Ewan Clarkson Lot rybołowa Przekład Barbara Cendrowska W 1950 roku w Wielkiej Brytanii nie było już ani jednego rybołowa. Jednak teraz te wspaniałe ptaki zaczynają powracać na dawne lęgowiska, choć w dalszym ciągu czyha na nie wiele zagrożeń. Na własnej skórze doświadczył tego dwuletni rybołów, który dopiero po raz drugi wyruszył na południe z mateczników Szkocji i niespodziewanie wpadł w sieć kłusownika na rzece Devon... PROLOG Gdzieś huknęła sowa, a jej wołanie odbiło się niezwykle silnym echem w całkowitej ciszy. Przerażony tym hałasem wól pogalopował przez łąkę z zesztywniałym ze strachu ogonem, zostawiając za sobą skłębione, wijące się tumany mgły. Mężczyzna pod drzewem śledząc go, wstrzymał oddech, po czym wydał z siebie długie, bezgłośne westchnienie. Serce waliło mu jak młotem, a kolana dygotały, gdy usiłował odzyskać panowanie nad sobą. Strasznie chciało mu się zapalić, ale wiedział, że gdyby Ernie spostrzegł choćby dymek z papierosa lub wyczuł zapach tytoniu, zdrowo by kumplowi przyłożył. Ernie wyniuchałby woń tytoniu z odległości trzydziestu kilometrów, a strażnicy leśni wcale nie byli od niego gorsi. Odgonił komara i ukradkiem zerknął na zegarek. Minęły dwie godziny. Ich banda miała czas, by zgarnąć wszystko, na co zastawili sieci w rzece. Co ich zatrzymuje? Nocne powietrze stawało się coraz chłodniejsze, wkrótce jesienne deszcze położą kres tym wypadom. Trzeba będzie zainteresować się bażantami, albo jeszcze lepiej – jeleniami. Popyt na dziczyznę stale rośnie, a wystarczy jeden celny strzał, by potem przez cały tydzień mieli na piwo. Z tych rozmyślań wyrwał go warkot silnika. Mogło to oznaczać tylko jedno. Po chwili zobaczył trzy postacie, brnące ku niemu przez mgłę. Na czele dojrzał potężny tors Erniego. Wskoczył do furgonetki, ukradzionej zaledwie przed paroma godzinami, modląc się, by silnik zapalił. Wcisnął sprzęgło, kiedy Ernie z kumplami wspinał się na górę. Dopiero gdy bezpiecznie wydostali się z wąskich dróżek Devonu i dotarli do autostrady, zapytał ostrożnie, co się stało. Ernie bluznął przekleństwem. Był mokry do pasa i roznosiła go wściekłość. – Sieć się o coś zaczepiła. Przez cały ten czas próbowaliśmy ją wydobyć. Pewnie umyślnie zatopili pniak albo coś takiego, żebyśmy nie mogli łowić. Nigdy przedtem niczego podobnego tam nie było. A teraz straciliśmy sieć i wracamy bez żadnego zarobku. – Zobaczyli was? Ernie potrząsnął głową. – Nie. Zmyliśmy się, zanim land rover dotarł do połowy pola. Szczęściem dla nas, łazić im się nie chce. Gdyby szli na piechotę, jak nic by nas dopadli. A teraz nie znajdą nawet sieci. Zamajaczyły przed nimi światła stacji benzynowej. Furgonetka skręciła z szosy i zatrzymała się w opustoszałym kącie parkingu. Mężczyźni rozpierzchli się do własnych pojazdów, zostawiając furgonetkę trosce stróżów porządku. Tylko przemoczony fotel pasażera świadczył o tym, że ktoś go niedawno zajmował. Tymczasem nad rzeką samotny kierowca land rovera zarzucił długą wędkę, przesuwając muchą po wodach rozlewiska. Wybrał się na trocie, ryby tak czujne i bojaźliwe, że nie ma co nawet próbować łowić ich za dnia, a już na pewno nie na przynętę, chyba że powódź świeżo zmąci wodę. Ale i o zmroku łatwo się płoszyły, tak że bardzo uważał, by nie omieść tafli rzeki reflektorami. Nie miał pojęcia, że przybywając tu ukradkiem, wystraszył bandę kłusowników, ani że niżej, na dnie, spoczywa sieć sięgająca połowy rozlewiska. Po dwóch godzinach, przemarznięty i zmęczony, postanowił dać za wygraną. Przez cały wieczór ryba nawet nie trąciła muchy, ale wiedział, że tak bywa z trociami. Noga bolała go niemiłosiernie, nie po raz pierwszy już przeklął zabłąkaną kulę, która kiedyś trafiła go w udo. Był na bezterminowym urlopie zdrowotnym, jednak zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później komisja lekarska ześle go do papierkowej roboty. Ponieważ jego zdaniem nie na tym polega żołnierka, postanowił sobie, że gdy nadejdzie ta chwila, wystąpi z wojska i być może na stałe zamieszka tu – w Devonie, blisko swej ukochanej, rwącej rzeki. Pal diabli ryby! Teraz zapragnął napić się whisky i wziąć gorącą kąpiel. Uruchomił land rovera i odjechał. A sieć pozostała, niema i groźna. Nylonowe włókno, z którego ją utkano, było praktycznie niezniszczalne, toteż w tę pułapkę będą wpadać ryby, póki ktoś przypadkiem na nią nie natrafi albo nie zniosą jej wezbrane wody. ROZDZIAŁ I Strugi lodowatego deszczu siekły las, a odległy wierzchołek Ben Mora przykrywała biała czapa. Wielki szary ptak skulił się jeszcze niżej w płytkim zagłębieniu gniazda. To samica, z przymkniętymi oczyma i opadającą głową, osłaniała dwa jaja, które spoczywały bezpiecznie w cieple upierzenia między jej udami i piersią. Pierwsze jajo złożyła przed dziewięcioma dniami, drugie pojawiło się zaledwie tydzień temu. Minie jeszcze miesiąc, nim pierwsze pisklę wykluje się ze skorupki, a wiosny w górach Szkocji bywają nieprzewidywalne, raz szaleje gwałtowna burza, grad, zamiecie, to znów słońce świeci oślepiająco, a żar jest taki, że nie można oddychać. Przez cały ten czas ciała rodziców stanowią dla młodych żywą osłonę, jedyne zabezpieczenie przed zimnem, które mogłoby je zabić. Z oddali, poprzez dywan sosen, dobiegł czysty, wysoki gwizd. Po paru sekundach pojawił się samiec z rozpostartymi skrzydłami, wielkim zakrzywionym pazurem ściskając świeżo złowionego pstrąga. Okrążył gniazdo, po czym usiadł na pobliskim drzewie – dawno uschniętej sośnie, której białe, szkieletowate gałęzie pozbawione były kory. Tu zaczął się pożywiać, potężnym hakowatym dziobem odrywając mięso z przedniej połowy ryby. Zupełnie nie zwracał uwagi na coraz gniewniejsze okrzyki samicy, domagającej się dla siebie smacznych kąsków. Wreszcie, jakby dopiero co ją zoczywszy, pazurami jednej łapy chwycił resztki pstrąga i podfrunął do gniazda. Samica syknęła na powitanie, przeszywając partnera spojrzeniem rozjarzonych żółtych oczu, po czym porzuciła gniazdo i, chwyciwszy ofiarowaną jej porcję ryby, odfrunęła na pobliską gałąź, by się pożywić. Samiec ostrożnie zajął jej miejsce, opuszczając się, aż wygodnie rozsiadł się na jajach. Rybołowy żyły na Wyspach Brytyjskich ad końca epoki lodowcowej. Stopniowo, w miarę rozwoju cywilizacji, ich liczba ulegała zmniejszeniu, a na kurczące się lęgowiska coraz śmielej wkraczał człowiek, aż wreszcie ptaki te mogły bezpiecznie się parzyć i wychowywać młode tylko w najodleglejszych rejonach górskich. Pod koniec XIX wieku nawet najwyższe wzgórza nie dawały schronienia przed trucizną, sidłami czy strzelbą kłusownika, toteż na początku pierwszej wojny światowej rybołów jako gatunek w Brytanii wyginął. Potem, po niemal półwiecznej nieobecności, ptaki wędrowne ze Skandynawii zaczęły odzyskiwać prastare lęgowiska w górach Szkocji. Stosunek człowieka do tych dużych, żywiących się rybami drapieżników uległ zmianie i zamiast po truciznę czy strzelbę ludzie sięgnęli po aparaty fotograficzne i lornetki. Gdy gdzieś rozchodziły się wieści o wylęgu piskląt, na tereny te tłumnie przybywali miłośnicy ptaków. Teraz głównym zagrożeniem dla rybołowów stali się zbieracze, gotowi zapłacić wysokie sumy za rzadkie okazy jaj, upstrzonych rdzaworudymi plamkami. A zatem Królewskie Towarzystwo Ochrony Ptaków ustanowiło stałą straż nad pierwotnym lęgowiskiem w Loch Garten, nie starając się ukrywać tego siedliska, a wręcz zachęcając turystów, by jak najtłumniej je odwiedzali. Tymczasem w odległych górskich dolinach sześćdziesiąt innych par chowało swe młode, a tajemnicy ich kryjówek strzegli zarówno strażnicy, jak i miejscowi. Samica, wyszarpująca resztki pstrąga, należała właśnie do takiej pary. Wybrali sobie z partnerem dobre miejsce na gniazdo, w ustronnej dolince, z dala od wszelkich dróg. Gęsty, pierwotny las porastał całą okolicę aż do brzegów maleńkiego jeziorka, widocznego jedynie z powietrza, a na pobliskich wzgórzach pojawiały się tylko owce i od czasu do czasu stadko jeleni. Deszcz przestał już padać, a słabe promienie bladego słońca przedarły się przez skłębione chmury, opromieniając wilgotne krople na ptasich piórach świetlistą jasnością. Samica zaczęła się muskać, gładząc dziobem każdą lotkę po kolei. Była dużym ptakiem, liczącym ponad pół metra długości od łba do ogona, o ponadpółtorametrowej rozpiętości skrzydeł. Pióra na grzbiecie i skrzydłach miała nakrapiane w brązowe cętki, przód i uda jasnokremowe, z wyraźną brązową pręgą przez pierś. Ciemny krąg otaczał też jej lśniące, żółte oczy, a brązowy czub spiętrzał się w pióropusz, gdy ptak wpadał w podniecenie lub czuł się zaniepokojony. Nogi miała krępe i silne, łapy doskonale przystosowane do łowienia ryb – każda wyposażona była w cztery długie, czarne szpony, ostre jak igła i, by łatwiej jej było utrzymać rybę, spody obrastała łuskowata, kłująca skóra. Wielki, zakrzywiony czarny dziób nadawał się w sam raz do rozrywania skóry i mięsa ofiary. W istocie rybołowy są tak doskonale przystosowane do swego trybu życia, że pozostał on niezmienny przez stulecia, a owe rybożerne drapieżniki okrążyły kulę ziemską, zatrzymując się tam, gdzie płynęły wartkie rzeki i jeziora obfitowały w żer. Ich bytowaniu zagraża jedynie działalność człowieka. Dokończywszy toalety, ku swemu zadowoleniu, samica rozpostarła skrzydła i poderwała się z gałęzi. Samiec zawołał do niej z gniazda, lecz nie zwracając nań uwagi, odleciała powoli, leniwie zataczając majestatyczne kręgi, coraz wyżej, ku pustemu niebu. Przez chwilę cała jej istota napawała się rozkoszą latania, delikatnymi muśnięciami i porywami wiatru, prądem chłodnego powietrza nad wysokimi sosnami i lekkością, z jaką wzbijała się w górę. Stopniowo jednak troska o jaja przeważyła nad jej pragnieniem wolności i ptak odwrócił się, złożył skrzydła i poszybował w dół jak strzała w krystalicznym powietrzu. Nie dołączyła od razu do samca. Pofrunęła natomiast do odległej o jakieś pięćdziesiąt metrów korony sosny i z konaru, na którym przycupnęła, oderwała dziobem małą, zieloną gałązkę. Potem, trzymając ją w dziobie, podleciała do gniazda i usiadła na krawędzi. Samiec ochoczo poderwał się znad jaj, ona zaś, nim zajęła jego miejsce, starannie wetknęła sosnową gałązkę tuż przy brzegu gniazda. Nie wiadomo, dlaczego rybołowy przystrajają lęgowiska, ale mają to w zwyczaju od niepamiętnych czasów. Spokojnie mijały długie dni, słońce przygrzewało, a jezioro leżało niczym szmaragd, upuszczony na dywan zielonego, aksamitnego mchu. Ciepłe, wilgotne podmuchy wiatru szły z zachodu, toteż wielka, ciężka platforma z patyczków i gałęzi kołysała się i jęczała pod wysiadującym ptakiem. Para jednak doskonale wykonała swe zadanie, a ich gniazdo trzymało się mocno. Samiec przynosił swej partnerce ryby co rano, a potem znów wieczorem. Czasami myszołów lub rzadziej orzeł zapuścił się w ich przestrzeń powietrzną, lecz odganiał go czujny przyszły ojciec. Kiedyś lis zaczął niuchać wokół drzewa, na którym rybołowy uwiły gniazdo i ledwo uszedł przed samcem, gotowym zedrzeć mu skórę z łba. Pisklęta miały wykluć się już za tydzień, gdy wtem pojawił się obcy przybysz. Wabił się Iasgair, co znaczy rybak, i miał niespełna dwa lata. Obrączka na lewej nodze świadczyła, że przyszedł na świat w gnieździe jakieś dwadzieścia pięć kilometrów stąd. Szczęśliwie udało mu się po raz pierwszy odlecieć na południe, gdzie dwie zimy i lato spędził w Senegalu. Teraz powrócił do miejsca swych narodzin. Rybołowy już zaczynały padać ofiarą udanego chowu. W okresie lęgu każda para zajmuje własne terytorium, a w miarę jak rosła liczba tych ptaków, coraz trudniej przychodziło im znaleźć odpowiednie środowisko. Na szczęście góry szkockie zajmują rozległą powierzchnię, pełno w nich rzek i jezior obfitujących w ryby, toteż drugiego lata swego życia młody rybołów prowadził się jak Cygan, wędrując po niebie. Odkrywał przy tym tereny, na których zamieszkują jego pobratymcy, zyskiwał dogłębną znajomość swego terytorium, a jednocześnie orientował się, gdzie jest nieproszonym gościem. Iasgair wiedział, że miejsce wylęgu jest święte dla wysiadującej jaja pary i najlepiej trzymać się odeń z daleka, lecz za każdym razem, gdy znalazł się w pobliżu, czuł obezwładniające pragnienie, by lepiej mu się przyjrzeć, choć wiedział z doświadczenia, że spotka się z wrogim przyjęciem. Dzisiejszy dzień nie należał do wyjątków, toteż ptak krążył ostrożnie, ze wzrokiem utkwionym w ciemnej sylwetce siedzącej na jajach samicy. Tkwiła w samym środku wybielonego słonecznym światłem stosu patyczków, z których rybołowy uwiły gniazdo. Iasgair liczył się z tym, że gdzieś nieopodal, na potężnej gałęzi drzewa, przycupnął czujny samiec, lecz na jedynej sośnie o dość rozłożystych konarach nikogo nie dostrzegł. Opuszczał się coraz niżej, aż dojrzał żółte oko samicy, skierowane ukośnie ku niebu, obserwujące, jak zniżał lot. Zaczęła skrzeczeć, pióra na jej głowie podniosły się na jego widok z wściekłości, lecz ani na chwilę nie przerwała wysiadywania. Iasgair sfrunął tuż nad gniazdo, bez mała pół metra nad siedzącą samicą, która syczała i kuliła się, gdy nad nią szybował. Właśnie miał przelecieć po raz kolejny nad gniazdem, gdy zza słonecznych promieni wyłonił się samiec. Usłyszał głuchy odgłos uderzeń skrzydeł napastnika, syk powietrza między sosnami i poczuł powiew nad głową. Ostre jak brzytwa szpony świsnęły mu tuż przy łbie i gdyby nie zanurkował w ostatniej chwili, obcięłyby mu głowę. Teraz wstrząsnęło nim gwałtowne uderzenie w kuper, wokół rozprysnęło się kilka piór. Dłużej już nie zwlekał. Zwinął skrzydła i niczym spadająca strzała śmignął ku tafli jeziora. Skrzydłami niemal dotykając wody, poszybował ku odległemu brzegowi. Jego prześladowca, obroniwszy honor, mknął w ślad za nim w bezpiecznej odległości, a gdy się upewnił, że intruz nie zamierza powrócić, zaprzestał pogoni i triumfalnie pofrunął do gniazda. Iasgair sunął dalej, wznosząc się ku wzgórzom na północy. Zielone zbocza, darń wyżarta przez pokolenia owiec, królików i jeleni, ustępowały kamienistym piargom i kruszącym się, skalnym ścianom. Za granią grzbietu łączącego dwa szczyty kryła się kotlinka, gdzie utworzył się lodowiec, który schodząc na zachód, miażdżył wszystko po drodze. W dolince tej leżało kolejne jeziorko, o wodach spokojnych i czystych jak lustro, w których odbijały się promienie porannego słońca. Choć brzegi miało gołe, spustoszone porywami wiatru, jego koryto tworzyła wapienna skała, a w zimnej, przesyconej składnikami mineralnymi wodzie tętniło życie. Ogrzane słońcem mielizny bujnie porastały zielone wodorosty. Ślimaki i larwy chruścików, krewetki i kijanki dostarczały obfitego pożywienia pstrągom, które żerowały tu niczym wygłodzone wilki. Ryba, ważąca z ćwierć kilograma, wygrzewała się tuż pod powierzchnią wody. Iasgair okrążył ją parę razy, po czym dał nura skosem. Wyciągnąwszy obie nogi, szeroko rozpostarł lotki, ledwo tykając tafli jeziora. W pewnym momencie wysunął szpony i błyskawicznie pochwycił pstrąga za grzbiet. Nie myśląc, dokąd leci, wstrząsnął się i frunął naprzód, ściskając pazurami trzepoczącą się rybę. Iasgair przytargał zdobycz do wysokiej, skalistej turni na zboczu góry. Tu pożywił się, po czym na resztę dnia zapadł w drzemkę, zapomniawszy o wcześniejszym upokorzeniu. ROZDZIAŁ 2 Wiosna niepostrzeżenie przeszła w lato. W gnieździe rybołowów wykluły się pisklęta, bezradne początkowo kłębuszki brązowego i płowożółtego puchu. Małe rosły w oczach, karmiąc się rybami, które znosił im samiec. Jego sukcesy łowieckie zależały od pogody, która często płatała figle. W ładny dzień przylatywał do gniazda co godzina, po sześć czy siedem razy, ze świeżo złowionym pstrągiem, okoniem bądź młodym szczupakiem, szamoczącym mu się w szponach. Gdy padało i ryby pływały bliżej dna, albo porywisty wiatr mącił powierzchnię wody i rybołów nie mógł dostrzec zdobyczy, szło mu gorzej. Zawsze najadał się pierwszy, czasami pożerał trzy kawały pstrąga tuż przy gnieździe, nie bacząc na wściekłe krzyki samicy i błagalne popiskiwania małych. Samica nieodmiennie dostawała jeść ostatnia – najpierw bowiem trzeba było nakarmić młode – toteż często bywała głodna. Takie postępowanie mogło się wydawać okrutne, ale zapewniało przetrwanie. Samiec musi być w pełni sił, żeby zdobywać pożywienie dla potomstwa. Pisklęta potrzebują jedzenia, by mogły rosnąć, samica zaś mało polowała, zużywała więc najmniej energii. Na początku lipca ustaliła się piękna pogoda. Nastały gorące, bezwietrzne dni, słońce paliło, a zadyszana samica rozpostarłszy skrzydła, chroniła młode przed żarem. Noc przynosiła pewną ulgę, lecz okresy ciemności były krótkie, a dni wlokły się w nieskończoność. Teraz samiec polował dalej od gniazda, latał nad licznymi jeziorkami, rozrzuconymi wśród wzgórz, a prócz tego codziennie zapuszczał się nad szeroką rzekę, która płynęła przez dolinę ku północy. Podczas wielodniowej suszy poziom jej wody obniżył się, aż widać było kamienie. Pstrągi utuczyły się na letniej karmie, tak że zawsze coś łowił. W pewnym miejscu rzeka płynęła wzdłuż drogi, więc przechodnie często widywali rybołowa, który sunął powoli w górę jej nurtu, krążąc czasem nad wodą, a niekiedy udawało im się podejrzeć, jak nurkuje za rybą. Dalej w górę rzeki stał most, będący ulubionym punktem obserwacyjnym dla miłośników rybołowów. Tuż nad mostem rzekę przecinała linia wysokiego napięcia, którą – by była lepiej widoczna dla rybołowów i innych ptaków polujących na rzece – obwieszono wstążkami z białego i czerwonego plastiku. Piękna pogoda trwała nadal, upał doskwierał coraz mocniej i nawet noc nie przynosiła wytchnienia. Pewnego dnia rozpalona tarcza słoneczna przybrała odcień miedzi, a małe rybołowy dyszały z żaru. Po południu nad wzgórza zaczęły nadciągać ciemne chmury, lekki wietrzyk poruszał listowiem, gdzieś w dolinie krzyknął bażant. Błyskawica mignęła nad stromymi szczytami od północy, mruknął piorun i spadło kilka kropli deszczu. O zachodzie słońca burza rozszalała się na dobre. Najpierw zerwała się wichura, grożąc zwaleniem na ziemię gniazda z jego cenną zawartością. Szczęściem misterna konstrukcja utrzymała się, choć matka i małe byli doszczętnie przemoczeni. W samym szczycie nawałnicy piorun uderzył w słup linii elektrycznej biegnącej przez rzekę, pozbawiając wiele domów prądu. O świcie niebo było już czyste. Z zachodu powiał świeży wietrzyk, a rzeka wartko toczyła zmętniałe, nabrzmiałe szlamem wody. O pierwszym brzasku miejscowe przedsiębiorstwo energetyczne prowizorycznie naprawiło kabel, przywracając prąd w odciętych domach. Na razie nie pomyślano o ponownym rozwieszeniu białych i czerwonych pasków. Tafla wody szybko opadała, jak zwykle w gwałtownie wezbranych rzekach, i o zmierzchu szlam zaczął osiadać. Następnego dnia wczesnym popołudniem rybołów przeleciał tuż nad mostem. Prawym skrzydłem zawadził o prowizorycznie rozciągnięty kabel i spadł do wody jak kamień. Usiłował wzbić się, lecz skrzydło było bezwładne i nie nadawało się do lotu. Przez chwilę próbował płynąć, lecz pióra szybko mu namiękły. Nurt spychał go do dna, toteż opadał coraz niżej, aż całkiem zniknął w rzece. Przez cały dzień samica na próżno skrzeczała, domagając się pożywienia, a jej głos ginął pośród bezustannego wrzasku młodych. Nastał ranek, lecz samiec nadal nie wracał. Samica miała szesnaście lat, była stara i doświadczona, dwukrotnie już straciła towarzysza. Wiedziała, że teraz spotkał ją ten sam los. W jeziorku pod lęgowiskiem były ryby, co prawda małe i niedożywione. Niechętnie opuściła gniazdo i przefrunęła tuż nad taflą wody. Już za pierwszym razem złapała rybę, a choć zdobycz ważyła niewiele ponad pół kilograma, przynajmniej na razie uciszyła krzyki młodych. Ryby w jeziorze żyły teraz w ciągłym strachu. Początkowo polowanie szło łatwo, gdyż małe pstrągi nie były przyzwyczajone do przelotu rybołowów. Jednak bardzo szybko te, które przetrwały pierwsze łowy, nauczyły się nurkować na widok zbliżającego się cienia czy mgnienia skrzydeł. Zamiast czuć błogość zaspokojonych potrzeb, samica stawała się coraz słabsza i bardziej wygłodzona, gdyż w swe wyprawy wkładała więcej wysiłku, niż miała z nich pożytku. Iasgair, lecący wysoko nad wzgórzami, posłyszał w gnieździe krzyki. Sunąc z pstrągiem w szponach w stronę turni, na której najbardziej lubił się pożywiać, zanurkował nad lęgowiskiem, by bliżej mu się przyjrzeć. Gdy się zbliżył, natychmiast podleciała ku niemu samica, toteż zaraz upuścił rybę i odfrunął pospiesznie, pragnąc uniknąć gniewu ptasiej matki. Zamiast jednak ruszyć za nim, samica zgrabnie chwyciła spadającą rybę w pazury i pomknęła prosto do gniazda. Gdy tylko Iasgair zorientował się, że nikt go nie ściga, zawrócił i ponownie przeleciał nisko nad lęgowiskiem. Samica rozdzierała pstrąga na kawałki, które dawała młodym, co ją tak pochłaniało, że nie zwróciła uwagi na nadlatującego intruza. Iasgair przycupnął na stojącej w pobliżu uschłej sośnie. Siedział na niej z godzinę, po czym odleciał, lecz niebawem znowu pojawił się z rybą. Nie oddał jej od razu, lecz przysiadł na drzewie, dzierżąc rybę w szponach. Od czasu do czasu skubał tylko jej łebek. Dopiero gdy usłyszał, jak samica wydaje okrzyk głodu, podfrunął do lęgowiska, upuścił rybę na brzeg gniazda i odleciał. I tak został opiekunem wdowy i jej osieroconych dzieci. W ciągu następnych tygodni regularnie przynosił pożywienie do gniazda, póki młode całkiem się nie opierzyły i nie podjęły pierwszych, niepewnych prób latania. Nie usiłował zbliżyć się do samicy, a jej najzupełniej wystarczały codziennie przynoszone porcje ryby. Noce stawały się coraz dłuższe, wrzos okrył fioletowym płaszczem zbocza wzgórz, a wraz z pierwszymi mrozami brzozowe liście przybrały wygląd starych monet. W ciągu paru dni młode rybołowy nauczyły się zdobywać pożywienie i coraz rzadziej powracały do lęgowiska, przysiadając w zamian na pobliskich drzewach. Gdy polowanie im się nie powiodło, nadal żądały, by je nakarmić, naprzykrzając się tak, że Iasgair poczuł się już tą opieką znużony. Ostatnimi czasy stawał się coraz bardziej niespokojny. Czuł jakiś zew w powietrzu, gdy co rano ziemię okrywał biały szron, a niebo wypełniał krzyk dzikich gęsi, odlatujących na południe. Pewnego dnia pod koniec września, gdy ostry wiatr nawiał z północy białe, kłębiaste chmury, Iasgair wzbił się wysoko w górę. Trzykrotnie zatoczył wielki krąg nad doliną, która była jego letnim domem, jakby usiłując wbić sobie w umysł jej wspomnienie, po czym poszybował wprost w słońce, na południe. Przez trzy godziny sunął miarowo na południowy zachód, na takiej wysokości, że z dołu widać było tylko punkcik na niebie. Ziemia pod nim falowała i wybrzuszała się fałdami gór i pagórków, przywodzącymi na myśl omszały zad jakiegoś prehistorycznego zwierza, z którego sterczały szare, pokryte brodawkami naroślą skalnych rumowisk. Zaczynał odczuwać zmęczenie, gdyż przeleciał już ze sto kilometrów, a nie był przyzwyczajony do tak długotrwałego wysiłku. Uczucie niepokoju na razie osłabło, natomiast zaczął mu doskwierać głód. W ciągu tych kilku godzin, które pozostały do zmroku, będzie musiał znaleźć pożywienie i bezpieczne miejsce na noc. Na dole rozciągało się wąskie jezioro, zwieńczone białą wstęgą wody u ujścia, gdzie rzeka płynęła na zachód do morza. Wraz z prądem unosiły się trocie wędrujące przez jezioro. Szukały dopływowych strumieni wpadających do jeziora, by złożyć ikrę w czystym żwirku, spłukiwanym ze wzgórz. Narybek, który urodzi się w górnych dopływach, pierwsze dwa lata życia spędzi w czystych wodach. Potem, w porze letniej, okryje się srebrzystym płaszczem i popłynie z prądem do morza. Tu, na bogatych żerowiskach słonych wód, będzie rosnąć jak na drożdżach, każdego lata powracając do rzeki, w której przyszedł na świat. Starsze ryby, którym udało się przeżyć do tej pory, ważą czasem tyle, ile ich starszy krewny, łosoś, podróżujący wraz z nimi, a zdarzały się i pokaźniejsze okazy. Jednakże większość ławicy składała się z drobniejszych, młodszych rybek, ważących od ćwierć do pół kilograma. Jedna z nich dokonała żywota, gdy Iasgair schwycił ją tuż pod powierzchnią jeziora. Choć tak mała, miała tyle siły, że na chwilę wciągnęła ptaka pod taflę wody, lecz Iasgair zaraz wynurzył się w chmurze wodnego pyłu i poszybował ze swą srebrną nagrodą na kamienistą wysepkę pośrodku jeziora. Tu żarłocznie szarpał jędrne różowe mięso, póki całkowicie nie zaspokoił głodu. Potem sfrunął na gałęzie skręconego wiatrem głogu i, gdy czerwone słońce pogrążyło się w warstwie chmur okalających horyzont, zapadł w sen. Rankiem niepokój powrócił, ruszył więc dalej. Na dole krajobraz zaczynał się zmieniać w szachownicę poletek i zagajników, poprzecinanych krętymi drogami, po których samochody i ciężarówki sunęły niespiesznie jak mrówki. Szarobrązowy mrok, skażony tlenkiem węgla, i trujący dym, który zasnuwał horyzont od południa, zwiastował przemysłowe serce Szkocji. Iasgair wzleciał wyżej. Niebawem miał za sobą duszące wyziewy i szybował nad falującymi wzgórzami angielsko-szkockich kresów. Wkrótce i one ustąpiły miejsca równinom i ujściu rzeki, krętym korytem płynącej do morza. Dotarł do zatoki Solway Firth akurat, gdy nadciągnął przypływ; morze rwało po piaszczystej równinie z szybkością galopującego konia. Na głębokości zaledwie paru centymetrów żerowały fladry, ich obecność zdradzały małe bryzgi wody i kłęby szlamu. Były łatwą zdobyczą dla głodnego rybołowa, który chętnie skorzystał z okazji, by urozmaicić swe pożywienie. Pewnie zostałby tu dłużej, gdyby wczesnym świtem nie obudził go wrzask kawek, które wytropiły miejsce jego noclegu w jesionowym zagajniku. Raz po raz próbowały go przepędzić, aż wreszcie tak go znudziły te przepychanki, że odfrunął, sunąc nisko nad piaskami. Na południu zdawały się go zapraszać góry rysujące się tuż nad horyzontem i przez kilka następnych dni z wolna sunął nad Krainą Jezior, miniaturą Szkocji, pełną stawów i rzek, wrzosowisk i gór, lasów i pastwisk. W Bassenthwaite złowił małego szczupaka, a w Derwent Water parę okoni. Potem poszybował nad wzgórzami i w Buttermere zaskoczył dwóch wędkarzy, którzy po raz ostatni przed końcem sezonu wybrali się na pstrągi. Owego wieczoru w hotelowym barze jeden z nich opowiadał, jak wielki drapieżnik sfrunął nagle i złowił w wodzie rybę zaledwie parę metrów od ich lodzi. Jego słowa przypadkiem usłyszał gość hotelowy, który był miłośnikiem ptaków. Zadzwonił z tą wieścią do swego kolegi w Manchesterze, który przed pójściem spać powiadomił o tym wydarzeniu paru znajomych i przed świtem niewielka kawalkada aut pędziła autostradą na północ. Wszyscy pasażerowie uzbrojeni byli w lornetki, kamery i notatniki. Gdy jednak wjechali na szosę, prowadzącą do Buttermere, Iasgair łowił ryby w zatoce Morecambe, ponad trzydzieści kilometrów na południe, toteż miłośnicy ptaków na próżno wypatrywali go przez resztę dnia, po czym poszli poszukać pociechy w hotelowym barze. Odlatując z Krainy Jezior, Iasgair szerokim lukiem okrążył zatokę Morecambe i poszybował przez morze na południe, gdzie od strony zachodniej nisko na horyzoncie rysowały się wyspa Man i szczyt Snaefell, zaś centrum przemysłowe hrabstwa Lancashire od wschodu. Trzy godziny później sunął nad wybrzeżem zachodniej Walii. Wielkie paprocie na wzgórzach żółkły już i brązowiały, pod czystym błękitnym niebem rzeki i jeziora wyglądały na mniejsze. Trocie zbierały się w rozlewiskach rzecznych, czekając jesiennych deszczów i wędrówki pod prąd do górskich potoków. Iasgair leciał niespiesznie, pożywiając się po drodze. Burza przyszła niepostrzeżenie, gdy opuścił wybrzeże południowej Walii. Szybował, nie zwracając uwagi na pogodę, gdyż zdążył się już przyzwyczaić do niespokojnego nieba. Wzlatywał coraz wyżej, usiłując umknąć tnącym razom ulewy i kłębowisku fal w dole, lecz nie potrafił stawić czoła tak rozszalałemu żywiołowi. Były to w istocie zamierające podmuchy huraganu, który rozpętał się nad Atlantykiem, lecz zdołał jeszcze przynieść nawałnicę i wicher o prędkości osiemdziesięciu, a w porywach do stu dziesięciu kilometrów na godzinę. Iasgairowi nie groziło bezpośrednie niebezpieczeństwo, gdyż był młody i silny, lecz nie mógł lecieć zbyt prędko pod wiatr, który spychał