedzi młody mężczyzna. Patrzy w siebie, w dal, w dolinę. W tej dolinie chatka, a przy chatce wodny młyn. Pod obrazkiem szarfa, tak samo plastikowa jak on, i napis na niej: In einem kühlen Grunde… Mężczyzna ma przy sobie odłożony kapelusz i laskę. Jak wędrowiec. Jak ktoś, kto za chwilę wstanie i pójdzie stąd na zawsze. Nigdzie nie odchodzi. Nie potrafi. Wtopiony w swoje kühlen Grunde. W plastikową ramkę. Świątynie pamiątek. Śmietniki pamięci. Pierwsze zachwyty minionym. Jeszcze nie z Anatola France, twierdzącego, iż „całe bogactwo, cały przepych, cały wdzięk świata tkwi w przeszłości”. Bardziej z księżnej Izabelli Czartoryskiej, która w puławskiej Świątyni Sybilli, prócz dzieł Rafaela i Rembrandta, miała również „nogę od łóżka sławnego grafa Gleichen, który po ostatniej krucjacie, za zezwoleniem papieża miał dwie żony” (podziw dla nóg łoża, które to wytrzymało?) i „gałązki z miejsca, gdzie była Troja”… Czas, który uświęca przedmioty. Liturgia dziecięcej archeologii; te ustawiane na obramowaniu piaskownicy okruchy Tusculum, Pompei, Niniwy. Kapsle, sprzączki, porcelanowe odpryski, zawiasy od nieistniejących drzwi. Młody mężczyzna w antykwariacie. Starszy o jakieś dwadzieścia lat od tamtej archeologii. Obserwuję go, z idiotycznego przyklęku, do którego sprowadziła mnie cześć wobec książek z najniższej półki. Jest zakłopotany, gdy wysypuje na blat lady porcelitowe zamknięcia do butelek. Niektóre mają jeszcze przewleczone na wylot żelazne pałączki. Pokryte meszkiem rudawej rdzy. Borsisch, tuzinkowy, jak to ogródkowe piwo, ciemnozielonymi literami wypełniający cały krąg ceramicznego trzpienia. Bergschloss, rozparty z takąż siłą: w konkurencji i na białej glince. I Wilhelm Beyer, rzadkość z krzyżową rozetą po środku. I rzymskie Elysium. Białe, kościanożółte paciorki, ceramiczne knykcie. Ich twardy grzechot po szklanym blacie. Mocne kciuki mężczyzn opierające się o metalowy pałąk, tym powszechnym, wypychającym ruchem, jaki otwierał butelki, a który i ja znam dobrze, z dzieciństwa słodkiej oranżady. Sttetiner beer, pienisty, złoty płyn wzbierający u szczytu butelek z dymnoszafirowego, brązowego i ciemnotrawiastego szkła. Cerevisia, o której już Tacyt w swym opisie Germanii wspomina. Nektar Nibelungów. Barwna pocztówka z widokiem browaru Bohrisch Brauerei A.G. Stettin. Widok z roku 1890. W obramowaniu z kłosów. Czerwonoceglaste hale i wysokie kominy: bijący z nich w niebo dym to jeszcze nie ekologiczna przestroga. Przeciwnie: afirmacja cywilizacyjnej krzepy. Nie mniejsza od wizerunku dziewczęcia w mundurku marynarza. Jadą wozy pełne beczek, figurki ludzi w krzątaninie mrówczej, zieleń drzew okalających szpalerami tę fabryczną idyllę i czarno–żółto–czerwony sztandar na szczycie gmachu w centrum. W centrum tego świata. Produkującego sam siebie. Swoje piwo. Gorzkie. Czy po niemiecku jest taki idiom: nawarzyć sobie piwa? Nie wiem. Szukam. Znajduję: wypić piwo, które się nawarzyło. Po łacinie. I po niemiecku też. Choć nie dosłownie. Wie mann’s ein breckt muss mann’s essen. Stara tradycja? Nasza wspólna? Kolekcjonerzy kapsli i kolekcjonerzy pocztówek. Dzieci Schliemanna. I patyna ze Schliemanna zdarta: ponoć nigdy, będąc chłopcem, nie marzył o mitycznej, dziewięć warstw pod nami pogrzebanej Troi. Podobno był zwykłym, pazernym handlarzem, różniącym się od innych tym, że kradł tam, gdzie jeszcze nie zabronione było kraść: pod ziemią. A jeżeli nawet? Jeżeli Der Traum von Troja H.A. Stolla jest po prostu snem H.A. Stolla? Wtedy trzeba śnić samemu. Po prostu. I od początku. In einem kühlen Grunde… Młody mężczyzna na skarczowanym pniu z plastiku w kolorze słoniowej kości. Siedzi sobie w cienistej ustroni, wyśpiewanej przez Josepha von Eichendorffa i Fredericha Glücka. A młyńskie koło w dolinie obraca się w rytm romantycznej pieśni: …da geht ein Mühlen rad, mein Liebste ist verschwunden, die dort gewohnet hat… Odeszła. Zostawiła pierścionek, ale jego oczko pękło na dwoje. Odejść. Wędrować po świecie, po rycersku zmagać się w krwawych bojach? Nie, odejść. Ale dalej. Do samego końca. …da wär’s auf eimal still. Do ukojenia. Wrocławianin Eichendorff studiował w Heidelbergu, gdy duszę zalała mu romantyczna śpiewka, bez której nie rozkołysze się dziś prawdziwy niemiecki dom. Napisał ją prawdopodobnie około 1810 roku. Rok później, nad jeziorem Wannesee pod Poczdamem w gospodzie Stimminga, inny Niemiec, z innego Heimatu, potomek junkrów pruskich, o słowiańsko pobrzmiewącym nazwisku von Kleist, Heinrich, napisze do swojej siostry, Ulryki: „Nie mógłbym umrzeć, zanim, uspokojony i pogodny, nie pojednam się z całym światem, a przede wszystkim z Tobą (…) Żegnaj. Oby niebo obdarzyło Cię śmiercią choćby w połowie tak pełną radości i niewypowiedzianej pogody ducha jak moja…” Na jezioro pójdzie razem z Adolfiną Henriettą Vogel, zakochaną w nim śmiertelnie. Tak jak w swej własnej śmierci. Według relacji świadków ciskali kamyki w wodę, śmiali się, żartowali. Aż on strzelił jej w pierś, a potem sobie w usta. Heinrich von Kleist, szczery pruski patriota, zajadły wróg Napoleona. Przedzierający się z Królewca do Berlina przez Szczecin – skromna wieczerza w chłodnej, cuchnącej solonym śledziem gospodzie na nabrzeżu. Aresztowany w Berlinie jako szpieg. Jeniec wojenny z obozu Chalons sur Marne. Poeta, autor sztuki Rozbity dzban. Nie mógł się pogodzić z ustępliwością Prus wobec Francji. Nie mógł się ugodzić ze światem i sobą. Rysy na duszy, pęknięcia romantyczne, które zaprowadziły go nad jezioro Wannesee. Czy nie takich właśnie pęknięć chciał uniknąć Fryderyk I, król w mundurze, gdy aresztował swego syna, późniejszego Fryderyka II Wielkiego, udaremniając mu ucieczkę z Prus? I każąc patrzeć na topór, który spada na szyję jego przyjaciela, Hansa von Katte, za tę współucieczkę z następcą tronu – na śmierć skazanego? Przyuczanie do władzy. Do niemieckości bez Wertera. Skuteczne. Romantyczne śpiewniki zostały innym. Czy zresztą jedno musi drugiemu przeszkadzać? Ulrich von Schroeders w swoim gabinecie – w Luisenhof bei Sttetin, słucha płynącej z dołu, z bawialni, muzyki. Młodzi raz po raz kładą na tarczę patefonu czarny krążek Electroli: po obowiązkowym Wir fahren gegen England odśpiewanym raźno chórem i Edelweiss Marsch, słychać Lili–Marlene, potem Erikę i Hannelore. Później, oczywiście, znów: Das kann doch einen Seemann nicht erschütten. Ach, ci nieustraszeni marynarze. Pod każdą szerokością geograficzną. Bo nie zna życia, kto nie służył w marynarce? Dalekie echo z Gdingen… Pocztówka „z nad Polskiego morza”. Taka ortografia. 1939 rok, Gdynia: „Kochana Nuleńko…” Czarne sosny na tle oświetlonej księżycem, spokojnej tafli Bałtyku. Postkarte z wyspy Rugia: „Medi, aniołku. Fale są jak u Lorelei dzisiejszego poranka. Pijemy kawę, a Hansi płacze, że zimno…” Moda na zbieranie pocztówek jest prawie tak stara jak one same. Kolekcjonowano je już przed pierwszą wojną światową. Może z głodu ilustracji. Z potrzeby dokumentacji świata, który nie był jeszcze upstrzony obrazem? Z tęsknoty więc za wyobraźnią, która w cukrowe widoki się krystalizuje, dzieła dalekich galerii, spełnione marzenia o urodzie gór, kobiet i miast? Obraz zatrzymany, ocalony, zasuszony jak listek. Liść. List. Pismo zakryte. I pismo właśnie odkryte. Właśnie – odkryte; odkrytka. Pocztówka. Postkarte. Carte postale. Post card. Briefkaart. Pierwsze pocztówki były niemieckie. Poczmistrz Stephan upowszchnił je w połowie XIX wieku. Ale były to karty bez wyrazu. Banał wygody: miejsce na adres, znaczek i krótką korespondencję. Żadnych obrazków, widoków, reprodukcji. Wynalazek z obrazkiem to już zasługa francusko–niemiecka, księgarzy Schwartza i Besnardeaux. Ta jedność odkrycia umocniła się, paradoksalnie, w czasie wojny francusko– pruskiej. Żołnierze wysyłający wiadomości z frontu bazgrali na wolnej przestrzeni pocztowych kart. Serduszka, portrety, kwiaty. Szybka reakcja rzeczywistości pozafrontowej: obrazki znalazły swoje miejsce na karcie. Stały się jej sensem. Celem samym w sobie. Henryk Heine szydził w jednym ze swych zapisów na temat poszukiwanej namiętnie niemieckości: „Gdzie się kończy, gdzie zaczyna Germanin? Czy Niemcowi wolno palić tytoń? Nie, orzekła większość. Czy Niemcowi wolno nosić rękawice? Owszem, ale tylko z bawolej skóry. Za to piwa wolno mu używać…” Kwestia tytoniu. Przemiany obyczajów. Papieros między palcami marynarskiej dziewoi. Cóż z tego, że nie zapalony? Nie zapalony, więc może i bardziej pożądany. Jak obietnica. Sugestia śmiała, spełnień nie mniej odważnych… Cytryny w koszu są kwaśno– gorzkie. Jak romantyczne kochanki. Za to papieros rozżarzy już sam twój oddech, kapitanie dzielny, co po mym głębokim morzu żeglować zechcesz. Barwna pocztówka, bez daty, sygnowana jedynie krótkim: 611 Globus, Kötzschenbroda. Pejzaż alpejski, zielony stok. Zażywny mieszczuch z dość szpetną żoną, którą trzyma pod rękę. Ona spogląda w dół: na hale, chaty, łąki; on, uśmiechnięty łakomie, zerka przez ramię, w dekolt rosłej Tyrolki, która obok przykucnęła, i siano do worka zgarnia. Za nimi, w tle, tablica: Schöner Rundblick. Piękne krajobrazy. Alpy śnieżnych piersi. Żywa tradycja seksu, który w swej najzdrowszej, narodowej postaci ukazuje się wciąż w scenerii Tyrolu. I postkarte z Kaiser Wilhelm Strasse w moim S., połowa lat 30, traf takiej chwili: chodnik zapełniony matkami pchającymi białe wózki. Mam srebrną blachę przypominającą kształtem i nieomal rozmiarem dekiel koła od takiego wózka właśnie. Tyle, że z trzech stron przyspawane są do niej poprzecznie, miękko wgłębione podpórki. Na papierosy. Ta obręcz to pozostałość dużej, gabinetowej popielnicy. Trochę to dziwne, że wygrawerowano na niej nazwisko i datę, myślę sobie. Bo przecież nie robi się raczej prezentów i nagród ze stojących popielniczek. A już zwłaszcza tym von. Ale myślę tak sobie, nic jeszcze nie wiedząc. Nie widząc. Kręcąc się z tym kołem, i po tym kole, bezradnie. Napis jest nieco zatarty, złociejące i przyciemnione tu srebro pozwala go jednak odczytać bez trudu: Ulrich s. l. von Schroeders, 7.12.1939. Przypadek, z tym rokiem 1939? Że mi włazi na przedmioty jak natrętna metafora. A może raczej oczywistość: piękny, udany rok. Srebrne żniwo. Rok wart pamięci. Myślę i wciąż nic nie wiem. Nie słyszę Das kann doch eine Semann… płynącego z bawialni w Luisehof. Przeglądam rocznik Pommersche Zeitung; niemiecki ratusz w Posen, niemieccy górale, polska wylęgarnia żydowstwa – Krakau. Spóźnione, jesienne nekrologi z żelaznym krzyżem odnotowują już tylko śmierć w lazaretach. Gefreiter Ernst Manthey, sam leutnant Wenck dał ten nekrolog, wspominając dobrego żołnierza i kompana. Erik, mistrz satyrycznego rysunku, spec od Churchilów (podpisanych znaczącym skrótem WC), umie też rysować Chamberlaina, który na ołtarzu ofiarnym zarzyna francuskiego koguta; bydlęca czaszka z napisem Polen leży już na ziemi. Nic nie wiem, aż nagle, wśród ogłoszeń z 7 grudnia, znajduję w prawym rogu, w ramce, pośród innych, podobnych ramek, ten ślad, ich ślad: „Mamy zaszczyt zawiadomić, że Aron von Schroeders, porucznik, dowódca kompanii, bierze dziś za żonę Ruth, z domu Freiin von Haarm”. A więc to dlatego. Ta data na popielnicy. Pamiętna data w domu państwa Schroeders. Ulrich von S. odkłada gazetę, którą ja – wciąż trzymam przed sobą. Zapisane słowem już się stało. Z bawialni sączy się cierpka słodycz tanga… Daty kuszą, szukam gdzie indziej. Warszawa, 7 grudnia 1939. Pierwsza znana z zeznań świadków masowa egzekucja w Palmirach. Stracono około osiemdziesięciu osób. Popiół w popielniczce von Schroedersa. Z jakich tytoniów? Co palił Ulrich von S.? Eleganckie skręty Gülden Ring, z paczki tytoniu, na której złota, zamkowa wieża niby szachowy pion? A może krótkie, płaskie Kurmark, do których brano liście leżakujące przez dwa, trzy lata, i potem ręcznie ubijano w delikatnej gilzie? Czy też szlachetne Juno, o rodowodzie prawdziwie junkierskim, bo sięgającym roku 1896. Lub najnowszy wytwór Haus Bergmann: Private? Reaklamuje je postać grającego na flecie. Wstęga pięciolinii snuje się jak dym: so appettitlich frisch. Jakże apetyczna świeżość. Ulrich von S. nastawia ucha. Wyłączyli gramofon. Przez chwilę słychać tylko dźwięczny, kobiecy śmiech. A potem, przy wtórze pianina, jej głos, jak dzwoneczek: In einem kühlen Grunde… Cóż ta Ruth wyczynia? To piosenka dla mężczyzn. A ona wciąż:.. da geht ein Mühlen rad… No, dobrze, niech będzie i tak. Do