go coraz dalej na wschód. Zamiast minąć kraniec Kornwalii, przeciął północne wybrzeże Devonu, a gdy zaczął zapadać zmierzch, umościł się w dębowym lesie na skraju Exmoor. Tu spędził niespokojną noc, wśród ryku wiatru i jęków targanych wichrem drzew. Rankiem jednak burza ucichła. Gdy Iasgair się obudził, niebo było błękitne, wiał rześki wiaterek, i ptak poczuł głód. W dolinach pogórza Devonu nie powstały naturalne jeziora, a wszystkie rzeki, wezbrane po ostatnich deszczach, płynęły rwącym nurtem, uniemożliwiającym łowienie ryb. Dopiero po dwóch godzinach, przemierzywszy ponad sześćdziesiąt kilometrów, Iasgair natrafił na zbiornik wodny na wschodnich zboczach Dartmoor. Lecz nawet tu nie miał szczęścia. Wiatr wzburzył wody jeziora, wzbijając na nim białe falki, toteż po kilkunastu próbach połowu pofrunął wzdłuż kotliny. Pod nim spieniona rzeka odbijała się od skraju Dartmoor i tocząc się przez urwiste wąwozy, porośnięte dębami i sosnami, przez gęste lasy, wpadała do bardziej płaskiej, szerszej doliny. A zatem dotarł do ujścia. Nastąpił przypływ i tu wreszcie Iasgair doczekał się nagrody, gdyż małe płastugi i fladry harcowały na błotnistych mieliznach, świeżo zalanych przez morze. Mógłby pozostać tu dłużej, lecz przy ujściu panował hałas. Z pobliskiego miasta dochodził intensywny szum i niepokoił blask świateł, a tuż przy brzegu pracowała oczyszczalnia ścieków. Gdy zapadł zmierzch, pofrunął z powrotem w głąb lądu, do bagnistych, podmokłych łąk, półtora kilometra w górę rzeki. Tu umościł się na uschniętym wiązie. Noc przeszła spokojnie, a gdy Iasgair spał, poziom wody zaczął opadać. Uchodząc, rzeka odsłoniła szczątki jakiejś łajby, plątaninę gałęzi, patyczków i paproci, plastikowe butelki i torby, kawałki styropianu i puste puszki po piwie. Wśród tego śmiecia sterczał wielki pień, wyrwany z koryta rzeki, gdzie tkwił całe lato. Przytrzymywał on falujące resztki nylonowej sieci rybackiej, której plecionka, cienka jak pajęczyna, była niemal niewidoczna. Wartki prąd wrzucił w tę pułapkę ostatnią ofiarę – pstrąga, który utkwił w niej skrzelami i jeszcze się ciskał na kamieniach. Była to pierwsza rzecz, którą ujrzał Iasgair, gdy się obudził. Opuściwszy się z gałęzi, śmignął w dół i schwycił lup. Mocno ścisnął rybę szponami i usiłował się podnieść, lecz nie udało mu się wydostać pstrąga. Złożył skrzydła i stanął na wolnej nodze, starając się wyciągnąć zdobycz, lecz po chwili sam utkwił w sieci, która mocno owinęła mu się wokół kostki. Przez chwilę szarpał się bezskutecznie, potem puścił rybę i znowu spróbował. Niebawem był już beznadziejnie omotany nylonowym włóknem, które oplatało mu skrzydła i szyję tak, że choć pożywienie miał zaledwie parę centymetrów od siebie, nie mógł go pochwycić. ROZDZIAŁ 3 Jesień roztoczyła już swe melancholijne uroki, przywodzące na myśl pozostałości uczty weselnej po wyjściu gości. Pszczoły brzęczały sennie wśród fiołkoworóżowych pąków michałków, osy swarzyły się nad resztkami dojrzałych gruszek, które gniły w trawie. Lekki, ciepły wietrzyk trącał liście, przynosząc powiew południa, a przejrzysta, unosząca się w powietrzu mgiełka łagodziła żar późnych, słonecznych godzin. Nicola siedziała na swym ulubionym miejscu, pod orzechem włoskim przy stawie, obok niej stała opróżniona do połowy szklanka. Czuła się winna i znała tego powód. Dawida przeraziłoby takie zaniedbanie ogrodu. Zamiast próżnować przez całe popołudnie, popijając wino, kosiłby trawnik, obcinał przekwitłe kwiaty róż, zgarniał złote liście orzecha, które opadały wokół jej stóp. Nie znosił nieporządku, odpoczywał dopiero wtedy, gdy wykonał wszystko, co miał do zrobienia. Gdzieś w pobliżu gniewnie zabrzęczała osa, wyrywając ją z rozmyślań. Na początku wystraszyła się, lecz gdy ujrzała, że nie jest celem ataku, zaczęła się jej przyglądać. Osa złapała komarnicę, owada o długich, cienkich nóżkach, którego Nicola znała dobrze od dziecka. To jego larwy czyniły takie spustoszenia w jej marchewkach i ziemniakach. Wychyliła się, by popatrzeć na walczących w trawie przeciwników. Zastanawiała się, jak też osa poradzi sobie ze zdobyczą. Żądło podziałało i teraz komarnica leżała bezwładnie. Osa natychmiast zabrała się do dzieła, odcinając skrzydełka i nóżki. Potem próbowała podnieść odwłok, lecz okazał się zbyt ciężki. Bez żadnych zachodów przecięła komarnicę na pół, po czym odleciała do gniazda, by nakarmić żarłoczne larwy. Nicola czekała, zastanawiając się, czy osa wróci po drugą połowę. Postanowiła sobie w duchu, że od tej pory będzie okazywać osom więcej serca. Im mniej komarnic w jej ogrodzie, tym lepsze plony wyda marchew. Pomyślała, że Dawid miał rację. Często mówił, że więcej zobaczy się z otaczającego świata, siedząc spokojnie przez pół godziny, niż przemierzając wiele kilometrów. Gdybyż tylko zechciał wprowadzać w czyn swą maksymę. Niestety, rzadko to robił. Pomyślała z goryczą, że pewnie dlatego w „podeszłym” wieku trzydziestu dziewięciu lat raptem stracił przytomność i zmarł u stóp ich łoża. Stało się to o siódmej pewnego ranka zeszłej wiosny. Wyszła wtedy do ogrodu i stanęła w tym właśnie miejscu. W porannym słońcu ogród płonął złotem żonkili, żółcił się pąkami pierwiosnków, promieniał świeżą, pastelową zielenią wczesnych wiosennych dni, a Nicola płakała, wstrząśnięta i rozwścieczona. To niesprawiedliwe, umierać w tak piękny dzień! Smutek przyszedł później, a wraz z nim bezwład, poczucie daremności, które rozpoznawała i chętnie przyjmowała jako rodzaj luksusu. Czasem ogarniał ją żal, że nie mają dzieci, a potem doznawała ulgi, że nie musi samodzielnie utrzymywać rodziny. I tak przebrnęła przez długie lato, doglądając warzyw, które zasadził, lecz zupełnie nie dbając o ogród kwiatowy, choć tak starannie go pielęgnował. Oszołomiona winem i słońcem zapadła w niespokojną drzemkę. Przytyła w ciągu ostatnich kilku miesięcy, a obcisła bluzka i dżinsy podkreślały okrągłości jej szczupłej niegdyś sylwetki. Ręce i stopy miała małe, twarz elfa o ostrej brodzie, obramowaną krótkimi, ciemnymi włosami. Usta zbyt duże, oczy, gdy były otwarte, brązowozłote – kocie. Liczyła sobie trzydzieści siedem lat – trudny wiek, jak sama zauważyła – była zbyt stara, żeby zaczynać wszystko od nowa, lecz za młoda, by tkwić we wdowieństwie do końca życia. Uczyniła to wyznanie na przyjęciu, które zorganizowali jacyś starzy znajomi Dawida. Pozostali goście wymamrotali coś współczująco, lecz wyczuła, że są zakłopotani, a ona uznała, iż zasłużyła na potężnego kopniaka za taki pokaz użalania się nad sobą. Zaraz potem opuściła przyjęcie. Gospodarzami byli przyjaciele Dawida, a nie jej i nie miała z nimi zbyt wiele wspólnego. Ofuknął ją strzyżyk, siedzący na gałęzi orzecha nad jej głową, a ona obudziła się z przestrachem i spojrzała na niebo. Popołudniowy żar wyciągnął wilgoć z ziemi, skupiając ją w puszyste szare chmury, obrzeżone białą, świetlistą obwódką. Chmury opasały horyzont, zostawiając jej nad głową kawałek błękitu. Zawisł tam myszołów, sunący powolnymi okrążeniami wysoko w górę. Obserwowała go, póki nie stał się zaledwie punkcikiem na niebie. Potem zamrugała, a on zniknął w zwiewnej mgiełce. Nagle poczuła się samotna. Znaczna część bólu po stracie ukochanej osoby płynie stąd, że nie można dzielić się z nią takimi drobnymi urokami życia. Dawid pracował jako profesor botaniki na miejscowym uniwersytecie, lecz jego zainteresowania wykraczały daleko poza świat roślin. Był jednym z pierwszych orędowników idei ochrony przyrody, a jego entuzjazm i znajomość przedmiotu skłaniały innych do działań na tym polu. Organizował kampanie, zasiadał w kilku komitetach, wygłaszał wykłady, brał pod włos, potępiał i, oczywiście, wciągnął w to Nicole. Przepisywała jego niemal niemożliwe do odcyfrowania notatki, wystukiwała mu na maszynie przemówienia, z taktem i dyplomacją odbierała niezliczone telefony, zręcznie skrywając brak zaangażowania w sprawę. Rzecz nie w tym, że to jej nie obchodziło. Głęboko wierzyła w świętość życia i nic nie mogłoby zachwiać tej wiary. Całym sercem kochała piękno przyrody, lecz była to jej prywatna, osobista religia. Zbyt często odnosiła wrażenie, że rzekoma troska to w istocie chęć wywyższenia się bądź akt pokuty, cena płacona za wzrastający dobrobyt. Opinie te zachowała jednak dla siebie i tak, trzymając się z boku, żyła w cieniu bardziej żarliwego męża. Gdy umarł, szeregi jego zwolenników łączyły się z nią w bólu, lecz po pierwszej fali telefonów milcząco uznano, że nie należy zakłócać jej żałoby. W każdym razie dzięki polisie ubezpieczeniowej Dawida byt miała zapewniony, i to na niezłej stopie. Z czasem coraz mniej osób okazywało jej zainteresowanie, aż wreszcie zostawiono ją w spokoju. Ale przynajmniej niektórzy przyjaciele pozostali, napominała się Nicola. Jak choćby Paul i Mary z farmy na wzgórzu. W istocie byli jej najbliższymi sąsiadami. Wtem z lekkim popłochem przypomniała sobie, że zaprosili ją na kolację właśnie na dziś wieczór. Musi się pospieszyć, by zdążyć na czas. Błękit nieba zniknął, zerwał się niespokojny wiatr. Zadrżała i podniosła się. Gdy wychodziła z domu, wiatr wzmógł się. Kawałek dzielący ją od farmy przejdzie pieszo, choć odległe wrzosowiska już okrywała chmura, a rzęsisty deszcz zacinał na polach. Aleja jednak była osłonięta i porosła drzewami, toteż na Nicole spadło zaledwie parę kropli. Paul już czekał przy bramie z parasolem i razem pomknęli podjazdem do otwartych drzwi, gdzie czekała Mary, by w nagrodę podać im dżin z tonikiem. Wieczór upłynął niezwykle miło, a ponieważ Nicola była odprężona i wiedziała, że w razie czego może sobie spokojnie popłakać przy dżinie, nie miała na to najmniejszej ochoty. Do drinków Mary podała wędzonego łososia z cytryną i kromkami ciemnego chleba. – Niestety, na gorąco też będzie ryba – rzekła. – Tak to jest, gdy ma się męża wędkarza. Ryba była pyszna, różowa i jędrna, jedli ją z sałatką z warzyw i winegretem. – Pstrąg – zdziwiła się Nicola. – Sezon chyba się już skończył? – Owszem – odrzekł Paul. – Ale to nie jest zwykły pstrąg. To pstrąg kalifornijski. Pochodzi z Ameryki, ale rośnie tak szybko, że od lat hoduje się go u nas. – A więc odwiedzasz handlarzy ryb? – droczyła się Nicola. – Myślałam, że sam go złapałeś. – Jak najbardziej – odparł Paul. – Na mój wędkarski honor. Wyżej w dolinie mieszka pewien facet. Przegrodził strumień zaporą i zbudował trzy sztuczne jeziora, które zarybił pstrągiem kalifornijskim i potokowym, co znaczy, że mogę nadal łowić ryby, gdy na rzece sezon już się skończy. – Czyli, jeżeli dobrze zrozumiałam, łowisz ryby, które zostały sztucznie zapłodnione i wyhodowane w sztucznym jeziorze – rzekła Nicola. – Zapomniałaś o jeszcze jednym – powiedział Paul. – Złapałem ją na sztuczną muchę. Nicola roześmiała się. – To dobre. Pewnie będziesz dowodził, że dostarczając taki towar, oszczędzasz naturalne zasoby przed wytrzebieniem przez wędkarzy. – Patrzę na to pod innym kątem – odparł Paul. – Im więcej wędkarzy pójdzie nad jeziora, tym więcej miejsca zostanie nad rzeką dla tych, którzy wolą tam łowić. A ja będę mógł sobie chodzić i tu, i tam. – Jaki jest ten właściciel stawów? – spytała Nicola. – Wygląda jak czapla – uśmiechnął się Paul. – Tak naprawdę jest całkiem-całkiem – odezwała się Mary. – Wysoki, szczupły, trzyma się po wojskowemu. Lekko utyka. Chyba to kawaler. A dlaczego? Interesowałby cię? – Oczywiście, że nie – rzekła Nicola, całą uwagę skupiając na rybie. Nagle w pokoju zrobiło się ciepło, a ona ze zdumieniem stwierdziła, że się rumieni. Gdy usiedli przy kominku z kawą, usłyszeli nagły jęk wiatru w kominie i strugi deszczu uderzające o szybę. – Zapowiada się burzliwa noc – rzekła Mary. – Może zostaniesz u nas do rana? Nicola potrząsnęła głową. – Dzięki, ale to tak blisko, a aleja jest osłonięta. Gdy wychodziła, w powietrzu gęsto fruwały liście i niemiłosiernie zacinał deszcz. Targane wściekłym wichrem drzewa skrzypiały przeraźliwie, a alejkę spowijały niesamowite, wijące się cienie. Nicola dotarła do domu i z ulgą rzuciła się na łóżko. Nie mogła jednak zmrużyć oka, lecz kręciła się i przewracała z boku na bok. Ryk wiatru długo nie dawał jej zasnąć, w końcu jednak zapadła w niespokojną drzemkę. Obudziła się późno, przeleniuchowała cały dzień, poszła wcześnie spać, a następnego dnia wstała świeża i pełna sił. Wiatr poczynił znaczne szkody w ogrodzie, pozrywał z tyczek pędy pomidorów, postrącał owoce w błoto, przekrzywił fasolę na palikach. Pracowała nieprzerwanie cały ranek i większość popołudnia, aż wreszcie, wyczerpana tak znacznym wysiłkiem, wróciła do domu i przez pół godziny moczyła się w gorącej kąpieli. Potem nie mogła usiedzieć na miejscu, ale nie chciało jej się znowu oglądać spustoszeń w ogrodzie, włożyła więc wygodne buty i starą kurtkę, którą nosiła do prac ogrodniczych, i ruszyła ku rzece. Słońce, zbliżające się już ku zachodowi, oblewało światłem wyniosłą skarpę wrzosowiska i złociło wał chmur, zwisających nisko nad odległym horyzontem. Szła brzegiem rzeki, ze zdumieniem patrząc, że powódź wylała na miękką glebę nad strumieniem. Miejscami darń była podcięta, zdradziecka i zapadała się, toteż dla ostrożności nie podchodziła zbyt blisko. Dotarła wreszcie do wielkiego zakrętu, który w tym miejscu tworzyła rzeka. Tu woda wyżłobiła głębokie rozlewisko pod wysokim brzegiem, gdzie wiosną wiły gniazda jaskółki brzegówki, a wewnątrz krzywizny uformowała z kamyków spadziste wzgórze. Żwir chrzęścił jej pod nogami, gdy potrząsając głową oglądała ilość śmiecia, które naniosła powódź. Przed nią leżał spory pniak, do jego korzeni uczepił się kłąb drobniejszych odpadków, gałązek, liści i traw. Patrząc na tę splątaną zbieraninę, odniosła wrażenie, że jakaś część jej się porusza. Ostrożnie podeszła bliżej, niepewna, co tam znajdzie i akurat wtedy, gdy zdołała sama siebie przekonać, że coś jej się przywidziało, ujrzała wielkie żółte oko, wpatrujące się w nią spomiędzy tej gmatwaniny. Potem zobaczyła zarys postaci wielkiego ptaka, beznadziejnie zamotanego w resztki sieci rybackiej. Przestała tam chyba cały wiek, zastanawiając się, co robić. Rozejrzała się w oczekiwaniu pomocy, ale była sama. Orzeł, czy jakikolwiek był to ptak, wstrząsnął się raz konwulsyjnie, a potem leżał bez ruchu. Oko miał teraz zamknięte, łeb opuścił na pierś. Nicola widziała, że jest bliski śmierci i od razu zapragnęła go uratować. Kieszenie starej kurtki roboczej służyły za przechowalnię wszelkich rupieci – znajdowały się w nich etykietki na rośliny, kawałki szpagatu, rękawice i ostry nóż ogrodniczy. Wyjęła go i zaczęła rozcinać sieć. Nie było to łatwe, ponieważ cienki nylon wrzynał się ptakowi w nogi i szyję, a miejscami zagłębiał w upierzeniu, toteż lękała się, by nie okaleczyć go jeszcze bardziej. Uwalniając nieszczęsnego więźnia, zauważyła, że na lewej nóżce ma czerwoną obrączkę, którą najpewniej założono mu, gdy był jeszcze pisklęciem w gnieździe. Teraz w sieci tkwiło jeszcze tylko jedno skrzydło. Nicola przecinała cienkie nitki powoli, by nie uszkodzić długich piór. Od czasu do czasu drapieżnik szamotał się lekko, rozwierając i zaciskając wielkie szpony. Ale nie próbował uderzyć jej dziobem, tak że w końcu przecięła ostatnie oczka sieci. Potem zdjęła kurtkę, owinęła nią ptaka i ruszyła do domu. ROZDZIAŁ 4 Pomyślała, że musi wyglądać dość pociesznie. Mała, pulchna kobietka w zielonych gumowcach i dżinsach, która maszeruje nad brzegiem rzeki, trzymając pod pachą coś, co wygląda na zdechłego orła. Rozejrzała się ukradkiem, by się przekonać, czy nie widzi jej jakiś znajomy, ale okolica była opustoszała, a teraz, gdy słońce zaszło za wrzosowiska, szybko zapadał zmrok. Usiłowała ułożyć jakiś rozsądny plan działania. Po pierwsze, powinna ustalić, co to za nieszczęśnik. Potem musi jakoś przywrócić go do życia. Butelka z gorącą wodą, duże kartonowe pudło i mnóstwo gazet. Tyle na początek. Jeżeli ptak przetrzyma noc, trzeba będzie pomyśleć o jakimś legowisku, w którym mógłby pomieszkać dłużej. Ani przez moment nie przyszło jej do głowy, by oddać swe znalezisko w inne, bardziej kompetentne ręce. Myślała tylko o tym, by uratować biedakowi życie. Umieściła swój pakunek na kuchennym stole, wyłożyła kartonowe pudło gazetami i nastawiła czajnik. Potem zdjęła z półki Atlas ptaków brytyjskich i zaczęła go kartkować. Od razu wyeliminowała mniejsze jastrzębie i sokoły, potem błotniaki, myszołowy i orła, aż w końcu doszła do przekonania, że ptak, którego znalazła, to rybołów. Tyle że to niemożliwe, gdyż rybołowy wyginęły w Anglii. Zaraz, ale chyba gdzieś czytała, że znowu lęgną się w górach Szkocji. Rybołowy jedzą ryby. Miała jakąś rybę w zamrażalniku, ale była to sola. Sporo się wykosztuje na utrzymanie rybołowa, zanim znajdzie jakieś inne wyjście. Niechętnie wyjęła filety do rozmrożenia i ostrożnie rozwinęła swój tobołek na stole. Rybołów nie spał, bacznym wzrokiem śledził każdy jej ruch, a jednak zachowywał się spokojnie, biernie, nie usiłował się wyrywać nawet wtedy, gdy podniosła go i wpakowała do pudła. Owinęła w ręcznik butelkę z gorącą wodą i położyła ptakowi przy grzbiecie, po czym przymknęła pudełko pokrywką i nalała sobie szklaneczkę, obmyślając następne kroki. Nie ma co ukrywać, że przechodzą ją ciarki, gdy robi coś w zasięgu wielkiego dzioba, który mógłby ciachnąć jej palce jak nóż ogrodniczy. Łyknęła potężny haust dżinu, podeszła do zlewu, przy którym rozmrażały się filety, i ukroiła kilka długich pasków ryby, po czym, zdjąwszy przykrywkę, pomachała kawałkiem soli tuż przy głowie rybołowa. Ptak mrugnął, lecz poza tym nie zwrócił uwagi na smakołyk. Nicola lekko potrząsała rybą w sposób, jak jej się wydawało, zachęcający. Nadal żadnej reakcji. W końcu, zdesperowana, prawą ręką ujęła dziób i odchyliła głowę ptaka do tyłu. Dziób otworzył się całkiem łatwo. Wsunęła rybę w utworzoną tym sposobem czeluść i puściła dziób. Nagle rybołów jakby się obudził. Potrząsnął głową, przełknął dwukrotnie i rozejrzał się, chyba z oczekiwaniem. Czym prędzej wzięła drugi kawałek ryby i powtórzyła scenkę. Gdy za trzecim razem pomachała filetem, rybołów wyrwał go z jej ręki, zanim zdążyła nakarmić go siłą. Za parę minut po rybie nie było śladu. Triumfalnie zamknęła wieko pudła i poszła zmyć z palców rybi zapach. Wtem uświadomiła sobie, że sama umiera z głodu i że jest kompletnie wykończona. Jeśli rybołów dotrzyma do rana, wtedy będzie sobie zaprzątać nim głowę. Na razie pragnęła tylko coś zjeść i iść spać. Obudziła się wcześnie, czując niejasno, że ma coś ważnego do zrobienia. Potem przypomniała sobie o swym podopiecznym i owinąwszy się szlafrokiem, pospieszyła na dół. W nocy rybołów zdołał wydostać się z pudła i z rozpostartymi skrzydłami przycupnął w kącie kuchni. Nicola stanęła jak wryta. Dopiero teraz ujrzała, jaki jest olbrzymi, swymi rozmiarami wzbudził w niej podziw, a zarazem strach, że ją zaatakuje. Zapragnęła otworzyć kuchenne drzwi i odejść na paluszkach, by drapieżnik sam znalazł drogę do wolności, lecz właśnie w tym momencie rybołów uniósł głowę i złożył skrzydła. Jedno gładko osadziło się na miejscu, lecz prawe, to, które tak mocno zaplątało się w sieci, opadało leniwie na bok. A zatem istnieje niebezpieczeństwo, że rybołów nie może latać. Cicho zamknęła drzwi i podeszła do telefonu. Czas wezwać kawalerię. Zanim zdążyła się ubrać, usłyszała na podjeździe warkot land rovera Paula. Gdy otwierała frontowe drzwi, czekał już na stopniu. – Przyniosłem największą sieć, jaką mam – oznajmił. – Myślisz, że wystarczy? – Tylko popatrz – rzekła Nicola, prowadząc go do kuchni. Paul uchylił odrobinę drzwi i zajrzał przez szparę. – Boże kochany! – wyszeptał. Znowu zamknął drzwi i oparł się o nie, jakby z obawy, że rybołów wyleci na zewnątrz. – Mogę zarzucić na niego sieć, ale co potem? Nicola potrząsnęła głową. – Nie mam pojęcia – przyznała. – Mogę go oddać do zoo, albo Towarzystwu Opieki nad Zwierzętami. Będą wiedzieli, co z nim zrobić. Pomyślałam tylko, że gdyby udało nam się wsadzić go z powrotem do pudła, będę miała czas, żeby coś wymyślić. Paul zastanawiał się przez chwilę. – Masz dywanik albo starą kołdrę? Gdy zarzucę na niego sieć, zacznie się wyrywać, a raczej nie chciałbym, żeby wbił mi w rękę któryś z tych szponów. – Mam stary śpiwór – rzekła Nicola. – Zaraz go przyniosę. Ostrożnie weszli do kuchni, Paul trzymał sieć w wyciągniętej ręce, Nicola szła w tylnej straży ze śpiworem. Rybołów przypatrywał się im ze swego kąta, lecz nie próbował umknąć, nawet gdy Paul zarzucił mu sieć na głowę, nie usiłował się wyrywać. Nicola położyła śpiwór na sieci, a Paul wziął na ręce cały tobołek. Za parę chwil rybołów był już w pudle. Nicola przede wszystkim chciała zrobić herbatę. Czekając, aż woda się zagotuje, stała nad czajnikiem pogrążona w myślach. – Moja suszarnia owoców wygląda jak klatka – wymamrotała. – Na miłość boską, kobieto! – wybuchnął Paul. – Przecież nie może tu zostać. Nie widzisz, że to nie kolorowa papużka? Wydasz majątek na ryby, a zresztą prawo nie pozwala trzymać dzikich ptaków. – Ale nie zabrania też udzielać pierwszej pomocy, zwłaszcza że zamierzam wypuścić go, gdy tylko dojdzie do siebie. Skrzydło na pewno nie jest złamane. Po prostu musi odpocząć przez parę dni. – Uchowaj nas Boże przed instynktem macierzyńskim – westchnął Paul. Wziął filiżankę od Nicoli i opadł na krzesło. – Musi mieć jakieś schronienie – ciągnęła Nicola, jakby go nie słysząc. – Może w skrzyni czy w czymś takim. – Dlaczego? – zapytał Paul. – Nigdy w życiu nie miał żadnej osłony. – Nigdy przedtem nie był ranny, a tak czy tak z pewnością gdzieś się chował w czasie brzydkiej pogody, do dziupli w drzewie albo pod gałąź. I w ogóle nie wiemy, czy to on. – To prawda – przyznał Paul. – Wiesz, możemy przykryć jeden koniec suszarni plastikową płachtą. – Więc mi pomożesz? – spytała uradowana Nicola. Paul jęknął. – Wiem, kiedy się poddać. Ale nie teraz. Przyjdę później. Mam farmę i jestem do tyłu z robotą. Razem zanieśli pudło do suszarni i obrócili je na bok. Wyszli, zostawiając w nim rybołowa. Niech sam się z niego wydostanie. – Potrzebna mu będzie grzęda na jakimś klocu – zauważył Paul. – A poza tym oczywiście woda i jedzenie. Przywiozę z farmy brezentową plandekę. Będzie lepsza niż plastik. I zaraz odjechał, spiesząc do swoich obowiązków. Nicola została sama. Napełniła wodą dużą plastikową miskę i ustawiła ją wewnątrz suszarni, tuż przy wejściu. Nie miała w tej chwili głowy do konstruowania grzędy, toteż pojechała do miasta, kupiła kilka makreli, parę witlinków i śledzi. Znalazła spory pniak – kawał wiązu, którego nie dała rady pociąć do kominka, i wtoczyła go do suszarni. Potem położyła na pniaku makrelę i witlinka, a sama wyszła, zostawiając rybołowa jego własnej przemyślności. Po dwudziestu minutach wróciła cicho ogrodową ścieżką, by się przekonać, jak jej podopieczny daje sobie radę. Rybołów wydostał się z pudła, a teraz siedział, skulony i nieszczęśliwy, w kącie suszarni. Witlinek leżał nietknięty na kłodzie, ale makrela zniknęła, tylko łepek leżał wśród porozrzucanych łusek. Uspokojona, poszła do domu na śniadanie. Paul przyjechał wieczorem, zgodnie z obietnicą przywożąc ze sobą plandekę, a także długi drąg jesionowy, młotek i parę gwoździ. – Potrzebna mu jest grzęda – wyjaśnił – ale dopóki skrzydło się nie zagoi, nie da rady do niej podlecieć. Musi nabrać sil. Zamocujemy ją więc tuż przy ziemi i stopniowo będziemy podnosić. Pracowali do zmroku. Rybołów okazał oznaki paniki jedynie wówczas, gdy naciągali plandekę na narożnik suszarni. Kiedy przybijali grzędę piętnaście centymetrów nad ziemią, siedział w swoim kącie, patrząc na nich wielkimi, żółtymi oczyma. Pozostał tam jeszcze długo, choć już spakowali narzędzia i poszli sobie. Dopiero gdy od wschodu rozbłysły na niebie blade gwiazdy, Iasgair w powolnych podskokach dotarł do grzędy, po czym wskoczył na nią jednym susem. Teraz skrzydło mocniej przylegało mu do ciała. Potem nie było już przy nim wiele do roboty. Nicola zmieniała mu tylko wodę do picia i przynosiła świeże ryby. Do listew w suszarni Paul przybił gwoździe w odstępach piętnastocentymetrowych i teraz Nicola po prostu podnosiła codziennie grzędę, przywiązując ją mocnym szpagatem, aż pod koniec tygodnia znajdowała się już prawie metr nad ziemią. W miarę upływu czasu rybołów zaczął wykazywać coraz większe oznaki ożywienia na widok przynoszącej mu ryby Nicoli, a niebawem zaczął jeść z jej ręki. Nie była pewna, czy powinna zachęcać go do takiej poufałości, ale nie bardzo umiała sobie z nią poradzić. Po burzy nastała piękna, niezwykle ciepła jak na tę porę roku pogoda, a Nicola stanęła w obliczu jeszcze jednego problemu. Wspomniała o nim, prowadząc Paula i Mary po ogrodowej ścieżce. – W opiece nad rybołowem ogromny kłopot stanowi usuwanie nieczystości, nie mówiąc już o straszliwym smrodzie. W istocie cała suszarnia wyglądała, jakby pobielono ją wapnem, jednak rybołów, który pośród tych brudów drzemał w słońcu na swej grzędzie, upierzenie miał takie jak w dniu, gdy się tu pojawił. – Próbowałam trochę posprzątać – rzekła Nicola – ale to bez nadziejna sprawa. Paul przez jakiś czas przyglądał się ptakowi. – Chyba powinnaś go wypuścić – odezwał się wreszcie. – Skrzydło siedzi mocno na swoim miejscu i musi go używać, by dostać się na grzędę. Jeśli przetrzymasz go zbyt długo, mięśnie zwiotczeją mu z braku ruchu. – A jeśli nie może latać? – zaoponowała Nicola. – Miałabym wyrzuty sumienia, gdyby nie dał sobie rady. – Nic się nie denerwuj – odparł Paul. – Po prostu otwórz drzwi suszarni. Jeżeli może latać, trafi na swoje dawne tereny. Jeśli nie, zostanie w ogrodzie i nadal będziesz mogła go karmić. W gruncie rzeczy uważam, że i tak powinnaś go wypuścić. Wyciągnij na zewnątrz pień, na którym kładziesz pożywienie i zostaw na nim rybę. Jeśli będzie głodny, wróci po nią. Nicola zawahała się. Potem, rzuciwszy swemu podopiecznemu ostatnie, przeciągłe spojrzenie, otworzyła drzwi suszarni i podparła je cegłą. – Chodźmy – rzekła. – Napijmy się kawy. – Ciekawe, dokąd poleci – zastanawiała się głośno, czekając, aż kawa się zaparzy. – Sądzę, że na południe – odparł Paul. – Trochę o nich czytałem. Dziwne ptaki. Najwyraźniej od milionów lat nie zmieniły trybu życia. W istocie, niczego nie robią na łapu capu. Każdej jesieni wolno suną do zachodniej Afryki, a na wiosnę wracają do Szkocji. Oczywiście, jeśli nikt ich nie zestrzeli. Francuzi i Hiszpanie znani są z tego, że strzelają do wszystkiego, co lata, ale jak słyszałem, ostatnimi czasy też już nie tak ochoczo chwytają za strzelby. Ruch ochrony przyrody działa nie tylko na naszej wyspie. Później po południu Nicola przyszła do suszarni, spodziewając się, że zastanie ją pustą. Ku jej zdziwieniu, rybołów nie ruszył się, lecz dalej drzemał na grzędzie. Paul miał rację, że rybołowy niczego nie robią na łapu capu, pomyślała. Bez namysłu wytoczyła pień na trawnik, po czym poszła do domu, by z zamrażarki wyjąć mrożoną makrelę. Kiedy położyła rybę na pieńku, rybołów ocknął się z zadumy i na poły rozłożył skrzydła, jakby zamierzał sfrunąć z żerdzi. Potem, gdy Nicola nie przynosiła pokarmu do środka, najwyraźniej stracił nim zainteresowanie. – Głupie, tępe ptaszysko! – wykrzyknęła z irytacją. – Dlaczego nie korzystasz z wolności, gdy ci ją ofiarowują? Jakby w odpowiedzi, rybołów złożył skrzydła i odwrócił głowę. Przez chwilę Nicole kusiło, by wejść do suszarni i pogonić go na zewnątrz, ale w końcu wzruszyła ramionami i wróciła do domu. Następnego ranka nie znalazła ani makreli, ani ptaka. ROZDZIAŁ 5 Świt oblał dolinę złotym światłem, słoneczne ciepło wypędziło mgły z kotlinek, wypuszczając wonne wici ze świeżo zoranych i pól. Bażanty w pysznej, jesiennej szacie wygrzebywały żołędzie spod dębów, a klony w żywopłotach płonęły żółtym płomieniem. Iasgair przyglądał się okolicy ze swego siedliska, mieszczącego się wysoko w gałęziach uschniętego wiązu nad rzeką. Ból w skrzydle już mu przeszedł, teraz czuł się rześki, czujny i głodny. Uniósł się z gałęzi i poszybował do góry. Gdy znalazł się trzydzieści metrów nad rzeką, pofrunął z jej biegiem. Pstrągi, późno wypływające w górę rzeki, wylegiwały się spokojnie w rozlewiskach, czekając, aż woda wzbierze od deszczu, co ułatwi im podróż pod prąd. Zaprzestał