Arona śpiewa: mój ukochany odszedł. Syn młynarza, nie córka. Ojciec Arona zapala Juno. Dym płynie łagodnie, jak melodia… W Warszawie palono wówczas Machorkowe, czasem Sporty, zamożniejsi sięgali po Mewy. Ale dystyngowane Juno palił Zbyszek Gęsicki, który od nich właśnie wziął konspiracyjne pseudo. To on, wraz z „Sokołem”, po akcji na Kutscherę, nie draśnięty nawet, odprowadza samochód do garażu przy ulicy Wroniej. A na moście Kierbedzia zatrzyma ich blokada policji. To stanie się dopiero za pięć lat. Choć i tak „Juno” nie dożyje nawet połowy wieku, jakiego doczekała się szlachetna marka jego ulubionych papierosów. Ulrich Schroeders zapala cygaro (jednak cygaro, może u Theo Barkowa kupione, a może u Klompa), patrzy na ciężki dym, unoszący się wstęgą nad srebrnym kręgiem popielnicy. Myśli o swoim synu w pięknym mundurze barwy feldgrau. I o jego Ruth. Ruth Moabitka, prababka króla Dawida. Czyż ci von Haarm nie mogli dla swej córki innego imienia poszukać? Myśli U. von S. i uśmiecha się przekornie, a już na pewno tajemniczo, do imienia Aron. Aaron, arcykapłan. Dom Dawida z domem Aarona. Przymierze żydowskiego tronu z żydowskim ołtarzem na łonie Rzeszy. We krwi starych Prus. A może tylko powtarza szeptem, ze smakiem: Rrruth, Rrruth. Na polu pełnym dojrzałych kłosów podążała za żniwiarzami, aby zbierać sobie to, co oni zostawili, i taką właśnie ujrzał ją podstarzały bogacz Booz i wnet do niej miłością gorącą zapałał. Ulirch von Schroeders jest wreszcie sam w swoim gabinecie. I może położyć swego ulubionego pasjansa „Klemens Metternich”. Może dlatego go tak lubi, że nie powinien lubić tego, co uwielbiał kanclerz? Książę Austriak, który na wiedeńskim kongresie tak bronił swego Wiednia, że nie udało się go połknąć Prusom. Ba, ale i Adolf H. jest Austriakiem. Chociaż nie księciem, nie księciem, uśmiecha się Ulrich von S. i mruży oczy przed smugą dymu z cygara, A potem, zgodnie z regułami „Metternicha”, usuwa z talii wszystkie króle. Bez względu na ich kolor. I wykłada siedem odkrytych kart w kształt podkowy, i kładzie tę ósmą, odkrytą, na bazie. Nie umiem po niemiecku. Długo wpatruję się w przepisywane wyrazy. Wyrazypociągitowaroweowieluwagonach. Źle, że nie umiem. Byle zdanie to problem. Trudno się wcisnąć w szczelinę powszedniej pamięci zapisanej słowem. Korzystam z translatorów. Ze wstydem niejakim. Dobrze, że nie umiem. Język staje się tajemnicą. Hieroglify egipskie. Kodeksy Majów. Asyryjskie kliny. Metallognomia, naskalne, alchemiczne ryty poszukiwaczy skarbów. Von der fremden Gold und Schatgräben. XVIII–wieczny donos na zagranicznych poszukiwaczy skarbów w niemieckiej ziemi. Już mnie nie dotyczy? Tego dnia, w czwartek, 7 grudnia, gazety pełne były zdjęć z uroczystości, wobec której ślub Ruth i Arona był epiozodem bez najmniejszego znaczenia. Generalfeldmarschall von Mackensen uroczyście świętował dziewięćdziesiątą rocznicę swoich urodzin. Symbol pruskiej armii, obdarowany został przez Hitlera potretem Hitlera (co uwiecznił fotograf Herber). Japończycy protestowali przeciw Anglikom, Benito słał do Adolfa telegram, radując się z „dalszego zacieśnienia współpracy”, Pommersche Zeittung kończył druk tajemniczej powieści Ypsylon i rozpoczął odcinkową popularyzację kolejnej: Listy Westwalla, w sali przy Heiligerstrasse odbyć się miała wesoła gimnastyka dla gospodyń domowych, Gertrud Schöning, schwytana ze swym wspólnikiem, skazana została za kradzieże kieszonkowe i włóczęgostwo na dwa i pół roku więzienia, na spektakl Maria Stuart Schillera zostały już tylko miejsca stojące (bo przecież grała w nim gościnnie sama Hilde Weissner), a specjaliści od żywienia zawiadamiali, że kartki na marmoladę, jajka i cukier, mimo, że ich termin mija już dziś, przedłużone zostały do 17 grudnia, za to na obiad proponuje się dobrym gospodyniom: kartoflany gulasz z marcheweczką. Niemieckie karty pocztowe tak często są tylko chłodnym zapisem architektury. Może nie częściej niż karty gdziekolwiek indziej. Ale właśnie one sprawiają wrażenie chłodu, bezludności. Uraz historyczny. Chyba. Ale jakoś razi ten sztywny pokłon przed urodą Hakenterrasse, gdzie, owszem, barwy bajkowo wyczarowane (Naturfarbenaufnahme), błękit siny Odry, soczysta zieleń stoków, białe chmury nad Stadtmuseum, a nikogo. Ani człowieka. Tak jak i na widoczkach z Landesversicherungs–Anstalt, Seemansheim, Marienstift–Gymnasium (gdzież jego młoda krew, uczniowie?) czy General–Landschafts Gebäude. Co oni robili z ludźmi, aby nie było ich w kadrze? Gorączkowo szukam kart, na których ludzi widać. Nie jakieś figurki, zarysy, czarne sylwetki. Ludzi. W półkroku, w obrocie przez ramię, w półsłowa do drugiego, w półchwili do wieczności. Trójka dzieci na terasie przed schodami Hakenterrasse, z monumentalnym Behörden Pommerschen Provinz w tle: pchełki ustawione przez fotografa po to zapewne, by potężna wyniosłość wieży siedziby władz Pomorskiej Prowincji wydała się jeszcze bardziej wyniosła. A przecież – mimo to, lub może: dlatego – obdarzone indywidualnością portretu: dwaj chłopcy w krótkich spodniach i okrągłych, przeciwsłonecznych kapeluszach, i trzeci w marynarskim (a jakże) ubranku, z szerokim kołnierzem i w czapce białej. Dokąd ich zaprowadzili stojący na uboczu, melonikowi ojcowie? Do cukierni Emila Colasa przy Rosmarkstrasse na ciastka i kakao, czy do nie mniej słynnego Vogta przy Mönchenstrasse, gdzie wprawdzie nie mają tych słodkich sucharków, co świetnie smakują z różaną marmoladą, ale za to można zjeść pachnące wanilią lody? Do prywatnej szkoły Paula Janke, na kurs buchalterii i handlowej biegłości? Do stopnia kapitana Kiregsmarine? Do esesmańskiego tatuażu, odkrytego przez czujne oko segregujące jeńców? A kobiety? Na przykład ta w jasnej bluzce i ukwieconym kapeluszu, wymachująca torebką przed Berliner Tor, ta na której widok stanęły dęba kamienne rumaki przed bramą? Może idzie na spotkanie w parku Quistorpa, aby rzucać okruchy bułki z Westend–Brücke, między stadko kaczek, i słuchać łykając łzy, jak on jej mówi o tym, że nie mogą się kochać, bo ruch robotniczy to niepewność jutra, ale towarzysz Horn wie, co robi nawołując do jedności z rewolucyjną Rosją. Albo ta, jak biała zjawa, smagnięcie ruchomej klatki, przechodząca Paradeplatz, gosposia rodem z Passewalku, idąca właśnie od Witzela, z fotografią pana, z jego powagą sztywną jak kołnierzyk koszuli, którą sama mu krochmaliła, ale będąca już myślami na Bleiholm, gdzie Eissi, z wąsami jak czarci lok, własną chustką zetrze z białego, składanego krzesełka wilgoć po krótkim, pachnącym deszczu, i każe jej usiąść pierwszej, jak damie, żeby mogli razem patrzeć na płynące mimo, w odświętnej paradzie, statki i łodzie, pijąc lodowatą lemoniadę, od której cierpną zęby. A mężczyźni? Choćby ci dwaj, przed ratuszową fontanną na Victoria Platz, w roku 1913 i w kapeluszach borsalino, o czym rozprawiają z takim ożywieniem? Czy nie o tej głupiej sprawie z Kuhlem z fabryki Weissa, co to uparł się strajkować, a grubokarki Brandenburg, łamistrajk i łamignat, trzasnął go czołem o mur palarni cykorii, na śmierć, a poranne gazety doniosły już właśnie, że tego Brandenburga uniewinnić przyszło. Jedne dowodząc, że dla dobra społecznego, inne, iż raczej dla podgrzania złej niemieckiej krwi. Z czym zupełnie się nie zgadza ten wyższy, z gazetą w ręku; to na pewno S. A. Helbig, którego nigdy nie widziałem, ale postkarte z jego młodszym o ćwierć wieku autografem (wtedy już: doktora, acz nie wiem – praw czy medycyny?) mam u siebie. Lub ten o rozmazanej twarzy, uchwycony przy krawężniku Grüne–Schanze, z uniesioną nad jezdnią nogą, jakby się bał wejść w wartki, zimny nurt; może idzie do Bahnhofs Hotel, za rogiem, bo ma się tam spotkać z pewną damą, o której sza, lub do Astorii, tu, niedaleko, bo tam samo nazwisko właściciela, Kaiser, Fritz Kaiser, stanowić może dla damy bezpieczną tarczę, a może ona przyjechała wcześniej, a on się spóźnił na dworzec, i teraz, z duszą na ramieniu, idzie do zacisznego pensjonatu frau Margarete Gust, też przy Zielonym Szańcu, pod numerem 15, bo ona obiecała się tam zatrzymać? Ale czy frau Małgorzata nie będzie miała nic przeciw takiej wizycie? A może jakaś inna frau – nie miała, i teraz on zmierza do doktora Paula Hotesa, trzy numery dalej, bo dostał tej parszywej, francuskiej wysypki, a tu jeszcze błyskają mu w oczy lampą… Niepokoi mnie i fascynuje jego zalany w bursztynie chwili bezruch; jakby czekał, aż odwrócę wzrok, aby mógł opuścić stopę na jezdnię. I przebiec ją szybko, by, z drugiego brzegu, łamiąc konwencję epoki, zamachać do mnie rękami: tutaj jestem, ja, takie ja, żadne ja, byłe ja, i ciąg dalszy, czas przeszły wciąż niedokonany, wizytator przyszłości, żeglarz, wieczny tułacz, trochę ty sam… … gdy zatrzymujesz się na ulicy Dworcowej i szukasz cieni, tego miejsca, tego właśnie, gdzie tamten ktoś stał, gdzie wtopił się w czas. Kolekcjonerzy cieni: mody na grzebanie w łachach historii. Cudzej zwłaszcza. Mody uświęcone wstęgą z napisem: oto odkrywam prawdę. Nie boję się. Nie boję się ich. Tych cieni. Ich, po niemiecku: ja. Gra słów, pasjans. Poszukać karty, z którą się uda. Żeby to nie był szaber, to szperanie. Żeby to nie był lokaj, ten ktoś, kto podnosi i podaje państwu, innemu państwu, upuszczone laski, wstążki, pieniążki, łyżeczki, widokówki. Żeby też to nie był nawet fotoplastikon, żaden fotomaister Witzel z Paradeplatz, ani Biedermann z Fredrich Karl Strasse, ani Viola Lau z Apfelallee, ni Arthur Treiher z Hohenzollernstrasse, czy choćby i Hildebrandt z Gustaw Adolf Strasse, który tak dzielnie stawiał czoła pocztówkarzom z Magdeburga, Köln, Lipska czy Berlina. Żeby to było czyste. Jak moja dziecięca nienawiść do Zygfryda de Löwe i oprawców Juranda. Jak dym papierosów Juno, za które kochałem chłopca ze stenem. Jak mój upór, żeby nie kupować kubańskich pomarańczy w enerdowie… Jak moje zdziwienie, gdy na płytach chodnika po raz pierwszy odczytałem gotyckie litery. Ulrich v. Schroeders dobiera karty do swojego „Metternicha”. Dobrą, choć już trochę zużytą talią Piatnika. Jak Wiedeń to Wiedeń. Najpierw szuka ich wśród siedmiu z pomocniczej podkowy. Na bazie leży bujna, czerwienna dama, więc można ją, z braku podwójnego przebicia, przyłożyć młodym jak wino waletem. U. von S. odkłada cygaro, bo kopci już jak komin, pod samym nosem. Trzeba będzie odpowiedzieć na życzenia. Już grudzień. Szóstka na trójkę. O Tanenbaum, o Tanenbaum… Po ślubie młodzi chcą wykorzystać krótki urlop Arona i pojechać na parę dni nad morze. Do pensjonatu Weisse Möewe. Głupi pomysł, zimą. Ale Ruth podobno tak kocha słony, morski wiatr. Przekomarzała się z Aronem, czemu nie wstąpił do Kriegsmarine? Wspólnie oglądali stare pocztówki, na tej samej pasiastej kanapie, na której (Ulrich von S. sięga po nowe cygaro i tnie małym nożykiem w kształcie samurajskiego miecza jego gruby koniec, a ręka mu troszkę drży), tak, to musiało być wtedy, Paula, zarumieniona, pachnąca jak zgoniona suczka, została jego, Arona matką. Oglądali stare pocztówki i Ruth wybrała sobie taką jedną, z dziewczyną w marynarskim mundurku; mówiła: popatrz, Aron, jak to jej oczy błyszczą. Zupełnie jak naszym chłopcom z U–bootów. Byłam z ciotką na filmie Morgenrot, w UFA–Palast, krwawy świt, a oni tacy podnieceni, a potem im przypinali do bluz krzyże. O, zobacz, ona też ma medal, tu, na piersi. Ładne piersi, powiedział Aron. Co to za dureń wymyślił Postkarte Junige Weihnachtsgrüße z pękiem bazi przepasanych czerwoną kokardą na tle ośnieżonej chatki? – zastanawia się Ulrich von S. Może ten sam, co „Z powinszowaniem Nowego Roku” 1936 śle pocztówkę w śniegu całą i z parą dzieci, co w koszu niosą pieska i czerwone muchomory – zastanawiam się do wtóru. Źle odgaszone cygaro dymi w jego, mojej popielnicy. A może to już kolejne święta? Herzlichen Ostergrusse, ona z baziami przez stół pochylona, a on, z przedziałkiem, zagląda jej w oczy. Za nimi otwarte okno, a za oknem strzelista wieża kościoła. Jakby świętego Jakuba. A jeśli tak, to oboje są pewnie w jakimś domu przy Breiterstrasse, zamożnym jak cała ta kupiecka ulica. Licząc od lewej: salon Lyris, u Brötzmana, gorsety i biustonosze (cóż to za pyszna witryna!) pod numerem 3, a dalej bracia Baumann, ubrania dla panów i pań, pod 7, po nich Glexiner i Delonge: meble, pod 15, piękne buty u Kellera, pod 17, za nim rozległy sklep Paula Klettke, od 19 aż do 21, tuż obok papierniczy H. Susentbeth, za nim Lutze, gdzie trzeba wreszcie kupić nową talię do pasjansa, potem, oczywiście, złotem, srebrem i brylantami olśniewa, pod numerem 53, Rudi Genth, po nim, pod 56, Herman Müller ze swoimi salcesonami i kiełbasami, „Echte Müller”, bo też na tej ulicy wszystko jest echte… Zaraz. Czy te wszystkie sklepy były tam już wtedy, gdy oni nad stołem, i te bazie, i otwarte okno, czy dopiero wtedy, gdy U. von S. przyjechał do Gentha kupić synowej złotą broszkę? Nagle, raz po razie uderza dzwon od Jakobkirche. Tak mocno, że może roztrzaskać kruchą skorupkę jajka, w którego kształt wpisana jest przemyślnie pocztowa fotografia z baziową parą Herzlichen Ostergrusse. Może dlatego Ulrich S. kładzie na damie kolejnego waleta i szybko wstaje, by zamknąć okno. Przy czym nie ma tu żadnego znaczenia, że Luisenhof jest od Breitestrasse tak daleko, jak ta para od grudnia roku 1939, a Boże Narodzenie od Wielkanocy. Wstaje więc spiesznie, a potem wraca do swych kart i widzi, że pasjans nie wyszedł. Że ciągle tu jest. Na tym orzechowym blacie. W półmroku. Nie wie, że jest wszystko tak, jak powinno. Bo nie ma mowy o żadnej harmonii. Że tylko tak, w ułamkach, w byle jakim porządku, w przypadku staje się to, co przetrwa. Jeśli przetrwa. „Gdynia, 21 czerwca 1939. Kochana Nuleńko. Jeszcze jestem w Gdyni (…) zwiedziłem port i morze, bardzo często używam kąpieli w wodzie słonej, morskiej, jak sardynka tak się pluszczę, tęsknię tylko za szprotką, która jest ode mnie daleko (…) W czwartek wyjeżdżam do Warszawy, będziemy brać udział w defiladzie…” „Stettin, 23 Januar 1939, Liebste Medi. Nie wiem, co chciałaś mi powiedzieć, wtedy przy pomniku W., gdy odprowadzałem cię do domu. Miałem nos czerwony jak śniegowy bałwan, a ty śmiałaś się wesoło. To dlaczego potem (…) nie odezwałaś się do mnie słowem, kiedy pytałem, czemu milczysz?