dalszego lotu naprzód, lecz krążył coraz niżej i zanurkował przy pierwszej ławicy. Rzeka płynęła z zachodu na wschód, a poranne słońce miał z tyłu. Lecz gdy frunął w dół, a jego cień padł na ławicę, ryby natychmiast się rozproszyły i wślizgnęły w głęboką, wartką wodę przy brzegu, gdzie nie mógł ich dopaść. Niezrażony poleciał dalej, wokół zakrętu w korycie rzeki. Przywykł do niepowodzeń, zwłaszcza w łowach na tak nieuchwytne ryby, lecz gdy i za drugim razem mu się nie powiodło, poczuł ból w mięśniach prawego skrzydła i wiedział, że niebawem będzie musiał odpocząć. Wysoko w górze znalazł prąd ciepłego powietrza, który unosił go w górę, toteż poszybował na nim z rozpostartymi skrzydłami, odpoczywając na tym powiewie i zataczając wielkie kolo w przeciwną stronę. Gdy przelatywał nad ogrodem, który opuścił zeszłej nocy, jego bystre oczy wypatrzyły rybę, wyłożoną na pniu pośrodku trawnika. Bez wahania śmignął w dół i schwycił żer, lecz zamiast zabrać go na wiąz, zaniósł zdobycz na szczyt suszarni owoców. Tu zaczął oddzierać kawałki mięsa od kości i właśnie połykał resztki, gdy z domu wyszła Nicola. Przerażony jej pojawieniem, Iasgair już miał odlecieć, lecz widocznie doszedłszy do wniosku, że jest niegroźna, złożył skrzydła i patrzył, jak powoli się doń zbliża. Stała długo, nie mogąc wyjść z podziwu. Czuła ogromne zadowolenie i dumę ze swego osiągnięcia. Trzymanie ptaka w klatce to jedno. Lecz jego powrót z własnej, nieprzymuszonej woli daje o wiele większą satysfakcję. Tymczasem prócz radości ogarnął ją też pewien niepokój, że stworzenie zrodzone na swobodzie nabrało takiego zaufania do niej, a być może i do innych, którzy mogą je srodze zawieść. Zamyślona wróciła do domu. Iasgair spędził na szczycie suszarni prawie cały ranek. Szybko zorientował się, że ból w skrzydle ustępuje, gdy nie lata, a skoro się nasycił, chętnie siedział i drzemał w słońcu. Spokój zakłóciła mu para zabłąkanych srok, przepatrujących ogród w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. W końcu Iasgair nie mógł już dłużej wytrzymać ich hałaśliwych kłótni, toteż odleciał na swą gałąź na wiązie. Drzewo, które wybrał na siedlisko, miało idealne położenie. Rosło w rogu łąki przylegającej do rzeki, z dala od ścieżki biegnącej wzdłuż strumienia, lecz dawało rozległy widok na okoliczne pola. Większość terenu zajmowały pastwiska, na których pasły się stada bydła. Przez kilka następnych dni Iasgair odpoczywał na wiązie, skulony, nieruchomo przywierając do pnia. Choć był wyraźnie widoczny, nikt go nie zauważył. Mało komu chciało się zadzierać do góry głowę. Każdego ranka o pierwszym brzasku leciał do ogrodu, gdzie na pniaku czekała na niego ryba. Z każdym lotem jego skrzydło stawało się silniejsze, a ból prawie mu już nie dokuczał. Drugiego ranka zaskoczył Nicole, która szła ścieżką przez trawnik, i zanurkował nisko, by ją powitać. W ostatniej chwili wyminął swą dobrodziejkę i śmignął nad jej głową, zataczając kręgi wysoko na niebie, gdy kładła rybę na pniu i oddalała się. Potem spadł jak kamień, porwał pokarm z pniaka i błyskawicznie poszybował z powrotem do rzeki. Nicola z wolna szła ku domowi, usiłując uspokoić gwałtowne bicie serca. Iasgair zabrał swoją rybę na wiąz, a potem, nasycony, zamknął oczy, by nie raził go blask porannego słońca. Brzeg rzeki był ulubionym terenem wypoczynkowym mieszkańców pobliskiego miasteczka. Latem przyjeżdżali tu na majówki, a przez cały rok korzystali z tej ścieżki wszyscy pragnący wytchnienia. Całe rodziny przychodziły tu na spacer, a także by pojeździć na rowerze, pobiegać i pohasać z psem. Spacerowicze przeważnie trzymali się brzegów rzeki i krętej ścieżki, wiodącej przez łąki. Co innego psy. Biegały jak szalone przez pola, wzdłuż brzegów rzeki, wypłaszając kaczki i ptaki brodzące spomiędzy trzcin, rozpraszając ławice ryb z ogrzanych słońcem mielizn, podnosząc gwałtowne fale, które zakłócały spokój niezliczonych małych żywocików, przy pełnej aprobacie właścicieli nieznośnych czworonogów. Po południu trzeciego dnia młoda kobieta zaparkowała kombi na drodze nieopodal mostu. Trzy małe pieski rasy corgi wyskoczyły razem na drogę, ganiając bez opamiętania i szczekając histerycznie. Psy wcisnęły się pod ogrodzenie i pognały na pole, jeszcze zanim ich właścicielka zdążyła zamknąć samochód. Niczym się nie przejmując, pozwoliła im biegać. Gdy przeszła przez pierwszą łąkę, były już dziewięćdziesiąt metrów przed nią. Biegały tam i sam, we wszystkie strony, ich krótkie nóżki przemierzały teren ze zdumiewającą prędkością. Z każdym susem zbliżały się coraz bardziej do młodego królika, skulonego w kępie paproci przy żywopłocie. Jeszcze parę metrów i byłby bezpieczny wśród splątanych korzeni nasypu, na którym rósł żywopłot, lecz jeden z psów zabiegł mu drogę, toteż królik czmychnął w róg łąki, do stojącego tam, uschniętego wiązu. Pień drzewa był pusty u podstawy, toteż zwierzątko w samą porę zdołało się wcisnąć w znajdującą się tam dziuplę. Królik zdążył niemal w ostatniej chwili. Psy ujadały wrzaskliwie z emocji i drapały pień. Wysoko na górze Iasgair uznał to za bezpośredni atak na jego twierdzę i sfrunął z gałęzi. Psy najpierw usłyszały świst jego lotek, gdy ruszył do ataku. Uciekły w panice, kiedy rozczapierzył potężne pazury, o mały włos nie łapiąc jednego corgi za zad. Po drugiej stronie łąki kobieta najpierw wprost oniemiała z niedowierzania, a potem wrzasnęła, gdy pędziły ku niej psy, ścigane przez Iasgaira. Wystarczyło jedno spojrzenie na olbrzymie skrzydła ptaka, by i ona rzuciła się do ucieczki. Potykając się, biegła po łące, by schronić się w samochodzie. W połowie drogi minęły ją psy, lecz Iasgair już dawno zaniechał pościgu. Krążąc wysoko w powietrzu, odfrunął na wiąz. Pół godziny później kobieta, ciągle jeszcze roztrzęsiona, zadzwoniła do męża do biura, by opowiedzieć mu, co się wydarzyło. – Jesteś pewna, że to nie myszołów? – zapytał. – Oczywiście, że nie. Był zbyt duży. Już myślałam, że porwie Taffy’ego. Trzeba coś z nim zrobić. Jest niebezpieczny. Powinieneś przynajmniej ostrzec farmera. Jej mąż był sprzedawcą w rolniczej firmie handlowej i znał wszystkich okolicznych gospodarzy. – Zadzwonię do niego – obiecał – ale chyba niewiele zdoła poradzić. Gdy żona się rozłączyła, wykręcił numer Holly Brook Farm, z pełnym przekonaniem, że o tej porze farmer pracuje w polu. Tak się złożyło, że akurat w tym czasie Paul wpadł do kuchni, by przed wydojeniem krów pospiesznie wypić kubek herbaty. Uprzejmie wysłuchał, co mężczyzna ma mu do powiedzenia, rad, że dzwoniący nie widzi wyrazu jego twarzy. – Współczuję pana żonie – rzekł – ale doprawdy nie wiem, co można zaradzić. Jeżeli na moich gruntach mieszka orzeł, jest to ptak chroniony. W każdym razie chciałbym panu przypomnieć, że prawo przejścia dotyczy tylko ścieżki. Każda osoba, która z niej schodzi, albo pozwala psom swobodnie biegać, wkracza na cudzy teren. Mężczyzna nie zamierzał dyskutować. – Chciałem pana tylko ostrzec, że ptak może być niebezpieczny dla pańskich owiec albo innych spacerowiczów. – Nie trzymam owiec na łąkach nad wodą. O tej porze roku ziemia jest tam zbyt wilgotna. A co do przechodniów... to ich ryzyko. A tak nawiasem, sądzę, że lepiej nie rozgłaszać wieści o tym incydencie. Może tylko przyciągnąć ciekawskich, zamiast ich odstraszyć. Odkładając słuchawkę, zerknął na Mary, która chichotała jak pensjonarka. – Wygląda na to, że dzieciątko Nicoli wróciło do sił – powie dział. – Miejmy nadzieję, że zdąży wyruszyć do Afryki, zanim wy woła tu sensację. Paul sam nie wiedział, jak bardzo uzasadnione były jego obawy. Po rozmowie z mężem kobieta obdzwoniła swoich znajomych. Ci z kolei powiadomili kolejnych i wiadomość zaczęła już żyć własnym życiem, niczym ogień w buszu, rozprzestrzeniający się na coraz to nowe tereny. Następnego dnia tuż po pierwszym brzasku ścieżkę przy rzece zapełnili gapie. Był nawet reporter miejscowej gazety w towarzystwie fotografa, a tuż za nim ekipa regionalnej telewizji. Nicola, która podeszła do rzeki w nadziei, że zobaczy swego rybołowa, rzuciła tylko okiem na zbiegowisko, odwróciła się na pięcie i umknęła. Zainteresowanie opadło równie szybko, jak się rozbudziło. Mijały godziny, a dziwny ptak się nie pojawiał, toteż zawiedziona publiczność zaczęła topnieć, aż w końcu została tylko ponura grupka zapaleńców w kurtkach i zielonych gumowcach, którzy odstawili trójnogi, kamery, teleskopy i z rękami w kieszeniach rozprawiali o innych osobliwościach, innych podróżach w poszukiwaniu rzadkich ptaków. Niektórzy przyjechali z Bristolu i środkowych hrabstw, a teraz byli przemarznięci, zmęczeni i głodni. Wczesnym popołudniem łąka opustoszała. Ryba, którą Nicola zostawiła tego ranka na pniu, leżała nietknięta. Może rybołowa złapano albo zastrzelono? Niepokoiła się też o Paula i Mary. Czy będą mieli do niej pretensje o ten cyrk przy rzece i rozdeptaną łąkę, która zmieniła się teraz w spłacheć błota? Odczuła ogromną ulgę, gdy Paul zadzwonił wieczorem, żartobliwie opowiadając o wydarzeniach tego dnia. Powiadomił ją też, że przedmiot całego zamieszania zniknął. – Może go jeszcze zobaczymy – powiedział – ale moim zdaniem, odleciał na zimę. Dzięki tobie powrócił do życia. Na razie to jej wystarczyło. Gdy psy sobie poszły, Iasgair wrócił na swą gałąź na wiązie, lecz nie mógł dojść do siebie po tak gwałtownym wtargnięciu do jego sanktuarium. Dwukrotnie unosił się z drzewa, okrążając łąkę. Potem, jakby powziął decyzję, jeszcze raz wzbił się w powietrze i tym razem pofrunął wzdłuż doliny, z biegiem rzeki. Za płaskimi łąkami dolina zwężała się, pola ustępowały niskim, stromym wzgórzom, usianym wielkimi, granitowymi głazami. Rosły tu gęste lasy dębowe, choć gdzieniegdzie trafiał się zagajnik buków, jesionów i kasztanowców. Na porębie stał samotny stary jesion, górując nad otaczającymi go dębami. Koronę spalił mu piorun, który uderzył weń podczas letniej burzy przed dziesięcioma łaty, a teraz martwe konary lśniły srebrzyście w gasnącym świetle. Tu, gdy słońce zaszło za wyniosłą skarpę wrzosowiska, Iasgair wybrał miejsce na spoczynek. Obudził się szarym świtem. Słońce z wolna wstawało nad morzem, przesycając czubki dębów złotym światłem. Długi czas Iasgair tkwił nieruchomo; przycupnąwszy na gałęzi, wygrzewał się w ciepełku pierwszych słonecznych promieni, dopiero głód zmusił go, by wzbił się w powietrze. Gęsty dębowy las podchodził niemal do samej wody, gałęzie zwisały nad strumieniem, sięgając drugiego brzegu. Prześwitująca tu i tam rzeka tworzyła głębokie rozlewiska, tocząc białą, spienioną kipiel w rozpadlinach między skatami. Iasgair sunął leniwie trzydzieści metrów nad strumieniem, od czasu do czasu obracając głowę na boki, by przepatrzeć powierzchnię wody. Tuż pod nią widział trocie, lecz większość przezornie skryła się w cieniu olch. Jedna duża ryba leżała nieco dalej, jakieś trzydzieści centymetrów pod powierzchnią. Iasgair z wolna przeleciał nad nią, zawrócił, zniżył lot do piętnastu metrów i spadając ukosem, dał długiego nura. Woda rozprysnęła się w fontannę, gdy w nią uderzył i wtedy błyskawicznie, mocno pochwycił rybę szponami za grzbiet. Ryba szarpnęła się, wciągając Iasgaira pod wodę. Mocniej zatapiając pazury w ciele ofiary, drapieżnik zawzięcie usiłował podlecieć, ale ryba okazała się dlań zbyt silna, a i skrzydło znowu nie mogło sprostać zadaniu. Iasgair niechętnie rozluźnił chwyt i, otrząsając się jak pies, by zrzucić nadmiar wilgoci, ciężko odleciał na swą gałąź. Gdy skrzydło całkiem mu już odpoczęło i pracowicie ułożył pióra, znowu pofrunął w stronę rzeki. Trocie zniknęły, lecz pstrągi potokowe łapały muchy, pląsające nad powierzchnią w cieple słońca. Za pierwszym przelotem Iasgair złapał rybę ważącą koło ćwierć kilograma i triumfalnie powrócił na jesion. Przez następne trzy dni łowił ryby w długim rozlewisku. Trocie nadal były nieuchwytne, lecz z pstrągiem potokowym miał więcej szczęścia, codziennie bowiem udawało mu się złapać jakąś sztukę. Potem długi okres pięknej pogody gwałtownie się zakończył, gdy nadciągnął niż znad Atlantyku, przynosząc deszczowe, gnane huraganowym wichrem chmury. Kryształowo czysty rankiem strumień wezbrał teraz, tocząc wzburzone, brązowe wody. Łososie i trocie płynęły pod prąd, radując się nagłym przypływem, pokonywały tamy, by jak najprędzej dotrzeć na tarło wysoko na wrzosowisku. Iasgair nie spał tej nocy, gdyż stary jesion pod nim skrzypiał i jęczał. Nad ranem wicher osłabł, a on spał długo w dzień, ponieważ spadł deszcz i rzeka nadal wzbierała. W takich warunkach łapanie ryb było niemożliwe. Świt następnego dnia był pogodny, rześki wietrzyk polerował niebo białymi kłębkami wacianych chmur. Iasgair opuścił jesion i poszybował w górę; zataczając coraz szersze kręgi, przepatrywał okolicę. Na wschodzie znajdowało się ujście rzeki, którego błotniste równiny roiły się od ptactwa. Na południu rozciągało się morze, okolone stromymi skalnymi ścianami, które w słońcu przybierały barwę szarego żelaza, a na zachodzie i północy widniała ciemna, wyniosła skarpa wrzosowiska. Wszędzie wokół falujące, okryte dębami wzgórza Devonu leżały niczym zmięty koc na ziemi. Iasgair frunął pod prąd, wzdłuż rzeki, wijącej się między pagórkami. Nieco dalej w górę biegu wpadał do niej potok. Nigdzie nie był głębszy niż trzydzieści centymetrów ani szerszy nad metr, ale posiadał cechę, której brakowało rzece: jego wody były alkaliczne, bogate w sole wapienne, będące cegiełkami życia. Gdy ogromna granitowa masa, tworząca teraz Dartmoor, jakieś dwieście pięćdziesiąt milionów lat temu wypiętrzyła się ku niebu, przebiła skorupę starej, metamorficznej skały, która jeszcze wcześniej stanowiła dno morza. To starsze podłoże, wapienne, przez wieki narastające z ciał niezliczonych morskich stworzeń, zostało zepchnięte przez granit. Większość zdążyła zeń wytrawić erozja, lecz ostał się otaczający wrzosowisko metamorficzny okrąg, który nadal oddawał lądowi swe starożytne bogactwo. Ten właśnie strumień miał swe źródło u stóp niskiego wapiennego urwiska, przez które od wieków przesączał się deszcz. Jego wody były czyste i bogate w sole mineralne. Całe wieki strumień płynął przez te ziemie, a pokolenia farmerów poiły bydło na brzegach i zbierały obfite plony siana, kosząc trawę rosnącą na łąkach wzdłuż jego biegu. Rybacy wiedzieli, że w miejscu, gdzie dopływ wpada do głównego strumienia, pstrągi są większe i tłuściejsze niż gdziekolwiek indziej. Potem zmarł stary farmer, który uprawiał tę ziemię od siedemdziesięciu lat. Syn, który ją odziedziczył, nie widział pożytku ze zbudowanej bez jakiegokolwiek planu, walącej się zagrody i paru hektarów pastwisk, jakie wraz z nią pozostały, toteż złożył jej los w ręce agenta nieruchomości, sam zaś powrócił do swej wypożyczalni przyczep na wybrzeżu, z której czerpał krociowe zyski. Agent niemal natychmiast znalazł nabywcę. Martin Collier służył jako oficer w Królewskiej Marynarce Wojennej. Był wysoki, miał proste ciemne włosy i wąsik. Chuda sylwetka zadawała kłam jego sile fizycznej. „Same muskuły i mnóstwo pary” – mówił o nim sierżant z jego plutonu. Na odległej wyspie na drugim końcu świata zabłąkana kula, wystrzelona przez zaczajonego gdzieś strzelca wyborowego, strzaskała mu lewą kość udową, a choć chirurdzy wojskowi zdołali uratować nogę, była dwa i pół centymetra krótsza niż druga i pobolewała go od czasu do czasu. Mając do wyboru wykonywanie papierkowej roboty bądź wcześniejszą emeryturę, postanowił wybrać drugie i zamieszkać w Devonie, który znał i tak mocno pokochał. Przed dokonaniem zakupu ziemi zasięgnął porady i uzyskał błogosławieństwo urzędu planowania przestrzennego. Potem sprowadził fachowców: geometrów, architektów krajobrazu, biologów z zarządu rzeki. Miejscowa firma budowlana zabrała się do remontu rozpadającej się zagrody, a dwóch pracowników, staruszek i chłopiec, zajęło się zaniedbanymi i zarośniętymi ogrodami. Następne trzy miesiące okazały się bardzo trudne. Ogarniało go zniechęcenie, roboty opóźniały się, wieczory spędzał, walcząc z górą papierów, nocami leżał bezsennie, wątpiąc, czy kiedykolwiek uda mu się zrealizować swe marzenie, lecz w końcu wczesną wiosną nadszedł wieczór, gdy z okna sypialni mógł oglądać, jak przekształciło się jego małe królestwo. Tam, gdzie niegdyś przez zarośnięte łąki płynął maleńki strumyczek, obecnie rozciągały się trzy jeziora o nieregularnych kształtach, nanizane niczym klejnoty wzdłuż strumienia, a teraz gwałtownie napełniające się wodą. Jeszcze nie tętniło w nich życie, a ziemia wokół była naga i pusta, ale oczyma duszy widział już tam drzewa i krzewy, trawy, dzikie kwiaty i paprocie, raj dla traszek i żab, ptactwa wodnego i ważek. Wszystko to działo się przed dwoma laty, a dziś radował się owocami swych trudów. Zarybił jeziora miejscowym pstrągiem potokowym i egzotycznym pstrągiem kalifornijskim z zachodniego wybrzeża Ameryki. Ryby, kupione w wylęgarni, ważyły teraz przeważnie od pięciuset gramów do kilograma, a niektóre nawet od półtora do trzech kilo. Martin zapewniał tak dobre warunki, że dolinka stała się mekką wędkarzy z całego kraju. Ustalił wysokie ceny, lecz ograniczał liczbę chętnych, którym wolno było łowić jednego dnia, toteż zawsze miał listę oczekujących amatorów połowów, którzy pragnęli spróbować szczęścia. Nie był bogaty, ale też i potrzeby miał ograniczone. Praca nie zostawiała mu wiele czasu na życie towarzyskie, a i tak wolał samotność. Nie ożenił się, czuł bowiem, że wojsko i małżeństwo to instytucje kłócące się ze sobą, a patrząc na kolegów oficerów i podwładnych, tylko utwierdził się w swym przekonaniu. Mimo wszystko był zadowolony. Radość przynosiły mu muzyka, książki i zmieniający się co chwila obraz życia w tej odludnej kotlince. I rzeczywiście, jego sypialnia, której okna sięgające od podłogi do sufitu wychodziły na jeziora, stanowiła idealny punkt obserwacyjny dzikiej przyrody, która tak ochoczo przystosowała się do tego nowo utworzonego terytorium. Na parapecie zawsze miał pod ręką lornetkę i wiele godzin spędzał, po prostu siedząc i patrząc. W ten piękny poranek, późną jesienią, ubrany i gotów do śniadania, również zasiedział się przy oknie. Pardwa gorliwie przepatrywała skraj trzcin, a para kanadyjskich gęsi, które tej jesieni uznały go za swego, pasła się na porośniętym trawą brzegu najbliższego jeziora. Wtem jedna z gęsi zagęgała ostrzegawczo, po czym jakiś wielki ptak frunął w górę strumienia, od strony głównej rzeki, okrążając najdalsze jezioro. Martin widział, jak ptak zanurkował długim, ukośnym lotem i schwycił z wody pstrąga kalifornijskiego. Jeszcze zanim zdążył sięgnąć po lornetkę, leżącą tuż pod ręką, ptak poszybował wysoko ku górze. Potem ledwie dojrzał go w zbliżeniu, nim drapieżnik zniknął. Mężczyzna poczuł, jak ogarnia go ogromna fala podniecenia, radosnego uniesienia, niemal dzikiej uciechy. Rozpoznał przybysza od razu, choć w najśmielszych marzeniach nie spodziewał się, że kiedykolwiek ujrzy go w swej dolinie. Domyślił się, że ptak musi wędrować na południe. Odłożył lornetkę, mówiąc sobie, że trafiła mu się okazja, która być może zdarza się raz w życiu. Potem, gdy jadł gotowane jajko, naszła go dość ponura myśl, że ten przelotny widok rybołowa kosztował go rybę, za którą zapalony wędkarz chętnie by zapłacił. ROZDZIAŁ 6 Tydzień później Martin Collier odwrócił się plecami do swego małego królestwa i ruszył w górę doliny, prowadząc samochód wąskimi, krętymi dróżkami, biegnącymi wzdłuż rzeki na wrzosowisko. Był zirytowany i znał powód swego zdenerwowania. Zamiast podążać na południe, rybołów wracał codziennie, pozbawiając go kolejnej ryby. W wylęgarni każda kosztowała go ponad funta, a nie bardzo mógł sobie pozwolić na taki wydatek. Świeciło blade słońce, osrebrzając glebę świeżo zoranych pól i stopniowo, tak jak miał nadzieję, piękno jesiennego krajobrazu ukoiło jego niepokój. Sezon wędkarski już się skończył, przynajmniej na rzece, a łososie i trocie zbierały się w dopływach, by wyruszyć na tarło. Wędkarze nadal przybywali nad jego jeziora, gdyż pstrąg kalifornijski nie składał ikry, a zatem nie tracił formy, lecz dziś rano Martin pragnął mieć parę godzin oddechu, podczas których mógłby obserwować ryby wpływające do rzeki. Pół godziny później zjechał samochodem z drogi, parę metrów od miejsca, w którym przez rzekę przerzucony był most. W pobliżu stał zaparkowany inny samochód, lecz nie zwrócił na niego uwagi, wiedząc, że ścieżka ta jest ulubionym miejscem spacerów okolicznych mieszkańców. Ruszył przez pola, tuż nad brzegiem rzeki, rozkoszując się ciepłem słońca i rześkim porannym powietrzem. Tu rzeka była węższa, jej nurt biegł żwawiej, żłobiąc głęboki kanał w piaszczystym gruncie, pośród starych olch. O trzy pola stąd charakter ziemi i rzeki zmieniał się całkowicie. Pastwiska ustępowały miejsca stromemu wąwozowi, porośniętemu strzępiastymi dębami. Zamiast płynąć w milczeniu przez złocisty piasek, rzeka gaworzyła na wypłukanej wodą skale, pieniąc się i rozpryskując, gdy śmigała ku spokojnym nurtom szerokiego rozlewiska, gdzie zagradzała ją wysoka grobla. Do tego miejsca zmierzał Martin w nadziei, że ujrzy ryby skaczące przez białe, spienione wody przepławki. Zbliżając się, z niejakim zdziwieniem spostrzegł, że nie jest sam. Stała tam jeszcze jedna osoba, kobieta o twarzy elfa i krótkich ciemnych włosach. Gdy się zbliżał, po jej twarzy przemknął uśmiech powitania, lecz przez chwilę zdawało mu się, że dostrzegł w nim też cień niepokoju. Miała dziwne oczy, pomyślał, złote, jak oczy kota. Żadne z nich się nie odezwało. Rozmowę i tak zresztą zagłuszyłby ryk wody, pieniącej się nad groblą. Martin przycupnął na niskiej skale i usadowił się na niej, chcąc przeczekać, aż kobieta odejdzie. Zgodnie z jego doświadczeniem, niewielu ludzi miało dość cierpliwości, czy też wykazywało tyle zainteresowania, by zabawić tu dłużej niż dziesięć minut. Wpatrzył się w wirującą, brązową kipiel pod wodospadem, wypatrując skaczących ryb. Nagle śmignęła jedna, połyskliwa srebrzysta bryłka zabłysła w słońcu i po chwili znowu zniknęła. Po niej wystrzeliła następna i zaraz potem jeszcze jedna, wygięta w srebrny łuk, i kolejna, prosta jak trzcina, z drżącym z wysiłku ogonkiem. Były to trocie, ryby ważące od jednego do półtora kilograma. Pomyślał z pewnym smutkiem, jakże musiałby się z nimi borykać, gdyby którejś czerwcowej nocy złowił je na muszkę. Potem zapanowała chwila ciszy, aż nagle na powierzchnię wypłynęła wielka ryba, łosoś ważący z pięć kilogramów albo nawet więcej. Bez trudu pokonał drogę do przepławki i przeskoczył wprost na wał grobli. Dwa razy go odrzuciło, lecz próbował znowu, tym razem przez długie, dręczące sekundy zwisał na grzbiecie grobli, po czym ześlizgnął się naprzód, na bezpieczne wody znajdującego się dalej rozlewiska. Martin posłyszał okrzyk radości i wzdrygnąwszy się, uświadomił sobie, że kobieta nadal tam jest – z twarzą opromienioną radością klaskała jak szalona. Uśmiechnęła się doń dziecinnie, a on pomachał do niej, rad jak i ona z udanego skoku łososia. Wrócił spojrzeniem na wodę, patrząc, jak falami napływały ryby. Po chwili wydawało się, że nadciągnęły ich niezliczone ławice, lecz Martin wiedział, że w ciągu ostatnich dziesięciu lat ilość ryb zmniejszyła się. Masowe połowy na morzach i w ujściach rzek, choroby i zanieczyszczenie środowiska, kłusownictwo i drapieżniki zebrały bogate żniwo ofiar, a teraz ludzie odławiają pokarm, od którego zależy życie ryb. Martin słyszał gdzieś, że ponad milion ton dobijaków, podstawowego pożywienia łososi i troci, odłowiono z Morza Północnego w ciągu tylko jednego roku. Duńczycy używali nawet oleju tych węgorzy jako paliwa do zasilania elektrowni. Zatopiony w myślach nie zauważył, że kobieta przysunęła się bliżej, aż stanęła obok niego. Jej słowa ginęły w huku spadającej wody, ale machała termosem, toteż na pewno proponowała mu coś do picia. Noga zesztywniała mu i bolała od siedzenia na skale, chętnie więc zmienił pozycję. Podniósł się, wskazał na wzgórze, gdzie stała zbita z desek ławeczka i poprowadził tam Nicole. Szła za nim, zastanawiając się, dlaczego ten obcy człowiek wydaje się jej dziwnie znajomy. Wysoki i ciemnowłosy, utyka. Czapla. Nagle przypomniała sobie. To właściciel hodowli pstrągów, o którym wspominał Paul. Martin właśnie zamierzał się przedstawić, gdy Nicola uniosła rękę. – Proszę nic nie mówić. Wiem, kim pan jest, a przynajmniej tak mi się wydaje. Przekonajmy się, czy mam rację. Gdy mu powiedziała, przytaknął, z wdzięcznością biorąc z jej rąk gorącą kawę. – Tak, znam Paula. To dobry rybak, nie tylko zręczny, lecz i bardzo uważający. Nie tak jak ci durnie, których pełno dookoła. – Zawahał się chwilę, zmarszczył czoło, usiłując sobie przypomnieć, skąd ją zna. – A więc pani jest Nicolą Frayle. Niedawno straciła pani męża? Proszę przyjąć wyrazy współczucia. Nicola wzruszyła ramionami i przygryzła wargi. – Cóż, muszę się jakoś z tym pogodzić. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, po czym Martin zapytał: – Czy pani łowi ryby? Nicola ze śmiechem potrząsnęła głową. – Nie wiem, gdzie jest początek, a gdzie koniec wędki. Ale lubię przyglądać się rybom. Paul mówił, że to fascynujące widowisko, i miał rację. Znowu zapadło milczenie, ale wcale nie czuli się nim skrępowani. Po chwili Nicola rzuciła Martinowi spojrzenie z ukosa. – Proszę mi wybaczyć – rzekła – ale kiedy pan tu przyjechał, wyglądał pan na człowieka, którego dręczy jakiś kłopot. Teraz najwyraźniej pan się z nim uporał, mam rację? Martin skinął głową, wpatrując się w rzekę. – Chyba nie tyle się z nim uporałem, co pogodziłem. – Potem opowiedział jej o nieproszonym gościu. – W sumie piekliłem się o parę ryb, co może wydać się pani małostkowe, ale naprawdę wyprowadzało mnie to z równowagi. – Spojrzał na nią, nagle zaniepokojony wyrazem jej twarzy. – Co się stało? Czy nieopatrznie powiedziałem coś, co panią dotknęło? – Rzecz nie w tym, co pan powiedział, ale co ja zrobiłam. – Potem opowiedziała mu swoją historię o rybołowie. – Widzi pan? To wszystko moja wina. Ku jej głębokiej uldze, Martin zaczął się śmiać. – Ależ ten świat jest mały! Tylko proszę nie robić sobie wyrzutów. Jeśli ktoś tu zawinił, to przede wszystkim kłusownicy, którzy zarzucili sieć. – Jest pan zbyt wspaniałomyślny – rzekła Nicola. – To ptaszysko powoduje tylko kłopoty i zamieszanie. – Zerknęła na zegarek. – Naprawdę muszę już iść. Dam panu święty spokój i mam nadzieję, że rybołów postąpi podobnie. Lecz Martin poczuł nagle, że miło mu przebywać w jej towarzystwie. – Na mnie też pora. Jeśli wolno, odprowadzę panią przez pola. – Gdyby chciała pani ponownie zobaczyć swego podopieczne go, proszę zadzwonić. Niestety, przylatuje wcześnie rano, ale miło mi będzie panią zobaczyć. Zresztą miło mi będzie panią widzieć o każdej porze – powiedział, gdy dotarli do drogi. – Dzięki – rzekła Nicola. – Dzięki. Bardzo się cieszę. Gdy doszła w końcu do domu, postanowiła jednak nie skorzystać z zaproszenia Martina Colliera. Właściwie, po co mi to? – zapytywała samą siebie. Bo nudzisz się jak diabli – odpowiedział jej wewnętrzny głos. – Wariujesz z nudów, odkąd rybołów odleciał. I właśnie dlatego nie powinnam dzwonić, perswadowała sobie Nicola. Nie znam tego faceta i nawet nie wiem, czy chciałabym go poznać. Skąd się dowiesz, jeżeli będziesz go unikała? – nalegał głos. Zamknij się, warknęła w duchu Nicola. Co do jednego masz rację: nudzi mi się, najlepszym lekarstwem na nudę jest praca. Zabrała się więc do porządków w ogrodzie: wysprzątała cieplarnię i przygotowała ławę na rośliny nieodporne na mróz, które trzeba chronić w zimie. Skopała ziemię, która leżała odłogiem na działce warzywnej. Potem przyszła kolej na szopę, w której trzymała doniczki: wymyła je, wyrzuciła resztki połamanych tacek na nasiona, puste plastikowe torebki i kawałki szpagatu, których nazbierało się tu sporo przez zimowe miesiące. Tego wieczoru położyła się wcześnie i spała twardo. Mimo to kilkakrotnie już, już miała dzwonić do Martina Colliera. Potem, trzeciego dnia, gdy właśnie kończyła pracę w ogrodzie, zatelefonowała Mary. – Nicola? Gdzieś ty się podziewała przez cały dzień? Dzwonię i dzwonię. Przyjdziesz do nas dzisiaj na kolację? Paul zaprosił tego gościa, który ma hodowlę pstrągów, i potrzebujemy ciebie do pary. – Wykluczone – odparła stanowczo Nicola. – Och, daj spokój – jęknęła Mary. – Bez ciebie zwariuję z nudów. Przez cały wieczór będą mówić o łowieniu ryb i polowaniu. – We włosach mam błoto, strasznie się zadrapałam na ramieniu i w ostatniej parze rajstop poszło mi oczko – wymawiała się Nicola. – A zresztą nie jestem w odpowiednim nastroju na spotkania towarzyskie. – I wcale nie musisz – odparła Mary. – Po pięciu minutach i tak przestaną zwracać na ciebie uwagę. Nicola podniosła oczy do nieba. – Dzięki, Mary. Wiesz, jak dodać kobiecie otuchy! – Doprawdy? – zaszczebiotała niewinnie Mary. – W takim razie załatwione. Zobaczymy się o pół do siódmej – i odłożyła słuchawkę, nim Nicola zdążyła odpowiedzieć. W sypialni na górze, w dużym lustrze przyjrzała się odbiciu ruiny, którą sobą przedstawiała. Na zadrapanie nic nie mogła poradzić, ale jeśli się przyłoży, doprowadzi resztę tego wraka do jakiego takiego stanu. Przypomniała sobie, że do którejś szuflady wcisnęła parę pończoch z czystego jedwabiu na szczególne okazje. Założy je dzisiaj, wyłącznie dla poprawy samopoczucia. Godzinę później oceniała rezultaty swoich wysiłków. Miała na sobie prostą, złotożółtą sukienkę i buty na wysokich obcasach. Bursztynowy naszyjnik odbijał kolor jej oczu, a czarne włosy lśniły jak skrzydło kruka. Pończochy stanowiły akurat odpowiednie dopełnienie całości. Po jej twarzy przebiegł uśmieszek zadowolenia. Jednego była pewna: obaj mężczyźni ją zauważą. Mary powitała ją przy drzwiach, ubrana w prosty, lecz elegancki zielony dres. Nie widać było śladu żadnego z panów. – Paul zbudował nową wędzarnię na zimno. Nie mógł się do czekać, żeby się nią pochwalić Martinowi. Przerwał jej dźwięk głosów. – Widzisz, cała tajemnica wędzenia na zimno polega na utrzymaniu właściwej temperatury. Jeśli jest zbyt wysoka, ryba wyschnie. A za niska, to się nie uwędzi... – Paul urwał, gdy wszedł do jadalni i stał z rozdziawionymi ustami, swą potężną postacią tarasując wejście. – O, Nicola – wymamrotał. – Wyglądasz... całkiem nieźle. – Jeśli się nieco odsuniesz – powiedziała Mary – przedstawię Martina. Rękę miał chłodną i suchą i nie przytrzymał jej dłoni ani chwili dłużej niż należało, co od razu nastawiło ją do niego życzliwie. – Właściwie już się znamy – rzekł Martin, gdy Paul podawał im drinki. Opowiedział o ich spotkaniu nad brzegiem rzeki. – A więc poszłaś? – ucieszył się Paul, aż mu oczy rozbłysły. – Prawda, że to niewiarygodny widok? Myślę, że prywatny właściciel tego odcinka rzeki mógłby ściągać opłaty za wstęp! – Mnie się bardzo podobało – rzekł Martin. – A na dodatek trafiło mi się sympatyczne towarzystwo i kawa. Nicola uśmiechnęła się i uniosła ku niemu szklaneczkę. Widząc to, Mary zapędziła Paula do kuchni, zostawiając ich samych. Parę chwil siedzieli w milczeniu. Mimo pozornego opanowania, Martin nagle poczuł się nieswojo. Ta pucołowata poczwareczka, którą spotkał nad rzeką, ubraną w dżinsy i okutaną warstwami wełny, przekształciła się w olśniewającą istotę. Zupełnie stracił głowę, nie tylko z powodu okrągłości jej figury, lecz i koloru oczu oraz rozchylonych w uśmiechu ust. Nagle uświadomił sobie, że się na nią gapi. – A więc lubisz samotność? – zagadnął. Nicola przytaknęła. – Lubię miłe towarzystwo, ale nie muszę go mieć bez przerwy. – Rozumiem, o co ci chodzi – rzekł Martin. – Codziennie muszę pobyć trochę sam, inaczej wpadam w rozdrażnienie – uśmiechnął się kwaśno. – W wojsku niełatwo było spędzić choć chwilę na osobności. Teraz spadło na mnie błogosławieństwo ich nadmiaru. – Istnieje różnica między samotnością z wyboru i z przymusu – rzekła Nicola. Martin przytaknął z wolna. Pomny jej świeżego wdowieństwa, nie chciał uchodzić za gruboskórnego. – Ogromna – powiedział. Z kuchni wyłonił się Paul, by zaprosić ich do stołu, na którym czekała już kolacja. Mary przyrządziła wyborne steki, miękkie i soczyste, a Paul podał do nich znakomite chilijskie wino. Panował nastrój swobodny, pełen pogody. Martin zabawiał ich niezwykle śmiesznymi opowiastkami o co bardziej groteskowych stronach wojskowego żywota. Nie było w nim goryczy z powodu rany czy wcześniejszej emerytury. W istocie Nicola odniosła wrażenie, że trzymał się nieco z boku od swych kolegów i podwładnych, będąc raczej obserwatorem niż aktywnym uczestnikiem koszarowego życia. Niezależnie od niej, Mary też doszła do tego samego wniosku. Przypatrując mu się podczas posiłku, zauważyła, że odzywa się tylko wtedy, gdy wymagają tego względy uprzejmościowe. Wydawał się natomiast całkowicie zaabsorbowany Nicola, śledził każdy ruch jej dłoni, chłonął każdy szczegół jej wyglądu. – Kogoś tu porządnie wzięło – rzekła do Paula, gdy już się kła dli spać. – Chyba trochę za wcześnie na swaty – zdziwił się Paul. – Nigdy nie jest za wcześnie – zamruczała rozanielona Mary, obejmując go w pasie. – Zauważyłeś, jakie Nicola ma nogi? – Nie zwróciłem uwagi – odparł Paul. – Kłamca – szepnęła Mary. Paul otoczył ją ramieniem i na tę noc zapomnieli o sąsiadach. ROZDZIAŁ 7 Parę dni po owej kolacji Martin zadzwonił do Nicoli, by ponownie zaprosić ją do obejrzenia rybołowa. Zaproponował też, by następnego ranka wspólnie zjedli śniadanie. I tak Nicola znalazła się w dość dziwnej sytuacji: siedziała oto w męskiej sypialni, przy oknie wychodzącym na jeziora, i zajadała całkiem smaczną potrawę z ryby, ryżu, jaj i cebuli. Oczarował ją rozpościerający się przed nią widok, nie wiedzieć czemu bowiem spodziewała się czegoś bardziej sztucznego. Jeziora harmonizowały z krajobrazem jakby należały do niego od wieków, a Martin tak zatroszczył się o ukształtowanie scenerii, że nic nie wydawało się zbyt ozdobne czy nie na miejscu. – Jak ci się podoba w Devonie? – zapytała. Martin przełknął łyk kawy. – Uwielbiam te okolice – odparł. – Urodziłem się i wychowałem na wybrzeżu, zaledwie paręnaście kilometrów stąd. Nicola uniosła brwi. – Nie miałam pojęcia – rzekła. – Twoi rodzice nadal tu mieszkają? Martin potrząsnął głową. – Ojciec umarł przed moim urodzeniem – odparł. – Jego fotografia wisi tam na ścianie. Nicola przyjrzała się zdjęciu młodszej wersji Martina w mundurze oficera z drugiej wojny światowej. – Boże drogi! – krzyknęła, po czym zarumieniła się. – Myślałam, że to twój portret. – Ojciec zginął na froncie w Korei. Moja matka mieszka teraz w Bayswater i jest najweselszą wdówką w okolicy. Odwiedzam ją czasem, ale nie mogę długo wytrzymać w Londynie. Znowu zabrał się do jedzenia. – Chyba naturalną koleją rzeczy śladami ojca wylądowałem w piechocie morskiej. Ani matce, ani mnie w ogóle nie przyszło do głowy, że mógłbym zająć się czymś innym. Nicola w milczeniu zastanawiała się nad tym przez chwilę. – Można by pomyśleć, że skoro straciła męża, zawód wojskowego będzie ostatnią rzeczą, jakiej pragnęłaby dla syna. – O, wręcz przeciwnie – odparł Martin. – Często powtarzała, że zawsze będziemy wspominać go z dumą. Lepiej umrzeć młodo, nagle, w chwili wściekłości, szalonej radości czy nawet przerażenia, niż powoli zapadać się w starczą otępiałość. – Urwał i zaczął smarować masłem grzankę. Nicola bez słowa przetrawiała tę obcą jej filozofię. – I zgadzasz się z tym? – zapytała wreszcie. Martin spojrzał na nią i uśmiechnął się nieśmiało. – O tak, całkowicie. To zabawne, jako chłopiec fascynowałem się życiem czerwonoskórych, Indian z Wielkich Równin. Ich mat ki modliły się codziennie, by synowie zginęli bohaterską śmiercią w bitwie. Należy się obawiać starości i tchórzostwa, nie samej śmierci. – Urwał i zaśmiał się sardonicznie. – To zakrawa na ironię w świetle moich losów, nie uważasz? Karierę wojskową skończyłem jako ranny i teraz siedzę spokojnie na emeryturze, wcześniejszej o dwadzieścia lat. – Noga sprawia ci duży kłopot? – spytała Nicola. – Trochę boli po ciężkim dniu – przyznał Martin. – Ale mogło być dużo gorzej. W końcu, gdyby nie moja rana, nie miałbym te go wszystkiego i nie spotkałbym ciebie. Nicola spłoniła się i zatopiła nos w kubku z kawą. Po raz pierwszy dał do zrozumienia, że mu się podoba. Siedziała bez słowa, starając się dopasować tego ciemnego, szczupłego mężczyznę naprzeciw niej, do wyznawanych przezeń poglądów. Trudno było sobie wyobrazić, że mógłby być niebezpieczny czy okrutny, lecz musiała przyznać, że staje się przez to jeszcze bardziej pociągający. Zupełnie nie przypominał Dawida. Uznała go za chodzący anachronizm, zrodzony w nieodpowiedniej epoce. Powinien być mongolskim wojownikiem, walecznym Komanczem, wodzem Tuaregów. A może to tylko mały chłopiec, który nigdy nie dorósł? Dzień nastał już w pełni, a słońce, wstające za bezlistnymi drzewami, rzucało długie cienie na jeziora. Rozmawiając, Martin od czasu do czasu rzucał spojrzenie na okno, aż nagle wyciągnął rękę i chwycił Nicole za nadgarstek. – Popatrz tylko – wyszeptał. Nicola zrobiła półobrót w kierunku okna, akurat w porę, by spostrzec rybołowa, szybującego nad jeziorem. Zatoczył krąg, na chwilę zawisł w powietrzu i zanurkował, po czym wychynął i otrząsnął się jak pies w smudze wodnego pyłu. Musiał chybić zdobyczy, gdyż szpony miał puste, lecz za drugim razem wyłonił się, ściskając pazurami srebrzystą sztabkę, która trzepotała gorączkowo w zimnym powietrzu. Po chwili rybołów zniknął, a Nicola wypuściła długo wstrzymywany oddech. – Och! – odezwała się. – To było wspaniałe. Tak się cieszę, że przyszłam. Dzięki, że mnie zaprosiłeś i że nie zrobiłeś mu krzywdy, choć łupi cię bez sumienia. – Dziękuję, że mnie odwiedziłaś – odparł Martin. – Przyznaję, że się zastanawiałem, czyby go nie zastrzelić, lecz kara śmierci byłaby zbyt surowa za drobną kradzież, a i tak nie mógłbym zabić kolegi-wędkarza. Nagle Nicola uświadomiła sobie, że mężczyzna nadal trzyma ją za przegub. Nie zamierzała się wyrywać, a gdy ich oczy spotkały się, zapragnęła dowiedzieć się czegoś więcej o łagodnym wojowniku, który oto wkroczył w jej życie. Po chwili trzasnęły drzwi samochodu i usłyszeli dźwięk głosów. Martin z popłochem skoczył na nogi. – Klienci – oznajmił. – Na śmierć o nich zapomniałem. Muszę ich wpuścić. Gdy Nicola została sama, zaczęła sprzątać po śniadaniu. Chwila bliskości minęła, zaczynała się codzienność. Po paru minutach wrócił Martin. – Przepraszam za to wszystko – powiedział. – Nie mogę zostawić tych głuptaków samych. Któryś na pewno wpadnie do wody. Ale niedługo będę miał wolne. Wybierzmy się razem na wrzosowiska, jeśli będzie ładna pogoda. Może uda mi się pokazać ci coś ciekawego. Parę dni później wyciągnęła się na skalnej półce ze zwietrzałego granitu i zatonęła spojrzeniem w wodzie. Prąd sunął długą, szklistą falą po złocistym żwirze, wypłukanym do czysta z wodorostów i mchu; tu zalegały ryby, długie, szczupłe, o kształcie torped, promieniejące różowawym blaskiem w świetle poranka. Łososie składały ikrę. Z miejsca, gdzie odpoczywała, Nicola naliczyła sześć samic, każdą z orszakiem oczekujących samców. Samczyki były teraz groteskowymi karykaturami smukłych, srebrzystych ryb, które wyłoniły się z morza, ich ciała wychudły, owrzodziały i pokryły się bliznami w wyniku walk między sobą i uderzeń o skały, o które miotał je prąd podczas podróży w górę strumienia. Samczyki zazwyczaj były mniejsze niż samiczki, lecz teraz właśnie jeden potężny okaz, ważący chyba z dziesięć kilo, leżał obok największej samiczki. Nicola podpatrywała, jak samiczka nagle obróciła się na bok i popłynęła pod prąd, energicznie machając szerokim ogonem w kształcie wachlarza. Ruch ten zrzucił żwir w dół strumienia, tak że kamyki, dodatkowo spychane prądem, utworzyły mały wzgórek. Samiczka zatrzymała się na chwilę, po czym cofnęła, unosząc się nieruchomo w wodzie i zapadając w głąb, tak że jej otwór stekowy zakrył utworzone tym sposobem wgłębienie. Nagle zadrżała gwałtownie, po czym wytrysnął z niej strumień pomarańczoworóżowych jajeczek. Jednocześnie samczykiem wstrząsnął skurcz uniesienia, a woda na chwilę zmętniała od białego mlecza. Ta operacja za chwilę powtórzyła się. Samiczka znowu wyżłobiła rowek w żwirze, a poruszone kamyczki popłynęły w dół, by zagrzebać złożoną ikrę. I tak to będzie trwać, póki koryto, tarlisko, nie dojdzie do metra długości i samica nie złoży wszystkich jajeczek. Nicola westchnęła i przeciągnęła się. Choć słońce grzało ją w plecy, granitowa skała była lodowato zimna, a ona nagle poczuła wilczy głód. Obok niej siedział Martin, tak pochłonięty rybimi godami, że nie chciała odwracać od nich jego uwagi. Pobiegła natomiast spojrzeniem ku rozciągającym się przed nią wspaniałościom dzikiej przyrody. Był to jeden z tych rzadkich dni późnej jesieni, gdy pogoda zawiera pakt z klimatem, by wydobyć całe piękno krajobrazu. Szron nadal pokrywał zagłębienia, do których nie dotarły ciepłe promienie, lecz słońce świeciło na czystym, bezwietrznym niebie, a milion diamentowych kropelek rosy przylegał do bezlistnych brzozowych gałęzi koloru czerwonego wina. Przed oczyma Nicoli rozciągało się pofalowane wrzosowisko, wielkie paprocie zrudziały już na brąz, zeschłe trawy nabrały barwy kości słoniowej i rdzawej czerwieni, szare granitowe skały upstrzyły mchy, czerwone, żółte i czarne, niczym czerwonoskórzy Indianie pomalowani w barwy wojenne. Jej uszu dochodził tylko cichy szmer strumyka i ostry skrzek kruka gdzieś z oddali – drobna przerwa w tkaninie ciszy. Nagle Martin skoczył na równe nogi. – Jestem głodny – oznajmił. – Poczekaj tu, mam przekąskę w samochodzie. Wrócę za parę minut. – I pobiegł ścieżką dziwnym, kołyszącym się truchtem. Niebawem pojawił się z powrotem, niosąc duży plecak i pled podróżny. Przykucnął obok niej na skale, rozłożył pled na darni i zaczął opróżniać plecak. Wyciągnął flaszkę whisky i butelkę gazowanej wody mineralnej do rozcieńczenia. W termosie była zupa cebulowa, do tego chrupiące bułeczki, jajka na twardo, kawałek sera brie, jabłka i butelka Cótes- du-Rhóne. Szklanki, talerze, sztućce i serwetki dopełniały nakrycia. Wszystko to razem zrobiło na Nicoli wrażenie, czego nie omieszkała zakomunikować twórcy tej uczty. Martin wzruszył ramionami. – Nie mianowali mnie dowódcą Patrolu Orłów za nic – za żartował. Nalał whisky do szklanek i zaczął uzupełniać ją wodą. – Powiedz, ile. Nicola oparła się o skałę. – Co się teraz stanie z ikrą łososi? Kiedy przekształci się w ryby? Martin potrząsnął bursztynowym płynem w szklance. – Zależy to trochę od temperatury wody. Ikra będzie leżeć spokojnie i bezpiecznie w szczelinach żwiru – tylko silny mróz mógł by jej zaszkodzić. Małe rybki pojawią się za dziewięćdziesiąt do stu dni, albo nieco później, jeżeli woda będzie zimna od topniejącego śniegu. W gruncie rzeczy to proces precyzyjnie wycelowany tak, by młode łososie przyszły na świat wtedy, gdy dokoła nich wszystko budzi się do życia. Narybek zwany alewinami to para wytrzeszczonych oczu i różowy ogon, przyczepiony do błony żółtkowej, w której niegdyś było jajo. W takiej postaci pozostają przez miesiąc, póki błona żółtkowa całkiem się nie wchłonie, a potem stają się swobodnie pływającymi rybkami, wydobywającymi się spod żwiru na wielki, zły świat... Tu czyhają na nie prawdziwe niebezpieczeństwa. Padają ofiarą larw ważek, owadów wodnych, pstrągów, węgorzy, zimorodków, traczy, czapli, kormoranów, a nawet własnego gatunku. Lecz jeśli mają szczęście, przejdą w stadium parr, małych rybek długości od pięciu do siedmiu centymetrów, z plamkami po bokach, przypominającymi odciski palców. Urwał, by nalać zupę. – Wypij, póki gorąca. Nicola posłusznie sączyła smakowity płyn, a Martin ciągnął dalej: – Rybki parr zostają w rzece przez dwa lata, rosnąc i jedząc, aż pewnego kwietnia, gdy mają od piętnastu do dwudziestu centymetrów, pokrywają się srebrną łuską i zaczynają długą wędrówkę do morza. Nawet tu grozi im niebezpieczeństwo. Są na łasce szarej foki i głuptaka białego, rekina żarłacza i morskiego węgorza, wszelkiego stworzenia dość dużego i szybkiego, by je złapać. Mimo wszystko warto im wyruszać w tę podróż, gdyż w morzu mają niewiarygodne ilości pokarmu, toteż szybko rosną. – W jakich okolicach morza zamieszkują? – ciekawiła się dalej Nicola. – Przez długi czas nikt tego nie wiedział – odparł Martin – ale potem, niestety, dokładnie zlokalizowano ich żerowiska wokół Wysp Owczych i na wodach na południowy zachód od Grenlandii. Teraz co roku odławia się ich tysiące ton. Na szczęście, dzięki hodowli, cena łososi równa jest cenie dorsza, tak że łowienie na skalę przemysłową nie jest tak dochodowe. Obecnie największym zagrożeniem dla łososia i troci jest odławianie małych rybek, którymi się żywią. Na przykład dobijaków. Łowi się ich miliony na karmę dla zwierząt i granulat dla łososia hodowlanego. Nicola starannie obierała jajko na twardo ze skorupki. – Pewnie trochę tej karmy rybnej poszło do produkcji tego. – I milionów innych rzeczy, nie wspominając o kurczakach, indykach, prosiakach i wszelkim żywym inwentarzu. – W tym również o twoich pstrągach – rzekła złośliwie Nicola. Martin uśmiechnął się. – W tym również o moich pstrągach. Które błyskawicznie znikają w żołądku rybołowa, tak że przyroda w sumie odzyskuje swoje. Przez chwilę Nicola wydawała się całkowicie pochłonięta jedzeniem. W końcu odezwała się: – Wielu ludzi upierałoby się, że naszym pierwszym obowiązkiem jest dostarczenie narodowi taniego i zdrowego pożywienia. Skoro osiągnęliśmy ten cel, podważanie jego zasadności wydaje się nierozsądne. W końcu, skoro mamy łososia hodowlanego, nie potrzebujemy czerpać z zasobów naturalnych, tak że wykorzystywanie pokarmu, który zjadłby dziki łosoś, w żywieniu ryb stawowych nie powinno budzić wątpliwości. Jesteś wędkarzem. Jak przekonasz niewędkarzy, że nie działasz wyłącznie we własnym interesie, chcąc chronić łososia, żyjącego na swobodzie? W jaki sposób wytłumaczysz społeczeństwu, że leży to również w jego interesie? Dopiła whisky i zarumieniła się, nagle uświadamiając sobie, że mówi jak Dawid, odgrywając rolę adwokata diabła podczas przesłuchania świadka, wziętego w krzyżowy ogień pytań. – Och, bez trudu – rzekł Martin, nalewając wino. – Gdyby nie leżało to w interesie wędkarzy i właścicieli gruntów nadbrzeżnych, łosoś wyginąłby dawno temu. Przyczyniłoby się do tego mnóstwo czynników: kłusownictwo, zanieczyszczenie środowiska, pogłębianie i poszerzanie strumieni, budowle hydroelektryczne. Po drugie, w grę wchodzi też aspekt ekonomiczny. Łowienie łososi to kosztowny sport, dzięki niemu wielu ludzi ma pracę. – Z tego, co mówisz, wynika, że dla łososi wędkarze są dobrodziejstwem. – Gdybym był łososiem, nie wiem, czy wolałbym być złowiony przez wędkarza czy też paść łupem wydry albo rybołowa, ale owszem, tylko wędkarze się o nie troszczą. Z uwagi na dobrze pojęty własny interes, ale także z szacunku, podziwu, swoistej miłości. Nicola spłoniła się. Nie była pewna, czy podziałało na nią wino, wspomnienie zmarłego męża czy też nieugięty upór, z jakim zbijał wszystkie jej twierdzenia, dość że poczuła się dotknięta do żywego. – Och, daj spokój – prychnęła. – Ja się troszczę, podobnie jak pewnie tysiące ludzi, nieuważających łososia za produkt spożywczy, lecz za gatunek, który ma takie samo prawo do życia jak każdy inny, w tym człowiek. Martin zawahał się. Był dość bystry, by rozpoznać znaki ostrzegawcze, lecz nie chciał poniechać tematu. – Może określenie „produkt” brzmi nieco zbyt technicznie – powiedział ostrożnie – ale to fakt, że przyszłość łososi właśnie od tego zależy, od zdrowej populacji, pojawiającej się co roku na tarlisku. Niezbyt licznej, niezbyt ograniczonej. Będzie ich zbyt mało – i nie złożą dość ikry, by przedłużyć istnienie gatunku. Zbyt wiele – i te, które przybędą później, zniszczą ikrę już złożoną. Większość dorosłych ryb i tak umrze po tarle, dziewięćdziesiąt pięć procent samic i prawie wszystkie samce. Bezsprzecznie, łosoś ma takie samo prawo do życia, jak wszelkie inne istoty, ale jeśli zgodzisz się z tym twierdzeniem, wynika z niego, że człowiek ma identyczne prawo do polowania na niego, jak wydra, rybołów czy foka. Póki łowi wyłącznie na swój użytek, może się tym przysmakiem rozkoszować, czerpać zeń przyjemność. – Hm – rzekła Nicola. – Nie umarłbyś z głodu, gdybyś nigdy więcej nie wziął łososia do ust. – Podobnie jak cała reszta. Wydra może jeść węgorze, szara foka dorsze, a rybołów klenie. Nicole znużyła już ta dyskusja, czuła się, jakby ugrzęzła w bagnie, z którego nie ma już ratunku. Ostrożnie szukała pewniejszego gruntu. – Gdzieś słyszałam, że łososie zawsze powracają do rzeki, w której się wylęgły. Czy to możliwe? – O tak – odparł Martin. – Jeśli się nad tym zastanowić, to jedyny sposób, by ten system działał, inaczej każdemu łososiowi w Atlantyku mogłoby wpaść do głowy, by popłynąć w górę tej samej rzeki. Nikt dokładnie nie wie, jak znajdują drogę przez ocean, może dzięki elektromagnetyzmowi, może płyną według gwiazd, ale bezsprzecznie, po jednym, dwu czy nawet trzech latach na morzu, rozpoznają własną rzekę po zapachu, jakkolwiek byłby rozproszony. Wracają wręcz do tego samego rozlewiska, w którym się wykluły. – A potem umierają – rzekła Nicola. – Większość, lecz niektóre przeżywają, by ponownie odbyć tarło. Ta duża samiczka prawdopodobnie składała ikrę ze dwa albo trzy razy. Umilkł i zaczął sprzątać po lunchu. Wyczuł, że wycieczka dobiegła końca i nie udała się tak, jak to sobie wymarzył. Pragnął, by rozmowa była lekka, błyskotliwa, nie ograniczała się do monologu o rybach. Pewnie uważa go za straszliwego nudziarza. – Przepraszam – rzekł. – Chyba się trochę zapędziłem. – Ależ nie – pospiesznie zaprotestowała Nicola, pomagając mu pakować nakrycia. – Opowiadałeś o bardzo ciekawych rzeczach, a piknik był wspaniały. Gdy odwrócili się i ruszyli z powrotem, Martin rzucił ostatnie spojrzenie na rozlewisko, oblane światłem zachodzącego słońca, i na łososie leżące cierpliwie na tarlisku. Ich życie było spełnione. Już umierały, wśród różowych blasków i wystygłego żaru namiętności mijającego sezonu. ROZDZIAŁ 8 Płomienie jesieni z wolna dogasały, nastały zimowe dni, mokre i ciepłe. Czy to z powodu łagodnej pogody, czy też dlatego, że obrażenie skrzydła było jeszcze zbyt świeże, by zaryzykować lot na duże odległości, Iasgair przeciągał pobyt w dolinie. Mocno trzymał się swego siedliska na uschniętym wiązie, odpędzając wszelkich intruzów, którzy chcieliby wkroczyć na jego teren. Nadal regularnie odwiedzał hodowlę pstrągów, lecz gdy wysokie fale przypływu trafiały się w ciągu dnia, podlatywał do ujścia rzeki, gdzie chętnie gościł, w płytkich wodach polując na młode fladry i płastugi. Wielkie ławice okoni i kiełbi, makreli i troci zazwyczaj się tu nie trafiały, gdyż ryby te przebywały daleko, w ciepłych morskich wodach. A zatem, gdy wszystko inne zawiodło, żył z polowania na pstrągi – bez nich prawdopodobnie już dawno wyniósłby się z doliny. Przez cały ten czas, nawet gdy dni były zimne i wilgotne, wędkarze nadal tłumnie przybywali do stawów Martina. Często, gdy szedł otwierać bramy o ósmej rano, zastawał już kilka samochodów zaparkowanych w alejce, a ich niecierpliwi pasażerowie pospiesznie wyciągali sprzęt, by nie stracić ani chwili. Ci amatorzy wędkowania w stojących wodach Martinowi wydawali się rasą dziwną i obcą. Przeważnie byli młodzi, zamożni i zdumiewająco zręcznie potrafili zarzucać wielobarwne muszki i inne przynęty, ale przede wszystkim pragnęli złowić rybę, im cięższą, tym lepiej, a wędkarz, któremu nie udało się wypełnić zdobyczą całej torby, wpadał w zły humor i zrzędził niezadowolony. Martin szybko poznał tych właścicieli sklepów rybnych, jak ich nazywał, i po pewnym czasie zaczął odprawiać ich z kwitkiem, twierdząc, że wszystkie stanowiska wędkarskie są już zajęte, choć wiedział, że traci tym samym zarobek. Trafiali się jednak i inni, którzy zawsze znajdowali czas na pogawędkę, podziwiali ptactwo łatające nad jeziorami, byli pogodni i zadowoleni, nawet jeśli połów się nie udał. Ci przyjeżdżali często i niebawem między nimi i Martinem zawiązały się nici przyjaźni. Dni stawały się krótsze i świt nastawał coraz później. Teraz, gdy rybołów wyruszał na polowanie, stanowiska wędkarskie na brzegu jeziora były już pozajmowane. Przybywali tu przedstawiciele różnych zawodów. Najstarszy był emerytowanym dentystą. Znalazł się też wśród nich księgowy, kierowca autobusu, a najmłodszy był robotnikiem rolnym, wszystkich zaś łączyło umiłowanie wędkarstwa i już dawno mówili sobie po imieniu. Teraz z rozdziawionymi ze zdziwienia ustami patrzyli, jak rybołów, wolno poruszając skrzydłami, krąży nad jeziorem, na chwilę zawisa nieruchomo, po czym nurkuje i wynurza się pośród srebrzystego wodnego pyłu z tłustym pstrągiem kalifornijskim trzepoczącym się w szponach. Nikt się nie odezwał, póki wielki ptak nie zniknął między drzewami. – Tak to się powinno robić, Tom – zawołał podniecony dentysta. – Nie wiedziałem, że w tych stronach żyją rybołowy – rzekł księgowy. – Ciekawe, czy stale tu poluje? – Collier będzie wiedział – stwierdził Tom. – Może w ogóle nie ma o tym pojęcia – uznał dentysta. – Trze ba mu powiedzieć, że rybołów podbiera mu towar. Może będzie chciał wziąć prawo w swoje ręce i załatwi się z nim z dwururki. Osobiście uważam, że w takim wypadku im ciszej na ten temat, tym lepiej. Przez cały czas kierowca autobusu nie odezwał się ani słowem. – Nigdy w życiu czegoś podobnego nie widziałem – powiedział wreszcie. – Szansa, że zobaczę, jak rybołów łapie zdobycz, jest taka sama, jak i na to, że sam coś złowię. Proponuję, żeby nic nikomu nie mówić. I tak postanowili zachować tę sensację dla siebie, nie mając pojęcia, że Martin również obserwował całą scenę ze swego stanowiska w sypialni. Serce w nim zamarło, gdy pomyślał, że czterej jego najlepsi klienci zażądają zwrotu pieniędzy, ponieważ rybołów zepsuł im wędkowanie, i był nieco zdziwiony, gdy cała czwórka rozeszła się wzdłuż brzegów jeziora, jakby nie spotkały ich żadne przeciwności. Martin z wolna szedł ku jezioru. Tu jeszcze bardziej zadziwiła go niewinna atmosfera, sprawiająca wrażenie spisku. W końcu nie mógł już dłużej wytrzymać napięcia. – Zauważyłem, że wcześniej mieliście tu konkurencję – powie dział spokojnie. Zapanowała chwila milczenia, po czym cała czwórka wyraźnie poczuła ulgę. – Warto spędzić cały dzień nad jeziorem, żeby zobaczyć coś takiego – stwierdzili zgodnie. – Powinien pan to rozreklamować – rzekł Tom. – „Obejrzyj rybołowa”. I pobierać opłaty za wstęp. Zaraz pojawiłyby się tłumy. Rozległ się jęk przerażenia. – Jeszcze jeden taki pomysł, młody człowieku – powiedział dentysta przez zęby – a posiekamy cię na kawałeczki i rzucimy temu ptakowi. Nie będą nam się tu przewalać hordy lornetkowiczów. A zatem cała czwórka ponownie postanowiła nie rozgłaszać wieści o pojawieniu się rybołowa. Martin poszedł coś przekąsić, rozbawiony odkryciem, że rybołów stanowi dodatkową atrakcję jego stawów, nie zaś obciążenie, jak się obawiał. Później, wieczorem, opowiedział o tym wydarzeniu Nicoli, gdy siedział obok niej na sofie, popijając czarną kawę i smakując całkiem niezłą whisky. Aby przeprosić za gburowate zachowanie podczas pikniku, Nicola zaprosiła Martina na kolację. Chciała, by wieczór ten wypadł szczególnie uroczyście, toteż użyła swych wszystkich, nieco zaniedbanych umiejętności kucharskich, z niezwykłą starannością nakryła stół, po czym, najlepiej jak potrafiła, zadbała o swoją urodę. Przygotowała zupę pomidorową, stek, pudding z cynaderek, do tego pory z własnego ogrodu oraz kartofle puree, a na deser cytrynowy placek beżowy. Popijając do tego wino, najedli się tak, że ledwo mogli się ruszać, toteż z ulgą wstali od stołu i przeszli do bawialni, gdzie było chłodniej. Gdy skończył opowiadać o rybołowie, Nicola dłuższą chwilę siedziała w milczeniu, uśmiechając się lekko do siebie. – Troszczysz się o niego, prawda? – zapytała nagle. Z jakiegoś powodu Martina trochę to ubodło. – Oczywiście, że się troszczę. I co w tym dziwnego? – Wielu ludzi obnosi się ze swą wrażliwością i troską o różne sprawy, póki nie zdarzy się coś, co ich osobiście dotyka, a wtedy dbają tylko o własne dobro. – Upiła łyk i pewną ręką odstawiła filiżankę. – A ty po prostu o niego dbasz. Ten nieszczęsny ptak kosztował cię wiele kłopotu i wydatków, bez trudu mógłbyś to