…” Płot, bzy koloru bzów, cała chmura lila, ciężko zawieszona nad ogrodem. Krzewy, agrestu, może porzeczki? Drabina u tego bzu, pewnie, by natargać wonnych kiści. Czerwony dach, pruski mur, otwarte drzwi do drewutni, jakieś grządki, klatki z królikami, niemal słychać senne buczenie pszczół. Kartka ma pieczęć z datą: maj 1918. Nie wiadomo, jaki świat utrwaliła. Drobne niemieckie słowa nie dają się odczytać. Ale bo też i przez całą szerokość kartki biegnie druk: Zürick! Photographien im Auslandsverkehr nicht mehr zulässig. Raj nie dopuszczony na eksport. Czas wojny. Stosunkowo łagodnej dla cywilów. Jeszcze się nie upowszechnił aforyzm, który dopiero podczas tej drugiej, też światowej, powtarzać będzie w cierpkim, straceńczym upojeniu niemiecka ulica: korzystaj z wojny, bo pokój będzie straszny. Panna w marynarskim mundurku i panna wzdychająca „gdzieżeś ty…”, zapatrzona w morską dal. Obie zostały w tyle za modą, niecierpliwą, gorączkową. Już w początku lat dwudziestych zaczęto coraz mocniej skracać sukienki, zmieniać całą kobiecą figurę. Wysmuklać ją, równocześnie uwydatniając wszelkie krągłości. Ale to dziewczyna marynarz jest sygnałem zwycięstwa. Opalonej cery, i długich nóg, Marleny Dietrich i Josephiny Backer, kreacji Jeanne Lanvin i papierosów w długiej lufce. Wojna przyhamuje trochę ów pościg za emancypacją. Kobieta jest matką żołnierza. Nie wypada, by udawała chłopców lub wampy. Ale z każdej niewoli można zbiec: pojawia się krepa Monaco i Georgette, plisa tuż za kolano, bufiaste ramiona bluzek, kostium w szkocką kratę, i nawet muśnięcia jedwabiu… Ruth von Schroeders pod rękę z Aronem, przed połyskującą witryną magazynu Paula Klettke. Patrzą na sukienki, drogie, bo po czterdzieści marek. I nagle Ruth dostrzega w wystawowej szybie samą siebie. Serce zamiera jej na moment, bo to odbicie jest przezroczyste, zimne. I bardzo dalekie. Moje pocztówki, Postkarte, co się nie układają w nic. Jak tamten pasjans. A jeśli pasjans to marszałek Józef Piłsudski – wita defilującą kawalerię na błoniach w Krakowie. Bartosz Głowacki na zdobytej armacie: „Przed paroma dniami tak wyglądaliśmy po bitwie z bolszewikami…” (dowództwo III Baonu 35 P.P.) Dr S. A. Helbig, Victoria Platz, późna jesień 1939 roku: „proszę dużo pisać do mnie. U nas, jak dotąd, wszystko po dawnemu…” In einem kühlen Grunde. Plastykowy obrazek wielkości znaczka. Ale najbardziej brak mi w nim tego nieba, z jakieś błękitnej zapewne masy, albo lśniącej lazurowo emalii. Została tylko szczerba nad głową wędrowca, w którą mogę wsunąć czubek palca. Na drugą, tak samo pustą, stronę. jesień 1995 – wiosna 1996 Kamień z Atlantydy Czarny kamień wielkości kurzego jaja i trochę do niego zbliżony kształtem: węższy z jednego, spiczastego końca i zaokrąglony z drugiego. Ale nieregularny, spłaszczony po bokach przebitych na wylot podwójnym, jakby lornetkowatym otworem. Wejście do tego otworu szerokie na opuszek palca. Gdy ułożyć go tak, że oba przedziurawione boki stanowić będą jego lewą i prawą stronę, a węższy koniec zwrócony zostanie ku nam – wygląda jak wąski łeb maleńkiego gada. Jak głowa miniaturowego kosmity, utrącona z posążka znalezionego w grobowcu, odkrytym w głębi dziewiczej puszczy czy na dnie oceanu. A przecież nie jego wygląd sprawia, że jest tym, czym jest. Że jest tym, czym nie wiem. Plaże Morza Czarnego, te od kaukaskiej strony, są kamieniste. Fale wygładzają je pracowicie, obracają nimi, jedną warstwę zastępując drugą, suszą w słońcu i znów nimi grzechoczą. Podniosłem go bez wrażenia, jak kamień. Nie wyrzuciłem jednak. Na plaży było pusto. Zapadał zmierzch. Siedziałem na brzegu czując ciężar kamienia w kieszeni koszuli. Zachrzęścił żwir rytmicznie, szło dwóch. Widziałem czarne kontury ich sylwetek. Patrol. Jak to na plaży. Plaże są po to, by je patrolować. Radzieckie plaże. Plaża to granica. A za granicą bywa zagranica. Patrol był łaskawy, odpędził mnie tylko ruchem dłoni: nie wazmożna tiepier. Prijdi zawtra zagarat na sołonce. Gwiazda Tajemnicy i gwiazdki na furażerkach. Gładki, czarny niebyt i warunkowa, kontrolowana obecność. Idź stąd, tu nie wazmożna, nie wolno, zona. Bez względu na język tego rozkazu. Poszurali dalej rytmicznie wzdłuż brzegu, którego kazano im pilnować. W poczuciu spełnienia, w sytości ducha, jaką daje nam potwierdzony sens tego, co robimy. Ukazał się księżyc i morze opalizowało jak kamień... Dopiero później obejrzałem go w pełnym świetle zdumiony. Podwójne otwory po bokach okazały się gwintami śrub. Wyraźnymi, rdzawo szarymi, choć mocno już przeżartymi wodą, w jakiś niewiadomy sposób wtopionymi w kamień. Kamień na śrubę? Szydercza instalacja z nurtu nowej sztuki? Pomysł na ekologiczny plakat? A może to nie kamień? Może słona woda wypolerowała, utoczyła w kamienny kształt fragment mechanizmu, jakiś metal oswojony przez człowieka przemysłową obróbką? Tyle, że metal nie jest czarny jak – co? Smoła, noc, czy kamień? Powoli, bez emocji. To zapewne część mechanizmu, żelazne spoiwo innych części spoczywające w morzu tak długo, aż w kamień obrosło. Ale ta czarna otulina przecież to nie skorupiaki pokrywające dno długo zakotwiczonego w porcie statku, nie koral i nie wapienna kruchość. Nie da się obłupać. Jest twarda, ani ją zmiażdżyć, ani wyszczerbić. Dziobata w paru miejscach musiała jednak ulegać jakiejś sile. Sile uderzeń? Sile czasu? Jaki to musiałby być czas, żeby powstał niezniszczalny kamień? Życie skał liczy się w miliony lat. Niech będzie, że i w tysiące. Niechby i w setki. Ale historia żelaza? I to stosowanego metodą przemysłową? Nim na scenę wkroczyli Thomas, Siemens, Bessemer, Martin, było ono tylko przekąską cywilizacyjnych głodów. I czego byśmy nie powiedzieli o srebrnym świcie damasceńskiej stali (Persowie też ją zresztą sprowadzali, z Indii, z królestwa Golkondy), o prakuźniach Państwa Środka (IV w p.n.e.!) i wysiłkach Styrii, gdzie już średniowiecze widziało piece dające żelazo w stanie płynnym, to w praktyce dopiero wiek XIX jest wiekiem tego metalu. A śruba? Ten „element pręta z gwintem zewnętrznym”? Tradycja mówi, że wynalazł ją Archytas z Tarentu, fizyk i matematyk, urodzony w roku 430 przed naszą erą, w którym to wojska peloponeskie po raz pierwszy wtargnęły do Attyki i siały w niej śmierć przez dni czterdzieści, a za nimi przyszła straszliwa zaraza, rodząca bezbożność i zbrodnie, jak każdy kataklizm. Tarent na italskim wybrzeżu pachnący bryzą, otoczony gajami oliwnymi i kasztanowcami, miał już za sobą od lat czterdziestu trzech grozę napadu Japyngów, którzy wycięli w pień tamtejszą arystokrację. Władzę po niej przejął lud, i nową arystokrację stworzył. Tę ducha też, bo to Archytas, którego księgi techniki ukazują ze śrubą w ręku, był tym, który jako pierwszy sprzągł ze sobą świat materii i sztuki. To on odkrył bowiem zależność między długością struny i wysokością dźwięku, jaki ona wydaje. A śruba? Ta krzywa płaszczyzna nawinięta wokół osi? Może z nią było banalniej, może powstała z obserwacji drzewnego świdra? Bo potem było na pewno praktyczniej: wnikała w drewno machin oblężniczych, pełniąc w ich elementach rolę łącznika. Podobno Archimedes nauczył wspomagać nią ludzką moc i zaczęła służyć prasie miażdżącej winogrona. Przenosiła siłę na siłę. Jak śruba Bessona, który opisał ją pierwszy w roku 1569, jako część tokarki. A potem śruba Whitwortha, trzysta lat później, w Anglii, ujednolicona miarą gwintów, z rzeczy giętkiej, dowolnej, zmieniona w posłuszną robotnicę rewolucji przemysłowej. Ponad dwa tysiące lat, aby dojrzała do tej bezosobowej formy? Poprzez gliniane gwoździe Sumeru i gwinty wystrugiwane w miazdze drewna, ręcznie, przez wieki. Jeszcze osiemnastowieczne zegary Schwarzwaldu mają koła i turbinki z drewna, a nordycko–skandynawska sztuka szkutnicza preferuje kadłuby statku z zachodzących na siebie desek, bez jednego gwoździa, aż po czasy pierwszych żelaznych kadłubów nowej ery maszyn. Ery śrub żelaznych. Zatapianych w morzu wraz ze statkiem. Jak moja? Ale jeśli tak, to opakowanie byłoby tu starsze od zawartości. Czy może być jednak starsze? Czy może być skorupka przed jajkiem? Jajko, prarzecz, praprzyczyna. Gwint, rowkowany, spiralny. Kuszenie symboli: spirala, wieczny rozwój, źródło wszechrzeczy, już w malowidłach paleolitu przeczuwane. Spirala w kamieniu. Jedno w drugim. On i Ona, „to w tym”, jak skrótowo ów akt zwał Witkacy. Kamień i żelazo, żywy związek stanów martwych. Była wczesna wiosna. Trochę błota, trochę forsycji. To pan tego nie wie? Syn przed ojcem. Żółte przed zielonym. Czekał na mnie na redakcyjnym korytarzu, jakoś tak kiczem ilustrowany, z tą gałązką forsycji ułożoną na grzbiecie czarnej teczki. Lecz całą swą sylwetką przeczył wyobrażeniom o nawiedzonych. T a k nawiedzonych. Naukowo. Archeokosmicznie. Po dänikenowsku. Zwalisty, łagodny grubas, o zabłąkanym, oszczędnym uśmiechu. Może tylko spojrzenie trochę go zdradzało: uważne, ale zbyt czujne, natrętne. Mówił powoli, składnie, starał się nawet zastawiać na rozmówcę pułapki, i osaczał go w nich, rad, gdy sądził, że mu się to udało. Tym właśnie obudził moją ostrożność. Co mi chce sprzedać? Jakie szaleństwo? Jakie objawienie? Jeszcze wtedy i dość długo potem nie wiedziałem, że był dentystą. Być może nie sądził, by miało to dla naszych spotkań jakąś wartość. Ale może nie wspominał o tym czując mimowolną groteskowość tej triady? Dentysta – grubas – odkrywca. Stomatolog – tłuścioch – poszukiwacz. Słowiańska parodia Indiany Jonesa. Słowiańska, bo pierwszą tajemnicą, którą, tamtego dnia, otworzył przede mną, było pismo Słowian. Alfabet wcześniejszy od cyrylicy, własny, choć brat skandynawsko–germańskich runów. Nie bredził, wiedział, o czym mówi. Oczytany, spostrzegawczy cierpiał wszakże na tę samą chorobę, która wywołuje gorączkę u większości odkrywców–amatorów. Był przekonany, że drzwi do prawdy są na wyciągnięcie ręki, że wystarczy zapał i odwaga wyobraźni. Że tchórzostwo, gnuśność naukowców oddalają nas tylko od nich. A więc: Pra–Polacy mieli swój alfabet na długo przedtem, zanim dotarło tu chrześcijaństwo. Powoływał się na nieznane mi opracowania, znaleziska, ryty w skałach, światłość kapłanów Arkony, rachunki kupców Winety, znaki magiczne odciśnięte w glinie grzebalnych urn. Znikoma mimo to ilość materialnych dowodów była dla niego dowodem numer jeden. „Bo pan rozumie, (szukał błysku iluminacji w moich oczach) oni pisali na brzozowej korze” – wyjaśniwszy mi to zaczął ubolewać nad utraconą bezpowrotnie biblioteką słowiańszczyzny, tą nadwiślańską i nadodrzańską Aleksandrią. Tyle, że Brucheion i Serapeion zgorzały w ogniu, a