załatwić po cichu, któregoś ranka, gdy nikogo nie ma w pobliżu. A jednak tego nie zrobiłeś. Jestem bardzo rada. Nagle, ku zdumieniu zarówno swojemu, jak i Martina, wybuchnęła nagle płaczem. – No, no – powiedział łagodnie Martin. Bezwiednie objął ją za ramiona i przyciągnął do siebie, drugą ręką wyjmując chusteczkę z kieszonki marynarki. Wzięła ją bez słowa i przez chwilę opierała mu głowę na piersi, aż skuszony zapachem jej włosów uniósł jej podbródek i pochylił się, by ucałować ją w usta. Nie próbowała się opierać, a gdy na chwilę przestali, by zaczerpnąć tchu, uśmiechnęła się doń z lekkim drżeniem. – Chciałem to zrobić nad rzeką – powiedział cicho. – A ja tokowałam – wyszeptała Nicola. – Trzeba mi było pocałunkiem zamknąć buzię. – Znowu bezgłośnie załkała i tym razem Martin po prostu ją tulił, rozpaczliwie usiłując opanować gwałtowne uczucia, jakie wzbudzało w nim jej ciepłe ciało. Mógł tylko siedzieć, jak nieśmiały idiota, niczym uczniak na pierwszej randce. Po prostu nie wiedział, co robić. Powzięcia natychmiastowej decyzji oszczędziła mu Nicola, która podniosła się i wyszła z pokoju. Gdy rozsiadł się wygodnie, by rozważyć sytuację, uświadomił sobie, że ma bardzo ograniczone doświadczenia z płcią przeciwną. Zdał sobie sprawę, że już od kilku miesięcy prowadził do tej sytuacji, gdyż Nicola zajmowała coraz więcej miejsca w jego myślach i marzeniach. Teraz najwyraźniej zmarnował szansę, niczym zbyt porywczy dzieciak. Na górze Nicola siedziała przy toaletce, usiłując naprawić szkody, jakich doznał jej makijaż. Idiotka, karciła się. Od tygodni tego pragnęłaś, a gdy wreszcie to zrobił, uciekasz jak spłoszona dziewica. Teraz pewnie da sobie spokój, pójdzie do domu i nie możesz go za to winić. Jednak gdy zeszła po chwili, Martin nadal tam siedział, a kiedy się pojawiła, wstał, nie bardzo wiedząc, jak się zachować. Całkiem świadomie wtuliła mu się w ramiona, a gdy znieruchomieli w uścisku, uniosła ku niemu twarz. – Przepraszam – wyszeptała. – Czasami reaguję jak wariatka. Jego odpowiedź była miękka, ciepła i niespieszna, właśnie taka, o jakiej marzyła. A jednak nie mogła zaprowadzić Martina do łóżka, które przez tyle lat dzieliła z Dawidem. A zatem, łagodnie lecz stanowczo, zanim sprawy zajdą za daleko, odepchnęła go. – Jeszcze nie teraz – wyszeptała. – Ale kiedyś. Przyrzekam. Następnego ranka Nicola obudziła się ze wspomnieniem pocałunków Martina na swych wargach. Przez chwilę leżała, rozpamiętując owo rozkoszne uczucie, lecz po chwili zaćmiły je wyrzuty sumienia, jakby chmura zasłoniła słońce. Jednak nie zamierzała dręczyć się myślą o zdradzie nieżyjącego wszak męża, toteż wstała, pragnąc odpędzić wszelkie takie wypominki. Przypomniała sobie o obietnicy wyszukania starych ubrań na kościelną wyprzedaż i wzięła się do tego z takim zapałem, że niebawem zgromadziła znaczny stos odzieży i przyborów, prawie w całości należących niegdyś do Dawida, których wcześniej nie chciała tknąć z obawy, że obudzi to bolesne wspomnienia. Przeszukując komody i szuflady, natknęła się na aparat fotograficzny, nieużywany od czasu jego śmierci, w którym nadal tkwił na pół naświetlony film. Zastanawiała się leniwie, co też tam może być. Z pewnością nie migawki z wakacji. Dawid nie zawracał sobie głowy takimi błahostkami. Potem przypomniała sobie, dlaczego w ogóle kupił aparat. Pewnego dnia wrócił do domu strasznie zdenerwowany, ponieważ ścięto potężny dąb, by przebudować drogę. „To barbarzyństwo! – krzyknął. – Pomyśl tylko. Dąb rośnie prawie przez cały wiek, nim osiągnie dojrzałość, a ścinają go w godzinę i w ciągu jednego dnia tną na szczapy do kominka, które sprzedają od ręki. Teraz pozostało po nim tylko wspomnienie. Ktoś powinien upamiętniać te drzewa, żeby przyszłe pokolenia wiedziały, jak wyglądała okolica”. A zatem kupił aparat fotograficzny, by udokumentować wszystkie drzewa rosnące w okolicy, każde opatrując opisem, zawierającym dane co do jego gatunku, wysokości, obwodu, przypuszczalnego wieku i miejsca, w którym rosło. Przez chwilę zastanawiała się, czy powinna film wywołać i w razie potrzeby wysłać do archiwum uniwersyteckiego wraz z całą resztą. Wtem nagle, bez chwili namysłu, otworzyła aparat i wyszarpnęła film. Takie rzeczy należą do przeszłości. Odtąd będzie żyć teraźniejszością i patrzeć tylko w przyszłość. Pytanie jednak, co zrobić z aparatem. Przyszło jej do głowy, że mogłaby zrobić parę zdjęć rybołowa w stawach hodowlanych. Żałowała, że nie została żadna pamiątka z jego pobytu w suszarni owoców. Instrukcja obsługi leżała na półce obok aparatu. Sięgnęła po nią i zaczęła starannie czytać strona po stronie. Po południu wyszła, kupiła parę rolek filmu i jęła się wprawiać, robiąc zdjęcia wszystkiego i wszystkich, którzy byli pod ręką. Pod koniec tygodnia nowe zajęcie całkowicie ją pochłonęło i uznała, że ma już dość wprawy, by zrobić fotki rybołowa w akcji. Martin, którego skrycie bawiła nowa pasja Nicoli, chętnie zgodził się, by przyszła nad stawy z pstrągami wcześnie następnego ranka, proponując, by zjedli razem śniadanie po odwiedzinach rybołowa. – Jeżeli przyleci – zastrzegł się. – Nie zawsze można na nim polegać. Świt nadszedł chłodny i promienny, rześki wiaterek poruszał wierzchołki bezlistnych drzew. Nicola przywędrowała nad jeziora przed wschodem słońca, trzęsąc się nieco mimo kilku warstw ciepłego ubrania, lecz zdecydowana czekać tak długo, jak będzie potrzeba. Czas mijał, zaczęło się chmurzyć. Raz zza słonecznej tarczy wyfrunął ptak, podrywając fotoamatorkę do działania, ale okazało się, że to tylko czapla, która ujrzawszy ją, skręciła w bok. Potem, gdy chciała już zrezygnować z całego przedsięwzięcia, pojawił się rybołów i jej migawka trzaskała bez przerwy, gdy okrążał jezioro, nim dał nura i złapał rybę, hen, na przeciwległym brzegu. Zarumieniona ze szczęścia, gdyż trafiła jej się taka gratka, zrobiła ptakowi pożegnalne zdjęcie, pokazujące, jak znika pomiędzy drzewami, ściskając łup w szponach, po czym ruszyła na śniadanie. Dwa dni później Nicola, nieco zakłopotana, wręczyła Martinowi paczuszkę. Gdy ją otworzył, znalazł kilkanaście ujęć, doskonale naświetlonych, na których widać było i jezioro, i niebo, a pośrodku każdego malutką plamkę, mogącą ewentualnie przedstawiać rybołowa, lecz zbyt maleńką, by rozróżnić szczegóły. Martin współczuł jej z całego serca, ale teraz wiedział przynajmniej, co może kupić jej na Gwiazdkę. ROZDZIAŁ 9 Początek stycznia był pogodny i suchy, lecz stopniowo pogoda zaczęła się zmieniać. Wokół Arktyki utworzyła się strefa wysokiego ciśnienia, która szybko narastała, tak że nad Europę napłynęło zimne powietrze. Wichry, krążące nad kontynentem ruchem zgodnym ze wskazówkami zegara, przeniosły zimno przez Morze Północne i kanał La Manche, tak że nocą ziemia zamarzała na kamień, a w dzień wysokie chmury nie pozwalały jej rozmarznąć. Ponieważ torfowiska na wrzosowisku zamarzły, wody podskórne skuł lód i poziom rzeki systematycznie opadał. Lód ściął brzegi i pstrąg kalifornijski zapadł w głębokie wody, śpiąc pośród kamieni zalegających koryto. Dalej na północ spadł śnieg i niebawem niebo zasłoniły stada wędrownych ptaków, odlatujących na południe w ucieczce przed zimnem: kwiczołów, drozdów, gołębi, czajek, gęsi oraz mnóstwo mniejszego ptactwa. Mimo dotkliwego zimna, wszystkie mogłyby przeżyć, gdyby nie śnieg, zakrywający ich zapasy żywności i odcinający jedyne źródło energii i ciepła. Iasgair początkowo nie przejmował się zimnem, gęste upierzenie chroniło go przed dojmującym chłodem, a czas dzielił między ujście rzeki i stawy z hodowlą pstrągów. Później, z czasem, lód zaczął pokrywać jeziora, jego kryształy pojawiły się na błotnistych równinach ujścia. Jedzenia ubywało i coraz trudniej było je znaleźć. Potem, pewnego popołudnia w połowie stycznia, powiał wiatr z południa, pozbawiony owego przejmującego chłodu, tak że powietrze stało się na chwilę cieple i wilgotne. Niebo, zasnute ciężkimi chmurami, przybrało żółtawą barwę i tuż przed zapadnięciem zmroku zaczął padać śnieg. Początkowo płatki były duże i miękkie jak puch, opadające lekko na każdą gałązkę, listek i źdźbło trawy, lecz gdy zapadła ciemność, stały się mniejsze, miałkie jak pył, wirując i tańcząc wśród ryku nasilającego się wiatru, zbierały się w zaspy przy żywopłotach i w alejach. O świcie ziemię spowijała gruba, biała pokrywa. Późnym popołudniem niebo zaczęło się przecierać. Blade słońce zabłysło nisko na horyzoncie i zawieja straciła impet. Potem zapadła ciemność, a wraz z nią powrócił mróz. Iasgair obudził się w świecie bieli i ciszy tak głębokiej, że słaby szmer strumyka, płynącego gdzieś daleko w dole wydawał się nienaturalnie głośny. Potrząsnął skrzydłami i uniósł się z gałęzi, frunąc powoli, a wzrokiem badał powierzchnię wody, szukając pod nią jakiegokolwiek ruchu. U ujścia rzeki narastał przypływ. Na jej błotnistych brzegach, wolnych od śniegu, kłębiło się zgiełkliwe rojowisko ptactwa: brodźców i siewek, ostrygojadów i kulików, majestatycznych białych łabędzi i gęgających bernikli. Iasgair, który ściągnął do ujścia, krążył nad nim raz po raz, ale nie pokazała się żadna ryba. Koło południa, gdy słońce przeświecało bielą przez opary zmrożonej mgły, pofrunął w głąb lądu, by spróbować szczęścia w stawach hodowlanych. Tylko jedno jezioro nie było jeszcze całkiem zamarznięte – choć po większej części pokryło się lodem, pozostał na nim jednak wąski kanał, nadal otwarty dzięki powolnemu nurtowi strumienia. Nie pokazała się w nim ani jedna ryba, toteż Iasgair powrócił do wiązu, gdzie miał konar, na którym przysypiał. Tej nocy po raz pierwszy poczuł chłód. Kiedy temperatura spadła, małe ptaszki zaczęły wymierać – drobne iskierki życia zduszone ciemnością i zimnem. Ich zmrożone truchełka brukały śnieg i padały łupem grasujących lisów, tak że rankiem zostawały tylko ślady na białej pokrywie. Iasgair obudził się szarym świtem, czując znużenie, którego nie doświadczał od czasu, gdy padł ofiarą sieci kłusowników. Głód zaczynał podkopywać jego siły. O tej porze roku powinien wygrzewać się w słońcu tropików, buszować w nizinnych bagnach Gambii, lecz żądza wędrówki na południe minęła, wymazując z pamięci koszmar schwytania w sieć, a jeszcze nie zawładnęła nim chęć podróży na północ. Jeśli nie znajdzie jedzenia, już długo nie wyżyje. Umordowany, wzniósł się z gałęzi i wyruszył na kolejną, bezowocną wyprawę wokół rzeki, ujścia i jeziora. Świat zakuty był w okowy lodu. Nic się nie poruszało w pozbawionym życia krajobrazie. Późnym popołudniem przeleciał nad ogrodem Nicoli. Coś znajomego w otoczeniu sprawiło, że wykonał jeszcze jedno okrążenie i zanurkował niżej. Pamiętał, że niegdyś w tej okolicy znajdował porządne pożywienie. Mimo grubej pokrywy śniegu rozpoznał suszarnię owoców i pień na trawniku, na którym kładziono mu ryby. Nicola zostawiła wszystko tak jak było i nie posprzątała, gdyż piliły ją poważniejsze zadania. Między innymi, z powodu marnej pogody dostarczała pokarm mniejszym ptaszkom. Przed laty Dawid zawiesił na jabłonce grubą kłodę z wiązowego drewna. Nad nią umieścił siatkę z drutu, która miała odstraszać większe okazy od podkradania karmy, przeznaczonej dla ptaków śpiewających. Żadne z nich nie wpadło na inny pomysł, jak odpędzić szpaki i wiewiórki, prócz tego, by wybiegać z domu i odganiać je, i właśnie w czasie jednego z takich wypadów Nicola wytropiła rybołowa. Stała przez chwilę nieruchomo w śniegu, szczęśliwa, że powrócił jej podopieczny. Potem przypomniała sobie, że w zamrażarce jest jeszcze parę witlinków. Oto miała przed sobą dużego ptaka, którego wykarmi z największą radością, toteż pomknęła do środka, grzebiąc w zamrażalniku, póki nie trafiła na ryby, a potem wrzuciła je do kuchenki mikrofalowej, by się rozmroziły. Sekundy ciągnęły się niemiłosiernie, podczas gdy ona czekała, dręcząc się myślą, że w tym czasie rybołów może odlecieć. Niepotrzebnie się martwiła. Gdy biegła ogrodową ścieżką, ujrzała ptaka, który siedział skulony na dachu suszarni, ze złożonymi skrzydłami i głową zwieszoną na piersi. Zmiotła śnieg z pnia, na którym zawsze zostawiała pokarm, położyła na nim sflaczałe ciałko witlinka, po czym odeszła, by z bezpiecznej odległości zobaczyć, co będzie dalej. Przez długi czas Iasgair siedział nieruchomo, jakby rybny posiłek był ostatnią rzeczą, która zaprząta jego umysł. Potem nagle podniósł głowę. Wielkie, żółte oko mrugnęło, rozpostarł skrzydła i rzucił się na rybę. Od razu rozszarpał ją na kawałki, pochłaniając wielkie kęsy mięsa, skóry i kości. Gdy ryba zniknęła do szczętu, wleciał do suszarni przez otwarte drzwi i usiadłszy na grzędzie, przygotował się do snu. Nicola patrzyła, stojąc po kolana w śniegu. Nie śmiała nawet wierzyć, że ptak, którego przywróciła do zdrowia przed tyloma miesiącami, wróci do niej, lecz miała oto naoczny dowód. Odwróciła się w stronę domu ze stanowczym postanowieniem, że gdy jej podopieczny się obudzi, następny posiłek będzie już na niego czekał. Nie zmieniając nawet butów, wsiadła do samochodu i pojechała do odległego o pięć kilometrów miasteczka w pobliżu wybrzeża, gdzie znajdowało się parę sklepów. Służby drogowe odgarnęły już większość śniegu, lecz drogi poryte były koleinami i oblodzone tak, że jazda zajęła jej więcej czasu, niż się spodziewała. Wybór świeżych ryb był niewielki, ale dokupiła jeszcze witlinków i kilka pstrągów kalifornijskich, krzywiąc się, gdy przyszło do płacenia. Potem doszła do wniosku, że biorąc pod uwagę pogodę, dobrze byłoby, gdyby i dla siebie porobiła trochę zapasów, tak że już zmierzchało, gdy z całej siły kręciła kierownicą swego samochodu ostatnich parę metrów na podjeździe. Kiedy tylko wyładowała zakupy, chwyciła pstrąga i pospieszyła z nim ogrodową ścieżką, ale suszarnia była pusta. Ptak odleciał. Zmarznięta, zmęczona, z przemoczonymi nogami, była bliska łez, gdy kładła pstrąga na pniu i przez śnieg człapała do domu. Nocą stary lis zakradł się do ogrodu i wyszarpał większą część ryby z oblodzonego pnia. Nicola znalazła resztki o pierwszym brzasku, po czym stanęła jak wrośnięta w ziemię, z zaciśniętymi ustami i wzrokiem wbitym w lisie ślady na śniegu. Trzymała w ręce rybę, lecz teraz zabrała ją z powrotem do domu, nie miała bowiem zamiaru dokarmiać lisów. Rankiem próbowała coś zrobić w gospodarstwie, lecz co chwila wyglądała przez okno, wpatrując się w puste niebo. Po południu postanowiła odgarnąć śnieg z ogrodowej ścieżki. Mimo zimna ruch ją rozgrzał, tak że po półgodzinie zapragnęła zdjąć kurtkę. Przy okazji zerknęła na suszarnię i ku swemu zdziwieniu ujrzała tam rybołowa, który skulony przycupnął na dachu i przypatrywał się jej. Nie miała pojęcia, jak długo tam siedział, ale zaraz pospieszyła do domu, by przynieść mu rybę. Przyleciał też następnego dnia i jeszcze następnego. Zawsze pojawiał się o tej samej porze, wczesnym przedpołudniem i czekał, aż Nicola położy rybę na pieńku, a potem oddali się ogrodową ścieżką. Wtedy sfruwał i się pożywiał. Następnie siadał na grzędzie w suszarni, chwilę muskał pióra, po czym zasypiał. Nadal trzymał mróz. Nie padał już śnieg, ale lodowaty wiatr obniżał temperaturę w dzień znacznie poniżej zera. Te ptaki, które regularnie dożywiały się pokarmem z podmiejskich ogródków, zdołały przeżyć. Inne zamarzały w nocy, zbijając się w stadka i na próżno usiłując zachować ostatnie resztki ciepła. Najsilniejsze odlatywały na południe, w bardziej sprzyjające klimaty. Pod śniegiem, między zamarzniętymi źdźbłami trawy, biegały myszy polne, skryte przed wygłodniałymi sowami, które unosiły się nad polami niczym widma śmierci. Wychudłe lisy zapuszczały się na skraj wiosek i miasteczek, gdzie zaglądały do śmietników w poszukiwaniu resztek. Ten grobowy świat oblewał białym blaskiem bezlitosny księżyc. Luty ciągnął się niemiłosiernie bez żadnej zmiany. Potem, w pierwszym tygodniu marca, tak nagle i gwałtownie jakby puściła tama, nadeszła odwilż. Przyniósł ją ciepły zachodni wiatr, dmący znad Atlantyku, pędząc ciężkie czarne chmury brzemienne wilgocią. Gdy chmury nadciągnęły nad zamarznięty ląd, natychmiast się ochłodziły. Wilgoć, którą ze sobą niosły, skropliła się, aż stała się zbyt masywna, by zdołały ją utrzymać i wiatr, który je tu przygnał, wyrwał im ciężar i cisnął na okryte śniegiem wzgórza. Deszcz zaczął padać tuż przed zmierzchem, ludzie więc szli spać, wsłuchani w dudnienie zawieruchy o szyby. Gdy się obudzili, nadal słyszeli monotonne bębnienie, i tak przez cały dzień i noc. Następnego ranka opady nie ustały, choć teraz z nieba nie lały się już strugi wody, deszcz bił nadal jednostajnym rytmem, wypełniając rynny i rowy, zmywając białą pokrywę. Śnieg zsuwał się z pofałdowanych pól, rozpryskując się o sztachety ogrodzeń, gdy topniejąc spływał drogami. Aż wreszcie deszcz ustał, na niebie pojawiły się skrawki błękitu i gdzieś, drżącym głosikiem, zaczął wywodzić trele kos. Dla fauny, która przeżyła, rozpoczął się nowy okres wzrostu, powrotu do sił, nadziei. Dzięki staraniom Nicoli Iasgair dobrze przetrzymał mrozy. Przespał odwilż, przytulony do pnia wiązu, który chronił go przed przemożną siłą wiatru i deszczu. Teraz jednak ptaka dręczył głód, wypędzając go z gałęzi wysoko w powietrze. Nie tracił czasu na łowy w rzece, u jej ujścia czy w stawach rybnych. Poleciał od razu do jedynego miejsca, w którym na pewno bez najmniejszego zachodu dostanie pożywienie. Nicoli brak było podopiecznego w deszczowe dni i obgryzała paznokcie z niepokoju, czy mu się coś nie stało. Gdy tylko go zobaczyła, biegła ogrodową ścieżką z rybą w garści. Taki ustalił się obyczaj i z biegiem dni Iasgair przestał samodzielnie polować. Dziki rybak powoli stał się żebrakiem, dziadem proszalnym, wyczekującym już tylko na jałmużnę, aż Nicola zwątpiła, czy kiedykolwiek się go pozbędzie. ROZDZIAŁ 10 Zrobił się z niego potwór! – wykrzyknęła Nicola. Wzięła proponowany jej trunek, ale go nie skosztowała, krążyła tylko po pokoju. – Doprawdy? – spytał Martin. Wargi mu zadrgały, ale postarał się, by w jego głosie nie słychać było śmiechu. – Dlaczego tak uważasz? – Bo nie tylko tu wysiaduje, dzień w dzień, jak wielki tłumok. Strasznie jest nieruchawy. Czeka na mnie za każdym razem, kiedy tylko wytknę głowę zza drzwi, idzie za mną ścieżką, rządzi moim życiem. Przysięgam, że robi się coraz bardziej napastliwy, coraz bardziej wymagający. Wczoraj omal mi nie strącił kapelusza z głowy, a na ryby dla niego wydaję majątek. Przez chwilę Martin nie odpowiadał. Stał bez ruchu, wyglądając przez okno. Po silnych mrozach tłumiona siła wiosny wybuchła feerią żółtości i złota. Pierwiosnki rozkwitły jak blade gwiazdy na obrzeżach jezior, a jasnozielone włócznie żonkili wystawiały złote trąbki pomiędzy okolicznymi wzgórzami. – Powinien teraz lecieć na północ – rzekł z namysłem. – Z powrotem do Szkocji, wraz z resztą krewniaków. Gdy mówił te słowa, stanął mu w oczach obraz Szkocji wiosną, rybołowów krążących hen, wysoko, nad wietrznym jeziorkiem, jeleni na wzgórzach i rzek wezbranych od topniejącego śniegu. Łososie będą zdążać w górę czystych, zimnych strumieni, przeskakując wodospady i odpoczywając w cienistych głębinach rozlewisk. A gdyby tak zaproponował, że zabierze rybołowa na północ? Może namówiłby Nicole, by z nim pojechała. A nuż uda im się nawet wykroić jakiś dzień na połów łososi? – Co powiedziałeś? – spytała Nicola. – Przepraszam, ale chyba cię nie słuchałam. Zastanawiałam się, czybyśmy sami nie mogli zabrać go na północ. Udałoby ci się wziąć parę dni wolnego? Ni gdy nie widziałam Szkocji wiosną. Martin uśmiechnął się z radości. – Czemu nie – odparł. – Na razie nie mam żadnych rezerwacji, a ryby same mogą się sobą zająć. – Zrobiłabym parę zdjęć tym aparatem, który mi dałeś – ciągnęła Nicola. – Mam wszystkie fotografie rybołowa, kiedy łowi i pożywia się w ogrodzie na śniegu. Seria zdjęć, ukazujących jego odlot na swobodę, zgrabnie dopełniłaby całości. Myślałam, żeby opisać jego historię, może nawet ją wydać. Co o tym sądzisz? – Uważam, że to wspaniały pomysł. Jak myślisz, dokąd go zabierzemy? – Też się nad tym zastanawiałam – rzekła Nicola. – Jego rodzice mieszkają w Loch Garten, daleko na północ, koło Inverness. Ale powinien polecieć w nowe miejsce, tam, gdzie znajdzie samicę. – Jeżeli to samiec – zwrócił uwagę Martin. – Ma obrączkę. Może powinniśmy skontaktować się z Towarzystwem Ochrony Ptaków i dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Oni pewnie umieliby wskazać odpowiednią okolicę na jego nowy dom. Zostaw to mnie. Spróbuję zdobyć jakieś informacje. – Pamiętaj, że najpierw musimy go złapać. – O, z tym nie będzie kłopotu – beztrosko odparła Nicola. – Zawsze ucina sobie drzemkę w suszarni owoców. Zamkniemy za nim drzwi, a potem ty wejdziesz z siecią. Przypomnij sobie, że Paulowi udało się to kiedyś bez trudu. – Hmm – mruknął Martin. W duchu stwierdził, że poradzić sobie z zagłodzonym, na pół żywym rybołowem to jedno, a złapać w sieć zdrowego, dobrze odżywionego ptaka to zupełnie inna rzecz, ale nie chciał wyjść na tchórza. – Zbiję skrzynię, w której będziemy mogli go przewieźć. – Jestem taka podekscytowana – wyznała Nicola. Nagłe pod skoczyła i pocałowała Martina w policzek. – W górach będzie jeszcze leżał śnieg. Wezmę mnóstwo ciepłych ubrań. – Sięgnęła po odstawionego drinka. – Za Operację Rybołów. Operacja Rybołów, w stylu prawdziwych komandosów, rozpoczęła się o świcie. Nicola skradała się ogrodową ścieżką, niosąc wielką podrywkę Martina, który szedł za nią, chwiejąc się z lekka pod ciężarem skrzyni. Kobieta bardzo delikatnie zamknęła drzwi suszarni, a rybołów otworzył wielkie żółte oko i wbił w nią wzrok. – Może powinnam przynieść rybę – wyszeptała. – I to mocno nafaszerowaną środkami nasennymi – dodał Martin. – No, bierzmy się do roboty. Gdy wszedł do suszarni, rybołów obserwujący każdy jego ruch skulił się na grzędzie i rozpostarł skrzydła. Martin spojrzał na rozłożoną siatkę i jęknął. – Nigdy go w to nie wpakuję – wymamrotał pod nosem. – Nie stój tak – zasyczała Nicola. – Łap go. Na dźwięk jej słów rybołów obrócił się zgrabnie na grzędzie i wypuścił strumień białego wapna, który trafił Martina w przeponę. Cofając się, mężczyzna uderzył głową o grzędę i upadł prosto w kępę młodych pokrzyw. Bez zastanowienia oparł ręce na ziemi, by się podźwignąć i dotkliwie się poparzył. Rozejrzał się rozpaczliwie, szukając pomocy, ale Nicola oparta o klatkę, nie mogła się ruszyć ze śmiechu. Zdołała tylko wydobyć z siebie szereg urywanych pisków. Gdy podnosił się na nogi, rybołów próbował osiąść z powrotem na grzędzie, ale chybił celu i spadł w róg suszarni. Z pomrukiem wściekłości Martin odrzucił sieć i schwycił ptaka gołymi rękami, przyciskając mu skrzydła do ciała. Triumfalnie przeniósł go do skrzyni i wrzucił do środka, nim drapieżnik zdołał wysunąć szpony. – Dobra robota! – wykrzyknęła Nicola. – Dlaczego tego od razu nie zrobiłeś? – Po czym znowu zaczęła chichotać, a Martin zmiażdżył ją spojrzeniem, odmaszerowując z możliwie jak największą godnością. Godzinę później byli już w drodze, przemierzając płaskie tereny Somerset. Przed nimi rozciągało się pięćset kilometrów autostrady. Martin jechał dość szybko, po części dlatego, że chciał oszczędzić rybołowowi męczarni podróży, a po części z powodu mdlącego rybiego odoru, dochodzącego z tyłu samochodu. Długo w noc zbijał wymyślną skrzynię podróżną, wyposażoną w niską grzędę, z której rybołów uparcie nie chciał skorzystać, oraz wysuwaną tacę, dającą się wyjąć i oczyścić, gdyby została bardzo zapaskudzona. Na autostradzie ruch był stosunkowo mały, a Martin utrzymywał tak dobre tempo, że wczesnym popołudniem byli już na zachód od granicy. Zatrzymali się na krótki posiłek, a potem jeszcze jeden, na parkingu w pobliżu strumienia. Tu Martin umył tacę ze spodu skrzyni, po czym znowu ruszyli w drogę. Nie zmierzali do Loch Garten ani nigdzie w te okolice. Towarzystwo Ochrony Ptaków skontaktowało Nicole z jednym ze strażników, który powiedział, że zna idealne miejsce dla rybołowa i umówił się z nimi na spotkanie. Obiecał Nicoli, że będzie czekał na odludnym kawałku drogi na Dartmoor, a także poprosił, by rankiem nie karmiła rybołowa ani nikomu nie mówiła o ich wyprawie. Na Nicoli sprawiało to wrażenie sceny z powieści szpiegowskiej, ale zgodziła się przybyć na wyznaczony punkt tuż o świcie. I tak jechali całe popołudnie, aż w końcu, gdy zachodzące słońce oświetliło chmury wieńczące szczyty gór, znaleźli się nad brzegiem Loch Lomond. Dalej kierowali się na północ, mijając brzozowe zagajniki, spowite delikatną zieloną mgiełką, ciemne góry, na których wstęgą wiły się srebrne pręgi spadających kaskadą strumieni. Potem, gdy już zaczął zapadać zmierzch, wjechali w zakręt, za którym dał się widzieć hotel, otoczony sosnowym laskiem. Wysypana żużlem kręta ścieżka, wijąca się między drzewami, doprowadziła ich do samych drzwi, a w gęstniejącym mroku okna jaśniały zapraszająco kwadratami światła. Martin bez wahania zjechał z drogi, choć od celu dzieliło ich jeszcze ponad trzydzieści kilometrów. – Jak uważasz? – zapytał. Nicola, która drzemała obok niego w fotelu pasażera, ocknęła się gwałtownie. Długa podróż dała się jej we znaki. Pragnęła wykąpać się, coś zjeść i pójść spać – w tej kolejności, i nie przykładała większej wagi do tego, gdzie będzie mogła zaspokoić swe pragnienia. – Jeśli w hallu wisi głowa jelenia, zostajemy – odparła. Głowa jelenia widniała na szczycie schodów, prowadzących w górę od recepcji. Co więcej, w kominku w hallu buzował ogień. By uczcić przyjazd do Szkocji, zjedli narodową potrawę tej krainy, składającą się z podróbek baranich z rzepą, po czym, przy kieliszku, Martin napomknął, że mogliby zatrzymać się tu na parę dni na ryby. Nicola, która zauważyła sprzęt wędkarski, gdy tylko wsiadła do samochodu, pozwoliła mu przez parę minut krążyć koło tego tematu, po czym zmiękła i wybawiła go z kłopotu. Perspektywa ta zainteresowała ją jeszcze bardziej, gdy Martin zaproponował, by zrobiła kilka zdjęć. Przed pójściem spać wyszli jeszcze sprawdzić, jak się miewa rybołów. W skrzyni było cicho, Martin zastanawiał się tylko, czy kiedykolwiek pozbędą się smrodu. Potem cichutko na palcach poszli na górę, do oddzielnych pokojów. Ledwo Martin zamknął za sobą drzwi, usłyszał delikatne pukanie. Na progu stała zmieszana Nicola. – Chciałam ci tylko podziękować za to, że zadałeś sobie tyle trudu. Jesteś kochany. Po czym pocałowała go, poczuł na ustach jej słodkie i ciepłe wargi i nim zdołał cokolwiek powiedzieć, już jej nie było. Gdy się obudził, dopiero szarzało, a kiedy wyjrzał przez okno, zobaczył świat spowity grubą warstwą wilgotnej mgły. Jednak gdy zjedli śniadanie i uregulowali rachunki, nad chmurami pojawiły się skrawki błękitnego nieba, wierzchołki gór zaś zaczęły zrzucać otulające je całuny. Rybołów, przygnębiony, kulił się na grzędzie, a Martin starannie poprawił koc, okrywający skrzynię. – Jeszcze tylko trochę, kolego – powiedział cicho. – Już niedługo będziesz wolny. Gdy odjeżdżali, Nicola była milcząca i przygaszona. Droga wiła się bezustannie w kierunku północnym, przecinając strumienie, gdzie biała piana wodna kłębiła się między gładkimi czarnymi skałami, obok usianych głazami pól i niewielkich plantacji sosen. Z przodu, na tle wschodzącego słońca, mieniła się tafla odległego jeziora, bażant przechadzał się majestatycznie po pokrytej rosą trawie tuż obok szosy. A jednak Nicola nie chłonęła piękna poranka. Już ogarniał ją smutek na myśl o rozstaniu z ptakiem, którego zaczęła uważać za swego rybołowa i z niechęcią myślała o strażniku, który wydrze go z jej rąk. Oczyma duszy wyobrażała go sobie jako zadufka, o szczeciniastym zaroście, ubranego w kurtkę z kapturem. Gdy po raz pierwszy ujrzeli go na tle urwistej skały, rzeczywistość okazała się tak krańcowo odmienna od jej pierwotnych oczekiwań, że aż spłonęła rumieńcem. Liczył ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i był tak szczupły i noszący ślady zmagań z pogodą, co kij z wiązu, który trzymał w dłoni. Miał na sobie tweedowy garnitur, znoszony, lecz o znakomitym kroju, a krawat zawiązał w staranny węzeł. U jego stóp siedział niemłody już seter, który przyglądał się im poważnie, kiedy wysiadali z samochodu i podchodzili do jego