na białe płatki brzozowej kory starczyły codzienne żywioły: powietrze, woda, ziemia. Pan rozumie? Potem bywał u mnie coraz częściej. Przynosił nowe fascynacje i rozwikłane zagadki dziejów. Zlokalizował państwo Amazonek w dorzeczu Odry. Rozszyfrował rysunki z płaskowyżu Nasca. Wiedział, dokąd prowadzi krakowski trop inkaskiego kipu. Ta ostatnia wiedza miała dla niego szczególne znaczenie. To był Plan. A raczej pierwszy etap tego planu, o czym się dowiedziałem jeszcze później. Lecz i pierwszy etap robił wrażenie. Dentysta każdą wyborowaną złotówkę odkładał na peruwiańską wyprawę. Każdy wyrwany ząb był dla niego złotym zębem, gdyż pozwalał mu sfinansować zdobycie złota Inków. I jeśli kiedykolwiek napomykał o swym stomatologicznym fachu to tylko w tym kontekście. Jakże pysznym byłby typem dla jakiegoś przyszłego Cerama, gdyby dane mu było szczęście prawdziwych odkryć! Cóż tam ci wszyscy Winckelmannowie naznaczeni szewską dratwą, sprzedający śledzie i wódkę Schliemannowie, Carnarvonowie, lordowskie mości od Egiptu, Meissnerowie lekarze, i Weidnerowie, prowadzący w gazetach dział krzyżówek, którzy rzucili światło na pogrążoną w mroku dziejów Asyrię, albo i Grotefendowie, gimnazjalni belfrzy, którzy dla kumpelskiego zakładu rozszyfrowywali pismo klinowe. Oto tęgi dentysta lat koło czterdziestu, pomorski samorodek. Spotkałem przed nim i po nim wielu ogrzanych błękitnym płomieniem Tajemnicy. Czasem były to samotne kobiety, które zza firanek swych pustych mieszkań widywały kosmiczne pojazdy. Czasem nieufni wobec laika naukowcy (skądinąd specjalności odległych od blasku błękitnego płomienia), którzy dowodzili, że przegryźli się przez kamienne milczenie języka Etrusków czy pisma linearnego A z Krety Minotaura. A czasem chłopi z postpegeerowskiej wsi, jak ten młody, rozpaczliwie szukający u mnie potwierdzenia, że tych pięciu kaczkowatych, wąskookich, których nocą na szosie spotkał, to nie był wytwór jego gorączkowej tęsknoty za czymś odmiennym od żniw i piwa przed barakiem sklepu. Wszyscy oni razem, głupsi od niego i mądrzejsi od niego, nie mieli jednak tego, co miał on. Chłopięcej wiary, pewności świętej, że świat jest dużą, kolorową książką pełną przygód i znaków ukrytych przemyślnie, ale celowo – jak w zabawie w podchody. I że jedynie trzeba umieć ją przeczytać. Po to, by wstąpić na kręte, wysokie schody, wejść do migotliwych komnat, stanąć u świetlistych źródeł, dopłynąć do zatopionego lądu... Gdy uznał już, że zasługuję na wtajemniczenie, powiedział mi, po co mu złoto Inków. No, przecież nie na nowy gabinet (choć by się taki przydał). Tym złotem opłaci się najważniejszą wyprawę. Wyprawę życia. Na poszukiwanie Atlantydy. Bo to przecież jasne, że ona była. Jest. Nie odkryta jeszcze. Być może chciałem jakoś zaistnieć w tym jego wyznaniu, a może miałem ochotę na małą, złośliwą satysfakcję, iż oto rzucam mu przynętę, a już z góry wiem, z jaką skwapliwością ją chwyci – dość że powiedziałem o moim czarnym kamieniu. Zadrżał, jak pod wpływem silnego rozszerzającego źrenice zastrzyku. Przez chwilę nie mówił nic, a potem kazał sobie o wszystkim, ze szczegółami, opowiedzieć. I była w jego słuchaniu naiwność i moc równocześnie. Kamień z Atlantydy. Wyciągał rękę do niego jak do coraz bliższej, widocznej już klamki. Wystarczy lekko ją nacisnąć, a uchylą się drzwi i porazi oczy złota poświata... Takie klamki pamiętam z domu mojego dzieciństwa. Czarne, połyskliwe, ebonitowe. Można je było wyjmować z drzwi. I robiono tak, gdy jakieś drzwi miały się stać dla mnie niedostępne. Umówiliśmy się, że któregoś dnia przyniosę i pokażę mu ten mój czarny kamień nie będący kamieniem z Rosetty i nie będący kluczem do żadnego języka ani też żadną klamką – bo cóż to i za metafora wygładzona od częstego używania, że aż utrzymać jej nie można przez chwilę, bo już wymyka się w nicość. A przecież się ucieszył. Nie z metafory. Z obietnicy. Z jej realności. Ucieszył się, ale nie dopytywał, kiedy to będzie. Wielokrotnie odnosiłem wrażenie, że czas, ten codzienny miernik biegu wydarzeń, nie jest dla niego kwestią najważniejszą. Jednak wracając do domu czułem się poirytowany własną, teoretyczną przecież tylko, hojnością. Nie lubiłem pokazywać kamienia innym. Początkowo robiłem to nawet często. Jakby z obowiązku podzielenia się zdumieniem. Milczeniem rzeczy, czasu. Owszem, cmokali, kręcili głową. Ciekawostka. No, no. Niektórzy radzili, bym zwrócił się do specjalisty. Jakby mieli na myśli lekarza. Pewnie mieli rację. Zbytecznie ją mieli. Ja miałem kamień. Betel z mojego Genesis, dom boży, choć nie namaściłem go oliwą wiary, a jedynie odrobiną potu we wgłębieniu dłoni. Moją skałę, Kefa, mego Piotra, opokę, na której jednak lękałem się budować jakikolwiek kościół. Żeby nie runął mimo to. Czy też właśnie dlatego. Przestałem pokazywać kamień. Za mało na wiarę, za wiele na zwątpienie. Pilnowałem się, aby nie zaprószyć gdzieś tych błękitnych, odbierających sen, smak i spokój, płomyczków. Tacy jak mój dentysta wydawali mi się jeszcze bezpieczni w ich blasku. Byli łagodni jak dzieci, których uśpiła czytana do poduszki przygodowa książka. Mój niepokój budzili inni. Tacy jak M. K., pisarz i dziennikarz, atlantydolog zajadły i wierny. W swojej ostatniej książce odczytuje on tajemniczy, dotąd nie odczytany przez naukę, napis na Dysku z Fajstos. Odczytuje tak, jak menu na drzwiach zakładowej stołówki. Po prostu. Twierdząc, że nie ma „nic dziwnego w tym, że dzisiaj, co najmniej cztery, a może nawet dwanaście tysięcy lat po dokonaniu zapisu, odczytu dysku dokonuje tłumacz nie znający żadnego ze starożytnych języków tego obszaru”. Nic w tym dziwnego, bo ten napis to tylko „powszechnie znane symbole”. Wystarczyło chcieć je zrozumieć. Czyli uczynić to, czego od nas oczekiwał nadawca z przeszłości adresujący ów zapis do „całego świata”. Rzut dyskiem, przez epoki. Ponad nikczemną ślepotą uczonych lingwistów. Tak, dentysta też czytywał M. K., ale jak każdy samorodek, odnosił się do odkryć innego odkrywcy z rezerwą. A dysk z Fajstos? Według M. K. stanowi przesłanie wiedzy nad wiedzami. Zbiór prawd o kosmosie, podziale komórkowym, chromosomach, DNA i słonecznej, życiodajnej energii... Skąd ta wiedza u starożytnych? Tysiące lat przed Mendlem, przed Avery’m, przed cudownymi młodziankami z Cambridge: Watsonem i Crickiem, którzy opisali podwójną spiralę DNA, jako schody kręte, wspinające się do nieba wszechbytu? Z Atlantydy, rzecz jasna. M.K. twierdzi zresztą, że prócz dysku z Fajstos zawierają ją również malowane kodeksy meksykańskich Indian. Chalchihuitl w misteckim kodeksie Nuttal to na przykład „drogocenny kamień”. Czyli komórka rozrodcza z kolistymi mitochondriami. Patrzę na rysunek chalchihuitl: ornament z kwadratów i kropek. Człowieku małej wiary, czemu nie wierzysz w kamień? Patrzę na płaskorzeźbę z Xochicalco, mającą być schematem samoreplikacji pasma DNA. I widzę wstęgę przeplataną ozdobnie. Człowieku małej wiary, czemu nie wierzysz w spiralę, w śrubę w kamieniu zatopioną? Były sobie Czarne Kamienie z Ica, którymi Robert Charroux miał nas odmienić. A raczej przywrócić sobie. Bo już byliśmy. Jakieś dziesięć tysięcy lat temu spoglądając w niebo przez lunety, dokonując skomplikowanych operacji chirurgicznych. Tak mówiły kamienie z Ica. Dopóki nie okazało się, że to humbug i pic na wzburzone wody Atlantyku. Ale w czarny kamień wierzono też zupełnie inaczej. W czarny kamień, który spadł z nieba. I była meteorytem Afrodyta Efeska w heban oprawna, i Al–hadżar al aswad w Mekce, w świątyni Kaaba, przyciągający jak magnes, i frygijski posąg Kybele przyniesiony przez Greków do Galacji, ta Megale Meter, Wielka Matka orgiastycznych pochodów, spływających krwią z odrzynanych sobie w uniesieniu piersi i genitaliów, na jej płodną radość i chwałę. Kamień, mehir, zaklęta energia. Skalne kolosy Stonehenge i Avebury, unoszące się w powietrzu, nim stanęły w krąg na zielonych łąkach Brytanii, wielotonowe bloki na mury Sacsahuman i Teresę w Baalbeck, płynące tysiące głazów w bretońskim Carnac. To nie było możliwe, tak po prostu – mówią entuzjaści i wyjmują długopisy, żeby wyliczyć i udowodnić, i włączają komputery, żeby udowodnić i wyliczyć. Tego się nie dało podnieść, przenieść, ustawić, dźwignąć za pomocą dźwigni. Nie wtedy, przed wiekami. Siłą mięśni. Ani teraz, po wiekach, siłą maszyn. Więc? Więc moc, o której zapomnieliśmy? Moc, która przypomina o sobie nieśmiało w dziecięcej telekinezie, łamaniem metalowych łyżeczek? A może po prostu ta sama moc, ta sama nadzieja, która bezpłodnym kobietom kazała się ocierać o sterczące w niebo kamienne phallusy? A może jedynie – jedynie i aż – ta nienazwana nigdy do końca, przeczuwana przez tysiąclecia, ale niewyłowiona z gąszczu pozornie sprzecznych mitów i symboli – tęsknota? Za kamieniem, który nie musi być czymś, bo jest Wszystkim... Łaskiś pełen, kamieniu nagrobny, i graniczny, i kamienujący, i pamiątkowy, i przebłagalny, i w ustach, i na powiekach, i w zapładniającym deszczu, i wy, kamienie żywe, i ty, kamieniu na kamieniu... Nie przynosiłem mojego kamienia na kolejne spotkania. Dopytywał się o niego, lecz bez zniecierpliwienia. Miał czas. Mieliśmy czas. My i kamień. My i Atlantyda. Wyłoniła się z pism Platona. Oto w dialogach Kritiasz i Timajos Ateńczyk, słynny prawodawca Solon, opowiada o tym, co usłyszał od egipskich kapłanów. Była wyspa, dziewięć tysięcy lat temu, przed nim, przed Solonem, za Słupami Heraklesa: państwo na niej istniało potężne i zdumiewające. Aż pochłonął je, wraz z całą wyspą, ocean. W sumie niewiele u Platona o Atlantydzie czytelnych wskazówek. I nie jest tu ona jeszcze czymś szczególnie niezwykłym, jeżeli Atlantydom dają odpór przodkowie Hellenów. Ale rosła Atlantyda z każdym wiekiem, im bliżej nas, tym była wspanialsza. Tak, jakby pożądanie Tajemnicy potężniało wraz z jej znikaniem, jakby głód Tajemnicy chciał wyprzedzić wypełniające się siecią dróg białe plamy na mapach. Teraz była potrzebna. Nie wtedy, gdy żyła w każdym interiorze, w niezdobytych górach i puszczach, w podróży parowcem, w dalekim mieście, hen, za lasem, z dala od naszej wsi... Na dobre uczepiliśmy się jej, gdy już wszystko było poznane i opisane. W drugiej połowie naszego wieku zaczęto ją sobie wyrywać, przerzucać z oceanu na ocean. Sąd, że mogła być tylko filozoficzną utopią pozostawiono uniwersyteckim klerkom. Wpatrywano się w gazety, słuchano radia, by usłyszeć raz jeszcze okrzyk: Ziemia! Od tego pierwszego razu przychodził do mnie przez wiele lat. Czasem nie było go miesiącami. Czasem zjawiał się dwa razy w tygodniu. Od chwili, gdy wiedział już o kamieniu, przychodził częściej. Czekał. Tylko raz sprawił wrażenie, jakby chciał mnie przynaglić. Albo raczej: ośmielić. Widać zdało mu się, że rozumie źródło moich oporów, bo zaczął mnie delikatnie, ostrożnie uspokajać. Że przecież on także się zastanawiał nad tą korozją, co zżarła ów gwint w moim kamieniu. I że, faktycznie, żelazo żyje krótko, ale przecież (pauza dla większego efektu) może to w ogóle nie jest żadne żelazo? Atlantydzi na pewno potrafili wykombinować taki stop metalu, który mógłby przetrwać tysiąclecia, zanim ta rdza... Czułem się uspokojony. U wybrzeży Antikythery, w roku 1900, poławiacze gąbek znaleźli zatopiony statek z lat, w których Jezus żyłby jeszcze, gdyby go nie ukrzyżowano (ale kto wtedy odkupiłby nasze winy?).We wraku statku odkryli metalowy mechanizm (jakiż to metal, jaki?) będący precyzyjną repliką obrotów ciał naszego Układu Słonecznego. Można go zobaczyć w ateńskim muzeum. Uspokoiłem się. Golfstrom dopiero dziesięć tysięcy lat przed naszą erą (właśnie wtedy) osiągnął brzegi Europy. Do niej węgorze (wierne jakiej pamięci, o jakim wcześniejszym lądzie na ich drodze?) płyną z Ameryki przez cały ocean, po to, by złożyć ikrę. Jestem spokojny. Siekiera po araukańsku zwie się bal, bal po sumeryjsku znaczy siekiera. Andi w języku Indian Keczua znaczy góra, góra w staroegipskim zwie się andi. Więc czemu nie? Więc czemu nie spytałem go nigdy, czy ma rodzinę? Żonę, dzieci? Skąd pochodzi? Co czuje borując zęby? O której wstaje w niedzielę? Czy był w Tomaszowie Lubelskim? A w Sejnach zimą? Czy grywa w brydża? Czy próbował kiedyś zrzucić parę kilo? I co z nami wszystkimi będzie, tu za pięć minut nowe tysiąclecie? Pierwszy raz, tak naprawdę, odkryto Atlantydę w 1968 roku. Na płaskowyżu podwodnym Great Bahama Bank, więc właśnie na Atlantyku. Zdjęcia wykonane przez wojskowy samolot ukazywały widoczne w głębi wód megalityczne ruiny. No i dobrze. Drugi raz, tak już naprawdę, odkryto Atlantydę w 1970 roku. Spirydon Marinatos rozpoznał ją w zatopionej wulkanicznym wybuchem wyspie Santoryn, w pobliżu Krety, siostrzenicy w minojskiej kulturze. No i jeszcze lepiej. Trzeci raz, tak ostatecznie, odkryto Atlantydę w 1979 roku. Radziecki statek badawczy „Witeź” natrafił na nią i uwiecznił serią fotografii podwodnych tam, gdzie lokalizował ją Platon: pomiędzy wybrzeżem Portugalii i Maderą. I choć akademik Aksjonow, szef ekspedycji, który wywołał swymi rewelacjami falę emocji nie mniejszą niż ta, która zatopiła Atlantydę, sam wkrótce wyparł się swojego odkrycia, twierdząc, że podwodne, monumentalne budowle są dziełem natury, nikt go już słuchać nie chciał. Atlantydę przecież odkryto. I czekano na następne Atlantydy. Atlantydy unicestwione katastrofą geologiczną, ciosem wielkiego meteorytu, albo atomową bombą. Bo, zdaniem niektórych, Atlantyda miała klucz od przepaści. Ci wierzą w nią, ale nie wierzą w ludzki rozsądek. Lub inaczej: znają siłę ludzkiego szaleństwa. Jedyną ludzką siłę, która przenosi (i zatapia?) góry. Mój kamień ze śrubą: znaczek takiej właśnie cywilizacji? Zatopionej w morzu. I w moim kamieniu? Śruba plus okręt równa się śrubokręt. Plus człowiek równa się energia. Minus energia? Równa się człowiek w koniach mechanicznych, raptem 0,03 – 0,04 KM. Ale plus śruba, plus kamień? Przychodził wciąż do mnie, lecz zdawał się być pozbawiony tej dawnej, jasnej energii. Błękitne tliło się słabo. Nawet tusza, choć niezmienna, nie chroniła go już przed ostrymi kantami codzienności. Niespodziewanie zaczął narzekać na życie. Miał sporo zawodowych zmartwień. Rozgadywał się o dłutach, plombach i koronkach. Nie starczało mu składanego grosza na wyprawy etap pierwszy, ten po złoto Inków. Mówił, że musi Peru przesunąć w czasie. Dokładnie tak: przesunąć w czasie. A ja smakowałem wieloznaczność tego zwrotu. Pytał też o mój czarny kamień. Trochę jakby z grzeczności. Mówił o kłopotach z nowym, nocnym gabinetem. Zęby zwykły najmocniej boleć w nocy. Ale z tego gabinetu chcą go wyeksmitować. Znów spytał o kamień. Jakby na do widzenia. A ja, nagle, jakbym pochwycił okazję odpokutowania za dawne grzechy, chcąc mu pewnie osłodzić gorzką stomatologiczną codzienność i moją rezerwę w sprawie gabinetu, obiecałem, że teraz to już na pewno kamień przyniosę. Nie mogłem go znaleźć (kłamałem), ale już znalazłem, przyniosę, porozmawiamy o nim. I chyba miałem taki zamiar w tym momencie. Chyba. W tym momencie. Uwierzył mi raz jeszcze, i dał temu wyraz gwałtowną radością, której się nie spodziewałem. Klepał się po udzie, machał drobnymi, zbyt małymi w stosunku do ciała dłońmi, i najpierw oględnie, a potem coraz śmielej zaczął mnie przekonywać do projektu, z którym, jak twierdził, nosi się już od dawna. Ale dotąd nie miał śmiałości. Ale dotąd peszyła go moja wstrzemięźliwość. Teraz co innego. Obejrzymy kamień, naradzimy się, i w drogę. Nie wiem, dlaczego uwierzył mi właśnie wtedy. Tak nagle i bez zastrzeżeń. Że właśnie tego dnia spostrzegł przed sobą szansę na urzeczywistnienie snów, planów, marzeń, czy to zresztą ważne, jak to nazwać? Chociaż właściwie wiem: właśnie wtedy musiał mi uwierzyć. Musiał, bo tego pragnął. Właśnie wtedy. Musiał, bo zaczął wątpić. „Trzeba tam pojechać – argumentował – tam, gdzie pan znalazł kamień. Nad tamto morze, tamten brzeg. To by nie wyszło drogo, gdyby służbowo.” Taka ekspedycja. Nie żeby zaraz badawcza. Rekonesans reportera. Z pomocnikiem–doradcą do spraw Atlantydy... ... spraw Atlantydy każdemu z nas. Oby tylko w porę. Choć pora ta jest przecież zawsze. Siedział w moim redakcyjnym, małym fotelu, wypełniał go całym sobą i swoją ożywioną nadzieją. Odpowiedziałem coś wymijająco, kwaśno nawet. Lecz zdawał się tego nie słyszeć. Poczułem zażenowanie i zniecierpliwienie. Jaka wyprawa? Po co? Nie wazmożna, zona. Nie ten brzeg, nie te tęsknoty. Parę miesięcy później dowiedziałem się, że miał zawał. Pierwszy i ostatni. Podobno wcześniej nie skarżył się na serce. Choć ostrzegano go, że ta masa ciała go w końcu przygniecie. Gdy mi o tym wszystkim mówiono, było już po wszystkim. Po jego pogrzebie również. Lato, upał, dużo martwego ciała w kiepskiej chłodni. Kilka razy wspominałem tu i tam o jego śmierci. Pamiętano, że był bardzo tęgi. Ktoś zauważył, że miał marną markę jako dentysta – tyle tylko, że rwał nieźle. Ktoś inny, związany ze sprawą nocnego gabinetu, puknął się w czoło, on był, no wie pan, trudno opisać co myśmy z nim mieli. Grymas rozdrażnienia, machnięcie ręką. Czarny kamień trzymałem dość długo na półce z książkami. Oryginalne nic. Dekoracja. Potem trafił na biurko, jako przycisk do kartek. Potem do szuflady, głęboko. „I nadszedł dzień jeden i jedna noc okropna – pisze Platon – a wyspa Atlantyda zanurzyła się pod powierzchnię morza i zniknęła”. Aneks. Pejzaż wieczorny z łodziami in eadem navi Akwarela, 35×51 centymetrów, utrzymana w szarej, ciemnej tonacji. Pejzaż, zmierzch (zapewne: zmierzch), kutry na stojącej wodzie. Taki obraz. Nie wiem, na czyje podobieństwo. Dlaczego dopiero teraz o nim piszę? Przecież patrzyłem na niego świadomie od ponad ćwierć wieku. Zawsze był przy mnie obecny na ścianie w domu. Najpierw rodziców, potem moim własnym. Patrzyłem setki razy, ale wzrok zatrzymywał się przed, nie umiał się wśliznąć głębiej. Akwarelę zabezpiecza szkło. Ślizgałem się po szkle, stając bardziej w prawo, lub w lewo, aby zniwelować odbicie światła i widzieć lepiej. Ale widziałem podobnie. To znaczy: nic. Przedmiot sztuki. Przedmiot. Sztuka. Niemieckie Stück. Nasze zapożyczenie językowe zda się akcentować pojedynczość, osobność twórczego aktu. Lecz ma w sobie również coś z uprzedmiotowienia. Sztuka płótna. I sztuka mięsa. A jeszcze do tego ta wieloznaczność: sztuka magika, salto w tył, królik z cylindra. Niemieckie Kunst kładzie akcent na rzemiosło, mistrzostwo. Jest tego jakiś ślad w naszym pełnym namaszczenia słowie kunszt. Uwikłanie polszczyzny w język niemiecki, który był jednym z jej pierwszych ogrodów. Zapomniane ścieżki w tamtym ogrodzie: niewygodny temat w kraju, w którym język bywał jedyną Ojczyzną. A więc przedmiot sztuki i ostrożnego podziwu. W ramach cichej, prywatnej adoracji. Ładna rzecz. Ładna historia. Ale czyja? Na ile cenny jest to przedmiot, nie byłem w stanie stwierdzić. I prawdę mówiąc nie pragnąłem na to pytanie precyzyjnej odpowiedzi. Choć od dawna wiedziałem, że to obraz niemiecki. Poniemiecki, jak mawiało się (mawia) mając na myśli rzeczy, które tutaj zastaliśmy. Tu, to znaczy w Szczecinie, w naszym po nich. My – to znaczy oni, my przede mną. Gramatyka polityczno–opisowa. Rzeczy poniemieckie. Poniemieckie: dobre słowo. Zgrabnie leży w ustach. O ileż lepiej niż „popolskie”, gdyby takie słowo istniało. Słowo. Bo pojęcie istnieje, na innym przecięciu granic i losów. No więc tak: obraz był poniemiecki, dlatego nie miałem szans by zobaczyć go naprawdę. Ślady po poprzednikach były zatarte jakby tę ich Atlantydę zalało zimne, wysokie morze. Ale wreszcie zacząłem je odnajdywać. Deski wraków z wyżartym solą imieniem nawy: gotyckie litery ujawniane pod tynkiem, przedmioty wynurzające się na powierzchnię ziemi. W końcu zjawiła się Historia. Mogła już. Małe, Trochę Cudze Ojczyzny stały się modą; jak małe kobietki, małe radia i małe jest piękne. Przypadkiem też stałem się modny. Ale jeśli, to tym bardziej: dlaczego tak późno? Przecież wchodziłem w mój Stettin– Szczecin już wcześniej. Opisywałem ulice. Rzeczy. A obrazu nie. Jakby był zbyt blisko. Zbyt płasko. Zasady perspektywy. Leonardowska trójca święta: linearność, powietrze i kolor. A ja, barbarzyńca, wierzyłem wyłącznie w geometrię, linię, rysunek. Stałem wobec nie mojej przestrzeni, obcych barw. Wobec chłodnej szyby, perspectiva artificialis. Tak naprawdę zacząłem patrzeć od prawego, dolnego narożnika, od podpisu, a dokładniej: od daty. Bo podpis jest tu błahą pętelką, za to data ostra, wyraźna, że nie mogło być wyraźniejszej. Perspective de sentiment, na t a k i e j dacie? Może lepiej ją zostawić, tu, w dolnym rogu obrazu, jakby jej nie było. W żadnej polskiej metafizyce, w żadnej kronice śmierci. Bo przecież ten pejzaż jest właśnie taki, jakby jej nie było. Albo jakby była bardzo kiedyś, bardzo przed, za siedmioma zmysłami. Choć on malował wtedy naprawdę. Na czyją: prawdę? Zmierzch, gładka wieczorna toń. Po obu stronach akwareli, w połowie jej wysokości, zarys brzegu. Niedużo go; ten z lewej pagórkowaty, prawie czarny, z małą wysepką przy brzegu, ten z prawej nieco jaśniejszy, brunatny wyższy z trzema bryłami spadzistodachych domów nad samą wodą. Cienkie klamry obu brzegów spinają przestrzeń tak, iż ma się wrażenie wpływania do zatoki. Widzi się szeroko rozlaną wodę, potem perspektywa zbiega się między liniami lądu, aby znów się rozewrzeć na całe niebo. Woda i niebo łączą się w harmonii szarawej ultramaryny, sepii wyblakłej po kraniec koloru, rozmytego grafitu. Tych barw nie ma tu jednak osobno; brzmią chórem, w tonach niskich, lecz niezbyt głębokich. Słychać w nich ciszę. Co jest wrażeniem podobnym temu, jakie dają długie, na jednej nucie prowadzone basy. Łapię się na złudzeniu dwóch zmysłów naraz: słuchu i wzroku. Na przełomie XII i XIII wieku tworzył w Chinach malarz Ma Jüan, uważany za mistrza ciszy, pustych bezmiarów nieba i wód. Uderzające są w tej akwareli analogie do sztuki Dalekiego Wschodu: nikłość barw, kaligraficzność a zarazem delikatność pociągnięć pędzelkiem. I ta wielka, milcząca pustka. W najdrobniejszym szczególe. A to niemalże cz’an zreformowanego buddyzmu. Wyrafinowana mistyka prostoty. I łodzie. Ich bezruch podkreślają graficznie odbicia masztów: pionowe, drżące kreski wnikające w wodę – ale to one wnoszą w krajobraz utajony pierwiastek życia. W głębi, z prawej strony, przy spadzistych domkach, zapewne przystani rybackiej, zakotwiczyło kilka kutrów. Tylko proste kreski masztów podtrzymują niebo nad nimi. Po lewej stronie, najbliżej wszystkiego, co na tym obrazie, samotny kuter. Miękko wygięty kadłub. Szaro bieleje budka szypra. Lecz jest jeszcze maszt z małym proporcem. Nieruchomym jak wszystko inne, ale maźniętym kropelką słabej czerwieni. I właśnie ten czerwony języczek, strzępek koloru, jedynej cieplejszej barwy w całym pejzażu, uwiera jego pustkę. Więc data. Dwa zygzaki, dwie czwórki. Ostro, ołówkiem, jak i pętla autografu. Tyle że podpis mięknie w zawijasach, a one zahaczają twardo o płynną fakturę akwareli. Jakby były skądinąd. Skąd? Z tego roku 44, a więc 1944 oczywiście. Oczywiście, bo kutry są motorowe. To akurat znać po ich sylwetce. Gdyby nie one, a jakaś samotna łódź z wiosłami, jakiś żagielek, rzekłbym może, iż to rok 1844. To by było nawet a propos. Cztery lata przed tą datą do szczecińskiego portu wpłynęły pierwsze parowce, a sam port zyskał połączenie kolejowe. To byłoby w sam raz na sentymentalne żegnanie epoki: zmierzch w zatoce, łodzie na uwięzi, milczenie nadciągających przemian. Mogłoby być jeszcze efektowniej. Przecież 7 marca 1844 roku w rozjarzonym od blasku świec Hotelu Bawarskim, w ścisku, który mieszał woń perfum i potu, sam Liszt grał sonatę f–moll Beethovena. Grał, prawdę mówiąc, dość średnio, miał nawet parę kiksów przy wejściu w andante con moto, ale zaraz pokrył je zwykłą u siebie brawurą, toteż szczeciniankom pokraśniały szyje, a kilku mniej okrzesanym kupcom zbożowym i drzewnym otwarły się tabakierki i koperty zegarków w kieszonkach kamizelek. Pan malarz też by mógł tam być i appassionata posiwiałych błękitów byłaby jego odpowiedzią na tamtą, fortepianową. Więc może byłaby to jakaś nieznana praca Ludwiga Eduarda Lütke, Juliusa Gottheila, Gustawa Franka, może osobiście sam Ludwig Most, profesor Mariackiego Gimnazjum, kładący ciepłe brązy na swych Blick auf Stettin zszedłby raz z ulubionego brzegu Łasztowni, aby zanurzyć się w melancholii nieznanej zatoki? Nie. Tamte widoczki sielskie, mają się nijak do tej akwareli. To zresztą nie było wtedy, a równo wiek później. Uparta data: malowane w Festung Stettin, w umierającym pod bombami mieście. Taki rok, 44. Nie nasz, nie Imię Jego, ale planowa, aliancka robota: falowe naloty zaczęły się już w 1943. Ale dopiero ten rok stał się rokiem zniszczenia. Już pierwszy nalot na początku stycznia zrujnował centrum. Po sierpniowych nalotach dywanowych, gdy