właściciela, by się przywitać. Gdy się zbliżali, mężczyzna uniósł kapelusz, czym całkowicie podbił Nicole i przedstawił się po prostu jako MacDonald. Potem spojrzał z niejakim sarkazmem na ich stopy. – Przejedziemy kawał przez wzgórza, a potem jeszcze ździebko podejdziemy. Byli na to przygotowani, a w czasie gdy wdziewali na siebie spodnie turystyczne, wkładali buty i getry, MacDonald załadował skrzynię z rybołowem do zaparkowanego w pobliżu land rovera. Pomógł wspiąć się Nicoli na fotel pasażera, lecz Martin musiał samodzielnie wgramolić się na tył. Potem nastąpiła jedna z najbardziej szarpiących nerwy i wyczerpujących jazd w całym dotychczasowym życiu Nicoli. Land rover przez ponad godzinę szorował z szybkością dobrego piechura, pnąc się coraz wyżej na wzgórza. Wszelkie próby rozmowy zagłuszał ryk silnika. Nicola zatem, na ile mogła, rozkoszowała się widokami, mając nadzieję, że jej ostatnia godzina jeszcze nie wybiła. Raz ujrzała myszołowa i, ku swemu zachwytowi, stadko pardw, jeszcze w białym, zimowym upierzeniu. Tu i tam pasły się owce, których długie, zmierzwione runo targał wiatr, lecz w tym zakątku ziemi nie było śladu człowieka. Nareszcie land rover zadrżał i stanął na brzegu strumienia, a MacDonald zgasił silnik. Zapadła cisza tak głęboka, że Nicola słyszała własny oddech. – Podejdziemy teraz kawałek, tylko za następne wzgórze – odezwał się strażnik. Nicola czym prędzej wyskoczyła z land rovera i spojrzała na strome zbocze, zastanawiając się, jak sobie dadzą radę przenieść skrzynię. Jakby odgadując jej myśli, MacDonald uspokoił obawy. – Od tej pory nie będziemy zawracać sobie głowy skrzynią. Wrzucę naszego przyjaciela do torby. Z tymi słowy wspiął się na tył land rovera i po paru minutach wyłonił się z rybołowem w starannie zapiętej płóciennej torbie. Bez słowa ruszył przez strumień i dalej wzgórzem, w jednej ręce dzierżąc kij, w drugiej torbę. Seter posłusznie biegł mu u nogi. MacDonald kroczył powoli i rozważnie, ale Nicola po przejściu jakichś stu metrów poczuła, że płuca za moment jej pękną, a w lewym boku chwycił ją ostry, kłujący ból. Obejrzawszy się za siebie, stwierdziła, że Martin nie jest w dużo lepszej formie, ale maszerował dzielnie, a niebawem teren zaczął się wyrównywać. – Przypuszczałem, że w Dartmoor będzie ciężko – wykrztusił Martin – ale nie sądziłem, że aż tak. – Ano, na południu macie łagodniejsze pagórki – mruknął MacDonald przepraszająco. – Ale to już niedaleko. Brnęli dalej, okrążając czarne od torfu stawki, aż nagle weszli na niskie siodełko pomiędzy wzgórzami. Przed nimi rozpościerał się widok, od którego zaparło im dech w piersiach. U ich stóp teren stromo opadał, zielone zbocze góry osuwało się do jeziora, osadzonego niczym klejnot w zagłębieniu między wzgórzami. Małe fale uderzały o skalisty brzeg, a odległy kraniec okalały trzciny. W środku jeziora leżała wysepka, na której rosła kępa sosen. – Mały strzępek starożytnego lasu Kaledonii – powiedział cicho MacDonald. – Nie uważacie, że to wspaniałe miejsce dla naszego przyjaciela na lato? Odwrócił się do Nicoli. – Pewnie chciałaby pani zobaczyć, jak odlatuje na swobodę? Nicola kiwnęła twierdząco głową, zdejmując z szyi aparat. MacDonald skinął ze zrozumieniem, postawił torbę na ziemi i rozsunął zamek. Ptak wystawił głowę, ale nie próbował wyfrunąć. Kulił się tylko, żółtymi oczyma spoglądając na okolicę. A potem, nagle, podniósł się z wielką siłą, wydostał z torby i niezgrabnie klapnął na ziemię. Po chwili zaś wzniósł się w powietrze i gwałtownymi uderzeniami skrzydeł wzbił wysoko w niebo. Zrobił jedno okrążenie, potem drugie, a gdy Nicola klikała kamerą, rozpostarł skrzydła i poszybował ku jezioru. Przez chwilę bujał w powietrzu, po czym usiadł na wierzchołku jednego z drzew na wyspie. Nicola patrzyła, póki ptak, jezioro i wyspa nie stały się jedynie rozmazanymi plamami, a gdy się odwróciła, po guli w gardle poznała, że oczy łzawią jej nie tylko od wiatru. ROZDZIAŁ 11 Wrócili na drogę i żegnali się z MacDonaldem, gdy strażnik zauważył w samochodzie wędki. – Widzę, że wybieracie się na ryby – zagadnął. Martin skinął potakująco. – Myśleliśmy, że pojedziemy do Spey, obejrzymy miejsce, w którym rybołów początkowo miał gniazdo i może spędzimy dzień nad rzeką. MacDonald zastanawiał się przez chwilę. – Mój kuzyn ma kawałek ziemi nad jeziorem. Na pewno z przyjemnością ugości was przez jeden dzień. – Wyciągnął mały notatnik. – Zapiszę wam jego numer telefonu i sam do niego zadzwonię, żeby go uprzedzić. Martin usiłował wybąkać jakieś podziękowania, ale MacDonald machnął tylko ręką. – Och, Dougal uwielbia ptaki. Będzie szczęśliwy, że może pomóc takim jak wy, którzy zadaliście sobie tyle trudu. Życzę szczęścia i udanych połowów. Pojechali na północny wschód, wzdłuż brzegów jeziora Tay i rzeki o tej samej nazwie. Słońce świeciło na czystym błękitnym niebie, szczyty gór pokryte były szronem, a wody jeziora mieniły się w wiosennych promieniach, tak że Nicola raz po raz chciała się zatrzymywać i robić zdjęcia. Gdy zbliżali się do celu podróży, dzień miał się już ku końcowi, toteż Martin zaczął szukać miejsca, gdzie mogliby spędzić noc, wiedział bowiem, że w Szkocji wieczorny posiłek podaje się wcześnie i jeśli szybko nie znajdą noclegu, pójdą spać bez kolacji. Doznał sporej ulgi, ujrzawszy znak informujący o hotelu, który znajdował się zaledwie parę kilometrów dalej. Gdy podjechali, nie wyglądał ani w połowie tak zachęcająco jak zajazd, w którym nocowali zeszłej nocy, lecz gdy weszli do środka, spotkała ich bardzo miła niespodzianka. Przypadkiem natrafili na pensjonat, który miał stałych gości, przyjeżdżających co roku o tej samej porze na ryby. Szczęściem dwa pokoje były wolne, toteż niebawem Martin i Nicola poczuli się, jakby uczestniczyli w prywatnym przyjęciu. Znowu mieli przylegające do siebie pokoje, skryte na najwyższym piętrze. W jednej ścianie pokoju Martina znajdowały się drzwi i sądząc, że to szafa, próbował je otworzyć. Okazały się zamknięte. Gdy się tylko odwrócił, odemknęły się i wychyliła się z nich głowa Nicoli. Przez chwilę stali, patrząc na siebie, lecz żadne nie chciało się odezwać. Za moment znalazła się w jego ramionach, tuląc się do niego całym ciałem, jej wargi zaś odwzajemniały jego pocałunki z takim żarem, że w głowie mu się zakręciło, a serce zaczęło walić. Drżąc, usiłował pociągnąć ją w stronę łóżka, ale odepchnęła go i zakryła usta dłonią. – Jeszcze nie – wyszeptała. – Jestem bardziej uległa, gdy się na jem. Zobaczymy się w barze. Zniknęła, i po chwili Martin usłyszał trzask zasuwanego rygla. W barze Martin ściskał szklaneczkę ze sporą porcją whisky, gdy pojawiła się Nicola. Na jej widok podniósł się, a szczęka opadła mu z podziwu i zaskoczenia. Znowu zmieniła się nie do poznania. Ubrana była w prostą suknię pod szyję z lazurowozielonego jedwabiu, przyozdobioną jedynie naszyjnikiem z ciężkiego złota. Wyglądała zachwycająco, co też Martin jej zaraz powiedział. Uśmiechnęła się figlarnie. – Chyba trochę za bardzo się wystroiłam, ale dość już miałam tych sportowych ciuchów. Przyniesiesz mi whisky? Ponieważ była niedziela, o czym oboje zapomnieli, przygotowano zimny bufet, lecz rzut oka na uginający się kredens upewnił ich, że nie wyjdą stąd głodni. Mieli kilka zup do wyboru, pasztet z dziczyzny albo melon, następnie wołowinę, łososia, kurczaka, zimną szynkę, ozór wołowy, kilka rodzajów ciast, owoce, biszkopt, ser, sałatkę z selera. Goście nakładali sobie, na co tylko mieli ochotę, podczas gdy starannie ubrane pokojówki stały z boku, sprzątając talerze, gdy tylko zostały opróżnione. Wygłodniali po długiej podróży, najedli się do syta, po czym usiedli w hotelowym hallu, popijając ostatni kieliszek przed snem. Niewiele rozmawiali, ciesząc się nawzajem swym towarzystwem. Ku uldze Martina większość gości także chciała wcześniej udać się na spoczynek, toteż ich zniknięcie nie powinno wywołać komentarzy. Później stał w zaciemnionej sypialni, spoglądając na tę część parku, gdzie księżycowa poświata migotała na wodach małego jeziorka. Sowa huknęła gdzieś z pobliskiej kępy sosen. Wreszcie usłyszał ciche skrzypnięcie drzwi. Budził się kilkakrotnie w ciągu nocy, by poczuć jej bliskość i wciąż na nowo podniecał go jej dotyk, zapach, miękkie krągłości tuż przy jego ciele. Czuł się jak chłopiec, rozpalony, niedoświadczony, niezdarny, a gdy próbował ją przepraszać, śmiała się gardłowym śmiechem. – Czy ja się skarżę? – szeptała i przyciągała go do siebie. Na śniadanie jedli owsiankę z cukrem i śmietanką, świeżo upieczonego pstrąga kalifornijskiego oraz jajka na bekonie. Potem wyruszyli zwiedzać okolicę. Najpierw pojechali do ośrodka Towarzystwa Ochrony Ptaków w Loch Garten, gdzie pod dwudziestoczterogodzinną strażą stało gniazdo, w którym wylęgły się pierwsze rybołowy. Gniazdo zbudowano na samym szczycie starej, uschłej sosny, pośrodku leśnej polany, którą otoczono mocnym płotem chroniącym przed intruzami. W zamian zwiedzający mieli dostęp do szeregu leśnych budowli, dyskretnie ukrytych między drzewami. Niestety, Martin i Nicola przybyli o zbyt wczesnej porze roku, by dostrzec tam ożywiony ruch. Przyleciała jedna para, lecz prócz chaotycznych prób naprawy gniazda, nic się nie działo. Zabawili około pół godziny, po czym przez resztę tego długiego, złocistego dnia wędrowali wokół brzegów jeziora, po krętych ścieżkach między sosnami, które rzedły od czasu do czasu, by odsłonić przed nimi nowy widok: zbocze góry porośnięte paprociami, zatokę pełną trzcin, granitową odkrywkę na tle lazurowego nieba. Ich nozdrza wypełniała woń sosen, połączona z aromatem mirtowym i ostrym, słodko-kwaśnym zapachem wody. Kolacja w hotelu była jeszcze lepsza niż poprzedniego dnia. Potem Martin zatelefonował pod numer, który dał mu MacDonald; najwyraźniej opowieść kuzyna zrobiła na owym Dougalu duże wrażenie, ponieważ nie tylko zaprosił Martina, by spędził dzień, łowiąc na jego wodach, ale obiecał też posłać swego dozorcę, by zaprowadził go na miejsce i przyrzekł pokazać, gdzie złapie najlepsze łososie. Martin, nadzwyczaj podniecony, przekazał te wieści Nicoli. Byli gotowi i już czekali, gdy wczesnym rankiem na hotelowy parking zajechał rangę rover. Martin spodziewał się, że dozorca będzie posiwiałym, milczącym góralem, tymczasem człowiek siedzący za kierownicą okazał się dwudziestoparoletnim szczupłym, jasnowłosym Anglikiem. – Mam na imię Michael – oznajmił, pomagając wynosić Martinowi sprzęt wędkarski z samochodu. – Szef strasznie przeprasza, ale nie będzie mógł państwu towarzyszyć. Bez wątpienia jak najprędzej chcielibyście zacząć łowić – dodał, wciskając sprzęgło. – Jest trochę za jasno, lecz wody z roztopionego śniegu nadal spływają ze wzgórz i w rozlewiskach znajdzie się trochę ryb. Zjechali na parking koło mostu. W dole rzeka mieniła się w słońcu, jej skaliste brzegi porastały drzewa. Michael oparł się o poręcz mostu. – Pierwsze rozlewisko jest tam. Chodźcie, pokażę wam. Obaj mężczyźni ruszyli wzdłuż strumienia. Nicola, której na razie wystarczało wygrzewanie się w porannym słońcu, siedziała na moście i patrzyła, jak odchodzą. Coś w ich zachowaniu, może całkowite zapatrzenie się w siebie i w rzekę, przywodziło na myśl dwóch chłopaczków, którzy idą się bawić. Przez chwilę poczuła przypływ macierzyńskich uczuć do obydwu. Została sam na sam z dźwiękami poranka, słabym westchnieniem wiatru w sosnach, śpiewnym mamrotaniem wody, falami toczącymi się po kamieniach. Zaczęła się zastanawiać, jak głębokie jest jej uczucie do Martina. Nie była to miłość, która zapiera dech w piersiach i rozdziera serce, kiedy nie można przełknąć ani kęsa i cały czas waruje się przy telefonie. Raczej niosła ze sobą spokojne poczucie ciepła, bezpieczeństwa i wygody, miłego towarzystwa, które wprawia w dobry humor. Czy to wystarczy? Nie była pewna, ale dobre i tyle na początek. Usłyszała chrzęst kamieni i podniósłszy głowę, ujrzała obu mężczyzn wracających brzegiem. Gdy Martin zobaczył ją, pomachał, uśmiechnął się, uniósł oba kciuki, po czym poszedł do rangę rovera, by wynieść swój sprzęt wędkarski. Nicola patrzyła z mostu, jak tradycyjnie najpierw wdziewa na siebie rybackie buty, kamizelkę i kapelusz, po czym składa wędkę i przeciąga przez przelotki grubą żyłkę. Michael stał przy nim, przeglądając zawartość wypełnionego po brzegi aluminiowego pojemnika na muchy. Mruknął z aprobatą, przerzucając egzotyczne produkty z futra i piór. W końcu wyciągnął małą rurkę, niespełna pięciocentymetrowej długości, o srebrzystym korpusie i pelerynce lśniącego ogona czarnej wiewiórki. – Ta – orzekł – a jeśli nic się nie trafi, proszę spróbować o oczko mniejszą. Martin przymocował srebrzystą łasicę do spławika i przywiązał na końcu kotwiczkę. Tymczasem Michael wyciągnął z rangę rovera kosz z pokrywką i postawił go pod mostem. – Drugie śniadanie – oznajmił. – Zjedzcie, kiedy będziecie mieli ochotę. Powodzenia. – I już go nie było. – No dobrze – powiedział Martin. – Bierzmy się do roboty. – Zszedł nad rzekę, nie odwracając się, spodziewał się bowiem, że Nicola pójdzie za nim. W skrytości ducha pomyślała, że dzielny rybak wygląda nieco śmiesznie, coś jak skrzyżowanie samurajskiego wojownika z człowieczkiem z reklamy Michelina. Wszystko przez tę kamizelkę. Cała była upstrzona kieszeniami, zamkami błyskawicznymi i różnymi przyrządzikami, których przeznaczenia mogła się tylko domyślać. Wzięła aparat i podążyła za nim, nie będąc całkiem pewna, czego od niej oczekuje, a jednak wyczuwając, że jej tego nie wytłumaczy. Wszedł do wody po kolana i zaczął za rzucać wędkę. Teraz jednak, gdy wędka niczym żywe stworzenie śmigała mu w rękach, w obramowaniu łuku mostu wydawał się mniej zabawny. Cały ten obrazek wyglądał całkiem miło, toteż Nicola trzaskała jedno zdjęcie za drugim. Wchodził do rozlewiska krok za krokiem, żyłka wyginała się w zgrabny kabłąk, wyrzucając muchę to z biegiem, to w poprzek strumienia, a każdy ruch mężczyzny był rytmiczny, płynny, niemal hipnotyzujący. Ale po półgodzinie już ją to znudziło i postanowiła przejść się nad rzeką. Nagle usłyszała okrzyk Martina, zatrzymała się więc, myśląc, że coś złowił. – Nie idź z biegiem strumienia! – zawołał. – Mogłabyś spłoszyć ryby. Nicola posłusznie usiadła, ale poczuła ukłucie niechęci. Po dziesięciu minutach Martin zwinął żyłkę i wyszedł na brzeg. – Przepraszam – rzekł – ale jeśli przestraszysz ryby przy brzegu, odpłyną i zaalarmują inne. I pewnie z pół godziny zejdzie, zanim się uspokoją. Chodź. Spróbujemy szczęścia w następnym rozlewisku. Już od dawna nikt nie nakazywał Nicoli wprost, by coś zrobiła, toteż trochę podziałało jej to na nerwy. Natychmiast zdała sobie sprawę, że zachowuje się dziecinnie i surowo napomniała się, że to dzień Martina. Wyglądał go, zasłużył nań, a oto ona swym grubiańskim zachowaniem ładnie odwdzięcza mu się za to, co dla niej zrobił! Jakieś pięćdziesiąt metrów z prądem rzeka skręcała w prawo, tocząc białą pianę między wapiennymi skałami, aż napotkała przeszkodę z twardszych głazów. Tu jej nurt biegł wolniej, a prąd, wirując i kotłując się, wpadał w głębokie rozlewisko. Stanęli na łupkowym brzegu, opadającym stromo ku głębinie. Ryba leżała w połowie rozlewiska. Dwie noce wcześniej wraz z przypływem opuściła morze i wpłynęła w długą odnogę ujścia. Przez tę noc i większość następnego dnia szybkimi, rytmicznymi ruchami posuwała się pod prąd, aż tuż przed świtem dotarła do tego właśnie miejsca. Teraz odpoczywała w połowie głębokości rzeki, przylegając do gładkiej powierzchni skały; wydatkowała akurat tyle energii, by nie dać się unieść prądowi. Martin stał na płaskiej skale w górze rozlewiska i opuścił muchę do wody. Niżej, trzymając się z dala od brzegu, Nicola wycelowała weń obiektyw i patrzyła przez wizjer, jak zaczyna zarzucać wędkę. Duża ryba była czujna, rozdrażniona, niespokojna. Do jej ogona przyczepiły się śpiewki, ssąc z niej krew. Próbowała je strząsnąć, ocierając się o skały, ale nadal uporczywie przywierały do jej łusek. Teraz, gdy przynęta Martina z wolna się do niej przybliżała, migocząc i mrugając w czystej wodzie wysoko nad nią, znowu poczuła śpiewki i niespiesznie zaczęła okrążać rozlewisko. Martin przygotowywał się do ponownego zarzucenia wędki. Tym razem celował nieco wyżej w górę rzeki, tak by w czasie, gdy przynęta dotrze do ryby, zdążyła zanurzyć się głębiej. Teraz przynęta płynęła powoli, drażniąc wzrok ryby, srebrzysty korpus wysyłał promyczki i strzałki światła. W przypływie wściekłości ryba śmignęła w przód i uderzyła w nią, po czym przełknęła wraz z wielkim tykiem wody i zmiażdżyła o podniebienie. Rada, że zniszczyła źródło swego rozdrażnienia, usiłowała je wypluć, ale haczyk zagłębiał się coraz bardziej w jej dolną szczękę. Poczuła nagle silne pociągnięcie z boku, gdy nieznana siła odwracała jej głowę. Znowu rozdrażniona, potrząsnęła łbem, usiłując się jej pozbyć, a naprzeciwko, na brzegu, Martin krzyknął głośno, czując, że nagle wędka stawia opór. Łosoś wytrzymał nacisk jeszcze przez parę minut, ale napór wędki przekręcał mu głowę. Nagle zaniepokojony, z całych sił potężnie uderzył ogonem, co rzuciło go z prądem, ku płytkiej wodzie na końcu rozlewiska. Tu wyskoczył na powierzchnię, śmigając wysoko w czyste, opromienione słonecznym światłem powietrze. Ten nagły wybuch tak przestraszył Nicole, że gdyby nie miała aparatu zawieszonego na szyi, ani chybi by go upuściła. Stała tylko, a serce waliło jej jak młotem, gdy tymczasem powierzchnia wody opadła i Martin biegł do niej brzegiem, gorączkowo usiłując odzyskać żyłkę, którą ryba rozwijała mu z kołowrotka. Potem łosoś znowu wyłonił się na powierzchnię, potrząsając łbem, by uwolnić się od haczyka. Martin jednocześnie śmiał się i klął, gdy ryba zanurzyła się głęboko i podążyła w górę rozlewiska. W końcu zaczęła odczuwać zmęczenie. Jeszcze raz pospiesznie popłynęła z prądem, lecz tym razem Martinowi udało się ją zatrzymać i obrócić, w końcu przytrzymując jedną ręką kołowrotek, zdołał przeciągnąć ją z powrotem w górę rozlewiska, do malej zatoczki, gdzie zamierzał wyciągnąć zdobycz na brzeg. Tu łosoś zataczał tylko małe kółka w wodzie, słabnąc coraz bardziej. Nicola doszła do siebie na tyle, że zrobiła jeszcze parę zdjęć Martina, który wodził lup, aż ryba całkiem straci siły. Potem podeszła bliżej i spojrzała w wodę. Po raz pierwszy wyraźnie zobaczyła łososia, wielką, lśniącą sztabę srebra, która wiła się i skręcała w lazurowozielonych wodach rozlewiska. Ujrzała, jaki jest wielki, podziwiała zmysłowy wdzięk jego zgrabnego ciała, lecz wyraz pyska sprawił, że poczuła dreszcz i zaparło jej dech z przerażenia. Oko, o ciemnej źrenicy i złotej tęczówce, wpatrywało się w nią. Pysk miał szeroko otwarty, jakby w milczącym okrzyku bólu. – Puść go! – błagała. – Proszę, puść go. Przez chwilę Martin przypatrywał się jej z niedowierzaniem. Potem roześmiał się. – To niemożliwe – odparł. – Nie teraz. Potem już tylko patrzyła, jak łosoś szamocze się coraz słabiej, zataczając coraz mniejsze kręgi. Odwróciła wzrok, by nie widzieć, jak Martin łapie rybę za ogon. Nie zobaczyła też, jak zabija ją uderzeniami w łeb, ale słyszała ciosy. Nagle Nicola zorientowała się, że musi dokonać wyboru. Może wyrazić swoje uczucia i zepsuć Martinowi chwilę triumfu, albo ukryć je, czując wyrzuty sumienia. Powzięła decyzję. Obróciła się i spojrzała na Martina, pochylonego nad rybą. – Jest piękna! – krzyknęła. – Musisz być zadowolony. – Niewiarygodnie – odparł Martin. – Jak nic ponad siedem kilo. I prościutko z morza. Widzisz te śpiewki kolo ogona? Zazwyczaj odpadają już po paru dniach w słodkiej wodzie. Z kieszeni na plecach kamizelki wyjął siatkę i delikatnie umieścił w niej rybę. – Ciekawe, dlaczego – rzekł cicho – choć rybacy na morzu i przy ujściu rzeki wyciągają połów siecią, jak worki z węglem, mam wyrzuty sumienia, bo złapałem raptem jednego łososia. Nicola nie odezwała się. Odwrócił się i umył ręce przy brzegu. – Chyba przydałaby się nam przerwa na drugie śniadanie, nie uważasz? Zobaczmy, jakie pyszności przygotował dla nas Dougal. Poszli w kierunku mostu, Martin niósł łososia, Nicola trzymała się trochę z tyłu. Był to posiłek skromny, lecz pożywny. Znaleźli tam pasztet z dziczyzny, chrupiące bułeczki i masło, ser i owoce oraz ćwiartkę whisky. Nicola nie była głodna, lecz whisky rozgrzała ją i uspokoiła nerwy, toteż gdy pokroili pasztet, wrócił jej apetyt. Przez chwilę jedli w milczeniu, przysłuchując się muzyce rzeki. – Tam, na brzegu, przez jakiś czas czułaś się nieszczęśliwa – ode zwał się Martin znienacka. Było to zarazem stwierdzenie i pytanie. Zaskoczona, nie mogła ukryć prawdziwych uczuć. – Niestety – rzekła – choć rozsądek mówił mi, że miałeś absolutne prawo złapać tę rybę, było mi przykro, że niepotrzebnie cierpiała, a ty byłeś sprawcą jej bólu. Martin długo milczał. No, to koniec, pomyślała z rozpaczą Nicola. Sama do tego doprowadziłam przez ten swój niewyparzony język. – W ogóle nie powinnam tu przyjeżdżać. Lepiej byłoby, gdybyś sam wybrał się na ryby. Że też musiałam zatruć ci całą przyjemność. Martin pociągnął łyk whisky. – Świat jest okrutny, miła pani – powiedział łagodnie. – Możesz albo się z tym pogodzić, albo schować się w mysią dziurę. Przy odrobinie szczęścia poznasz zaledwie ułamek jego potworności. Ale taki jest i nic tego nie zmieni. Czekał, by Nicola zaprzeczyła mu, ale nie odpowiedziała, toteż ciągnął dalej. – Nie muszę przepraszać za moje zachowanie. I mówiąc zupełnie szczerze, nie wiem, czy ta ryba cierpiała ból w naszym rozumieniu, czy też była przerażona albo po prostu wściekła. Ale z całą pewnością nie męczyłbym żadnej żywej istoty dla przyjemności. Jeśli zapytasz mnie, dlaczego polowanie i łowienie ryb tyle dla mnie znaczy, odpowiem ci – nie wiem. Wiem, że chcę zadawać możliwie jak najmniej cierpienia, dlatego załatwiam się z rybą możliwie szybko i humanitarnie. Wiem też, że potrzeba polowania i zabijania jest stara jak świat i że to ona wypędziła człowieka z ciepłego i wygodnego schronienia w chłód paleolitycznego świtu, i ja ten instynkt też odczuwam. Bez specjalnej przykrości mogę choćby jutro zarzucić łowienie ryb, ale czegoś będzie mi w życiu brakowało. Nie chcę poniechać mojego dziedzictwa ani podważać prawości moich przodków. Wtem zerwał się na nogi. – Tracę czas. Jest tu jeszcze inne rozlewisko, na którym można połowić i chciałbym tam spróbować szczęścia, nim przyjedzie po nas Michael. Chodź ze mną, jeśli chcesz. I zaraz odszedł, zostawiając Nicole przy moście. Miała poczucie winy, ale też wzbierała w niej niechęć. Za nic na świecie nie chciała zranić Martina, ale wiedziała, że upłynie sporo czasu, nim w jej pamięci zatrze się obraz łososia, wpatrujących się w nią oczu i szeroko rozwartego pyska, gdy walczył o życie w lazurowozielonych wodach rozlewiska. ROZDZIAŁ 12 Żar i światło słońca zalały dolinę, mech, który przywarł do skały skruszał, a z wyschłej ziemi jelenie wygryzały resztki roślinności, która zdołała wykiełkować. Po kamieniach przemknęła jaszczurka, bystry zygzak życia, który natychmiast zniknął pod kępą wrzosu. W góry przyszło lato, tak jak dziesięć tysięcy razy wcześniej, odkąd stopniał ostatni z wielkich lodowców. Historia krajobrazu wypisana została w kamieniu. Z gałęzi wysoko na sośnie Iasgair widział ją całą, skalistą nawierzchnię odsłoniętą w wyniku powolnego posuwania się lodu, ślady jego przejścia wyryte w kamieniu nabrzeża, które uniosły się, gdy wypiętrzyła się ziemia, uwolniona od ciężaru lodu, depresja na zawsze nasiąknięta wodą. Jedno z takich wgłębień tworzyło jezioro, któremu się teraz przyglądał. Sosna, jaką Iasgair wybrał na swoje siedlisko, była najwyższa i najstarsza w lasku porastającym wysepkę w środku jeziora. To drzewo szczytowy okres wzrostu miało już za sobą, a choć nadal co roku wypuszczało nowe pędy, kilka większych, uwiędłych gałęzi pozbawionych było igieł i kory. Sam zagajnik stanowił maleńki, drobniutki fragment starożytnego lasu kaledońskiego, niegdyś tak ogromnego, że rozciągał się z zachodu do wybrzeży wschodnich. Od czasów, gdy wikingowie sprowadzali na te ziemie ogień i strach, aż do lat drugiej wojny światowej, kiedy na tych terenach ćwiczyli komandosi, człowiek bezlitośnie niszczył las, wyrąbując drewno i wycinając wielkie pokosy, by wypłoszyć wilki, niedźwiedzie i rabusiów, którzy tu znajdowali schronienie. Jednakże wysepka na jeziorze była zbyt mała, by ktokolwiek mógł się tu osiedlić. Nie dosięgał jej ogień, a corocznych przyrostów nie wyskubywały owce, jelenie ani zające. Najedzony Iasgair drzemał na gałęzi, chłonąc ciepło; od czasu do czasu otwierał oczy, by zaobserwować koncentryczne kręgi na tafli jeziora, które wzbijały podpływające pod powierzchnię wody pstrągi. Z góry jezioro przypominało gigantyczną soczewkę i w istocie skupiało się w nim wiele form życia. Kaczka wiodła stadko młodych przez las trzcin, starannie okrążając miejsce, gdzie para małych perkozów patrolowała teren w pobliżu swego gniazda unoszącego się wśród szuwarów. W płytkiej wodzie przy brzegu stała czapla, nieruchoma jak posąg, bez zmrużenia oka wpatrując się w żaby igrające dalej w głębi, pośród pływających liści lilii. Pod powierzchnią jeziora roiło się życie dziesięć razy bujniejsze niż na okolicznych wzgórzach. Prócz pstrągów pływały w nim i inne ryby: szczupaki, okonie, węgorze, które żywiły się licznymi tu owadami, a także sobą wzajemnie. Jednak najobficiej, zarówno pod względem ilości jak i wagi, gromadziły się w nim larwy komarów. Teraz właśnie osiągnęły szczytowy rozrost i już przekształcały się w gryzące przekleństwo Szkocji. Nawet majestatyczne jelenie nie były od nich bezpieczne. Gdy przychodziły do wodopoju na brzegu jeziora, komary nadlatywały całymi chmarami; rojąc się na cienkiej, wrażliwej skórze, pokrywającej odrastające poroże, szukały najbardziej czułego miejsca, do którego mogłyby się przyssać. Gdy tylko jelenie napiły się do syta, natychmiast odchodziły z powrotem na wysokie szczyty, gdzie wiatr odpędzał ich prześladowców. Iasgair też cierpiał z powodu zatrzęsienia gryzących insektów, jednak nie tak bardzo, gdyż wokół jego wyniosłego siedliska zawsze panował jakiś ruch powietrza. Czasami jednak nieznośne owady wytrącały go z tępego snu, w jaki zapadał, gdy miał pełny żołądek, a wtedy jak strzała szybował pod niebo nad wzgórzami. Od czasu do czasu inny rybołów, młody, niedojrzały jak i on sam, spostrzegał go z daleka i dołączał doń na krótko w locie, ale zawsze szanował jego prawa terytorialne i nie próbował zbliżać się do jeziora. Krótkie górskie lato niepostrzeżenie zbliżało się do punktu kulminacyjnego. MacDonald często przychodził nad jezioro, odbywał długą wyprawę z drogi przez góry, by się przekonać, czy rybołowowi nic złego się nie dzieje. Nie za każdym razem widział wielkiego ptaka, ale spostrzegał go dostatecznie często, by wiedzieć, że osiadł w pobliżu, toteż wysłał do Nicoli karteczkę, w której napisał, że rybołów rozkwita w swoim nowym domu. Nicola przyjęła tę wiadomość z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony poczuła ulgę, że rybołów przeżył. Z drugiej wolała puścić w niepamięć epizod, w trakcie którego omal nie wyszła na idiotkę. Wspominała, jak resztę tego fatalnego dnia spędziła, siedząc samotnie nad rzeką. Uczciwie przyznała sama przed sobą, że sprawiło jej przykrość tyleż cierpienie ryby, co i zachowanie się Martina. Przez cały dzień traktował ją z chłodną uprzejmością i głuchy był na prośbę, która była być może nierozsądna, lecz płynęła z serca. Niech będzie i tak. Dobrze, że odkryła prawdziwą naturę mężczyzny, zanim się zaangażowała. Siedziała tak i czekała w nadziei, że Martin wróci, by ją przeprosić, ale gdy zjawił się z powrotem, zachowywał się przyjaźnie, lecz z rezerwą. Romans, który zakwitł na tak krótko, uwiądł i sczerniał niczym dalia na mrozie. Podróż do domu upłynęła w niemal całkowitym milczeniu, oboje bowiem spodziewali się, że to drugie wyciągnie rękę do zgody. Od tej pory rzadko się widywali. Spotkali się kilkakrotnie, a Martin zadzwonił do niej parę razy, proponując wspólną wycieczkę, lecz zawsze odmawiała, twierdząc, że jest już umówiona. W rzeczywistości, w miarę upływu czasu stawała się coraz mniej towarzyska, poświęcając