fosforowe bomby paliły śródmieście, Stare Miasto, stłoczone domy Bollwerku na kupieckim nabrzeżu, zaczęło brakować trumien. Ciężarówki z zabitymi ciągnęły Pasewalker Chaussee jak kutry wchodzące do portu po obfitym połowie. Jesienią niemal od razu nastąpił ciąg dalszy: bomby burzące, zapalające, miny powietrze, pożary, gruzy, których nie nadążano usuwać, watahy szabrowników wywlekające z ruin domów resztki dostatniego miasta. W 1844 r. dotknęła obrzeża Stettina epidemia ospy. Mniej zabójcza, niż epidemia cholery u progu tego samego wieku, lecz mimo to zarządzono ścisłą kwarantannę. Wiek później zastosowano kwarantannę wobec Sztuki. Wyplenieniono entartete Kunst ekspresjonistów i inne formy degeneracji. Toteż w roku 44 na olśnienie w obliczu niemieckiej Apokalipsy było za późno. Nawet jeśli by to miał być błysk ostatniego granatu. Obrazki z frontu, w stylu Ebera, który takim granatem wszedł do historii malarstwa, traciły sens. Zresztą Elk Eber w 44 już nie żył. A Bernhard Rust, żelazny Raubreiter pruskiej sztuki, komisaryczny minister kultury, właśnie rok 44 wybrał, aby odpłynąć germańską łodzią w mgły wokół Totenburgu, na krwią Błogosławionej Wyspie. Heroizm pompatyczny rodzi się zwykle jako ersatz (słowo niemieckie; nie bez przyczyny?) autentycznych dramatów. Ale kiedy śmierć w okopach przestaje imponować ginącym pod bombami cywilom, musi pojawić się miejsce i dla tego, kto notuje zwyczajną zagładę. Dürera codzienności. Max Kühn miał w roku 1944 pięćdziesiąt sześć lat. Pełnych mniej lub bardziej udanych rozległych pejzaży: drzewiastych Rugii z grobami megalitycznych bohaterów, nieśmiertelnych widoków Odry z wieżą Bismarcka w tle. Kiedy miasto zaczęło zmieniać się w ogród ruin, wziął ze sobą blok, ołówek i pudełko farb i w gorączkowym pośpiechu rejestratora, ale i z uderzającym poczuciem formy, jaką przybierają zgliszcza, stworzył kilkanaście akwarel utrwalających żniwo nalotów. W cyklu obrazów, na których znać wciąż zagniecenia po tym, jak kładł brązowy papier na jakiejś cegle i ślady pinezek, którymi wpinał kartę w podkładkę bloku, a może brzeg sztalugi, czuje się napięcie i drżenie. I tę może po raz pierwszy obudzoną, rozpaczliwą miłość. Nie do murów nawet, choć uczłowieczył ich rozpad ukazując rozdarte ciała kamienic, a do życia w ogóle. Na tylu jego obrazach z 1944 r. pierwszy plan to zmasakrowane drzewa, kikuty pni, kalekie konary. Trupia zieleń, szara martwota, ceglasta siność przyprószona śniegiem: Kühn nie przestaje być artystą świadomym formy i barw tworząc w tamte dni ów na pozór zimny dokument zagłady. W tym samym czasie powstaje pejzaż z łodziami. Na przekór powstaje, czy może na jakiś inny znak tego samego? Od początku. W tym samym czasie, czyli dokładnie: kiedy? Ważne pytanie. Bo pyta również: kto to był, jeśli wtedy właśnie, i tak? Jeśli akwarela jest z natury – a sporo na to wskazuje – odrzucić trzeba wiosnę i lato. W pejzażu nie ma śladu zieleni. Wyraz stanu ducha? Ale pejzaż jest bardzo realistyczny w gruncie rzeczy. No a grunt tych rzeczy ziemisty, prawie czarny. Czyli zima z początku 44? Była śnieżna. Zostaje późna jesień końca tego roku. Listopad. Od końca sierpnia 1944 r. nawet czternastolatków, w ramach gorączkowo organizowanych Einsatzgruppen, wywożono pociągami do sypania umocnień „przeciw Iwanowi”. W mieście nabrzmiewała wojenna psychoza: w każdym obcym dopatrywano się dezertera i szpiega. Przyjezdnym bez meldunku groziły doraźne sądy. To musiał być więc przede wszystkim ktoś tutejszy i na pewno żaden amator. Acz łakomym fabularnie kąskiem byłoby uzbrojenie w pędzel ot, żołnierza na krótkim urlopie. Lecz ten jakiś leutnant z krzyżem żelaznym na mundurze (no i w płaszczu barwy feldgrau, oczywiście, jest przecież listopad) rozprowadzający wodą krążek farbki to tyleż kusząca, co fałszywa wizja. Front był zbyt blisko na taki urlop. A ci, co tu przebywali w lazaretach nie wybierali się raczej na wycieczki ku wieczornym zatokom. Chociaż nie kryję: niepokoją mnie te dwie czwórki w narożniku akwareli. To, jak są zapisane. Bo wyglądają przez ten zamaszysty zygzak jak podwójne S, runiczna inskrypcja haftowana na czarnych mundurach srebrnym splotem. Runa Sig, runa potęgi. Grom Thora albo Wotana. Nie, to byłoby głupie, sugerować, iż autor, obok podpisu, postawił błyskawice SS, symbol swej przynależności organizacyjnej, a choćby tylko duchowej. Tę czarną operetkę wyklucza zwykła tradycja sygnowania dzieła autografem z datą. Lecz mogło być przecież i tak, że w tym teutońskim, esesmańskim rycie dwóch czwórek ujawnił się (mimowolnie?) rys fascynacji, jakaś maniera kaligraficzna z zapatrzenia wynikła. Lotte Usadel, rodowita szczecinianka, była dobitniejsza: inkrustowała swe prace małymi swastykami. Choć przyznać trzeba, iż jej sztuka użytkowa, wystrój sal i wnętrz, żyła własnym, właśnie użytkowym, życiem. A już sielska tempera z widokiem różowej podmiejskiej willi, którą namalowała w latach 30., udaje, że czas rzeczywisty nie ma nic wspólnego z czasem krajobrazów. Czy w związku z tym za autora pejzażu z piorunnymi czwórkami uznać by można na przykład, któregoś z tutejszych członków NSDAP, z tych, co po pracy kochają jasnowłose dziewczynki, zwierzęta i piękno przyrody? Lub jakiegoś niepozornego, acz ważnego urzędnika z kręgu nadburmistrza Fabera? Mało realne? Lecz nie wykluczone psychologicznie. Przecież i sam Führer malował akwarele. Tyle, że ten pejzaż to nie hołd (pruski) złożony sztuce przez jej odtrąconego absztyfikanta, dzieło niedzielnego pacykarza. Przynajmniej to wydaje się oczywiste: malował go profesjonalista. Może w tym kryła się owa pewność ręki kreślącej haczykowate czwórki? Akwarelę z łodziami otrzymał mój ojciec w latach 50., od jednego ze szczecińskich antykwariuszy, którzy zjawili się w mieście wystarczająco prędko, by móc oddzielać ziarno od plew. Akwarelę podarował w prezencie. Widać była na tyle cenna, że uznał ją za dobry prezent. Lecz pewnie i nie na tyle cenna (w jego oczach), by żałował tak lekkiego się jej wyzbycia... Ale też czasy nie sprzyjały podobnej starzyźnie. Słowo „niemcy” nie było już wprawdzie pisane małą literą (ciekawe, czy ktoś się nad tym zastanawiał, nie z historycznego, obrachunkowego punktu widzenia, ale z ortograficzno–symbolicznego; znamię zbrodni i kara wyrażona samym zapisem, jak nazwisko – nomen omen – Nemeczka, wpisane małą literą do księgi Związku Zbieraczy Kitu; refleksja nie całkiem marginalna: Chłopców z placu Broni czytał mój ojciec, wtedy chłopiec dwunastoletni, w piwnicach powstańczej Warszawy), lecz poniemieckie przedmioty, widelce, lampy i obrazy, długo jeszcze, zanim przyszła moda na antyki, uważane były, na Ziemiach Zachodnich zwłaszcza, za może i ładne, ale troszkę bezużyteczne. Co innego powojenny szaber, a co innego ta przesycona obojętnością maniera, sprawiająca, że piękne, drewniane meble lądowały na strychu, gdy tylko udało się je zastąpić byle sklejką na wysoki połysk. Co współgrało zresztą z antymieszczańską ideologią owych lat. Ten pejzaż nie współgrał z niczym. Był wystarczająco osobny. Dość ładny, by być i dość zimny, by nie budzić emocji. Trwać po swojemu. Jakby w tym bezruchu zanurzył się i czekał. Na co? Profesjonalista; to słowo zgrzyta w zębach, gdy opisywać nim sztukę. A opisywać nim sztukę hitlerowskich Niemiec to jakby stawiać je na równi z buchalterią ewidencji getta i mistrzostwem propagandy Goebbelsa. No i ten wciąż fascynujący banał: nigdzie się tak nie ceni twórców, jak w państwach totalitarnych. Rzesza: jej ubiegłowieczny kult dla Sztuki i ciężkie czołgi Ideolo. Szczególny rodzaj czci dla artystów w tej mieszance chwały i zniewolenia. Plus niemiecki porządek w gradacji wyroków: Lehrverbot (pozbawienie prawa do nauczania), Austellungsverbot (zakaz wystawiania prac), Malverobt (zakaz malowania). Gestapo w domu profesora Hofera – malarza, autora głośnego (zbyt głośnego, jak uznano) artykułu o perspektywach niemieckiej sztuki (był to rok 1933) – sprawdzające, czy nie pachnie czasem świeżo rozprowadzoną farbą i czy pędzle w glinianym dzbanku na stole pracowni są suche. W tym kontekście było niemalże zaniedbaniem partyjnym, że podczas czystki w Muzeum Miejskim w Szczecinie, a więc dopiero w 36 roku, zakwestionowano jeden z wiszących tu obrazów Hofera... Stary, zdziwaczały Emil Nolde, dotknięty Malverbot, żyjący samotnie, z dala od wielkomiejskich lęków, musiał (wolał?) kryć swe malowanie. Wymykał się z przesyconego wilgocią i wonią wędzonej ryby domku w Seebüll, by z pudełkiem akwareli nad wodą, czując na twarzy słonawy podmuch od duńskiego brzegu, szkicować szybko to, co po wojnie uda się może przenieść na dynamiczne, pełne brutalnej kolorystyki i grubo ciosane farbą płótna. Był już po siedemdziesiątce, a przecież mu się udało. Zmarł w 1956, w roku, gdy inny totalitaryzm próbował się właśnie uczyć nowego, łagodniejszego języka. W sztuce też. W tym roku się urodziłem. Mój syn urodził się w 1981. Raz na jedno pokolenie jedna próba sił? Mesjanizacja polskich dat? W 1944 mój ojciec trafem szczęśliwym zawrócony został wraz z grupą innych sprzed muru straceń. Kutry stały już wtedy w wieczornej zatoce. Julo Levin, urodzony w Stettin razem z nowym wiekiem, miał lat 32, gdy zaszczycono go Malverbot; zasłużył sobie pięknie na to, że już w tej pierwszej fali czystek znalazł się na liście. Dynamika, barwa i ekspresja jego młodych obrazów: śpiewające, czyste akwarele, śmiałe pociągnięcia pędzlem, a przy tym zaskakujący ład kompozycji. O, tak, Julo, mieszkaniec Düsseldorfu, wracający do Szczecina w słońcu każdych wakacji, zasłużył sobie na zakazy. Swoją drogą zastanawiające, że hitleryzm, który w literaturze tępił głównie nienawistne sobie Treści – w plastyce najgwałtowniej walczył z Formą. Ekspresjonizm, fowizm, kubizm były mu równie ohydne i wrogie jak humanizm poezji i prozy. Dowodził tym oczywistej skądinąd prawdy, iż w sztukach plastycznych sam j ę z y k jest już znaczeniem. Ma swoją wymowę. Wymawia posłuszeństwo. Wymowność milczenia. Malverbot, język ucięty. Oscar Schemmler, mistyczny abstrakcjonista, wbiegający ze śmiechem po wysokich schodach szczecińskiego Stadt Museum latem roku 1930, w dniu otwarcia wystawy des Neue Pommern, na którą go zaproszono, kilkanaście lat później zmuszony do radości, że dano mu zarobić na życie (bliskie już finału, zmarł w 1943) malowaniem gazrurek i innych instalacji w Stuttgarcie. Malverbot, język niemal obcy. Ernst Ludwig Kirchner wyjechał wprawdzie do Szwajcarii dobrowolnie, ale i tam dosięgły go echa nagonki. Z muzeum i galerii usunięto blisko 700 jego prac. W Szwajcarii malował gorączkowo, do końca. W 1938, gdzieś koło Davos, popełnił samobójstwo... Jak to było z płatkami śniegu obserwowanymi w Davos przez Castorpa? „Pierwiastek życia wzdraga się przed tą doskonałą prawidłowością, jako przed niosącą śmierć...” Płatki śniegu jako kosmiczny Ordnung muß sein. Któremu wtóruje nawet Bóg–Goethe: „raczej popełniłbym niesprawiedliwość, niż tolerował bałagan”. Zakłócenie Formy – jako bałaganu wyraz najwyższy? Julo Levin pofrunął z dymem w oświęcimskie niebo w 1943 roku. Wywieziony w maju, zimy raczej nie dożył. Jego marsylskie obrazy, których nigdy nie widziałem, tchną ponoć światłem wprost niezwykłym. Południe Francji krew przesycało słońcem. Ale wakacje Jula, u rodziny w Szczecinie spędzane, pozostawiły po sobie inne, tutejsze światło w akwarelach malowanych jakby nonszalancko, zamaszyście, błękitno–oranżowych, bijących bielą nie krytej farbami kartki. Julo Levin malował port, łodzie, widoki nabrzeża. Ale do obozu wywieziono nie malarza, lecz Żyda. Choć Żyd to też rodzaj Formy zdegenerowanej. Rasa to przecież Forma. Alfred Rosenberg, ojciec teorii rasowej, malował gładkie landszatfy. Nolde malował swe akwarele ukradkiem, bo burzył Formę. A mój pejzażysta nie godził w nic. Godził się. Z tamtymi, czy ze sobą tylko, aż? Nie wiem. Szukam. Po amatorsku. Na przykład między wodą a niebem jego zatoki; w tym przesmyku między obu brzegami, w tym płynnym spoiwie światła i cienia, gdzie otwiera się zimna, ale niepokojąca przestrzeń. Goethe, który (jak to Monument) jest tablicą cytatów na każdą okazję, rzekł kiedyś o pewnym malarskim horyzoncie: ein reisendes Nichts. Nęcąca nicość. Nicość jako Niebyt? Lub raczej Pra–Byt? Koniec, ale też i Początek? Czy ową Nicość właśnie malował mój pejzażysta na parę miesięcy przed końcem swojego świata? Gdzie to właściwie jest? Piszę jest, a nie: było, bo jeżeli było wtedy, to przecież musi być i dziś. Bo co znaczy pół wieku dla krajobrazu? Więc gdzie był, jest, ten krajobraz utrwalony na akwareli? Nie znam na tyle okolic Szczecina, by rozpoznać miejsce. Nie tak znów charakterystyczne, w tym wcięciu linii brzegu w bezmiar nieba i wody, tworzącym literę X. Symetrię klepsydry. Przesypującej przestrzeń i czas. W obie strony? Łatwiej iść mapą przeglądaną w pamięci. Jezioro Dąbie, Głębokie, gdzie na pięć przed dwunastą przeniosą się władze Festung Stettin? Kępa Parnicka, Silberweise, Grabower Werde, Mölln Revier? Zbyt płasko, a obraz ma brzeg wysoki. Zalew Szczeciński, dość rozległy i rozmaity? Ale też nie dość wyniosły. Wysoczyzny rzeczne Oder, Reglitz, jakieś ich rozlewisko, naturalny port? Może. Ale zupełny brak drzew na obrazie, ot choćby w smudze lasu, przeczy tej lokalizacji. Dobrze. Nie wiem, gdzie to jest. Dobrze, że nie wiem. Bo stałbym wtedy i patrzył na zmarszczoną wiatrem wodę, chmury wyżej, takie same, zupełnie inne. Zakłopotany detektyw, który nie wie co ma zrobić z odnalezionym dowodem rzeczowym. Bo nie wie, na co to ma być dowód? Na miejsce zbrodni? Na miejsce ocalenia? Spróbuję być bez dowodu: to musiało być tutaj gdzieś, blisko. Jesienią 44 roku dalekie wycieczki w plener nie były powszechną praktyką szczecińskich malarzy. Od czasu, gdy trzydzieści lat przed datą z narożnika mej akwareli Walther Riezel przejął po Dohrnie, preferującym raczej ekspozycje etnograficzno–przyrodnicze, Muzeum Miejskie: nie mogli narzekać. Nie było ich wielu, ale Riezel cenił ich sztukę i miał na tyle zrozumienia dla regionalizmu, żeby popierać tutejszych. Lecz w 1934 Riezel, dość opieszale oczyszczający zbiory muzeum ze zdegenerowango plugastwa pójść musiał na wcześniejszą emeryturę. Zastąpił go dr Otto Holtze, dotychczas kustosz Stadt Museum. 5 sierpnia 1937 roku, około godziny 13. 30, co dokładnie zarejestrowano, mrużąc oczy od światła odbijającego się od nieruchomej w upale rzeki i wachlując się kapeluszem, stał na Hakenterasse, przed wejściem do muzeum, dr Hoffman, szef komisji przysłanej z Berlina dla przeglądu tutejszych zbiorów. Pani Greta O., wyglądająca w szarym, wełnianym kostiumie jak mężczyzna, dyskretnie ocierała chustką pot u nasady nosa. Miała spisywać obrazy skazane na konfiskatę. Zapisała 300. Po trwającej półtora dnia wędrówce przez sale wystawowe i magazyny. Nadburmistrza Fabera nie było przy tym. Co dało mu potem pretekst do interwencji u samego Rusta. Jakże to, pisał ów gorliwy skądinąd członek NSDAP, gdzie pełnomocnictwa do takiego bezprawia; zyskał tym tyle, że podpadł na górze. Później też nie udało mu się dostać z Berlina ni feniga ze sprzedaży konfiskat na zakup nowych dzieł. W październiku 37 Rust wydał zresztą nakaz uzyskiwania specjalnej, osobnej zgody na każdy nowy zakup. Jest coś zastanawiającego w tej walce Fabera o muzeum. Najłatwiej powiedzieć: pazerność właściciela folwarku, niechęć do obcych, którzy grzebią w twoich własnych rzeczach, urażona pycha partyjnego bonzy. Trudniej: im mniejsza ojczyzna, tym większa tolerancja. Bo to, co jest na wyciągnięcie ręki, bywa naprawdę bliskie i zrozumiałe. Ale nie będę się roztkliwiał nad Faberem ani też nad doktorem Holtze. Na obrazie Ludwiga H. Lütke Am Bollwerk, pejzażu z połowy minionego wieku, widać żydowskiego kupca w jarmułce. Może nazywał się Levi? Jak Louis Levy, właściciel trafiki na Kohl Markt, jak Julius Levy, ze sklepu kolonialnego, na Lastadie, imiennik malarza Julo. Inny Levy (pisany Lewy), Rudolf, też szczeciński malarz, zginął w obozie we Włoszech, jesienią 1944 roku. Lazur, kolor południa Europy. Niebieski Jeździec? Cwałował pod innym niż pruskie niebem. Niekoniecznie dlatego, że pruski jest kwas, a błękit paryski. W końcu i monachijski akademizm był dla Blaue Reiter trudną do przeskoczenia przeszkodą. Die Brücke też musieli przerzucać swój most ponad malarską skarbnicą Drezna. Kto wie, czy właśnie nie jej bliskość sprawiła, że Nolde, Kirchner, Schmidt– Rottluff tak wierzgnęli przeciw ościeniowi Mistrzów przenosząc się zresztą do Berlina. Nie przesadzałbym więc z błękitem ukochanym przez francuską duszę i paletę. Owszem, Poussine, La Tour, pastelowi Perronneau i Degasa, rozświetlone niebiesko akwarele Cezanne’a plus te wszystkie ultramaryny pachnące upojnie Soir de Paris. Ale w końcu Der blaue Reitera malował w Monachium Kandinsky. Wasyl z Moskwy? No to jest Beckmann z tryptykiem Odjazd: szaleństwu bocznych skrzydeł przeciwstawiający centrum wielkie wołanie błękitu: morze. Beckmann czujący nad sobą młot Thora (w szczecińskim muzeum skonfiskowano jego Poranek w Schewenningen ) szykował się wtedy do emigracji. Niechże zresztą będzie, że łatwiej było Francuzom o ich błękit. I niech zostanie jak jest. Chcesz zobaczyć niemieckość w obrazku – bierzesz Caspara D. Friedricha. Na okładkę, na motto, na pewniaka. Pomroczność, księżyc, cienie, a morze jest fluidem tyleż melancholią przesyconym, co groźnym. C. D. F. tęsknił, by wyrazić w krajobrazie das Geistige in der Kunst. Ale co zrobić z tym duchem, gdy Preussiche Akademie der Künste już od maja 33 rozpoczyna artystyczno–ideową selekcję swoich członków? Gdzie go wtedy szukać? Przecież nie w błękicie aryjskiego wejrzenia? I gdzie był wówczas mój pejzażysta, strażnik łodzi w zatoce? Na akwareli ciemnoszarej, zimnoświetlnej, z nieba ku wodzie i z wody ku niebu sączy się przydymiony zmierzchem, spopielały błękit. Trudno go ujrzeć, ale jest. Wypływa z obrazu, gdy padnie na niego promień słońca. Wiem, to tania metafora. Ale ten blask to wizualny konkret. I zaklęcie otwierające bramę barw. Bywało, że otwierała się i w Szczecinie. Prawda, że na wyskoki Niebieskich Jeźdźców to robotniczno– kupieckie miasto nie było gotowe. Ale nie bez kozery w 30 powstał tu związek das neue pommern (znów małe litery: tym razem zapewne jako inna forma burzenia Formy), nawiązujący do konstruktywizmu weimarskiego Bauhasu. Założył go, bodaj Bernhardt, przybysz z Berlina. Należał do tego związku i Julo L. Więc bywało. W krzykliwych kolorach akwarel Bornesa i Polte. W gęstym od barw i kształtów dziele Hartiga, gdzie żółć uderza w czerwień i soczyste zielenie. U Otto Tarnogrockiego, w jego soczystej palecie krajobrazu. A i w Stadt Museum nawet podczas wojny obejrzeć było można – prócz wystaw sławiących krzepę pomorskiego regimentu czy potęgę Wielkiego Fryca – choćby dzieła „Mistrzów holenderskich”. Ten, kto dwa lata później malował pejzaż z łodziami, mógł się więc napatrzeć niderlandzkiego bogactwa aż po czubki rzęs. Tych zmierzchów, zatok, portów, korabi i łodzi. Wgryzł się tedy w te goudy światła, w to wiatraczne powietrze, przefiltrował je przez niemiecką duszę i jesienią 1944 wykonał replikę zapamiętanych olśnień? Nie, to zbyt proste. Zresztą najbardziej nawet bezludne holenderskie krajobrazy istnieją zawsze w odniesieniu do człowieka, niechby był tylko znaczkiem postawionym gdzieś z boku, kropką, cieniem, ale zawsze współistotnym Naturze. A ten pejzaż jest pusty. Z nikim. Nie, nie z nikim. Z jego żywą nieobecnością. W tym samym roku 1942, z okazji 25 lecia Pomorskiego Związku Artystów Malarzy szczecińskie muzeum urządziło dwie inne wystawy, tutejszych właśnie. Najpierw malarzy, potem akwarelistów i grafików. Jeśli był tutejszy – prezentowano chyba i jego prace. Ale nie znajduję go wśród miejscowych. Lichy ze mnie detektyw, ale i niewiele ocalało w szczecińskich zbiorach. Lecz przecież rozpoznałbym, jak nie po autografie, to po stylu, choćby pogłos tej akwareli. W jakiejś reprodukcji, w jakimś doborze barw. Nic nie znalazłem. Wśród owych niekończących się Im Hafen von Stettin, Settin Hefen, Abend auf dem Hafen. Port, wiadomo: dynamika i rytm pracy, krzepa holowników, miasto u wodopoju. Rześka nuta w sam raz na Haus der Deutschen Kunst. Stąd ente wersje portowych obrazów Dekkerta. Ale wcale nie trzeba patrzeć przez pryzmat ideolo, by zrozumieć, że i dla czułych na barwę, rozproszenie i odblaski światła postimpresjonistów port był dobrym tematem... Nie znalazłem więc. Może i nie chciałem znaleźć. By nie zaprzeczyć temu, co wiedzieć zacząłem niezależnie od szukania. No, może tylko w Krajobrazie ze światłem księżyca Gustawa Wimmera, z 1936 roku, odkryłem cień, praecho, pejzażu z łodziami. Bo i tam łódź, choć żaglowa, i nocne niebo, przecięte smugami tajemnego światła i stojąca oleiście woda. Ale w obrazie Wimmera (rocznik 1877, urodzony w Stettin) pobrzmiewa romantyczna melancholia, poetyczność lukrowana. A tu: spokój. Spokój? Tak. Nie ten łagodnego przyzwolenia, sennego wyczekiwania, sytej pewności. Inny. Spokój po ostatniej kropce. Po zasłonięciu okien. Zamknięciu oczu. Wykonało się. Tylko tyle. Aż tyle. Ewangelia św. Jana głosi, że przed „wykonało się”, było jeszcze: „pragnę”. Dürer, 1494 (kombinacja cyfr innej daty: 1944?); z tego roku pochodzą widoki Kachleurt w Alpach, pierwsze akwarelowe malowanie z natury. Około 20 lat wcześniej, w Japonii, wyszedł w plener, by malować tuszem swe słynne Pejzaże czterech pór roku genialny Sesshu. Trzeba przyznać, iż wobec ogromnych różnic w historii sztuki Wschodu i Zachodu zbieżność dat w tym akurat wypadku prowokuje wyobraźnię. Spotkanie akwareli i tuszu. Die Brücke z papieru i jedwabiu. Znamienne, że to właśnie akwarela, farbka wątła, wyzbyta ambicji konstruowania rzeczywistości, pierwsza tę rzeczywistość spróbowała pochwycić. W ulotności chwili. Tyle, że Dürer i Sesshu długo nie mieli naśladowców. Akwarela w Europie wróciła dopiero po dwóch wiekach, w Anglii. A tusz na malarskim Wschodzie pełnił wciąż tę samą rolę, co za wszystkich poprzednich Dynastii. Rysował nie świat jako taki, ale jego obraz w duszy człowieka: naczynia z równie kruchej porcelany jak wszystkie dzieła Boga. Więc i jak miasto? Także jak miasto. W roku 1944 Max Kühn wyszedł na ruiny Alte Stadt z pudełkiem akwareli. Co wcale nie było proste, bo po nalotach morze ruin zostało zamknięte. Łatwiej było pójść nad zatokę o zmierzchu? Łatwiej o to pytać. Ręka spoczywająca na kolanie, brązowy, wytarty welwet, zimna poświata przenikająca firankę. Ręka trzyma książkę; wypaczona okładka z żółtą plamą w górnym rogu. Na dłoni o suchej, pergaminowej skórze także widać plamy, żółto– brązowe zblakłe cętki, stygmat biologii. Na okładce tytuł: Deutsche Maler der Früchrom–antik i autor: H. Nasse. U dołu, małymi literami: München, 1924. Dłoń unosi książkę i otwiera ją na stronie 104, założonej sczerniałą wierzbową gałązką. Za oknem mży coraz słabszy blask, ale jeszcze można odczytać: „... nadawanie rzeczom znanym – godności rzeczy nieznanych, rzeczom skończonym – nieskończoności”. W lutym 1942 szczeciński Związek Nauczycielstwa zorganizował wieczór pamięci Caspara D. Friedricha. W uznaniu dla jego synowskich uczuć wobec Pomorza. Czy ziemia, kraj, jego ludzie – to są „rzeczy skończone”, których nieskończoność dopiero sztuka może wydobyć? Więc jednak Friedrich i jego romantyka w scenerii Małych Ojczyzn? W opowieściach o wielkiej, wytęsknionej Ojczyźnie ducha, za dalekim, ciemnym horyzontem? Więc może jednak nie tak, nie Dürer i Sesshu, nie wyprawa nad wodę z blokiem pod pachą, ale zamknięty pokój, zasunięte firanki? I może to miejsce, którego szukałem na krajobrazowej mapie pamięci, w ogóle nie istnieje? Może te chmury na horyzoncie to zarys wyśnionego fiordu? Może ten, który je stworzył, miał swój gabinet shoi, „kojec do pisania” na japońską modłę, choć nie ze ścianą rozsuwającą się na kwitnący sad. Gabinet z oknem na studnię podwórza, z trzepakiem i starą wierzbą, z widokiem na Nic Ważnego, a zatem Na Wszystko. Może tamto miejsce, to z pejzażu – był tylko w nim? I razem z nim go nie ma? Nie. Jest, bo był. Bo ten pejzaż jest. Chyba mocniej we mnie, niż w nim. Patrzę na niego tyle lat. A on miał go raptem chwilę, jakiś chłodny listopad i to zaraz przeszło, przewinęło się niby chiński szoküan, rozwinięty z rulonu, obrazek po obrazku, i na powrót zwinięty w sobie. Jest. Także dlatego, że widzę ten czerwony ślad farbki, chorągiewkę na maszcie kutra. Dwie przesłanki: racjonalna i irracjonalna. Z obu ta sama pewność. Pejzaż malował człowiek stary. Może i bardzo stary. Najpierw wierzyłem w pierwszą: w listopadzie 44, w mieście, pod które szybko podchodził front, tylko stary człowiek, bezużyteczny dla wojennej machiny miał wystarczająco dużo czasu i swobody, by zapisać po swojemu tamten koniec świata. Ale potem