całą energię zaniedbanemu ogrodowi. Pracowała, póki całe ciało nie zaczynało jej boleć ze zmęczenia, a przy okazji opaliła się na ładny brąz, zeszczuplała i była w coraz lepszej formie. Nawet z Paulem i Mary rzadko się kontaktowała. Gdy Mary, z wrodzoną sobie bezpośredniością, zapytała Nicole, jak rozwija się jej znajomość z Martinem, ta tylko prychnęła. – Jeśli potrzebna mu wycieraczka, wie, gdzie ją dostać. Nie będzie sobie mną wycierał butów. Ale nie chciała nic więcej powiedzieć. Martin był równie powściągliwy. – Ta kobieta chce mieć pudla, nie mężczyznę – powiedział jedynie. I na tym sprawa stanęła. Paul i Mary byli zbici z tropu, ale poza konstatacją, że Martin i Nicola zachowują się jak rozpuszczone dzieciaki, nic nie mogli zrobić. Z wolna upłynął sierpień. Wrzesień przyniósł ciepłe, bezchmurne dni, podczas których słońce wysysało z ziemi wilgoć, oddając ją w postaci rosy, kiedy to każdej nocy temperatura spadała. Białe kapelusze grzybów lśniły na łąkach, a jeżyny połyskiwały pośród żywopłotów. Daleko na północy, w wysokich górach, nocami chwytały pierwsze przymrozki, nadając wielkim paprociom barwę rdzawej czerwieni i złocąc liście brzóz. Noce stawały się dłuższe i chłodniejsze. Na zacienionych północnych zboczach biały szron zstępował coraz niżej, co dzień utrzymując się dłużej. Czasami z północnego zachodu nadciągał deszcz, który nad wysokimi szczytami zamarzał w śnieg, a choć zaraz topniał, był złowieszczą zapowiedzią obfitszych opadów. Jelenie zrzuciły już scypuł z rogów i wydawały ryki godowe z torfowisk na wzgórzu. Odleciały dzikie gęsi, a noc rozbrzmiewała echem natarczywych pokrzykiwań kulików, w świetle gwiazd odlatujących na południe. Iasgair słyszał wołanie, a odpowiedź na ten zew płonęła mu w żyłach. Stał się niespokojny i czuł wzmożony apetyt, toteż jadł żarłocznie, najwyraźniej w przewidywaniu ciężkich czasów. Zamiast odpoczywać, codziennie długo zataczał wielkie kręgi nad jeziorem, jakby szukając wyjścia z granic doliny. Pewnego ranka, opromienionego złocistym blaskiem słońca i płonącego barwami jesieni, pofrunął na południe. Tej nocy szalała zadymka z Arktyki, nanosząc na wzgórza piętnaście centymetrów śniegu i okrywając porośnięte mchem brzegi jeziora warstwą podtopniałej brei. Ale wtedy Iasgair był już siedemdziesiąt pięć kilometrów na południe, daleko wymijając sztorm, a wiatr dodawał prędkości jego skrzydłom. W ciągu następnych kilku tygodni rybołów podążał na południe, pożywiając się po drodze. Początkowo jego lot był niepewny, powolny, gdy przefruwał od jednego żerowiska do następnego. Czasami, gdy znalazł obfitość ryb, zatrzymywał się na dłużej. Bywały dni, że się budził i ni z tego, ni z owego czuł pulsowanie w żyłach, a wtedy, nim zapadał zmrok i ptak osiadał na nocleg, zdążył pokonać pięćdziesiąt, sześćdziesiąt, a czasami i z osiemdziesiąt kilometrów. W jeziorze Bassenthwaite złapał małego szczupaka. Z zatoki Morecambe wyłowił młodą płastugę i kilka zimnie. Przez trzy dni koczował nad jeziorem w Cheshire, polując na płocie i okonie. W jeziorze w północnej Walii schwycił pstrąga, a w szerokim łożysku rzeki Severn porwał klenia sprzed nosa wędkarza, który przykucnął, na pół skryty w odstępie między wierzbami. Ciągnął dalej, nad migotliwymi jesiennymi ogniskami, które płonęły krótko na wzgórzach i łąkach, gdy rdzawy blask paproci zlewał się ze złotem brzóz, a szkarłat klonów świecił pośród połyskliwego brązu buków. Na polowanie poświęcał niewiele czasu, jedna czy dwie ryby dziennie zaspokajały jego potrzeby, a przeważnie wystarczało, że przeleciał parę razy, by z dziką satysfakcją poczuć, jak ofiara szamocze mu się w uścisku szponów. Potem, najedzony, muskał przez chwilę pióra, po czym zasiadał na wybranej gałęzi, nieruchomy, lecz nie śpiący. Przez cały dzień czujnie śledził otoczenie, zawsze rejestrując najmniejszy ruch wokół siebie. Mógł to być myszołów unoszony przez prąd powietrzny, dzika kaczka sunąca tuż nad wodą, bażant, który majestatycznie przechadzał się po rżysku, traktor powoli pełznący wiejską drogą. Wszystko widział i odnotowywał w pamięci. Toteż gdy wypalone słońcem dni stawały się coraz krótsze, powoli zmierzał na południe, przez kanał, nad zielonymi polami i lasami Bretanii, minął Pireneje, przeleciał nad Hiszpanią, aż wreszcie dotarł do gór graniczących z Morzem Śródziemnym. Tu, u ujścia wąwozu, zbudowano tamę hydroelektrowni, powstrzymującą rzekę, tak że doliny za tamą wypełnione były wodą, lśniącą w słońcu lazurową zielenią. Sosny schodziły do brzegów jeziora, będącego dziełem rąk człowieka, gdzie znalazły siedlisko stada dzików i jeleni, w zbiorniku wodnym zaś bytowały wielkie ławice karpia, wygrzewające się tuż pod powierzchnią. Były niezwykle czujne i ostrożne i na widok najmniejszego cienia kryły się w głębinie, kręcąc ze wszystkich sił potężnymi ogonami. Szczęściem dla Iasgaira, wielką przewagę ławic wynagradzała obecność w nich mniejszych rybek, nie tak czujnych, które szukały bezpieczeństwa w stadzie. Nad jeziorem miał prawdziwą ucztę, toteż spędził tu parę następnych dni, jakby przygotowując się do kolejnego, najbardziej żmudnego etapu podróży. Myśliwy pojawił się na brzegach jeziora o świcie czwartego dnia. Był niski, szczupły, liczył sobie ledwo szesnaście lat i przeszedł kilkanaście kilometrów od szosy, w półmroku z trudem odnajdując drogę między drzewami. Już czuł znużenie, a broń ciążyła mu na ramieniu. Nie należała do niego. Zabrał ją bez wiedzy właściciela, pod jego nieobecność z willi, w której pracował jako ogrodnik. Jeszcze z niej nie wystrzelił, a że nie widział żadnej zwierzyny od czasu, gdy zszedł z szosy, zaczynał podejrzewać, że żaden łup mu się nie trafi. Denerwował się, co było zrozumiałe, gdyż nie miał licencji myśliwego, a choć istniało małe prawdopodobieństwo, że ktoś go nakryje, odgłos strzału mógł sprowadzić strażników, toteż nie zwracał uwagi na ptactwo wodne, ochoczo śmigające po powierzchni, miał bowiem nadzieję, że jakiś zabłąkany jeleń przyjdzie tu do wodopoju. Godziny mijały i powoli słońce wzniosło się wyżej na niebie. Nadal czekał, choć zaczynały mu dokuczać głód i pragnienie, a przy tym czuł się coraz bardziej zniechęcony. Słońce stało teraz w zenicie, a jego blask, odbijający się od wody, raził go w oczy. Przyczaił się na lekko nachylonym zboczu, gdzie goła skała opadała stromo do głębokiej wody, a łydki zaczęły go już boleć od napiętych mięśni. Nagle, bez najmniejszej zapowiedzi, wielki ptak przefrunął nad drzewami i z wolna sunął ku niemu przez szerokość jeziora. Przez chwilę widział tylko jego, po czym, równie niespodziewanie, skrzydlaty gość zniknął. Chłopakowi serce waliło jak młotem, a nogi drżały od niespodziewanego wstrząsu i strachu. Ledwo doszedł do siebie, gdy ptak ponownie się pojawił, tym razem sunąc z wolna obok niego. Niemal bezwiednie uniósł broń i wypalił. W ciszy wybuch zabrzmiał ogłuszająco. Szarpnięcie broni odrzuciło chłopaka do tyłu, toteż cofnął stopę, by odzyskać równowagę i stąpnął wprost na mały patyczek, leżący na litej skale. Momentalnie upadł na plecy i zaczął się zsuwać w głębinę. Strzelba wyleciała mu z dłoni, zaklekotała o skałę i cicho zniknęła w jeziorze. Grad ołowiu gwizdnął nad głową Iasgaira, podmuch cisnął go na bok w powietrze. Poczuł nagły, ostry, kłujący ból w krzyżu, a jedno z piór w ogonie odfrunęło, wyrwane przez zabłąkaną kulkę śrutu. Szczęściem nie doznał żadnych innych obrażeń i gdy tylko odzyskał równowagę, poszybował wysoko w niebo i odleciał, byle jak najdalej od jeziora. W głębi sosnowego lasu usiadł dla odpoczynku na najwyższej gałęzi drzewa i zaczął muskać nastroszone pióra. Jaskrawa kropla krwi połyskiwała czerwienią w miejscu, gdzie śrut wbił się tuż pod skórę. Hen, daleko od niego, chłopak wygramolił się z zimnych wód jeziora. Chlipiał przerażony niespodziewaną kąpielą. Po chwili uspokoił się i podpełznął na brzeg, by zajrzeć w czystą wodę. Ku swej nieopisanej uldze dostrzegł broń, która spoczywała na występie jakieś półtora metra pod wodą. Godzinę później był już na szosie, trzęsąc się z zimna, a w jeszcze większe drżenie wprawiała go perspektywa jazdy do wioski w wieczornym chłodzie. Zdołał jednak odzyskać broń, a choć łoże było zarysowane, nie doznała chyba innego uszczerbku. Może uda mu się ją odczyścić i odłożyć z powrotem do szafki, nim właściciel odkryje jej brak. Cały dzień Iasgair przesiedział na drzewie, trapiąc się z powodu śrutu, który utkwił mu w grzbiecie. Za każdym razem gdy utworzył się strup, ptak zrywał go, na nowo wywołując krwawienie, tak że pióra na krzyżu zbiły mu się w skorupę od skrzepniętej posoki. Pod wieczór uwierająca go kulka śrutu wypadła, a o świcie rana zasklepiła się tak, że zdążył o niej zapomnieć. Gdy wzeszło słońce, ruszył przez morze na południe, gdzie wabiło go odległe wybrzeże Afryki. Przeleciał przez żyzne morskie brzegi i Sahel, tę krainę skarłowaciałych drzew, kaktusów i kolców, rozciągającą się pomiędzy gruntami ornymi i prawdziwą pustynią. Potem znalazł się nad olbrzymimi połaciami Sahary, niekończącym się bezmiarem czerwonych skał, złotego piasku, ruchomych wydm i monotonnych, usianych skałami równin, rozpościerającym się na szerokość dwóch tysięcy kilometrów. Przeleciał tę odległość bez przestanku, a na trzeci dzień dotarł do błotnistych wód rzeki Senegal. Tu odpoczął i najadł się, lecz nadal ciągnęło go na południe, toteż po paru dniach ruszył dalej, aż dotarł do szeroko rozlewających się wód Gambii. Tu brzeg rzeki porastał las mangrowy, wierzchołki drzew górowały trzydzieści metrów nad rzeką, ich powykręcane korzenie zachodziły na siebie na podobieństwo więziennej kraty, oplatając błotniste brzegi, odsłaniające się podczas odpływu. Kwitły tam poinsecje i tulipanowce, a plątanina pnącej winorośli i klematisu drapowała się niczym koronka pomiędzy gałęźmi. Wśród drzew tętniło ptasie życie, gnieździły się tu stada różnych gatunków czapli, kormoranów, niezgrabnych europejskich bocianów, dziwacznych nosorogów i maleńkich mew. Od czasu do czasu rzekę patrolował majestatyczny sęp, sunąc nad głowami odpoczywającego ptactwa wodnego. Podczas odpływu w mule wylegiwały się krokodyle, a stada hipopotamów tarzały się w błotnistym nurcie. Były tam też ptaki bardziej znane Iasgairowi, wędrowne jak i on: kukułki, jaskółki i maleńkie pokrzewki. Znalazł też tu wielu przedstawicieli swego gatunku, nie tylko ze Szkocji, lecz także z Norwegii, Szwecji i Rosji. W nadchodzącym przypływie ławice śledzi i kiełbi próbowały płynąć przeciw prądowi. Choć była to pora suszy, świeża woda nadal napływała silnym strumieniem, a tarzające się hipopotamy wypłaszały na powierzchnię obfitość ryb. Ptaki dokonywały wśród nich bezustannych spustoszeń. Kormorany i kaczki nurkujące polowały na nie pod wodą. Czaple i bociany łowiły je na brzegach, chwytając te, które odważyły się wpłynąć na płytkie wody, a rybołowy spadały na nie z nieba. Jednak ryb było takie mnóstwo, że ptaki nie zdołały ich przetrzebić, a sam Iasgair rzadko łapał je dłużej niż dwadzieścia, trzydzieści minut dziennie. Potem powracał na któreś z uschniętych drzew, nagich na tle zieleni mangrowców, by spożyć zdobycz i wygładzić pióra, po czym sadowił się wygodnie i wpatrywał w rozciągający się przed nim krajobraz. Każdy rybołów miał swoje ulubione siedlisko, na które nieodmiennie powracał, toteż spory dotyczące ich własności rzadko się zdarzały. Iasgair szybko znalazł sobie gałąź, odpowiadającą jego potrzebom. Pewnego ranka, parę dni po przylocie nad rzekę, gdy wracał z polowania z kiełbiem trzepoczącym mu się w szponach, dostrzegł na swoim drzewie obcego ptaka. Przez chwilę Iasgair krążył niepewnie, z gniewu nastroszywszy czub, lecz wkrótce zorientował się, że miejsca starczy dla nich obu. Sfrunął i usadawiając się na gałęzi, zaczął odrywać strzępki mięsa z drżącej jeszcze ryby. Obcy ptak nie zwracał nań uwagi. Była to samica, która opadła ciężko na gałąź, mając oczy zamknięte ze zmęczenia i złożone z wyczerpania skrzydła. Pozostała tak przez cały czas, gdy wzeszło słońce, nastąpił odpływ, a z odsłoniętych błotnistych brzegów uniósł się żar. Wabiła się Saaksi i przeżywała dopiero swoje trzecie lato. Przyleciała na południe z krainy lasów i jezior, gdzie wędrowni pasterze ciągle jeszcze opiekują się stadami reniferów, a niedźwiedź brunatny i wilk nadal buszują w tundrze. Podróż miała długą i męczącą z powodu niesprzyjającej pogody: śnieżyc nad Alpami, przeciwnych wiatrów przy przekraczaniu Morza Śródziemnego, burz piaskowych i powietrznych wirów nad pustynią. Szczęśliwie była młoda i pełna sił, toteż wieczorem, gdy znowu rozpoczynał się odpływ, ocknęła się i rozejrzała czujnie, gotowa ruszyć na Iowy, gdyż złapać rybę mogła tylko przed zapadnięciem zmroku. Kiedy się najadła, usnęła znowu, a o świcie najwyraźniej postanowiła zamieszkać na drzewie na stałe. Iasgair najpierw uznał obecność Saaksi, a potem cieszył się z jej towarzystwa na drzewie. W następnych miesiącach zawiązała się między nimi silna więź. I tak mijały dni, podczas których słoneczny żar do tego stopnia nagrzewał błotniste brzegi rzeki, że apatyczne ptaki nie mogły złapać tchu. Chwile wytchnienia przynosiły aksamitne noce, przesycone zapachem korzeni i zgnilizny. Zmieniała się pora roku. Choć dobrze się żyło nad rzeką, północ wzywała, nieodparty zew krwi z każdym dniem przybierał na sile. Pewnego ranka, zamiast pofrunąć nad rzekę w poszukiwaniu pożywienia, Iasgair poszybował nad lasem ku suchym terenom pustynnym. Saaksi bez wahania ruszyła za nim. Silny wiatr zepchnął ich na północ, nad Saharę, lecz drugiej nocy, gdy zbliżali się do wybrzeża, południowy wiatr zamarł i uspokoił się, po czym przybrał na sile i zmienił kierunek na zachodni. Strzępiaste chmury goniły księżyc po niebie, nad morzem zamigotała błyskawica i niski huk odległego grzmotu odbił się echem ponad falami. Do świtu było jeszcze daleko, a dwa ptaki nie miały wyboru – musiały lecieć dalej, choć nadciągające chmury w końcu całkowicie przesłoniły słabe światło księżyca. Teraz lecieli na ślepo i niebawem Iasgair stracił Saaksi z oczu. Miotany silnymi prądami burzowymi zmagał się z porywami wichru, lecz był już zmęczony po długim locie. Kiedy zaświtał poranek, sunął zaledwie piętnaście metrów nad falami, a z każdym uderzeniem skrzydeł opuszczały go siły. Już, już miał wpaść głową naprzód w morską toń, gdy wyłonił się przed nim olbrzymi tankowiec, toczący własną walkę z żywiołem na drodze do Cieśniny Gibraltarskiej. Iasgair śmignął w dół na jego rozkołysany pokład, po czym z szeroko rozpostartymi skrzydłami i otwartym dziobem schronił się po zawietrznej stronie luku. Oficer trzymający wachtę zauważył jego przylot, lecz nie zwrócił nań uwagi. Dziwne ptaki często odbywały przejażdżkę jego statkiem. Albo dochodziły do siebie i odlatywały, albo też morze zmywało je z pokładu. Na pewno nie zejdzie z mostka przy tej pogodzie, by doglądać jakiegoś ptaka. Także i Saaksi jakimś sposobem udało się wydostać z burzy i przedrzeć przez obłoki ku czystemu niebu i świetlistemu księżycowi. Pod nią dywan chmur, rozpieklony jak morze, burzył się i kipiał. Błyskawice nadal migotały, lecz gwiazdy nad nią świeciły białym blaskiem. Potem, cudem, chmury rozeszły się, a gdy tylko wstał świt, ujrzała, że znowu leci nad stałym lądem, a pod nią pluszcza spokojnie wody dużego jeziora. Z radością sfrunęła na gałęzie wysokiej sosny i natychmiast zapadła w mocny sen. Daleko na południu Iasgair również spał, a tymczasem morze uspokoiło się, wiatr ustał i tankowiec nadal równomiernie zdążał ku wąskiej Cieśninie Gibraltarskiej. Burza zepchnęła ptaka wiele kilometrów na wschód, choć on sam nie zdawał sobie z tego sprawy. Teraz tankowiec bezwiednie naprowadzał go na właściwy kurs. Przespał prawie do południa, po czym obudził się, wstrząśnięty nagłym paroksyzmem strachu. Nie rozglądając się po otoczeniu, wzleciał z pokładu, by oddalić się od niebezpiecznej strefy. Wysoko na niebie raz okrążył statek, po czym poszybował nad morzem, mając słońce z tyłu, a przed oczami niewyraźną plamą majaczyło mu wybrzeże Hiszpanii. Pod wieczór dotarł w góry i rozpoznał drzewo, na które niegdyś się schował, gdy umknął śmierci, tracąc jedynie pióro z ogona. Wiosenne wędrówki ptaków trwały już od jakiegoś czasu, toteż na jeziorze pełno było skrzydlatych podróżników, odpoczywających w trakcie lotu na północ. W koronach drzew przycupnęło kilka rybołowów. Gdy się do nich zbliżył, jedna z siedzących na gałęziach samic rozpostarła skrzydła i wydała powitalny okrzyk, a Iasgair sfrunął i dołączył do niej. ROZDZIAŁ 13 Tego roku wiosna przyszła do południowej Anglii wcześnie, przynosząc ze sobą ulewne deszcze. Rzeki wzbierały już od Bożego Narodzenia, czasami występując z koryta i zalewając łąki, a szlam, który zostawiały, nawoził trawę, toteż grunt przypominał nasiąkniętą wodą gąbkę, niezdolną już wchłonąć ani jednej kropelki więcej. Pewnego marcowego ranka bożkowie pogody zmiłowali się, świt rozdzielił chmury, odsłaniając niebo błękitne niczym jajeczka drozda i ziemię oblaną żółtym słońcem. Ponieważ w ogrodzie było tak mokro, że nie dało się w nim pracować, Nicola zabrała się do usuwania pajęczyn, które ujawniły wścibskie promyki, oświetliwszy zapomniane kąty. Ale niebawem ją to znużyło i poszła nad rzekę. Choć słońce przygrzewało, znad wrzosowiska wiał chłodny wiatr, świeżymi podmuchami owiewając jej policzki, a gdy maszerowała brzegiem rzeki, gdzieś z oddali dobiegł do niej niski werbel dzięcioła. Już z pewnej odległości dostrzegła samotnego wędkarza i z początku pomyślała, że to Martin. Przez chwilę jej serce biło szybciej, lecz natychmiast poczuła irytację na myśl, że jego widok wzbudza w niej jakiekolwiek emocje. Napominała się, że romans dobiegł już kresu, toteż nie ma co zawracać sobie głowy tym człowiekiem. Potem, gdy podeszła bliżej, zorientowała się, że to jakiś obcy łowi pstrągi, rzucając sztuczną muchę pod prąd. Mimo woli zachwycił ją wdzięk i kunszt wędkarskiej sztuki, leniwie wyginająca się żyłka, która następnie prostowała się tuż nad wodą, tak że przynęta lądowała na powierzchni lekko niczym puch. Wtem tafla rzeki zmarszczyła się i wędka o kształcie różdżki wygięła się w łuk. Po paru chwilach tłusty, złotawy pstrąg wsunął się do czekającej w pogotowiu podrywki, a wędkarz szybko go dobił i wrzucił do staroświeckiego wiklinowego kosza, który trzymał na plecach. Gdy Nicola mijała samotnego miłośnika połowów, zauważyła, że jest starszym panem o gęstej grzywie siwych włosów, lecz poza tym nie poświęciła mu większej uwagi. Szła dalej, aż dotarła do starego, łukowatego mostu, który przerzucono przez rzekę. Tu usiadła na zwalonym drzewie i obróciła twarz do słońca. Widok wędkarza wzburzył ją, przywoływał bowiem na pamięć Martina i samotność, która doskwierała jej przez ostatnich kilka miesięcy. Nie po raz pierwszy zapragnęła, by wycieczka do Szkocji zakończyła się inaczej. Odczuwała dotkliwy brak towarzystwa, celu w życiu, miłości. Niespokojnie podniosła się i żwawo pomaszerowała z powrotem brzegiem rzeki. Wtem z oddali usłyszała krzyki, przypominające wrzaski kibiców na meczu piłki nożnej albo dzieci, wypuszczonych ze szkoły. Przed nią stała nad rzeką grupka nastolatków, ubranych w kurtki i dżinsy, niektórzy mieli naciągnięte kominiarki, by ukryć twarze. Rzucali do wody patyki i gałęzie, a także brodzili tak głęboko, jak tylko pozwalały im gumowe buty i walili w powierzchnię wody. Starając się odgadnąć powód ich dziwnego zachowania, patrzyła na starego wędkarza, stojącego z pochyloną głową na środku rzeki. Miał wygląd zbitego psa. Wówczas przypomniała sobie jego podeszły wiek i ruszyła pędem. Nagle zorientowała się, o co chodzi w tej pantomimie. Słyszała o tak zwanych „antych”, samozwańczych aktywistach, protestujących przeciw krwawym sportom, lecz nigdy nie widziała ich w akcji. Choć dochodziły ją wieści o ich działaniach, wymierzonych w wędkarzy, przypuszczała, że większość energii kierują przeciwko myśliwym polującym na lisy. Teraz przekonała się, że była w błędzie. Nie spostrzegła, kto rzucił kamieniem. Ujrzała tylko, że trafił mężczyznę w głowę, aż się zatoczył i omal nie upadł, gdy przykładał dłoń do skroni, z której ściekała krew. Nicola wydała ryk gniewu i pobiegła jeszcze szybciej. Grupa już pożałowała swego wybryku, a na widok pędzącej ku nim kobiety młódź rozpierzchła się w panice. Zadziwiająco szybko nie zostało po niej śladu, zaś Nicola brnąc po kolana w wodzie, posuwała się ku wędkarzowi, który stał oszołomiony i półprzytomny. Ostrożnie odprowadziła go na brzeg, posadziła, po czym poszukała w kieszeni papierowej chusteczki, którą przyłożyła mu do rany. Mężczyzna był bardzo blady, lecz po chwili przestał się trząść i ku zdumieniu Nicoli w jego oczach pojawiły się iskierki tajonego rozbawienia. – Nigdy nie sądziłem, że stanę się kozłem ofiarnym – wymamrotał pod nosem. – Byłem przekonany, że to stworzenie występowało tylko na ziemiach biblijnych. – Mieszkam niedaleko stąd – powiedziała Nicola. – Jeśli pan pozwoli, pójdziemy do mnie, opatrzę ranę i zrobię kawę. Albo lepiej dużą szkocką. Oczywiście, jeśli może pan chodzić. Starszy pan skinął głową i chwiejnie podniósł się na nogi. – Chyba doszedłem już do siebie. Czuję się nie tyle zraniony, ile urażony. Nicola wzięła wędkę i podbierak, po czym ruszyli brzegiem rzeki. Kilkakrotnie musieli zatrzymać się na odpoczynek, ale w końcu dobrnęli do domu, gdzie Nicola usadziła gościa w fotelu, a sama poszła po gorącą wodę, środek odkażający i plaster z opatrunkiem. Gdy wróciła, nieszczęsny wędkarz zdążył zdjąć już kurtkę i ku zdumieniu Nicoli okazało się, że nosi koloratkę. – Och – wyjąkała. – Przepraszam. – Z jakiego powodu? – zdziwił się nieznajomy. – Ach, moja koloratka, o to chodzi? Niech się pani nią nie przejmuje. Miałem rano odprawić nabożeństwo, ale gdy zobaczyłem, jak piękny dzień zesłał nam Pan, uznałem, że zmarnowanie choćby jednej minuty byłoby z mojej strony grubiaństwem, toteż nie przebierając się, ruszyłem nad rzekę. Pozwoli pani, że się przedstawię. Adam Roscoe z Dorset, zastępuję miejscowego pastora, który wyjechał coś sobie podreperować. Nicola przedstawiła się, przemywając jednocześnie ranę. Krwawienie ustało, ale skroń pastora zaczęła obrzmiewać i wyglądało na to, że będzie miał paskudnego siniaka. – Chyba nie trzeba zakładać szwów – rzekła – ale nie bardzo się na tym znam. Może podjedziemy na pogotowie? – Uchowaj Boże, dziecko, ale niemniej bardzo dziękuję. – W jego oczach znowu pojawił się ten figlarny błysk. – Będę musiał obejść się bez tej szkockiej, którą mi obiecałaś. – I na to przyjdzie kolej – rzekła Nicola, przykładając opatrunek i ścierając z twarzy pastora resztki krwi. Potem nalała sporą porcję trunku swemu pacjentowi, a drugą sobie. Gdy usiedli wygodnie, spojrzała nań znad szklanki. – Powinniśmy zawiadomić policję – zauważyła. – Racja, powinniśmy – odparł Adam Roscoe. – Ale co to da? Przez najbliższe dwadzieścia cztery godziny te łotry będą wzajemnie zrzucać na siebie winę i zastanawiać się, czy spotka ich kara, a być może do tej pory zostaną dostatecznie ukarani. Aż dziw, jak często ludzie wykorzystują wzniosłe zasady moralne dla uzasadnienia aktów przemocy. – Czy rzeczywiście oni wyznają wzniosłe zasady moralne? – zastanawiała się Nicola. – A może to po prostu grupka znudzonych nastolatków, szukających guza? – O, z pewnością ma pani rację, ale jestem równie pewien, że wielu ludzi przeżywa udrękę na myśl o zadawaniu niepotrzebnego cierpienia innym formom życia. Kłopot w tym, że jakoś nie chcą pamiętać nauki, płynącej z Kazania na Górze: „Czemu to widzisz drzazgę w oku twego brata, a belki we własnym oku nie dostrzegasz?”. Zawsze bawią mnie młodzi ludzie, którzy protestują w jakiejkolwiek sprawie ubrani w bawełniane podkoszulki i dżinsy. A wszak używanie pestycydów, herbicydów i niszczenie środowiska naturalnego przy produkcji bawełny ma dla przyrody dotkliwsze skutki niż wojna na pełną skalę. Gdy wchodziliśmy, zauważyłem pani ogród. Dobry ogrodnik niszczy mnóstwo Bożych stworzeń przy okopywaniu motyką, a to wszystko dlatego, że lubi świeże owoce i warzywa. Ale gdybym miał protestować przeciw młodym pannom w dżinsach albo ogrodnikom, spryskującym drzewka owocowe, również sprzeniewierzyłbym się naukom naszego Pana. Opróżnił szklaneczkę i pochylił się, by podnieść wiklinowy kosz, który stał na podłodze obok jego fotela. – Niech pani tylko spojrzy – powiedział, podnosząc pokrywę. Trzy tłuste pstrągi leżały na wyściółce z zielonych paproci. Miały złotą łuskę, a rząd czerwonych kropeczek po bokach lśnił na tle zielonych i oliwkowych cętek na grzbiecie. – Czy istnieje piękniejszy przykład Bożego stworzenia? – rzekł. – A jednak byłem tak zuchwały, że odebrałem im życie. Mam wszakże nadzieję, że będę je spożywał nie tylko z apetytem, ale i z szacunkiem. Zachichotał pod nosem. – Jako dziecko odmawiałem modlitwę przed każdym posiłkiem. Nie rozumiałem z niej ani słowa, nie zastanawiałem się nawet nad tym, co mówię. Jednak teraz marzy mi się, żeby dzieci, zamiast odmawiania modlitwy, nauczono, by przed posiłkiem posiedziały chwilę w milczeniu i pomyślały, skąd wzięło się to pożywienie, ile żywych stworzeń poświęcono, byśmy mieli co jeść. Z powrotem odstawił koszyk. – Przepraszam, drogie dziecko, że wygłaszam kazania. Taki już mam zawód, lecz chyba nie powinienem zawracać głowy moimi fanaberiami ludziom już nawróconym. Nadal jednak nie usprawiedliwiłem zabicia ryby. Mógłbym przecież zjeść kiełbaskę. Nicola roześmiała się. – Skoro o tym mowa – rzekła – już dawno minęła pora obiadu. Mogę księdza zaprosić? Starszy pan ze zdziwienia poderwał się na nogi, aż musiał chwycić się oparcia fotela, by nie stracić równowagi. – Dobry Boże, moja droga, nie chcę się narzucać. Masz chyba dość gadatliwych starych pierników jak na jeden dzień. Chciałem ci podziękować za wszystko, co dla mnie zrobiłaś. – Ależ ja bardzo proszę – rzekła Nicola. – Nie zapraszałabym, gdyby nie było mi tak miło w towarzystwie księdza, a ponadto uważam, że powinien ksiądz jeszcze trochę odpocząć. Pastor Roscoe zawahał się. – Tylko pod warunkiem, że podzielimy się moją zdobyczą. W lodówce była butelka białego wina, znalazło się też parę jarzyn. Adam skrobał rybę, Nicola zaś przyrządzała sałatkę. Niebawem gawędzili jak starzy przyjaciele. To prawda, co mówią, pomyślała Nicola, że niezbadane są ścieżki Pańskie. Obiad był wyśmienity i trwał długo. Z początku mówił głównie Adam, ale stopniowo Nicola zaczęła coraz więcej opowiadać mu o swoim życiu, poczynając od nagłej śmierci męża. – I w tym miejscu – rzekła ze smutkiem – właśnie się znajduję, po prostu trwam, nie wiedząc, czego chcę. Adam odstawił szklaneczkę i położył ręce na dłoniach kobiety. – Wybacz staremu obcesowość, ale czy twój mąż wyznawał wzniosłe zasady? Nicola przytaknęła. – Nie był doskonały – ciągnął Adam. – Nikt nie może uważać się za doskonałego w tym życiu, lecz powiedzmy, że stosował się do reguł, jak to się dziś określa, poprawności politycznej. A mam rację twierdząc, że czasami nie był najłatwiejszy w pożyciu? Nicola znowu przytaknęła. – I wydaje mi się, że teraz ponownie szukasz doskonałości, a przynajmniej swego wyobrażenia o niej. Powinnaś zadać sobie pytanie, czy chcesz tego człowieka takiego, jakim jest, czy jako gliny, którą będziesz mogła kształtować wedle swego życzenia. Lecz pozwól, że znowu cię przestrzegę. Nie znajdziesz doskonałości w tym życiu, choćbyś nie wiem jak daleko szukała. Wracamy do Kazania na Górze: „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni”. Zdjął rękę z jej dłoni, a w jego oczach znowu pojawił się znajomy błysk. – Wiesz, gdy byłem młodym chłopcem, przekabacił mnie pewien duchowny. Dostałem nagrodę za taki sobie esej na temat nauk przyrodniczych, a gdy on się o tym dowiedział, ofiarował mi egzemplarz książki Dzika przyroda w hrabstwie południowym, pióra dziewiętnastowiecznego pisarza i przyrodnika, Richarda Jefferiesa. Od tamtej pory przeczytałem wszystkie dzieła tego autora, a jego poglądy na temat sportów na świeżym powietrzu i ochrony środowiska, na długo, zanim ukuto ten termin, wywarły na mnie niezatarty wpływ. Uważam, że powinny być lekturą obowiązkową