zobaczyłem akwarele Kühna. I zrozumiałem, że można było w śmiertelnie już rannym Szczecinie używać akwareli, jak obdarzonego duszą fotograficznego aparatu. Nie szukając alibi w starości. Została przesłanka druga: pejzaż z łodziami to już tylko post scriptum dla tego, co minęło. Dawno. Razem z jego widzeniem świata. Ten pejzaż i sztubackie, drwiące z ograniczeń akwarelki Levina: noc i dzień! Ale starość to także Nolde, ten wiecznie młody Matuzalem. Tyle że autor mego pejzażu był stary. Po prostu. I miał do tego prawo. Zwyczajne, ludzkie. Do bezruchu łodzi. Musiał wiedzieć, że sztuka to wieczny ruch, pływanie pod prąd ale dla niego, wtedy, była już czymś innym. Malował swoją zatokę, gdziekolwiek ona jest. Był stary i zmęczony. I chyba złamany swą biernością wobec świata, który współtworzył przecież. Jak każdy z nas: swoim kłamstwem, strachem, małością. Malował, by na przekór wszystkiemu i samemu sobie, zwłaszcza sobie, mieć nadzieję. Akwarela, farba wodna, aqua. Nie bez przyczyny tak częstym tematem akwarel jest woda. Rzecz nawet nie w lingwistycznej metaforyce, a w technice malarskiej, którą akwarela poniekąd wymusza. Podobnie jak papier: podłoże twarde, nie wchłaniające farby. Motyw wody, płaszczyzny rozmytej, półprzejrzystej, w sposób naturalny stać się musiał żywiołem akwarelistów. A pamiętać trzeba i o tym, że akwarela wymaga precyzji. Tu nie da się niczego poprawić, ukryć pod grubością faktury. Pejzaż z łodziami malowany jest lekko a zarazem z ogromną pewnością, dokładnością. Nie w rysunku, lecz w budowaniu równowagi między barwą i kompozycją, światłem a przestrzenią. Jego autor, choć epigon sztuki, był bez wątpienia mistrzem akwareli. Malował uważnie, bez pośpiechu. Cokolwiek by zresztą mówili historycy malarstwa – akwarela, skromna siostra olejnych płócien, nieśmiała reporterka z lirycznym odchyleniem, zbawiona jest od gorączki i niepokoju poszukiwań. A jej techniczne ograniczenia czynią z niej strażniczkę trwania, ładu, spokoju. W ulotności chwili? Właśnie: w motylu chwili, w chińskiej dżonce, w gałązce kwitnącej śliwy; w łodziach zakotwiczonych u brzegu zatoki. Malowanie wodą wody. Jedność nazywanego i nazywającego. Ukazywanego i ukazującego. Obrazu i rzeczy. Ja osiągam tę harmonię tylko wtedy, gdy piszę słowo: atrament. A spoiwo? Znane było od wieków jako guma arabska. Egzotyka Arabii Felix i świata dzieciństwa. Równocześnie. Bo któż nie miał kiedyś kleju w szklanej buteleczce z gumowym kapturkiem? Kto nie pamięta gumy arabskiej? Uzyskuje się ją nacinając pień akacji i zbierając hojnie płynącą żywicę. Najlepszą uzyskuje się z gatunku Acacia Senegal. Czarne złoto zapachu. Aromat światła. Zawsze w tym samym miejscu, z pełnym gardłem woni, ciepłej i płynnej jak miód. Rozświetlona zieleń Grabow Park, połyskujący w niej korytarz In den Algen, którym zawsze biegłem na skróty, ja, uczeń Mariackiego Gimnazjum, najlepszy z rysunku u profesora S. (który był uczniem Ludwiga Mosta), biegłem tędy zawsze od Kleine Domstrasse, musiałem, choć usiłowały mnie zatrzymać zgorszone spojrzenia, musiałem, bo goniło mnie akacjowe słońce, zapowiedź bliskiej już letniej swobody, łaskoczące wąsy na portrecie dyrektora Heydemanna (a może to były binokle Greischbrechta?) wiszącym ku chwale szkolnej tradycji w naszej auli, więc biegłem, biegnę aleją wśród drżenia akacjowych listków, podniecony tak jak wtedy, gdy na stokach Grüne Schanze, tłukliśmy tych z gimnazjum Schillera, choć to oni mieli ogrodowe tyczki długie jak lance francuskich chevalieurs, zwyciężaliśmy, jak ci, co mieli pomnik na Deutsche Berg, tyle że okrzyki wydawaliśmy indiańskie, tak samo jak wtedy, kiedy junkrzy zwozili swą gospodarską dumę, runo złote, a po prawdzie cuchnące baranem, na Grüne Paradeplatz, wszystko wtedy było grüne, albo weise, place i mundury paradne, i suknie i pierzasty bez przy Toepfferparkstrasse, od którego zapachu kręciło się w głowie, więc rzucaliśmy się z wrzaskiem Irokezów w tę wełnę spiętrzoną, tarzaliśmy się w dzikiej miękkości, wśród przekleństw stróżów odganiających nas kijami, pamiętam światło nagłego uderzenia, smagnięcie gorące, jak pocałunek, gdy z pomarańczą porwaną wprost ze skrzyni w porcie, ze śmiechem, z moją dobrą, zgraną zgrają, gnałem na złamanie karku, z tym słońcem w dłoni, między wozami, beczkami śledzi i pochylonymi plecami tragarzy, aż któryś z wozaków strzelił mnie batem, jak słodko bolało, gdy przyniosłem pomarańczę Heidi, a ona nie chciała jej przyjąć, zachodziło słońce, ale nie sposób było spojrzeć w wodę, bo promienie uderzały o nią i migotało w oczach i migocze wciąż, gdy zaciskam powieki, zawsze, gdy przypominam wieczór na Bollwerku, i te białe stateczki posapujące na niedzielnej Dunzig, pełne koronek i słomkowych kapeluszy, i noc w bengalskich ogniach, zaczarowaną blaskiem lampionów, witającą uroczystą flotyllę płynącą Odrą, a dłoń Heidi, nie, to już była Edda, ta z małym, różanym znamieniem na karku, które urażałem zawsze usiłując odpiąć haftkę kołnierzyka, gdy całowałem jej szyję, więc dłoń Eddy, gdy patrzyliśmy z brzegu, była zimna jak zimne ognie, i bałem się, że miłość to znaczy śmierć, ale potem były wyprawy do grot miłości za wzgórzem Julo (Julo: jak L., cóż się potem stało z tym chłopcem?), skąd widziało się całe miasto a zwłaszcza żagle i wodę, białe na srebrnym, a potem, gdy inni poniosą już koszyki z serem, winem i owocami ku grotom z miłością w nazwie, ze śmiechem w oczach, dojrzałych oczach Ilse, biegliśmy, już sami, w wonny gąszcz, a ona prowadziła mnie aż do samego końca, i tam, w blasku łąkowych zapachów, dyszała spiesznie z policzkiem przy ziemi, ale nie pozwoliła bym ją dogonił, wymknąłem się w ostatniej chwili wprost w jej dłonie, ciepłe, wypełnione nagle moim nasieniem, śmiała się, hoopla!, i rozrzuciła je po trawie, ogrzanej letnim popołudniem. Pamięta się tylko światło. Zawsze światło. I zapach. Jasny, odurzający aromat blasku. Istnieją dwie teorie na temat starości artystów. Pierwszą, dość powszechną, oblekł w język naukowego wykładu, w roku 1863, Hipolit Taine. Starość jest według niego porą artystycznego samopowielania, kryzysu, upadku. Po stronie przeciwnej sytuuje się teza odmienna. Wiek sędziwy to pora rzeczywistego wyzwolenia sił twórczych. Zostając przy dowodach ze sztuk plastycznych; vide: późne arcydzieła Tycjana, Rembrandta, Halsa, El Greca, Michała Anioła, Moneta, Hokusai... Ciekawe, że trzej najbardziej znani orędownicy tej teorii – Brinkmann, Hamann, Lützeler – różnicy się zresztą w argumentacji – byli Niemcami. Macht und Herrlichkeit, moc i wspaniałość wielkich starców. Albo: drżenie rąk, mętność spojrzenia, bezradność, pustka. Ciekawe, że między tymi dwoma teoriami nie znaleziono miejsca na łodzie w wieczornej zatoce. Nieruchome i spokojne wobec gasnącego dnia i kładącego się na wodzie nieba. Ręce na kolanach, na brązowym, wytartym welwecie, w prawej cienkie drzewce pędzelka. Tyle razy widział tę stworzoną jeszcze przez Dohrna ekspozycję sztuki Japonii i Chin. Kiedy to było? Kiedy to było, te kaligraficzne pędzelki, którymi rysowało się fale i sarny u wodopoju i prostotę bambusa, i wszystkie znaki pisma. Bo litery i rzeczy, znaki i świat, były jeszcze jednym i tym samym. Tamte pędzle z włosia zajęcy, soboli i lisów. Jego pędzelek jest zwyczajny, nawet nie z przydziału Związku Artystów, ale szkolny, pospolity, w drewnianej, żółtawej obsadce. Choć też musi być przecież z sierści zrobiony. Opuszek palca dotyka łagodnie miękkiego, dawno już wyschłego włosia. A potem ręka odkłada pędzelek na surowy, poplamiony farbami blat stołu i kładzie na kolanach okrągłą puszkę z wizerunkiem wąsacza w czerwonym fezie. Otwiera ją, przesypuje między palcami bursztynowe wiórki pozostałe na dnie. W 33 roku paczka tureckiego tytoniu kosztowała 30 fenigów. Takie rzeczy się pamięta. Nawet, gdy przychodzi nabijać fajkę wysypanym z bibułek żołnierskim tytoniem. Zwłaszcza wtedy. Wstaje powoli, ale bez wysiłku. Jest już prawie ciemno. Chiński mistrz malarstwa, Wu–Tao–tsy (680–760 r.), zwany ostatnim promieniem światła przed zmierzchem malarstwa buddyjskiego, opanował, jak nikt przed nim, sztukę przedstawiania przestrzeni. O jego śmierci, która dosięgła go późno, krążyło wiele legend. Jest i taka, która mówi, że któregoś dnia wszedł po prostu w przestrzeń swojego obrazu. Mario Prodan, autor monografii chińskiego malarstwa, nazywa tę legendę „szczególnie zabawną”. To ja na tym zdjęciu, ten chłopiec w berecie i kraciastych spodenkach, ja z małą, miękką piłeczką na gumce. Zdjęcie jest czarno–białe, ale piłeczka czerwona. Wiem to. Takie rzeczy się pamięta. Przykucnąłem i mrużę oczy od słońca. Jestem na Wałach Chrobrego, przy nabrzeżu. Tuż za mną lustro wody. Słyszę kroki. Odwracam się i widzę mężczyznę idącego w moją stronę. Ma na sobie rybacką kurtkę z kapturem odrzuconym na plecy i brązowe spodnie. Staje przy mnie, w ręku ma fajkę, jak wszyscy starzy ludzie. Chowa ją do obszernej kieszeni i wyciąga do mnie dłoń. Waham się przez chwilę, ale podnoszę się i podaję mu swoją. W tej drugiej cały czas trzymam czerwoną piłeczkę. Dostrzega ją i z poważnym uśmiechem kiwa głową. A potem sobie idziemy. marzec 1997 Wybór niektórych niemieckich nazw topograficznych i geograficznych Adolf Hitler Strasse – Pokoju Altdamm – Szczecin Dąbie Alte Wache – restauracja przy budynku UFA–Palast, dziś: Galeria Centrum Am Königstor – przy Bramie Królewskiej Apfelallee – Powstańców Wielkopolskich Augustastrasse – Małopolska Barnimstrasse – Aleja Piastów Behörden Pommerschen Provinz – siedziba władz Prowincji Pomorskiej , dziś: Urząd Wojewódzki Berghof – Haus Wachenfeld w Alpach, przemianowany na Berghof, ulubiona siedziba Hitlera Berliner Tor – Brama Berlińska, dziś:Brama Portowa Beseritz – Bezrzecze Birkenallee – Malczewskiego Bismarckstrase – Ledóchowskiego Bleiholm – Bielawa, wyspa na wprost Wałów Chrobrego Bollwerk – Nabrzeże Wieleckie Bredowerstrasse – Drzetowska Breiterstrasse – Wyszyńskiego Bubblitz–Abbau – Bobolice, woj. koszalińskie Bugenchagenkirche – dziś: kościół św. Wojciecha Dammschersee – jezioro Dąbie Elsestrasse – Bronisławy Frauenstrasse – Panieńska Fredrich Karl Strasse – Piłsudskiego Fuhrstrasse – Grodzka Hakenterrasse – Wały Chrobrego Hohenzollernstrasse – Bolesława Krzywoustego Horst Wessel Strasse – Józefa Poniatowskiego, także: Lisia (Kijewo) Garnisonkirche – kościół garnizownowy, dziś: Najświętszego Serca Pana Jezusa Gartenstrasse – Odzieżowa General Landschafts Gebäude –Towarzystwo Ziemskie przy Paradeplatz (dziś: PKO w al. Niepodległości) Glambeck – jezioro Głębokie Grabower Park – park Żeromskiego Grabowerstrasse – Matejki Greifenstrasse – Bogurodzicy Grosse Ritter Strasse – Korsarzy Grünberg – Zielona Góra Grüne Schanze – Dworcowa Gustaw Adolf Strasse – Parkowa Kaiser Wilhelm Strasse – Jedności Narodowej Königsplatz – pl. Żołnierza Polskiego Körnerstrasse – Józefa Sowińskiego Kohl–Markt – Rynek Węglowy (dziś: fragment rynku w obrębie ul. Grodzkiej) Kreutze Kirche – kościół św. Krzyża, dziś: św. Rodziny Landeshaus der Pommerschen Provinz – budynek Administracji Prowncji Pomorskiej, dziś: Urząd Miejski Lorzingerstrasse – Herbowa Landesversicherunngs Anstalt – Krajowy Zakład Ubezpieczeń, dziś: Wyższa Szkoła Morska Marienstift Gymnasium – Gimnazjum Mariańskie, dziś: LO 2 Moltkestrasse – Wyzwolenia (dokładnie: jej fragment, w okolicach pl Rodła) Mönchenstrasse – Mnisza (dziś: fragment Grodzkiej) Mönne – wyspa Mienia Nemitzerstrasse – Niemierzyńska Neuerdorfer See – jezioro Świdwie Paradeplatz – Niepodległości Passewalker Chausse – Ku Słońcu Pfarrerstrasse – Parafialna Rossmarktstrasse – Koński Kierat Rumbske – Rumsko (woj. słupskie) Quistorp Park – park Kasprowicza Schillerstrasse – Mazowiecka Schlagerterallee – Karola Miarki Schulzenstrasse – Sołtysia Seemansheim – Dom Marynarza, dziś: Dom Rybaka przy ul. Małopolskiej Siegfriedstrasse – Kozia (Kijewo) St. Jakobkirche – kościół św. Jakuba Stolp – Słupsk Trocadero – teatrzyk rewiowy w obrębie Bismarckstrasse UFA–Palast –kino–kawiarnia, dziś: Galeria Centrum Wendorferstrasse – Hieronima Derdowskiego Westend–Brücke – mostek na jeziorze Rusałka Victoria Platz – pl. Batorego Züllchow – Żelechowa Spis treści Muszla od Uzdrowiciela Dwie monety Skorupy Cukiernica pani Kirsch Wieczność pióra Rodowe srebra Obrączka Pocztówki. Pasjans. Popiół Kamień z Atlantydy Aneks. Pejzaż wieczorny z łodziami Korekta: Antoni Pawlak