dla wszystkich sportowców i ekologów. Ale dość się nagadałem. Spoiłaś mnie taką ilością dobrego wina, że chyba wygadywałem więcej głupstw niż zwykle. – Zrobię kawę – powiedziała pospiesznie Nicola i uciekła do kuchni. Rozpłakała się nagle z powodów dla niej samej zupełnie niezrozumiałych. Miała tylko poczucie głębokiej ulgi, jakby wypędzono z niej demony. Gdy wróciła z kawą, wielebny Adam Roscoe spal smacznie, wyciągnąwszy się na fotelu. ROZDZIAŁ 14 Daleko na północy MacDonald skończył właśnie budować podstawy gniazda. Czytał, że w wielu regionach rybołowy zachęca się do zajmowania sztucznych gniazd, szczególnie nęcących dla młodych, którym założenie pierwszego siedliska zajmuje tyle czasu, że w danym sezonie nie mają już kiedy się rozmnażać. Wykorzystując poprawę pogody, MacDonald podjechał swym land roverem tak daleko, jak tylko się dało, po czym na nartach dotarł przez wzgórza do jeziora. Woda była nadal zamarznięta na lód, toteż niezwykle ostrożnie przedostał się po nim na wysepkę, gdzie wyciął parę małych sosenek, starannie wybierając drzewka karłowate i zniekształcone. Przyciął gałęzie na długość metra, po czym przywiązał wiązkę do jednego końca liny, drugi zaś przymocował sobie do pasa. Potem skierował uwagę na drzewo, które, jak wiedział, rybołowy szczególnie sobie upodobały. Wzgardziwszy słupołazami, wyjął z plecaka kilka grubych zwojów liny, do której przytwierdził krótkie, drewniane bloczki. Przeciągnął linę wokół pnia i przywiązał drugi jej koniec do bloczku. Przymocował następnie bloczek do pnia na wysokości pół metra po przeciwnej stronie drzewa, po czym przytwierdził następny, tworząc tym sposobem szereg stopni, na których stawał, wspinając się wolno i metodycznie w górę. Nareszcie doszedł do niższych gałęzi, z których bez większego trudu dotrze do korony. Gdy przeniósł gałęzie na górę, zaczął je splatać i wiązać w platformę o średnicy pół metra, wykorzystując do tego nylonową nić w nadziei, że jest dość mocna, by oprzeć się nawałnicom. Zajęło mu to prawie cały ranek, a gdy wykonał już swe zadanie, zszedł z drzewa, odwiązując po drodze bloczki, po których się wspinał. Zmęczony, lecz zadowolony MacDonald ruszył zboczem w powrotną drogę, mając nadzieję, że na rybołowach jego dzieło zrobi wrażenie. Szczęśliwie się złożyło, że wybrał ten właśnie dzień, gdyż następnego ranka rozpętała się śnieżyca i przez trzy dni sypało bez przerwy. Potem nagle rozpoczęła się odwilż. Pierwsze oznaki wiosny pokazały się w osłoniętych dolinkach i rybołowy zaczęły już przybywać na lęgowiska. MacDonald nie mógł sobie znaleźć miejsca – pragnął się przekonać, czy wrócił jego ptak i czy znalazł dla siebie towarzyszkę, lecz wzgórze mogło stać się dlań dostępne dopiero, gdy stopnieją na nim zaspy. Wcześniej wiosna przyszła do osłoniętych dolin na górskich stokach Devonu; przez cały dzień stawy z pstrągami rozbrzmiewały świergotem ptaków, któremu towarzyszył przytłumiony chór gawronów, zaprzątniętych budową gniazd. Z Afryki przyleciały krzewki i świstunki, dołączając do miejscowych ptaków śpiewających. Jaskółki ślizgały się po powierzchni jeziora, dzikie kaczki i łyski zagnieździły się w trzcinach, powróciły dzikie gęsi kanadyjskie. Na dodatek po niebie przeciągała nieustająca ptasia procesja: kuliki zdążały od ujścia rzeki na porośnięte wrzosem wyżyny, czaple poruszały skrzydłami niespiesznie i z gracją, przez co odnosiło się wrażenie, że lecą wolniej niż w istocie, kormorany sunęły dokądś w pilnych, ważnych dla siebie sprawach. Przez cały dzień Martin obserwował ten ruch, stale nawet nosił przy sobie lornetkę od czasu, gdy zauważył błotniaka, który jednak szybował zbyt wysoko, by można było mieć absolutną pewność, że to właśnie on. Para myszołowów zagnieździła się w dolinie, położonej wysoko na lesistym stoku górskim, toteż pewnego ranka, gdy Martin przystanął, by wyjrzeć przez okno, ledwo rzucił okiem na dwa krążące nad jeziorem ptaki. Potem, gdy się odwrócił, coś w ich wyglądzie kazało mu spojrzeć ponownie. Były za duże na myszołowy. Miały zbyt smukłe i długie skrzydła. Później, gdy wschodzące słońce oświetliło je od spodu, ujrzał białawe podbrzusza i wyraźne czarne kręgi na skrzydłach. Rybołowy znowu odwiedzają jego hodowlę pstrągów. Choć bardzo się ucieszył ich widokiem, poczuł konsternację na myśl, ile będzie go kosztowało wyżywienie drapieżnych gości. Czy zamierzają zamieszkać tu przez lato, czy tylko odpoczywają w drodze na północ? W tej właśnie chwili przyszło mu do głowy, że jeden z nich może być rybołowem uratowanym przez Nicole, który teraz powracał z towarzyszką. Jeśli rzeczywiście tak się rzeczy mają, ptak powinien mieć obrączkę na nodze. Chwycił lornetkę i niespokojnie przesunął wzrokiem po niebie. Wydawało mu się, że jeden z rybołowów nosi czerwone kółko, ale patrzył pod słońce, toteż nie miał absolutnej pewności. W tym momencie przed bramę podjechała grupa wędkarzy i oba ptaki zniknęły na horyzoncie. Zakląwszy, Martin skończył się ubierać i przyrządził śniadanie. Niektórzy wędkarze byli, jak na jego gust, zbyt gorliwi, lecz choć stanowczo odmawiał otwierania bramy przed ósmą rano, nie mógł zabronić im wcześniejszego przyjazdu. Pocieszył się myślą, że wcale nie byłoby źle, gdyby rybołowy poleciały dalej. Mimo to zapragnął, by wędkarze pojechali sobie, w nadziei, że gdy nad jeziorem zapanuje spokój, rybołowy powrócą. Przez cały dzień obserwował niebo, a kiedy rybacy odjechali, zamknął bramę i pospieszył do domu, by objąć wartę przy oknie w sypialni. Z wolna słońce zapadło za skarpę wzgórza. Niebawem zrobi się zbyt ciemno, by rybołowy mogły polować. Wtem, gdy już miał zaniechać obserwacji, oba ptaki wyfrunęły z lasu i zaczęły unosić się nad jeziorem. Jeden z rozczapierzonymi pazurami i rozpostartymi skrzydłami rzucił się na rybę, a w chwili, gdy spadał na wodę, Martin wyraźnie ujrzał czerwoną obrączkę na nodze. Trzymając rybę jedną łapą, ptak odfrunął, lecz drugi jeszcze się ociągał ze wzrokiem wbitym w wodę, póki i jemu nie udało się złapać pstrąga. Martin skrzywił się na widok poniesionej straty, po czym wzruszył ramionami i zszedł, by przyrządzić posiłek. Cały dzień przyrzekał sobie, że jeśli rybołowy rzeczywiście się pojawią, zadzwoni do Nicoli i zaprosi ją, by obejrzała ptaki. Jednak kiedy nadeszła odpowiednia pora, nadal się wahał z obawy, że znowu spotka go ostra odprawa. Wycieczkę do Szkocji wspominał już to z radością, już to z niepokojem i mimo dzielących go z Nicolą różnic miał świadomość, że nade wszystko pragnie zostać towarzyszem jej życia. Stanowczo jednak obstawał przy tym, by był to związek partnerski. Nie chciał, by mu ktokolwiek dyktował, co ma robić, albo szantażem emocjonalnym skłaniał do porzucenia rozrywki, w której nie widział nic złego. W ciągu następnej godziny kilkakrotnie wyciągał rękę do telefonu i znów ją cofał. Sięgnął doń po raz piąty, gdy nagle aparat zabrzęczał, aż Martin się poderwał. Ku jego kompletnemu zaskoczeniu dzwoniła Nicola, by mu opowiedzieć o napaści na pastora, a także by go ostrzec, obawiała się bowiem, że Martinowi grożą podobne ataki. – Mogą nawet zniszczyć ci dom albo jezioro – zakończyła. – Uważam, że powinieneś o tym wiedzieć. Martin tak się ucieszył na dźwięk jej głosu, że nie zwrócił uwagi na słowa przestrogi. Podziękował, że zadała sobie trud, by go uprzedzić, po czym zapytał: – Powiedzieć ci dobrą wiadomość? Słuchała z rosnącym zainteresowaniem, gdy mówił jej o powrocie rybołowów, a gdy wspomniał, że jeden nosi czerwoną obrączkę, była już pewna, że to ptak, którego przywykła uważać za swego. – Może chciałabyś wpaść i obejrzeć ich oboje? – zapytał tak niedbale, na ile tylko było go stać. – Pewnie zatrzymają się tylko na dzień lub dwa. Przez chwilę nie odpowiadała. Chciała wyrazić zgodę, ale też i wzdragała się w panice. Po rozmowie z Adamem Roscoe wiele rozmyślała, a gdy wyszedł, siedziała długo, zagubiona i oszołomiona. Mogła albo machnąć ręką na jego małe kazanie, uznając je za bzdurę, czym absolutnie nie było, albo przyjąć je do wiadomości, co oznaczałoby, że dwoje ludzi o całkowicie przeciwstawnych poglądach może jednocześnie mieć rację, albo z gruntu się mylić. W końcu przestała się głowić nad tym paradoksem. Teraz pragnęła tylko znowu ujrzeć Martina. Prawie bezwiednie zgodziła się podjechać do stawów o pierwszym brzasku, a gdy odkładała słuchawkę, uzmysłowiła sobie, że cała drży. Kiedy Martin skończył rozmawiać, na usta wypłynął mu szeroki uśmiech zadowolenia. – Jak zwabić dziewczynę na swe legowisko? – spytał pod nosem. – Zaprosić ją do obejrzenia rybołowów. No cóż! Przynajmniej to oryginalne. Był zbyt niespokojny, żeby czytać albo oglądać telewizję, toteż wcześnie położył się spać, by rano być gotowym, kiedy przyjedzie gość. Zapalił światło i wziął książkę, lecz nie mógł się skupić. Odłożył ją i zgasił lampę, woląc leżeć w ciemności i wspominać chwile spędzone z Nicolą. Nicola o różanych policzkach, pospiesznie łapiąca powietrze, otulona przed zimnem grubą warstwą odzieży nie była piękna w ogólnie przyjętym rozumieniu tego słowa, lecz tak ponętna z tymi kuszącymi pełnymi wargami, że zapierała dech w piersiach. W końcu musiał zapaść w drzemkę, bo gdy ponownie otworzył oczy, budzik na nocnym stoliku wskazywał parę minut po trzeciej nad ranem. Coś go obudziło, nie wiedział co, gdy wtem usłyszał gęganie kanadyjskich gęsi koło jeziora. Przez chwilę zastanawiał się, co też mogło je zaniepokoić, pewnie lis, ale wtedy przypomniał sobie ostrzeżenie Nicoli. Czy był tam ktoś, grożący zniszczeniem jezior? Wysunął się z łóżka i poczłapał do okna. Księżyc chylił się już ku zachodowi, a po jego tarczy wiatr przeganiał małe obłoczki, tak że noc była to jasna, to ciemna. Po raz pierwszy Martin pożałował, że poskąpił pieniędzy na reflektory, które by wyraźnie oświetlały teren. Przyszło mu na myśl, że gdyby ktoś nieodwracalnie chciał zdewastować jezioro, wystarczyłoby otworzyć bramy śluzy i spuścić wodę wraz z rybami z prądem do głównej rzeki. Nie zapalając świateł w sypialni, włożył spodnie, sweter i naciągnął buty. Wyszedł frontowymi drzwiami, zabierając ze sobą potężny jesionowy kij stojący w rogu werandy i cichcem ruszył ku jeziorom. Słaba księżycowa poświata na chwilę zalała dolinę i zaraz zniknęła, lecz w tym momencie z całą pewnością dojrzał jakiś cień. Teraz poruszał się szybko, śmignął do przodu, mocno ściskając kij w prawej ręce. Cień zyskał kształt i masę, Martin ujrzał zwróconą ku sobie białą twarz. Instynktownie machnął kijem, który natrafił na solidne ciało i kość, Martin usłyszał ryk wściekłości i bólu. Gdy wyciągnął rękę, by wymierzyć intruzowi następny cios, stopa obsunęła mu się na czymś śliskim i zraniona noga ugięła się. Gdy pochylił się do przodu, poczuł głuche uderzenie w skroń. Kiedy padał twarzą na wilgotną trawę, w ostatniej chwili pomyślał, że niebawem przyjedzie Nicola i nie będzie miał kto otworzyć jej bramy. Również Nicola spędziła niespokojną noc. Wstała długo przed świtem i ubrała się, szukając w szafie strojów, które będą nie tylko ciepłe, ale i twarzowe, a gdy wyszła frontowymi drzwiami, było jeszcze ciemno. Jechała powoli, otworzyła szeroko okno, by napawać się zapachami i widokami wiosny, przedłużając owe rozkoszne minuty, nim przybędzie do bramy i ujrzy Martina, już tam wyczekującego, by się z nią przywitać. Ale go nie było. Wyłączyła zapłon i siedziała przez chwilę, po czym wysiadła z samochodu i podeszła do bramy. Nadal była zamknięta na kłódkę. Jeziora oblewało teraz światło, lecz nie widziała ani śladu Martina. Początkowo uczuła tylko bolesne rozczarowanie, a potem na jej twarzy pojawił się złośliwy uśmieszek. Ani chybi śpioch był jeszcze w łóżku. Podejdzie i rzuci mu kamyczkiem w okno. Obeszła róg domu i omal nie potknęła się o Martina. Leżał na stopniu od frontu z nogą podwiniętą pod siebie, jedną rękę wyciągnął w kierunku domu, jakby chciał się dostać do środka, drugą osłaniał głowę, nad lewym uchem sterczał mu niekształtny, ciemny kłąb zlepionych krwią włosów. Nie musiała badać rannemu pulsu. Oddychał, lecz dziwnie chrapliwie, co ją przeraziło. Wiedziała, że musi zawezwać pomoc. Przestąpiła ostrożnie przez leżącego, wbiegła do środka i zadzwoniła po karetkę, wiedząc, że upłynie co najmniej dwadzieścia minut, nim przedostaną się tu wąskimi drogami. Tymczasem nakryła go kocami, by nie wyziębi. Na szczęście krew przestała mu już cieknąć i chyba nie stracił jej wiele. Pomyślała, że powinna znaleźć klucze, otworzyć bramę i wjechać do środka, by nie blokować drogi karetce. A choć zajęło jej to trochę czasu i tak minęła cała wieczność, nim usłyszała syrenę i ujrzała niebieskie migoczące światło, które zbliżało się ku niej spomiędzy drzew. Sanitariusze byli fachowi i uprzejmi, lecz potrząsnęli głowami, gdy ich spytała, czy Martin doznał złamania czaszki. – Musi pani poczekać na wynik prześwietlenia, złotko. Przy takim obrażeniu nigdy nic nie wiadomo. Poprosili, by opowiedziała, co zaszło, ale wiedziała tyle samo, co oni. Gdy odjechali, została jeszcze chwilę, niepewna, co robić dalej. Rozsądek podpowiadał jej, że nie ma co gnać za karetką. Lekarze postawią diagnozę dopiero za jakiś czas. Z drugiej strony rozpaczliwie pragnęła być przy boku Martina, gdy ranny odzyska przytomność. To ostatnie życzenie zwyciężyło. Domyślała się, że niebawem przybędą wędkarze, lecz na dzień czy dwa będą musieli zrezygnować z połowów. Zmusiła się jeszcze do zaparzenia filiżanki kawy, a sącząc ją, buszowała niespokojnie po pokoju. Spojrzała na szafkę z książkami i leniwie przesunęła wzrokiem po tytułach. Jej uwagę przyciągnęło kilka tomów tego samego autora, Richarda Jefferiesa, i rozbawiona tym zbiegiem okoliczności, na chybił trafił wyjęła jedną z książek, zbiór esejów zatytułowany Życie na polach. Bez namysłu wsunęła ją do kieszeni, po czym zamknęła dom i odjechała. W szpitalu mieli dla niej wiadomość dobrą i złą. Martin nie doznał złamania czaszki, lecz nie odzyskał jeszcze przytomności. Istniały obawy, że skrzep zacznie uciskać na mózg, co oznaczałoby konieczność operacji. Tymczasem Nicola może posiedzieć przy rannym, jak długo sobie życzy. Zmyli mu krew z twarzy i szyi, na szczęście oddychał już prawie normalnie. Nicola usiadła i ujęła go za rękę, lecz jego dłoń była zimna i nie reagowała na jej uścisk. Niemniej trzymała ją, a po chwili przypomniała sobie, że ma z sobą książkę, toteż wyciągnęła ją z kieszeni. Trudno jej było uwierzyć, że to, co czytała, napisano przed ponad stu laty. Idee i przekonania, które uważała za nieodłącznie związane z własną epoką i rzekomo oświeconą erą ekologii, najwyraźniej znane były autorowi. W trakcie lektury zaczęła się zastanawiać, dlaczego nigdy wcześniej nie zetknęła się z jego dziełami. Upłynęła godzina, potem druga. Od czasu do czasu odrywała się od książki, by spojrzeć na twarz Martina, w nadziei, że dostrzeże na niej oznaki powracającej świadomości. Właśnie wróciła ku otwartej książce, leżącej na jej kolanach, gdy poczuła leciutki uścisk dłoni. Uniósłszy wzrok, ujrzała, że Martin otworzył oczy. – Jak się masz – powiedział. Potem dopiero uprzytomniła sobie, że na śmierć zapomniała o przybyłych rybołowach. ROZDZIAŁ 15 Trzysta metrów nad jeziorem Iasgair szybował w górę, zataczając szerokie kręgi na bezchmurnym niebie. W szponach mocno trzymał jeszcze trzepoczącego się pstrąga. Siedząca niżej, na lęgowisku, Saaksi patrzyła, jak śmiga hen nad nią. Jego zew, ostry, piskliwy krzyk odbijał się echem w górach, gdy ptak zbliżał się do gniazda. Kiedy znalazł się nad samicą, wzleciał wyżej, trzydzieści, sześćdziesiąt, sto metrów w powietrze, po czym zawisł na chwilę, rozłożył ogon w szeroki wachlarz i opadł jak meteor, trzymając przed sobą bezwładną rybę. W ostatniej chwili, gdy już wyglądało na to, że roztrzaska się o gniazdo, potężnymi uderzeniami skrzydeł znowu wzbił się w górę, by powtórzyć cały manewr. Jego krzyki stawały się coraz bardziej natarczywe i ekstatyczne. Teraz długim lotem nurkowym ciężko opuścił się na gniazdo. Saaksi z powagą przyjęła rybę, a Iasgair poleciał po następną gałąź, by położyć ją na rosnącej stercie. Wrócili na lęgowisko zaledwie przed tygodniem, a gniazdo było już niemal gotowe. Dopiero gdy wszystko urządzono po myśli samicy, uległa zapałom Iasgaira, który z każdą przyniesioną rybą stawał się coraz natarczywszy i wymagający. Nadszedł dzień, gdy Saaksi zamiast schwycić dar i sfrunąć na gałąź, na której najbardziej lubiła się posilać, została na gnieździe, cała drżąca, z podniesionym ogonem i rozpostartymi skrzydłami. Wówczas Iasgair pokrył ją i przy akompaniamencie licznych uderzeń skrzydeł zaspokoili swe pożądanie. Potem często się parzyli, aż pewnego dnia, na początku maja, w gnieździe leżało brązowe jajko. Dwa dni później pojawiło się drugie i Saaksi zaczęła je wysiadywać jak każda troskliwa samica. Gdy tylko MacDonald dowiedział się, że para umościła się w gnieździe, pospieszył zawiadomić Nicole. Zamiast telefonować do Martina, Nicola postanowiła doń podjechać, by osobiście zakomunikować mu dobrą nowinę. Powoli lecz zdecydowanie powracał do zdrowia i twierdził z uporem, że znowu jest w stanie sam zadbać o siebie. Był jednak nadal osłabiony i łatwo się męczył, toteż Nicola coraz więcej czasu spędzała przy stawach rybnych. Tego wieczoru wiał ciepły wiatr z południa. Przeleciał przez lesiste zbocza pagórków i legł purpurową mgłą pod drzewami. Do zachodu słońca brakowało zaledwie godziny, toteż Nicola spodziewała się, że o tej porze Martin będzie odpoczywał albo oglądał telewizję. Jakież było jej zaskoczenie, gdy ujrzała, że przygotowuje sprzęt wędkarski, składając wędkę i kołowrotek. Miał choć tyle przyzwoitości, by przybrać skruszoną minę, gdy go przyłapała. – Trocie płyną w górę rzeki – powiedział usprawiedliwiającym tonem. – Nie mogę tkwić w domu całymi wieczorami. Spędzę godzinkę nad rzeką. Spodziewał się sprzeciwu Nicoli, ale spotkało go miłe rozczarowanie. – Czemu nie? Jeżeli nic ci nie jest. Dobrze ci to zrobi. – Zawahała się na chwilę. – Mogę pojechać z tobą? Przez chwilę bacznie się jej przyglądał, po czym skinął głową. – Oczywiście. Ale po ciemku będzie ci się trochę nudziło. Nie zobaczysz, co się tam dzieje. Nie przyszło mu do głowy, że tego właśnie Nicola pragnęła. W ten sposób będzie mogła przyzwyczaić się do wędkowania, nie będąc zmuszona patrzeć na cierpienia ryby. Z samochodu wyciągnęła ciepły sweter i gumowce, po czym usiadła obok Martina. Po drodze nad rzekę opowiedziała mu o rybołowach. Wyglądał na uradowanego, ale nie skwitował tej wieści ani słowem. Słońce zaszło już za wzgórze, ale kiedy usiedli nad rzeką, było jeszcze jasno. Powoli zanikał senny śpiew kosów. Gdzieś w oddali zaszczekał pies, a po paru minutach z cicha przemknął lis, tak zajęty własnymi sprawami, że nie zauważył siedzącej obok siebie pary ludzi. – Kiedy zaczynasz? – spytała Nicola. Martin roześmiał się. – Gdy na niebie zaświeci siedem gwiazd. Gdy przelecą koło nas trzy nietoperze. Gdy nie będziesz miała cierpliwości dłużej czekać, jak teraz. Podniósł się i zszedł nad skraj wody. Nicola słyszała, jak odwija żyłkę z kołowrotka, a potem kojący syk żyłki, przechodzącej przez przelotki, kiedy ją zarzucał. Dalej siedziała na pniaku, Martin zaś kroczył z wolna brzegiem rozlewiska, aż pochłonął go mrok. Teraz, gdy została sama, noc zyskała nowy wymiar. Drzewa i krzewy zdały się gromadzić wokół niej, jakby chciały sprawdzić, kim jest ten obcy kształt pomiędzy nimi. Zadrżała i skuliła się w swetrze. Bez trudu mogłaby zapełnić wyobraźnię postaciami potworów i duchów. Zdecydowanie odegnała takie myśli i zaczęła się zastanawiać, co też robią rybołowy. Z zamyślenia wyrwał ją nagły okrzyk i fontanna rozbryzganej wody. Z rozlewiska wyskoczyła sztabka srebra, a Nicola usłyszała trzeszczenie kołowrotka i stukot kamieni pod nogami Martina, który biegł w górę strumienia, gorączkowo zwijając żyłkę. Po paru minutach było po wszystkim. Ryba podskoczyła jeszcze trzy razy, popłynęła z prądem, potem zaczęła się miotać, zataczając powolne kręgi, aż wreszcie poniechała wszelkiego oporu. Martin uderzył ją w głowę i zapalił latarkę. – Dobrze ponad kilogram – powiedział z zadowoleniem. – Pod szedł i usiadł obok Nicoli. – Chyba dość atrakcji na jeden wieczór – stwierdził. – Jeszcze trzęsą się pode mną kolana. Ku zdumieniu Nicoli, wcale nie chciało jej się odchodzić. Pragnęła siedzieć dalej, otulona aksamitną ciszą nocy. Uświadomiła sobie, że gdy została pozbawiona możliwości widzenia, jej wszystkie pozostałe zmysły: słuchu, zapachu, a nawet dotyku stały się wrażliwsze, chłonęły więcej. Odwróciła się, by spojrzeć na Martina. Wpatrywał się w nią z natężeniem, jego biała twarz rysowała się niewyraźnie, na tle białek źrenice wydawały się nienaturalnie powiększone. Powoli i z rozmysłem pocałował ją, a ona zatonęła w jego ramionach, jakby rzeka płynąca u ich stóp zmyła wszelkie dzielące ich różnice i uniosła w noc. Po jakimś czasie Nicola z trudem podniosła się na nogi. – Do domu – rzekła stanowczo. – Powiedziałeś, zdaje się, że miałeś dość atrakcji na jeden wieczór. Niechętnie wstał i Martin. – No dobrze – powiedział. – Zrobię ci filiżankę kakao albo coś w tym rodzaju. Stanęło jednak na szkockiej. Nicola znalazła butelkę i szklaneczki, a Martin tymczasem ważył rybę. – Prawie dwa kilo jak nic – rzekł, kładąc ją na talerzu. Nicola przyszła do kuchni, by podziwiać zdobycz – czyste srebro prze chodzące w złotawy odcień, który ciemniał aż do czerwieni. Wysączyli trunek i usiedli obok siebie na kanapie. Nagle oboje poczuli się onieśmieleni i skrępowani. W końcu Nicola odstawiła szklaneczkę. – Robi się późno – rzekła cicho. – Będę się zbierać. Martin miękkim gestem wyciągnął do niej rękę. – Nie idź – powiedział po prostu. Nicola spojrzała na wyciągniętą rękę i ujęła ją w dłonie. – Chodź – rzekła i poprowadziła go na górę. Wędkarze, którzy przybyli następnego ranka, ujrzeli Martina, który spacerował brzegiem jeziora, trzymając za rękę bardzo pociągającą kobietę, a jeśli nawet zdumiał ich ten widok, byli zbyt dobrze wychowani, by powiedzieć choć słowo. Gęsi kanadyjskie, unoszące się na spokojnej tafli wody, czujnie przyglądały się tej parze, a gąsior zasyczał cicho. – Przeklęte ptaszyska – powiedział ponuro Martin. – To na ich odchodach poślizgnąłem się tej nocy, gdy mnie napadnięto. Z drugiej strony, taki upadek mógł osłabić siłę ciosu, co pewnie uratowało mnie przed pęknięciem czaszki. – Zdaje się, że policja złapała już podejrzanego, zgadza się? – spytała Nicola. – Owszem – odparł Martin. – To niejaki Ernie Snell. Kumpel przywiózł go na pogotowie ze złamaną szczęką i zmiażdżonym uchem tego samego ranka, gdy i ja tam trafiłem. – Musiałeś mu nieźle przyłożyć – zauważyła Nicola. – Taki miałem zamiar – odparł posępnie Martin. – Jest znanym w okolicy kłusownikiem, policja poszukuje go za mnóstwo przestępstw: kradzieże rowerów, pobicia i włamania. Zdaje się, że mieli go na oku już od jakiegoś czasu, ale dotychczas nie mogli mu niczego udowodnić. Mam nadzieję, że teraz na jakiś czas wy padnie z obiegu, ale na wszelki wypadek zainstalowałem porządne oświetlenie. Zawędrowali aż do śluzy na końcu dolnego jeziora, czyli do miejsca, w którym zaatakowano Martina. – Jednego nigdy się nie dowiem – rzekł. – Jakim sposobem dotarłem stąd do domu? – To akurat mogę ci powiedzieć – odparła Nicola, którą przejął nagły dreszcz. – I pomyśleć, że gdybym cię nie odnalazła, odjechałabym, nie mając pojęcia, że zostałeś ranny. – Przez to wszystko nie zobaczyłaś rybołowów – rzekł Martin. – Tak się zastanawiałem, czy nie chciałabyś pojechać i obejrzeć ich, jeśli można się tak wyrazić, na ich własnym terytorium? – Za wahał się na chwilę. – I przyrzekam, że nie będę tam łowił łososi. Nicola roześmiała się nieśmiało. – Pojadę z wielką chęcią. Ale ty idź na łososie, jeśli będziesz miał ochotę. Na pewno znajdę sobie coś innego do roboty. Prawdę mówiąc, zastanawiałam się już nad tym. Chętnie dowiedziałabym się, jak łowić przynętę na łososie i z przyjemnością wspominam wczorajszy wieczór. Ale łowienie samych łososi to dla mnie za dużo. – Ruszyli ku domowi, wspólnie planując przyszłą wycieczkę. Mogli wyjechać dopiero na początku czerwca, a ponieważ nie musieli się spieszyć, zdążali z wolna na północ, unikając autostrad. Wybierali stare trakty, wiodące przez miasteczka i wioski, penetrowali kręte, wijące się drogi, które prowadziły do coraz to nowych, uroczych zakątków. Ich podróż stała się litanią rzek: Exe i Severn, Wye i Dee, Weaver i Ribble, Lunę, Eden i Esk – majestatycznych rzek o muzycznych nazwach, rzek, które służyły ludzkości, odkąd po raz pierwszy człowiek bosą stopą powędrował z ich biegiem. Teraz wyglądały najpiękniej, ich brzegi okrywała świeża zieleń wczesnego lata, a wody w nich były czyste i chłodne. Ponownie zatrzymali się w hotelu, w którym spędzili pierwszą noc podczas poprzedniej wycieczki. W karcie nie figurowała potrawa z podróbek, zamówili więc stek i zapiekane cynaderki, które były tak sycące, że przez jakiś czas nie chciało im się ruszyć. Wcześnie poszli spać, gdyż następnego ranka byli umówieni z MacDonaldem. Słońce świeciło na bezchmurnym niebie, prażąc wzgórze, gdy jeszcze raz wyruszali nad jezioro. – Z jaj niebawem wyklują się pisklęta – oznajmił MacDonald – toteż nie wolno nam niepokoić rodziców. Jeżeli oboje zaczną skrzeczeć, musimy czym prędzej się ulotnić. Zaprowadził ich na małą, skalną odkrywkę, z której ledwo rozróżniali głowę ptaka, wysiadującego jaja w gnieździe. Nie widzieli natomiast śladu samca. Wtem nagle się pojawił, wprost znikąd i leniwie krążył po niebie wysoko nad jeziorem. Gdy mu się przypatrywali, opadł na chwilę i zanurkował do jeziora, znikając w srebrzystej fontannie kropel wody. Po paru sekundach znowu się wynurzył, trzymając w szponach trzepoczącego, tłustego karpia. Zamiast zanieść go do gniazda, pofrunął na inne drzewo na wysepce i leniwie zaczął odrywać mięso wokół łba. Minęło pół godziny. Rybołów pojadał od czasu do czasu, na długie minuty przerywając ucztę, by rozejrzeć się po niebie. Gdy zjadł mniej więcej połowę ryby, zaczęła wzywać go samica, wydając gderliwy, pełen irytacji, piskliwy krzyk. Jakby przypominając sobie o swym obowiązku, ptak podniósł pozostałą połówkę ryby, poleciał z nią do gniazda i podsunął samicy. Ta wyrwała karmę z uchwytu partnera, pospiesznie odleciała z gniazda i zaniosła posiłek na następne drzewo. Iasgair patrzył, jak towarzyszka odtruwa, po czym ostrożnie zajął jej miejsce w gnieździe. Minął długi dzień. W końcu, zesztywniali, na zdrętwiałych nogach, wypełzli z ukrycia i wrócili zboczem. Gdy tak maszerowali, rybołów samiec przefrunął nisko nad wrzosowiskiem. Dojrzawszy ich, poszybował wpierw ku niebu, a potem, jakby powściągając się, zataczał kręgi nisko nad głową Nicoli. Trzykrotnie pikował wokół niej, po czym poleciał w stronę jeziora. Odtąd Nicola ciągle zastanawiała się, czy może rozpoznał opiekunkę i w ten sposób chciał jej podziękować? Nazajutrz ruszyli na południe. Następnego dnia zboczyli z drogi do Krainy Jezior, gdzie zatrzymali się w hotelu, położonym między dwoma najpiękniejszymi jeziorami. Tego wieczoru, o zmierzchu, gdy spacerowali brzegiem Buttermere, Martin poprosił Nicole o rękę. – Nie mam pierścionka – wyznał. – Nie śmiałem wierzyć, że się zgodzisz. Ale chcę z tobą spędzić resztę życia, jeśli i ty tego pragniesz. – Z całego serca – odparła Nicola, po czym zaśmiała się cicho. – I znam człowieka, który dopełni ceremonii. To chochlik z Dorset, tak mądry, że pojawia się wtedy, gdy jest najbardziej potrzebny. Znacznie później, w nocy, Nicole obudziło światło księżyca, wlewające się przez okno do sypialni. Wstała z łóżka i wyjrzała na dwór. Po wodzie biegła srebrzysta ścieżka. Wzgórza rysowały się czarnym pasmem na tle granatowego nieba, a pióropusze sosen poruszał lekki wietrzyk. W ciszy dał się słyszeć cichy szmer strumyka, biegnącego między Buttermere i Crummock Water, a Nicoli zdało się, że płynąc wartkim nurtem, szepcze on modlitwę do ziemi. Przyszło jej do głowy powiedzenie: Rzeka jest długa jak życie. Nie była pewna, co ono znaczy, ani czy słyszała je wcześniej, ale ta myśl wydała jej się bardzo pocieszającym przesłaniem na przyszłe lata.